ZACZAROWANY DZBAN BAŚNIE SZWEDZKIE /I! *iY 1984 • l/P 1984 1 '- L 6 5 6ku. mi -11- ¦ ' MAJ V& SERIA DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICH ZACZAROWANY DZBANA* I BAŚNIE SZWEDZKIE WYBRAŁ I POSŁOWIEM OPATRZYŁ ROBERT STILLER PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA C1ENKOWSKA OPRACOWANIE GRAFICZNŁ WIESŁAW MAJCHRZAK WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE 1983 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1983 ISBN 83-210-0374-5 Akc Nisse Węglarz i trollica W dawnych czasach na cyplu północno-zachodniej części jeziora Rasval, w górach Linde, mieszkał węglarz imieniem Nils, nazywany przez wszystkich Nisse Węglarz. Jego małe poletko uprawiał parobek, a on sam ciągle przebywał w lesie, latem wyrębując drzewo do wypalania, a zimą wypalając węgiel. Ale jakkolwiek by się starał, nie szczęściło mu się zbytnio w robocie i wszędzie w okolicy mówiono o nim jako o biedaku Nisse Węglarzu. Pewnego dnia, gdy ko*pał "dół do wypalania węgla po drugiej stronie jeziora, w pobliżu ponurej góry Hars, podeszła do niego jakaś kobieta, pytając, czy potrzebna mu jest pomoc przy wypalaniu. — O tak, przydałaby się — odparł Nisse Węglarz. Zaczęła więc znosić pnie i inne drewno, a naznosiła tego więcej, niż Nisse Węglarz mógłby zwieźć koniem. Koło południa było więc już dość drzewa do nowego dołu. Gdy nadszedł wieczór, spytała go, co sądzi o jej pracy i czy pozwoli jej przyjść następnego dnia. Węglarz był zadowolony i zgodził się. Wróciła więc nazajutrz i przychodziła przez następne dni. Gdy drewno zostało już wypalone, pomogła mu rozgrzebać dół, a nigdy dotąd Nisse nie miał tak pięknego węgla jak tym razem. Została u niego w lesie przez trzy lata i przez ten czas urodziła troje dzieci. Ale nie martwiło to zbytnio Nisse Węglarza, gdyż ona sama opiekowała się maleństwami, nie sprawiały mu więc kłopotu. Gdy szło na czwarty rok, zaczęła nalegać, by zabrał ją ze sobą do domu i ożenił się z nią. Nie spodobało się tą Nilsowi, ale ponieważ miał z niej w lesie wielki pożytek, nie odpowiedział wyraźnie, mówiąc, że musi najpierw wszystko przemyśleć. .¦¦•¦¦:¦¦.¦¦-¦ - ¦ ' I tak pewnej niedzieli poszedł do kościoła, w którym nie był od wielu lat, a to, co tam usłyszał, nasunęło mu myśli, jakich nie miał od urodzenia. Zaczął się zastanawiać, czy u niego wszystko jest w porządku i czy ta, co tak ochoczo pomagała mu w lesie, to przypadkiem nie trollica. Pogrążony w takich i podobnych myślach wrócił do swego dołu w lesie. Zapomniał jednak o tym, że umówił się z ową nieznajomą — gdy godziła się do niego na służbę — iż za każdym razem, podchodząc do dołu, uderzy siekierą trzy razy w starą sosnę rosnącą nie opodal. Gdy zbliżył się do dołu, ujrzał w środku jasny płomień, wokół którego uwijała się matka z trojgiem małych, rozgrzebując węgle i gasząc je, aż pod niebo buchały iskry, dym i miał węglowy. Ale zamiast gałęzi świerkowych, którymi zwykle gasi się węgle, używały swoich włochatych ogonów, nurzając je przedtem w śniegu. Nisse Węglarz popatrzył chwilę, podbiegł cichutko do sosny i za chwilę rozległ się odgłos trzech uderzeń siekierą w pień, aż słychać było na górze Hars. Potem podszedł do dołu jak gdyby nigdy nic, ale tu wszystko było jak należy. Dół jeszcze dymił, a ogromna baba krzątała się jak zwykle. Gdy ujrzała Nisse Węglarza, powtórzyła grzecznie swą prośbę, by mogła wprowadzić się do jego chaty jako żona. — Dobrze, niech już tak będzie — powiedział Nisse i postanowił iść do domu po konia. Ale zamiast tego udał się na cypel Kallernas na wschodnim brzegu Rasval do pustelnika po radę. Staruszek doradził mu, by wziął z domu konia i zaprzągł go do skrzyni na węgiel, ale w ten sposób, by ani na lejcach, ani na uprzęży nie było żadnej pętli. Potem ma przejechać przez lód, zawrócić przy dole, nie zatrzymując się zawołać trollicę i małe, kazać im wsiąść i znów szybko wjechać na lód. Węglarz uczynił wedle rady, zaprzągł konia, dobrze uważając, by żadnej pętii nie było ani na lejcach, ani na uprzęży, przejechał przez lód, podjechał pod dół i zawołał na trollicę i małe, by wsiadły. Przemknęli przez las, a potem wjechali na lód na jeziorze, gdzie Nisse jeszcze popędzał konia już i tak gnającego ile sił w kopy- 6 ro- wokół Ale f. UŻV- tach. Gdy znaleźli się na środku jeziora, ujrzał, jak od strony Aboda z północnego brzegu jeziora zbliżało się stado wilków. Wtedy odczepił hołoble od uprzęży, tak że skrzynia z trollami została na lodzie, a sam pognał co koń wyskoczy wprost na drugi brzeg. Gdy trolle ujrzały wilki, zaczęły krzyczeć. — Wróć! Wróć! — wołała matka. — Jeśli nie chcesz uczynić tego dla mnie, uczyń to dla swej najmłodszej córki, Vipy. Ale Nisse Węglarz nie przestał uciekać w stronę brzegu. I właśnie wtedy usłyszał, jak trolle zaczęły wzywać na pomoc swych pobratymców: Bracie z góry Hars, Siostro w Stripa, Kuzynie w skale Ring! Złapcie za pętlę i ciągnijcie! — On nie ma żadnej pętli! — zabrzmiało w głębi góry Hars. — To go zatrzymajcie u źródła Har! —• Kiedy on jedzie w tę stronę! -— rozległo się w skale Ring. Ale Nisse Węglarz nie jechał w tamtą stronę, tylko przez pola i kamieniste drogi prosto do domu. Gdy dojechał do zagrody, padł mu koń, a strzała wypuszczona przez trollicę rozwaliła węgieł stajni. On sam rozchorował się wkrótce i przeleżał w łóżku wiele tygodni. A gdy wrócił do zdrowia, sprzedał swój kawałek lasu i już do śmierci uprawiał poletko wokół chaty. I tak oto trolle zostały wyprowadzone w pole. Dziad z Lagga Niedaleko kościoła w Lagga w gminie Langhundra wznosi się dziwnego kształtu góra. W skale od strony kościoła znajduje się pieczara prowadząca podobno do dwóch podziemnych korytarzy, z których jeden ciągnie się ku południowemu zboczu wzgórza niedaleko tak zwanej chaty Strażnika Polnego, drugi zaś na północ, do wzgórza Kas, w pobliżu dworu Kasby. W środku góry mieszkał olbrzym — dziad z Lagga. Gdy go ostatnio widziano, miał co najmniej pięćset lat i „był biały jak gołąb". Pewnego wczesnego ranka przechodził obok tej góry chłop imieniem Jakob, gdy nagle zjawił się skalny dziad i pozdrowił go: — Dzień dobry, Joppe! Wejdź do środka i napij się ze mną! — Nie, dziękuję! — odparł Jakob, bo nie miał ochoty kumać się z olbrzymem. — Jeśli masz więcej, niż sam dasz radę wypić, to schowaj na jutro, bo jutro też dzień. — To nawet dobra rada! — rzekł dziad z Lagga. — Gdybym dowiedział się o tym wcześniej, byłbym teraz bogaczem. — Nie jest jeszcze za późno — powiedział chłop. — Niestety za późno, gdyż jutro muszę się stąd wynosić z powodu tego dzwoneczka — rzekł olbrzym, grożąc pięścią w stronę dzwonnicy w Lagga. — Na pewno wrócisz tu jeszcze — pocieszał go Jakob. — Tak, kiedy zalew w Lagga stanie się polem, a jezioro Óstuna łąką — odparł z westchnieniem olbrzym i wszedł do środka góry. Zły i po śmierci zły Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze Pan Bóg i święty Piotr chodzili po ziemi, zaszli pewnego dnia do zagrody, w której dopiero co umarła pewna staruszka. Krewni byli wielce zasmuceni. Nie dlatego, że umarła, ale dlatego, że obawiali się, iż dusza jej dostanie się do wnętrza góry Hekli. Przez całe swoje życie bowiem nie uczyniła nikomu nic dobrego i myślała tylko o sobie. Święty Piotr spostrzegł, że baba gotuje się w kotle z wrzącą siarką. Ulitował się nad starowiną i poprosił Pana Boga, by pozwolił mu wydostać ją stamtąd. — Dobrze, pozwalam ci — rzekł Pan Bóg — ale musisz znaleźć kogoś, kto mógłby o niej powiedzieć: „Niech ją Bóg błogosławi!" Święty Piotr ruszył więc zaraz w obchód po okolicy. Wszystkim, których spotkał, zadawał to samo pytanie: — Czy znałeś staruszkę Hillegard? — Pewnie, że ją znałem. Była wstrętna, nieżyczliwa i skąpa. Na pewno wziął ją do siebie diabeł i dobrze zrobił. — Czy znałeś staruszkę Hillegard? — Pewnie, że ją znałem. To była przebrzydła starucha. Nigdy żadnemu biedakowi nic nie dała. — Czy znałeś staruszkę Hillegard? — Niech ją Bóg błogosławi! Dała mi raz igłę, choć igła miała ułamany koniec. Święty Piotr wrócił do Pana Boga i powiedział, że wreszcie znalazł kogoś, kto pobłogosławił staruchę Hillegard. — No to próbuj wyciągnąć ją z Hekli — rzekł Pan Bóg. Święty Piotr poszedł więc z długim drągiem na ramieniu. Wsadził go do kotła i zawołał: — Babciu Hillegard, babciu Hillegard! Chwyć się drąga, to cię wyciągnę! — Niech cię Bóg pobłogosławi! Wcale tu nie jest przyjemnie. Baba chwyciła drąg, a święty Piotr przyciągnął ją do brzegu kotła. Ale wtedy nagle powstał zamęt w oparach siarki i wiele rąk wyciągnęło się w stronę staruchy. Kto tylko zdołał się zbliżyć, czepiał się jej stóp, by wydostać się z Hekli. — Nie puszczaj się, moja starowino — rzekł święty Piotr i zasapany ciągnął drąg dalej. Ale w duchu cieszył się z obfitego żniwa dusz, które ratował z góry Hekli. — Puśćcie, puśćcie! — darła się baba, rozdając kopniaki na lewo i na prawo. — Zastanów się, co robisz, starucho! — rzekł święty Piotr. — Czyż nie życzysz swoim bliźnim tego, czego samej sobie? Ale starucha Hillegard myślała tylko o tym, by uwolnić się od ostatniego biedaczyny, który jeszcze trzymał ją za stopy. W końcu i on ją puścił. — Żegnaj, babo! — rzekł święty Piotr i puścił drąg. — Widzę, że nigdy już się nie poprawisz. I baba Hillegard wpadła z powrotem do kotła z siarką i bulgoce w nim pewnie po dziś dzień. Święty Piotr zaś ruszył w długą drogę powrotną, pełen ponurych myśli. — A widzisz! — rzekł Pan Bóg. — Zły nawet po śmierci złym pozostanie. Rycerz Chłop Pewnego razu król wybrał się na polowanie. Ścigając łosia, odłączył się od swego orszaku i zabłądził w lesie. Szedł i szedł, ale żadną miarą nie mógł znaleźć właściwej drogi. A ponieważ miało się ku wieczorowi, a w pobliżu nie było żadnego domu, ułożył się do snu pod drzewem. Nagle obok siebie w krzakach usłyszał jakiś szmer. Spojrzał więc w górę i spostrzegł chłopa niosącego na plecach upolowanego właśnie łosia. Król wstał i pozdrowił go, a i chłop miło go powitał, nie podejrzewając, że ma przed sobą króla. -— Czy możesz się postarać o jakieś jedzenie dla mnie? — spytał król. — Bądź dobrej myśli — rzekł chłop. — Ten, kto na plecach niesie jedzenie, nie umrze z głodu. Jeśli chcesz, rycerzu, chodź ze mną do chaty, a dostaniesz i jedzenie, i dobre posłanie. -— Dziękuję ci — rzekł król — ale jeśli to daleko, to chyba nie dojdę. Jestem śmiertelnie zmęczony wędrówką i wycieńczony z głodu i pragnienia. — No, jest to spory kawałek, ale bądź dobrej myśli. Mam szerokie plecy i uniosę i ciebie, i swoją małą wiewiórkę. Chłop wziął na plecy króla, a pod pachę młodego łosia i pogwizdując wesoło, żwawo ruszył w drogę do domu. Gdy przybyli na miejsce, ostrożnie zsadził króla i zaczął przyrządzać łosia. Król został uraczony wspaniałym mięsiwem, a potem zażył zasłużonego odpoczynku w chłopskiej chacie. — Dziękuję ci za twoją gościnność! Nigdy jeszcze nie smako- 10 wało mi tak jedzenie i nigdy jeszcze tak dobrze nie spałem — rzekł król rano. — Ale gdybyś jeszcze zechciał wskazać mi drogę na zamek królewski, byłbym ci podwójnie wdzięczny. — Trudno zabłądzić — odparło chłopisko. — To ta szeroka droga. Najpierw skręć w prawo, potem w lewo, potem jeszcze raz w prawo. Jeśli tak zrobisz, z pewnością nie zabłądzisz. — A jak myślisz, co by powiedział król, gdyby się dowiedział, że w jego lesie upolowałeś młodego łosia? — spytał król. — Co by powiedział? To, że gdyby tak się nie stało, jeden z jego najszlachetniejszych rycerzy zginąłby z głodu i pragnienia. — A czy nie wiesz, że za taki czyn karze się stryczkiem? — Trzeba być dobrej myśli — odparł chłop. — Wiem i to, i jeszcze więcej. — A co jeszcze wiesz? -— A to, że gość, który zdradza swego gospodarza, zasługuje na to, by go powieszono. — Masz rację — odparł król i uśmiechnął się. -— Żegnaj, przyjacielu! I król ruszył w drogę do domu. Chłop zaś poszedł do roboty, śpiewając i gwiżdżąc po drodze. Wcale nie martwił się karą, jaka mogła go spotkać za to bezprawne polowanie. Po południu na podwórze chłopa zajechała przepyszna karoca zaprzężona w cztery wspaniałe konie. Zdziwiony wyszedł przed chatę, trzymając w ręku czapkę. Drzwi karocy otwarły się i wysiadł dworzanin odziany w złociste szaty. Przybywał z rozkazem od króla, żeby chłop od razu jechał na zamek królewski. Zdumiony chłop odrzekł: — Trudno, będę więc musiał jechać. Czy nie mógłbym jednak przedtem przebrać się w świąteczne ubranie? —• Nie, nie możesz. W rozkazie jest, byś jechał, jak stoisz. — Trzeba być dobrej myśli! — rzekł chłop. Oczywiście czuł się trochę zakłopotany, że podczas swej pierwszej wizyty na zamku pokaże się w drewniakach i w roboczym ubraniu. Ale co miał zrobić? Nucąc wesołą piosenkę, wsiadł do karocy. Paź zamknął drzwiczki i ruszyli na zamek. Gdy karoca wjechała na dziedziniec, stał tam już król i wszyscy 11 dworzanie, a gdy otwarły się drzwiczki i chłop wysunął swą nogę obutą w drewniak, królowa rzekła zdziwiona: — Czegoś takiego jeszcze nie widziałam! — Trzeba być dobrej myśli — rzekł chłop i wysunął drugą nogę. Wysiadł z karocy, kłaniając się grzecznie i mnąc czapkę w ręku. Ale gdy ujrzał króla i rozpoznał w nim rycerza, który dopiero co był jego gościem, zrobiło mu się gorąco. Odważnie jednak postąpił do przodu. Król wyszedł mu łaskawie naprzeciw i wziął go uprzejmie za rękę. — Dzięki za gościnę — rzekł. — Teraz odwdzięczę ci się za to z nawiązką. Chłop skłonił się, nic nie odpowiadając. Rozejrzał się tylko na wszystkie strony i wymamrotał to, co zawsze: — Trzeba być dobrej myśli! — Czego szukasz? — spytał król. — Patrzę, gdzie stoi szubienica — odparł chłop z całym spokojem. — Na próżno jej szukasz. Ale uklęknij. Chłop ukląkł, a król pasował go na rycerza. — Powstań, szlachetny rycerzu! — rzekł. Zaszczyt, który go spotkał, był zupełnie nieoczekiwany, ale chłop wstał, jak zawsze spokojny, i skłonił się jak mógł najniżej. Ten głęboki i niecodzienny dla chłopskich pleców i brzucha pokłon sprawił jednak, że zebrane gazy odbiły mu się przez gardło. —- O szlachetny rycerzu! Jakim prawem odbija ci się, kiedy stoisz przed moim obliczem? — spytał zagniewany król. — Proszę pokornie Jego Królewską Mość o wybaczenie, ale gdy wchodził we mnie rycerz, musiał ze mnie wyjść chłop. —- Coś z chłopa na pewno jeszcze zostało. Dlatego też będziesz się zwał Rycerz Chłop — rzekł król, serdecznie się śmiejąc. Imię to wcale nie przyniosło ujmy chłopu. A król dał mu na dodatek piękny zamek. Rycerz Chłop, który zachował swoje ulubione powiedzenie „Trzeba być dobrej myśli", został jednym z naj-świetniejszych królewskich wojowników i jednym z jego najmądrzejszych doradców. 12 O pięknej pasterce Żył sobie kiedyś król, który miał córkę jedynaczkę. Była urodziwa, łagodna i kochana przez wszystkich, którzy ją znali. Król ten poślubił wdowę po innym władcy, która też miała córkę jedynaczkę, ale brzydką i złą, tak że nikt o niej nie mógł powiedzieć dobrego słowa. Dlatego też królowa była zawistna i córce królewskiej życzyła wszystkiego, co najgorsze. Gdy król umarł, królowa zrobiła się jeszcze gorsza dla pasierbicy i obarczała ją przeróżnymi obowiązkami. Biedna dziewczyna nigdy jednak nie narzekała, zawsze była cierpliwa i posłuszna. Pewnego dnia królowa posłała pasierbicę na strych pilnować zboża. Gdy tak siedziała, nadleciały tam nagle z nieba ptaki i ćwierkając zaczęły krążyć nad zbożem, jakby prosiły o kilka ziarenek. Królewna ulitowała się nad nimi i rzuciła im garść zboża ze skrzyni, mówiąc: — Moje biedne, małe ptaszątka! Takieście to głodne! Macie tu ziarenek, pozbierajcie je sobie i najedzcie się do syta! Kiedy ptaki już się najadły, odfrunęły i usiadłszy na dachu, zaczęły się naradzać, jak by tu odwdzięczyć się pannie za jej dobre serce. Pierwszy z nich rzekł: — Niech się stanie tak, żeby tam, gdzie stąpnie, wyrastały czerwone róże. Drugi rzekł: — Niechaj z dnia na dzień staje się piękniejsza. — A ja — dodał trzeci — życzę jej, aby, gdy tylko się uśmiechnie, z ust jej wypadał złoty pierścień. To rzekłszy odfrunęły, a spełniło się wszystko, jak powiedziały, i od tego dnia córka królewska stawała się coraz bardziej zachwycająca, aż zrobiła się tak śliczna, że śliczniejszej nie znalazłoby się nawet w siedmiu królestwach. Gdy wieść o tym dotarła do królowej, ta, ogarnięta jeszcze większą zawiścią, zapragnęła, żeby jej własna córka stała się równie piękna jak jej siostra. Wysłała więc ją na strych, aby pilnowała zboża. Dziewczyna poszła, zła, że dano jej taką głupią robotę. Gdy tak siedziała, nadleciały z nieba ptaki i ćwierkając zaczęły 13 krążyć wokół zboża, jakby prosiły o kilka ziarenek. Wtedy panna rozzłoszczona porwała miotłę, odpędziła małe ptaszki i wyrzuciła z siebie rozgniewana. — Czego tu chcecie, poskudne ptaszyska? Chyba nie myślicie, że tak szlachetnie urodzona jak ja, powala sobie ręce, sypiąc wam jedzenie? Wróble odleciały i siadłszy na dachu, zaczęły się naradzać, jak by odpłacić się złej księżniczce za jej przykre słowa. Pierwszy rzekł: — Uczynię, żeby tam, gdzie stąpnie, wyrastały osty i ciernie. Drugi rzekł: — Sprawię, że z każdym dniem będzie brzydsza. — A ja sprawię — dodał trzeci — że przy każdym uśmiechu z ust jej będą wypadały żaby i ropuchy. Po tych słowach odleciały, a wszystko spełniło się, jak powiedziały i od tego dnia córka królowej stawała się coraz brzydsza i coraz bardziej nieznośna. Macocha i jej niedobra córka nie mogły już dłużej znieść widoku pięknej córki królewskiej i wysłały ją do lasu paść bydło. Biedna panna, krążąc po okolicy jak inne pasterki, często myślała 0 tym, jak bardzo jest nieszczęśliwa i jaka dzieje się jej krzywda. A zła* księżniczka przebywała w tym czasie u matki na dworzef ciesząc się w głębi swego zawistnego serca, że nikt nie widuje urodziwej królewny, ani nawet nie wie o jej istnieniu. Pewnego dnia, gdy śliczna pasterka, pasąc w lesie bydło, robiła na drutach rękawicę, przejeżdżało tamtędy akurat kilku młodzieńców. Ujrzawszy królewnę, oczarowani jej urodą podeszli 1 pozdrawiając ją grzecznie, spytali: — Dlaczego tu siedzisz, piękna panno, i robisz coś tak zawzięcie na drutach? Córka królewska westchnęła: — Oczko, oczko rękawicy, ani ty mi nie umkniesz, ani duński królewicz. Zdziwieni młodzieńcy poprosili pannę, by pojechała razem z nimi na dwór królewski. Ale panna nie chciała ich wcale słu- 14 chać, dała im nawet złote pierścienie z czerwonymi kamieniami, byle tylko zostawili ją w spokoju. Młodzieńcy ruszyli więc z powrotem na dwór, gdzie bez przerwy opowiadali o pięknej pasterce spotkanej w lesie, tak że na całym dworze królewskim nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o jej urodzie i klejnotach. W końcu dotarło to do królewicza, który zapałał chęcią zobaczenia pięknej panny i zapragnął przekonać się, czy prawdą jest to wszystko, co opowiadali młodzieńcy. Wyruszył więc na polowanie z sokołami i psami, i wjechawszy głęboko w las, dotarł do miejsca, gdzie siedziała córka królewska. Królewicz podszedł, pozdrowił ją grzecznie i spytał: — Dlaczego siedzisz tu, piękna panno i robisz tak zawzięcie na drutach? Dziewczyna westchnęła: — Oczko, oczko rękawicy, ani ty mi nie umkniesz, ani duński królewicz. Gdy królewicz to usłyszał, zaciekawił się jeszcze bardziej i spytał, czy pasterka nie zechciałaby pojechać razem z nim na zamek. Królewna uśmiechnęła się leciutko i natychmiast wypadł jej z ust złoty pierścień z czerwonym kamieniem, a gdy wstała i postąpiła krok, na śladach jej stóp wyrosły czerwone róże. Wtedy serce królewicza zabiło mocniej, przyznał się, kim jest i spytał pannę, czy nie zechciałaby zostać jego żoną. Królewna zgodziła się, dając przy tym do zrozumienia, że wcale nie jest gorszego rodu. Gdy przybyli na zamek, została małżonką królewicza. Wszyscy życzyli jej wiele dobrego, a królewicz kochał ją ponad wszystko. Wieść ta dotarła do złej macochy, która zrobiła się jeszcze bardziej zawistna i myślała tylko o tym, w jaki sposób ściągnąć na pasierbicę nieszczęście, a własną córkę uczynić królową. , Aż kiedyś nagle wybuchła wielka wojna i królewicz musiał wyjechać, zostawiając na dworze brzemienną królową. Macocha skorzystała z okazji i dostawszy się na dwór królewski, wszystkich starała się sobie zjednać. A gdy młoda królowa zaniemogła i nikogo w owym czasie przy niej nie było, macocha uciekła się do podstępu 15 i na jej miejscu położyła własną córkę. Prawdziwą zaś królową zamieniła w kaczkę pływającą po rzece pod murami dworu królewskiego. Po jakimś czasie wojna dobiegła końca i młody król wrócił do domu, stęskniony za swą panią. Gdy wszedł do sypialni i ujrzał na łożu brzydką przyrodnią siostrę królowej, bardzo się zdziwił i spytał, dlaczego jego małżonka tak dalece jest odmieniona. Podstępna macocha miała już przygotowaną odpowiedź: — To po połogu, ale to niedługo przejdzie. Król spytał jeszcze: 16 "¦* — Przedtem, za każdym uśmiechem, z ust mej królowej sypały się złote pierścienie, a teraz sypią się żaby i ropuchy. Przedtem wyrastały na śladach jej stóp czerwone róże, a teraz rosną osty i ciernie. Co może być tego powodem? A zła królowa starannie dobierając słów rzekła: — Taka jest i będzie taka, dopóki Wasza Wysokość nie upuści krwi kaczce pływającej po rzece. Król spytał: — A jak mam upuścić krwi maleńkiej kaczuszce? Macocha odparła: — Trzeba to zrobić między nowiem a pełnią księżyca. Król wydał rozkaz schwytania kaczuszki. Ale ptak omijał wszystkie sidła, jakby ich w ogóle tam nie było. W czwartkową noc, gdy wszyscy byli już pogrążeni w głębokim śnie, strażnicy zauważyli, jak znad rzeki uniosła się biała postać przypominająca królową i weszła do kuchni. Królowa miała małego pieska, Nappego, którego bardzo kochała. Gdy weszła do kuchni, westchnęła: — Nappe, mój mały piesku, czy masz mnie czym nakarmić tej nocy? — Nie, nie mam, o pani — odparł pies. Córka królewska znowu westchnęła: — Trollica śpi chyba u mojego małego synka na wysokiej wieży? — Tak, zgadłaś, o pani — rzekł pies. Na koniec królowa powiedziała: — Przyjdę tu jeszcze w dwie następne czwartkowe noce, a potem już nigdy więcej. I westchnęła głęboko, zeszła na dół do rzeczki i znów zamieniła się w małą kaczuszkę. Następna czwartkowa noc minęła podobnie. Gdy ludzie ułożyli się już na spoczynek, wartownicy zauważyli białą postać, która uniosła się znad rzeki i weszła do kuchni. Ponieważ wszyscy kochali młodą królową, bardzo zaciekawieni poszli po kryjomu posłuchać, co powie i co zrobi. A gdy królowa weszła do kuchnif westchnęło 2 zaczarc 17 — Nappe, mój mały piesku, czy masz mnie czym nakarmić dzisiejszej nocy? — Nie, nie mam, o pani — odparł pies. Królowa spytała znów: — Trollica śpi chyba u mojego małego synka na wysokiej wieży? — Tak, zgadłaś, o pani — rzekł pies. Wreszcie królowa powiedziała: — Przyjdę tu jeszcze jeden raz, następnej czwartkowej nocy, ¦a potem już nigdy więcej. Potem zalała się gorzkimi łzami i wróciła do rzeki, gdzie zamieniła się w małą kaczuszkę pluskającą w wodzie. Strażnikom wydało się to podejrzane, udali się czym prędzej do swego pana i opowiedzieli o tym, co usłyszeli i widzieli. Wtedy król się zamyślił i rozkazał wartownikom, by dali mu znać natychmiast, gdy tylko zjawa ukaże się po raz trzeci. Trzeciej nocy czwartkowej, gdy wszyscy udali się na spoczynek, córka królewska znów uniosła się znad wody i przyszła na dwór. Jak zwykle weszła do kuchni, zaczęła rozmawiać ze swym psem i spytała: — Nappe, mój mały piesku, czy masz mnie czym nakarmić dzisiejszej nocy? — Nie, nie mam, o pani — odparł pies. Królowa znów spytała: — Trollica śpi chyba u mojego małego synka na wysokiej ¦wieży? — Tak, zgadłaś, o pani — odparł pies. Wtedy królowa westchnęła głęboko i rzekła: — Teraz już nigdy więcej nie przyjdę. Potem zaczęła gorzko płakać i oddaliła się, by powrócić do rzeczki. Ale za drzwiami stał król i słyszał ich rozmowę. Gdy zjawa miała odejść, wziął swój srebrem inkrustowany nóż i lekko drasnął ją w mały palec u lewej ręki. Wypłynęły trzy krople krwi i zaklęcie straciło moc, królowa ocknęła się jakby z ciężkiego snu i rzekła: — Och, och, czy to ty tam stałeś? 18 I rzuciła się z radością swemu mężowi na szyję, a on zaniósł ją do komnaty w wysokiej wieży. Tam opowiedziała małżonkowi wszystko, co ją spotkało i długo cieszyli się z całego serca, że znów należą do siebie. Potem król poszedł do macochy, która siedziała przy łożu swej córki, fałszywej* królowej z dzieckiem przy boku, udającej słabość po porodzie. Gdy król wszedł, pozdrowił starą trollicę i spytał: — Powiedz, jaka zapłata należy się komuś, kto chciał zaszkodzić słabej królowej i wrzucił ją do rzeki? Jędza nie przypuszczała, że czyn jej się wydał i odparła bez: namysłu: — Należałoby chyba włożyć go do beczki nabijanej gwoździami i zrzucić z góry. Wtedy król wstał i rzekł: — Tak oto sama wydałaś wyrok na siebie i stanie się z tobą to, co rzekłaś. Włożono zatem trollicę do beczki nabijanej gwoździami i zrzucono w dół z wysokiej góry. To samo uczyniono z jej córką, fałszywą królową. A król wraz ze swą prawdziwą żoną żył długa w szczęściu i radości. Ale mnie już tam nie było. Mały Knós Pewnego razu chłop poszedł do lasu ścinać drzewo. Chodząc i szukając drzewa nadającego się do ścięcia, zabłądził i nie mógł trafić do domu. Idąc dalej, spotkał niezwykle piękną niewiastę, która pozdrowiła go serdecznie, rzucając w jego stronę uwodzicielskie spojrzenia i uśmiechy. Chłop odwdzięczył się tym samym i naraz oszołomiła go boska siła miłości. Po kilku latach przyszedł do chłopa mały chłopczyk, mówiąc: —- Dzień dobry, ojcze! Chłop uważnie mu się przyjrzał i rzekł: — Ojcze? Nie jestem twoim ojcem. 19 I — Właśnie, że jesteś. Nie pamiętasz, jak przed siedmiu laty oapotkałeś w lesie piękną kobietę? Ta kobieta jest moją matką, a ty jesteś moim ojcem. Byłem razem z matką przez siedem lat, a teraz muszę być tyleż lat u ciebie. — Niech tak będzie — rzekł chłop — jeśli tylko okażesz się pracowity. — O tak, nie będziesz już musiał najmować parobków. Muszę jednak mieć dobre jedzenie. Na obiad ugotowano duży gar grochu wyłącznie dla niego. Chłopak zjadł nie tylko to, lecz wszystko, co było w domu, a mimo to nie czuł się syty. Z rozpędem wpadł do obory, zatłukł krowę i po-"żarł ją całą. Chłop i jego żona strasznie się przerazili i zaczęli lamentować, wylewając gorzkie łzy z powodu niespotykanego apetytu chłopaka. Obawiali się, że następnym razem zje resztę bydła z obory. Te narzekania poruszyły małego Knósa, gdyż tak było mu na imię, i postanowił od nich odejść. — Mój drogi ojcze! — zawołał. — Nie martwcie się o krowę! Zapłacę za nią w swoim czasie, jeśli teraz mi przebaczycie. I więcej nie będę wam już ciężarem. — A jakimże to sposobem możesz wynagrodzić taką szkodę? — ¦spytał chłop. — Udam się na dwór królewski, gdzie spróbuję szczęścia. Ponieważ ty, chrześcijanin, jesteś moim ojcem, ja mogę być widzialny i żyć tak jak ludzie. Knós udał się na dwór królewski, gdzie wyprosił spotkanie z królem. — Czego chcesz, mój chłopczyno? — spytał król, uważnie i ze dziwieniem przyglądając się dziwnemu malcowi. — Chciałbym się nająć do służby u Waszej Wysokości — rzekł Knós. — Chcesz się u mnie nająć? A cóż ty potrafisz robić, chłopczyno? — Wasza Wysokość przekona się w przyszłości — odparł Knós. — No, a jaką chciałbyś mieć służbę? — spytał król. 20 — O, jaką bądź. Mogę wykonywać nawet najcięższą robotę, taką jak inni parobcy. Z góry chciałbym jednak uprzedzić, że jem za pięćdziesięciu ludzi. I za tylu też będę pracował. Król zdumiał się bardzo tym, co usłyszał. — Potrafisz zjeść i pracować za pięćdziesięciu ludzi! Jak to możliwe? No nic, mogę cię przyjąć na rok. Na jakich warunkach chcesz tu zostać? — Nie chcę przyjmować służby na określony czas, ale na tej zasadzie, że jeśli Wasza Wysokość rozkaże mi zrobić coś, czego nie potrafię, wtedy natychmiast odejdę. A jeśli chodzi o zapłatę, to uzgodnimy, gdy będę stąd odchodził. Król przyjął te warunki. No i trzeba było przygotować sporą ilość jedzenia dla nowo przyjętego parobka. Wszyscy dziwili się jego nieograniczonemu apetytowi. A Knos przez wiele dni był bez roboty i tylko spacerował, paląc fajkę. Nikt nie miał odwagi odezwać się doń najmniejszym słowem, gdyż obawiano się jego gniewu, widząc, że to parobek gwałtownego usposobienia. W końcu król ośmielił się zwrócić mu uwagę, że nie może się już doczekać, kiedy go wreszcie zobaczy przy pracy. — Mój czas jeszcze nie nadszedł — hardo odparł Knos królowi. Król zamilkł i oddalił się, żałując, że przyjął parobka, któremu nikt nie miał odwagi rozkazywać, nawet on sam. Pewnego pięknego zimowego dnia kazano służbie zwieźć z lasu drzewo, — Ja też mam ochotę pojechać do lasu —rzekł Knos. Rozkazał, by przygotowano największy i najmocniejszy wóz zaprzężony w pięćdziesiąt wołów. Wyciągnięto zatem najpotężniejszy wóz, jaki był na dworze. Gdy Knos go ujrzał, rzekł: — Dajcie spokój z takim wozem! Czy myślicie, że jestem dzieckiem i chcę się bawić? Wyciągnijcie jakiś inny! Gdy mu wytłumaczono, że to największy i najpotężniejszy wóz ze wszystkich, rzekł ponownie: 21 ¦— Taki mi nie wystarczy. Wyszukał sobie narzędzia i zrobił inny, odpowiedni dla swoich potrzeb. Koła były tak duże jak koła młyńskie, a osie potężne jak pnie, podobne do osi kół w wielkim piecu hutniczym. Knós wybrał pięćdziesiąt par najsilniejszych i największych wołów, jakie były na dworze, zaprzągł je do wozu i ruszył przed siebie, a za nim reszta parobków. Knos prawie cały dzień obijał się, nie przejmując się ani trochę robotą. Przechadzał się tam i z powrotem i palił fajkę, podczas gdy inni bez przerwy pracowali. Toteż wszyscy patrzyli na niego nieżyczliwie, bo gdy sami pracowali ciężko, on cały dzień nic nie robił. Ale nikt nie odważył się zwrócić mu uwagi, aż w końcu jeden z nich nie mógł już dłużej ukryć złości. — Drogi Knos! — wydusił z siebie. — Dlaczego nie pracujesz, tylko włóczysz się bezczynnie przez cały dzień? Już wielu z nas załadowało swoje wozy i wnet będziemy gotowi jechać z powrotem. Jakże ty zdążysz załadować swój, jeśli chcesz wracać razem z nami? — Nie zwracajcie na mnie uwagi! Mój czas jeszcze nie nadszedł— odparł Knos. Gdy po pewnym czasie wszyscy byli już gotowi chwycić za lejce, Knos zaczął łamać drzewa jedno za drugim, tuż przy ziemi, jakby to były główki kapusty. I nim by ktoś policzył do dziesięciu, cały wóz był już załadowany. Wszyscy zdziwili się i przerazili jego niezwykłą siłą. Przez wiele lat wilki wyrządzały straszne szkody wśród okolicznego bydła, a szczególnie wśród trzody królewskiej. Co roku dwadzieścia do trzydziestu sztuk bydła padało ofiarą tych groźnych mieszkańców lasu. W przeciągu paru lat wilki tak bardzo się rozmnożyły, że często spotykało się stada po czterdzieści do pięćdziesięciu sztuk. Król od dawna już przedsiębrał wszelkie możliwe środki, by przepędzić te drapieżniki, ale im bardziej były tępione, tym bardziej się rozmnażały. I oto znowu pokazało się kilka wilków mających apetyt na królewskie woły. A były tak bezczelne, że choć w pobliżu znajdowało się dużo ludzi, odważyły się zbliżyć do wołów Knosa. 