13764

Szczegóły
Tytuł 13764
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13764 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13764 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13764 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ZACZAROWANY DZBAN BAŚNIE SZWEDZKIE /I! *iY 1984 • l/P 1984 1 '- L 6 5 6ku. mi -11- ¦ ' MAJ V& SERIA DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICH ZACZAROWANY DZBANA* I BAŚNIE SZWEDZKIE WYBRAŁ I POSŁOWIEM OPATRZYŁ ROBERT STILLER PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA C1ENKOWSKA OPRACOWANIE GRAFICZNŁ WIESŁAW MAJCHRZAK WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE 1983 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1983 ISBN 83-210-0374-5 Akc Nisse Węglarz i trollica W dawnych czasach na cyplu północno-zachodniej części jeziora Rasval, w górach Linde, mieszkał węglarz imieniem Nils, nazywany przez wszystkich Nisse Węglarz. Jego małe poletko uprawiał parobek, a on sam ciągle przebywał w lesie, latem wyrębując drzewo do wypalania, a zimą wypalając węgiel. Ale jakkolwiek by się starał, nie szczęściło mu się zbytnio w robocie i wszędzie w okolicy mówiono o nim jako o biedaku Nisse Węglarzu. Pewnego dnia, gdy ko*pał "dół do wypalania węgla po drugiej stronie jeziora, w pobliżu ponurej góry Hars, podeszła do niego jakaś kobieta, pytając, czy potrzebna mu jest pomoc przy wypalaniu. — O tak, przydałaby się — odparł Nisse Węglarz. Zaczęła więc znosić pnie i inne drewno, a naznosiła tego więcej, niż Nisse Węglarz mógłby zwieźć koniem. Koło południa było więc już dość drzewa do nowego dołu. Gdy nadszedł wieczór, spytała go, co sądzi o jej pracy i czy pozwoli jej przyjść następnego dnia. Węglarz był zadowolony i zgodził się. Wróciła więc nazajutrz i przychodziła przez następne dni. Gdy drewno zostało już wypalone, pomogła mu rozgrzebać dół, a nigdy dotąd Nisse nie miał tak pięknego węgla jak tym razem. Została u niego w lesie przez trzy lata i przez ten czas urodziła troje dzieci. Ale nie martwiło to zbytnio Nisse Węglarza, gdyż ona sama opiekowała się maleństwami, nie sprawiały mu więc kłopotu. Gdy szło na czwarty rok, zaczęła nalegać, by zabrał ją ze sobą do domu i ożenił się z nią. Nie spodobało się tą Nilsowi, ale ponieważ miał z niej w lesie wielki pożytek, nie odpowiedział wyraźnie, mówiąc, że musi najpierw wszystko przemyśleć. .¦¦•¦¦:¦¦.¦¦-¦ - ¦ ' I tak pewnej niedzieli poszedł do kościoła, w którym nie był od wielu lat, a to, co tam usłyszał, nasunęło mu myśli, jakich nie miał od urodzenia. Zaczął się zastanawiać, czy u niego wszystko jest w porządku i czy ta, co tak ochoczo pomagała mu w lesie, to przypadkiem nie trollica. Pogrążony w takich i podobnych myślach wrócił do swego dołu w lesie. Zapomniał jednak o tym, że umówił się z ową nieznajomą — gdy godziła się do niego na służbę — iż za każdym razem, podchodząc do dołu, uderzy siekierą trzy razy w starą sosnę rosnącą nie opodal. Gdy zbliżył się do dołu, ujrzał w środku jasny płomień, wokół którego uwijała się matka z trojgiem małych, rozgrzebując węgle i gasząc je, aż pod niebo buchały iskry, dym i miał węglowy. Ale zamiast gałęzi świerkowych, którymi zwykle gasi się węgle, używały swoich włochatych ogonów, nurzając je przedtem w śniegu. Nisse Węglarz popatrzył chwilę, podbiegł cichutko do sosny i za chwilę rozległ się odgłos trzech uderzeń siekierą w pień, aż słychać było na górze Hars. Potem podszedł do dołu jak gdyby nigdy nic, ale tu wszystko było jak należy. Dół jeszcze dymił, a ogromna baba krzątała się jak zwykle. Gdy ujrzała Nisse Węglarza, powtórzyła grzecznie swą prośbę, by mogła wprowadzić się do jego chaty jako żona. — Dobrze, niech już tak będzie — powiedział Nisse i postanowił iść do domu po konia. Ale zamiast tego udał się na cypel Kallernas na wschodnim brzegu Rasval do pustelnika po radę. Staruszek doradził mu, by wziął z domu konia i zaprzągł go do skrzyni na węgiel, ale w ten sposób, by ani na lejcach, ani na uprzęży nie było żadnej pętli. Potem ma przejechać przez lód, zawrócić przy dole, nie zatrzymując się zawołać trollicę i małe, kazać im wsiąść i znów szybko wjechać na lód. Węglarz uczynił wedle rady, zaprzągł konia, dobrze uważając, by żadnej pętii nie było ani na lejcach, ani na uprzęży, przejechał przez lód, podjechał pod dół i zawołał na trollicę i małe, by wsiadły. Przemknęli przez las, a potem wjechali na lód na jeziorze, gdzie Nisse jeszcze popędzał konia już i tak gnającego ile sił w kopy- 6 ro- wokół Ale f. UŻV- tach. Gdy znaleźli się na środku jeziora, ujrzał, jak od strony Aboda z północnego brzegu jeziora zbliżało się stado wilków. Wtedy odczepił hołoble od uprzęży, tak że skrzynia z trollami została na lodzie, a sam pognał co koń wyskoczy wprost na drugi brzeg. Gdy trolle ujrzały wilki, zaczęły krzyczeć. — Wróć! Wróć! — wołała matka. — Jeśli nie chcesz uczynić tego dla mnie, uczyń to dla swej najmłodszej córki, Vipy. Ale Nisse Węglarz nie przestał uciekać w stronę brzegu. I właśnie wtedy usłyszał, jak trolle zaczęły wzywać na pomoc swych pobratymców: Bracie z góry Hars, Siostro w Stripa, Kuzynie w skale Ring! Złapcie za pętlę i ciągnijcie! — On nie ma żadnej pętli! — zabrzmiało w głębi góry Hars. — To go zatrzymajcie u źródła Har! —• Kiedy on jedzie w tę stronę! -— rozległo się w skale Ring. Ale Nisse Węglarz nie jechał w tamtą stronę, tylko przez pola i kamieniste drogi prosto do domu. Gdy dojechał do zagrody, padł mu koń, a strzała wypuszczona przez trollicę rozwaliła węgieł stajni. On sam rozchorował się wkrótce i przeleżał w łóżku wiele tygodni. A gdy wrócił do zdrowia, sprzedał swój kawałek lasu i już do śmierci uprawiał poletko wokół chaty. I tak oto trolle zostały wyprowadzone w pole. Dziad z Lagga