22 — Chodźcie no tutaj, jeśliście takie odważne — zawołał parobek — a nakryjecie się własnymi pazurami! No i znalazł się taki jeden, który wyszarpał wołu kawał łopatki. Wtedy Knós wpadł w złość i kazał wilkom zgromadzić się wokół siebie. I.albo wilki były mu takie posłuszne, albo wspomagały go jakieś czarnoksięskie moce, dość że ponad dwieście owych drapieżników zebrało się wokół niego. Knos wyprzągł tedy zranionego wołu i na jego miejsce zaprzągł wilka. Potem poukręcał łby wszystkim zgromadzonym wokół wilkom i załadował je na wóz. Gdy przyjechał do grodu, wszyscy przerazili się Knósowym ładunkiem, jednocześnie radując się tak udanymi łowami. I znów włóczył się Knos przez dłuższy czas, nie tykając najmniejszej nawet roboty. Gdy żniwa dobiegły końca i wszystko było zwiezione do stodół, wtedy Knos poszedł do króla i poprosił go, by wyznaczono mu część zboża do wymłócenia. Król chętnie zgodził się na to, gdyż prawie przez całą zimę parobcy pracowali w stodołach przy zbożu, a Knos obijał się tylko i palił fajkę. Król był najwidoczniej niezadowolony z niego i najchętniej by się go pozbył. Ale Knos przestrzegał dokładnie umowy i wykonywał tylko to, co kazał król. I tak do wiosny Knos obijał się, nic nie robiąc, tylko domagając się wyżywienia za pięćdziesięciu chłopa dziennie. Pewnego dnia wstał wcześniej niż zwykle. Ponieważ chciał zacząć pracę, zapytał, czy są gdzieś cepy do młócenia zboża. Wyciągnięto kilka sztuk, ale on zaśmiał się na ich widok. Wyjął belkę z obory i drugą mniejszą, powiązał je i zrobił z nich cepy. Rozrzucił potem ciężkie snopy na ziemi przed stodołą i wywijał swymi koślawymi cepami, aż słoma wzbijała się na kilka łokci pod niebo. No i w ciągu paru chwil wszystko było wymłócone. Teraz trzeba było tylko odwiać zboże. Odbyło się to w następujący sposób: Knos wszedł na dach i puszczał takie bąki, że słoma poleciała oddzielnie, ziarno oddzielnie i plewy oddzielnie. Wkrótce, ku powszechnemu wielkiemu zdziwieniu, wszystko było zrobione. I znów Knos wałęsał się długi czas bezczynnie, a król za wszelką cenę starał się go pozbyć. Kazał kiedyś wrzucić do morza beczkę soli i wydobyć ją, co też Knos uczynił. Kiedy indziej sam wrzucił 23 beczkę zboża do głębokiej studni. Ale Knosowi udało się wydobyć i tę beczkę. Król jednak był wciąż bardzo niezadowolony z takiego parobka. Pewnego dnia nadeszła wiadomość, że władca sąsiedniego państwa wypowiedział wojnę i że chce podbić cały kraj. Wtedy król ucieszył się, że ma Knosa, który stał się teraz wartościowym poddanym. Spytał parobka, czy nie zechciałby mu pomóc. Knos zgodził się i wkrótce wyruszył wielki oddział wojowników na czele z królem i dzielnym Knósem. Dla Knosa oczywiście trzeba było zabrać mnóstwo wozów pełnych jedzenia. Kiedy zbliżyli się do wroga, oddziały ustawiły się w szyku bojowym. Ale ponieważ Knos już się utrudził, poczuł głód i chciał się najeść do syta, zanim rzuci się w wir walki. Usiadł przed wielką beczką z masłem i zaczął jeść. Wróg niecierpliwił się, chcąc od razu rozpocząć atak, i oddał kilka strzałów zaczepnych. Gdy kule przeleciały ze świstem obok uszu Knosa, ten rzekł gniewnym głosem: — Już Zły was ukarze, jeśli będziecie ciskać we mnie jagodami i nie pozwolicie mi się najeść. Gdy tak spokojnie siedział i jadł swą dość pokaźną pajdę chleba, nadleciała duża kula armatnia i trafiła w sam środek beczki z masłem. Masło trysnęło w górę. a beczka rozleciała się na sto kawałków. Tego już Knos nie wytrzymał. Zerwał się, wołając: — Już ja się z wami rozprawię, skoro nie dajecie mi się najeść! Chwycił wielkie drzewo, które przypadkowo leżało niedaleko niego i można sobie wyobrazić, jak wielkie spustoszenie uczynił w armii wroga. Wnet całe zastępy zostały rozbite przez nieustraszonego Knosa i obaj królowie zawarli pokój. Król, zadowolony, powrócił z wojskiem do domu i zapanowała święta zgoda. Wiele jeszcze razy król próbował pozbyć się małego Knosa, ale na próżno, gdyż wykonywał on wszystko, co król mu rozkazał. Pewnego razu kró\ spacerował po ogrodzie z przypadkowo towarzyszącym mu Knósem. Gdy tak szli obok siebie, król nagle puścił bąka i krzyknął: — Złap go! 24 Knos puścił się jak strzała na odległość kilku rzutów kamieniem i powrócił, trzymając w ręku duży liść dębowy. — Proszę spojrzeć, Wasza Wysokość — powiedział — mam tylko połowę, która osiadła na tym liściu. Ale drugiej połowy nie mam. Muszę odejść od Waszej Wysokości. Król uradowany tym, że oto się go pozbywa, rzekł: — Czego żądasz, jako zapłaty za służbę? — Żądam korca srebrnych monet. — Dostaniesz je, mój chłopcze — odparł król. Gdy Knos otrzymał sakwę, udał się do ojca. Wchodząc do chaty, rzekł: — Spójrz ojcze, oto zapłata za krowę, którą ci zjadłem, gdy u ciebie byłem. Chłop, zadowolony, przyjął worek z pieniędzmi, które uczyniły go bogatym człowiekiem. Opowieść nie mówi, co się dalej działo z małym Knósem. Trolle z wąwozu Skuru * Jak wiadomo, trolle trzymają się z dala od ludzi, i gdy budowano Eksjó, wszystkie trolle z okolicy przeniosły się do wąwozu Skuru. Zdawałoby się, że powinny tutaj znaleźć spokój i ciszę, bo miejsce to było odludne i ponure. Dwie wysokie góry wznosiły się pionowo, tak blisko siebie, że tylko nielicznym promieniom słonecznym udawało się przeniknąć na dno tego wąwozu, i za dnia panował tam półmrok. Ale śmiali grenadierzy ze Smalandu nawet tu nie dawali trollom spokoju. Mówi się bowiem, że podczas manewrów na równinie w Ranne przez wąwóz przemaszerował kilkakrotnie cały batalion, bijąc przy tym w bębny i grając na różnych instrumentach. Czasem nawet rozlegały się salwy armatnie, co napawało wielkim strachem żyjące w górach trolle. Jest więc wątpliwe, czy było im przyjemnie nawet w wąwozie Skuru. W pobliżu tych właśnie skalnych uskoków znajduje się źródło uważane za święte. Okoliczna ludność składała dawniej ofiary 25 duchom opiekuńczym tego miejsca. Nie wiadomo, czy zwyczaj ten się zachował. Oświata podobno wszędzie dociera i wszystkie stare obyczaje będą wkrótce należały do przeszłości. Ale kilkadziesiąt lat temu jeszcze tak było. Jak opowiadają starcy i staruszki, przyjemne były spotkania z trollami i rozmowy z nimi, nie mówiąc już o spotkaniach z innymi szacownymi personami ze świata duchów. Żył sobie kiedyś strzelec Pelle Katt. Pewnego razu wybrał się do wąwozu Skuru na głuszce w okresie tokowania. Ale polowanie zupełnie się nie udało, jakby ktoś rzucał czary. Ani bogato upie-rzony głuszec, ani jego samiczki nie zostały nawet draśnięte śmiercionośnymi kulami. Pelle był zły i podejrzewał, że troll rzucił czary na jego strzelbę, złorzeczył i przeklinał wszystkie trolle na całym świecie, a szczególnie te, które mieszkały w wąwozie Skuru. Wychodząc z wąwozu wąską szczeliną, zobaczył drobną kobietę 0 dziwnym wyglądzie, która na rękach niosła małego pieska. — Mam ci przekazać prośbę mojej pani, abyś zastrzelił tego psa — powiedziała. — Przywiąż zwierzę do tego drzewa, a ja szybko to załatwię — odparł Pelle. Tak się też stało. Mała kobieta zniknęła wśród skał, a Pelle władował w psią głowę cały ładunek śrutu. Cóż jednak ujrzał, gdy tylko rozwiał się dym po strzałach? Oto leżało tam jego własne malutkie dziecko owinięte w psią skórę. Pelle Katt nie cieszył się najlepszą opinią. Lubił zaglądać do kieliszka, był kłótliwy i zawzięty, a także zamknięty w sobie 1 ponury. Przechwalał się często, że nie boi się ani Boga, ani diabła. Teraz jednak po raz pierwszy w życiu osłupiał, jakby go trafił grom z jasnego nieba. — Boże, cóżem ja uczynił? Kolana zaczęły mu się trząść i oblał go zimny pot. — Masz tu zapłatę — rzekła trollica, która znów zjawiła się, rzucając mu talara. Talar spadł na jego otwartą dłoń i jakby się do niej przylepił. Potem szybko chwyciła martwe dziecko i zaniosła je w górską rozpadlinę. Pelle ze wściekłością rzucił talara za znikającą postacią, wołając: 26 -— Nie chcę zapłaty od ciebie za to, co zrobiłem! Zabieraj to sobie z powrotem, parszywa trollico! Ale z góry doleciał go w odpowiedzi tylko ochrypły śmiech. Pelle wrócił do domu. Dziecka nie było. Żcna płakała, a Pelle bez słowa poszedł do karczmy. Nie miał za co kupić wódki, aby w niej utopić swą rozpacz, ale z przyzwyczajenia wsadził palce do kieszeni w kamizelce, by się przekonać, czy nie uchował się tam jakiś miedziak. I oto znalazł tam talara, tego samego, którego niedawno wyrzucił. Położył go teraz na ladę i upił się, upił się tak, że naprawdę zapomniał o swym zabitym dziecku, o żonie, o sobie, 0 niebie i piekle, o wszystkim. Gdy wytrzeźwiał, znów znalazł monetę w kieszeni. Wyrzucał ją kilkakroć, a gdy pojawiała się, spijał się na nowo, raz po raz, aż w końcu zasnął na zawsze. Tak oto kończy się opowieść, której bohaterami są Pelle Katt 1 trolle w wąwozie Skuru. Kettil Runske Na wyspie Vising, dawno temu, panowali dwaj królowie. Jeden mieszkał w zamku Nasbo, drugi w zamku Borga. W czasie sporu o ziemię, król z Nasbo dogadał się z pewnym czarownikiem, który nazywał się Gilbertil i mieszkał w parafii ólmstad w Ostergotland, aby wzdłuż wyspy wykopać rów i w ten sposób podzielić ją na dwie części. Gilbertil zabrał się do roboty i zaczął kopać przy Nasbo, gdzie do dziś znajduje się w ziemi głęboki dół. Gdy król na zamku Borga dowiedział się o tym, posłał łódź po Kettila Runske, innego sławnego czarownika, który mieszkał w parafii Habo w Vastergótland. Ten wsiadł do łodzi, niewidoczny dla załogi, która tylko po tym wyczuwała jego obecność, że obciążona łódź głęboko się zanurzyła w wodę. Gdy podpłynęli pod zamek Borga, łódź wynurzyła się trochę, stąd też domyślano się, że Kettil wysiadł. Gilbertil zdążył już posunąć się ze swą robotą na północ od 27 Kumlaby i był już mniej więcej w połowie wyspy, gdy Kettil sprawił, że ziemia obsunęła się i posypała na Gilbertila. Kettil kazał mu przestać kopać. Ale Gilbertil, zamiast posłuchać, wyszydził go i odniósł się do niego z pogardą. Kettil Runske rzucił więc w Gilbertila zaczarowaną pałką z wyrytymi na niej runami. Gilbertil złapał pałkę w powietrzu, ale ręce przykleiły mu się do niej i nie mógł się od niej uwolnić. Próbował więc oderwać ją stopami, ale stopy również się przykleiły. W wielkim szale próbował zębami pozbyć się tej zaczarowanej pałki, ale i zęby przyrosły do niej. Kettil wrzucił go więc tak przykutego za ręce, stopy i usta do głębokiego dołu, który dotąd można oglądać na łące w Kumlaby, i który nosi po nim nazwę Dołu Gilbertila. Nauka dobra, ale prostota lepsza Żyli sobie kiedyś bogaci gospodarze, którzy mieli czterech synów. Najstarszy został w domu przy ojcu, a później miał odziedziczyć ziemię i zostać na gospodarce. Trzej pozostali ruszyli w świat, a ponieważ ojca było na to stać, mogli robić, co im się podobało. Pod żadnym jednak warunkiem nie chcieli uprawiać ziemi. Jeden poszedł tu, drugi tam, i tak we trzech zaczęli uczyć się sztuki lekarskiej, każdy u innego mistrza. Po pewnym czasie skończyli nauki i rozpoczęli własną praktykę. Gdy umarł ojciec, przyjechali do domu na pogrzeb i po spadek. Ten, który został w domu, przygotował stypę, i to bardzo wystawną. Im więcej wychylali kielichów i szklanic, tym chętniej rozmawiali, przechwalając się wzajemnie, aż wreszcie zaczęli sprzeczać się, który z nich jest najzdolniejszy. Żaden nie miał wątpliwości co do tego, że najgłupszy jest ich brat, chłop, ponieważ nie pobierał żadnych nauk, o co zresztą nie miał do nich pretensji. Ale oni kłócili się między sobą o to, który z nich jest najlepszym lekarzem. — Ja mogę wydłubać sobie oczy i włożyć je z powrotem na 28 swoje miejsce — rzekł pierwszy — a będę widział tak samo dobrze. — To wcale nietrudna sztuka — powiedział drugi — Ja jestem lepszy, bo mogę rozpruć sobie brzuch, wyjąć wszystkie wnętrzności, a potem włożyć je z powrotem i będę się tak samo dobrze czuł. Spróbujcie wy zrobić coś podobnego! — Myślicie, że macie się czym chwalić — rzekł trzeci — ale to żadna sztuka, gdy ma się do pomocy ręce. Ja chyba jednak jestem najlepszy, bo gdy odrąbiecie mi obie dłonie, przymocuję je sobie z powrotem i nikt nie zauważy, że były kiedykolwiek odrąbane. Takim jestem lekarzem! Chłop słuchał pełen podziwu dla nauki, bo sam nie znał się na takich sztukach. W nocy wszyscy trzej położyli się w izbie na poddaszu i uczynili tak, jak zapowiedzieli. Jeden wydłubał sobie oczy, drugi rozpruł sobie brzuch, a trzeci kazał braciom odrąbać sobie dłonie i wszystko to położyli na stole. Nad ranem weszła służąca, chcąc zobaczyć, czy obudzili się już-na tyle, by matka mogła im przynieść kielicha, i zobaczyła te wszystkie świństwa leżące na stole. — Fu, co za okropieństwo! — zawołała i szybko pobiegła po* wiadro, wrzuciła do niego wszystko, a potem wywaliła to do świńskiego koryta. — Co słychać u moich doktorów? — spytała staruszka, gdy służąca wróciła. — Śpią jeszcze, ale jeden Bóg wie, co wyprawiali po północy — rzekła służąca. — Chyba wykopali ojca i pokroili go, bo tak wyglądało to, co leżało na stole. — Na litość boską! — krzyknęła staruszka zaniepokojona. — Cokolwiek by to było, nie dotykaj tego, bo oni będą wyczyniać sztuki lekarskie! Było jednak za późno, bo świnie już wszystko zżarły. Ale dziewczyna była sprytna i nie powiedziała o tym ani słowa~ Złapała kota i wydłubała mu oczy, potem przyniosła wnętrzności świni zarżniętej na stypę, a potem poszła pod szubienicę, na której 29- na szczęście wisiał złodziej i ucięła mu dłonie. I wszystko to ¦ zaniosła na stół, myśląc sobie, że teraz mogą wyczyniać sztuki lekarskie, jakie tylko zechcą. Tak też się stało. Gdy tylko się zbudzili, każdy wziął — jak sądził — swoje, dumny z własnych umiejętności. Dla swego brata •chłopa mieli tylko uczucie litości w sercu, jako że był nieukiem. Potem rozstali się i każdy wrócił do siebie. Gdy minął rok, chłop miał się żenić i zaprosił braci na wesele. <~rdy przybyli, zaczęli rozprawiać, jak im się w tym czasie żyło. Pieniędzy zarabiali dużo, bo jak wiadomo, lekarz jedną ręką leczy, a drugą bierze pieniądze. Z tym nie mieli nigdy kłopotu. Ale mimo to nie wszystko szło tak dobrze. — Nic nie pojmuję — rzekł pierwszy — co to się ze mną dzieje. W nocy widzę tak samo dobrze, jak w dzień, a gdy usłyszę pisk myszy, nie mogę zaznać spokoju. Muszę wstać z łóżka i dopóty nie spocznę, dopóki jej nie złapię. Czy znacie na to jakieś lekarstwo? Nie, nie znali. — Ze mną jest jeszcze gorzej — rzekł drugi. — Ostatnio wcale nie mam chęci na mięso i normalne jedzenie, mogę za to napylać się wszelkimi obrzydliwościami, jakie tylko zobaczę. I choćbym się wstrzymywał ze wszystkich sił, muszę wypchać sobie nimi brzuch. Czy znacie na to jakieś lekarstwo? Nie, nie znali. — Jeśli nie możecie uleczyć siebie samych, to i mnie nie pomożecie — rzekł trzeci — bo ze mną jest chyba najgorzej. Tak bardzo zaczęły mnie swędzić dłonie, że nie mogę ich utrzymać z dala od tego, co nie moje. I choć jestem najuczciwszym człowiekiem pod słońcem, one wymykają mi się i kradną wbrew mojej woli. I tylko cudem udało mi się do tej pory uniknąć szubienicy. Teraz chłop zaczął litować się nad ich wielką uczonością. — Biedacy! — rzekł. — To chyba mnie jest najlepiej. Myszy i szczury zostawiam swoim kotom, odpady i pomyje daję świniom :i nigdy nie pcham łap tam, gdzie nie trzeba. % 30 Książę Hatt spod ziemi Dawno, bardzo dawno temu żył sobie król, który miał trzy córki. Były to wyjątkowo piękne panny, piękniejsze od innych,, a równych im urodą nie było w całej okolicy. Ale najmłodsza księżniczka przewyższała siostry, i to nie tylko urodą, ale również dobrocią serca i łagodnym usposobieniem. Wszyscy ją za to bardza kochali, a sam król pozwalał jej na więcej niż pozostałym córkom. Jesienią miał się odbyć jarmark w mieście położonym niedaleko-królewskiego dworu i król zamierzał pojechać tam ze swoją drużyną. Gdy wyruszał w drogę, zapytał córki, jakie podarunki chciałyby dostać z jarmarku, bo miał zwyczaj zawsze obdarowywać je po powrocie do domu. Starsze królewny zaczęły więc wymieniać przeróżne kosztowności. Jedna chciała mieć to, druga owo. Tylko najmłodsza królewna nie miała żadnego życzenia. Król był bardzo* zdziwiony i spytał, czy nie pragnie, tak jak siostry, jakiejś ozdoby czy innego cacka. Ale ona odparła, że ma pod dostatkiem złota i kosztowności. Ponieważ jednak król nalegał dalej, tak się oto-odezwała: -— Jest jedna rzecz, którą bardzo chciałabym mieć, ale nie mam odwagi cię prosić o to. -— Cóż to może być? — spytał król. — Powiedz, a jeśli tylko będzie w mojej mocy, spełnię twą prośbę. — Słyszałam — rzekła królewna — o trzech śpiewających liściach i chciałabym je mieć ponad wszystko inne na świecie. Król uśmiechnął się tylko, bo wydało mu się, że prośba jej jest zbyt skromna. W końcu wykrzyknął: — Nie mogę powiedzieć, żebyś była bardzo wymagająca! Wolałbym, byś mnie poprosiła o jakiś większy podarek. Dałbym ci nawet coś, co kosztowałoby mnie połowę królestwa. Pożegnał się serdecznie z córkami, dosiadł konia i odjecńaf z całym orszakiem, jak zamierzał. Gdy przybył do miasta, w którym odbywał się jarmark, zastał tam nie tylko mnóstwo ludzi ze wszystkich krańców swego królestwa, ale i wielu kupców cudzoziemskich, którzy na ulicach i placach wystawili swoje towary na sprzedaż. Nie brakowało tam ani i 31 złota, ani srebra, ani innych bogactw, było wszystko, czego tylko ¦dusza zapragnie i król wybrał tu prezenty dla dwóch starszych córek. Ale choć chodził od kramu do kramu i wypytywał handlarzy ze wschodnich i zachodnich krajów, nie spotkał nikogo, kto by słyszał cokolwiek o trzech śpiewających liściach, które obiecał swej najmłodszej córce. Był tym niezmiernie zmartwiony, gdyż bardzo chciał ją uradować. Kiedy jednak nie można było nic na to poradzić, a zapadł wieczór, kazał osiodłać konie, zebrał całą drużynę i zafrasowany ruszył z powrotem na zamek. Gdy tak powoli posuwał się drogą, głęboko pogrążony w swych myślach, nagle usłyszał coś jakby dźwięk harfy, tak piękny, jakiego nigdy dotąd nie słyszał. Bardzo go to zdziwiło, więc wstrzymał konia i zaczął słuchać, a im dłużej słuchał, tym piękniejsza ¦wydawała mu się muzyka. Ponieważ było już ciemno, nie mógł ¦dojrzeć, skąd dochodziła. Bez wahania jednak wjechał na wielką, zieloną łąkę, a im dalej jechał, tym czystsza i słodsza dolatywała •go pieśń. Ujechał tak kawałek drogi i znalazł się obok krzaka leszczynowego. Na jego czubku wisiały trzy złote liście, które drgając, wydawały dźwięki układające się w ową piękną melodię. Król uradował się niezmiernie, bo zrozumiał, że to są właśnie te trzy śpiewające liście, o których mówiła jego córka. Chciał je zaraz zerwać, ale gdy tylko wyciągnął po nie rękę, odsunęły się, a spod krzaka rozległ się donośny głos: — Nie ruszaj moich liści! Król zastygł zdumiony, a gdy wrócił do siebie, spytał, kto do niego mówi, i czy on, król, mógłby kupić te liście za złoto albo za dobre słowa. W odpowiedzi usłyszał: — Jestem Hatt, książę spod ziemi. Nie weźmiesz moich liści ani przemocą, ani po dobroci. Postawię ci jednak pewien warunek. — Cóż to za warunek? — spytał król z ciekawością. — Warunek jest taki — odparł królewicz — że obiecasz mi pierwszą ludzką istotę spotkaną po powrocie do domu. Propozycja ta wydała się królowi dziwna, ale pomyślał o najmłodszej córce, o danej jej obietnicy i przystał na życzenie króle- .32 Złota latarnia, złoty kozioł i złoty kożuch wicza. Tym razem liście się nie odchyliły, zerwał je więc i zadowolony powrócił do drużyny. Gdy tak jechał, liście drgały lekko i rozlegała się tak przyjemna muzyka, że aż konie tańczyły z radości, a powrót króla na zamek przypominał raczej pochód zwycięzcy niż powrót z jarmarku. A oto, co działo się w tym czasie na dworze królewskim. Królewny siedziały tam cały dzień i trzymając jedwabie na kolanach, haftowały i rozmawiały o tym, jakie to wspaniałe podarki przywiezie im ojciec z jarmarku. O zmierzchu najmłodsza królewna rzuciła myśl, czy nie wyszłyby wszystkie razem na drogę, którą nadjedzie ojciec. — Nie — odparły siostry — po co miałybyśmy wychodzić? Jest już późno, a rosa wieczorna zmoczy nam jedwabne pończochy. Królewna nie zniechęcona tym rzekła: — Jeśli nie podoba się wam mój pomysł, to zostańcie w domu. Wyjdę sama na spotkanie ojca. Zarzuciła na ramiona płaszcz i ruszyła przed siebie. Gdy uszła kawałek, usłyszała tętent koni, gwar głosów ludzkich i szczęk broni, a jednocześnie doleciała jej uszu najcudowniejsza pieśń, jaką sobie można wyobrazić. Uradowała się bardzo, wiedząc, że to ojciec, domyśliła się również, że zdobył owe trzy śpiewające liście, 0 które go prosiła. Wybiegła mu naprzeciw, rzuciła się w objęcia, czule go witając. Gdy jednak król ją ujrzał, ogarnęło go straszliwe przerażenie, bo przypomniała mu się obietnica dana księciu Hattowi i zrozumiał, że musi oddać mu swoje własne dziecko. Nie mógł więc odezwać się przez dłuższą chwilę, mimo że królewna dopytywała się o powód jego troski. Wreszcie opowiedział wszystko, co wydarzyło się w związku z tymi trzema liśćmi, oraz to, że obiecał oddać pierwszą ludzką istotę spotkaną po powrocie na zamek. Zapanował smutek i rozległ się płacz, jakiego jeszcze nie było, a najbardziej ze wszystkich lamentował król. W końcu jednak zawrócił na łąkę i zostawił córkę pod krzakiem leszczyny. Pozwólmy teraz wrócić królowi razem z jego drużyną na zamek 1 zostańmy raczej z młodą królewną, siedzącą pod tym zielonym 3 Zaczarowany dzban 33 krzakiem i roniącą łzy. Nie za długo tam siedziała, gdyż nagle rozwarła się ziemia, a ona zeszła do wielkiej podziemnej komnaty. Komnata była o wiele wspanialsza niż komnaty, które dotąd widziała, przyozdobiona złotem i srebrem i udekorowana z wielkim przepychem. Ale nie było tam nikogo. Królewna poczuła wielką ochotę, aby obejrzeć wszystkie znajdujące się tam wspaniałości, aż w końcu prawie zapomniawszy o swojej smutnej doli, zmęczona udała się na spoczynek, kładąc się na łożu wspaniale zasłanym pościelą bielszą niż najbielszy śnieg. Zaledwie się położyła, a otwarły się drzwi i do łoża podszedł mężczyzna, który powitał ją czułymi słowami, mówiąc, że jest królewiczem Hattem, panem tej komnaty. Dodał jeszcze, że ponieważ trollica zabroniła mu pokazywania się ludziom, może zjawiać się tylko w nocy, kiedy już jest ciemno. Ale jeśli królewna zechce mu być wierna, wszystko się odmieni na dobre. Potem położył się obok i spędził całą noc z królewną. Raniutko jednak, gdy tylko zaświtał dzień, wstał, odszedł od swej młodej narzeczonej i pokazał się znowu dopiero późnym wieczorem. I tak minęło sporo czasu. Królewna siedziała w pięknej komnacie, opływając we wszystko, czego zapragnęła. A gdy jej było smutno, wystarczyło tylko, żeby posłuchała trzech śpiewających liści i zaraz robiło się jej weselej. Po dziewięciu miesiącach powiła małego synka. Pomyślała wtedy, że życie jej odmieniło się na lepsze, całymi dniami pieściła swe dziecko i tęskniła do najdroższego. Pewnego wieczoru królewicz przyszedł później niż zwykle. Gdy wszedł, królewna spytała go z wielkim niepokojem, gdzie był tak długo. — Wracam z dworu twego ojca — odrzekł królewicz — i przynoszę ci niezwykłe nowiny, król bowiem chce poślubić nową żonę, a ty jeśli masz ochotę, możesz razem z naszym małym synkiem pojechać na ich wesele. Królewna bardzo się ucieszyła i nie mogła się nadziękować mężowi za jego łaskawość. Królewicz jednak dodał: — Musisz mi obiecać, że nigdy nie ulegniesz żadnej pokusie i nie zdradzisz mnie. 34 Królewna. przyrzekła mu wierność i na tym skończyła się ich rozmowa. Następnego ranka królewna wystroiła się i przybrała w klejnoty, by pojechać na wesele. Gdy wszystko było już gotowe, zajechała pozłacana karoca. Królewna usadowiła się w niej ze swym małym synkiem i karoca pomknęła tak szybko przez góry i doliny, że królewna nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na miejscu. W komnacie weselnej zebrali się już wszyscy goście, wznosząc toasty weselne z wielką ochotą i radością. Można się domyślić, ile było uciechy, gdy zjawiła się królewna. Sam król powstał z tronu i objął ją z wielką czułością, podobnie jego małżonka — królowa i obie królewny. Wszyscy ruszyli ku niej, serdecznie witając znowu na dworze. Po pierwszych powitaniach król i królowa zaczęli wypytywać królewnę o to i owo. Przede wszystkim jednak królowa chciała dowiedzieć się jak najwięcej o królewiczu Hattcie, kim był i jaki był dla niej. Królewna odpowiadała skąpo i można było zauważyć, że niechętnie o tym mówiła. Ale królowa była coraz bardziej wścibska. Kiedy tak coraz natarczywiej pytała, król w końcu rozgniewał się i rzekł: — Najdroższa, co nas to obchodzi? Wystarczy, że moja córka jest zadowolona i szczęśliwa. Królowa wprawdzie umilkła, ale gdy tylko król na chwilę odwrócił się plecami, zaczęła zadawać następne pytania. Po kilku dniach hucznego ucztowania królewna zaczęła tęsknić do domu. Natychmiast znów zajechała karoca, królewna pożegnała się z krewnymi, usadowiła się w środku z synkiem i karoca pomknęła przez góry i doliny, prosto pod zielony krzak. Tam królewna wysiadła i zeszła do podziemnych komnat, a trzy liście zagrały tak cudownie, że pomyślała, iż dużo lepiej jest jej pod ziemią niż na królewskim dworze. Jeszcze przyjemniej było wieczorem, gdy przyszedł królewicz Hatt, powitał ją i powiedział, że dniem i nocą myśli jego były przy niej. Znów minęło sporo czasu i królewna powiła synka. I znowu uświadomiła sobie, że tym razem jest jeszcze szczęśliwsza niż przedtem, nic nie robiła, tylko bawiła się ze swymi dziećmi, słu- 3' 35 chała trzech śpiewających liści i tęskniła do męża, gdy go nie było w domu. Pewnego wieczoru zdarzyło się, że królewicz przyszedł dużo później niż zwykle. Gdy wreszcie wszedł, królewna spytała, gdzie był tak długo. — Przybywam z dworu twego ojca — odparł królewicz — i dziś również przynoszę niezwykłą nowinę, gdyż twoja najstarsza siostra ma poślubić jakiegoś królewicza i jeśli zechcesz, możesz pojechać na wesele i zabrać ze sobą nasze dzieci. Królewna bardzo się ucieszyła i nie mogła nadziękować się mężowi za jego łaskawość. Królewicz jednak dodał: — Musisz mi obiecać, że nigdy nie ulegniesz żadnej pokusie i nie zdradzisz mnie. Królewna obiecała mu to i na tym skończyła się ich rozmowa. Następnego ranka królewna wystroiła się i przyozdobiła drogocennymi klejnotami, by pojechać na wesele. Gdy wszystko było gotowe, zajechała pozłacana karoca, królewna usadowiła się w niej z dziećmi, karoca zaś pomknęła tak szybko przez góry i doliny, że królewna nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na dworze swego ojca. A w komnacie weselnej zebrali się już wszyscy goście. wznosząc toasty z wielką ochotą i radością. Można sobie wyobrazić, jakie było poruszenie, gdy zjawiła się królewna. Sam król wstał z tronu i przytulił ją czule do serca, podobnie jego małżonka królowa, panna młoda i pan młody oraz goście weselni. Wszyscy otoczyli ją, mówiąc, jak bardzo się cieszą, że ją widzą. Gdy skończyły się pierwsze powitania, królowa zaczęła pytać pasierbicę o różne rzeczy, ale przede wszystkim chciała dowiedzieć się czegoś o królewiczu Hattcie, o tym, jak wygląda i jaki jest dla niej. Królewna niewiele mówiła, bo pamiętała o prośbie męża. Ale macocha stawała się coraz bardziej wścibska i gdy tak ciągle ją wypytywała, król rozgniewał się w końcu i rzekł: — Najdroższa, co nas to obchodzi? Wystarczy, że moja córka jest zadowolona i szczęśliwa. Królowa zamilkła, ale gdy tylko król na chwilę odwrócił się plecami, zaczęła zadawać następne pytania, choć niewiele dowiedziała się z tego, co chciała wiedzieć. 36 I Tak minęło kilka dni. Wesele miało się ku końcowi i królewna zaczęła tęsknić do domu. Natychmiast zajechała karoca, królewna pożegnała swych krewnych, usadowiła się w środku z dziećmi, i karoca pomknęła jak uniesiona wiatrem. Gdy dojechali do zielonego krzaka, królewna wysiadła i zeszła do podziemnej komnaty, a trzy liście zagrały tak cudownie, że pomyślała wtedy, iż jest jej dużo lepiej pod ziemią niż na królewskim dworze. Ale jeszcze przyjemniej było wieczorem, gdy do komnaty przyszedł królewicz Hatt, powitał ją z wielką miłością i powiedział, że jego myśli były przy niej od rana do wieczora. Znów upłynęło trochę czasu i królewna urodziła urocze dziecko, najpiękniejsze maleństwo, jakie kiedykolwiek oglądały oczy ludzkie. Pomyślała sobie, że teraz posiada już obsolutnie wszystko, co może ją radować, całymi dniami bawiła się tylko ze swymi dziećmi, słuchała trzech śpiewających liści i tęskniła do męża. Pewnego wieczoru jednak królewicz przyszedł dużo później niż zwykle. Gdy wszedł, królewna spytała go z wielkim niepokojem: — O mój najdroższy, gdzie byłeś tak długo? Czekałam na ciebie w strachu i niepewności. — Przybywam z dworu twego ojca — odparł królewicz — i dziś znów przynoszę ci niezwykłą nowinę, gdyż twoja druga siostra ma zalotnika i wkrótce poślubi tego królewicza. Jeśli zechcesz, pojedź do nich na wesele i weź ze sobą nasze dzieci. Królewna bardzo się ucieszyła i nie mogła się nadziękować mężowi, że zawsze sprawiał jej tyle radości. A królewicz mówił dalej: — Jedno musisz mi jednak obiecać, że nie zdradzisz mnie, gdyż ściągnęłoby to na nas oboje wielkie nieszczęście. Królewna obiecała, że na pewno go nie zdradzi i tak skończyła się ich rozmowa. Następnego dnia królewna wystroiła się i przyozdobiła drogocennymi klejnotami, by pojechać na wesele. Gdy wszystko było gotowe, zajechała pozłacana karoca, królewna usadowiła się w środku z trojgiem swych dzieci i karoca pomknęła szybko przez góry i doliny prosto na dwór królewski. W komnacie weselnej zebrali się już wszyscy goście, wznosząc toasty z wielką ochotą i radością. Można sobie wyobrazić, jak się wszyscy ucieszyli, gdy zjawiła 37 się królewna ze swymi dziećmi. Stary król wstał z tronu i objął ją z wielką czułością, tak samo jego małżonka królowa, panna młoda i pan młody, i goście. Wszyscy witali ją i radowali się, że jeszcze raz mogą ją ujrzeć. Gdy skończyły się pierwsze powitania, królowa zaczęła wypytywać ją o królewicza Hatta, kim jest i jak się zachowuje wobec swej młodej żony, ale królewna odpowiadała skąpo na jej pytania. Gdy macocha zrozumiała, że królewna ma się na baczności, uciekła się do podstępu, jako że chytre kobiety rzadko kiedy rezygnują ze swych dociekań. W tym celu zaczęła dużo mówić o małych dzieciach królewny, bawiących (się obok na kobiercu, o tym, jakie są miłe i jak szczęśliwa musi być matka takich dzieci. Dodała też, że chyba wdały się w swego ojca i że królewicz Hatt jest z pewnością bardzo pięknym młodzieńcem. Ponieważ serce matczyne jest czułe, królewna dała się zwieść tej obłudnej mowie i słówko po słówku wyznała w końcu, że sama nie wie, czy królewicz jest piękny, czy szpetny, gdyż nigdy go nie widziała. Królowa przerwała jej gwałtownie i załamując ręce zaczęła głośno obwiniać królewicza, który ma odwagę taić coś przed własną małżonką. — I muszę dodać — rzekła — że różnisz się bardzo od innych kobiet, skoro do tej pory nie starałaś się wszystkiego dowiedzieć. Rozmowa ich skończyła się tak, jak było do przewidzenia: królewna zapomniała o przestrodze męża, zwierzyła się ze wszystkiego i prosiła macochę o radę, co ma czynić, by wreszcie ujrzeć swego męża. Ponieważ królowa tylko na to czekała, nie dała się długo prosić i obiecała znaleźć jakiś sposób, zanim się rozstaną. I tak minęło kilka dni. Wesele miało się ku końcowi i królewna zaczęła tęsknić do domu. Gdy miała już odjeżdżać, macocha wzięła ją na stronę i rzekła: — Daję ci ten oto pierścień, krzesiwo i świecę. Jeśli zechcesz ujrzeć męża takim, jaki jest naprawdę, wstań w nocy, skrzesz ogień tym pierścieniem i zapal świecę. Tylko dobrze uważaj, byś nie zbudziła go ze snu! Królewna gorąco podziękowała za podarek i obiecała uczynić tak, jak pouczyła ją macocha. Potem rozstała się z krewnymi 38 i wsiadła z dziećmi do karocy, karoca zaś uniosła ich tak szybko, że królewna nawet nie zauważyła, jak znaleźli się przy zielonym krzaku. Tam wysiadła i zeszła pod ziemię. Ale choć liście śpiewały, a wszystko naokoło było piękne i cudowne jak dawniej, czuła się niespokojna, gdyż była pochłonięta myślą, jak to będzie, gdy ujrzy męża w prawdziwej postaci. Nadszedł późny wieczór, zrobiło się ciemno i królewicz powrócił do domu. A ona słuchała z radością, jak opowiadał, że ciągle 0 niej myślał podczas ich rozłąki. Później udali się na spoczynek 1 królewicz zapadł w głęboki sen. Gdy królewna to zauważyła, wstała, skrzesała ogień pierścieniem tak, jak pouczyła ją macocha i zbliżyła się powolutku do łoża, by zobaczyć swego najdroższego. I nikt nie jest w stanie opisać jej radości, gdy ujrzała, że leży przed nią piękny młodzieniec. Taka była zachwycona, że niepomna na nic, uparcie wpatrywała się w oblicze, a im dłużej patrzyła, tym wydawał się jej piękniejszy i tym większa ogarniała ją miłość. Gdy tak stała pochylona nad śpiącym, nagle kropla gorącego wosku spadła na jego pierś. Królewna przeraziła się i chciała natychmiast zgasić świecę, ale było już za późno, bo zbudzony młodzieniec zerwał się z przerażeniem na równe nogi i ujrzał, co uczyniła. W tej samej chwili zamilkły trzy śpiewające liście, piękna komnata zamieniła się w jamę pełną węży i ropuch, a królewię-ta znalazły się bez dachu nad głową w środku ciemnej nocy. Królewicz Hatt oślepł. Teraz dopiero królewna żałowała swego czynu, upadła przed mężem na kolana i zalewając się gorzkimi łzami, błagała, aby jej darował złamaną przysięgę. Królewicz odparł: — Tak mi odpłaciłaś za miłość, którą ciebie darzyłem! Być może przebaczę ci jednak, ale musisz się zdecydować, czy pójdziesz teraz ze swym ślepym małżonkiem, czy powrócisz do ojca. Na te słowa królewna wpadła w jeszcze większą rozpacz, a jej łzy strumieniem ciekły na ziemię. Wreszcie zdołała wyszlochać: — To znaczy, że serce twoje nie przebaczyło mi, skoro wątpisz, czy pozostanę z tobą do końca życia. Potem wzięła królewicza za rękę i opuścili jamę pod zielonym 39 krzakiem. Cóż to był za żałosny widok, gdy tak królewna szukała drogi w nieprzebytym borze, prowadząc troje dzieci i ślepego męża. Błądząc tak, przeszli już spory kawał drogi i znaleźli się na zielonej drożynce. Wtedy królewicz Hatt spytał: — O, najdroższa, czy widzisz coś? — Nie — odparła królewna — nie widzę nic prócz boru i zielonych zarośli. I ruszyli dalej przed siebie, a królewicz znów zapytał: — O.najdroższa, czy widzisz coś? Królewna odpowiedziała jak poprzednio: — Nie, nie widzę nic prócz zielonego boru. Wreszcie królewicz spytał po raz trzeci: — O, najdroższa, czy ciągle jeszcze nic nie widzisz? Królewna odparła: — Tak, zdaje się, że widzę jakąś budowlę z dachem błyszczącym jak z miedzi. Książę odezwał się: — A zatem dotarliśmy do dworu mojej najstarszej siostry. Wejdź do środka, pozdrów ją ode mnie i poproś, aby wzięła na wychowanie naszego najstarszego syna. Sam nie mogę wejść pod jej dach i jej też nie pozwól wyjść do mnie, gdyż wtedy musielibyśmy się rozstać na wieki. Królewna postąpiła zgodnie z życzeniem męża. Weszła do środka, przedstawiła swoją prośbę i choć krajało się jej serce, zostawiła tu najstarszego synka. Następnie obie niewiasty rozstały się w wielkiej przyjaźni. I chociaż siostra królewicza bardzo chciała zobaczyć brata, królewna nie odważyła się złamać zakazu małżonka i nie spełniła jej prośby. Królewicz i jego najdroższa znów udali się w swoją wędrówkę, i tak szli i szli leśną gęstwiną, aż znaleźli się na zielonej drożynce. Wtedy królewicz zapytał: — O, najdroższa, czy widzisz coś? — Nie — odparła królewna — nie widzę nic prócz boru i zielonych zarośli. Uszli znowu kawałek drogi i królewicz zapytał jak poprzednio: 40 — O, najdroższa, czy widzisz coś? Królewna odparła jak przedtem: — Nie, nie widzę nic prócz zielonego boru. Wreszcie książę spytał po raz trzeci: — O, najdroższa, czy ciągle jeszcze nic nie widzisz? — Tak — odparła królewna — zdaje mi się, że widzę jakąś budowlę, z dachem błyszczącym jak ze srebra. Książę odezwał się: — Dotarliśmy więc do dworu mojej drugiej siostry. Wejdź do środka, pozdrów ją ode mnie i poproś, aby wzięła na wychowanie naszego młodszego synka. Sam nie mogę wejść pod jej dach, ani ona nie może wyjść do mnie, gdyż musielibyśmy się rozstać na wieki. Królewna postąpiła zgodnie z życzeniem małżonka. Weszła do środka, przedstawiła swą prośbę i choć krajało się jej serce, zostawiła tam swoje dziecko. Następnie obie niewiasty rozstały się w wielkiej przyjaźni. I chociaż siostra królewicza bardzo chciała zobaczyć brata, królewna nie odważyła się złamać zakazu męża i nie uczyniła zadość jej prośbie. Królewicz i jego najdroższa znów udali się w dalszą wędrówkę, aż znaleźli się na zielonej drożynce biegnącej przez bór. I książę spytał jak poprzednio; — O, najdroższa, czy widzisz coś? — Nie — odparła królewna — nie widzę nic prócz boru i zielonych zarośli. Uszli jeszcze kawałek drogi, a królewicz spytał jak przedtem: — O, najdroższa, czy nic nie dostrzegasz? — Nie — odparła królewna — nie widzę nic prócz ciemnego boru. Wreszcie królewicz Hatt spytał po raz trzeci: — O, najdroższa, czy ciągle jeszcze nic nie dostrzegasz? — Tak — odparła królewna — zdaje mi się, że widzę jakąś budowlę z dachem mieniącym się jak ze szczerego złota. Królewicz ozwał się: — Doszliśmy więc do grodu mojej najmłodszej siostry. Wejdź do środka, pozdrów ją ode mnie i poproś, aby wzięła na wychowa- 41 nie naszą małą córeczkę. Sam nie mogę wejść pod jej dach, ani ona nie może wyjść do mnie, gdyż wtedy musielibyśmy się rozstać na wieki. Królewna postąpiła zgodnie z życzeniem małżonka, weszła do środka, przedstawiając swą prośbę, a siostra królewicza przyjęła ją, jak tylko mogła najserdeczniej. Królewna zaraz chciała wracać do męża, ale gdy zostawiła tam swe ostatnie dziecko, poczuła taki ból w duszy i taką rozpacz w sercu, że zapomniała i o zakazie królewicza, i o wszystkim innym na świecie. Jej szwagierka wyszła razem z nią, a ona zapomniała temu przeszkodzić. Gdy zbliżyły się do królewicza, siostra nie wytrzymała i gorzko płacząc, rzuciła mu się w objęcia. Królewicz Hatt zorientował się, że królewna i tym razem nie dotrzymała słowa, zrobił się blady jak śnieg i wykrzyknął: — O, najdroższa, tego nie powinnaś była robić! W tej samej chwili z nieba spłynął obłok i królewicz Hatt zniknął w nim jak ptak. Można sobie wyobrazić, jak rozpaczały i lamentowały obie niewiasty. Królewna zaciskała palce do krwi i lała gorzkie łzy, bo oto straciła wszystko, co kochała na tym świecie, a i siostra królewicza rozpaczała podobnie. W końcu jednak zaczęły rozmyślać, jak odnaleźć Hatta, gdyż królewna ani przez chwilę nie myślała, że mogłaby go stracić na zawsze i postanowiła go szukać, nawet gdyby przyszło jej iść na koniec świata. W pewnej chwili siostra królewicza powiedziała: — Sama nie mogę ci nic doradzić, ale jeśli zdołasz wejść na tę wznoszącą się ponad lasem górę, spotkasz tam starą trollicę, która zwie się Berta. Jest bardzo mądra i być może da ci jakąś radę. Królewna odrzekła, że chętnie się tam uda, gdyż nie przestanie szukać małżonka, dopóki tylko nogi będą nosiły ją po ziemi. Potem rozstała się ze swą szwagierka i sama, samiutka, rozpoczęła wędrówkę przez góry i doliny, bory i pola, drogą, którą wskazała jej siostra królewicza. Gdy zrobiło się już tak późno, że nie mogła iść dalej, ujrzała na górze małe, migocące światełko. Wtedy zapomniała o całym swoim zmęczeniu i z trudem przedzierając się przez pnie i głazy, zna- 42 lazła w skale grotę stojącą otworem. W środku zobaczyła całą gromadę małych trolli, mężczyzn i kobiety skupione wokół ogniska, a z samego przodu starą babę, która była czymś bardzo zajęta. Baba była szpetna, malutka, a że w podeszłym wieku, królewna domyśliła się, że to właśnie stara Berta, o której mówiła siostra królewicza. Nie zastanawiając się więc długo, weszła do groty i pozdrowiła ją z wielką pokorą: — Dobry wieczór, droga matko! Wtedy wszystkie trolle zerwały się z miejsc bardzo zaskoczone, że zobaczyły ludzką istotę. A trollica zrobiła ukontentowaną minę i odparła: — Dobry wieczór! Kim jesteś, że wchodząc, pozdrawiasz tak pięknie? Siedzę tu już dobre pięćset lat, ale jeszcze nikt dotąd nie sprawił mi tyle zaszczytu i nazwał mnie drogą matką. Królewna wyjaśniła powód swojego przybycia i spytała, czy trollica nie słyszała o zaczarowanym królewiczu, zwanym księciem Hattem spod ziemi. — Nie — odparła baba — nic nie słyszałam. Ale ponieważ okazałaś mi szacunek i nazwałaś mnie drogą matką, chcę ci pomóc. Otóż mam siostrę dwa razy starszą ode mnie i być może ona znajdzie jakąś radę. Królewna uznała, że to całkiem uprzejma odpowiedź i serdecznie podziękowała starej kobiecie za okazaną życzliwość. Została w grocie również na noc, bo następnego dnia jeden z karłów matki Berty miał wskazać jej drogę. Gdy nadszedł ranek i wzeszło słońce, królewna nie ociągając się wyruszyła w drogę w towarzystwie trolla, który został jej przewodnikiem. Gdy żegnała się z trollica, takie oto usłyszała słowa: — Życzę ci dużo szczęścia na drogę i wszystkiego najlepszego w życiu, choć jak mniemam, już nigdy więcej się nie zobaczymy. Ponieważ jednak okazałaś mi szacunek i nazwałaś drogą matką, proszę, byś chciała na pamiątkę przyjąć ten oto kołowrotek. Dopóki będziesz go miała, nie zaznasz biedy, bo on jeden przędzie dziesięć razy tyle nici co inne. Królewna podziękowała za ten drogocenny dar, jako że kołowrotek był calutki ze szczerego złota. Potem rozstała się z trollica 43 i ruszyła w dalszą drogę, przez cały boży dzień wędrując przez góry i głębokie doliny. A gdy zrobił się późny wieczór, doszli znów do wysokiej góry, na której szczycie jak mała gwiazdka błyszczało światełko.Wtedy karzeł rzekł: — Wskazałem ci drogę, jak obiecałem, bo to właśnie tu mieszka siostra babki Berty, a teraz już czas, żebym wracał do domu. I pobiegł swoją drogą. A królewna, wspinając się po pniach i głazach, wdrapała się na górę i znalazła grotę stojącą otworem, z której blask ognia świecił czerwono w ciemnościach. Królewna, nie zastanawiając się długo, weszła do jaskini i zobaczyła gromadę trolli, mężczyzn i kobiety skupione wokół ogniska. A z samego przodu siedziała stara, staruteńka baba, która wyglądała na najważniejszą ze wszystkich. Baba była niskiego wzrostu, szpetna i tak stara, że głowa trzęsła się jej to w lewo to w prawo. Królewna po tym poznała, że to siostra matki Berty. Podeszła więc i pozdrowiła ją grzecznie: — Dobry wieczór, droga matko! Wtedy wszystkie małe trolle zerwały się z miejsc, bardzo zaskoczone widokiem ludzkiej istoty, a trollica zrobiła ukontentowaną minę i rzekła: — Dobry wieczór! Kim jesteś, że wchodząc, pozdrawiasz tak pięknie? Siedzę tu już dobre tysiąc lat, a jeszcze nikt dotąd nie sprawił mi tego zaszczytu i nie nazwał drogą matką. Królewna opowiedziała, kim jest, wyjaśniła powód swojego przybycia i spytała, czy stara kobieta słyszała coś o zaczarowanym królewiczu zwanym księciem Hattem spod ziemi. — Nie, nic nie słyszałam — odparła baba. — Ponieważ jednak okazałaś mi szacunek i nazwałaś drogą matką, chcę ci pomóc. Mam jeszcze jedną siostrę, która jest dwa razy starsza ode mnie i być może ona znajdzie jakąś radę. Królewnę zadowoliła taka odpowiedź i serdecznie podziękowała babie za okazaną życzliwość. Została tam również na noc, bo następnego dnia z rana jeden z trolli miał wskazać jej drogę. Wczesnym rankiem królewna była już gotowa do drogi. Gdy żegnała się z trollica, takie oto usłyszała słowa: — Życzę ci wszelkiego szczęścia w drodze, choć być może nigdy 44 się już nie zobaczymy. Ponieważ okazałaś mi szacunek i nazwałaś drogą matką, zechciej przyjąć tę oto szpulkę w dowód przyjaźni. Dopóki będziesz ją miała, nie stanie ci się nic złego, bo nawinie ona całą nić, którą uprzędzie twój kołowrotek. Królewna podziękowała bardzo za ten drogocenny dar, jako że szpula owa była cała ze szczerego złota. Potem pożegnała się z trol-licą i przez cały boży dzień znowu wędrowała przez góry i doliny. A gdy zrobił się późny wieczór, doszli do wysokiej góry, na której migotało światło jak mała jasna gwiazdka. Wtedy karzeł rzekł: — Już czas, żebym wracał do domu. Tam na górze mieszka siostra babki, dalej sama już trafisz. I pobiegł swoją drogą. A królewna, z trudem wspinając się po pniach i głazach, wdrapała się na górę i znalazła skalną grotę stojącą otworem, w której wnętrzu, czarnym jak węgiel, świecił ogień. Gdy weszła do jaskini, zobaczyła całą gromadę trolli, mężczyzn i kobiet zebranych wokół ogniska. A z samego przodu siedziała stara, staruteńka baba, czymś bardzo zajęta. Baba była szpetna, miała długi, długachny nos, który sięgał aż do brody i była taka stara, że głowa trzęsła się jej we wszystkie strony. Po tym królewna poznała, że to najstarsza siostra Berty. Podeszła więc i pozdrowiła ją grzecznie: — Dobry wieczór, droga matko! Wtedy wszystkie małe trolle zerwały *się z miejsc, zaskoczone widokiem ludzkiej istoty. Tylko trollica zrobiła ukontentowaną minę i rzekła: — Dobry wieczór! Kim jesteś, że wchodząc tu, pozdrawiasz tak pięknie? Siedzę tu już dobre dwa tysiące lat, ale jeszcze nikt dotąd nie sprawił mi tego zaszczytu i nie nazwał drogą matką. Królewna opowiedziała, kim jest, wyjaśniła powód swojego przybycia i spytała, czy stara kobieta nie słyszała czegoś o zaczarowanym królewiczu, zwanym księciem Hattem spod ziemi. Wtedy trollica bardzo spoważniała, głęboko się zamyśliła, aż w końcu przemówiła: — Chyba słyszałam o księciu Hattcie i mogę ci nawet powiedzieć, gdzie przebywa. Ale jest słaba nadzieja, że go kiedykolwiek 45 odzyskasz, bo działa na niego czar tak potężny, że zapomniał i o tobie, i o całym świecie. A potem dodała: — Ale ponieważ okazałaś mi szacunek i nazwałaś drogą matką, chcę ci pomóc. Zostań tu na noc, to jutro porozmawiamy! Królewna uznała, że to wystarczająca odpowiedź, podziękowała więc uprzejmie i została na noc w jaskini. Gdy nadszedł dzień i na wschodzie zaczęło świtać, królewna była gotowa do drogi. Gdy żegnała się z trollicą, ta udzieliła jej rady: — Jeśli pójdziesz stąd stale za słońcem, trafisz w końcu na wspaniały dwór królewski. Wejdziesz tam i uczynisz, co ci przykażę, bo tam właśnie mieszka królewicz, twój najdroższy. Trollicą udzieliła jej jeszcze wielu dobrych rad, jak ma się zachować w każdej sytuacji. Wreszcie rzekła: — Życzę ci szczęścia w drodze, choć pewnie się już nigdy więcej nie spotkamy. Ponieważ jednak okazałaś mi szacunek i nazwałaś drogą matką, zechciej przyjąć ten oto mieszek jako pamiątkę i dowód przyjaźni. I wręczyła królewnie wspaniały jedwabny mieszek, cały wyszywany szczerozłotą nicią. Mieszek miał tę niezwykłą właściwość, że był zawsze pełen srebrnych monet, bez względu na to, ile się z niego wyjęło. Królewna podziękowała za ten drogocenny dar i rozstała się z trollicą w wielkiej przyjaźni. I wszystko stało się, jak przepowiedziała trollicą, bo królewna wędrując raz pod górę, a raz w dół zielonymi borami, dotarła w końcu do ogromnego grodu królewskiego, tak wspaniałego, że równego mu nie widziała nigdy dotąd w życiu. Bardzo się ucieszyła, że oto znalazła się w pobliżu swego ukochanego i nie zastanawiając się długo, weszła do środka. Gdy otworzyła bramę zamkową, ujrzała nadchodzącą z przeciwka kobietę potężnego wzrostu, tak pięknie odzianą, że od razu domyśliła się, iż widzi panią tego grodu. Trollicą, bo ona to była, natychmiast spytała: — Kim jesteś i skąd przychodzisz? — Jestem biedną, zbłąkaną dziewczyną — odparła królewna — i przyszłam tu szukać służby. 46 — Aha — ozwała się trollica — myślisz, że przyjmę na służbę każdego, kto przybywa? Wynoś się stąd zaraz! Trollica wyglądała przy tym tak groźnie, że królewna z początku struchlała. Ale po chwili zebrała w sobie całą odwagę i odparła z wielką pokorą: — Jeśli tak, to muszę się pogodzić z losem. Proszę cię jednak, pani, daj mi schronienie na kilka dni, aż odpocznę po długiej wędrówce. — Dobrze, możesz zostać — rzekła trollica. — Możesz się położyć w gęśniku. To akurat odpowiednie schronienie dla takiej jak ty. Na tym stanęło. Królowa trollica odeszła, a królewna udała się do gęśnika, by odpocząć po długiej tułaczce. Gdy wróciła do sił, uczyniła tak, jak ją pouczyła stara trollica. Najpierw gęśnik wyszorowała, wyczyściła i dokładnie jak nikt dotąd wymiotła z wszystkich kątów. Potem wyjęła kołowrotek i uprzędła najpiękniejszą na świecie nić ze złota i jedwabiu. Następnie wyjęła szpulę, nawinęła na nią nić, przygotowała do tkania i utkała złotą chustę oraz piękną purpurową tkaninę, którymi przystroiła gęśnik tak gustownie, że zamienił się w komnatę najwspanialszą na całym dworze królewskim. Gdy już to zrobiła, wyjęła jedwabny mieszek, wyszła i nakupiła jedzenia, miodu, wina i wszystkiego, co można dostać za pieniądze, potem gotowała i smażyła, i przyrządziła taką ucztę, że chyba nikt z nas nie był na przyjęciu nawet w połowie tak wspaniałym jak to. W końcu poszła na zamek i poprosiła o rozmowę z królową. Trollica przyjęła ją uprzejmie i spytała, po co przybyła. — Chciałabym — rzekła królewna — prosić ciebie i twoją córkę, abyście mnie zaszczyciły i dziś wieczorem przyszły do mnie w gościnę. Bardzo się to spodobało królowej trollicy, bo dużo słyszała o wielkich przygotowaniach w gęśniku. Zgodziła się więc i obiecała przyjść. Gdy nadszedł wieczór i królowa ze swą pasierbicą zeszły na dół do gęśnika, zostały przyjęte tak gościnnie, że jeszcze długo po uczcie o tym rozprawiano. Gdy już siedziały za stołem, jedząc, 47 pijąc i weseląc się, królewna wyjęła swój złoty kołowrotek i poczęła na nim prząść. Królowa trollica bardzo się zdziwiła i pomyślała, że jest to skarb znacznie większy od wszystkiego, co do tej pory widziała. No i spytała, czy nie mogłaby kupić tego kołowrotka. — Nie — odparła królewna — on nie jest na handel za pieniądze. Nie wyłudzisz go również słowami. Ale — rzekła — mogłabym ci go odstąpić pod jednym, jedynym warunkiem. — Cóż to za warunek? — spytała królowa trollica skwapliwie. — Mój warunek jest taki — rzekła królewna — byś pozwoliła mi spędzić dziś noc u boku twojego ukochanego. Prośba ta wydała się królowej nieco dziwna i długo zastanawiała się nad odpowiedzią, ale opanowana wielką żądzą posiadania kołowrotka, a jednocześnie ufna w swoje pomysły zgodziła się, że tym razem niech tak będzie. Stanęło na tym, że trollica dostała kołowrotek, a królewna mogła spędzić noc u boku swego ukochanego królewicza Hatta. Królowa wróciła na zamek i zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób nie dopuścić do rozmowy między dwojgiem młodych. Przede wszystkim kazała swej pasierbicy ukryć się w sypialni królewicza i podsłuchiwać wszystko, co ta przybłęda powie albo zrobi tej nocy. Potem napełniła kielich miodem, dodała silnego wywaru z ziół i napojem tym poczęstowała królewicza. Zaledwie wychylił kielich, a natychmiast ogarnęła go senność nie do pokonania, zapadł w odrętwienie i ani nic nie słyszał, ani nie widział. Wtedy trollica zaśmiała się w głębi swego przewrotnego serca, a potem zgodnie z umową wprowadziła królewnę do komnaty, myśląc sobie, a niech się teraz narozmawiają do woli. Gdy królewna została sama ze swym ukochanym, podbiegła i rzucając mu się na szyję wyznała, jak bardzo się cieszy, że go wreszcie odnalazła. Ale książę spał dalej. Bardzo się wtedy zmartwiła, poczęła przyzywać go czułymi słowy i opowiadać, jak przewędrowała cały świat, by go odnaleźć. Ale wszystko to nie zdało się na nic, bo królewicz w ogóle się nie odzywał. I królewna pomyślała, że pewno już jej nie kocha. Padła więc na kolana, błagając o przebaczenie za wszystko, w czym nie do- 48 trzymała mu wiary, a płakała tak rzewnie, że wzruszyłby się i ulitował nawet kamień. Królewicz jednak w dalszym ciągu spał,, gdyż tak wielka była moc nasennego napoju. A pasierbica królowej leżała cichutko i słyszała każde słowo, i tak wzruszyła ją ta przybłęda, że postanowiła nie wydawać jej przed swoją okrutną macochą. Tak minęła noc i wczesnym rankiem, nim zaświtało, trollica weszła do komnaty królewicza, by dowiedzieć się, co też tam słychać, a królewna musiała wracać do gęśnika. Usiadła tam i ukrywając twarz w dłoniach, płakała i płakała, a łzy jej były tak czyste jak najszlachetniejsze perły. Kiedy królowa trollica przekonała się, że jej podstęp się udał, uradowała się i pomyślała, że gdyby nadarzyła się tylko okazja, chętnie zrobiłaby jeszcze raz podobny interes. Poszła z powrotem do siebie i do końca dnia przędła na złotym kołowrotku. A myśli jej tak szybko biegły do wszelkiego zła, które można wyrządzić innym, jak szybko nić wywija się z kądzieli. Kiedy nadszedł wieczór, królewna wstała wreszcie, otarła łzy i zaczęła przygotowywać następną gościnę, o wiele kosztowniejszą niż poprzednia. Potem poszła na zamek i poprosiła o rozmowę z królową. Gdy się znów spotkały, trollica uprzejmie spytała, jaką tym razem ma sprawę. — Chciałabym — odparła królewna — prosić ciebie i twoją pasierbicę, byście mnie zaszczyciły i dzisiaj wieczorem przyszły do mnie w gościnę. Spodobało się to niezmiernie królowej trollicy. Przyjęła zaproszenie królewny i obiecała przyjść. Kiedy znów siedziały za stołem, pijąc i radując się, królewna wyjęła swą złotą szpulę i zaczęła na nią nawijać nić. Królowa trollica bardzo się zdziwiła i pomyślała, że to skarb znacznie większy od wszystkiego, co dotąd widziała. Spytała więc, czy nie mogłaby jej kupić. , — Nie — odparła królewna. — Nie jest ona na handel za pieniądze. Nie wyłudzisz jej również słowami. Ale — rzekła — mogłabym ci ją odstąpić pod jednym, jedynym warunkiem. — Cóż to za warunek? — spytała królowa trollica skwapliwie. 4 Zaczarowany dzban An — Mój warunek jest taki — rzekła królewna — abyś pozwoliła mi spędzić jedną noc u boku twojego ukochanego. Życzenie to wydało się królowej trollicy dość dziwne. Ale nie zastanawiała się zbyt długo i zgodziła się, przypuszczając, że i tym razem nie będzie to takie groźne i że jakoś sobie z tym poradzi. Królowa wróciła do zamku i zaczęła obmyślać, jaki by tu znaleźć sposób, aby uniemożliwić rozmowę obojga młodych. I znowu kazała swej pasierbicy ukryć się w sypialni królewicza i ukradkiem śledzić wszystko, co uczyni dziewczyna. Potem napełniła kielich miodem, dolała mocnego wywaru z ziół i napojem tym, poczęstowała królewicza. Zaledwie wychylił kielich, ogarnęła go taka senność, że od razu zapadł w odrętwienie i ani nic nie słyszał, ani nie widział. Wtedy królowa trollica ucieszyła się w głębi swego przewrotnego serca, poszła po królewnę, wprowadziła ją do komnaty i rzekła, że zgodnie z umową, może zostać tu na noc. Gdy królewna została sama ze swym ukochanym, podbiegła doń rzucając mu się na szyję, czule wyznała, jak bardzo się cieszy, że go nareszcie odnalazła. Ale królewicz w ogóle się nie odzywał. Wtedy zasmuciła się bardzo i przemawiając do niego pełnymi miłości słowami, opowiedziała, jak wędrowała po niezmierzonym świecie, by go odnaleźć. Ponieważ królewicz mimo to spał dalej, królewna mogła sobie pomyśleć tylko jedno, że już jej nie kocha. Rzuciła się więc na kolana, błagała go o przebaczenie za wszystko, w czym nie dotrzymała mu wiary i płakała tak rzewnie, że serce omal nie pękło jej z rozpaczy. Wszystko to słyszała ukryta w pokoju pasierbica królowej trollicy i poczuła taką litość nad obojgiem tych potomków królewskich, że zaczęła się zastanawiać, jak ich wybawić z mocy swej macochy. A królewicz spał jak nieżywy. Taka to była moc napoju. Znowu minęła cała noc i wczesnym rankiem, nim zaczęło świtać, do sypialni królewicza weszła królowa trollica, by się dowiedzieć, co słychać. Królewna musiała znowu wracać do gęśnika, usiadła tam i zakrywszy twarz rękami, tak płakała, że łzy płynęły szerokimi strumieniami. 50 A gdy trollica dowiedziała się o twardym śnie królewicza i o tym, co się tam działo, ucieszyła się bardzo, myśląc, że gdyby nadarzyła się okazja, chętnie zrobiłaby jeszcze jeden podobny interes. Wróciła z powrotem do siebie i do końca dnia nie robiła nic innego, tylko nawijała nić na złotą szpulę, a myśli jej tak prędko biegły do wszelkiego zła, jak prędko na szpulę nawijała się złota nić. Wreszcie pod wieczór królewna wstała, osuszyła łzy i zaczęła-przygotowywać gościnę o wiele, wiele kosztowniejszą od poprzednich. Potem udała się na zamek i poprosiła o rozmowę z królową. Gdy znów się spotkały, trollica spytała uprzejmie, o co chodzi. — Chciałabym — odparła królewna — prosić ciebie i twą pasierbicę, żebyście mnie zaszczyciły i przyszły dziś do mnie w gościnę. Spodobało się to bardzo królowej trollicy. Przyjęła więc zaproszenie królewny i obiecała przyjść. Gdy już siedziały za stołem, jedząc, pijąc i weseląc się, królewna wyciągnęła swój jedwabny mieszek, mówiąc, że jest on zawsze pełen monet, bez względu na to, ile się ich wyjmie. Królowa trollica bardzo się tym zaciekawiła, widząc, że to jeszcze większy skarb niż poprzednie. Spytała zatem, czy nie mogłaby kupić tego mieszka. — Nie, nie jest on do sprzedania za żadną cenę, nie wyłudzisz go też słowami — odparła królewna. — Ale mogę ci go odstąpić pod jednym, jedynym warunkiem. — Cóż to za warunek? — spytała królowa trollica skwapliwie. — Mój warunek jest taki — odrzekła królewna — żebyś mi pozwoliła spędzić jeszcze jedną noc u twego ukochanego. Ponieważ królowa trollica niczego na świecie nie pragnęła tak bardzo jak złotego mieszka, nie zastanawiając się długo, zgodziła się. I umówiły się, że trollica dostanie mieszek, a królewna będzie mogła spędzić jeszcze jedną noc u boku ukochanego. Królowa wróciła na zamek, myśląc tylko o tym, jak by uniemożliwić dziewczynie rozmowę z jej ukochanym. Potem kazała swej pasierbicy ukryć się w sypialni królewicza i ukradkiem śledzić wszystko, co uczyni dziewczyna. Następnie napełniła kielich miodem i poczęstowała najdroższego. A gdy królewicz już doty- 51 kał kielicha, ujrzał, jak stojąca nie opodal pasierbica trollicy daje mu znaki, by miał się na baczności. Doznał jakby olśnienia i przypomniał sobie, że zwykle po wypiciu wina, które dawała mu królowa, zapadał w dziwny sen. Ujął więc kielich i udając, że pije, wylał napój, gdy tylko trollica odwróciła się plecami. Potem zwalił się na łoże, jakby zapadł w głęboki sen. Gdy królowa to zauważyła, uśmiechnęła się w głębi swego przewrotnego serca i pomyślała, że i tym razem wszystko będzie po jej myśli. Poszła więc po królewnę, wprowadziła ją do komnaty i pomyślała, niech teraz królewna do woli narozmawia się z królewiczem. On i tak jej nie usłyszy. Gdy królewna została sama z królewiczem Hattem, rzuciła mu się na szyję z wielką miłością i wyznała, jaka jest szczęśliwa, że może go jeszcze raz zobaczyć. Ale królewicz był tak zaskoczony, że nie od razu zrozumiał, o czym mówiła, i dalej udawał śpiącego. Wtedy królewna wielce się zasmuciła i załamując ręce, błagała go ze łzami w oczach o przebaczenie za to, że nie dotrzymała mu wiary. Przypominała ich dawną miłość i opowiadała o całej niedoli, której doznała, szukając go po szerokim świecie. Powiedziała, że teraz pozostaje jej tylko śmierć, gdy przekonała się, że on jej już nie kocha. Gdy to mówiła, królewiczowi wracała pamięć, aż wreszcie zrozumiał, o co chodzi. I taki był wstrząśnięty, że z początku nie mógł wymówić ani jednego słowa, jakby budząc się powoli z długiego i głębokiego snu. Nagle gwałtownie zerwał się na nogi, porwał królewnę w objęcia i obsypał pocałunkami, zapewniając, że jest ona jedyną istotą na świecie, którą kocha. I radość zapanowała tam, gdzie przed chwilą był jeszcze płacz i smutek, a królewicz i królewna czuli, że ich szczęście jest większe niż cały ból i krzywda, jakiej doświadczyli podczas rozłąki. Gdy królewicz i jego najdroższa, spleceni w uścisku, zapomnieli o całym świecie, ciesząc się sobą, z kryjówki wyszła niespodziewanie córka trollicy i stanęła przed nimi. Królewna cała struchlała, bojąc sią, że oto za chwilę pryśnie ich. szczęście, ponieważ zostali odkryci. Ale ta odezwała się przyjaźnie: 52 — Bądźcie dobrej myśli! Nie zdradzę was, przeciwnie, zechcę; wam pomóc, jeśli tylko mi się uda. Potem opowiedziała, że ona też jest ludzką istotą, gdyż ojciec jej był królem, tak samo zaczarowanym przez królową jak teraz królewicz Hatt. I dodała: — Już dużo czasu minęło, jak mój ojciec umarł z rozpaczy i byłoby dobrze, gdyby i moja zła macocha wreszcie umarła, bo dopóki ona żyje, ani wy, ani ja nie możemy się spodziewać odmiany. Królewicz i jego ukochana usłyszawszy to, uspokoili się i podziękowali dziewczynie za jej dobre chęci. Potem, usiadłszy w trójkę, zaczęli radzić, jak się pozbyć trollicy, gdyż — jak wiadomo — trolla nie można zwyczajnie zabić, lecz jedynie ugotować na śmierć. Kiedy wszystko było już omówione i postanowione, dziewczyna wróciła do kryjówki, gdzie przebywała tej nocy, królewicz położył się na łożu, udając śpiącego i wszyscy oczekiwali królowej trollicy. Nie czekali długo, bo nim zgasła pierwsza gwiazda przed świtem, trollica weszła do komnaty po królewnę, pytając, jak upłynęła noc. Tak minęło kilka dni, a królewna po dawnemu siedziała w gęś-niku. Ale na dworze królewskim zapanował rwetes i gorączka, bo królowa miała stanąć na ślubnym kobiercu z królewiczem Hattem, a w gościnę została zaproszona wielka gromada trolli z bliska i z daleka. Poczyniono już wielkie przygotowania, a trollica kazała wynieść na podwórze ogromny kocioł, tak wielki, że mógł pomieścić osiemnaście wołów na raz. Gdy rozpalono ogień, zarżnięto woły i wszystko było przygotowane, trollica posłała do gęśnika, aby spytać przybłędę, jak przyrządzić mięso, żeby było kruche i miękkie. Królewna nie dała się prosić dwa razy i odparła: — W naszym kraju jest taki zwyczaj, że rozpala się bardzo silny ogień i gotuje na nim wodę z przyprawami tak długo, aż dno kotła poczerwienieje. Królowa trollica pomyślała, że to dobry sposób. Kazała więc rozpalić ognisko trzy razy większe niż początkowo, że aż woda bulgotała do samego nieba. Po pewnym czasie posłała po królewnę, by zobaczyła, czy kocioł już poczerwieniał na dnie. 53 Królewna przyszła, przechyliła się przez brzeg kotła i spojrzała w dół, ale dno się jeszcze nie zaczerwieniło. Po pewnym czasie królowa posłała po królewicza Hatta, ale on też nie mógł nic dostrzec. Wtedy trollica wpadła w złość i pomyślała, że kocioł z pewnością jest już czerwony, trzeba się tylko dobrze przyjrzeć. I sama wspięła się, żeby spojrzeć w dół. Ale zaledwie się pochyliła, królewicz, który tylko na to czekał, złapał ją za nogi i wrzucił do wrzącej wody. Taki oto był koniec baby, prawdziwej trollicy. Królewicz i jego najdroższa czuli, że teraz trzeba się spieszyć, by zdążyć uciec, zanim przybędą goście; wzięli więc złoty kołowrotek, złotą szpulę, złoty mieszek i wiele innych kosztowności, i wymknęli się po kryjomu z dworu królewskiego. Po długiej wędrówce dotarli w końcu do wspaniałego zamku, pięknie lśniącego w słońcu. Na dziedzińcu zamkowym rósł zielony krzak i w miarę, jak się doń zbliżali, coraz wyraźniej dolatywały do nich dźwięki cudownej muzyki. Królewna nie posiadała się z radości, bo rozpoznała te same trzy śpiewające liście, które dostała od ojca. Ale radość jej była jeszcze większa, gdy ujrzała idące na ich spotkanie dzieci, siostry królewicza i tłum wiwatujący na ich cześć. W ten oto sposób zostali wynagrodzeni za wzajemną wierną miłość i przez wiele, wiele lat żyli w szczęściu i spokoju, królewicz rządził swym królestwem mądrze i po męsku, i nie było potężniejszego króla i łagodniejszej królowej. Trzy śpiewające liście nie przestawały grać ni dniem, ni nocą i wciąż rozbrzmiewały nie-wysłowienie cudowną melodią. I nie było ani jednego smutnego człowieka, który by nie rozpogodził się na ich dźwięk. I taki oto jest koniec opowieści. 54 Starucha i ryba Żyła sobie kiedyś samotnie w ubogiej chacie pewna starucha. Sama musiała sobie radzić z wieloma kłopotami, ale najbardziej dokuczały jej trzy powszednie udręki. Po pierwsze, miała tak tępą siekierę, że trzeba było wielu godzin, by urąbać drew na jeden dzień; po drugie, nigdy nie przybywało jej płótna, które tkała; po trzecie, i to była największa jej udręka, zawsze musiała iść pod górę, niosąc wodę ze źródła. Pewnego dnia, gdy zaczerpnęła ze źródła wody, znalazła w kuble dużą, miotającą się rybę. — Niech cię Bóg błogosławi — rzekła starucha — dawno to było, kiedy po raz ostatni miałam na stole rybi ogon. — Zgadza się, ale wydaje mi się, że najlepiej zrobisz, jeśli puścisz mnie z powrotem — powiedziała ryba. — A niech to piorun trzaśnie, potrafisz mówić — powiedziała zdumiona starucha. — Ale dlaczego nie miałabym cię zjeść? — To byłoby najgłupsze, co mogłabyś zrobić — odparła ryba. — Jeśli puścisz mnie z powrotem do źródła, w zamian spełnią się trzy twoje życzenia. Wiele było rzeczy, których pragnęła starucha, ale pamiętała o starym przysłowiu: „Wypowiedz życzenie dó jednej garści, wy--smarkaj się do drugiej, a zobaczysz, z której więcej będziesz miała". Stała więc, wahając się, i nie chciała puścić ryby. — Nie chcesz więc, by się twoje trzy życzenia spełniły? — spytała ryba. Pewnie, że chciała i od razu pomyślała o drwach, które rąbała z takim trudem. — Po pierwsze, pragnę, aby rozwalało się wszystko, w co uderzę. — Niech się tak stanie. Czego pragniesz jeszcze? — Chcę, aby wszystko, za co pociągnę, stawało się długie — rzekła starucha i pomyślała o płótnie. — Stanie się, jak zechcesz — rzekła ryba. — Czego sobie jeszcze życzysz? 