Niedaleko kościoła w Lagga w gminie Langhundra wznosi się dziwnego kształtu góra. W skale od strony kościoła znajduje się pieczara prowadząca podobno do dwóch podziemnych korytarzy, z których jeden ciągnie się ku południowemu zboczu wzgórza niedaleko tak zwanej chaty Strażnika Polnego, drugi zaś na północ, do wzgórza Kas, w pobliżu dworu Kasby. W środku góry mieszkał olbrzym — dziad z Lagga. Gdy go ostatnio widziano, miał co najmniej pięćset lat i „był biały jak gołąb". Pewnego wczesnego ranka przechodził obok tej góry chłop imieniem Jakob, gdy nagle zjawił się skalny dziad i pozdrowił go: — Dzień dobry, Joppe! Wejdź do środka i napij się ze mną! — Nie, dziękuję! — odparł Jakob, bo nie miał ochoty kumać się z olbrzymem. — Jeśli masz więcej, niż sam dasz radę wypić, to schowaj na jutro, bo jutro też dzień. — To nawet dobra rada! — rzekł dziad z Lagga. — Gdybym dowiedział się o tym wcześniej, byłbym teraz bogaczem. — Nie jest jeszcze za późno — powiedział chłop. — Niestety za późno, gdyż jutro muszę się stąd wynosić z powodu tego dzwoneczka — rzekł olbrzym, grożąc pięścią w stronę dzwonnicy w Lagga. — Na pewno wrócisz tu jeszcze — pocieszał go Jakob. — Tak, kiedy zalew w Lagga stanie się polem, a jezioro Óstuna łąką — odparł z westchnieniem olbrzym i wszedł do środka góry. Zły i po śmierci zły Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze Pan Bóg i święty Piotr chodzili po ziemi, zaszli pewnego dnia do zagrody, w której dopiero co umarła pewna staruszka. Krewni byli wielce zasmuceni. Nie dlatego, że umarła, ale dlatego, że obawiali się, iż dusza jej dostanie się do wnętrza góry Hekli. Przez całe swoje życie bowiem nie uczyniła nikomu nic dobrego i myślała tylko o sobie. Święty Piotr spostrzegł, że baba gotuje się w kotle z wrzącą siarką. Ulitował się nad starowiną i poprosił Pana Boga, by pozwolił mu wydostać ją stamtąd. — Dobrze, pozwalam ci — rzekł Pan Bóg — ale musisz znaleźć kogoś, kto mógłby o niej powiedzieć: „Niech ją Bóg błogosławi!" Święty Piotr ruszył więc zaraz w obchód po okolicy. Wszystkim, których spotkał, zadawał to samo pytanie: — Czy znałeś staruszkę Hillegard? — Pewnie, że ją znałem. Była wstrętna, nieżyczliwa i skąpa. Na pewno wziął ją do siebie diabeł i dobrze zrobił. — Czy znałeś staruszkę Hillegard? — Pewnie, że ją znałem. To była przebrzydła starucha. Nigdy żadnemu biedakowi nic nie dała. — Czy znałeś staruszkę Hillegard? — Niech ją Bóg błogosławi! Dała mi raz igłę, choć igła miała ułamany koniec. Święty Piotr wrócił do Pana Boga i powiedział, że wreszcie znalazł kogoś, kto pobłogosławił staruchę Hillegard. — No to próbuj wyciągnąć ją z Hekli — rzekł Pan Bóg. Święty Piotr poszedł więc z długim drągiem na ramieniu. Wsadził go do kotła i zawołał: — Babciu Hillegard, babciu Hillegard! Chwyć się drąga, to cię wyciągnę! — Niech cię Bóg pobłogosławi! Wcale tu nie jest przyjemnie. Baba chwyciła drąg, a święty Piotr przyciągnął ją do brzegu kotła. Ale wtedy nagle powstał zamęt w oparach siarki i wiele rąk wyciągnęło się w stronę staruchy. Kto tylko zdołał się zbliżyć, czepiał się jej stóp, by wydostać się z Hekli. — Nie puszczaj się, moja starowino — rzekł święty Piotr i zasapany ciągnął drąg dalej. Ale w duchu cieszył się z obfitego żniwa dusz, które ratował z góry Hekli. — Puśćcie, puśćcie! — darła się baba, rozdając kopniaki na lewo i na prawo. — Zastanów się, co robisz, starucho! — rzekł święty Piotr. — Czyż nie życzysz swoim bliźnim tego, czego samej sobie? Ale starucha Hillegard myślała tylko o tym, by uwolnić się od ostatniego biedaczyny, który jeszcze trzymał ją za stopy. W końcu i on ją puścił. — Żegnaj, babo! — rzekł święty Piotr i puścił drąg. — Widzę, że nigdy już się nie poprawisz. I baba Hillegard wpadła z powrotem do kotła z siarką i bulgoce w nim pewnie po dziś dzień. Święty Piotr zaś ruszył w długą drogę powrotną, pełen ponurych myśli. — A widzisz! — rzekł Pan Bóg. — Zły nawet po śmierci złym pozostanie. Rycerz Chłop Pewnego razu król wybrał się na polowanie. Ścigając łosia, odłączył się od swego orszaku i zabłądził w lesie. Szedł i szedł, ale żadną miarą nie mógł znaleźć właściwej drogi. A ponieważ miało się ku wieczorowi, a w pobliżu nie było żadnego domu, ułożył się do snu pod drzewem. Nagle obok siebie w krzakach usłyszał jakiś szmer. Spojrzał więc w górę i spostrzegł chłopa niosącego na plecach upolowanego właśnie łosia. Król wstał i pozdrowił go, a i chłop miło go powitał, nie podejrzewając, że ma przed sobą króla. -— Czy możesz się postarać o jakieś jedzenie dla mnie? — spytał król. — Bądź dobrej myśli — rzekł chłop. — Ten, kto na plecach niesie jedzenie, nie umrze z głodu. Jeśli chcesz, rycerzu, chodź ze mną do chaty, a dostaniesz i jedzenie, i dobre posłanie. -— Dziękuję ci — rzekł król — ale jeśli to daleko, to chyba nie dojdę. Jestem śmiertelnie zmęczony wędrówką i wycieńczony z głodu i pragnienia. — No, jest to spory kawałek, ale bądź dobrej myśli. Mam szerokie plecy i uniosę i ciebie, i swoją małą wiewiórkę. Chłop wziął na plecy króla, a pod pachę młodego łosia i pogwizdując wesoło, żwawo ruszył w drogę do domu. Gdy przybyli na miejsce, ostrożnie zsadził króla i zaczął przyrządzać łosia. Król został uraczony wspaniałym mięsiwem, a potem zażył zasłużonego odpoczynku w chłopskiej chacie. — Dziękuję ci za twoją gościnność! Nigdy jeszcze nie smako- 10 wało mi tak jedzenie i nigdy jeszcze tak dobrze nie spałem — rzekł król rano. — Ale gdybyś jeszcze zechciał wskazać mi drogę na zamek królewski, byłbym ci podwójnie wdzięczny. — Trudno zabłądzić — odparło chłopisko. — To ta szeroka droga. Najpierw skręć w prawo, potem w lewo, potem jeszcze raz w prawo. Jeśli tak zrobisz, z pewnością nie zabłądzisz. — A jak myślisz, co by powiedział król, gdyby się dowiedział, że w jego lesie upolowałeś młodego łosia? — spytał król. — Co by powiedział? To, że gdyby tak się nie stało, jeden z jego najszlachetniejszych rycerzy zginąłby z głodu i pragnienia. — A czy nie wiesz, że za taki czyn karze się stryczkiem? — Trzeba być dobrej myśli — odparł chłop. — Wiem i to, i jeszcze więcej. — A co jeszcze wiesz? -— A to, że gość, który zdradza swego gospodarza, zasługuje na to, by go powieszono. — Masz rację — odparł król i uśmiechnął się. -— Żegnaj, przyjacielu! I król ruszył w drogę do domu. Chłop zaś poszedł do roboty, śpiewając i gwiżdżąc po drodze. Wcale nie martwił się karą, jaka mogła go spotkać za to bezprawne polowanie. Po południu na podwórze chłopa zajechała przepyszna karoca zaprzężona w cztery wspaniałe konie. Zdziwiony wyszedł przed chatę, trzymając w ręku czapkę. Drzwi karocy otwarły się i wysiadł dworzanin odziany w złociste szaty. Przybywał z rozkazem od króla, żeby chłop od razu jechał na zamek królewski. Zdumiony chłop odrzekł: — Trudno, będę więc musiał jechać. Czy nie mógłbym jednak przedtem przebrać się w świąteczne ubranie? —• Nie, nie możesz. W rozkazie jest, byś jechał, jak stoisz. — Trzeba być dobrej myśli! — rzekł chłop. Oczywiście czuł się trochę zakłopotany, że podczas swej pierwszej wizyty na zamku pokaże się w drewniakach i w roboczym ubraniu. Ale co miał zrobić? Nucąc wesołą piosenkę, wsiadł do karocy. Paź zamknął drzwiczki i ruszyli na zamek. Gdy karoca wjechała na dziedziniec, stał tam już król i wszyscy 11 dworzanie, a gdy otwarły się drzwiczki i chłop wysunął swą nogę obutą w drewniak, królowa rzekła zdziwiona: — Czegoś takiego jeszcze nie widziałam! — Trzeba być dobrej myśli — rzekł chłop i wysunął drugą nogę. Wysiadł z karocy, kłaniając się grzecznie i mnąc czapkę w ręku. Ale gdy ujrzał króla i rozpoznał w nim rycerza, który dopiero co był jego gościem, zrobiło mu się gorąco. Odważnie jednak postąpił do przodu. Król wyszedł mu łaskawie naprzeciw i wziął go uprzejmie za rękę. — Dzięki za gościnę — rzekł. — Teraz odwdzięczę ci się za to z nawiązką. Chłop skłonił się, nic nie odpowiadając. Rozejrzał się tylko na wszystkie strony i wymamrotał to, co zawsze: — Trzeba być dobrej myśli! — Czego szukasz? — spytał król. — Patrzę, gdzie stoi szubienica — odparł chłop z całym spokojem. — Na próżno jej szukasz. Ale uklęknij. Chłop ukląkł, a król pasował go na rycerza. — Powstań, szlachetny rycerzu! — rzekł. Zaszczyt, który go spotkał, był zupełnie nieoczekiwany, ale chłop wstał, jak zawsze spokojny, i skłonił się jak mógł najniżej. Ten głęboki i niecodzienny dla chłopskich pleców i brzucha pokłon sprawił jednak, że zebrane gazy odbiły mu się przez gardło. —- O szlachetny rycerzu! Jakim prawem odbija ci się, kiedy stoisz przed moim obliczem? — spytał zagniewany król. — Proszę pokornie Jego Królewską Mość o wybaczenie, ale gdy wchodził we mnie rycerz, musiał ze mnie wyjść chłop. —- Coś z chłopa na pewno jeszcze zostało. Dlatego też będziesz się zwał Rycerz Chłop — rzekł król, serdecznie się śmiejąc. Imię to wcale nie przyniosło ujmy chłopu. A król dał mu na dodatek piękny zamek. Rycerz Chłop, który zachował swoje ulubione powiedzenie „Trzeba być dobrej myśli", został jednym z naj-świetniejszych królewskich wojowników i jednym z jego najmądrzejszych doradców. 12 O pięknej pasterce Żył sobie kiedyś król, który miał córkę jedynaczkę. Była urodziwa, łagodna i kochana przez wszystkich, którzy ją znali. Król ten poślubił wdowę po innym władcy, która też miała córkę jedynaczkę, ale brzydką i złą, tak że nikt o niej nie mógł powiedzieć dobrego słowa. Dlatego też królowa była zawistna i córce królewskiej życzyła wszystkiego, co najgorsze. Gdy król umarł, królowa zrobiła się jeszcze gorsza dla pasierbicy i obarczała ją przeróżnymi obowiązkami. Biedna dziewczyna nigdy jednak nie narzekała, zawsze była cierpliwa i posłuszna. Pewnego dnia królowa posłała pasierbicę na strych pilnować zboża. Gdy tak siedziała, nadleciały tam nagle z nieba ptaki i ćwierkając zaczęły krążyć nad zbożem, jakby prosiły o kilka ziarenek. Królewna ulitowała się nad nimi i rzuciła im garść zboża ze skrzyni, mówiąc: — Moje biedne, małe ptaszątka! Takieście to głodne! Macie tu ziarenek, pozbierajcie je sobie i najedzcie się do syta! Kiedy ptaki już się najadły, odfrunęły i usiadłszy na dachu, zaczęły się naradzać, jak by tu odwdzięczyć się pannie za jej dobre serce. Pierwszy z nich rzekł: — Niech się stanie tak, żeby tam, gdzie stąpnie, wyrastały czerwone róże. Drugi rzekł: — Niechaj z dnia na dzień staje się piękniejsza. — A ja — dodał trzeci — życzę jej, aby, gdy tylko się uśmiechnie, z ust jej wypadał złoty pierścień. To rzekłszy odfrunęły, a spełniło się wszystko, jak powiedziały, i od tego dnia córka królewska stawała się coraz bardziej zachwycająca, aż zrobiła się tak śliczna, że śliczniejszej nie znalazłoby się nawet w siedmiu królestwach. Gdy wieść o tym dotarła do królowej, ta, ogarnięta jeszcze większą zawiścią, zapragnęła, żeby jej własna córka stała się równie piękna jak jej siostra. Wysłała więc ją na strych, aby pilnowała zboża. Dziewczyna poszła, zła, że dano jej taką głupią robotę. Gdy tak siedziała, nadleciały z nieba ptaki i ćwierkając zaczęły 13 krążyć wokół zboża, jakby prosiły o kilka ziarenek. Wtedy panna rozzłoszczona porwała miotłę, odpędziła małe ptaszki i wyrzuciła z siebie rozgniewana. — Czego tu chcecie, poskudne ptaszyska? Chyba nie myślicie, że tak szlachetnie urodzona jak ja, powala sobie ręce, sypiąc wam jedzenie? Wróble odleciały i siadłszy na dachu, zaczęły się naradzać, jak by odpłacić się złej księżniczce za jej przykre słowa. Pierwszy rzekł: — Uczynię, żeby tam, gdzie stąpnie, wyrastały osty i ciernie. Drugi rzekł: — Sprawię, że z