55 Starucha pomyślała teraz o długiej drodze pod górę, którą musiała pokonywać dzień w dzień z ciężkimi kubłami wody. — Życzę sobie, by moje kubły same chodziły po wodę i same wracaj" do domu. — Niech się tak stanie — rzekła ryba. Starucha wpuściła rybę do źródła i zaledwie to uczyniła, a już oba wiadra zaczęły iść pod górę tak wolno i ostrożnie, że nie wylała się ani kropla wody. Starucha wpadła w wielki zachwyt. — Nigdy dotąd nie widziałam czegoś podobnego! Nie, nigdy w życiu! Śmiała się i skakała, i machała rękami ze zdziwienia i radości. Ale gdy tak podskakiwała, wymachując ramionami, uderzyła się w lewe kolano i trach!, złamała nogę. Tak krótko trwała radość. Starucha usiadła na mostku i płakała, chlipiąc, ale to nie był jeszcze koniec nieszczęścia. Kiedy ktoś płacze, pociąga czasem za nos, bo bywa, że jak łzy nabiorą rozpędu, ciekną również nosem. I oto, co się stało. Starucha wytarła nos w fartuch i przypadkiem pociągnęła za czubek nosa. I zamiast długiego płótna miała teraz tak długi nos, że sięgał aż do końca fartucha. Nie wiem, co się potem zdarzyło, ale możliwe, że biedna starucha siedzi po dziś dzień na mostku i płacze. A ten, kto chce się dowiedzieć, skąd wzięło się powiedzenie, że ktoś „nos spuścił na kwintę", może tam iść i spytać ją, a znajdzie odpowiedź. Siwa Titta Żyli sobie kiedyś dziad i baba, i tak dobrze się zgadzali ze sobą, że nigdy, odkąd byli razem, nie powiedzieli sobie przykrego słowa. Babie podobało się wszystko, co robił dziad, a dziad nie wyobrażał sobie, że można lepiej robić to, co robiła baba. Nieszczególnie im się wiodło i musieli oszczędnie gospodarować, ale i w szczęściu, i w nieszczęściu byli zawsze pogodni i zadowoleni. Zazdrość jednak może się wkraść do każdego kąta, nawet gdy 56 jest on bardzo ciasny. I jeśli nikt inny nie zakłóca ludziom spokoju, to diabeł zawsze próbuje się wtrącić. Czatował więc tylko, b# wnieść do chaty trochę niepokoju. Próbował jednego podstępu, próbował drugiego, aż w końcu wypróbował wszystkie znaife sztuczki, ale jakkolwiek by się kręcił wokół nich, oni zawsze trzymali się razem i nie udało mu się znaleźć żadnej szpary, w którą mógłby się wcisnąć, choć — dzięki czarom — potrafił stać się bardzo malutki. Ale gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. W tej samej wiosce mieszkała jedna, zwana Siwą Tittą, która się do tego nadawała. Do niej więc udał się diabeł z pytaniem, czy mogłaby sprawić, żeby się starzy posprzeczali. Odpowiedziała, że to nic trudnego i jeśli tylko dostanie nowy wełniany kaftan i spódnicę w czerwone, zielone i niebieskie paski, to wypełni to zadanie lepiej, niżby on sam potrafił. O tak, diabeł będzie zadowolony! I rozstali się. Zaraz z rana, gdy tylko dziad poszedł do lasu, Siwa Titta pobiegła do baby. — Dzień dobry, dziękuję za ostatnią gościnę — powiedziała przymilnie. — Dzień dobry! Nie ma za co! — odparła baba. — Dobrego masz chłopa! — rzekła Siwa Titta. — Dzięki Bogu — przytaknęła baba. — Jak spadnie pierwszy śnieg, to minie trzydzieści sześć lat, odkąd jesteśmy razem i przez cały ten czas ani jednego złego słowa nie usłyszałam z jego ust. Siwa Titta też tak uważała. — Tak, to jeden z najlepszych, jacy kiedykolwiek wsadzili nogi w portki — rzekła. — Znam jednak ludzi, którzy tak samo się zgadzali jak wy, a mimo to w końcu się poróżnili. — Biedacy — westchnęła baba. — Ale myślę, że prędzej mysz urodzi małe w uchu kota, niż nam coś takiego się przydarzy. ;— Może i tak — rzekła Siwa Titta, nie wierząc w to, co mówi. Ale lepiej dmuchać na zimne, a kto zna lekarstwo na jakąś chorobę, ten nigdy na nią nie umiera. A ponieważ znała sposób na takie nieszczęścia, uważała, że powinna o nim powiedzieć, bo jeśli żyło się w zgodzie przez trzydzieści sześć lat, to byłby wstyd i hańba zacząć się kłócić i pyskować w trzydziestym siódmym roku. 57 Baba nie mogła temu zaprzeczyć. — Widzisz — rzekła Siwa Titta, widząc, że już podeszła babę — jeśli weźmiesz brzytwę, trzy razy pociągniesz ją osełką i zgolisz swemu chłopu z szyi trzy włoski, jak będzie spał w nocy, a potem je spalisz, to nigdy w życiu nie będzie na ciebie zły. Baba powiedziała, że na pewno nigdy nie będzie zmuszona skorzystać z tych porad, ale tak czy siak podziękowała za dobrą wolę. 58 Teraz Siwa Titta ruszyła do lasu, gdzie dziad kręcił powrósła. — Dzień dobry, dziękuję za ostatnią gościnę — rzekła. — Dzień dobry, nie ma za co — odparł dziad. — Masz bardzo dobrą i miłą babę — powiedziała. — Tak, tak — zgodził się dziad. — Drugiej takiej baby nie ma i nie było dotąd pod słońcem. — Możliwe — rzekła Siwa Titta — ale i Ewa też taka była, dopóki diabeł jej nie skusił. — Pewnie, ale moja baba nie jest z tych i nigdy nie chodzi złą drogą. — Nie wierz temu, bo diabeł może przecisnąć się nawet przez ucho igielne — rzekła — nikt więc nie może się go ustrzec. Nie jestem taka, co to sieje niezgodę wśród ludzi, o nie! Ale ten, komu grozi niebezpieczeństwo, musi się bronić. Nie wszystko złoto, co się świeci i często jest tak, że ktoś na zewnątrz jest miły, a w środku zły. — Ot, mówisz co ci ślina na język przyniesie — rzekł dziad i rozzłościł się. — Wpierw zrobi się noc w biały dzień, zanim moja baba wyrządzi mi jakąś krzywdę, możesz byś tego pewna. — Nikogo nie można skrzywdzić myślami — rzekła — ale naj-mądrzej zrobisz, jeśli dziś w nocy nie zmrużysz oka. Przekonasz się, że zbliży się do ciebie twoja baba i przyłoży ci do gardła brzytwę. Ale o tym ani słowa, słyszysz? — rzekła. Wielu rzeczy się człowiek nasłucha na tym świecie, zanim na dobre mu śmierć nie zatka uszu. Ale coś takiego? Czy to możliwe? Chłopu tak się zrobiło, jakby spadł z wieży kościelnej głową w dół, ale, było nie było — zaczął rozmyślać. Ech, to tylko zła baba chce ich poróżnić! Na pewno! I żałował, że nie dał jej porządnego kuksańca, gdy się do niego odezwała. Ale choć pracował i wysilał się przy robocie, to nie mógł wybić sobie z głowy tego, co Siwa Titta tam nakładła, i gdy wrócił do domu pod wieczór, tak był milczący i smutny, że nigdy jeszcze w takim dziwnym stanie baba go nie widziała. Bóg raczy wiedzieć, co się stało z moim starym, pomyślała, i przypomniały się jej od razu słowa Siwej Titty. Lepiej będzie, jeśli zgolę te trzy włoski, pomyślała, bo jeśli w do- 59 mu szczęście gościło przez trzydzieści sześć lat, to byłoby szkoda, gdyby nagle pierzchło. Ale nie miała tyle odwagi, by pomówić o tym ze swym chłopem, poprosiła tylko, by jej dał brzytwę. Dał, a westchnął przy tym, myśląc: Czyżby chciała mi wyrządzić krzywdę? Czyż mogłaby tego pragnąć? O nie, to wprost niemożliwe! Na wszelki jednak wypadek obok łóżka postawił siekierę i poszedł się położyć. Gdy nadeszła noc, baba spytała: — Ojciec, śpicie? Dziad drgnął, ale nie odpowiedział ani słowem, a baba cichutko wstała i zapaliła świecę. Chłopu zaczęło łomotać serce. Baba wzięła brzytwę i pociągnąwszy nią po pasku trzy razy, podeszła do łóżka. Dziadowi krew uderzyła do głowy, że ledwo się opanował, ale leżał jak kamień i tylko ręce przesuwał w stronę siekiery. No i zbliżyła się, by zgolić mu trzy włosy z brody. Ale gdy się nachyliła, dziad podskoczył jak oparzony, złapał siekierę i tak walnął babę w głowę, że rozrąbana upadła na podłogę. Żle się stało, nawet nie myślał, że tak będzie. Teraz zaczął dopiero żałować i rozpaczać, nie wiedząc, co robić dalej. Potem pomyślał, że najlepiej zrobi, jeśli pójdzie w ślad za swoją babą, wziął więc brzytwę i poderżnął sobie gardło. I w tej samej chwili usłyszał, jak przed chatą ktoś się zaśmiał. Ostatkiem sił spojrzał przez okno. Zobaczył Siwą Tittę i wyzionął ducha. To Titta tak się cieszyła, bo uczyniła to, co nie udało się diabłu. Diabeł też był niedaleko. Zbliżył się, niosąc na kiju spódnicę i kaftan, i wyciągnął to w jej stronę. — Chodź do mnie, żebym mogła ci uścisnąć pazur i podziękować — powiedziała. — Nie, nie podchodź do mnie — rzekł i zbliżył do niej kij. — 60 Nazywają mnie czartem, diabłem i szatanem. Ale nie jestem aż tak zły i okrutny jak ty. Słuchaj no, weź, co ci się należy i precz ode mnie! Rzucił w jej kierunku kij i odzienie i uciekł co sił w kopytach. Siwa Titta patrzyła za nim zdziwiona. A gdy się tak gapiła, z chaty wyleciały, trzepocząc skrzydłami, dwa białe gołąbki i szczęśliwe wzniosły się prosto do nieba. To byli dziad i baba. I choć chciała dla nich piekła, Pan Bóg nie wypuścił ich spod swej opieki. I niech nikogo nie obchodzi, co stało się później z Siwą Tittą, do której nawet sam diabeł bał się zbliżyć. O zaginionym parobku W parafii Ingeltorp, w gminie Norra Vedbo, mieszkał chłop, który miał parobka imieniem Johan. Pewnego dnia z gospody w Myntorp nadjechał podróżny i trzeba było zmienić konie. Johan zarzucił sobie na plecy uzdę i poszedł na pastwisko, pogwizdując najnowszą śpiewkę miłosną. Ale tego dnia Kary zupełnie nie dawał się złapać. Co jakiś czas pojawiał się wśród krzaków, a gdy tylko Johan zbliżał się, koń zaczynał wierzgać i uciekał. Parobek biegał za nim, pot lał mu się strumieniami z czoła, ale na próżno. W końcu zaczął w złości bluźnić Bogu. W mgnieniu oka znalazł się przed wielką skałą, a gdy nagle podniósł oczy, ujrzał piękną pannę, która siedziała na wystającej półce skalnej i czesała włosy. — Czy jesteś tam, mój chłopcze? — zawołała. Parobek nie dał się przestraszyć, lecz wesoło odparł: — Tak, moja panno! — Chodź tu! — zawołała znów dziewczyna. — Nie mogę! — rzekł Johan. — Spróbuj! — powiedziała dziewczyna. I pachołek spróbował. Ku jego wielkiemu zdziwieniu udało mu się znaleźć oparcie dla stóp na gładkiej ścianie skalnej, gdzie 61 przedtem nie można się było dopatrzeć żadnej nierówności, i wnet stanął przy pannie. Patrzyła na niego wielkimi, pięknymi oczami. Wtedy jakby ktoś mu odebrał rozum: zapomniał o koniu, domu, krewnych i znajomych. Wpółprzytomny dał się wprowadzić do •środka góry. A ci, co go szukali, uznali go za zaginionego. Kary chodził wiele razy w zaprzęgu, chłop sam powoził, a ponieważ synowie już dorastali, nie chciał brać nikogo na miejsce Johana. Pewnego dnia, w wiele lat po tym, jak zniknął Johan, do zagrody znów przybył podróżny. I chłop, rozmyślając nad losem parobka, poszedł na pastwisko. — Szkoda chłopaka — zamruczał pod nosem — ciekawe, czy został porwany do wnętrza góry. I jednocześnie spojrzał w górę na tę samą półkę skalną, na której parobek ujrzał kiedyś młodą trollicę. Na półce stał żywy Johan, ale wzrok miał jakiś mętny i tylko patrzył w przestworza. — Johan, mój ty chłopaku, czy to ty?! — zawołał. — Zejdź tu! — Nie mogę! — odparł porwany bezbarwnym głosem. Wtedy chłop rzucił Johanowi czapkę, którą ten włożył na głowę. — Zejdź, nim nadejdą trolle! — zawołał chłop. — Na wszystkie świętości, złaź! — Nie mogę — znów odparł Johan. Wtedy chłop rzucił mu swoje ubranie i gdy Johan się w nie ubrał, odzyskał siły na tyle, że mógł zsunąć się w dół ze skały. Gospodarz wziąwszy go za rękę, nie oglądając się i pędząc do domu, wypowiadał zaklęcia: Fu, przepadnij, czarny trollu! Jak kamień zwiążę Twój zły język, byś nie pomyślał Ani nie wymówił przekleństwa, Ani nie był mi przeciwny. Tak dopadli zagrody, jeden w ubraniu, drugi bez. Podróżny nie dostał nowego konia, bo w chałupie zapanowała taka radość, że nikt nie miał głowy, by zmienić zaprząg. Johan nigdy już nie wrócił do siebie, lecz dalej był nieswój i smutny. 62 Gospodarz wiele razy go pytał, jaka to była ta służba w skalnej grocie, ale chłopak nie odpowiadał. Kiedyś zachorował i chciał przystąpić do komunii. Gdy wyznawał grzechy, opowiedział również, co robił we wnętrzu góry i że jego głównym zajęciem była kradzież jedzenia dla trolli. Trolle wsadzały mu na głowę czerwony kapelusz i w ciągu jednej chwili mógł dolecieć do Jonkóping, wejść przez zamknięte drzwi do sklepów i brać ziarno, śledzie, sól i wszystko, co chciał. Ta zaczarowana czapka dawała mu taką moc, że pod pachę mógł sobie wziąć po jednej beczce żyta, na plecy beczkę śledzi, a mimo to bez trudu lecieć z powrotem, jakby niczego nie miał ze sobą. — Źle czyniłem i szkoda mi kupców — oświadczył parobek — ale to wina trolli. Gdyby na świecie nie było trolli, każdy kupiec byłby bogaczem. A tak mają wielkie straty i bankrutują — rzekł Johan na koniec. I Chata o kiełbasianym dachu Żył sobie kiedyś w głębi lasu biedny chłop, jakich wielu. Miał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Pewnego dnia powiedział im^ żeby poszły do boru i nacięły gałęzi świerkowych. Chłopiec wziął siekierę i jak ojciec przykazał, ruszyli do lasu po gałęzie. I tak chodzili tu i tam, aż w końcu zgubili drogę do domu. Minęło południe, minął wieczór, a biedne dzieci coraz bardziej zagłębiały się w leśne chaszcze. Wreszcie dziewczynkę ogarnął lęk, usiadła na zwalonym pniu drzewa i zaczęła rzewnie płakać. Ale chłopiec był dobrej myśli i pocieszał siostrzyczkę, jak tylko mógł. — Nie płacz — powiedział. — Zaraz zbuduję szałas, a rankiem, jak się rozwidni, odnajdziemy drogę do domu. Jak powiedział, tak zrobił. Wziął siekierę i zbudował szałas ze świerku. Dziewczynka otarła łzy i tak spędzili noc w lesie. Rankiem dzieci ruszyły dalej, ale jak poprzedniego dnia, tak i teraz nie znalazły drogi. Chodziły tak długo, aż dziewczynka poczuła się zmęczona, usiadła i rzewnie zapłakała. 63 — Nie płacz — pocieszał ją braciszek. — Dzień jest długi i na pewno trafimy do domu, zanim słońce zajdzie za las. Dziewczynka odparła: — Nie mam już siły iść dalej, jestem bardzo głodna. Ale chłopiec był ciągle dobrej myśli i uważał, że znajdzie jakąś radę. Poprosił siostrę, żeby została na miejscu, a sam poszedł rozejrzeć się za czymś do jedzenia. Idąc przed siebie, zaszedł po pewnym czasie na małą polankę. Na środku polanki stała chata o dachu zrobionym z kiełbas. Uradował się bardzo i zaczął ostrożnie podchodzić coraz bliżej, aby dobrać się do tego smakowitego jadła. Dookoła panowała cisza i chłopiec odważył się w końcu wleźć na dach chaty. Kiedy spojrzał w dół przez dymny otwór, spostrzegł starego olbrzyma, który mieszkał w chacie razem ze swą żoną. Chłopiec chciał uciec, ale olbrzym usłyszał szelest i surowym głosem zawołał: — Kto się tam tłucze po moim dachu? Chłopiec odpowiedział cienkim głosikiem: — To tylko malutki, malutki ptaszek. — Ach, tak — burknął olbrzym — no to na pewno nie wyrządzisz mi żadnej szkody. Chłopiec złapał pęk kiełbas i szybko pobiegł do swojej siostrzyczki, która tymczasem w wielkim strachu i niepokoju czekała na jego powrót. Minęło tak kilka dni i dzieciom na niczym nie zbywało, chociaż nie mogły znaleźć drogi do domu. Ale kiedy skończyły się im zapasy, chłopiec znów musiał wyruszyć po jedzenie. Zakradł się się więc pod chatę o dachu z kiełbas i wdrapał się powolutku aż na dach. Ale olbrzym usłyszał hałas i zawołał surowym głosem: — Kto się tam tłucze po moim dachu? Chłopiec odparł cienkim głosikiem: — To tylko malutki, malutki ptaszek. — Ach, tak — burknął olbrzym — no to na pewno nie wyrządzisz mi żadnej szkody. Chłopiec porwał pęk kiełbas, jak poprzednim razem, i szybko 64 pobiegł do siostry, która z niepokojem czekała na jego powrót. Po jakimś czasie chłopiec znów miał się wybrać po jedzenie dla siebie i dla siostrzyczki. Tym razem dziewczynka chciała iść razem z nim i zobaczyć, jak on zdobywa jedzenie. Chłopiec długo nie chciał się zgodzić i mówił, że woli pójść sam, ale siostrzyczka uparła się i jak to zwykle bywa w takich wypadkach, w końcu postawiła na swoim. Ale kiedy doszli do chaty olbrzyma, dziewczynkę ogarnął strach i zaczęła płakać. — Nie płacz! — pocieszał ją braciszek. — Zobaczysz, że to wcale nie jest takie niebezpieczne. Wlazł na dach i zrzucał kiełbasy siostrzyczce stojącej na dole. Kiedy olbrzym usłyszał hałas, burknął jak przedtem: — Kto się tam tłucze po moim dachu? Chłopiec odparł piskliwym głosikiem: — To tylko malutki, malutki ptaszek. Na to dziewczynka nie mogła się powstrzymać i głośno się roześmiała. — Hi hi hi! Chłopiec przestraszył się i chciał szybko uciec, ale pośliznął się, wybił dziurę w dachu i wpadł do środka chaty. Widząc, jakie stało się nieszczęście, dziewczynka bardzo się przestraszyła i prędko uciekła z powrotem do lasu. — No, teraz widzę, co to z ciebie za ptaszek — rzekł olbrzym. Potem powiedział do żony: — Matko, weź chłopaka i dobrze go utucz, żebyśmy mieli z niego któregoś dnia dobrą pieczeń! Olbrzymka uczyniła, jak jej przykazał mąż, złapała chłopca i zamknęła go w chlewiku. Dostawał tam, ile tylko chciał orzechów i słodkiego mleka, i wkrótce stał się silniejszy i tłustszy niż przedtem. Po jakimś czasie olbrzym zapragnął przekonać się, czy chłopiec jest już dosyć utuczony. Poszedł więc do chlewika i zawołał, żeby chłopiec wystawił palec. Ale chłopiec wyczuł niebezpieczeństwo i zamiast palca wystawił patyczek. Olbrzym pomacał go i pomyślał, że chłopiec musi być jeszcze bardzo chudy, skoro ma takie twarde ciało. Zaczarowany dzban 65 Poszedł więc do żony i kazał, żeby dawała chłopcu dwa razy więcej orzechów i słodkiego mleka. Tak się też stało. Po kilku dniach olbrzym znów poszedł do chlewika, żeby sprawdzić, czy chłopiec jest już wystarczająco tłusty. Ten wystawił patyczek, tak jak poprzednio. Olbrzym bardzo się dziwił, że chłopiec ma tak mało ciała i bardzo złościł się na swoją żonę. Olbrzymka tłumaczyła się, mówiąc, że nie warto dłużej karmić chłopca, bo on i tak się już nie utuczy. Olbrzym odparł: — Skoro tak, to już dziś pojadę prosić krewnych na ucztę. A ty mogłabyś tymczasem napalić w piecu i przygotować pieczeń. Baba zgodziła się na to i obiecała zrobić, jak mąż przykazał. Olbrzym osiodłał konia i wyruszył w drogę. Kiedy odjechał, starucha roznieciła wielki ogień i napaliła w piecu. Wyprowadziła chłopca z chlewika i kazała mu usiąść na łopacie do chleba, żeby go wsadzić do pieca. Ale chłopiec zmiarkował, że chodzi o jego życie i spadał z łopaty za każdym razem, kiedy starucha chwytała za trzonek. Olbrzymkę złościła ta niezdar-ność, a chłopiec tłumaczył się, że nie wie, jak ma usiąść. — Matko — powiedział — usiądźcie na łopacie, to może będę wiedział, o co wam chodzi. Kobieta zgodziła się i zgarbiwszy się, usiadła na łopacie. Chłopiec tylko na to czekał, chwycił łopatę i wsunął staruchę do rozżarzonego pieca. I taki był koniec olbrzymki. Kiedy już było po niej, chłopiec szybko zebrał wszelkie jadło, jakie tylko mógł znaleźć w domu i poszedł szukać siostry. Znalazł ją w małym szałasie z gałęzi i łatwo sobie wyobrazić, jaka była radość, kiedy się spotkali, bo myśleli, że się już nigdy nie zobaczą. W czasie jego nieobecności dziewczynka żywiła się kiełbasami, które zrzucił z dachu, zanim olbrzym dostał go w swoje ręce. Myślała, że jej braciszek jest już dawno zjedzony i przez cały czas go opłakiwała. Tymczasem olbrzym wrócił do chaty i zdziwił się, że żona nie wyszła mu na spotkanie jak zwykle. „Ma na pewno tyle roboty z przygotowaniami do uczty, że nie może się oderwać od pracy", pomyślał sobie. 66 Zsiadł z konia i wszedł do chaty, ale staruchy nigdzie nie było widać. „"Może poszła do lasu — pomyślał. — To ja tymczasem zajrzę do pieczeni". Ale gdy otworzył drzwiczki od pieca, ujrzał swoją babę upieczoną i nawet przypaloną, a chłopaka ani śladu. Kiedy to zobaczył i zrozumiał, co się stało, tak się zmartwił, że pękło mu serce i padł bez życia przy piecu. Po kilku dniach dzieciom skończyły się zapasy żywności. Wtedy chłopiec postanowił pójść i zobaczyć, co słychać u olbrzyma. Tym razem dziewczynka nie poszła razem z nim. Kiedy chłopiec dotarł do chaty, wdrapał się cichaczem na dach i zerknął w dół przez górny otwór. Nie uwierzycie, jak bardzo się ucieszył, kiedy ujrzał martwego olbrzyma leżącego przy piecu, Pobiegł do siostrzyczki i wszystko jej opowiedział. Potem dzieci wróciły do chaty i zabrały całe srebro i inne bogactwa olbrzymów., A po drugiej stronie chaty znalazły ścieżkę prowadzącą przez las. Tą ścieżką poszły i szczęśliwie powróciły do ojca. A co się działo potem, nie wiem, bo mnie już przy tym nie było. Złota latarnia, złoty kozioł i złoty kożuch Żyła sobie kiedyś biedna wdowa, która miała trzech synów. Wprawdzie dwóch najstarszych pracowało, by zarobić na życie, ale w domu niewiele było z nich pożytku, bo prawie nigdy nie spełniali poleceń matki, o cokolwiek by ich poprosiła. Tylko najmłodszy chłopak trzymał się domu i pomagał starej wdowie w pracy, za co kochała go bardzo, bracia zaś nie znosili, złośliwie przezywając go Szczylem. Pewnego dnia wdowa rzekła do synów: — Przyszła pora, żebyście wybrali się w świat i zaczęli szukać szczęścia, jak tam który umie. Od kiedy staliście się dorośli, nie daję już rady wyżywić was w domu. Chłopcy odparli, że niczego nie pragną bardziej, skoro matka 5< 67 I nie życzy sobie, by pozostali w domu. Przygotowali się i ruszyli w drogę. Choć wędrowali długo, nie mogli znaleźć żadnej pracy. Dotarli wreszcie pewnego wieczoru nad wielkie jezioro. Daleko na jeziorze była wyspa, na której najwyraźniej coś się świeciło, jakby ogień. Chłopcy stanęli nad brzegiem i przyglądali się temu dziwnemu blaskowi, domyślając się, że muszą tam być ludzie. Ponieważ było już ciemno, a bracia nie mieli żadnego schronienia na noc, wspólnie uradzili, że wezmą stojącą w trzcinach łódź i przeprawią się na wyspę w poszukiwaniu dachu nad głową. Tak jak uradzili, wsiedli do łodzi i przepłynęli przez wodę, a gdy zbliżyli się do wyspy, ujrzeli chatkę na brzegu. Udali się w jej stronę i spostrzegli, że to piękne światło, które rozświetlało całą okolicę, rozchodzi się od złotej latarni stojącej u drzwi chaty. Po podwórzu chodził wielki kozioł ze złotymi rogami, do których przyczepione były małe dzwonki pięknie pobrzękujące przy każdym ruchu zwierzęcia. Wszystko to dziwiło braci, ale najbardziej baba, mieszkająca w tym domu ze swą córką. Baba była i stara, i odrażająca, ale za to ubrana w kożuch tak kunsztownie szyty złotymi nićmi, że każdy szew błyszczał jak szczere złoto. Chłopcy zrozumieli, że nie mają przed sobą zwykłego człowieka, lecz trolla lub wodnicę. Gdy po chwili namysłu weszli, zobaczyli babę stojącą przy piecu i mieszającą warząchwią w wielkim kotle, w którym coś się gotowało. Powiedzieli, z czym przychodzą i poprosili o nocleg. Ale baba odmówiła, radząc im, żeby udali się na dwór królewski, na drugą stronę jeziora. Mówiąc to, bacznie przyglądała się najmłodszemu chłopakowi, gdy tak stał i rozglądał się bystro po izbie. Baba rzekła: — Jak się nazywasz, chłopczyno? Chłopak odparł rezolutnie: — Nazywają mnie Szczyl. Trollica rzekła: — Twoi bracia mogą sobie iść, ale ty tu zostań, bo wydajesz mi się bardzo sprytny i mam przeczucie, że jeśli zbyt długo będziesz przebywał na dworze królewskim, ja mogę tego potem żałować. 68 69 i bu bu ¦noaid op B|pBdM Bio:p[ 'ijos osjbS t qosp bu m^rąoMod sis jBdBjpM uiaiuBMO^og bja^ B^afBz aj^MZ 5[bC eqBq 'aosCaiui bu uiaj A^zid a"pq "Boinojł BjB^zsaiui aizpg 'AdsA/A op ao;an{A\ jfeuĄdop 'ofeCn|soTAv O5fqA"zs i zpo| bjbui o ais ^BjB^sod j^zozg •aiu^s^uiodaiu ono ais Azduo^bz BiosouMad z ez 'ntpnp m eis i^zsap 'apaizMaispazjd dUNiO^AzAi bz 05. od 'ofezpaiM azjqop *BpBjq b 'osomo^oS ogaf jijBAupod 19J3; -CaidajCBu |§oui eizpaq osflĄ ^bC 'Biuaoajod z ais dbzbtm^m jBoaiqo ^Bdo|q3 •niOMp Mc^iuCo^sop ip.Lzs:ąaTMfBU z uj^upaf ap ara^zon 0^. 1 apoM B^aiMso Bio:p[ 'arajB^Bj B^op a; zsaizpaqopz ijsaf — -Xzozg B^Bjq ogazsBU bis buo aizpg 'CaidajfBu aiM za; z 'oiqojz oga; azoui aiu feC tui Aąidgm cąy[ x m b; ;saC aizpf) — apom -azozs -bz ogei5[B; ipsisod ara \o^ Aą 'BpBd^M aiu az 't Bjoą.5{ 'iujb^b]; Cau^apI o OMO|o§azozs iprzpatModo t uidzoi\ąo pazad i];aiiB;s Biup ogauMad oaiM Ceąo •uia^pazjd zra o^BC^zjds CaizpjBq mi aizp5q aps f9ł P° a? '^Is ofe_[BA\aizpods 'n^jq nuiazspo|tu oizpo^zs pzsaj^\ 'VJJLVI PBU sCtuog az 'asaiuz i|goui era t xua|OMopBzara ozpjsq oga; z i];^q BpBjg 'V\oxą t^sbj Cazs^aiM zbjod uiaiup ra^pzB5[ z t iCj;s^q \Aą ^zozg zBMaraod -Bd iLzspo|ui[Bu b 'lui^uuafB^ •Xqzn|s op uib; qoi OłaC^zj^ •ipizpTM pfe^op ^ZS|BTUBdSM T AZS5[aTM 'p[SMa{OJ5[ JOMp BU I •iCpog^zjd Caą. z o|bo os[A/a 5ts o|Bpn uiazj; az 'TUBMopBjn ozpjBq 'ojoizaf i^auĄdazjd x izpo| op aiuzsaids BpBjq ra^zo od 'B|izpogz ais arazDa^B^so sqBg •Ąosd tub A*po>];zs CaupBz axqBq izpfezj^M ara A"pgra az '|Boaiqo 1 imDBjq z uiazBj ostapo |goui Aą 'cnsojd aiuiosjod jbzdbz ogapo^ui uiaiz tsjb^sCbu Cbmq 'qop]3SA*zsM po Kiedy kasza była już gotowa i baba zaczęła jeść, nie mogła pojąć, dlaczego kasza jest taka słona. Rozzłościła się bardzo i w myśli przeklinała córkę za to, że przesoliła jedzenie. Ale choć dolewała wody do kaszy, nie można jej było jeść, taka była słona. Wtedy baba kazała córce iść do źródła, które znajdowało się u stóp wzgórza i przynieść wody na nową kaszę. Dziewczyna odparła: — Jakże dojdę do źródła? Na dworze jest tak ciemno, że nie znajdę drogi przez wzgórze. — Weź więc złotą latarnię! — odrzekła baba ze złością. Dziewczyna wzięła stojącą w sieni piękną złotą latarnię i poszła po wodę. A gdy wyciągając wiadro pochyliła się nad źródłem, Szczyl, nie zwlekając, złapał ją za pięty i zepchnął głową w dół do wody. Potem chwycił złotą latarnię i szybko uciekł na łódź. Po jakimś czasie baba zaczęła się dziwić, że jej córka tak długo nie wraca. W pewnej chwili wyjrzała przez okno i zobaczyła daleko na jeziorze świecącą latarnię. Wtedy wpadła w złość, popędziła na pomost i zawołała: — Czy to ty, Szczylu? Chłopak odparł: — Tak, to ja, mateczko. Baba spytała: — Czy to ty zabrałeś moją latarnię? Chłopak odkrzyknął: — Tak, to ja, mateczko. Trollica wołała dalej: — Czyż nie jesteś wielkim szelmą? Chłopak na to: — Tak, jestem, mateczko. Teraz baba zaczęła narzekać i lamentować: — Ach, jaka ja byłam głupia, że cię wtedy puściłam. Mogłam się domyślić, że spłatasz mi jakiegoś figla. Jeśli jednak kiedykolwiek tu jeszcze wrócisz, nigdy już się stąd nie wydostaniesz. I na tym stanęło. Szczyl powrócił na dwór królewski i został najważniejszym dostojnikiem wśród dworzan, tak jak obiecał mu król. A gdy bracia 10 usłyszeli, ile szczęścia i zaszczytów przyniosła mu ta wyprawa, zrobili się jeszcze bardziej zawistni i zacięci niż przedtem i znowu się głowili, jak zaszkodzić bratu, a samym wkraść się w łaski króla Wkrótce stanęli znów przed obliczem królewskim i zaczęli szczegółowo opowiadać o pięknym koźle z rogami ze szczerego złota. do których przyczepione są małe złote dzwoneczki, pięknie pobrzękujące przy każdym ruchu zwierzęcia. Dodali też, że nie przystoi tak bogatemu królowi nie mieć takiego bezcennego zwierzęcia. Gdy król to usłyszał, zaciekawił się i rzekł: — Gdzie jest ten kozioł i kto może mi go przyprowadzić? Bracia odparli: — Nikt tego nie zrobi z wyjątkiem naszego brata Szczyla. On wie najlepiej, gdzie znaleźć kozła. Wtedy król poczuł niepohamowaną żądzę posiadania kozła o złotych rogach i kazał przywołać do siebie chłopaka. Gdy Szczyl nadszedł, król rzekł: — Twoi bracia opowiedzieli mi o pięknym koźle z rogami ze szczerego złota, do których przyczepione są małe dzwoneczki, pobrzękujące przy każdym ruchu zwierzęcia. Rozkazuję ci, abyś postarał się dla mnie o tego kozła. A jeśli twoja wyprawa się uda, zrobię cię władcą trzeciej części królestwa. Chłopak wysłuchał tego i obiecał, jeśli dopisze mu szczęście, wykonać polecenie swego pana. Król pochwalił jego gotowość, a bracia cieszyli się w sercu na myśl, że Szczylowi nie pójdzie to tak łatwo jak zeszłym razem. Szczyl przygotował się i przeprawił swoją łodzią przez wodę na wyspę, gdzie żyła trollica. Gdy dotarł na miejsce, był już ciemny wieczór i nikt nie mógł go dojrzeć, gdyż nie było tam już złotej latarni, która teraz świeciła na dworze królewskim. Chłopak długo się zastanawiał, jak dostać się do złotego kozła. Nie było to takie proste, bo kozioł w nocy spał w chacie. Wreszcie wymyślił podstęp, który mógł zapewnić mu powodzenie. Wieczorem, gdy baba i jej córka miały się położyć, dziewczyna jak zawsze poszła zamknąć drzwi. Ale na zewnątrz leżał Szczyl, tylko na to czekając, i niepostrzeżenie wsadził kawałek drewienka między drzwi, które teraz nie chciały się domknąć. Dziewczyna 71 długo mocowała się, bezskutecznie próbując je zatrzasnąć. Gdy baba to zauważyła, pomyślała, że pewno coś się zepsuło i kazała zostawić drzwi otwarte na noc i poczekać do świtu, bo wtedy lepiej widać. Dziewczyna zostawiła więc drzwi niedomknięte. Gdy zapadła już noc i wszyscy spali, pogrążeni w głębokim śnie, chłopak wkradł się do chaty i podpełzł do kozła, który leżał wyciągnięty pod piecem. Szczyl wziął trochę wełny i zapchał wszystkie złote dzwonki, aby dźwięk ich nie zdradził go, następnie chwycił kozła i zaniósł do łodzi. Gdy był już na środku jeziora, wyjął wełnę, a kozioł poruszył się, głośno brzękając dzwonkami. Wtedy baba przebudziła się, popędziła na pomost i zawołała z wściekłością: — Czy to ty, Szczylu? Chłopak odparł: — Tak, to ja, mateczko. Baba krzyczała: — Czy to ty ukradłeś mojego złotego kozła? Chłopak odkrzyknął: — Tak, to ja, mateczko. Trollica wołała dalej: — Czyż nie jesteś wielkim szelmą? Szczyl na to: — Tak, jestem, mateczko. Wtedy baba lamentując i narzekając, zawołała: — O, jąkam była łatwowierna, że cię wtedy puściłam. Mogłam się domyśleć, że spłatasz mi jakiegoś figla. Ale jeśli jeszcze kiedykolwiek tu powrócisz, nigdy już się stąd nie wydostaniesz. Szczyl powrócił na dwór królewski i otrzymał trzecią część królestwa, zgodnie z obietnicą. A gdy bracia dowiedzieli się, jak się to wszystko skończyło i ujrzeli piękną latarnię i kozła o złotych rogach, zaczęli jeszcze bardziej zazdrościć bratu i nienawidzieć go. I o niczym innym nie myśleli, tylko o tym, w jaki sposób mu zaszkodzić. No i obaj bracia stanęli znów pewnego dnia przed obliczem królewskim i opowiedzieli szczegółowo o kożuchu trollićy, świe- 72 cącym jak najszczersze złoto od złotych nici w każdym szwie. Bracia dodali również, że to raczej królowa powinna mieć to cudo, i że jeszcze tylko tego brakuje królowi do szczęścia. Gdy król wysłuchał wszystkiego, głęboko się zamyślił i spytał: — Gdzie jest ten kożuch i kto może mi go dostarczyć? Bracia odparli: — Nikt tego nie dokona, chyba że nasz brat, Szczyl, gdyż on wie najlepiej, gdzie można go znaleźć. Wtedy król zapałał żądzą posiadania tego pięknego kożucha i kazał przywołać do siebie chłopaka. Gdy Szczyl nadszedł, król rzekł: — Już od dawna dochodzą mnie słuchy, że serce twoje skłania się ku mojej młodej córce. Właśnie twoi bracia opowiedzieli mi 0 pięknym kożuchu, którego szwy świecą, jakby były ze szczerego złota. Dlatego spełnij moją wolę, jedź i przywieź mi ten kożuch, a jeśli wyprawa twoja się uda, uczynię cię swoim zięciem i odziedziczysz po mnie królestwo. Gdy chłopak to usłyszał, bardzo się uradował i ślubował albo oddać życie, albo zdobyć młodą pannę. Król pochwalił jego odwagę, a bracia cieszyli się w duchu, sądząc, że podróż ta skończy się śmiercią ich brata. I znowu Szczyl wsiadł do łodzi i przeprawił się na wyspę, gdzie mieszkała trollica. Po drodze zastanawiał się, jak odebrać babie złoty kożuch. Wydawało mu się to prawie niewykonalne, bo1 trollica stale nosiła kożuch na sobie. Kiedy tak obmyślał różne sposoby, jeden niebezpieczniejszy od drugiego, przyszedł mu wreszcie do głowy fortel, który powinien się powieść, jako że był i chytry, 1 śmiały. Chłopak przywiązał sobie pod ubraniem pusty worek i niepewnym krokiem pokornie wszedł do chaty. Gdy trollica go ujrzała, w oczach jej zabłysła wściekłość, i spytała: — Czy to ty, Szczylu? Chłopak odparł: — Tak, to ja, mateczko. Wtedy baba ucieszyła się i rzekła: 73 — Chociaż dobrowolnie oddajesz się w moją moc, nie sądzisz chyba, że spłatawszy mi tyle psot, odejdziesz stąd wolny. Wyjęła duży nóż i szykowała się do zarżnięcia Szczyla, ale gdy chłopak to ujrzał, udał przestraszonego i powiedział: — Ponieważ i tak muszę umrzeć, może mógłbym sam wybrać rodzaj śmierci? Wolałbym zajeść się na śmierć białą kaszą, niż zostać zarżnięty nożem. Baba pomyślała sobie, że chłopak postawił głupi warunek, ale zgodziła się na to. Postawiła na ogniu wielki kocioł i ugotowała ogromną ilość kaszy. Kiedy jedzenie było już gotowe, postawiła je przed Szczylem, ale on za każdym razem, gdy wkładał do ust jedną łyżkę kaszy, dwie łyżki wrzucał do worka przywiązanego pod ubraniem. W końcu baba zaczęła się dziwić, że Szczyl może tak dużo zjeść. Chłopak jednak udał wtedy, że jest ciężko chory, zsunął się z zydla jak nieżywy, robiąc przy tym niepostrzeżenie dziurę w worku, przez którą kasza rozlała się po podłodze. Trollica pomyślała, że Szczyl pękł z przejedzenia. Bardzo się więc ucieszyła, klasnęła w ręce i pobiegła szukać córki, która była u źródła. Ponieważ lał deszcz i biły pioruny zdjęła swój piękny kożuch i zostawiła go w chacie. Ledwie baba oddaliła się, w chłopaka wstąpiło życie, zerwał się na równe nogi, porwał złoty kożuch i szybko pognał przed siebie. Po jakimś czasie baba ujrzała Szczyla płynącego małą łódką. Gdy zobaczyła go znów przy życiu, a na dodatek ze złotym kożuchem świecącym na jeziorze, wpadła we wściekłość, wbiegła na pomost i zawołała-: — Czy to ty, Szczylu? Chłopak odparł: — Tak, to ja, mateczko. Baba krzyczała: — Czy to ty zabrałeś mój piękny, złoty kożuch? Szczyl odrzekł: — Tak, to ja, mateczko. Trollica wołała dalej: — Czyż nie jesteś wielkim szelmą? 74 Chłopak na to: — Tak, jestem, mateczko. Wtedy trollica wpadła w szał i jęcząc, i lamentując, narzekała: — Ach, jaka ja byłam durna, że cię wtedy puściłam. Mogłam się przecież domyślić, że wyrządzisz mi wiele psot. I tak się rozstali. Trollica wróciła do chaty, a Szczyl przepłynął wodę i przybył szczęśliwie na dwór królewski. Podarował królowi złoty kożuch, a wszyscy mówili, że nigdy przedtem ani nie widzieli, ani nie słyszeli o czymś podobnym. Król dotrzymał słowa i oddał mu swą jedyną córkę za żonę. I tak oto Szczyl żył szczęśliwie do końca swych dni, a jego bracia nadal byli chłopakami stajennymi, i to do końca życia. Zaczarowany dzban Żyli sobie kiedyś we wsi dziad i baba. Byli bardzo biedni, a cały ich majątek stanowiła jedna krowa, z którą baba wysłała kiedyś dziada na targ. Po drodze spotkał on staruszka, który spytał, czy krowa jest na sprzedaż i ile za nią chce. Dziad odpowiedział, że nie wie, ile jest warta i weźmie za nią tyle, ile mu zechcą dać. — Jeśli tak — rzekł staruszek — to biorę ją! W zamian dam ci ten oto dzban, a interesu tego na pewno nie pożałujesz. Dziad wziął więc dzban i wrócił z nim do domu. Gdy baba dowiedziała się, że przyniósł tylko dzban, wpadła w wielką złość i skrzyczała biednego dziada za to, że dał się tak oszukać. Choć dzban był bardzo piękny, rzuciła go ze złością w najbrudniejszy kąt chałupy. W nocy nie mogła zasnąć z żalu po swojej jedynej krowie, kiedy nagle usłyszała, jak się dzban odezwał: — Idę sobie. — Idź sobie, ty głupi dzbanie — rzekła i zobaczyła, że dzban wychodzi z chaty. 75 Zaszedł tak do zameczku myśliwskiego położonego w pobliżu i stanął pod drzwiami kuchni. Rano znaleźli go kucharze i powiedzieli: — Patrzcie no, patrzcie, co za śliczny dzban! Dobrze, że się nam napatoczył, bo nie mamy za dużo naczyń. Wnieśli go więc do kuchni i włożyli do niego mięso, które im zawadzało. Gdy dzban się napełnił, rzekł: — Idę sobie. I zaraz zniknął z kuchni, pojawiając się na stole biednego dziada i baby, którzy nagle zrozumieli, jaki wielki posiedli skarb i już nie żałowali, że dzban kosztował ich jedyną krowę. 76 Jedli i żyli sobie wspaniale przez wiele dni. Baba umyła dzban, który zrobił się jeszcze piękniejszy niż przedtem. Pewnej nocy usłyszała, jak dzban powiedział: — Idę sobie. — Idź, mój błogosławiony dzbanku! — odparła. Dzban poszedł i zatrzymał się przed jakimiś drzwiami. Gdy ujrzały go dziewczyny czyszczące srebra, wniosły go do środka i włożyły do niego wszystkie srebra. A wtedy dzban po-powiedział: — Idę sobie. I hops! — już go nie było. I znowu stanął w chacie dziada i baby, którzy nie mogli się nadziwić, że istnieje na świecie tak wielkie bogactwo i w dodatku znajduje się w ich chacie. Teraz już nie musieli obawiać się nędzy i biedy. Po tym wszystkim dzban długo odpoczywał stojąc na ich najlepszym stole, na czystej serwecie. Ale pewnego wieczoru rzekł: — Idę sobie! — i zatrzymał się przed królewską komnatą. Gdy służba ujrzała, że taki piękny dzban stoi bezużytecznie, wniosła go do komnaty królewskiej. Na zamku było akurat wielkie przyjęcie i wszyscy tańczyli. Sam król brał udział w tańcach, ale przypadkiem przeziębił sobie pęcherz, wbiegł więc szybko do komnaty i zobaczywszy dzbanek stojący pod ścianą, pomyślał, że postawiono go tam dla jego potrzeby. Skorzystał więc z niego, a dzban nagle rzekł: „Idę sobie", szybko wybiegł i potoczył się razem z królem po kamieniach i korzeniach, i zatrzymał się dopiero na środku izby staruszków. Stanąwszy, pękł i rozsypał się w kawałki. Gdy król doszedł w końcu do siebie, a był bardzo przerażony, bo dzban mknął wraz z nim w wielkim pędzie, kazał zaraz staruszkom znaleźć konia, żeby mógł szybko wrócić na zamek. Obiecał również, że jeśli przemilczą jego przygodę, to wybuduje im nową, piękną chatę. Tak się też stało i staruszkowie, dzięki łaskawemu, zaczarowanemu dzbanowi, żyli odtąd w dostatku długo i szczęśliwie. 