każdym dniem będzie brzydsza. — A ja sprawię — dodał trzeci — że przy każdym uśmiechu z ust jej będą wypadały żaby i ropuchy. Po tych słowach odleciały, a wszystko spełniło się, jak powiedziały i od tego dnia córka królowej stawała się coraz brzydsza i coraz bardziej nieznośna. Macocha i jej niedobra córka nie mogły już dłużej znieść widoku pięknej córki królewskiej i wysłały ją do lasu paść bydło. Biedna panna, krążąc po okolicy jak inne pasterki, często myślała 0 tym, jak bardzo jest nieszczęśliwa i jaka dzieje się jej krzywda. A zła* księżniczka przebywała w tym czasie u matki na dworzef ciesząc się w głębi swego zawistnego serca, że nikt nie widuje urodziwej królewny, ani nawet nie wie o jej istnieniu. Pewnego dnia, gdy śliczna pasterka, pasąc w lesie bydło, robiła na drutach rękawicę, przejeżdżało tamtędy akurat kilku młodzieńców. Ujrzawszy królewnę, oczarowani jej urodą podeszli 1 pozdrawiając ją grzecznie, spytali: — Dlaczego tu siedzisz, piękna panno, i robisz coś tak zawzięcie na drutach? Córka królewska westchnęła: — Oczko, oczko rękawicy, ani ty mi nie umkniesz, ani duński królewicz. Zdziwieni młodzieńcy poprosili pannę, by pojechała razem z nimi na dwór królewski. Ale panna nie chciała ich wcale słu- 14 chać, dała im nawet złote pierścienie z czerwonymi kamieniami, byle tylko zostawili ją w spokoju. Młodzieńcy ruszyli więc z powrotem na dwór, gdzie bez przerwy opowiadali o pięknej pasterce spotkanej w lesie, tak że na całym dworze królewskim nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o jej urodzie i klejnotach. W końcu dotarło to do królewicza, który zapałał chęcią zobaczenia pięknej panny i zapragnął przekonać się, czy prawdą jest to wszystko, co opowiadali młodzieńcy. Wyruszył więc na polowanie z sokołami i psami, i wjechawszy głęboko w las, dotarł do miejsca, gdzie siedziała córka królewska. Królewicz podszedł, pozdrowił ją grzecznie i spytał: — Dlaczego siedzisz tu, piękna panno i robisz tak zawzięcie na drutach? Dziewczyna westchnęła: — Oczko, oczko rękawicy, ani ty mi nie umkniesz, ani duński królewicz. Gdy królewicz to usłyszał, zaciekawił się jeszcze bardziej i spytał, czy pasterka nie zechciałaby pojechać razem z nim na zamek. Królewna uśmiechnęła się leciutko i natychmiast wypadł jej z ust złoty pierścień z czerwonym kamieniem, a gdy wstała i postąpiła krok, na śladach jej stóp wyrosły czerwone róże. Wtedy serce królewicza zabiło mocniej, przyznał się, kim jest i spytał pannę, czy nie zechciałaby zostać jego żoną. Królewna zgodziła się, dając przy tym do zrozumienia, że wcale nie jest gorszego rodu. Gdy przybyli na zamek, została małżonką królewicza. Wszyscy życzyli jej wiele dobrego, a królewicz kochał ją ponad wszystko. Wieść ta dotarła do złej macochy, która zrobiła się jeszcze bardziej zawistna i myślała tylko o tym, w jaki sposób ściągnąć na pasierbicę nieszczęście, a własną córkę uczynić królową. , Aż kiedyś nagle wybuchła wielka wojna i królewicz musiał wyjechać, zostawiając na dworze brzemienną królową. Macocha skorzystała z okazji i dostawszy się na dwór królewski, wszystkich starała się sobie zjednać. A gdy młoda królowa zaniemogła i nikogo w owym czasie przy niej nie było, macocha uciekła się do podstępu 15 i na jej miejscu położyła własną córkę. Prawdziwą zaś królową zamieniła w kaczkę pływającą po rzece pod murami dworu królewskiego. Po jakimś czasie wojna dobiegła końca i młody król wrócił do domu, stęskniony za swą panią. Gdy wszedł do sypialni i ujrzał na łożu brzydką przyrodnią siostrę królowej, bardzo się zdziwił i spytał, dlaczego jego małżonka tak dalece jest odmieniona. Podstępna macocha miała już przygotowaną odpowiedź: — To po połogu, ale to niedługo przejdzie. Król spytał jeszcze: 16 "¦* — Przedtem, za każdym uśmiechem, z ust mej królowej sypały się złote pierścienie, a teraz sypią się żaby i ropuchy. Przedtem wyrastały na śladach jej stóp czerwone róże, a teraz rosną osty i ciernie. Co może być tego powodem? A zła królowa starannie dobierając słów rzekła: — Taka jest i będzie taka, dopóki Wasza Wysokość nie upuści krwi kaczce pływającej po rzece. Król spytał: — A jak mam upuścić krwi maleńkiej kaczuszce? Macocha odparła: — Trzeba to zrobić między nowiem a pełnią księżyca. Król wydał rozkaz schwytania kaczuszki. Ale ptak omijał wszystkie sidła, jakby ich w ogóle tam nie było. W czwartkową noc, gdy wszyscy byli już pogrążeni w głębokim śnie, strażnicy zauważyli, jak znad rzeki uniosła się biała postać przypominająca królową i weszła do kuchni. Królowa miała małego pieska, Nappego, którego bardzo kochała. Gdy weszła do kuchni, westchnęła: — Nappe, mój mały piesku, czy masz mnie czym nakarmić tej nocy? — Nie, nie mam, o pani — odparł pies. Córka królewska znowu westchnęła: — Trollica śpi chyba u mojego małego synka na wysokiej wieży? — Tak, zgadłaś, o pani — rzekł pies. Na koniec królowa powiedziała: — Przyjdę tu jeszcze w dwie następne czwartkowe noce, a potem już nigdy więcej. I westchnęła głęboko, zeszła na dół do rzeczki i znów zamieniła się w małą kaczuszkę. Następna czwartkowa noc minęła podobnie. Gdy ludzie ułożyli się już na spoczynek, wartownicy zauważyli białą postać, która uniosła się znad rzeki i weszła do kuchni. Ponieważ wszyscy kochali młodą królową, bardzo zaciekawieni poszli po kryjomu posłuchać, co powie i co zrobi. A gdy królowa weszła do kuchnif westchnęło 2 zaczarc 17 — Nappe, mój mały piesku, czy masz mnie czym nakarmić dzisiejszej nocy? — Nie, nie mam, o pani — odparł pies. Królowa spytała znów: — Trollica śpi chyba u mojego małego synka na wysokiej wieży? — Tak, zgadłaś, o pani — rzekł pies. Wreszcie królowa powiedziała: — Przyjdę tu jeszcze jeden raz, następnej czwartkowej nocy, ¦a potem już nigdy więcej. Potem