77 Złoty ptaszek Była sobie kiedyś królowa, która pewnego zimowego dnia wybrała się na spacer. Nagle zaczęła jej lecieć z nosa krew, stanęła więc przy drodze, a krople krwi skapywały na śnieg. — Ach — rzekła — jaki piękny kolor! Chciałabym mieć córkę o cerze białej jak ten śnieg i rumieńcach jak ta krew. Jej życzenie wkrótce się spełniło i urodziła dziewczynkę, najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widziano. Ale ponieważ wszyscy się nią zachwycali, wnet zrobiła się tak dumna i wyniosła, że była równie zła jak piękna. Gdy dorosła, poślubiła króla. Ale jej charakter się nie zmienił. Pewnego dnia odezwał się do niej jakiś nieznajomy, który długo podziwiał jej niezwykłą urodę: — O, królowo, jakżeś piękna! O, pani, jesteś tak piękna jak słońce. Do tej pory przywykła słyszeć, iż nic nie dorównuje jej urodzie. Poczuła się więc bardzo dotknięta tym, że może istnieć coś równie pięknego jak ona i długo nie mogła o tym zapomnieć. Gdy została sama, podeszła do okna i odezwała się wyniośle do słońca: — No, kto jest piękniejszy, ty czy ja? — Jesteśmy równie piękni — odparło słońce. — Ale urodzi ci się córka, która będzie piękniejsza i od ciebie, i ode mnie. Królowa wielce się przeraziła tą odpowiedzią. Nie dość, że już istnieje coś równie pięknego jak ona, to ma się zjawić istota jeszcze piękniejsza od niej..Gorszej rzeczy nie mogła sobie wyobrazić. Poczuła tyle żalu do słońca, że od tej pory nie mogła znieść jego widoku. Wstawała dopiero wtedy, kiedy zachodziło, a w dzień miała zamknięte okienka. Niedługo potem urodziła córkę, która była rzeczywiście nadzwyczaj piękna. Królowa namówiła męża, aby ze względu na zdrowie oraz na pochwały, które mogłyby ją zepsuć na dworze, córka ich wychowywała się na wsi. Miejsce, do którego wysłano królewnę, znajdowało się bardzo 78 daleko. Królewnę trzymano w ukryciu, aby wieść o jej urodzie nie dotarła na zamek, gdzie królową nadal uważano za najpiękniejszą kobietę w całym królestwie. Pewnego dnia królowa, ubrana szczególnie bogato i zachwycona swoim wyglądem, otworzyła okienko i spytała słońce: — No, kto jest piękniejszy, ty czy ja? — Jesteśmy równie piękni, ale twoja córka jest piękniejsza i ode mnie, i od ciebie — odparło słońce. Oburzona królowa zatrzasnęła okno, a nienawiść do córki wzmogła się tak bardzo, że postanowiła, iż noga córki nigdy nie stanie na dworze. Tymczasem król już wiele razy chciał sprowadzić córeczkę, królowa jednak zawsze znajdowała jakiś powód i upierała się, żeby wychowanie córki odbywało się na wsi. I gdy królewna od jednego mistrza nauczyła się wszystkiego, co umiał, zawsze w pogotowiu czekał następny. Wreszcie, gdy miała piętnaście lat, król posłał gońca z rozkazem, by królewna przybyła na dwór. Królowa też napisała do niańki królewny, wydając jej odpowiednie polecenie. Na dzień przed wyjazdem, gdy obie chodziły po ogrodzie, niańka rzekła: — Chodź i popatrz, królewno, jak to zabawnie wygląda, gdy człowiek pochyli się nad tą studnią i ujrzy swoje odbicie! Gdy królewna pochyliła się nad studnią, niańka popchnęła ją, a sama uciekła. Ale słońce, nie przysłonięte żadną chmurką, wysuszyło wodę w studni i królewna cała" i zdrowa ocknęła się na dnie. Gdy otrząsnęła się z pierwszego wrażenia, długo wołała i płakała, aż nagle ujrzała, że spomiędzy kamieni na dnie prześwitują promienie światła. Powiększyła szparę, a potem, gdy straciła wszelką nadzieję na ratunek, przeczołgała się przez nią i znalazła w wielkim, dzikim borze. Długo wędrowała, aż natrafiła na ścieżkę, która ją przywiodła do starego zamku. Weszła do środka, ale jakież było jej zdziwienie, gdy nie spotkała tu żywej duszy. Przemierzyła wiele komnat, w których panował okropny nieład. Domyśliła się, że niedawno Moś w nich przebywał, lecz nikogo nie zauważyła. 79 Przyzwyczajona do porządku, nie mogła znieść tego bałaganu i zaczęła sprzątać i układać wszystko na miejsce. Wreszcie weszła do komnaty, gdzie stało dwanaście nie posłanych łóżek. Zasłała je, wzięła miotłę i zamiotła podłogę. „Ktoś tu chyba jednak mieszka — pomyślała — i dobrze będzie, jeśli zawczasu postaram się o jego przychylność". Pod wieczór usłyszała na dziedzińcu wielki gwar. Podbiegła do okna i nogi ugięły się pod nią z przerażenia, gdyż ujrzała mnóstwo potworków zbliżających się do drzwi i wchodzących już po schodach. Nie mogła uciec, znalazła tylko tyle sił, by ukryć się za łóżkiem. Wrzawa tymczasem zbliżała się i królewna była pewna, że nadeszła jej ostatnia godzina. Usłyszała jednak, że dziwni mieszkańcy zamku mówią: — Ach, jakże mamy podziękować tej dobrej istocie, która wyświadczyła nam taką wielką przysługę i nasz nieprzytulny dom zmieniła w śliczne mieszkanie! Spójrzcie! Nasze łóżka są zasłane! W końcu odnaleźli królewnę, która na kolanach błagała, by darowali jej życie. Oni zaś z największym podziwem spoglądali na przepiękną istotę i długo wydawało im się, że to anioł, dopóki nie opowiedziała im swoich przeżyć. Chcąc wzbudzić jej zaufanie, opowiedzieli, że są dwunastoma książętami, braćmi, że mają macochę, która chcąc, by jej własny syn zasiadł na tronie po śmierci ojca, umieściła ich w tym oto starym zamku myśliwskim i zamieniła w potworki. Podobni byli teraz do lwów, wilków, węży, wołów i innych szpetnych stworzeń, jeden miał na przykład łeb niedźwiedzia, kopyta wołu, a tułów węża, a drugi na odwrót. Czary spadną z nich dopiero wtedy, gdy spotkają i odezwą się do ptaka o piórach lśniących jak złoto. Dodali jeszcze, że wokół nich jest tylko dziki bór i gorąco prosili królewnę, by z nimi została. Po jakimś czasie przywykła do ich postaci i wyglądu i żyła sobie całkiem szczęśliwie. Każdego ranka dokądś wcześnie wyruszali i wracali dopiero wieczorem, zawsze coś dla niej przynosząc. Pozwoliła nazwać się siostrą, a oni oddawali jej prawie boską cześć. 80 Gdy nikogo nie było w zamku, królewna stale chodziła do studni, która wciąż była sucha, i siadając tam, śpiewała, co sprawiało jej szczególną przyjemność. Kiedy królowa dowiedziała się od niańki, jak ta postąpiła ze swoją wychowanką, bardzo się ucieszyła, podeszła z nią do okna i zwróciła się do słońca z tym samym, co zwykle, pytaniem: — Słuchaj, słońce, kto jest piękniejszy, ty czy ja? — Jesteśmy równie piękni, ale twoja córka jest piękniejsza i od ciebie, i ode mnie — odparło słońce. Królowa bardzo się rozgniewała na niańkę, która, jak przypuszczała, po prostu ją oszukała. Ta zaraz ruszyła z powrotem na wieś i natychmiast pobiegła do studni, która ku jej wielkiemu zdziwieniu była wyschnięta. Ale gdy postała jeszcze chwilę, doleciał do niej śpiew królewny. Zawołała ją po imieniu, ta przeczołgała się przez szparę i zaczęły rozmawiać. Niańka udawała bardzo skruszoną, twierdząc, że wcale nie miała zamiaru popchnąć królewny do studni, tylko potknąwszy się, odruchowo chwyciła się królewny, która spadła w dół. Po tym wypadku niańka leżała przez cały czas chora z żalu, a teraz prosi królewnę o przebaczenie. Potem umówiły się, że królewna wróci, by pożegnać się z książętami, a następnego dnia niańka wszystko przygotuje i wyciągnie ją ze studni. — A tymczasem — dodała niańka — weź ten oto kawałek cukru, bo wiem, księżniczko, że bardzo to lubisz. I rzuciła w dół kawałek cukru, który dostała od królowej. Królewna podziękowała i powróciła do zamku. Gdy tak siedziała, dumając, jak by tu przygotować królewiczów na rozstanie, żeby się zbytnio nie smucili, odgryzła kawałek cukru. Ale gdy chciała go przełknąć, utkwił jej w gardle, a ona padła jak nieżywa. Gdy pod wieczór potworki wróciły, pośpieszyły jak zwykle przywitać się ze swą siostrą. Ale któż potrafi opisać ich żałość i rozpacz, gdy ujrzeli ją martwą na podłodze. Przez całą noc siedzieli wokół niej i rozpaczali. 6 Zaczarowany dzban 81 W końcu musieli pomyśleć o pochowaniu jej. Włożyli ją do srebrnej trumny, przy której był mały złoty kluczyk. Kiedy już mieli ją spuszczać do grobu, pomyśleli, że szkoda byłoby grzebać tyle piękna w ziemi. Zbili więc tratwę, postawili na niej trumnę i spuścili ją na wodę. Gdy trumna oddaliła się od brzegu, potworki zaczęły wyć i wyły tak długo, jak długo widziały jej blask. Potem powróciły do swego mieszkania, rozprawiając tylko o swej ukochanej siostrze, którą uważały za anioła, i która łagodziła ich nieszczęście. Srebrna trumna płynęła dalej i dalej w morze, aż dotarła w końcu do innego królestwa. Akurat królewicz kąpał się przy brzegu. Długo się zastanawiano, co to może tak świecić daleko na morzu. W końcu królewicz tak się zaciekawił, że wsiadł do łodzi i kazał się tam zawieźć. Gdy zobaczył, że to srebrna skrzynia, pomyślał, że musi tam być ukryty jakiś skarb, wyjął więc klucz z zamka, przy-* wiązał tratwę do łodzi i gdy przybyli na ląd, kazał zanieść skrzynię do swej komnaty. Nie chciał otwierać jej w niczyjej obecności, lecz kazał wszystkim wyjść, a potem sam podniósł wieko. Zdumiał się niezwykle i z początku myślał, że to obraz, ale gdy dotknął ramion i dłoni, przekonał się, że to człowiek. Był oczarowany wyglądem królewny, ale nie wiedział, co uczynić, bo gdyby zdradził komuś, co jest w skrzyni, nie mógłby ani zachować jej w swojej komnacie, ani też nie potrafiłby się z nią rozstać. W końcu zamknął skrzynię, włożył klucz do kieszeni i wyszedł. Ponieważ królewicz sam nie mówił, co było w skrzyni, a miał bardzo dziwną minę, nikt nie odważył się go pytać. Musiało to być jednak coś niezwykłego, gdyż — jak zauważono — królewicz był tak roztargniony, że zupełnie nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego działo. Gdy tylko czas mu pozwalał, szedł na górę do swej komnaty, zamykał się i przyglądał pięknemu obrazowi w skrzyni. Tak do tego przywykł, że nie miał w końcu głowy do niczego innego, nie jadł, nie spał, lecz najprawdziwiej w świecie tęsknił. Wszyscy byli 82 pewni, że powodem tego stanu była zawartość skrzyni, ale na próżno starano się wyciągnąć z niego tajemnicę. Królowa, jego matka, postanowiła dowiedzieć się wszystkiego i pewnego dnia ofiarowała się go wyiskać. Ponieważ od dawna nie sypiał, zasnął tak ciężkim snem, że matka, zobaczywszy klucz do komnaty i do skrzyni, mogła udać się na górę, by zobaczyć, co wywarło takie silne wrażenie na jej synu. Kiedy otworzyła skrzynię, chciała się przekonać, czy to obraz, czy prawdziwy człowiek. Uniosła więc trochę królewnę, ale w tej samej chwili wydało się jej, że słyszy, jak ktoś wchodzi po schodach, upuściła więc czym prędzej królewnę, zatrzasnęła wieko,, wyrwała klucz i powróciła do księcia, który ciągle spał. Od silnego wstrząsu wypadł cukier tkwiący w gardle dziewczyny, a ponieważ królowa w pośpiechu nie zamknęła porządnie wieka, królewna wstała ze skrzyni i nie mogąc wyjść z komnaty, ukryła się pod narzutą łóżka. Gdy tylko królewicz się przebudził, pobiegł na górę do komnaty, podniósł wieko skrzyni i doznał wstrząsu, gdyż skrzynia okazała się pusta. Chciał wyskoczyć i dowiedzieć się, kto był w jego komnacie, ale właśnie wtedy królewna wyszła z ukrycia. Można sobie wyobrazić radość królewicza. Posłał zaraz po swą. matkę. Królewna opowiedziała o swoich losach: o tym, że cały czas była przytomna, choć nie mogła się poruszyć i dać znaku życia, o strachu, gdy książęta z zamku myśliwskiego zamierzali ją pogrzebać, o tym, jak się bała, gdy unosiła się na morzu i w końcu o tym, jak wzruszała ją żałość królewicza. Wkrótce odbyło się wesele i żyli potem oboje długo w niezmąconej radości i spokoju. Gdy młoda królowa miała rodzić, król bardzo się o nią niepokoił i kazał ogłosić, że wynagrodzi po królewsku tego, kto weźmie na siebie odpowiedzialność za szczęśliwe rozwiązanie, ale dodał, że osoba taka, zanim zostanie przyjęta, musi złożyć prawdziwe dowody swoich umiejętności. Powróćmy teraz do królowej, jej matki. Podczas gdy królewna pogrążona była w kamiennym śnie, królowa zadawała słońcu wiele razy swoje zwykłe pytanie i cieszyła się, że nic nie słyszy o córce. «* 83. Myślała już, że uwolniła się od niej na zawsze, gdy pewnego pięknego dnia usłyszała od słońca tę oto przerażającą odpowiedź: — Ja jestem piękniejsze od ciebie, ale twoja córka jest piękniejsza ode mnie. Okazało się więc, że królewna żyje. Królowa chciała się koniecznie dowiedzieć, gdzie przebywa córka, bo chciała ją zabić. Po długich poszukiwaniach znalazła pewnego włóczęgę, który oświadczył, iż widział tylko jedną osobę tak piękną jak ona. Od razu pomyślała, że mówi o jej córce, dokładnie więc wypytała obcego o to, gdzie znajduje się ta piękna osoba i dowiedziała się wszystkiego. Natychmiast podjęła decyzję. Wypisała sobie najwspanialsze opinie, pod spodem umieściła nazwisko swoje i wielu szlachetnych mężów z królestwa, powlekła twarz jakąś żółtą farbą i pojechała do zamku młodej królowej. Tam poprosiła o rozmowę z królem, pokazała swe świadectwa i została przyjęta. Gdy nadszedł czas rozwiązania dla młodej królowej, zapowiedziała, że musi zostać z nią zupełnie sama, a gdy urodził się mały książę, wzięła złotą szpilkę i wetknęła królowej w głowę, mówiąc: — Ponieważ tak bardzo chcesz latać po świecie, niech się stanie zgodnie z twoim życzeniem. , Młoda królowa zmieniła się natychmiast w ptaszka. Ale tak jak piękna była w swym ludzkim wcieleniu, tak i teraz jej pióra lśniły jak złote. Matka otworzyła okno i wygnała ją na dwór. Potem zmyła z siebie żółtą farbę, ubrała się w szaty młodej królowej i położyła się do łoża. Następnie przywołała damy dworskie i spytała, co się stało z tą osobą, która miała być na jej usługi. I aby nie dobrano się do niej, zaczęła besztać każdego po trochu. Zawołano króla, który również został skarcony, ale nie zwracał na to uwagi z radości, że narodził mu się synek. Przyniósł dziecko do królowej, aby na jego widok opanowała rozdrażnienie. Ale ona odepchnęła je od siebie, mówiąc, że nie znosi dziecięcego płaczu i rozkazała, żeby dziecko karmiono w miejscu najbardziej odległym od jej pokoju. Król aż zaniemówił ze zdziwienia. Starał się jednak, jak tylko mógł, spełniać jej wszystkie zachcianki. Wszyscy mieli nadzieję, że królowa wyzdrowieje i wkrótce wróci jej dawny, łagodny charakter. Działo się jednak na odwrót, z każdym dniem stawała się coraz bardziej kapryśna. Nigdy nie chciała nic słyszeć o małym królewiczu, a tym bardziej go widzieć. Ile razy wchodził król, natychmiast zaczynała narzekać na służbę. Postanowił więc odwiedzać ją rzadziej, ale od tej chwili sam stał się przedmiotem jej ataków. Bardzo się tym smucił i pytał wszystkich lekarzy, czy połóg tak bardzo zmienia niewiasty. Królewna natomiast, zmieniona w ptaka, bujała w powietrzu i czuła się bardzo nieszczęśliwa. Ale gdy kiedyś, siedząc nad źródłem, ujrzała swe odbicie w wodzie i pióra lśniące jak złoto, przypomniała sobie o braciach z zamku myśliwskiego, odszukała do nich drogę i przysiadła w oknie, słuchając ich rozmowy. — Ach — mówili — jakie teraz wszystko jest puste i beznadziejne, odkąd umarła nasza dobra siostra, podobna do anioła. O, jakże jesteśmy nieszczęśliwi! I nie mamy nadziei, że kiedykolwiek znów wrócimy między ludzi! Wtedy królewna wsadziła łebek przez drzwi i rzekła: — Witajcie znowu! — Kto się do nas odzywa? — spytał najstarszy książę. — To ja — rzekła królewna. Widok złotego ptaszka zaskoczył ich i uradował jednocześnie. Od razu odzyskali swe ludzkie postacie. Padli więc na kolana i dziękowali za wybawienie. Ale radość ich osiągnęła szczyt, gdy się dowiedzieli, że to ich ukochana siostra spełniła ten dobry uczynek. Opowiedziała im swoje przygody, a oni płakali razem z nią, gdy mówiła o swoim bólu i o tym, że jest rozłączona z mężem, którego niewypowiedzianie kocha, i o synu, którego nawet ani razu nie było jej dane objąć. Obiecali nawet pojechać do króla i donieść mu o oszustwie. Ale było to bardzo daleko i nie znali drogi. Królewna chciała jednak jak najszybciej znaleźć się blisko zamku, gdzie znajdował się jej mąż i syn. Poleciała więc z powrotem 85 i pewnego ranka pojawiła się na zamku. Wszyscy jeszcze spali, tylko stary ogrodnik pracował już w ogrodzie. — Witaj, ogrodniku! — zawołała. Ogrodnik obejrzał się, ale ponieważ nikogo nie zauważył, pomyślał, że się przesłyszał i pracował dalej. Po chwili znów usłyszał to samo. — Witaj, kimkolwiek jesteś! — odparł ogrodnik. Wtedy ptaszek podskoczył bliżej i rzekł: — Jak się czuje król? — Dobrze — padła odpowiedź. — A młody królewicz? — Też dobrze — rzekł ogrodnik. — Niech Bóg ich błogosławi! — rzekł ptaszek i umilkł. — A dlaczego nie pytasz o królową? — odezwał się ogrodnik, — Niech jej Bóg za wszystko odpłaci — odparł ptaszek i poleciał dalej. Ogrodnik opowiedział o swej przygodzie. Wieść o tym podawana z ust do ust dotarła w końcu aż do króla, który sobie porozmawiał z ogrodnikiem. A ponieważ trudno mu było w to uwierzyć, kazał ogrodnikowi pracować pod oknami na zamku, a sam ukrył się w komnacie za kotarą. Następnego ranka znów nadleciał ptaszek i gdy pozdrowił ogrodnika, spytał o króla i królewicza, a gdy ogrodnik wspominał 0 królowej, odparł jak poprzednim razem: „Niech jej Bóg za wszystko odpłaci!", i poleciał przed siebie. Król był nadzwyczaj zdumiony i kazał zastawić sidła, aby złapać ptaszka. Ale ten miał się tak bardzo na baczności, że upłynęło dużo czasu, zanim znów zaczął przylatywać. I dalej wiódł z ogrodnikiem te same rozmowy. Na inne pytania nie odpowiadał. Pragnienie króla, aby złapać ptaka, było coraz silniejsze, więc pewnego ranka sam przebrał się za ogrodnika i zaczął kopać. Nadleciał ptaszek i pozdrowił ogrodnika jak zwykle, ale król udawał, że nie słyszy, tylko kopał dalej. Ptaszek podskakiwał coraz bliżej 1 bliżej. W końcu król rzekł: 86 — Co to za dziwny szum mam w uszach? Ach, to ty. Muszę ci powiedzieć, że ogłuchłem. Jeśli chcesz mnie o coś spytać, to usiądź na tej oto gałązce i wsadź dziób do mojego ucha! Inaczej nie usłyszę, co powiesz. Ptaszek uczynił to, a król skorzystał z okazji i kiedy ptaszek trzymał łebek przy jego uchu, ostrożnie go złapał. Potem zaniósł na górę do swego pokoju, wpuścił do klatki i zaczął do niego przemawiać. Ale ptaszek stracił zdolność mówienia. Samo oglądanie go sprawiało jednak królowi wiele radości, ptaszek bowiem patrzył na niego tak łagodnie, że król mógł siedzieć całymi godzinami i mówić do niego, a były to jedyne chwile wytchnienia w smutku płynącym ze zmiany, jaka zaszła w królowej. Zabronił, by ktokolwiek wspominał jej o ptaszku. Na nic się jednak zdał zakaz, gdyż znalazł się ktoś usłużny, kto dla przypodobania się królowej doniósł jej o tym. Gdy król odwiedził królową następnym razem, został obrzucony wymówkami, że dla takiego bezmyślnego stworzenia zaniedbuje swoją żonę. Pewnego dnia królowa powiedziała lekarzowi, że jeśli postąpi zgodnie z jej wolą, zapewni mu szczęście, w przeciwnym jednak przypadku straci służbę, a ona użyje całego swego wpływu na króla, by mu dokuczyć. Jej żądaniem było, aby oświadczył, że królowa wróci do swego dawnego stanu, jeśli zje złotego ptaszka, który jest u króla. Lekarz, który już dobrze poznał jej złośliwość, pomyślał, że ptaszek nie jest niczym ważnym i powiedział królowi, czego sobie życzy królowa. Król bardzo się zmartwił, ale wyraził swą zgodę, częściowo ze względu na wymówki, jakie słyszał od królowej, a częściowo w nadziei, że stanie się dzięki temu taka jak przedtem. I wrócił do swej komnaty, gdzie czekał już kucharz przywołany przez królową. Król wyjął ptaka z klatki i miał go właśnie oddać kucharzowi, gdy ptak uwolnił się. Ale zamiast odlecieć dalej, usiadł na ramieniu króla, zaczął go muskać skrzydełkami i włożył swój dziób do jego ust. 87 Król tak się wzruszył, że zaczął ronić łzy i głaskać ptaszka, a jednocześnie poczuł guz na jego szyi, dmuchnął więc w pióra i ze zdziwieniem ujrzał główkę od szpilki. — Biedny malutki — rzekł — ile bólu musiała ci sprawić ta szpilka! Dobrze, że chociaż przed śmiercią będziesz od niej uwolniony. Wyciągnął szpilkę i naraz zamiast ptaka w ramionach jego znalazła się ukochana żona. Opowiedziała mu całą swą historię, a jego radość była równie wielka jak oburzenie na podłość matki. Król kazał kucharzowi upiec innego ptaka i sam był obecny przy posiłku. Stara królowa długo zrzędziła i narzekała na opieszałość kucharza. Gdy ptaka wreszcie wniesiono, zjadła go całego, nie zostawiając najmniejszej nawet kosteczki. Zauważyła również, że w szyję wbita była złota szpilka, którą król kazał tam wetknąć. Po raz pierwszy wyglądała na bardzo zadowoloną, mówiąc, że nigdy nie jadła nic równie smacznego. Dodała także, że ponieważ sama jest w dobrym humorze, chce, aby wszyscy byli weseli i spytała, dlaczego król wygląda tak poważnie. — Mam do rozstrzygnięcia pewną sprawę, która bardzo mnie niepokoi. — Co to takiego? — odezwała się królowa. — Może da się to rozwikłać. Niech się tylko dowiem, w czym rzecz! — Jest taka matka — odrzekł król — która chciała zjeść swoje własne dziecko. — Fe — rzekła królowa — takiego potwora należy utopić. — Masz rację — rzekł król, po czym wszedł do drugiej komnaty i wyszedł pod rękę z młodą królową. Na ich widok stara tak się przeraziła, że dostała ataku i martwa padła na łoże. A młodzi nie mogli się dosyć nacieszyć swym szczęściem i w niczym nie zmąconej radości żyli aż do śmierci. 88 Biała Łabędzica i Skrzyp Polny Żyła sobie kiedyś zła baba, która miała dwie córki, jedną rodzoną, a drugą pasierbicę. Jej własna córka była brzydka i niedobra, pasierbica — śliczna i łagodna, i każdy kto ją zobaczył, życzył jej szczęścia. Macocha i siostrzyca były na nią za to złe i ciągłe zazdrościły jej urody i powodzenia. Pewnego dnia macocha wysłała pasierbicę po wodę do źródła. Gdy dziewczyna pochyliła się, by zaczerpnąć wody, ujrzała, że ze źródła wychyla się mała rączka i usłyszała głos: — Dobra i piękna panno, daj mi swoje złote jabłko, a ja potrój-nie odpłacę ci za to. Usłuchała dziewczyna prośby i włożyła złote jabłko w małą rączkę. Potem napełniła dzban, uważając, by nie zmącić wody. Gdy wróciła do domu, duch źródlany sprawił, że stała się trzy razy piękniejsza i za każdym razem, gdy się uśmiechała, z ust jej wypadał złoty pierścień, a tam, gdzie stąpnęła, wyrastały czerwone róże. Od tej pory nazwano ją Białą Łabędzicą. Wieść o jej urodzie rozniosła się szeroko po świecie. Gdy macocha zobaczyła to wszystko, owładnęła nią zawiść i zaczęła rozmyślać, co zrobić, żeby jej córka stała się tak samo piękna jak pasierbica. W końcu dowiedziała się, co przydarzyło się Białej Łabędzicy i córkę również wysłała po wodę. Gdy ta przyszła do źródła, nad wodą ukazała się mała rączka i dał się słyszeć głos: — Dobra i piękna panno, daj mi swoje złote jabłko, a potrójnie odpłacę ci za to. Ale córka baby była nie tylko zła, lecz i chciwa, i nigdy nic nikomu nie dała. Uderzyła więc wyciągniętą do niej rękę i ofuknęła źródlanego ducha, mówiąc ze złością: — Nie myśl sobie, że dostaniesz ode mnie złote jabłko! Napełniając dzban, zmąciła wodę źródlaną i odeszła naburmu- szona. Duch opiekujący się źródełkiem rozgniewał się na nią i sprawił, że stała się trzy razy brzydsza niż dotąd i za każdym razem, gdy się roześmiała, z ust jej wypadał zdechły szczur, a tam, gdzie postawiła nogę, wyrastał skrzyp polny. 89 Od tej pory złą dziewczynę przezywano Skrzypem Polnym i dużo gadano o jej dziwnym wyglądzie i zachowaniu. Baba nie mogła znieść tego, że pasierbica jest ładniejsza od jej rodzonej córki i Biała Łabędzica musiała znieść wiele krzywd i upokorzeń, gdyż taki jest los wszystkich pasierbic na świecie. Miała ona brata, którego bardzo kochała i który odpłacał jej równie serdeczną miłością. Chłopak dawno już wywędrował z domu i służył u króla w obcej krainie. Dworzanie zazdrościli mu łask, którymi darzył go król i życzyli mu w duchu, żeby mu się kiedyś powinęła noga. Pilnie go też obserwowali i pewnego dnia król usłyszał: — Panie, dobrze wiemy, że nie znosisz fałszu i obłudy u swoich poddanych i dlatego nie możemy ukrywać, że ten obcy młodzieniec codziennie rano i wieczorem klęka przed jakimś obcym bóstwem. Gdy król to usłyszał, pomyślał, że jest to zwykła zawiść oszczerców i zlekceważył ich słowa. Dworzanie jednak nie dali za wygraną i zapewnili króla, że o prawdzie słów sam może się przekonać. Dał się więc ostatecznie namówić i zajrzał przez dziurkę od klucza do pokoju młodzieńca. Zobaczył go klęczącego przed pięknym obrazem. Bardzo go to wzburzyło, przywołał do siebie chłopca i skazał go na śmierć za niecny czyn. Chłopak rzekł na to: — Królu, nie myśl, że oddaję cześć jakiemuś obcemu bóstwu. Jest to wizerunek mojej siostry. Każdego ranka i wieczora modlę się do Boga, aby się nią opiekował, gdyż znajduje się w mocy złej macochy. Król zapragnął ujrzeć obraz i nie mogąc się dość napatrzeć na piękną dziewczynę, rzekł: — Jeśli jest, jak mówisz i to jest twoja siostra, to zostanie królową,, a ty masz pojechać i przywieźć ją tutaj. Ale jeśli się okaże, że skłamałeś, każę cię wrzucić do jaskini lwom na pożarcie. Król kazał obsadzić statek doborową załogą i kosztownie urządzić, po czym z wielką paradą wysłał chłopca, by przywiózł swoją siostrę na dwór. 90 Młodzieniec długo płynął przez morze, a przybywszy do swojego kraju i wykonawszy polecenie królewskie, zbierał się w drogę powrotną. Wtedy macocha i przyrodnia siostra zaczęły nalegać, aby zabrał je na statek. Chłopak był temu przeciwny, ale ponieważ siostra wstawiła się za nimi, zabrał je w końcu. Gdy znaleźli się już na pełnym morzu, zerwał się tak silny sztorm, że myśleli, iż statek zatonie. Młodzieniec jednak był dobrej myśli i wszedłszy wysoko na maszt, wypatrywał lądu na horyzoncie. W pewnej chwili zawołał: — Droga siostro, widzę ląd. Ale wiał tak silny wiatr, że panna nie dosłyszała jego słów. Zapytała więc macochę, a ta odrzekła: — Właśnie powiedział, że nigdy nie dobijemy do boskiej zielonej ziemi, jeżeli nie wrzucisz do morza swojej skrzynki ze złotem. Biała Łabędzica, usłyszawszy to, uczyniła, jak kazała macocha i wrzuciła skrzynkę ze złotem w głębinę morską. Po pewnym czasie chłopiec znów zawołał do siostry stojącej na pokładzie: — Biała Łabędzico, najwyższy czas, żebyś przystroiła się w klejnoty, jak przystało na pannę młodą, bo niedługo będziemy na miejscu. I znowu wichura zagłuszyła jego słowa, więc panna za-pytała macochę, co rzekł brat. A ta odparła: — Właśnie powiedział, że nigdy nie dobijemy do boskiej zielonej ziemi, jeżeli nie rzucisz się do morza. Dziwne się to wydało Białej Łabędzicy, ale okrutna macocha podbiegła i szybko zepchnęła ją z pokładu. Modre fale zaniosły dziewczynę do panny morskiej, która brała w swą czarodziejską moc wszystkich, co zginęli na morzu. Gdy chłopak zszedł z masztu i zaczął się dopytywać, czy jego siostra jest już gotowa, macocha, udając, że płacze, powiedziała, że Biała Łabędzica wpadła do morza. Przestraszył się młodzieniec, a z nim cała załoga, bo dobrze wiedzieli, jaka kara czeka ich za to, że nie upilnowali królewskiej narzeczonej. Ale baba wymyśliła podstęp. Podsunęła im myśl, że jej córkę można przystroić kłejno- 91 tami jak pannę młodą i nikt nie dowie się o śmierci Białej Łabędzicy. Młodzieniec nie chciał się na to zgodzić, ale marynarze zmusili go, by postąpił tak, jak radziła macocha. Przystrojono więc Skrzyp Polny w złote pierścienie i złoty pas. Młodzieńcowi było okropnie smutno i nie mógł zapomnieć o wypadku, jaki przydarzył się jego siostrze. Podczas gdy działo się to wszystko, statek zbliżał się do lądu, gdzie czekał już król z całym dworem uroczyście przystrojonym. Rozłożono wspaniałe dywany i sprowadzono z pokładu pannę młodą, oddając jej należną część. Lecz gdy król ujrzał Skrzyp Polny i usłyszał, że to ona ma być jego przyszłą żoną, spostrzegł, że coś jest nie w porządku i bardzo się rozgniewał. Młodzieńca kazał wrzucić do jaskini lwom na pożarcie, a sam, nie chcąc łamać danego słowa, poślubił brzydką pannę. Biała Łabędzica miała małego pieska, którego bardzo kochała. Pieska zwano Śnieżką. Gdy zabrakło pani, nie miał się kto opiekować biednym stworzeniem, więc piesek przywlókł się na dwór królewski i znalazł sobie schronienie w kuchni koło pieca. Kiedyś wieczorem, gdy wszyscy udali się na spoczynek, kucharz zauważył, że drzwi same się otworzyły i do kuchni weszła śliczna mała kaczuszka z łańcuchem na szyi, a tam, gdzie stąpnęła, pojawiały się piękne róże. Kaczka podeszła do pieska leżącego pod piecem i za-kwakała: — Biedna Śnieżko, przedtem leżałaś na błękitnych pierzynkach z jedwabiu, a teraz leżysz w szarym popiele. A mój biedny brat siedzi w jaskini lwów. Podła jest moja siostra, która śpi u boku króla. A potem powiedziała: — O, ja biedna! Będę tu jeszcze przychodzić przez dwie noce, ale później nigdy już cię nie ujrzę. Pogłaskała pieska łaszącego się do niej, a po chwili drzwi zno-mu same się otworzyły i ptak wyszedł. Następnego ranka kucharz zebrał kilka róż leżących na podłodze i przystroił nimi półmiski, które służba zaniosła na stół królewski. Król był zachwycony kwiatami, kazał przywołać kucha- 92 rza i zapytał, skąd wziął tak piękne róże. Kucharz opowiedział, co zdarzyło się w nocy i powtórzył, co kaczka powiedziała do pieska. Gdy król to usłyszał, niezmiernie zdziwiony rozkazał kucharzowi, aby mu dał znać następnym razem, gdy zjawi się ptak. Drugiej nocy kaczka znów przyszła i odezwała się do pieska tak jak poprzednim razem. Zawiadomiono króla, ale gdy się zjawił, kaczki już nie było. Na podłodze kuchennej król zobaczył rozrzucone piękne róże wydzielające słodki zapach. Powiedział sobie wtedy, że jeżeli ptak jeszcze raz się pokaże, to już tak łatwo się stąd nie wymknie. Sam stanął na straży przed kuchnią, a po jakimś czasie, przed północą, kaczka jak zwykle podeszła do pieska leżącego przy kominie i rzekła: — Biedna Śnieżko, przedtem leżałaś na błękitnych pierzynach z jedwabiu, teraz leżysz w szarym popiele. A mój biedny brat siedzi w jaskini lwów. Podła jest moja siostra, która śpi u boku króla. A potem rzekła: — O, ja biedna! Więcej cię już nie ujrzę. Pogłaskała pieska, który łasił się do niej i skierowała się do wyjścia. Wtedy podbiegł król i złapał ją za nóżkę. Kaczka zmieniła postać i stała się groźnym smokiem. Ale król trzymał dalej. Nie puszczał, choć zmieniała się to w węże, to w wilki, to w inne groźne zwierzęta. W końcu panna morska silnie szarpnęła łańcuchem, ale król mocno trzymał. Łańcuch pękł z wielkim hałasem i w tej samej chwili stanęła przed królem dziewczyna dużo piękniejsza niż przecudny wizerunek, dziękując królowi, że ją wyratował z mocy panny morskiej. Zachwycony król wziął ją w objęcia, pocałował i rzekł: — Albo ty będziesz królową, albo nikt inny! Teraz wiem, że twój brat był niewinny. Szybko posłał ludzi do jaskini lwów, aby zobaczyli, czy młodzieniec jest jeszcze przy życiu. Ale chłopak siedział cały i zdrów wśród dzikich zwierząt. Król ucieszył się, że wszystko tak dobrze się skończyło, a rodzeństwo opowiedziało mu o tym, jak postąpiła podła macocha. Kiedy nadszedł dzień, król kazał przygotować wielką ucztę 93 i sprosił na dwór najdostojniejszych mężów z całego królestwa. Gdy już wszyscy siedzieli za stołami i biesiadowali, król rozpoczął opowieść o rodzeństwie oszukanym przez macochę. Gdy opowieść dobiegła końca, rycerze spojrzeli po sobie i orzekli, że była to podłość. A król zwrócił się do swojej teściowej i rzekł: — Trzeba, aby ktoś osądził ten czyn. Ciekaw jestem, na jaką karę zasługuje ten, kto krzywdzi niewinne istoty. Fałszywa kobieta nie zmiarkowała, że odkryto jej występek i odparła zuchwale: — O, chyba należy wrzucić go do kipiącego ołowiu. Król zwrócił się potem do Skrzypu Polnego i rzekł: — Chciałbym usłyszeć i twoje zdanie. Na jaką karę zasługuje ten, kto gubi niewinne istoty? Niedobra pannica odparła pośpiesznie: — O, chyba należy ugotować go w kipiącej smole. Wtedy król wstał zza stołu i rzekł: — Same wydałyście wyrok na siebie. I wyrok ten zostanie wykonany. Obie kobiety poprowadzono na śmierć i nikt oprócz Białej Łabędzicy nie prosił o łaskę dla nich. Następnie król wziął ślub z piękną panną, a wszyscy zgodnie stwierdzili, że nie było dotąd piękniejszej królowej na świecie. Swoją własną siostrę dał król za żonę sprytnemu młodzieńcowi, a na całym dworze królewskim zapanowała wielka radość. I chyba żyją tam szczęśliwie aż do dziś. Niezwykły szczupak Dawno temu żył sobie rybak nad brzegiem jeziora. Był bardzo biedny, bo z ryb miał niewiele zysku. Jego żona była z tego niezadowolona i często gderała na męża. Cóż, bywa tak, że tam, gdzie zaczyna się bieda, kończy się miłość. Rybakowi nie wiodło się w połowach, toteż często narzekał na swój ciężki i beznadziejny żywot. Pewnego dnia wypłynął łodzią na jezioro, by sprawdzić haczyki, ale jak zwykle, wszystkie były puste. Tym razem bardzo się tym przejął i nie wiedział, czy starczy mu odwagi, by wrócić do domu. Gdy się tak bił z myślami, wędzisko drgnęło, jakby się złapała jakaś wielka ryba. Uradował się biedaczysko i zaczął wolniutko ciągnąć. Po pewnym czasie na powierzchni wody ujrzał wielkiego szczupaka. Właśnie brał oścień, żeby ugodzić rybę w grzbiet, gdy szczupak przemówił ludzkim głosem: — Daruj mi życie, a napełnię całą twoją łódź rybami. Dziwne się to wydało rybakowi, gdyż nigdy przedtem nie słyszał mówiącej ryby. Zdjął ją z haczyka i wpuścił do wody. Zaczęła krążyć pod wodą, siejąc taki postrach, że tysiące większych i mniejszych spłoszonych ryb powskakiwało do łodzi. Potem wszystko się uciszyło i rybak zaczął wiosłować, by jak najprędzej dopłynąć do brzegu. Lecz gdy wiosłował, ryby powskakiwały z powrotem do jeziora i gdy dotarł do brzegu, łódź była pusta. Rybak wszedł do domu i powiedział o przygodzie, a jego żona bardzo się rozzłościła i nawymyślała mu za jego miękkie serce. Wkrótce potem rybak znowu wyruszył na połów i znowu powtórzyła się ta sama historia. Na haczyk złapał się szczupak, i gdy rybak już, już miał go ugodzić ościeniem, ryba przemówiła tak wzruszająco, że nie miał odwagi jej zabić. Jego łódź znów napełniła się po brzegi rybami, ale jak poprzednio, wszystkie powskakiwały z powrotem do wody, zanim dopłynął do brzegu. Wrócił więc zrozpaczony do domu i znowu musiał wysłuchiwać żo-ninych wymysłów za to niepowodzenie. Postanowił sobie wtedy, że jeżeli jeszcze kiedykolwiek złapie 95 szczupaka, to nic w świecie nie skłoni go do puszczenia go na wolność. Wybrał się na jezioro i po chwili wielka ryba znów połknęła haczyk. Uradował się w duchu i rzekł: — Dwukrotnie darowałem ci życie, ale dzisiaj już mi nie ujdziesz, bo nie mam zamiaru przez ciebie znosić awantur żony. Szczupak ozwał się w te oto słowa: — Nie żądam więc, byś mnie puścił. Jeśli jednak usłuchasz mojej rady, może cię spotkać szczęście. Porąb moje ciało na osiem kawałków. Dwa kawałki daj żonie, dwa zakop w ziemi przed chatą, dwa wrzuć do ognia, a dwa ostatnie wrzuć z powrotem do jeziora. A teraz obejrzyj haczyki, żeby się przekonać, ile ryb złowiłeś. Rybak przyrzekł uczynić dokładnie tak, jak kazał szczupak. Obejrzał haczyk i wyłowił tyle ryb, że ledwie się zmieściły w łodzi. Ale tym razem ryby nie powyskakiwały do jeziora i po powrocie do domu nie czekały na rybaka wymówki żony. Porąbał szczupaka na osiem części i z każdą zrobił, co należało. I oto stała się rzecz niesłychana: z kawałków zakopanych przed chatą wyrosły dwa piękne konie. Z kawałków wrzuconych do ognia zrobiły się dwa lśniące miecze, a z wrzuconych do jeziora — dwa groźne psy. Ale najdziwniejsza rzecz stała się z kawałkami, które zjadła żona rybaka, bo stała się brzemienna i po dziewięciu miesiącach wydała na świat dwoje pięknych dzieci. Minęło wiele czasu. Rybak miał ciągle szczęście w połowach, a bliźniaki wyrosły na dzielnych chłopaków. Gdy osiągnęli odpowiedni wiek, starszy syn przyszedł do ojca prosić o pozwolenie, by mógł powędrować w świat w poszukiwaniu szczęścia. Rybak zgodził się i podzielił swój dobytek na dwie części, tak że każdy syn dostał miecz, konia i psa. A gdy przed rozstaniem nadszedł dla bliźniaków czas pożegnania, młodszy powiedział: — Bracie, skąd dowiem się, jak ci się wiedzie na świecie? Starszy brat odparł: — Oto daję ci na znak nóż i kadź z mlekiem. Kadź wkop w ziemię przed chatą. Jak długo będzie mi się wiodło, mleko bę- 96 2,6 ueązp bu nui ipazs^M 'b^sa^zduibz i uitoms Azjid 5[Bup9t ais oą. nui BspiozjBui 9jb •O3[sA'zouibz araojąs CaiHnjp od op ais l^zijąz a"pq 'agojp m Daraapzpo|]/\[ 'BjBzpBipo jbiui otzpgiMpo aiotpo guozDzsndo 'aie^s ruoA\p bu^s b ' og -ouis ui^zo od 'bmojs ogaf O^5[ 9IU B (UO 0^ 3Z '5[BUZ BU DB.CnzB5[od 'zsjBj jiuMBCn oaiuaizpojui •B^azjaiMZ exniT 5[bC ouibs :jjBdpo utubzjomq "^oras |Bpfe|[§yCM 5{b[ i n.2[oq n uiazDetui uxLuzsrąsod z 'Coj^s ^u>[aid ai 'B>[Bq^j u^s 9|§bu sis jimbCz CaupsaAi ^^zDn n^pojs ^ •A\iBd 9tA\ojpz bz otiozsouzm. ozooi^oo bu 9Z pu9jru[tio>[ tqrqsod bxi o | {qDiu z ogazsiB;sCBti bu |pBdA"A\ so^ •axiA\a{0j:5{ fen '^so| t^uSbio t p[SM9ioj5[ joMp bu ais tpPn 9Ia fet rao o; az 'igais^zad Biugzo^z op bC i|isnmz i op ipsapod atuBziOMp 9D^bm Cauozouo^s oj uiazoaiui nui jBpsz 5[BdojqD nouo5{ ća t ajJCzs a\ o§ said 'fepoM ttaigo itsbB B^Bdopąo uoj[ 9jb (A\oqi npaTsaizpDatd qoioA\s az uiaiugo |njd ^ouig 'uiajoAiłod uirąsjoui z uibs B5[Bq^j u^s i H^P11 araBZJOMp ajy 'BioLz CaC OBMO^Bin t^TMOUB^SOd ^ZJO^ 'UBZJOAip qO9ZIł Bf OJBZpBMOld -po §9Zjq BU T B|0J5[ 93[J[00 BZSpO|UlfBU BU |pBdiCM S0| IBJrUfy •ADiAiaizp CaupaC apaBzod bu |Bpfez aiuuaizpoD Aio^ 'qoBqj moais -atzpoaid o i^sioui jOM;od arasB^M ais jizpzaiugBZ b^sbiui iuibjtiui poj 'a^oiBz m ogauozBjgod b^sbiui oggi^piM op fJB^op 5[Bdo^q3 •bdCo n nuiop a\ jb^soz iCzspo|ui b ';bims i^ojozs zgzjd ag -ojp m ouuo2[ i/Czsni ^zsiB^g -ats ob}szo.i BpBjq qoBA\ojs xpA"\ oj •aiAVłsuazDaTdzaqara tui^piAi a\ ais aCnpfBuz sz o\ aizpaq 'auoMjazo ais aiuB^s o^ajui ijsat ayy 'Si^ią aizp kanie stary, starutki człowiek z długą brodą, godnie wyglądający. Staruszek zapytał młodzieńca, kim jest i w jakiej przybywa spraw wie. Król odparł, że jest obcym, który przybył zwiedzić zaczarowany zamek. Staruszek zasępił się i rzekł: — Widziałem tu już wielu bystrych młodzieńców, ale żaden stąd nie wyszedł cało. Dał królowi wiele dobrych rad i ostrzegał go, aby bardzo na wszystko uważał. Młodzieniec obiecał zastosować się do wszystkiego, co mówił staruszek. I tak się rozstali. Młody król wkroczył do zamku, minął wiele pustych komnat i wszedł w końcu do sali, w kórej stał ogromny stół zastawiony najróżniejszymi potrawami. Chłopak zasiadł za stołem i zaczął jeść, gdyż przez całą drogę nie miał nic w ustach. Gdy tylko usiadł przy stole,, usłyszał jęki: — Och, jaka jestem głodna, jaka jestem głodna! I w tej; samej chwili pies zaczął szczekać, rozwarły się drzwi i weszła stara baba o odrażającym wyglądzie. Król ulitował się nad staruchą i zaprosił ją do stołu. Ale czarownica powiedziała, że boi się psa. Król nalegał dalej, a wtedy wyrwała sobie włos z głowy, prosząc, by zawiesił go psu na szyi, bo chciała się przekonać, czy pies jest posłuszny. Chłopak uczynił, jak prosiła, ale włos zamienił się w potężny łańcuch, który przykuł psa do ziemi. Teraz troi-lica podeszła odważnie do stołu, najadła się, a króla zamieniła w kamień. W tyra czasie drugi syn rybaka poczuł, że nóż, który nosi na piersi, pali jak ogień. Szybko pobiegł do kadzi z mlekiem wkopanej przed chatą i zobaczył, że mleko zamieniło się w krew. Zrozumiał, że jego brat znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie. Osiodłał tedy konia, do boku przypasał miecz, zawołał psa i podążył bratu na pomoc. Gdy pod wieczór przybył na dwór królewski, wszyscy wzięli go za króla. W nocy spał u pięknej królewny, położywszy jednak uprzednia między nią i siebie błyszczący miecz. Gdy dowiedział się, że jego brat wyruszył do zaklętego zamczyska, postanowił rankiem pojechać i go tam odszukać. 98 Gdy zbliżył się do zamku, wyszedł mu naprzeciw staruszek z długą brodą i zapytał młodzieńca, Mm jest i z czym przybywa. Chłopak rzekł, że przybył uratować swojego rodzonego brata. Wtedy staruszek westchnął i rzekł: — Widziałem tu już wielu sprytnych młodzieńców, ale żaden się stąd nie wydostał. Dał jednak chłopakowi wiele dobrych rad i ostrzegł go, by nie dał się oszukać. I tak się rozstali. Młodzieniec wszedł do zamczyska i trafił do sali z nakrytym stołem i starą babą. Ale gdy trollica poprosiła go, by założył psu włos na szyję, nie dał się zwieść jej fałszywym słowom, wyciągnął miecz i zabił ją. Chodził potem tak długo, aż znalazł żelazne wrota. Za wrotami leżał stos czarnych kamieni, a nieco dalej tryskała ze źródełka przeczysta woda. Chłopak zaczerpnął wody ze źródła i polał czarne kamienie, które natychmiast ożyły, poruszyły się i jeden za drugim pozamieniały się w królewiczów, rycerzy, panny i w wielu innych szlachetnych mężów i niewiasty. "Wśród nich znajdowała się księżniczka, tak piękna, że nikt nie znał piękniejszej. Chłopak szedł dalej, aż odnalazł rodzonego brata, który niezmiernie ucieszył się z tego spotkania. Naraz otworzyły się podwoje i wszedł staruszek ubrany jak król, w płaszczu i koronie, obok niego owa piękna księżniczka, która okazała się jego córką, i wielu innych ludzi. Wszyscy dziękowali odważnemu młodzieńcowi za to, że zdjął z nich czary, w których mocy tak długo -się znajdowali. Król urządził wspaniałą ucztę i darował młodzieńcowi rękę pięknej królewny. Radość i uciecha zapanowały na całym zamku i od tej pory obaj bliźniacy żyli w swoich królestwach zadowoleni i szczęśliwi. 99 Pierwszy urodzony, pierwszy ożeniony! Był sobie kiedyś król, który mając zaledwie trzyletniego synka, musiał wyruszyć na wojnę przeciwko innemu królowi. Gdy po szczęśliwie zakończonych zmaganiach flota jego wracała do domu, nagle zerwał się silny sztorm, który omal nie zniszczył wszystkich statków. Tylko przysięga króla, że odda królowej morza pierwszą istotę ludzką płci męskiej, którą napotka po zejściu na ląd u stóp zamku, sprawiła, że cała flota bezpiecznie wpłynęła do portu. Gdy przybili do brzegu, królewicz, który przez dwa lata nie widział ojca i który bardzo ucieszył się, słysząc salwy armatnie powracających statków, wymknął się po kryjomu swojemu opiekunowi, pobiegł na pomost i jako pierwszy rzucił się ze łzami' szczęścia w ramiona króla. Dla króla spotkanie to było i radosne, i bolesne zarazem, gdyż pamiętał o przysiędze danej królowej morza. Wydawało mu się jednak, że ponieważ królewicz był jeszcze dzieckiem, zamiast niego może ofiarować następną napotkaną istotę płci męskiej. Tak też uczynił. Ale od tej pory w kraju tym nie wiodły się żadne wyprawy morskie, a wszyscy ludzie szemrali, że król nie dotrzymał przysięgi złożonej królowej morza. Oczywiście król i królowa nigdy nie odważyli się wypuścić królewicza pod gołe niebo bez silnej straży i nigdy też nie pozwolili, by wsiadł do łodzi, nawet jeśli bardzo o to prosił. Po paru latach zaczęto powoli zapominać o królowej morza. A gdy królewicz miał już dziesięć lat, królowa urodziła drugiego syna. Wkrótce po jego urodzeniu starszy królewicz pod opieką wychowawcy i kilku panów wyszedł na spacer. Gdy doszli do końca ogrodów królewskich, które sięgały aż nad brzeg morza, mimo że był jasny letni dzień, otuliła ich nagle gęsta chmura. Gdy rozwiała się, zauważyli, że królewicz znik! bez śladu. Żałował go król, królowa i cały kraj. Tymczasem rósł młodszy królewicz, który teraz stał się jedy- 100 nym spadkobiercą korony i królestwa. Gdy miał już szesnaście lat, zaczęto myśleć o żonie dla niego, albowiem król i królowa chcieli jeszcze za życia widzieć go zaślubionym z córką któregoś ze sprzymierzonych, potężnych królów. Napisano w tej sprawie wiele pism i rozesłano gońców do wielu krajów. Ale w tym samym czasie nad brzegiem morza zaczęło straszyć. Wiele osób słyszało krzyki, wiele też z tych, którzy znaleźli się w nocy nad morzem, zapadło na zdrowiu. W końcu nikt nie odważył się przebywać tam po godzinie jedenastej, gdyż od morza dochodziło wołanie: — Pierwszy urodzony, pierwszy ożeniony! A tym, którzy odważyli się zbliżyć, groziła śmierć. Wieści te dotarły w końcu do króla, który zwołał radę, a następnie postanowił zwrócić się do pewnej mądrej wróżki. Wróżka ta przepowiedziała już bowiem wiele dziwnych zdarzeń i wszystko zawsze spełniało się zgodnie z jej przepowiednią. Gdy wróżka przyszła do króla, wyjaśniła, że jest to wołanie porwanego do morza królewicza i że dla niego również trzeba znaleźć żonę, młodą i piękną, spośród najszlachetniejszych rodów w kraju, mającą nie mniej niż piętnaście i nie więcej niż siedemnaście lat. Wiedziano, że to będzie trudne, gdyż nikt chętnie nie oddaje swoich córek za oblubienice królowi morza. Ale gdy od morza rozlegało się ciągłe wołanie, a w okolicy nadal działy się dziwne rzeczy, wróżka powiedziała, że aby zapanował spokój, trzeba przede wszystkim zbudować nad morzem mały, śliczny domek. Była również pewna, że przynajmniej na czas budowy wszystko w okolicy przycichnie. Dlatego też poleciła zatrudnić tylko czterech murarzy, aby wybrali miejsce i zrobili kamienną podmurówkę, a na niej zbudowali domek, który ma się składać wprawdzie tylko z dwóch, ale za to pięknych i wesołych izb, jedna obok drugiej, i z małej sieni. Wszystko to wykonywano bardzo dokładnie pod nadzorem królewskiego budowniczego, który miał pieczę nad całą budową. Tak długo, jak budowano, nie słyszano żadnego wołania i wszyscy mogli spokojnie chodzić na brzeg morski. Nie spieszono się też specjalnie z robo- 101 tą, ale nawet na jeden dzień nie mogli się oddalić stamtąd ci czterej robotnicy, gdyż zaczynało się robić niespokojnie nad brzegiem i dolatywało wołanie: „Pierwszy urodzony, pierwszy ożeniony!" Gdy dom już stanął, przyszli go wykończyć najwspanialsi stolarze, a potem zjawili się malarze i inni rzemieślnicy. Zaraz potem trzeba go było urządzać, bo jeśli przez jeden choćby dzień nie pracowano przy nim, następnej nocy rozlegały się znowu wołania. Sprzęty musiały być tak piękne, jak to tylko było możliwe, a w saloniku miało być duże zwierciadło, które powieszono zgodnie ze wskazówkami wróżki, tak żeby z łoża w sypialni można było dojrzeć każdego, kto wchodził z sieni do saloniku, nawet jeśli się było odwróconym twarzą do ściany. Drzwi między obydwoma izbami miały być zawsze otwarte. Gdy wszystko było już gotowe i domek urządzony po królewsku, nad brzegiem morza znów dały się słyszeć krzyki: „Pierwszy urodzony, pierwszy ożeniony!". I wtedy rada królewska choć niechętnie, musiała postąpić zgodnie z zaleceniami wróżki i wyszukać wśród najdostojniejszych rodów kraju trzy najpiękniejsze panny, w wieku od piętnastu do siedemnastu lat. Miano je przywieźć na zamek i podejmować tak, jak przystało na osoby królewskie, a potem prowadzić po jednej do małego domku nad brzeg morza. Bo wróżka była pewna, że jeśli któraś z tych panien spodoba się księciu morza, wtedy skończą się krzyki i niepokoje. Tymczasem czyniono przygotowania do wesela królewicza i oczekiwano niezwłocznego przybycia księżniczki. Przede wszystkim jednak należało wybrać panny dla księcia morza, do czego też przystąpiono. Zarówno trzy wybrane panny, jak i ich rodzice byli bardzo zmartwieni oczekującym je losem. Nie mógł im osłodzić tego ani zaszczyt, ani honor, którego doznawały jako księżniczki, toteż płacząc poszły do wróżki i zaczęły użalać się przed nią. Ale ona zapewniła, że jeżeli dokładnie wypełnią jej polecenia, nic złego im się nie stanie, w przeciwnym razie natomiast unieszczęśliwią i siebie, i kraj. 102 Najstarsza z panien pierwsza miała spędzić noc w nadmorskim domku. Gdy przyszła do wróżki po polecenia, usłyszała, że ma się położyć we wspaniałym łożu, ale leżeć twarzą do ściany i że musi opanować ciekawość i nie odwracać się, lecz zadowolić tym, co odwrócona do ściany ujrzy w dużyrn zwierciadle wiszącym w saloniku. O godzinie dziesiątej wieczorem z wielką paradą zaprowadzono narzeczoną księcia morza do małego domku, skąd przed godziną jedenastą, po wspólnie wylanych łzach, odeszli krewni i dworzanie, zamykając dobrze drzwi do sieni i zabierając klucz ze sobą. Wróżka też przy tym była, pocieszając dziewczynę i zapewniając ją w obecności wszystkich, że następnego ranka zabiorą ją całą i zdrową, jeśli tylko nie odezwie się i nie odwróci na łożu. Biedna dziewczyna tak się modliła i płakała, aż ogarnęła ją senność. Nagle, około godziny dwunastej, otworzyły się drzwi do sieni, potem drzwi do saloniku i jakież było jej przerażenie, gdy leżąc tak twarzą do ściany zobaczyła w wielkim zwierciadle wysokiego, mocnego mężczyznę ociekającego wodą, który trzęsąc się cały jakby z zimna, zawołał gromko: — Hu, hu! Potem podszedł do okna i położył na nim bardzo duże, piękne jabłko, a na haku okiennym powiesił butelkę. Później podszedł do łoża, nieco się pochylił, by obejrzeć śpiącą, przeszedł się parę razy po izbie tam i z powrotem, strząsnął z siebie wodę i znowu zawołał:: — Hu, hu! Potem znów podszedł do łoża, szybko rozebrał się, położył i wnet zasnął. Biedna panna, która nie mogła zmrużyć oka, choć miała zamknięte oczy, gdy książę się nad nią pochylał, ucieszyła się teraz, że zasnął głębokim snem i zapominając o przestrodze wróżki, opanowana ciekawością chciała się przekonać, czy rzeczywiście jest on człowiekiem. Odwróciła się więc wolno, tak, by go nie zbudzić. Ale wtedy książę złapał ją błyskawicznie za prawą rękę, odciął ją i wrzucił pod łoże, a potem znów się położył i zasnął. Gdy zaświtało, wstał, szybko się ubrał i wziąwszy butelkę i jabłko 103 z okna, nie patrząc na łoże, spiesznie wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Można sobie wyobrazić, ile przez ten czas wycierpiała biedna panna, a gdy o czwartej rano przyszli znajomi i rodzina, by ją wypuścić, powitała ich z płaczem, pokazując uciętą rękę. Zaprowadzono ją na zamek i posłano po wróżkę. Gdy przyszła, czyniono jej wyrzuty, na co odparła, że gdyby panna nie uległa pokusie, lecz leżała spokojnie i nie odwracała się, jej ręce nic by się nie stało, a w przyszłości cieszyłaby się takim samym szacunkiem jak prawdziwa księżniczka. Teraz jednak nie może po raz drugi iść do małego domku, gdyż zagrażałoby to jej życiu. Za to ma tam spędzić noc druga z kolei panna. Ta, przerażona nieszczęściem poprzedniej, uważała się za skazaną na śmierć i nic nie pomogły zapewnienia wróżki, że wszystko będzie dobrze. I choć uroczyście przysięgała, że się nie odwróci, stało się z nią to samo co z pierwszą. Bo gdy o dwunastej, tak jak poprzedniej nocy, przyszedł książę ociekający wodą, otrząsnął się, aż woda rozprysnęła się po izbie,; zawołał: „Hu, hu!", podszedł do okna, położył na nim duże piękne jabłko, powiesił butelkę, wszedł do sypialni, pochylił się nad łożem, przeszedł się parę razy po izbie, strząsnął z siebie wodę, znowu krzyknął: „Hu, hu!", szybko się rozebrał i zasnął, w pannie zwyciężyła ciekawość i słysząc, jak mocno śpi, przekonana, że jest dość ostrożna, cicho odwróciła się, by spojrzeć na niego. Wtedy książę chwycił nagle jej prawą rękę, odciął ją i wrzucił pod łoże, po czym znów się położył i zasnął. O świcie wstał, ubrał się, nie spoglądając na łoże, wziął jabłko i butelkę, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Gdy o czwartej rano przyszli znajomi i krewni, by ją wypuścić, znaleźli ją, jak jej poprzedniczkę, zalaną łzami i bez prawej ręki. Zaprowadzono ją na zamek i potraktowano nie mniej troskliwie niż pierwszą, a wróżka stwierdziła, iż panna odwróciła się, choć ona sama, podobnie jak poprzednia, zaprzeczała temu. Wtedy lamentując i zaklinając, aby się nie odwracała, zaprowadzono do domku najmłodszą, najpiękniejszą i najmilszą spośród 104 trzech panien. Mądra wróżka też z nimi szła, błagając i zaklinając, by panna się nie odwracała, gdyż wróżka nie znała już innego sposobu na to, by przestało straszyć. Panna obiecała usłuchać, mówiąc, że będzie się starała i modliła o pomoc, gdy będzie ją kusiła ciekawość. Książę zjawił się jak poprzednio około godziny dwunastej, ociekający wodą zawołał: „Hu hu!", położył na oknie jabłko, powiesił butelkę, wszedł do sypialni, pochylił się nad łożem, przeszedł parę razy po izbie, znów otrząsnął się z wody, znów zawołał: „Hu, hu!", rozebrał się i wnet zasnął. Biedna dziewczyna była bliska śmierci ze strachu i przerażenia, modliła się i walczyła z ciekawością, która ją opanowała. Aż w końcu usnęła i obudziła się dopiero wtedy, gdy książę wstał, ubrał się, podszedł do łoża, pochylił się nad nią, popatrzył przez chwilę, potem odwrócił się, wziął butelkę i jabłko, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Gdy o godzinie czwartej prawie cały dwór, jej rodzice i wróżka przyszli ją wypuścić, przywitała ich ze łzami szczęścia w oczach, a oni z triumfem i nieopisaną radością zaprowadzili ją na zamek, gdzie król z królową uściskali ją i potraktowali tak godnie, jakby to była księżniczka, która w tych dniach miała nadjechać i poślubić następcę tronu. Teraz dziewczyna musiała każdą noc spędzać w domku nad brzegiem morza, dokąd każdego wieczoru przychodził książę z jabłkiem i butelką, odchodząc wczesnym rankiem. I odtąd każdego wieczoru i ranka wpatrywał się w nią coraz dłużej, a ona zawsze cicha, lękająca się, zawsze odwrócona do ściany, nie ważyła się na niego spojrzeć i zobaczyć więcej niż to, co widziała w zwierciadle. Wtedy obie pozostałe panny, które straciły ręce, a teraz zostały wyproszone z zamku, zazdrosne o zaszczyt, jakiego doznawała najmłodsza, zagroziły, że ją zabiją, jeśli nie odzyskają z powrotem swoich rąk. Z płaczem poszła więc do wróżki, która doradziła jej, że gdy książę jak zwykle położy się, powinna natychmiast, ciągle odwrócona do ściany, powiedzieć: 105 Obie panny chcą mnie zabić, jeśli nie dostaną z powrotem swych rąk. Ale poza tym nie może odezwać się ani jednym słowem. .Biedna panna czekała z bijącym sercem na przyjście księcia. A gdy jak zwykle położył swe jabłko i powiesił butelkę na oknie, strząsnął z siebie wodę i zawołał: „Hu, hu!", podszedł do łoża, pochylił się nad nią dłużej niż zwykle, westchnął i rozebrał się, panna rzekła ze strachem: Obie panny chcą mnie zabić, jeśli nie dostaną z powrotem swych rąk. W chwilkę później książę odparł: — Ach, tak. Weź więc ręce leżące pod łożem i butelkę wiszącą w oknie! Wysmaruj dokładnie smarowidłem z butelki ręce i ramiona, złóż je razem, włóż w łubki i owiąż! Po trzech dniach zdejmij opatrunki, a ręce będą zdrowe. Panna nic nie odrzekła i tak zasnęli. Rano książę wstał jak zwykle, pochylał się wiele razy nad łożem, przyglądał się pannie, stojąc w nogach łoża, ale ona nie odważyła się spojrzeć i miała cały czas zamknięte oczy. Westchnął, wziął swe jabłko, ale zostawił butelkę i poszedł. Gdy panna wróciła do zamku, uczyniła, jak kazał książę, a gdy po trzech dniach zdjęła opatrunki, okazało się, że ręce panien przyrosły na swoich miejscach. Tymczasem przybyła oczekiwana księżniczka i miały się odbyć królewskie zaślubiny. Ponieważ nie wypadało, aby nowo przybyła księżniczka przewyższała czymś narzeczoną starszego księcia, obie były przez króla i dwór jednakowo traktowane. Dwie pozostałe panny znów więc wpadły w złość i zagroziły, że ją zabiją, jeśli nie posmakują jabłka, które książę morski zawsze ze sobą przynosił. Dziewczyna znów musiała udać się po radę do mądrej wróżki, której już teraz całkowicie ufała. Ta poradziła jej, co ma robić 106 i gdy książę tego wieczoru jak zwykle .otrząsnął się z wody, powiedział: „Hu, hu!", położył jabłko na oknie, długo chodził koło łoża, pochylał się nad nią, wzdychając, rozebrał się w końcu i położył, panna rzekła: Obie panny chcą mnie zabić, jeżeli nie posmakują jabłka. — Ach, tak — odrzekł książę — weź więc jabłko, które leży na oknie, a gdy wyjdziesz stąd, połóż je na ziemi i idź tam, dokąd się potoczy, a gdy się zatrzyma, nazbieraj tyle jabłek, ile zechcesz i wróć tą samą drogą, którą szłaś. Panna nic nie odpowiedziała i zasnęli. Następnego ranka książę wychodził bardziej niechętnie niż kiedykolwiek przedtem. Wyglądał na wzruszonego i niespokojnego, często wzdychał, chodząc wokół jej łoża, pochylał się nad nią, wyszedł do drugiej izby, odwrócił się i znów zaczął się jej przyglądać. W końcu, gdy zaczęło wschodzić słońce, szybko wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Gdy panna wstała, popłakała trochę, gdyż i ona polubiła księcia. Potem wzięła jabłko, a gdy wyszła za próg, położyła jabłko na ziemi. Toczyło się ono i toczyło, a panna szła za nim długo w strony, których wcale nie znała. Po pewnym czasie doszła do wysokiego muru, ponad którym wznosiły się drzewa z najwspanialszymi owocami. W końcu znalazła się przed wielką bramą ozdobioną złotem i szlachetnymi kamieniami, a gdy jabłko się tam zbliżyło, brama sama się otwarła, jabłko poturlało się do środka, a panna weszła za nim do ogrodu piękniejszego od wszystkich, które do tej pory widziała. A jabłko toczyło się dalej i zatrzymało dopiero pod niskim drzewem, obsypanym największymi i najwspanialszymi jabłkami. Panna nazrywała z drzew pełen jedwabny fartuch jabłek i odwróciła się, by zobaczyć, którędy weszła, gdyż brama wciąż jeszcze była otwarta. Ogród był tak piękny, że chciała pochodzić dłużej i zapominając o zakazie, potrąciła nogą jabłko, które znów zaczęło się toczyć. 107 W tej samej chwili jednak brama zatrzasnęła się z wielkim hałasem. Wtedy pannę ogarnął strach. Przypomniała sobie zakaz i zaczęła żałować tego, co zrobiła. Ale ponieważ nie mogła już wyjść, musiała iść za jabłkiem, które długo toczyło się po tym wspaniałym ogrodzie, aż w końcu zatrzymało się przed niewielkim piecem, na którym stały dwa garnki z wodą, jeden większy, drugi niniejszy. Pod większym garnkiem był duży płomień, a pod mniejszym mały. Gdy jabłko się tam zatrzymało, dziewczyna nie bardzo wiedziała, co powinna zrobić, zabrała więc węgle spod większego garnka i podłożyła pod mniejszy, aż zaczęło się w nim gotować, a w tym większym powoli przestawało. Nie chciała jednak dłużej tak stać, a ponieważ już raz złamała zakaz, nie spodziewała się niczego oprócz śmierci, a nawet było jej już wszystko jedno, gdyż straciła nadzieję na zdobycie księcia. Dlatego też znowu trąciła nogą jabłko, które potoczyło się dalej po gładkiej ziemi, gdzie zobaczyła, dwoje śpiących w pełnym słońcu dzieci. Pannie zrobiło się ich żal, zdjęła więc fartuch i okryła je, chroniąc przed promieniami słonecznymi, a sama wzięła tylko tyle jabłek, ile zmieściło się do koszyka na nici. Ale tam przecież też nie mogła zostać, trąciła więc po raz trzeci jabłko, które znów zaczęło się toczyć i nim się spostrzegła, znalazła się nad brzegiem morza, gdzie w cieniu drzewa leżał książę i drzemał u boku królowej morza, okazałej i pięknej. Oboje zerwali się, gdy nadeszła, a książę utkwił w niej swoje błyszczące oczy, pełne niepokoju i czułości. Potem rzucił się do morza i znikł wśród białej piany. Królowa morza gwałtownie chwyciła pannę, a ta, myśląc, że nadeszła jej ostatnia godzina, padła na kolana, błagając o litość. Królowa morza uważnie się jej przyjrzała i spytała, kto jej pozwolił iść dalej niż do jabłoni. A gdy dziewczyna przyznała się do winy, mówiąc, że postąpiła tak wbrew własnej woli, królowa morza rzekła, że chce wiedzieć, jak się tam zachowywała, i stosownie do tego ukarać ją. I 108 Trąciła więc jabłko, które znów potoczyło się przez tę samą bramę i zatrzymało pod jabłonią. Obejrzała drzewo, a ponieważ nie było nigdzie uszkodzone, znów trąciła jabłko, które potoczyło się pod niewielki piec. A gdy ujrzała garnki i to, że w mniejszym gotuje się, że aż bulgoce, a w większym prawie wystygło, rozgniewała się bardzo, złapała pannę ze złością za ramię i spytała rozdrażniona: — Coś ty tu narobiła? Ośmieliłaś się zabrać ogień spod mojego garnka i podłożyć go pod swój? Panna, nie rozumiejąc, co królowa ma na myśli, rzekła ze łzami, że nie miała żadnych złych zamiarów. Wtedy królowa morza powiedziała: — Duży garnek oznacza miłość księcia do mnie, a mały garnek jego miłość do ciebie. Przeniosłaś ogień spod mojego garnka pod swój i książę kocha ciebie teraz bardziej, a mnie prawie wcale. Spójrz! — zawołała ze złością. — W moim się już zupełnie nie gotuje, a w twoim kipi na wszystkie strony. Ale ja chcę do końca zobaczyć, ile mi wyrządziłaś złego i stosownie do tego ukarać cię. Następnie królowa morza znów trąciła jabłko, które potoczyło się do dzieci śpiących pod fartuchem. — Aha —¦ rzekła królowa morza — to ty uczyniłaś? — Tak — odparła panna z płaczem — ale nie chciałam zrobić nic złego. Przykryłam maleństwa fartuchem, żeby słońce ich nie spaliło i zostawiłam przy nich te jabłka, które nie zmieściły mi się w koszyku. Królowa morza odparła: — Ten czyn oraz to, że mówisz prawdę, ratują cię. Widzę z tego, iż masz dobre serce. To są dzieci moje i księcia. Ale ponieważ teraz kocha on ciebie bardziej niż mnie, oddaję ci go. Idź na zamek I powtórz, że życzę sobie, aby twoje zaślubiny z nim odbyły się w tym samym czasie co jego młodszego brata i aby wszystkie twoje klejnoty, ozdoby, szaty ślubne, a nawet tron weselny były zupełnie takie same jak tamtej księżniczki. Jak już kapłan was pobłogosławi, nie będę miała nad księciem żadnej władzy. A ponieważ dopilnowałam, aby miał wszystkie cechy, które zdobią na- 109 stępce tronu, żądam, aby jako starszy odziedziczył królestwo ojca. Młodszy książę niech rządzi tym, co otrzyma w posagu. Wszystko to masz im powtórzyć i tylko na tych warunkach oddam księcia. A gdy będziesz już ubrana w swój weselny strój, przyjdź do mnie, tak żeby cię.; nikt nie widział, bo chcę zobaczyć, jak ubrana jest do ślubu panna, która będzie moją następczynią. A to jabłko zatrzymaj sobie, gdyż" ono wskaże .ci tajemną drogę do mnie. Po tych słowach królowa morza pożegnała się i trąciła nogą jabłko, które potoczyło się prosto na zamek, dokąd późno przybyła panna pełna i lęku, i radości i powtórzyła królowi, czego żąda królowa morza za zwrot księcia. A król, wysłuchawszy, obiecał spełnić wszystko z radością. Zaczęto więc pośpiesznie przygotowywać się do obu weselisk, które miały się odbyć jednocześnie. Przyszykowano dwa takie same ślubne trony, dwie takie same szaty ślubne i takie same klejnoty. Gdy panna była już ubrana, udała, że sama musi coś przynieść z dolnych komnat i szybko zbiegła na dół z jabłkiem w ręku i położyła je na ziemi, a ono potoczyło się w to samo miejsce nad brzeg, gdzie leżeli kiedyś królowa morza i książę. Tu zastała już czekającą na nią królową morza. — Dobrze, żeś przyszła — zawołała królowa morza — bo najmniejsze nieposłuszeństwo mogłoby przynieść ci zgubę. Ale jakże ty wyglądasz? Czy na pewno jesteś ubrana tak samo jak tamta księżniczka? Czy ona naprawdę nie ma kosztowniejszych szat i klejnotów niż twoje? Gdy panna przestraszona odparła, że cały strój jest taki sam, królowa morza wszystko z niej zdarła, tak że tamta, drżąc, stała tylko w koszuli. Królowa powyszarpywała jej z włosów wszystkie klejnoty i rzuciwszy je na ziemię, zawołała: — Czyż godzi się, aby narzeczona mojego księcia tak wyglądała? Nie! Dałam ci księcia, dam ci również swoje ślubne szaty. I podniosła zieloną darń pod dużym drzewem, odsłaniając skrzynię inkrustowaną złotem i wysadzaną drogimi kamieniami. Wyjęła z niej ślubne szaty, doskonale pasujące na pannę, a tak drogocenne i tak bogato ozdobione szlachetnymi kamieniami, że 110 aż oślepiał ich blask. Tak samo lśniła korona wysadzana najdroższymi szmaragdami oraz pozostałe klejnoty, a wszystko tak wspaniałe, że żadna księżniczka nie była nigdy tak kosztowanie wystrojona. — O, tak — rzekła królowa morza, gdy skończyła ją ubierać — idź teraz na zamek i pokaż, jak ja byłam ubrana na moim ślubie z księciem! Wszystko to darowuję tobie i twojemu potomstwu. Ale zawsze zachowaj się w stosunku do księcia tak, bym mogła być z ciebie zadowolona i niech jego szczęście i zadowolenie będzie najważniejszym celem całego twojego życia! Wzruszona do łez dziewczyna przyrzekła, że uczyni wszystko, czego królowa sobie życzy. : Gdy powróciła na zamek, wszyscy byli zaskoczeni jej urodą i wspaniałym strojem i zauważyli, że przy jej szatach szaty drugiej księżniczki wyglądały bardzo biednie. Nie wystarczyłoby złota z całego królestwa na kupno takiego drogiego stroju ślubnego. Ale nikt nie ośmielił się zazdrościć szczęścia pięknej pannie. Bo żadna księżniczka nie wniosła jeszcze do żadnego kraju tak bogatego posagu. Potem cały orszak udał się do świątyni, przed tronami ślubnymi stali kapłani i czekali na księcia, o którym królowa morza rzekła, że zjawi się dopiero wówczas, gdy nadejdzie pora właściwego ślubu. A ponieważ wszyscy czekali już trochę zaniepokojeni, król rozkazał jednemu z najzamożniejszych panów, by usiadł w imieniu księcia na ślubnym tronie. Ale w tej samej chwili, w której kapłan zaczął czytać, rozwarły się nagle podwoje i wszedł wysoki, piękny i silny mężczyzna o lśniących oczach, ubrany po królewsku, podszedł do ślubnego tronu, gwałtownie zepchnął tego drugiego tak, że tamten omal nie upadł na nos, i zawołał: ¦¦'¦¦;. — To jest moje miejsce! Czytaj, kapłanie! Co też ten, drżąc, wnet uczynił. Podczas zaślubin książę się uspokoił, a gdy już było po wszystkim, pozdrowił majestatycznym gestem rodziców i wszystkich zebranych i objął po raz pierwszy swą małżonkę, która dopiero teraz odważyła się na niego spojrzeć. Książę, odziedziczywszy tron ojca, stał się wielkim i powąż- 111 nym królem, czczonym przez swych poddanych, a przez żonę uwielbianym jak bóstwo. Żyli długo i szczęśliwie, a ich następcy dotąd jeszcze panują w tamtym kraju. O takim, co się ożenił ze zmorą Pewien człowiek, którego często męczyły mary senne, podobno nawiedzające ludzi we śnie, postanowił kiedyś przekonać się, co to naprawdę może być. Pewnej nocy, gdy jak zwykle nie mógł znaleźć spokoju, wstał, zapalił świecę, zamknął okna, drzwi i komin od pieca i zatkał wszystkie możliwe szpary. Gdy myślał, że pozatykał już wszystkie otwory, zauważył jeszcze jedną małą dziurkę. I ją też zatkał. Potem szukał chyba przez siedem dni i nie znalazł nic. Siódmego dnia pod wieczór usłyszał żałosne jęki dochodzące zza pieca, a gdy zajrzał tam, zobaczył zupełnie nagą i bardzo piękną pannę, która zaśpiewała: Drogi, piękny kawalerze, wypuść mnie, muszę być w domu matki, zanim zacznie dnieć. — O nie, trolłiczko, nie puszczę cię, a ponieważ jesteś tak cudna, ożenię się z tobą. Potem dał jej ubranie i posłał po księdza, który najpierw ją ochrzcił, a potem udzielił im ślubu. Żyli przez siedem lat i dochowali się siedmiorga dzieci. Aż pewnego dnia żona dostrzegła małą zatkaną dziurkę i poprosiła męża, by ją odetkał. Uczynił to, o co prosiła, a ona w tej samej chwili zniknęła. Wtedy zrozumiał, że gdyby nie wyjął zatyczki z tej dziurki, żona nie opuściłaby jego domu. Ogarnął go niezmierny żal, gdyż bardzo ją kochał. Udał się więc w drogę na poszukiwanie utraconej żony. 112 ' Wędrował przez siedem lat, nie natykając się na żaden jej ślad. Wrócił w końcu do domu i zastał zmorę siedzącą na tym samym miejscu, gdzie ją złapał pierwszym razem. Śpiewała: Moja matka umarła i leży w trumnie, a ja straciłam moje jasne złote włosy i dlatego smucę się. Przyjmij mnie do siebie, a będę ci wdzięczna, och, jakże mi smutno! Przy tych słowach padła mu w ramiona i żyli oboje szczęśliwie przez wiele, wiele lat. Ale mnie już przy tym nie było. Jak chłopak utopił dziecko olbrzyma Żyła kiedyś w głębi lasu rodzina olbrzymów. Wokół ich chaty rozciągała się wspaniała łąka, i bydło mieli zawsze tłuste, podczas gdy w najbliższej okolicy ludzie zbierali tylko trochę lichego siana. Złościło to sąsiadów, więc czasem wpędzali bydło na łąkę olbrzyma, co nieraz źle się kończyło, bo okrutny olbrzym napadał na pastuchów i zabijał ich. Niedaleko zagrody olbrzyma żyła biedna kobieta z synem jedynakiem. Był on wprawdzie mały i słaby, ale za to bardzo chytry i przebiegły. Pewnego dnia rzekł do matki, by zrobiła trzy sery. Gdy były już gotowe, chłopak włożył je w popiół, tak że wyglądały szaro i brudno. Matka rozgniewała się i nakrzyczała na niego, że niszczy dary boże. Ale chłopak prosił, by się uspokoiła, mówiąc, że nie wie przecież, jakie on ma zamiary. Wcześnie rano pognał bydło do lasu i pasł je na pastwiskach olbrzyma. Łaził sobie tutaj swobodnie tak długo, dopóki słońce było na niebie. Pod wieczór zagnał bydło i zamierzał wracać do 8 Zaczarowany dzban 113 domu. Ale olbrzym zauważył jego obecność i wielkimi krokami zbliżał się do niego. Wielkolud był bardzo rozwścieczony i wyglądał tak groźnie, że chłopak przeraził się, mimo iż należał do odważnych. — Co robisz na mojej łące?! — zaryczał olbrzym. Chłopak odparł, że szukał paszy dla bydła. Olbrzym warknął: — Jazda stąd natychmiast, bo zrobię z tobą to, co z tym kamieniem. Z tymi słowy chwycił duży, szary kamień i ścisnął go tak, że kamień rozleciał się na tysiąc kawałków. Chłopak rzekł na to: — Jesteś bardzo silny, ale ja, chociaż mały, nie jestem słabszy. Wziął jeden z serów i tak go ścisnął, że wyciekła cała serwatka. Gdy olbrzym to ujrzał, zdziwił się bardzo i uznał, że musi się za tym kryć jakiś fortel. Porwał więc znów kamień z ziemi i ścisnął go tak, że zostały mu w ręku tylko małe kawałki. Ale chłopak wziął drugi ser i — jak przedtem — wycisnął z niego całą serwatkę. Potem zabawa powtórzyła się jeszcze raz i chłopak wycisnął wodę z trzeciego sera. Wtedy olbrzym rzekł: — Nie przypuszczałem, że jesteś tak silny. Chodź ze mną i służ mi wiernie, a dam ci za to trzy czwarte korca złota. Jeśli jednak nie będziesz mi posłuszny, wytnę trzy szerokie pasy z twoich pleców. Chłopak odparł: — Przystaję na twoje warunki, ale teraz muszę pognać swoje bydło do wsi. . Umówili się więc na następny dzień. Nazajutrz chłopak poszedł do lasu, spotkał się z olbrzymem i razem udali się do jego chaty. Żona olbrzyma wyglądała na tak silną i groźną, że chłopak przestraszył się jej bardziej niż jego. Po jakimś czasie olbrzym, wyruszając z parobkiem do lasu po drzewo, powiedział: — Skoro jesteś taki silny, nieś moją siekierę. Ale siekiera była tak duża i ciężka, że chłopak ledwo mógł ją podnieść, więc rzekł: — Lepiej będzie, jeśli sam poniesiesz swą siekierę, a ja pójdę przodem i będę wskazywał ci drogę. 