zalała się gorzkimi łzami i wróciła do rzeki, gdzie zamieniła się w małą kaczuszkę pluskającą w wodzie. Strażnikom wydało się to podejrzane, udali się czym prędzej do swego pana i opowiedzieli o tym, co usłyszeli i widzieli. Wtedy król się zamyślił i rozkazał wartownikom, by dali mu znać natychmiast, gdy tylko zjawa ukaże się po raz trzeci. Trzeciej nocy czwartkowej, gdy wszyscy udali się na spoczynek, córka królewska znów uniosła się znad wody i przyszła na dwór. Jak zwykle weszła do kuchni, zaczęła rozmawiać ze swym psem i spytała: — Nappe, mój mały piesku, czy masz mnie czym nakarmić dzisiejszej nocy? — Nie, nie mam, o pani — odparł pies. Królowa znów spytała: — Trollica śpi chyba u mojego małego synka na wysokiej ¦wieży? — Tak, zgadłaś, o pani — odparł pies. Wtedy królowa westchnęła głęboko i rzekła: — Teraz już nigdy więcej nie przyjdę. Potem zaczęła gorzko płakać i oddaliła się, by powrócić do rzeczki. Ale za drzwiami stał król i słyszał ich rozmowę. Gdy zjawa miała odejść, wziął swój srebrem inkrustowany nóż i lekko drasnął ją w mały palec u lewej ręki. Wypłynęły trzy krople krwi i zaklęcie straciło moc, królowa ocknęła się jakby z ciężkiego snu i rzekła: — Och, och, czy to ty tam stałeś? 18 I rzuciła się z radością swemu mężowi na szyję, a on zaniósł ją do komnaty w wysokiej wieży. Tam opowiedziała małżonkowi wszystko, co ją spotkało i długo cieszyli się z całego serca, że znów należą do siebie. Potem król poszedł do macochy, która siedziała przy łożu swej córki, fałszywej* królowej z dzieckiem przy boku, udającej słabość po porodzie. Gdy król wszedł, pozdrowił starą trollicę i spytał: — Powiedz, jaka zapłata należy się komuś, kto chciał zaszkodzić słabej królowej i wrzucił ją do rzeki? Jędza nie przypuszczała, że czyn jej się wydał i odparła bez: namysłu: — Należałoby chyba włożyć go do beczki nabijanej gwoździami i zrzucić z góry. Wtedy król wstał i rzekł: — Tak oto sama wydałaś wyrok na siebie i stanie się z tobą to, co rzekłaś. Włożono zatem trollicę do beczki nabijanej gwoździami i zrzucono w dół z wysokiej góry. To samo uczyniono z jej córką, fałszywą królową. A król wraz ze swą prawdziwą żoną żył długa w szczęściu i radości. Ale mnie już tam nie było. Mały Knós Pewnego razu chłop poszedł do lasu ścinać drzewo. Chodząc i szukając drzewa nadającego się do ścięcia, zabłądził i nie mógł trafić do domu. Idąc dalej, spotkał niezwykle piękną niewiastę, która pozdrowiła go serdecznie, rzucając w jego stronę uwodzicielskie spojrzenia i uśmiechy. Chłop odwdzięczył się tym samym i naraz oszołomiła go boska siła miłości. Po kilku latach przyszedł do chłopa mały chłopczyk, mówiąc: —- Dzień dobry, ojcze! Chłop uważnie mu się przyjrzał i rzekł: — Ojcze? Nie jestem twoim ojcem. 19 I — Właśnie, że jesteś. Nie pamiętasz, jak przed siedmiu laty oapotkałeś w lesie piękną kobietę? Ta kobieta jest moją matką, a ty jesteś moim ojcem. Byłem razem z matką przez siedem lat, a teraz muszę być tyleż lat u ciebie. — Niech tak będzie — rzekł chłop — jeśli tylko okażesz się pracowity. — O tak, nie będziesz już musiał najmować parobków. Muszę jednak mieć dobre jedzenie. Na obiad ugotowano duży gar grochu wyłącznie dla niego. Chłopak zjadł nie tylko to, lecz wszystko, co było w domu, a mimo to nie czuł się syty. Z rozpędem wpadł do obory, zatłukł krowę i po-"żarł ją całą. Chłop i jego żona strasznie się przerazili i zaczęli lamentować, wylewając gorzkie łzy z powodu niespotykanego apetytu chłopaka. Obawiali się, że następnym razem zje resztę bydła z obory. Te narzekania poruszyły małego Knósa, gdyż tak było mu na imię, i postanowił od nich odejść. — Mój drogi ojcze! — zawołał. — Nie martwcie się o krowę! Zapłacę za nią w swoim czasie, jeśli teraz mi przebaczycie. I więcej nie będę wam już ciężarem. — A jakimże to sposobem możesz wynagrodzić taką szkodę? — ¦spytał chłop. — Udam się na dwór królewski, gdzie spróbuję szczęścia. Ponieważ ty, chrześcijanin, jesteś moim ojcem, ja mogę być widzialny i żyć tak jak ludzie. Knós udał się na dwór królewski, gdzie wyprosił spotkanie z królem. — Czego chcesz, mój chłopczyno? — spytał król, uważnie i ze dziwieniem przyglądając się dziwnemu malcowi. — Chciałbym się nająć do służby u Waszej Wysokości — rzekł Knós. — Chcesz się u mnie nająć? A cóż ty potrafisz robić, chłopczyno? — Wasza Wysokość przekona się w przyszłości — odparł Knós. — No, a jaką chciałbyś mieć służbę? — spytał król. 20 — O, jaką bądź. Mogę wykonywać nawet najcięższą robotę, taką jak inni parobcy. Z góry chciałbym jednak uprzedzić, że jem za pięćdziesięciu ludzi. I za tylu też będę pracował. Król zdumiał się bardzo tym, co usłyszał. — Potrafisz zjeść i pracować za pięćdziesięciu ludzi! Jak to możliwe? No nic, mogę cię przyjąć na rok. Na jakich warunkach chcesz tu zostać? — Nie chcę przyjmować służby na określony czas, ale na tej zasadzie, że jeśli Wasza Wysokość rozkaże mi zrobić coś, czego nie potrafię, wtedy natychmiast odejdę. A jeśli chodzi o zapłatę, to uzgodnimy, gdy będę stąd odchodził. Król przyjął te warunki. No i trzeba było przygotować sporą ilość jedzenia dla nowo przyjętego parobka. Wszyscy dziwili się jego nieograniczonemu apetytowi. A Knos przez wiele dni był bez roboty i tylko spacerował, paląc fajkę. Nikt nie miał odwagi odezwać się doń najmniejszym słowem, gdyż obawiano się jego gniewu, widząc, że to parobek gwałtownego usposobienia. W końcu król ośmielił się zwrócić mu uwagę, że nie może się już doczekać, kiedy go wreszcie zobaczy przy pracy. — Mój czas jeszcze nie nadszedł — hardo odparł Knos królowi. Król zamilkł i oddalił się, żałując, że przyjął parobka, któremu nikt nie miał odwagi rozkazywać, nawet on sam. Pewnego pięknego zimowego dnia kazano służbie zwieźć z lasu drzewo, — Ja