114 Wielkolud zgodził się i ruszyli przed siebie, a gdy przybyli na miejsce, olbrzym stanął przed wielkim drzewem i powiedział: — Skoroś taki silny, pierwszy uderz siekierą. Ja uderzę drugi. — Nie — odparł parobek — nie jestem przyzwyczajony rąbać taką małą siekierą. Uderz pierwszy. Ja chcę uderzyć drugi. Olbrzym zgodził się, podniósł siekierę i uderzył z ogromną siłą tuż przy korzeniach. Uderzenie było tak silne, że drzewo zwaliło się na ziemię z głośnym trzaskiem. Tak więc i tym razem parobek wymigał się od pokazania swej siły. Gdy mieli nieść drzewo do domu, olbrzym spytał: — Czy chcesz trzymać za czubek, czy przy korzeniu? — Wolę nieść czub. Olbrzym zarzucił drzewo na ramię, ale chłopak krzyknął, by je sobie lepiej wyważył, co też olbrzym uczynił, tak że środek drzewa leżał na jego ramieniu. Chłopak wskoczył i ukrył się wśród gałęzi. Olbrzym wrócił do zagrody bardzo zmęczony, a parobek twierdził, że praca nie była zbyt ciężka. Następnego dnia olbrzym powiedział, że rusza w drogę, a parobek ma zostać w domu i pomóc gospodyni zrobić masło. Olbrzymka wystawiła maślnicę pełną mleka, ale maślnica była tak duża, że chłopak ledwie mógł unieść ubijak, rzekł więc: — Matko, zdaje mi się, że to dla mnie zbyt lekka praca, chciałbym żebyś mi pokazała, jak się to robi. Na jego życzenie olbrzymka zaczęła ubijać masło, a chłopak stał i przyglądał się. Aż nagle zaczęło się drzeć jej dziecko — olbrzy-mek i baba wrzasnęła: — Weź dzieciaka i umyj go w studni! Ja w tym czasie będę ubijała. Chłopak ruszył, nie spiesząc się zbytnio. Gdy znalazł się przy studni i miał już zacząć myć małą olbrzymkę, która była równego z nim wzrostu, ta wpadła do studni i utonęła. Parobek nie uważał tego wprawdzie za wielkie nieszczęście, ale zrozumiał, że od tej chwili nie będzie mógł dłużej zostać u olbrzymów. Gdy wrócił do chaty, baba skończyła już ubijanie. —: Długo się grzebałeś — rzekła do parobka. — Ale co zrobiłeś z dzieciakiem? 115 Chłopak odparł: — Jak tylko je umyłem, pobiegło do lasu na spotkanie ojca. — Aha — ozwała się baba — wrócą więc niedługo razem do domu. Pod wieczór, gdy olbrzym wrócił z lasu bardzo zmęczony, baba zawołała do niego: — Ojciec, co zrobiłeś z naszą dziewczynką? Olbrzym odparł: — Nie widziałem żadnej dziewczynki. Olbrzymka przeraziła się, zaczęła głośno krzyczeć i lamentować. Chłopak rzekł, że pójdzie razem z olbrzymem szukać dziecka. Ruszyli do lasu i szukali wszędzie, gdzie się dało, ale nie znaleźli, Gdy tak wielkolud i jego parobek łazili, doszli do granicy posiadłości olbrzyma i parobek rzekł: — Ojcze, jestem już niedaleko domu. Pozwól mi pójść do matki, która na mnie czeka, a jutro wrócę i pomogę ci szukać. Olbrzym odparł: — Możesz iść, bo byłeś mi wierny. Ale niedługo wracaj! Z tymi słowami wyciągnął trzy czwarte korca złota i dał chłopakowi jako zapłatę za służbę. A parobek podziękował mu, obiecując, że następnym razem będzie służył jeszcze wierniej. Olbrzym i pastuszek rozstali się. Chłopak wrócił do matki, dał jej wszystko, co zarobił i od tej pory żyli w dostatku i zadowoleniu, a olbrzym błądził po lesie, szukając swego dziecka. I tak chodzą ze swoją babą aż po dziś dzień. Sowie dziecko Pewien chłop i jego żona byli bardzo nieszczęśliwi, ponieważ nie mieli dzieci. Pewnego ranka chłop, wychodząc do roboty, rzekł do żony: — Jeśli do mojego powrotu nie urodzisz mi dziecka, zatłukę cię na śmierć. Żona bardzo zasmucona płakała i lamentowała cały dzień, ale 116 nie udało się biedaczce urodzić dziecka przed wieczorem. Następnego ranka chłop znów zagroził, że ją zatłucze na śmierć, jeśli przed wieczorem nie będzie miała dziecka. Ale i tym razem żona nie urodziła dziecka przed jego powrotem do domu. Trzeciego dnia nie powiedział nic, tylko położył siekierę na stole i trzasnął drzwiami z wielkim hukiem. Biedna kobieta usiadła przy piecu i patrząc przerażona na siekie- 117 rę, zaczęła płakać. Gdy tak siedziała, pełna najsmutniejszych myśli, w kominie rozległ się jakiś hałas i z góry sfrunęła sowa, przeraźliwie hukając. Kobieta momentalnie złapała ptaka i owinęła go w powijaki. Gdy pod wieczór wrócił do domu chłop, siedziała z zawiniątkiem na kolanach. Podbiegł, podniósł je i zawołał: — Co za radość mieć wreszcie dziecko! Jakiś ty podobny do ojca! To prawie tak, jakbym widział samego siebie. Toż to doprawdy wykapany ojciec! Ale sowie znudziło się to kołysanie. Wyrwała się i wyleciała przez komin. Wtedy chłop, zasmuciwszy się bardzo, próbował pocieszyć się, mówiąc: — Na pewno byłoś, dziecko, za dobre na ten świat. I dlategoś tak szybko odeszło. I od tego czasu stał się miły dla swej żony i więcej już jej nie przeklinał za to, że nie rodziła dzieci. Myszka Żył sobie kiedyś król, który miał trzech synów. Dwaj starsi, już prawie dorośli, wysocy, silni, byli bezwzględni w stosunku do słabszych od siebie. Natomiast najmłodszy był jakiś słaby, a przy tym łagodnego usposobienia, nie mógł więc sobie z nimi dać rady. Gdy przekonał się, że zawsze jest poszkodowany, stał się nieśmiały. Siadał zwykle pod piecem i grzebał w popiele. Ale nawet tam nie mógł zaznać spokoju, gdyż zaraz zjawiali się bracia, psuli mu zabawę i przezywali go Kopciuchem. Minęło sporo czasu i ze wszystkich trzech królewiczów wyrośli raźni młodzieńcy. Pewnego dnia król kazał ich przywołać. Bracia przyszli, stanęli przed ojcowskim tronem i zapytali, jakie ma ży«-czenie. — Jesteście już w takim wieku — powiedział król — że czas wam pomyśleć o ożenku. Ruszajcie więc w świat szukać szczęścia. I niech każdy z was da złote jabłko tej dziewicy, którą pokocha. Mówiąc to, dał każdemu złote jabłko. Można się domyślić, jak 118 bardzo uradowali się królewicze. Spiesznie wyszli i jak tylko mogli najstaranniej, zaczęli się szykować do drogi. Starsi dostali wspaniałe siodła, wierzchowce i wszystko, co może się przydać w wyprawie po narzeczoną, najmłodszy zaś nie dostał ani konia, ani siodła i musiał iść pieszo. Bardzo się tym zmartwił. A bracia stroili sobie z niego żarty, mówiąc, że i tak wszystko jedno, czy wyruszy w drogę, czy zostanie w domu. I tak nie zdobędzie dla siebie żadnej narzeczonej. Wreszcie wyruszyli, każdy w swoją stronę. Dwaj starsi jechali na wspaniałych koniach, z wielkimi orszakami, bardzo dumni ze swego pięknego rynsztunku. Wkrótce znaleźli się w sąsiednich królestwach i zgodnie z przysłowiowym „Swój szuka swego", uderzyli w konkury do królewskich córek, zdobyli ich względy i zgodę krewnych i zaręczyli się, dając pannom po złotym jabłku. Wszystko więc ułożyło się im dobrze. Zupełnie inaczej było z biednym Kopciuchem. Szedł i szedł, nikogo nie spotykając po drodze, a im dłużej szedł, tym smutniejszy się stawał. W końcu nabrał przekonania, że chyba jeszcze nikt nie był tak smutny, szukając narzeczonej. Wędrował długo i przebył szmat drogi, aż dotarł do wielkiego, wielkiego boru. Nie było tam żadnej drogi, przez bór wiodła tylko wąska ścieżynka. Nie widać też było w pobliżu żadnego domu i królewicz nie wiedział, co czynić dalej. Szedł jednak prosto przed siebie? myśląc ciągle o tym, jak niesprawiedliwie los rozdzielił szczęście między braci. Oni pojechali na pięknych koniach i z pewnością wkrótce zaręczą się z bogatymi królewnami, a on wciąż musi iść i iść sam przez głęboki, nieprzebyty bór. Wędrując tak i rozmyślając, wyjął złote jabłko i zaczął przerzucać je z ręki do ręki. I gdy się tak bawił, jabłko upadło na ziemię, potoczyło się i nie zatrzymując, turlało się dalej, a on podążał za nim. Wreszcie zniknęło w dużej kupie chrustu leżącej przy ścieżce. Można sobie wyobrazić, z jakim pośpiechem królewicz rozrzucał chrust, chcąc odzyskać jabłko. Ale nie każdemu dane jest znaleźć to, czego szuka i tak też zdarzyło się tym razem, bo zamiast jabłka, zobaczył małe drzwiczki prowadzące pod ziemię. Gdy je otworzył, 119 znalazł się w podziemnej komnacie. Było tam tak pięknie, że nigdzie nie mogło być piękniej: na ścianach wisiały wspaniałe kilimy, powała była wybita białym płótnem, a ławy wyściełane poduchami. W piecu palił się ogień, a stół był zastawiony jedzeniem i piciem, choć nigdzie nie widać było żywej duszy. Królewicz jednak nie zwracał uwagi ani na jedzenie, ani na picie, tylko szukał swojego złotego jabłka. Jednak jabłka jak nie było, tak nie było. Szukając bez powodzenia, wpadł w głęboki smutek na myśl 0 drwinach, jakie będzie musiał znieść, wracając do domu i bez narzeczonej, i bez złotego jabłka. Nagle ukazała mu się prześliczna mała myszka. Wskoczyła na stół, usiadła naprzeciw królewicza 1 powiedziała: 120 — Witaj, piękny młodzieńcze! Dlaczegoś taki smutny? Chcesz jeść, to jedz! Chcesz pić, to pij! Chcesz usiąść, to siadaj! — Nie — odparł Kopciuch — nie chcę ni jedzenia, ni picia. Mam inne zmartwienie. — Jakież to? — spytała myszka. — Mam swoje powody, żeby być smutnym, a nie wesołym —. — rzekł królewicz. — Ojciec dał mi złote jabłko i kazał wyruszyć w drogę i znaleźć sobie narzeczoną. A ja nie tylko straciłem jabłko, ale także nie znalazłem narzeczonej i jakże ja po powrocie do domu zniosę ten wielki wstyd. — O — rzekła myszka — na to znajdzie się jakaś rada. Jeśli zaręczysz się ze mną, to ci pomogę. Królewicz długo się zastanawiał, ale ostatecznie zgodził się i obiecał uczynić ją swoją wybranką. Myszka wybiegła i wkrótce wróciła ze złotym jabłkiem w pyszczku. Wtedy Kopciuch tak się ucieszył, że zapominając o całym swoim smutku, usiadł za stołem, jadł, pił i weselił się z całego serca, a myszka ciągle biegała wokół niego i dogadzała mu jak nikt dotąd. A gdy zrobiło się późno i nadszedł wieczór, myszka usłała mu łoże z jedwabnych pierzyn. On zaś udał się na spoczynek i było mu tak dobrze jak nigdy przedtem, nawet w domu u ojca na wspaniałym dworze królewskim. Następnego ranka, gdy tylko zaświtało, Kopciuch musiał wracać do domu. Pożegnał się więe z myszką i podziękował za gościnę,, przyrzekając, że zawsze będzie jej wierny. Potem powędrował ścieżką przed siebie, aż doszedł do polnej drogi, którą akurat przejeżdżali obaj jego bracia. Ale królewicze byli tak pełni pychy, iż udawali, że go nie poznają. Gdy wszyscy trzej dotarli do dworu, król kazał ich do siebie przywołać i spytał, jak zakończyła się wyprawa. Oczywiście dwaj starsi bracia mieli usta pełne przechwałek i rozpływali się nad urodą swych narzeczonych i nad ich wielkim bogactwem. 121 — No, a ty, Kopciuchu? — spytał król. — Jak się tobie powiodło? Czy znalazłeś sobie narzeczoną? — Tak — odparł królewicz — dobrze mi się powiodło, choć moja narzeczona pod pewnym względem nie jest tak doskonała jak narzeczone moich braci. Obaj starsi królewicze natychmiast wystąpili ze swymi zwykłymi drwinami. — Słyszeliście takie rzeczy! — wykrzyknęli. —- Kopciuch znalazł sobie narzeczoną! Jeśli ona chce mieć takiego kawalera, to sama pewno też nie jest lepsza! Królewicz nic na to nie odpowiedział, wiedząc jak jest naprawdę, tylko usunął się na bok i usiadł przy piecu. I pomyślał sobie, że nigdy już nie usłyszy od braci nic oprócz drwin. Pocieszał się jednak myślą, że jemu może też kiedyś szczęście dopisze, choć tym razem stał się dla wszystkich pośmiewiskiem. I na całym dworze królewskim zaczęto mówić o dwóch starszych braciach i o ich szlachetnie urodzonych narzeczonych. Nikt nie zajmował się Kopciuchem i nikogo nie obchodziło, jaka jest jego wybranka. Pewnego dnia król znów kazał przywołać swych synów. Królewicze przyszli, stanęli przed tronem ojca i spytali, jakie ma życzenia. . — Słyszałem, jak dużo rozprawia się na temat urody waszych narzeczonych i ich wielkich bogactw — rzekł król. — Chciałbym jednak wiedzieć, czy mają ręce zręczne do roboty. Ruszajcie więc i przywieźcie mi po placku upieczonym przez wasze panny, bym mógł ocenić ich talenty. Dwaj starsi bracia ucieszyli się wielce i przygotowali zbroje, orszak i wspaniałe rynsztunki, by odwiedzić swe narzeczone. Ale Kopciuch nie miał ani siodła, ani konia i musiał iść pieszo jak przedtem. Mimo to jednak cieszył się, bo przynajmniej był z dala od ciągłych żartów i szyderstw swoich braci. Pozwólmy teraz dwóm starszym synom królewskim udać się swoją drogą i podążmy w ślad za najmłodszym królewiczem, wędrującym borem —- lasem. A on szedł i tęsknił do swej małej myszki jak do nikogo na świecie. Aż po jakimś czasie przyszła mu 122 do głowy myśl, że przecież ona nie będzie umiała upiec placka, tak jak sobie życzył tego król. Bardzo go to zmartwiło, bo wiedział, ile będzie musiał znieść upokorzeń, gdy jego bracia wrócą do domu z doskonałymi plackami, on zaś z pustymi rękami. Wahał się nawet, czy jest sens iść dalej i czy nie powinien zawrócić, ale w końcu poszedł przed siebie. Gdy wszedł do podziemnej komnaty, myszka wybiegła mu na spotkanie, powitała go z wielką radością i rzekła: — Witaj, najdroższy! Dlaczego jesteś taki zasmucony? Chcesz jeść, to jedz! Chcesz pić, to pij! Chcesz usiąść, to siadaj! — Nie — odparł Kopciuch — nie chcę ni jeść, ni pić, mam swoje powody do zmartwienia. — Jakież to masz kłopoty? — spytała myszka. — Jak mam się radować — rzekł na to królewicz — skoro ojciec kazał mi wrócić z plackiem upieczonym przez moją narzeczoną? A ja będę się musiał najeść wstydu, gdy spotkam swych braci. — O, jeśli chodzi tylko o to — rzekła myszka — to znajdzie się z pewnością jakaś rada. Jeśli będziesz mi wierny, to ci pomogę. Królewicz obiecał, że nigdy jej nie zdradzi, a ona pobiegła, stanęła na kamieniu głęboko tkwiącym w ziemi i zawołała: — Przybywajcie, wszystkie moje małe myszki! A każda z jednym ziarnkiem w pyszczku! Ledwie to wymówiła, a gdziekolwiek by rzucić okiem, roiło się od myszy. Każda niosła w pyszczku jedno ziarnko pszenicy, które zaraz wrzucała do prześlicznej, małej niecki. Następnie rozpalono ogień pod małą płaską, kamienną płytą i królewska narzeczona zabrała się do wyrabiania, wałkowania, nakłuwania i pieczenia ciasta i nie spoczęła, nim nie upiekła małego placka, a bielszego i bardziej udanego nie oglądały jeszcze nigdy ludzkie oczy. Kopciuch ucieszył się więc, podziękował małej myszce jak tylko potrafił najpiękniej i natychmiast zapomniał o całym swoim smutku. Odetchnął, usiadł za stołem, jadł i pił z ulgą w sercu, a jego najdroższa myszka usługiwała mu, biegając wokół niego. A gdy 123 I zrobiło się późno i nadszedł wieczór, usłała mu łoże z pięknych jedwabnych pierzyn. Udał się więc na spoczynek i spał tak smacznie, że zdawało mu się, iż nigdy dotąd nie było mu lepiej. Gdy nadszedł świt i gwiazdy pogasły na niebie, Kopciuch wyruszył z powrotem do domu. Przedtem jednak pożegnał się z myszką i podziękował za gościnę, obiecując, że nigdy jej nie zapomni. Znów zaczął iść ścieżką i doszedł do polnej drogi, którą akurat przejeżdżali jego bracia w całej okazałości. Ale królewicze byli tak pełni pychy, że udawali, iż w ogóle go nie spostrzegli. Wszyscy bracia dotarli do domu, król-ojciec kazał ich przywołać do siebie i spytał, jak zakończyła się wyprawa. Wnet dwaj starsi bracia wyciągnęli każdy po placku upieczonym przez narzeczoną. Placki były białe i udane, tak że nie można było im nic zarzucić. — No a ty, Kopciuchu? — spytał król. — Jak się tobie powiodło? Czy też masz placek upieczony przez narzeczoną? — Tak — odparł królewicz — mam, choć moja narzeczona nie jest tak zręczna jak narzeczone moich braci. Dwaj starsi synowie królewscy zawsze gotowi do drwin rzekli: — O, słyszeliście? Narzeczona Kopciucha też upiekła placek! Jest chyba tak samo nieudany jak oni oboje. Ale królewicz wcale się nie speszył i wyjął placek, który dostał od myszki. Można sobie wyobrazić, jak król, królewicze i wszyscy zebrani wytrzeszczali oczy, gdyż placek był okazały, śnieżnobiały i tak udany, że podobnego nikt dotąd nie oglądał. Król oczywiście orzekł, że najlepszy placek upiekła narzeczona Kopciucha, a dwaj starsi bracia musieli się wstydzić wszystkich swoich przechwałek. Pocieszali się jednak tym, że choć narzeczona Kopciucha umie piec, na pewno we wszystkim innym jest gorsza od ich narzeczonych. Po jakimś czasie na dworze królewskim zaczęto opowiadać sobie o Kopciuchu i jego narzeczonej, choć on sam nic nie mówił, ciesząc się jedynie, że nareszcie bracia dali mu spokój. Pewnego dnia król znów kazał przywołać do siebie swych trzech synów. Królewicze stanęli przed tronem ojca, pytając, jakie ma życzenia. 124 — Widziałem już — rzekł król — jakie wasze panny pieką placki, a teraz chciałbym jeszcze wiedzieć, czy umieją tkać. Ruszajcie więc i niech każdy przywiezie mi tkaninę utkaną przez swoją najdroższą, abym mógł ocenić ich talenty. Obaj starsi królewicze bardzo się uradowali i wnet przygotowali zbroje, orszaki i wspaniałe rynsztunki, by odwiedzić swe narzeczone. A najmłodszy królewicz nie miał ani siodła, ani konia i musiał wędrować pieszo jak poprzednio, a mimo to jednak cieszył się, bo przynajmniej był z dala od ciągłych szyderstw swych braci. Pozwólmy teraz odjechać konno obu starszym synom królewskim i podążmy w ślad za Kopciuchem, wędrującym borem-lasem. A on szedł i szedł i tęsknił coraz bardziej do swej małej myszki. Aż po jakimś czasie przyszła mu do głowy myśl, że przecież ona nie będzie umiała utkać żadnej tkaniny, tak jak życzył sobie król. Zwolnił więc kroku i ogarnął go wielki smutek, bo pomyślał o upokorzeniu, jakie go czeka, gdy bracia wrócą na zamek z pysznymi tkaninami, on zaś z pustymi rękami. Wahał się nawet, czy iść dalej i czy nie powinien zawrócić, w końcu poszedł przed siebie. Gdy wszedł do podziemnej komnaty, myszka wybiegła mu na spotkanie, powitała go z wielką radością i rzekła: — Witaj, ukochany! Dlaczegoś taki smutny? Chcesz jeść, to jedz! Chcesz pić, to pij! Chcesz usiąść, to siadaj! — Nie — odparł Kopciuch. — Nie nęci mnie ani jedzenie, ani picie, bo mam poważne powody do zmartwienia. — Jakież to masz kłopoty? — spytała myszka. — Jakże mam się nie smucić — rzekł królewicz — skoro ojciec rozkazał, bym wyruszył z domu i przywiózł tkaninę utkaną przez moją narzeczoną, a ja będę musiał znieść nowe upokorzenie, gdy spotkam swych braci. — Och, jeśli to tylko to — rzekła myszka — to znajdzie się jakaś rada. Jeśli będziesz mi wierny, to ci pomogę. Królewicz obiecał, że nigdy jej nie zdradzi, a ona wybiegła, skoczyła na kamień tkwiący głęboko w ziemi i zawołała: 125 — Przybywajcie, wszystkie moje małe myszki! A każda z jedną jedwabną nicią w pyszczku! Zaledwie to wymówiła, a gdziekolwiek by rzucić okiem, roiło się od myszy. Wszystkie przyniosły w pyszczkach nitki i poskładały je na jednej kupce. Potem zrobiły wrzeciona, ubijaki i prześliczne małe krosna. I zabrały się do wicia, nawijania i szpulowania, jakiego jeszcze nie było. Mała narzeczona królewska sama usiadła za krosnami, założyła osnowę, przeciągała wątek to jedną, to drugą łapką, przybijała grzebieniami, przyciskała deptaki swymi małymi nóżkami i nie spoczęła, zanim nie utkała tkaniny bielszej niż najbielszy śnieg i delikatniejszej niż najcieńsza pajęczyna. Kopciuch, ciesząc się bardzo, podziękował swej małej myszce, jak tylko umiał najpiękniej i natychmiast zapomniał o smutku. Teraz rozsiadł się swobodnie i popijał z lekkim sercem, a jego narzeczona cały czas usłużnie biegała wokół niego. A gdy zrobiło się późno i nadszedł wieczór, usłała mu łoże białą pościelą i miękkimi jedwabnymi pierzynami. Położył się więc i spał tak smacznie jak nigdy dotąd. Wcześnie rano, gdy tylko zaświtało, Kopciuch wyruszył z powrotem do domu. Przedtem jednak pożegnał się z myszką, podziękował za gościnę i przyrzekł, że nigdy nie przestanie być jej wierny. I znowu powędrował ścieżką przed siebie i doszedł do polnej drogi, akurat w chwili, gdy w całym swym przepychu przejeżdżali jego dwaj bracia. Ale byli tak zarozumiali, że nawet nie raczyli na niego spojrzeć. Gdy wszyscy bracia dotarli do domu, król-ojciec kazał ich do siebie przywołać i spytał, jak zakończyła się wyprawa. Wnet obaj starsi królewicze wyciągnęli tkaniny utkane przez ich narzeczone, a ponieważ robota była równa i ładna, każdy musiał ją pochwalić. — No, a ty? Kopciuchu? — spytał król. — Jak się tobie powiodło? Czy nie masz do pokazania żadnej tkaniny od swej narzeczonej? — Owszem — odparł królewicz — mam, choć pewno narze- 126 czona moja nie we wszystkim jest tak doskonała jak narzeczone moich braci. Natychmiast obaj starsi synowie królewscy zawsze gotowi do drwin zaczęli dogadywać: — Słyszał ktoś coś podobnego? Narzeczona Kopciucha też utkała tkaninę! Pewno tak samo nieudaną jak ona i jej kawaler. Ale królewicz się tym nie speszył, postąpił odważnie do przodu i podał ojcu mały orzeszek włoski. Wtedy oczom braci ukazała się rzecz niezwykła, bo gdy król otworzył orzech włoski, zobaczył w środku orzeszek laskowy, a w orzeszku laskowym pestkę od czereśni i dopiero w tej małej pestce od czereśni ukryta była tkanina bielsza od najbielszego śniegu i cieńsza od najcieńszej pajęczyny, a na dodatek tak długa i szeroka, że wystarczyłoby jej na całą komnatę królewską. Wszyscy się zgodzili, że podobnej tkaniny nie znalazłoby się, gdyby się nawet przeszukało siedem królestw. Wtedy dwaj starsi królewicze zaczęli żałować swoich uszczypliwych słów i jak tylko mogli, tłumili swą złość, przypuszczając, że nawet jeśli narzeczona Kopciucha umie piec i tkać, to i tak z pewnością we wszystkim innym jest gorsza od ich wybranek. Po jakimś czasie na całym dworze królewskim o nikim się nie mówiło tyle, ile o najmłodszym królewiczu i jego narzeczonej, a wszyscy zaczęli mu poświęcać znacznie więcej uwagi niż przedtem. On sam jednak nie mówił nic, zadowolony, że bracia zostawili go w spokoju. Pewnego dnia zdarzyło się, że król znów kazał przywołać do siebie swych trzech synów. Królewicze przyszli, stanęli przed tronem ojca, pytając, jakie ma życzenia. — Już się przekonałem — rzekł król — że wasze narzeczone są zręczne i w pieczeniu, i w tkaniu. Nadszedł więc czas, by pomyśleć o weselu. Wyruszajcie więc w drogę i oznajmijcie im, że wyznaczyłem dzień, aby rozstrzygnąć, która z nich jest najpiękniejsza. Obaj starsi królewicze bardzo się z tego ucieszyli i wnet zaczęli przygotowywać szaty weselne, zbroje i pyszne orszaki, by 127 pojechać po swoje narzeczone. Ale najmłodszy nie miał ani wierzchowca, ani pachołka i musiał iść pieszo jak przedtem, mimo to jednak był zadowolony, bo przynajmniej był z dala od braci i ich ciągłych drwin. Zostawmy teraz dwór królewski, na którym warzono strawę, pieczono i przygotowywano ucztę weselną. Niech nie obchodzą nas też obaj najstarsi synowie królewscy, lecz udajmy się w ślad za Kopciuchem, wędrującym samotnie borem-lasem. A on szedł i szedł, tęskniąc coraz bardziej do swej małej myszki. Aż po jakimś czasie przyszła mu do głowy myśl, co powiedzą krewni, gdy ujrzą jego malutką narzeczoną. Bardzo się zasmucił, gdyż natychmiast wyobraził sobie, ile będzie musiał znieść upokorzeń, gdy do domu wrócą bracia z pięknymi córkami królewskimi, on zaś tylko z małą myszką. Zwolnił więc kroku, a im dłużej myślał, w tym gorszy wpadał nastrój, a nawet zawahał się, czy warto iść dalej, czy zawrócić. Ale mimo to wciąż szedł przed siebie. Gdy wszedł do podziemnej komnaty, myszka wybiegła mu na spotkanie, powitała go z wielką radością i rzekła: — Witaj, ukochany! Dlaczego jesteś taki zmartwiony? Chcesz jeść, to jedz! Chcesz pić, to pij! Chcesz usiąść, to siadaj! — Nie — odparł Kopciuch — nie zważam ani na jedzenie, ani na picie, gdyż mam poważne powody do zmartwienia. — Jakież to masz kłopoty? — spytała myszka. — Jakże nie mam się smucić — rzekł królewicz — skoro mój ojciec przygotował wesele i kazał mnie i moim braciom przybyć z narzeczonymi. Cóż to będzie, jak moi krewni zobaczą, że moją narzeczoną jest mała myszka? — Jeśli chodzi tylko o to — rzekła myszka — to znajdzie się jakaś rada. Jeśli tylko będziesz mi wierny, to zobaczysz, że wszystko jakoś się ułoży. Królewicz znowu obiecał nigdy jej nie zdradzić. Słuchając myszki, zapomniał w końcu o swym smutku, jadł, pił i radośnie ga- 128 wędził przez resztę dnia. A gdy nadszedł wieczór, myszka usłała łoże śnieżnobiałą pościelą i błękitnymi jedwabnymi pierzynami. Królewicz udał się na spoczynek i spał smacznie, a śniło mu się, że jego małżeństwo będzie najszczęśliwsze ze wszystkich na świecie. Gdy zaświtał ranek, a na wschodzie pokazało się słońce, królewicz, zbierając się do drogi, spytał swoją narzeczoną, czy jest już gotowa. — Tak — odparła myszka — ale wpierw muszę przywdziać swoje szaty weselne. Gdy to Kopciuch usłyszał, mimo całego swojego przygnębienia z trudem powstrzymał się od śmiechu, wyobrażając sobie, co to będzie za dziwny orszak. A myszka wybiegła, skoczyła na kamień głęboko tkwiący w ziemi i zawołała: — Przybywajcie, przybywajcie, wszystkie moje małe myszki! A każda z mysim futerkiem w pyszczku! Natychmiast zjawiła się tak wielka ilość myszy, że wydawało się, jakby pełzała cała ziemia. A każda myszka miała w pyszczku mysie futerko i wszystkie zaczęły ubierać narzeczoną Kopciucha. I tak nakładały jej futerka jedno na drugie, że myszka zrobiła się i duża, i gruba, i z trudem mogła się poruszać. Gdy już się z tym uporały, wyciągnęły srebrną łyżeczkę. Do trzonka łyżeczki zaprzężono dwanaście ogromnych żuków, przodem skakało czternaście pcheł, a sześć małych myszek dreptało z boku, by asystować narzeczonej. Jak wszystko było już gotowe, wsadziły grubą myszkę na srebrną łyżeczkę i żuki puściły się pędem, pchły zaczęły podskakiwać, myszy zaś biec, i tak mknęli w pędzie przez góry i doliny. A Ko-pciuch szedł obok, przypatrywał się temu i chyba nikomu nie wyda się dziwne, że nie był specjalnie zachwycony ani narzeczoną, ani orszakiem weselnym. Gdy tak zbliżali się coraz bardziej do dworu królewskiego, Ko-pciuch zupełnie stracił głowę, bo w każdej chwili spodziewał się ujrzeć swych braci nadjeżdżających z narzeczonymi i pomyślał, że lepiej by mu było zapaść się pod ziemię, niż ich spotkać. Mimo to 9 Zaczarowany dzban 129 wciąż szedł przed siebie, zastanawiając się, jak się to wszystko skończy. • Akurat doszli do rzeczki płynącej na północ. Przez wodę przerzucona była kładka. Wtedy zatrzymał się cały orszak weselny, jego myszka wygramoliła się na środek kładki i zawołała do Ko-pciucha: — Wyciągnij swój miecz i odrąb trzonek łyżeczki! Prośba ta wydała się królewiczowi dziwaczna, ale ponieważ i tak było mu już wszystko jedno, wiele nie myśląc, wyciągnął miecz i uczynił to, o co prosiła. Wtedy zdarzyło się coś nadzwyczajnego, bo zaledwie królewicz uderzył, łyżeczka wpadła do wody i natychmiast na drugim brzegu stanęła karoca, najpiękniejsza ze wszystkich na świecie. Mieniła się złotem i srebrem, u dyszla zaprzężonych było dwanaście dereszów, a czternastu paziów, ubranych jak najkosztowniej, czekało z przodu na koniach. Zaledwie ustawił się orszak, myszka poprosiła: — Wyciągnij swój miecz i odrąb mi głowę! Ale tego Kopciuch nie chciał uczynić, gdyż choć była tylko małą myszką, bardzo ją kochał. Musiał jednak ulec i z ciężkim sercem spełnił jej życzenie. Gdy uderzył mieczem, jego myszka i wszystkie inne myszy wpadły do rwącej wody i w tej samej chwili na brzegu stanęła królewna, piękna jak poranek. Jej szaty były z jedwabiu i purpury, na głowie miała złotą koronę, w ręku złote jabłko, a wokół siebie sześć pięknych druhen, które jej asystowały. Można sobie wyobrazić, co poczuł Kopciuch. Przez dłuższą chwilę nie wiedział, czy to sen, czy jawa, tak go zachwyciło to, co ujrzał. Ale nie było czasu na zastanawianie się, bo śliczna królewna podeszła do niego i z miłością biorąc go w objęcia, podziękowała za wybawienie. Powiedziała, że została zaczarowana przez okrutną macochę i że nie zostanie niczyją żoną, tylko jego. Kopciuch pomyślał, że teraz już odważy się stanąć przed swymi krewnymi. Wziął więc oblubienicę za rękę i z wielką czcią przeprowadził do wspaniałej karocy. Weszła do środka, a on stanął u jej boku. Potem puścili się pędem tak szybko, jak tylko to moż- 130 ii we, a gdy tak mknęli, karoca połyskiwała złotem i szlachetnymi kamieniami, że aż przyjemnie było patrzeć. « Gdy dotarli na dwór przygotowany do wesela, obaj starsi królewicze byli już u króla, przedstawiając mu swe narzeczone. A królewny były i bogate, i piękne, i każdy chwalił wybór synów królewskich. Czekano tylko na Kopciucha, a bracia cieszyli się w głębi serca na myśl, jak skromnie wypadnie on przy ich świetności. Co innego jednak ujrzeli, gdy rozwarły się bramy grodu. Na dwór królewski wtoczyła się z całym przepychem złota karoca z paziami i druhnami, a z niej wysiadła piękna królewna w złotej, koronie na głowie i ze złotym jabłkiem w ręku, a wyszydzany przez wszystkich Kopciuch kroczył u jej boku. Królewicze nie pysznili się już więcej, lecz odsunęli się na stronę. Możliwe, że raził ich w oczy blask złota. A Kopciuch wkroczył odważnie do komnaty, stanął przed tronem i powitał ojca z wielkim szacunkiem, a wszyscy zaczęli podziwiać jego męskość i dojrzałość. Wszyscy byli również zgodni co do tego, że jego wybranka zaćmiewa narzeczone jego braci, tak jak słońce zaćmiewa gwiazdy. Oczywiście obaj starsi królewicze najedli się tyle wstydu, że od tego dnia przestali drwić z młodszego brata i z kogokolwiek innego. Na weselu wznoszono toasty w ogólnej radości i ochocie, a sam król posadził wybrankę Kopciucha na honorowym miejscu, okazując jej wielki szacunek i poważanie. A po weselu, które trwało chyba aż siedem dni, najmłodszy królewicz pożegnał się ze swymi krewnymi i pojechał do królestwa swej żony, które dotąd było zaczarowane. Tam został obrany królem i rządził długo i szczęśliwie, a za jego panowania kraj stał się mlekiem i miodem płynący. I nigdy już potem nie było na świecie potężniejszego króla i piękniejszej królowej. Co się jednak działo później, nie wiem. 131 Baba na dożywociu Była sobie kiedyś zagroda tuż u stóp góry. A we wnętrzu góry mieszkała baba będąca na dożywociu u gospodarza, który co trzynaście tygodni dawał jej jeden posiłek składający się z korca kaszy i bani mleka. Pewnego razu, zamiast wieczorem, przyszła najeść się rano, i wracając, spotkała konia. — Gdzie byłaś, matko? — spytał koń. — Właśnie zjadłam kaszę i wypiłam mleko. Ale i ciebie połknę, ty końska mordo — powiedziała baba. — Ucieknę galopem — rzekł koń. — Ja pogalopuję za tobą — odparła baba. I zaczęli galopować, aż baba złapała konia i połknęła go. Potem spotkała krowę. — Gdzie byłaś, matko? — spytała krowa. — Właśnie zjadłam kaszę, mleko i konia, a teraz połknę i ciebie, ty krowi ogonie. — Poczłapię stąd — rzekła krowa. — Ja poczłapię za tobą — odparła baba. I zaczęły człapać, aż baba złapała krowę i połknęła ją. Potem spotkała lisa. — Gdzie byłaś, matko? — spytał lis. •— Właśnie zjadłam kaszę, mleko, konia, krowę, a i ciebie połknę, ty chytrusie — powiedziała baba. — Czmychnę stąd — rzekł lis. — A ja czmychnę za tobą — odparła baba. I czmychnęli jedno za drugim, aż baba złapała lisa i połknęła go. Potem spotkała barana. — Gdzie byłaś, matko? — spytał baran. — Właśnie zjadłam kaszę, mleko, konia, krowę i lisa, a teraz połknę ciebie, ty capie. — Potruchtam stąd — rzekł baran. — Ja potruchtam za tobą — odparła baba. I zaczęli truchtać, aż baba złapała barana i połknęła go. 132 Potem spotkała zająca. — Gdzie byłaś, matko? — spytał zając. — Właśnie zjadłam kaszę, mleko, konia, krowę, lisa i barana, a teraz połknę ciebie, ty tchórzu. — Pokicam stąd — rzekł zając. — Ja pokicam za tobą — odparła baba. I zaczęli kicać, aż baba złapała zająca i połknęła go. Potem spotkała wiewiórkę. 