też mam ochotę pojechać do lasu —rzekł Knos. Rozkazał, by przygotowano największy i najmocniejszy wóz zaprzężony w pięćdziesiąt wołów. Wyciągnięto zatem najpotężniejszy wóz, jaki był na dworze. Gdy Knos go ujrzał, rzekł: — Dajcie spokój z takim wozem! Czy myślicie, że jestem dzieckiem i chcę się bawić? Wyciągnijcie jakiś inny! Gdy mu wytłumaczono, że to największy i najpotężniejszy wóz ze wszystkich, rzekł ponownie: 21 ¦— Taki mi nie wystarczy. Wyszukał sobie narzędzia i zrobił inny, odpowiedni dla swoich potrzeb. Koła były tak duże jak koła młyńskie, a osie potężne jak pnie, podobne do osi kół w wielkim piecu hutniczym. Knós wybrał pięćdziesiąt par najsilniejszych i największych wołów, jakie były na dworze, zaprzągł je do wozu i ruszył przed siebie, a za nim reszta parobków. Knos prawie cały dzień obijał się, nie przejmując się ani trochę robotą. Przechadzał się tam i z powrotem i palił fajkę, podczas gdy inni bez przerwy pracowali. Toteż wszyscy patrzyli na niego nieżyczliwie, bo gdy sami pracowali ciężko, on cały dzień nic nie robił. Ale nikt nie odważył się zwrócić mu uwagi, aż w końcu jeden z nich nie mógł już dłużej ukryć złości. — Drogi Knos! — wydusił z siebie. — Dlaczego nie pracujesz, tylko włóczysz się bezczynnie przez cały dzień? Już wielu z nas załadowało swoje wozy i wnet będziemy gotowi jechać z powrotem. Jakże ty zdążysz załadować swój, jeśli chcesz wracać razem z nami? — Nie zwracajcie na mnie uwagi! Mój czas jeszcze nie nadszedł— odparł Knos. Gdy po pewnym czasie wszyscy byli już gotowi chwycić za lejce, Knos zaczął łamać drzewa jedno za drugim, tuż przy ziemi, jakby to były główki kapusty. I nim by ktoś policzył do dziesięciu, cały wóz był już załadowany. Wszyscy zdziwili się i przerazili jego niezwykłą siłą. Przez wiele lat wilki wyrządzały straszne szkody wśród okolicznego bydła, a szczególnie wśród trzody królewskiej. Co roku dwadzieścia do trzydziestu sztuk bydła padało ofiarą tych groźnych mieszkańców lasu. W przeciągu paru lat wilki tak bardzo się rozmnożyły, że często spotykało się stada po czterdzieści do pięćdziesięciu sztuk. Król od dawna już przedsiębrał wszelkie możliwe środki, by przepędzić te drapieżniki, ale im bardziej były tępione, tym bardziej się rozmnażały. I oto znowu pokazało się kilka wilków mających apetyt na królewskie woły. A były tak bezczelne, że choć w pobliżu znajdowało się dużo ludzi, odważyły się zbliżyć do wołów Knosa. 22 — Chodźcie no tutaj, jeśliście takie odważne — zawołał parobek — a nakryjecie się własnymi pazurami! No i znalazł się taki jeden, który wyszarpał wołu kawał łopatki. Wtedy Knós wpadł w złość i kazał wilkom zgromadzić się wokół siebie. I.albo wilki były mu takie posłuszne, albo wspomagały go jakieś czarnoksięskie moce, dość że ponad dwieście owych drapieżników zebrało się wokół niego. Knos wyprzągł tedy zranionego wołu i na jego miejsce zaprzągł wilka. Potem poukręcał łby wszystkim zgromadzonym wokół wilkom i załadował je na wóz. Gdy przyjechał do grodu, wszyscy przerazili się Knósowym ładunkiem, jednocześnie radując się tak udanymi łowami. I znów włóczył się Knos przez dłuższy czas, nie tykając najmniejszej nawet roboty. Gdy żniwa dobiegły końca i wszystko było zwiezione do stodół, wtedy Knos poszedł do króla i poprosił go, by wyznaczono mu część zboża do wymłócenia. Król chętnie zgodził się na to, gdyż prawie przez całą zimę parobcy pracowali w stodołach przy zbożu, a Knos obijał się tylko i palił fajkę. Król był najwidoczniej niezadowolony z niego i najchętniej by się go pozbył. Ale Knos przestrzegał dokładnie umowy i wykonywał tylko to, co kazał król. I tak do wiosny Knos obijał się, nic nie robiąc, tylko domagając się wyżywienia za pięćdziesięciu chłopa dziennie. Pewnego dnia wstał wcześniej niż zwykle. Ponieważ chciał zacząć pracę, zapytał, czy są gdzieś cepy do młócenia zboża. Wyciągnięto kilka sztuk, ale on zaśmiał się na ich widok. Wyjął belkę z obory i drugą mniejszą, powiązał je i zrobił z nich cepy. Rozrzucił potem ciężkie snopy na ziemi przed stodołą i wywijał swymi koślawymi cepami, aż słoma wzbijała się na kilka łokci pod niebo. No i w ciągu paru chwil wszystko było wymłócone. Teraz trzeba było tylko odwiać zboże. Odbyło się to w następujący sposób: Knos wszedł na dach i puszczał takie bąki, że słoma poleciała oddzielnie, ziarno oddzielnie i plewy oddzielnie. Wkrótce, ku powszechnemu wielkiemu zdziwieniu, wszystko było zrobione. I znów Knos wałęsał się długi czas bezczynnie, a król za wszelką cenę starał się go pozbyć. Kazał kiedyś wrzucić do morza beczkę soli i wydobyć ją, co też Knos uczynił. Kiedy indziej sam wrzucił 23 beczkę zboża do głębokiej studni. Ale Knosowi udało się wydobyć i tę beczkę. Król jednak był wciąż bardzo niezadowolony z takiego parobka. Pewnego dnia nadeszła wiadomość, że władca sąsiedniego państwa wypowiedział wojnę i że chce podbić cały kraj. Wtedy król ucieszył się, że ma Knosa, który stał się teraz wartościowym poddanym. Spytał parobka, czy nie zechciałby mu pomóc. Knos zgodził się i wkrótce wyruszył wielki oddział wojowników na czele z królem i dzielnym Knósem. Dla Knosa oczywiście trzeba było zabrać mnóstwo wozów pełnych jedzenia. Kiedy zbliżyli się do wroga, oddziały ustawiły się w szyku bojowym. Ale ponieważ Knos już się utrudził, poczuł głód i chciał się najeść do syta, zanim rzuci się w wir walki. Usiadł przed wielką beczką z masłem i zaczął jeść. Wróg niecierpliwił się, chcąc od razu rozpocząć atak, i oddał kilka strzałów zaczepnych. Gdy kule przeleciały ze świstem obok uszu Knosa, ten rzekł gniewnym głosem: — Już Zły was ukarze, jeśli będziecie ciskać we mnie jagodami i nie pozwolicie mi się najeść. Gdy tak spokojnie siedział i jadł swą dość pokaźną pajdę chleba, nadleciała duża kula armatnia i trafiła w sam środek beczki z masłem. Masło trysnęło w górę. a beczka rozleciała się na sto kawałków. Tego już Knos nie wytrzymał. Zerwał się, wołając: — Już ja się z wami rozprawię, skoro nie dajecie mi się najeść! Chwycił wielkie drzewo, które przypadkowo leżało niedaleko niego i można sobie wyobrazić, jak wielkie spustoszenie uczynił w armii wroga. Wnet całe zastępy zostały rozbite przez nieustraszonego Knosa i obaj królowie zawarli pokój. Król, zadowolony, powrócił z wojskiem do domu i zapanowała święta zgoda. Wiele jeszcze razy król próbował pozbyć się małego Knosa, ale na próżno, gdyż wykonywał on wszystko, co król mu rozkazał. Pewnego razu kró\ spacerował po ogrodzie z przypadkowo towarzyszącym mu Knósem. Gdy tak szli obok siebie, król nagle puścił bąka i krzyknął: — Złap go! 24 Knos puścił się jak strzała na odległość kilku rzutów kamieniem i powrócił, trzymając w ręku duży liść dębowy. — Proszę spojrzeć, Wasza Wysokość — powiedział — mam tylko połowę, która osiadła na tym liściu. Ale drugiej połowy nie mam. Muszę odejść od Waszej Wysokości. Król uradowany tym, że oto się go pozbywa, rzekł: — Czego żądasz, jako zapłaty za służbę? — Żądam korca srebrnych monet. — Dostaniesz je, mój chłopcze — odparł król. Gdy Knos otrzymał sakwę, udał się do ojca. Wchodząc do chaty, rzekł: — Spójrz ojcze, oto zapłata za krowę, którą ci zjadłem, gdy u ciebie byłem. Chłop, zadowolony, przyjął worek z pieniędzmi, które uczyniły go bogatym człowiekiem. Opowieść nie mówi, co się dalej działo z małym Knósem. Trolle z wąwozu Skuru * Jak wiadomo, trolle trzymają się z dala od ludzi, i gdy budowano Eksjó, wszystkie trolle z okolicy przeniosły się do wąwozu Skuru. Zdawałoby się, że powinny tutaj znaleźć spokój i ciszę, bo miejsce to było odludne i ponure. Dwie wysokie góry wznosiły się pionowo, tak blisko siebie, że tylko nielicznym promieniom słonecznym udawało się przeniknąć na dno tego wąwozu, i za dnia panował tam półmrok. Ale śmiali grenadierzy ze Smalandu nawet tu nie dawali trollom spokoju. Mówi się bowiem, że podczas manewrów na równinie w Ranne przez wąwóz przemaszerował kilkakrotnie cały batalion, bijąc przy tym w bębny i grając na różnych instrumentach. Czasem nawet rozlegały się salwy armatnie, co napawało wielkim strachem żyjące w górach trolle. Jest więc wątpliwe, czy było im przyjemnie nawet w wąwozie Skuru. W pobliżu tych właśnie skalnych uskoków znajduje się źródło uważane za święte. Okoliczna ludność składała dawniej ofiary 25 duchom opiekuńczym tego miejsca. Nie wiadomo, czy zwyczaj ten się zachował. Oświata podobno wszędzie dociera i wszystkie stare obyczaje będą wkrótce należały do przeszłości. Ale kilkadziesiąt lat temu jeszcze tak było. Jak opowiadają starcy i staruszki, przyjemne były spotkania z trollami i rozmowy z nimi, nie mówiąc już o spotkaniach z innymi szacownymi personami ze świata duchów. Żył sobie kiedyś strzelec Pelle Katt. Pewnego razu wybrał się do wąwozu Skuru na głuszce w okresie tokowania. Ale polowanie zupełnie się nie udało, jakby ktoś rzucał czary. Ani bogato upie-rzony głuszec, ani jego samiczki nie zostały nawet draśnięte śmiercionośnymi kulami. Pelle był zły i podejrzewał, że troll rzucił czary na jego strzelbę, złorzeczył i przeklinał wszystkie trolle na całym świecie, a szczególnie te, które mieszkały w wąwozie Skuru. Wychodząc z wąwozu wąską szczeliną, zobaczył drobną kobietę 0 dziwnym wyglądzie, która na rękach niosła małego pieska. — Mam ci przekazać prośbę mojej pani, abyś zastrzelił tego psa — powiedziała. — Przywiąż zwierzę do tego drzewa, a ja szybko to załatwię — odparł Pelle. Tak się też stało. Mała kobieta zniknęła wśród skał, a Pelle władował w psią głowę cały ładunek śrutu. Cóż jednak ujrzał, gdy tylko rozwiał się dym po strzałach? Oto leżało tam jego własne malutkie dziecko owinięte w psią skórę. Pelle Katt nie cieszył się najlepszą opinią. Lubił zaglądać do kieliszka, był kłótliwy i zawzięty, a także zamknięty w sobie 1 ponury. Przechwalał się często, że nie boi się ani Boga, ani diabła. Teraz jednak po raz pierwszy w życiu osłupiał, jakby go trafił grom z jasnego nieba. — Boże, cóżem ja uczynił? Kolana zaczęły mu się trząść i oblał go zimny pot. — Masz tu zapłatę — rzekła trollica, która znów zjawiła się, rzucając mu talara. Talar spadł na jego otwartą dłoń i jakby się do niej przylepił. Potem szybko chwyciła martwe dziecko i zaniosła je w górską rozpadlinę. Pelle ze wściekłością rzucił talara za znikającą postacią, wołając: 26 -— Nie chcę zapłaty od ciebie za to, co zrobiłem! Zabieraj to sobie z powrotem, parszywa trollico! Ale z góry doleciał go w odpowiedzi tylko ochrypły śmiech. Pelle wrócił do domu. Dziecka nie było. Żcna płakała, a Pelle bez słowa poszedł do karczmy. Nie miał za co kupić wódki, aby w niej utopić swą rozpacz, ale z przyzwyczajenia wsadził palce do kieszeni w kamizelce, by się przekonać, czy nie uchował się tam jakiś miedziak. I oto znalazł tam talara, tego samego, którego niedawno wyrzucił. Położył go teraz na ladę i upił się, upił się tak, że naprawdę zapomniał o swym zabitym dziecku, o żonie, o sobie, 0 niebie i piekle, o wszystkim. Gdy wytrzeźwiał, znów znalazł monetę w kieszeni. Wyrzucał ją kilkakroć, a gdy pojawiała się, spijał się na nowo, raz po raz, aż w końcu zasnął na zawsze. Tak oto kończy się opowieść, której bohaterami są Pelle Katt 1 trolle w wąwozie Skuru. Kettil Runske Na wyspie Vising, dawno temu, panowali dwaj królowie. Jeden mieszkał w zamku Nasbo, drugi w zamku Borga. W czasie sporu o ziemię, król z Nasbo dogadał się z pewnym czarownikiem, który nazywał się Gilbertil i mieszkał w parafii ólmstad w Ostergotland, aby wzdłuż wyspy wykopać rów i w ten sposób podzielić ją na dwie części. Gilbertil zabrał się do roboty i zaczął kopać przy Nasbo, gdzie do dziś znajduje się w ziemi głęboki dół. Gdy król na zamku Borga dowiedział się o tym, posłał łódź po Kettila Runske, innego sławnego czarownika, który mieszkał w parafii Habo w Vastergótland. Ten wsiadł do łodzi, niewidoczny dla załogi, która tylko po tym wyczuwała jego obecność, że obciążona łódź głęboko się zanurzyła w wodę. Gdy podpłynęli pod zamek Borga, łódź wynurzyła się trochę, stąd też domyślano się, że Kettil wysiadł. Gilbertil zdążył już posunąć się ze swą robotą na północ od 27 Kumlaby i był już mniej więcej w połowie wyspy, gdy Kettil sprawił, że ziemia obsunęła się i posypała na Gilbertila. Kettil kazał mu przestać kopać. Ale Gilbertil, zamiast posłuchać, wyszydził go i odniósł się do niego z pogardą. Kettil Runske rzucił więc w Gilbertila zaczarowaną pałką z wyrytymi na niej runami. Gilbertil złapał pałkę w powietrzu, ale ręce przykleiły mu się do niej i nie mógł się od niej uwolnić. Próbował więc oderwać ją stopami, ale stopy również się przykleiły. W wielkim szale próbował zębami pozbyć się tej zaczarowanej pałki, ale i zęby przyrosły do niej. Kettil wrzucił go więc tak przykutego za ręce, stopy i usta do głębokiego dołu, który dotąd można oglądać na łące w Kumlaby, i który nosi po nim nazwę Dołu Gilbertila. Nauka dobra, ale prostota lepsza Żyli sobie kiedyś bogaci gospodarze, którzy mieli czterech synów. Najstarszy został w domu przy ojcu, a później miał odziedziczyć ziemię i zostać na gospodarce. Trzej pozostali ruszyli w świat, a ponieważ ojca było na to stać, mogli robić, co im się podobało. Pod żadnym jednak warunkiem nie chcieli uprawiać ziemi. Jeden poszedł tu, drugi tam, i tak we trzech zaczęli uczyć się sztuki lekarskiej, każdy u innego mistrza. Po pewnym czasie skończyli nauki i rozpoczęli własną praktykę. Gdy umarł ojciec, przyjechali do domu na pogrzeb i po spadek. Ten, który został w domu, przygotował stypę, i to bardzo wystawną. Im więcej wychylali kielichów i szklanic, tym chętniej rozmawiali, przechwalając się wzajemnie, aż wreszcie zaczęli sprzeczać się, który z nich jest najzdolniejszy. Żaden nie miał wątpliwości co do tego, że najgłupszy jest ich brat, chłop, ponieważ nie pobierał żadnych nauk, o co zresztą nie miał do nich pretensji. Ale oni kłócili się między sobą o to, który z nich jest najlepszym lekarzem. — Ja mogę wydłubać sobie oczy i włożyć je z powrotem na 28 swoje miejsce — rzekł pierwszy — a będę widział tak samo dobrze. — To wcale nietrudna sztuka — powiedział drugi — Ja jestem lepszy, bo mogę rozpruć sobie brzuch, wyjąć wszystkie wnętrzności, a potem włożyć je z powrotem i będę się tak samo dobrze czuł. Spróbujcie wy zrobić coś podobnego! — Myślicie, że macie się czym chwalić — rzekł trzeci — ale to żadna sztuka, gdy ma się do pomocy ręce. Ja chyba jednak jestem najlepszy, bo gdy odrąbiecie mi obie dłonie, przymocuję je sobie z powrotem i nikt nie zauważy, że były kiedykolwiek odrąbane. Takim jestem lekarzem! Chłop słuchał pełen podziwu dla nauki, bo sam nie znał się na takich sztukach. W nocy wszyscy trzej położyli się w izbie na poddaszu i uczynili tak, jak zapowiedzieli. Jeden wydłubał sobie oczy, drugi rozpruł sobie brzuch, a trzeci kazał braciom odrąbać sobie dłonie i wszystko to położyli na stole. Nad ranem weszła służąca, chcąc zobaczyć, czy obudzili się już-na tyle, by matka mogła im przynieść kielicha, i zobaczyła te wszystkie świństwa leżące na stole. — Fu, co za okropieństwo! — zawołała i szybko pobiegła po* wiadro, wrzuciła do niego wszystko, a potem wywaliła to do świńskiego koryta. — Co słychać u moich doktorów? — spytała staruszka, gdy służąca wróciła. — Śpią jeszcze, ale jeden Bóg wie, co wyprawiali po północy — rzekła służąca. — Chyba wykopali ojca i pokroili go, bo tak wyglądało to, co leżało na stole. — Na litość boską! — krzyknęła staruszka zaniepokojona. — Cokolwiek by to było, nie dotykaj tego, bo oni będą wyczyniać sztuki lekarskie! Było jednak za późno, bo świnie już wszystko zżarły. Ale dziewczyna była sprytna i nie powiedziała o tym ani słowa~ Złapała kota i wydłubała mu oczy, potem przyniosła wnętrzności świni zarżniętej na stypę, a potem poszła pod szubienicę, na której 29- na szczęście wisiał złodziej i ucięła mu dłonie. I wszystko to ¦ zaniosła na stół, myśląc sobie, że teraz mogą wyczyniać sztuki lekarskie, jakie tylko zechcą. Tak też się stało. Gdy tylko się zbudzili, każdy wziął — jak sądził — swoje, dumny z własnych umiejętności. Dla swego brata •chłopa mieli tylko uczucie litości w sercu, jako że był nieukiem. Potem rozstali się i każdy wrócił do siebie. Gdy minął rok, chłop miał się żenić i zaprosił braci na wesele. <~rdy przybyli, zaczęli rozprawiać, jak im się w tym czasie żyło. Pieniędzy zarabiali dużo, bo jak wiadomo, lekarz jedną ręką leczy, a drugą bierze pieniądze. Z tym nie mieli nigdy kłopotu. Ale mimo to nie wszystko szło tak dobrze. — Nic nie pojmuję — rzekł pierwszy — co to się ze mną dzieje. W nocy widzę tak samo dobrze, jak w dzień, a gdy usłyszę pisk myszy, nie mogę zaznać spokoju. Muszę wstać z łóżka i dopóty nie spocznę, dopóki jej nie złapię. Czy znacie na to jakieś lekarstwo? Nie, nie znali. — Ze mną jest jeszcze gorzej — rzekł drugi. — Ostatnio wcale nie mam chęci na mięso i normalne jedzenie, mogę za to napylać się wszelkimi obrzydliwościami, jakie tylko zobaczę. I choćbym się wstrzymywał ze wszystkich sił, muszę wypchać sobie nimi brzuch. Czy znacie na to jakieś lekarstwo? Nie, nie znali. — Jeśli nie możecie uleczyć siebie samych, to i mnie nie pomożecie — rzekł trzeci — bo ze mną jest chyba najgorzej. Tak bardzo zaczęły mnie swędzić dłonie, że nie mogę ich utrzymać z dala od tego, co nie moje. I choć jestem najuczciw