133 — Gdzie byłaś, matko? — spytała wiewiórka. — Właśnie zjadłam kaszę, mleko, konia, krowę, lisa, barana, zająca, a teraz połknę i ciebie, ty rudzielcu — rzekła baba. — Hycnę na drzewo — rzekła wiewiórka. — Ja hycnę za tobą — odparła baba. I zaczęły hycać. Skakały z drzewa na drzewo, z konaru na konar, aż wiewiórka skoczyła na uschniętą gałąź rozłożystego dębu, baba za nią, ale gałąź się złamała i baba spadła na ziemię i pękła. I wyleciała z niej kasza, wyciekło mleko, wyskoczył koń, krowa, lis, baran i zając. A wiewiórka siedziała na drzewie i mało jej oczy nie wyszły na wierzch ze zdziwienia. Książę Wilk Dawno, dawno temu żył sobie król, jakich wielu. Był wielkim wojownikiem, a do tego mądrym i doświadczonym władcą, gdy się do czegoś zabrał, wszystko mu się udawało. Dzięki tym zaletom stał się sławny, więc zdobywał ludzi i podbijał krainy, stając się jednym z najpotężniejszych władców na świecie. Po wielu latach, które strawił na wyprawach wojennych, zdobywszy wielkie bogactwa, zaczął w końcu tęsknić do odpoczynku. Osiadł więc na swoim zamku, ożenił się i doczekał córki jedynaczki. Ale po pewnym czasie jego małżonka rozchorowała się i umarła. Wielki to był dla niego cios i postanowił się więcej nie żenić, całą zaś swoją miłością otaczał młodą księżniczkę. A ona powoli dorastała na dworze ojca i stała się najpiękniejszą ze wszystkich panien w okolicy. Ale gdy tak rosła, król zachodził w głowę, jak ją zabezpieczj^ć na przyszłość, jako że nie miał syna, który mógłby po nim władać królestwem. Pewnego dnia, siedząc w komnatach niewieścich, król położył głowę na kolanach królewny i poprosił, aby go wyiskała. Robiąc to, ujrzała nagle jakieś zwierzę, które pełzało we włosach króla, a było ono tak niezwykle duże i opasłe, że głośno krzyknęła ze zdziwienia. 134 — Co się stało? — spytał król. — Dlaczego tak krzyknęłaś, córko? — Krzyknęłam — rzekła królewna — bo w twoich włosach, ojcze, spostrzegłam zwierzę, jakiego nikt jeszcze nie widział. Król uśmiechnął się i chciał je ujrzeć, a gdy zobaczył, jak było wielkie, zawołał: — Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, i na pewno jest to jakaś dziwna wróżba. Ponieważ jednak zwierzę schroniło się u mnie, nie zabiję go, lecz zostawię przy życiu i zobaczę, jak duże urośnie. Królewna uznała to za dobry pomysł, włożyła zwierzątko do pudełka i dawała mu tyle jedzenia, ile tylko chciało. A zwierzę rosło z dnia na dzień, aż wypełniło całe pudełko, i ciągle robiło się większe. Ani dawniej, ani teraz nikt zapewne nie słyszał o takim zdarzeniu. Mijały dni i królewna osiągnęła wiek, w którym powinna wyjść za mąż. Zaczęli się więc zjeżdżać książęta i inni szlachetni mężowie, aby zdobyć jej rękę. Co dzień przybywało ich więcej, bo jak mówi przysłowie, urodę panny poznaje się po ilości zalotników. Lecz król nie mógł się zdecydować, któremu z nich ofiarować rękę córki, gdyż chciał mieć takiego zięcia, który by po jego śmierci mógł mądrze i sprawiedliwie rządzić królestwem. Postanowił więc zalotników poddać próbie mądrości. W tym celu kazał zabić to wielkie zwierzę, ściągnął z niego skórę i ogłosił, że rękę królewny otrzyma ten, kto odgadnie, czyja to skóra. Można sobie wyobrazić, ile było domysłów i zgadywania, nie znalazł się jednak nikt, kto by trafnie odpowiedział na pytanie króla. Zalotnicy musieli wracać do swoich domów, i chociaż zjawiło się jeszcze wielu innych, wszyscy odjechali z niczym. I nie było wiadomo, czy piękna królewna kiedykolwiek kogoś poślubi. Tak minęło sporo czasu. Każdego, kto próbował szczęścia, spotykał ten sam los. Pewnego dnia na dwór królewski przybył wielki szary wilk i powiedział, że pragnie się zobaczyć z królem. Wywołało to wielkie zdziwienie, a strażnik nie chciał go z początku wpuścić, sądząc, że król nie ma ochoty widzieć się z kimś takim jak on. Lecz wilk zagroził, że zagryzie wszystkie dzieci na dworze, i osta- 135 tecznie go wpuszczono. Gdy stanął przed królem, odezwał się w te słowa: — Królu, ogłosiłeś, że rękę twojej córki otrzyma ten, kto zgadnie, z jakiego zwierza jest skóra, którą mu pokażą. Król nie zaprzeczył, więc wilk mówił dalej: — Przybyłem tu, by spróbować szczęścia i proszę cię, abyś rozkazał pokazać mi tę skórę. Król nie mógł odmówić jego prośbie, kazał przynieść skórę, a jako że była długa i szeroka, rozpostarto ją na stole, gdzie zalśniła jak srebro. Wilk przypatrzył się jej i zaszczekał zadowolony: Jest to skóra wielkiej wszy Królewną musisz oddać mi. 136 Ale król się nie ucieszył. Był zdziwiony i zasmucony, gdyż spodziewał się innego obrotu sprawy. Nie było jednak wyjścia. Wilk odgadł zagadkę króla i musiał otrzymać królewnę za żonę. Miał przyjść po nią następnego dnia. Im bliższa była chwila przybycia wilka, tym bardziej król się martwił, rozmyślając, jak wykręcić się od dotrzymania obietnicy. Wreszcie postanowił uciec się do podstępu. W tym celu wezwał córkę piekarza, służącą na dworze, kazał ją przystroić w złotą koronę, rubinowe pierścienie i inne ozdoby, by wyglądała, jak przystało na dziecko królewskie, i rzekł, że zamiast królewny ona odejdzie z wilkiem. Spodobało się to dziewce służebnej, bo nigdy nawet się jej nie śniło, że będzie tak wystrojona, a król pomyślał, że chociaż wilk jest przebiegły, nigdy nie domyśli się, że to nie jest prawdziwa królewna. Gdy wilk wrócił na dwór królewski po swoją narzeczoną, król kazał przyprowadzić przebraną dziewczynę i oddał ją mu z zachowaniem wszelkich ceremonii, wypowiadając słowa błogosławieństwa, jakby to była jego własna córka. Potem rozstali się. Król wrócił do swoich spraw, sądząc, że wszystko się dobrze ułożyło. A wilk łasił się do swojej młodej oblubienicy i pomrukiwał: Usiądź na moim grzbiecie, trzymaj się mojego karku, a żadna krzywda ci się nie stanie. Dziewczyna zrobiła to, o co prosił. Usiadła mu na grzbiecie, obejmując go mocno za kark. A wilk puścił się pędem, jak tylko mógł najszybciej, i biegł tak bez wytchnienia, aż zagłębili się w ciemny las. Król był bardzo zadowolony, że wszystko przebiegło po jego myśli i nie chciał więcej słyszeć ani o wilku, ani o dworce. Ale radość jego nie trwała długo, gdyż wilk, zmęczony biegiem, zatrzymał się pod wysokim świerkiem dla odpoczynku i wpadł na pomysł, żeby przekonać się o mądrości swojej młodej narzeczonej. Spytał więc, do czego jej zdaniem najbardziej nadaje się owe drzewo. A ponieważ każdy robi to, czego go nauczono i mówi to, co mu 137 rozum dyktuje, dziewczyna, nie mogąc nic lepszego wymyśleć, powiedziała: — Na nic się tak nie nadaje jak na dzieżę do wyrabiania ciasta. Wtedy wilk zmiarkował, że go oszukano i zamiast córki królewskiej dano mu córkę piekarza. Wpadł we wściekłość, popędził z powrotem na dwór królewski i zagroził, że wszystkich pozagryza na śmierć, jeśli nie dostanie obiecanej królewny. Król nie miał innego wyjścia i odebrał dworkę. Nazajutrz wilk miał przyjść po swoją prawdziwą narzeczoną. Gdy nadszedł następny dzień, król wpadł w rozpacz i rozmyślał, jak by tu wykręcić się od obietnicy danej wilkowi. Sprowadził córkę piwowara, która służyła na dworze, wystroił ją przepysznie w koronę ze złota, rubinowe pierścienie i inne drogocenne klejnoty i rozkazał, żeby odjechała zamiast królewny. Dziewczyna zgodziła się od razu, bo spodobały się jej te wszystkie świecidła. Król poprowadził ją do wilka z zachowaniem wszelkich ceremonii i udzielił błogosławieństwa, jakby to była jego własna córka. Potem rozstali się. Król wrócił do swoich zajęć i myślał, że wszystko się dobrze ułożyło. A wilk łasił się do swojej młodej oblubienicy, pomrukując: Usiądź na moim grzbiecie, trzymaj się mojego karku, a żadna krzywda ci się nie stanie. Dworka zrobiła, jak prosił. Usiadła mu na grzbiecie, obłapując go mocno za kark. A wilk puścił się pędem, jak tylko mógł najszybciej i biegł tak bez wytchnienia, aż znaleźli się głęboko w lesie. Ale i tym razem król nie cieszył się długo ze swojego fortelu, bo gdy wilk zmęczył się biegiem i przystanął pod wysoką sosną, wpadło mu na myśl, żeby przekonać się o mądrości swojej narzeczonej. Spytał więc, do czego najlepiej nadaje się takie oto drzewo. A córka piwowara odparła, jak umiała najmądrzej: — Na nic się tak nie nadaje jak na kadź do warzenia piwa. Wilk zorientował się, że znów go oszukano. Wpadł w wielką 138 w * m m i złość, popędził z powrotem na dwór królewski i zagroził, że zniszczy całe królestwo razem z królem, jeśli nie dostanie obiecanej królewny. Król nie miał innego wyjścia jak odebrać służkę, a wilk następnego dnia miał zabrać swoją prawdziwą narzeczoną. Gdy król uświadomił sobie, że tym razem będzie zmuszony dotrzymać słowa, wpadł w rozpacz, a wraz z nim cały dwór, gdyż wszyscy lubili królewnę za jej dobry i łagodny charakter. Przez całą noc słychać było biadania i lamenty, bo wielkie to było nieszczęście ofiarować jedyną córkę takiemu kawalerowi. Rankiem, gdy tylko zaświtało, król kazał odziać królewnę w kosztowny jedwab i przepiękny purpurowy aksamit, na jej piękne włosy włożył złotą koronę, biodra przewiązał złotym pasem, a na każdy palec wsadził rubinowy pierścień i kazał ją ubrać w klejnoty, żeby wyglądała tak, jak przystoi bogatej i szlachetnie urodzonej pannie. Później poprowadzono ją na zamek na spotkanie z narzeczonym. Gdy nadbiegł wilk, podniesiono lament nie do opisania, a król był tak wstrząśnięty, że nic nie było w stanie go pocieszyć. Mimo to uczynił, co obiecał, dał wilkowi córkę i oboje rozstali się zapewniając się nawzajem o wielkiej miłości. Król wrócił do siebie pogrążony w żalu. A wilk łasił się do swojej pięknej młodej narzeczonej i pomrukiwał: Usiądź na moim grzbiecie, trzymaj się mojego karku, a żadna krzywda ci się nie stanie. Królewna uczyniła tak, jak chciał. Usiadła mu na grzbiecie i złapała się mocno karku. A wilk puścił się pędem jak ptak, szybko oddalił się od dworu królewskiego i gnał bez wytchnienia, aż znaleźli się głęboko, głęboko w lesie. Gdy wilk osłabiony długą i męczącą podróżą zatrzymał się pod wysoką brzozą, by odpocząć, zapragnął przekonać się o mądrości swojej narzeczonej. Spytał więc, do czego według niej nadaje się najlepiej takie oto drzewo. Królewna odrzekła: — Zdaje mi się, że król, mój ojciec, kazałby zrobić z niego donice do czerwonych róż i podlewać je źródlaną wodą. 139 Wilk zrozumiał, że dostał prawdziwą królewnę. Bardzo się uradował, grzecznie się do niej odezwał i pocieszał, jak tylko mógł. Potem znów puścił się pędem i biegł, biegł przez góry i doliny, coraz głębiej w las. Gdy zrobiło się późno i nadszedł wieczór, dotarli do ciemnej górskiej rozpadliny. Tu wilk zatrzymał się i pozwolił królewnie zejść na ziemię, mówiąc: — Chodźmy do środka, bo tu jest mój dom i tutaj będziemy mieszkali. Córka królewska gorzko zapłakała, bo przypomniał się jej dwór ojca i pomyślała, że w całym królestwie nie ma nędzarza tak biednego, żeby musiał mieszkać w takiej norze. Posłuchała jednak i weszła do wnętrza góry. Gdy znalazła się tam, oczom jej przedstawił się piękny widok, a zamiast podłej jamy ujrzała przewspaniałą salę, jakiej nikt nie widział, ani o jakiej nie słyszał. Gdziekolwiek spojrzała, wszędzie błyszczało złoto i srebro. Wokół stały najprzeróżniejsze kuchenne naczynia i przedmioty jedne wspanialsze od drugich, i wszystko, czego tylko można zapragnąć. Jej mąż wilk powitał ją radośnie i pozdrowił serdecznymi słowy. Chyba żaden oblubieniec nigdy nie był dla swojej oblubienicy milszy niż on. Powiedział: — Wszystko, co tu widzisz, należy do ciebie. Nie ma nic aż tak drogiego, czego nie mógłbym ci podarować. Ale musisz mi coś obiecać. — Co takiego? — spytała księżniczka. — Masz mi obiecać — rzekł wilk — że nigdy nie spojrzysz na mnie śpiącego, bo wtedy ściągniesz na siebie i na mnie wielkie nieszczęście. Królewna przyrzekła i zapragnęła obejrzeć wszystkie cudowności, które się tam znajdowały. A gdy zrobiło się późno, zmęczona, położyła się na spoczynek na przepysznym łożu zasłanym jedwabiem, a wilk usnął w jej objęciach. Lecz gdy tylko zaczęło świtać, wilk wstał, wyszedł i pokazał się dopiero wtedy, kiedy słońce zaszło za las, a gwiazdy zaczęły swoją wędrówkę po niebie. W ten sposób upłynęło dużo czasu. Przez cały dzień córka kró- 140 lewska siedziała samiutka w górskiej komnacie, wyszywała jedwabiem i myślała o mężu. A po zachodzie słońca wilk wracał do domu i zabawiał ją, a zawsze był dla niej wzruszająco miły i dobry. Zapałała więc do niego wielką miłością i kochała go z całego swego serca. W tym czasie stała się brzemienna i gdy minęło dziewięć miesięcy, urodziła ślicznego chłopczyka. Ucieszyła się bardzo i pomyślała, jaka to będzie radość dla męża. Ale radość jej szybko przemieniła się w smutek, bo ledwo się dziecko urodziło, wilk, wyważywszy drzwi, runął do środka, podbiegł do łoża, chwycił maleństwo w swoje potężne szczęki i pognał w las. Można się domyślić, co czuła królewna i jak gorzko płakała. Nie bała się jednak wcale, że wilk może ją porzucić. Starała się zapomnieć o swoim żalu, osuszyła łzy, przypomniała sobie czułość, którą jej zawsze okazywał i była dla niego miła i kochająca jak przedtem. I znów minęło trochę czasu, i królewna znów urodziła chłopczyka, najpiękniejszego, jakiego kiedykolwiek widziano. Znów czuła się uszczęśliwiona, pieściła swoje maleńkie dziecko i wyobrażała sobie, jak bardzo ucieszy się mąż. Ale stało się to samo, co przedtem. Ledwie maleństwo przyszło na świat, przez rozwalone drzwi wpadł wilk, podbiegł do łoża, porwał dziecko w swoje czerwone szczęki i pognał w las. Można się domyślić, jak bardzo królewna była zasmucona i jak gorzko płakała z powodu straty swojego maleństwa. Mimo to nadal wierzyła swojemu mężowi. Starała się więc zapomnieć o żałobie, osuszyła łzy i była mu tak oddana i kochająca jak zwykle. Gdy znowu minęło trochę czasu, królewna po raz trzeci była brzemienna i urodziła małą córeczkę, śliczną jak boży poranek. Znów się bardzo ucieszyła, pieściła dziecko, wyobrażając sobie, co to będzie za radość dla męża. Ale stało się jak poprzednio. Ledwo dziecko ujrzało światło dzienne, wilk, wyważywszy drzwi, runął do środka, podbiegł do łoża, chwycił dziecko w swoje czerwone szczęki i pognał w las. Tym razem królewna nie wiedziała już, co myśleć i gorzko rozpaczała, że nie udało jej się zachować ani jednego dziecka. Jednak 141 nawet przez chwilę nie przeszło jej przez głowę, że wilk mógł dopuścić się zdrady. Osuszyła więc łzy, ukryła swą żałość głęboko w sercu i gdy wilk wrócił do domu, była tak samo oddana i kochająca jak przedtem. I tak minęło siedem lat, a córka królewska ciągle mieszkała w podziemnej komnacie ze swoim mężem wilkiem. Ale teraz nie była już tak wesoła jak dawniej, bo gdy tak siedziała sama całymi dniami, myślami uciekała do malutkich dzieci, które utraciła, do ojca i krewnych, których już nigdy więcej nie miała ujrzeć. Gdy jednak nadchodził wieczór i wilk powracał do domu, znów stawała się pogodna, bo był jej droższy nad dzieci i krewnych. Pewnego wieczoru wilk długo nie wracał, więc królewna oczekiwała go z tym większym niepokojem. Gdy się wreszcie zjawił, opowiedziała mu, jak się o niego martwiła i spytała, dlaczego tak długo nie wracał. — Przebyłem wielki szmat drogi — rzekł wilk. — A gdzie byłeś? — spytała królewna. Wilk odparł, że właśnie wrócił z dworu jej ojca. Królewna bardzo się zdziwiła i poprosiła, aby opowiedział, co tam słychać no- odparł wilk. — Właśnie twój wego. — Mam ważną wiadomość ojciec poślubił nową królową. Gdy królewna to usłyszała, przypomniała sobie, że ojciec jej nigdy nie myślał o ożenku, gdy była jeszcze w domu, i domyśliła się, że poszukał sobie żony, aby zapomnieć o swojej wielkiej żałości. Nie mogła powstrzymać łez, usiadła, podparła policzek ręką i zapłakała tak gorzko, jak nikt jeszcze nigdy nie płakał. Na próżno wilk usiłował ją pocieszać — nic nie pomagało. Ale jej wielki smutek głęboko go wzruszył, więc rzekł: — Najdroższa, co mam uczynić, byś znowu była wesoła? Nie ma na świecie nic takiego, czego mógłbym ci odmówić. — Musisz pozwolić mi odwiedzić ojca na zamku — odparła królewna. — Tak bardzo pragnę go zobaczyć jeszcze raz, zanim umrze. Wilk posmutniał i błagał ją na wszystkie świętości, by żądała czegoś innego, ale córka królewska zdecydowanie trwała przy 142 swoim. Gdy wilk doszedł do wniosku, że nie uda mu się jej przekonać, westchnął: —- Niech będzie, jak chcesz, pojedziemy, ale serce mówi mi, że ta podróż nie przyniesie nam szczęścia. Jak można się było spodziewać, królewna dopięła swego. Postanowili, że już następnego dnia wyruszą w drogę na dwór królewski. Gdy nastał ranek i wzeszło słońce, wilk obudził najdroższą, mówiąc, że powinni już ruszać. Królewna wkrótce była gotowa. Tak jak poprzednim razem, mąż wziął ją na grzbiet, poprosił, by objęła go mocno za kark i puścił się pędem, z wiatrem w zawody, przez las. Po długim i męczącym biegu przybyli wreszcie pod zamek królewski. Wilk zatrzymał się tam i rzekł: — Tu musimy się rozstać, dalej sama trafisz. Żegnani cię więc i życzę ci wiele radości, powrócę za trzy dni, by cię zabrać. Ale musisz mi jeszcze przyrzec, przez wzgląd na uczucie, jakie do siebie żywimy, że nie dasz się otumanić i nie zdradzisz mnie. Królewna przyrzekła, że go nie zdradzi i rozstała się z mężem w wielkiej miłości. Potem szybko skierowała się w stronę zamku, a wilk samotny i zmartwiony zawrócił do lasu. Gdy królewna weszła do komnaty i podeszła do ojca, zrobiło się ogromne poruszenie. Król nie chciał z początku wierzyć własnym oczom, ponieważ nie spodziewał się już nigdy ujrzeć córki. Gdy ostatecznie przekonał się, że to ona, zerwał się ze swojego wspaniałego tronu, chwycił królewnę w objęcia, ucałował i rozpromienił się z radości jak dziecko. To samo uczyniła jego małżonka i cała reszta. Nie było nikogo, kto by się nie cieszył z powrotu królewny. Potem nastąpiło wypytywanie i dopytywanie się bez końca i królewna musiała opowiadać o swoim mężu, o wspaniałej górskiej komnacie i o wszystkim, co się wydarzyło od czasu, kiedy odjechała. Królowa jednak pytała przede wszystkim o wilka, jak się zachowywał, jaki dla niej był, i choć królewnie wydawało się, że opowiedziała wszystko, macocha stawiała jej ciągle nowe pytania. Królewna tak bardzo cieszyła się, że jest wśród swych krewnych, że dwa dni upłynęły jak mgnienie oka. A trzeciego dnia 143 miał wrócić wilk i ją zabrać. Gdy zbliżała się pora odjazdu, kró-lowa-macocha wzięła ją na stronę i znów zaczęła pytać o to i owo, ale przede wszystkim o wilka, a w końcu rzekła: — Bardzo cenisz swojego męża i trudno mi wyrazić, jak bardzo się cieszę, że jesteś zadowolona. Jednak wydaje mi się, że wilk nie jest tym, za kogo go masz i dziwię się, że nic o tym nie wiesz. Królewna opowiedziała wówczas o tym, jak obiecała mężowi nigdy go o nic nie podejrzewać i nie oglądać go podczas snu. Gdyby to uczyniła, staliby się na zawsze nieszczęśliwi. Ale królowa roześmiała się z jej obaw i chytrze dobierając słów, przekonywała, że nie ma w tym nic złego i że nigdy jeszcze nie było kobiety, która nie chciałaby wiedzieć, czy ma za męża człowieka czy wilka. Gdy tak mówiła, królewna zaczęła wreszcie dawać wiarę jej fałszywym słowom i poprosiła o radę, jak dowiedzieć się, czy jest naprawdę wilkiem. — Zaczekaj, zaraz ci powiem — rzekła królowa. — Masz tutaj świecę trójramienną. Gdy wrócisz do domu, a wilk zaśnie, zapal pierwszą świecę. Zobaczysz wtedy, czy jest wilkiem, czy nie. Jeśli zechcesz mu się lepiej przyjrzeć, zapal drugą świecę. Ale na miłość boską, nie zapalaj trzeciej, bo może się obudzić i wpaść w gniew z powodu twojego nieposłuszeństwa. Królewna była tak podniecona, że nie pomyślała ani o przestrodze męża, ani o swojej obietnicy, lecz wzięła świecę, schowała ją na piersi i obiecała zrobić tak, jak pouczyła ją macocha. Gdy nadeszła pora wyznaczona przez wilka, królewna pożegnała się ze wszystkimi krewnymi, rozstając się z nimi w wielkiej przyjaźni, po czym opuściła dwór królewski i wyszła naprzeciw swemu mężowi. Byli tak uszczęśliwieni spotkaniem, że trudno to sobie wyobrazić; wilk łasił się do niej, nie ukrywając radości, że ją odzyskał. Poprosił, by wsiadła mu na grzbiet i objęła go mocno za kark, a potem puścił się biegiem ze wszystkich sił, pędząc przez cały długi dzień. Gdy nadszedł wieczór, znaleźli się na miejscu, przy górskiej rozpadlinie. Weszli do środka i ułożyli się na spoczynek, a ponieważ wilk był bardzo zmęczony podróżą, szybko zapadł w głęboki sen. 144 Królewna tylko na to czekała. Wpierw upewniła się, czy jej mąż zasnął, potem wstała ostrożnie, wyjęła świecę trójramienną, którą dostała od macochy i w wielkim strachu zapaliła pierwszą. Ale świeca paliła się chwiejnym płomieniem i królewna nie mogła wiele dostrzec w ciemności. Zauważyła tylko tyle, że to nie wilk, ale człowiek leży obok niej na łożu. Tak się zdziwiła i przeraziła, że zadrżała na całym ciele i chciała zaraz zgasić świecę. Przemogła jednak lęk, bo chciała zobaczyć, jak wygląda jej mąż. Zapaliła więc drugą. Gdy się pochyliła, ujrzała pięknego młodzieńca, a obok niego zsunięte wilcze futro. Owładnęło nią tak silne uczucie, że jak urzeczona pragnęła dalej oglądać młodzieńca, zapominając o przestrodze macochy. I po chwili zapaliła trzecią świecę. Usiadła, pochyliła się nad nim z miłością, i im dłużej tak siedziała, tym piękniejszy się jej wydawał. W końcu zapomniała o wszystkim, o tym, gdzie jest i co robi, i wtem stało się coś strasznego, bo kawałek knota odprysnął i spadł na młodzieńca. Ten poruszył się i zanim księżniczka zdążyła zdmuchnąć świecę, otworzył oczy. Gdy zrozumiał, co się stało, zerwał się na równe nogi, rozejrzał się przerażony wokół i zawołał: — O, najdroższa, jak mogłaś mnie zdradzić? O, ja nieszczęśliwy! Już tylko trzy miesiące miałem być wilkiem, a teraz muszę poślubić trollicę. Słysząc to królewna wpadła w taką rozpacz, że chciała się zapaść pod ziemię z żałości i przerażenia, padła mu do stóp i zanosząc się płaczem błagała o przebaczenie. Młodzieniec odezwał się na to: — Ja ci przebaczam, ale i tak reszta naszych dni upłynie w smutku, bo nigdy więcej już się nie zobaczymy. Królewna była niepocieszona, objęła go za kolana i rzekła: — Gdziekolwiek pójdziesz, tam pójdę i ja, dopóki żyć będę. Młodzieniec powiedział: — Jak możesz iść za mną? Zgubisz mój ślad i zabłądzisz. — Gdzie tylko stąpniesz, będziesz rzucał małe kamyki, abym mogła za tobą trafić — powiedziała królewna. Młodzieniec umilkł na chwilę, a potem ciężko westchnął i rzekł: — Naszego najstarszego syna umieściłem u mojej najstarszej 10 Zaczarowany dzban 145 siostry. Tam po raz pierwszy położę duży kamień. Naszego drugiego syna zaniosłem do mojej drugiej siostry. Tam położę drugi kamień. A naszą małą córeczkę zostawiłem u mojej najmłodszej siostry. Tam położę trzeci duży kamień. A teraz należą ci się dzięki za miłość i oddanie, jakie mi okazywałaś. Z tymi słowami wyrwał się z jej objęć, głośno krzyknął i natychmiast porósł futrem, i znów stał się wilkiem, który popędził w ciemny, nieprzyjazny las. A królewną zatargał taki żal, że o mało serce jej nie pękło i pobiegła za nim tak szybko, jak tylko mogła. Wilk, pędząc naprzód, rzucał za siebie małe kamyki, żeby mogła znaleźć drogę. Królewna biegła tak, słaniając się, i za każdym razem, gdy znajdowała mały kamyczek rzucony przez wilka, gorzko płakała i żałowała, że spowodowała tyle złego. I tak minął ten dzień i wiele następnych. Po długiej i dalekiej wędrówce dotarła wreszcie do zagrody, przed którą leżał wielki kamień. Zrozumiała, że to jest miejsce, 0 którym mówił wilk. Weszła więc do środka, podeszła do najstarszej siostry wilka, opowiedziała o sobie i o wszystkim, co się jej wydarzyło. Przyjęto ją jak najlepiej, a siostra wilka odeszła i wkrótce wróciła ze ślicznym małym chłopczykiem, dając go królewnie. Można sobie wyobrazić, jaka to była dla niej pociecha w tym nieszczęściu. Królewna przytuliła chłopczyka z wielką miłością 1 radowała się, widząc, jaki jest żwawy i duży. Po jakimś czasie zaniepokoiła się, że zbyt długo tu bawi, i mimo próśb siostry wilka, aby jeszcze trochę została, postanowiła ruszyć w drogę. Gdy miały się rozstać, siostra wilka powiedziała: — Nie mogę ciebie potępiać za to, że chcesz odszukać swojego męża, choć nie bardzo wierzę, że go znajdziesz. Ale ponieważ poznałyśmy się, proszę cię, abyś przyjęła w podarunku to wrzeciono jako dowód przyjaźni i jako pamiątkę naszego spotkania. Z tymi słowami wręczyła królewnie złote wrzeciono, tak piękne i kosztowne, że podobnego nikt nigdy dotąd nie widział. Królewna podziękowała za podarunek, bo i był -*ego wart. Potem ze łzami w oczach pożegnała się z siostrą wilka, uściskała 146 swego małego synka i ruszyła w drogę, samiutka w przepastnym lesie. Wędrowała tak dniami i nocami bez chwili spoczynku, aż doszła znów do zagrody, przed którą leżał duży kamień. Zrozumiała, że to jest drugie miejsce, o którym mówił jej mąż. Weszła więc do środka, pozdrowiła siostrę wilka i opowiedziała kim jest i z czym przybywa. Przyjęto ją jak najlepiej, a siostra wilka odeszła i wkrótce wróciła z małym, ślicznym chłopczykiem, mówiąc, że to drugi syn królewny. Można sobie wyobrazić, jaka szczęśliwa się poczuła, gdy objęła chłopczyka i jak się cieszyła, widząc, że jest zdrowy i żwawy. Ale po jakimś czasie przypomniała sobie, że zbyt długo tam przebywa, postanowiła więc zaraz ruszyć w drogę. Na nic zdały się prośby siostry wilka, aby dłużej została. Kiedy miały się już rozstać, siostra wilka rzekła: — Nie mogę ciebie potępiać za to, że tęsknisz do swego męża, choć niepodobieństwem jest, żebyś kiedykolwiek go odnalazła. Ale ponieważ się poznałyśmy, proszę, byś przyjęła ode mnie w podarku to złote jabłko jako dowód przyjaźni i jako pamiątkę naszego powinowactwa. Po czym dała królewnie jabłko ze szczerego złota, a tak piękne, że żaden król nie miał chyba wspanialszego. Królewna podziękowała za dar, jak należało, potem życzyła wszystkim dobrej nocy, objęła swego maleńkiego synka z wielką miłością i ruszyła w drogę- Znów przewędrowała wiele krętych ścieżek i dotarła do zagrody, przed którą leżał wielki kamień. Zrozumiała, że to jest trzecie miejsce, o którym mówił jej mąż. Weszła do środka i ujrzała siedzącą na ławie pannę, która trzymała na kolanach malutkie dziecko, śliczne jak pączek róży. Podeszła bliżej i opowiedziała o sobie i swoich zmartwieniach. Przyjęto ją jak najgościnniej, a siostra wilka wstała i podała jej dziecko, mówiąc, że to jest jej córka. Można sobie wyobrazić, jaka to była pociecha w zmartwieniu królewny, gdy objęła swoje malutkie dziecko i radowała się, widząc, jak jest piękne. Lecz po chwili zaniepokoiła się, że zbyt długo tam przebywa, i zatęskniła 10* 147 do męża. Gdy siostra wilka zobaczyła, że królewna nie chce dłużej zostać, odezwała się: — Nie mogę ci odradzać, byś szukała swego męża, ale nikłe są nadzieje, że go odnajdziesz. Ponieważ jednak poznałyśmy się, proszę, byś przyjęła tę harfę jako pamiątkę naszego powinowactwa. Po czym dała królewnie złotą harfę, a tak wspaniałą, że podobnej nie znalazłoby się nawet w siedmiu królestwach. I rzekła: — Gdy ogarnie cię smutek, zagraj sobie na tej harfie. Królewna podziękowała za wspaniały dar, a potem pożegnała się z siostrą wilka, objęła swoją małą córeczkę i jak można się domyślić, rozstała się z nimi w wielkim smutku. I znów rozpoczęła swoją wędrówkę, dzień po dniu przez góry i doliny, uważnie szukając małych kamyczków, które wilk rozrzucał na swojej drodze. Za każdym razem, gdy była zmęczona albo smutna, wyjmowała złotą harfę i zaczynała grać. Działy się wtedy dziwne rzeczy, bo harfa miała taką siłę, że przy pierwszym dźwięku strun cały las zaczynał się poruszać w jej takt, tańczyły sarny i tańczyły łanie, śpiewały ptaszki, drzewa pokrywały się liśćmi i wszystko ogarniała taka radość i wesele, że w końcu królewna zapominała o swoim smutku i rozpogadzała się. ' . Długo wędrowała przez wiele nieznanych krain, aż doszła do wielkiej wody. Ale tu urywał się ślad i nie mogła znaleźć dalszej drogi. Nie wiedziała również, jak przeprawić się przez tę wielką wodę, upadła więc na duchu, usiadła na kamieniu, rozpłakała się i pomyślała, że chyba zostanie tu do śmierci, skoro nie może dalej iść za swoim ukochanym. Nagle ujrzała zbliżającego się wielkiego szarego wilka, który płynął przez cieśninę. Pomyślała, że to jej mąż, zerwała się z miejsca i splótłszy ręce, zakrzyknęła z wielką radością: — Co widzę! Już jest blisko'. Już jest blisko! Ale był to ktoś inny, nie jej najdroższy, był to obcy dziki wilk, który, rozdziawiwszy paszczę, warczał groźnie. Królewna nie wiedząc, co uczynić w tej sytuacji, wzięła harfę i zaczęła grać swoimi małymi śnieżnobiałymi palcami. I zaledwie dotarły do wilka dźwięki harfy, stopniała jego złość, i stał się tak łagodny, jak przedtem 148 I był groźny. Podszedł do królewny i spytał, czego sobie życzy. — Przede wszystkim proszę cię, abyś nie wyrządził mi żadnej krzywdy — odparła. — A poza tym proszę, byś mnie przewiózł przez wodę. Wilk odezwał się: — Piękna panno, mogę ci obiecać, że nie zrobię ci żadnej krzywdy, ale nie mogę ciebie przewieźć przez tę wielką wodę, bo królowa trollica rozkazała mi, żebym płynąc za każdym razem dawał nurka trzy razy. Królewna nie dała się jednak odstraszyć i powiedziała, że uchwyci się mocno jego długiej sierści, jeżeli ją tylko zabierze ze sobą. Wprawdzie długo się targowali ze sobą, ale ostatecznie stało się zgodnie z jej życzeniem i wilk wziął ją na grzbiet, zanurzył się w wodzie i zaczął płynąć z powrotem. Kiedy byli już daleko na jeziorze, wilk dał nurka, jak zapowiedział, co królewnę ogromnie przeraziło i omal się nie utopiła, ale pomyślała o swoim najdroższym i mocniej chwyciła wilka za kark. Upłynęli znowu spory kawałek i wilk dał nurka po raz drugi, jeszcze głębiej niż poprzednio. Królewna znów się bardzo przestraszyła, ale pomyślała o swoim ukochanym i mocno się trzymała. Wreszcie wilk dał nurka po raz trzeci, prawie na samo dno jeziora. Wtedy królewna pomyślała, że już nigdy nie ujrzy dnia bożego i ogarnął ją lęk, ale znów pomyślała o swoim mężu i jakoś się utrzymała. Nie trwało to zbyt długo i wilk znów wynurzył się z wody, popłynął spiesznie wśród fal i zanim królewna się spostrzegła, znalazła się po drugiej stronie jeziora. Królewna podziękowała mu uprzejmie za tę wielką łaskę, potem odnalazła małe kamyczki, które jej mąż rzucał po drodze i powędrowała dalej. Po długiej, dalekiej wędrówce dotarła w końcu na zieloną łąkę. Na samym środku łąki stał wielki dwór królewski, najwspanialszy, jaki kiedykolwiek widziała, ale koło dworu znowu urywał się ślad z kamyczków. Domyśliła się więc, że doszła do miejsca, gdzie znajdował się jej najdroższy. Z początku nie wiedziała, co uczynić, by móc się z nim spotkać, ale wreszcie odważyła się, weszła do kuchni i zapytała pokornie, czy nie mogłaby przy- 149 padkiem dostać jakiejś służby. Kucharz zaczął ją wypytywać, kim jest i skąd przybywa. — Jestem biednym dzieckiem wieśniaka, które poszło w świat szukać służby — odpowiedziała królewna. — Aha — odezwał się kucharz — no to w sam raz będziesz się nadawała do pasienia bydła królowej. Królewna zadowoliła się tym, podziękowała za ofiarowaną jej służbę i tak oto została przyjęta na dwór królewski jako pasterka. Upłynęło sporo czasu. Córka królewska pasła bydło królowej i co rano o wschodzie słońca myślała o swoim mężu, ale choć bardzo tego pragnęła, ani go nie mogła zobaczyć, ani o nim usłyszeć. W tym samym czasie na całym dworze zaczęto mówić o obcym księciu, który przybył, by poślubić królową. Podziwiano jego urodę i męstwo. Gdy pasterka to usłyszała, ogarnęła ją rozpacz, bo zrozumiała, że to jej ukochany. Im bliższy był dzień ślubu, tym większa ogarniała ją rozpacz. Z pewnością nie przeżyłaby dnia, w którym by poślubił inną. Każdej godziny, każdej chwili myślała tylko o tym, jak dać znak księciu, ale królowa była ogromnie zazdrosna i pilnie go strzegła, nie było więc widoków na to, że spełnią się jej pragnienia. Gdy przekonała się, że nigdy nie spotka księcia tak, żeby królowa o tym nie wiedziała, postanowiła uciec się do podstępu, W tym celu pewnego popołudnia wcześniej przygnała bydło z lasu, usiadła przy bramie zamkowej, wyciągnęła swoje złote wrzeciono i zaczęła prząść tak szybko, jak tylko mogła. A że słońce zaczynało już zachodzić, za każdym obrotem złotego wrzeciona rozchodził się dookoła blask jak od żywego ognia, jakby łuna jaśniała nad całym wielkim dworem królewskim. W tym samym czasie królowa siedziała ze swą służebną na górnym piętrze. Gdy wyjrzała przez okno i spostrzegła dziwne światło, bardzo zaskoczona spytała, co to za tajemniczy blask. — Przecież nie może to być blask zachodzącego słońca? — Nie, to z pewnością nie jest blask słońca — odparła służąca. — To blask od złotego wrzeciona, na którym przędzie pasterka siedząca w bramie zamkowej. 150 Królowa bardzo zaciekawiona wstała, zeszła schodami na dół i podeszła do bramy, gdzie siedziała dziewczyna. Gdy tylko ujrzała złote wrzeciono, poczuła nieprzepartą chęć posiadania go, gdyż była tak samo chciwa jak okrutna. Rzekła więc: — Na co chłopskiemu dziecku taka kosztowność? Daj mi wrzeciono, a w zamian dostaniesz nową zgrzebną koszulę. To ci się lepiej przyda. — Nie — odrzekła dziewczyna — nie oddam złotego wrzeciona za zgrzebną koszulę, nie spełnię twego życzenia. Postawię ci inny warunek. — Jaki warunek? — spytała królowa i bardzo się ożywiła. — Moim warunkiem jest, abyś w zamian za to złote wrzeciono pozwoliła mi spać dzisiaj w nocy u twojego oblubieńca — rzekła królewna. Usłyszawszy to królowa zmartwiała i spojrzała na pasterkę podejrzliwie. Ale ponieważ miała wprawę we wszelkiego rodzaju oszustwach, a na dodatek bardzo pragnęła posiadać piękne złote wrzeciono, wyraziła zgodę i umówiły się, że królowa dostanie wrzeciono, a dziewczyna będzie w nocy spać w komnacie księcia. Królowa wróciła na zamek i cały czas rozmyślała, co zrobić, aby wykręcić się od obietnicy danej pasterce. Wieczorem usiadła, by napić się ze swym ukochanym. Gdy zbliżyła się noc i służba miała się już udać na spoczynek, ozwała się w te słowa: — Chętnie zostałabym u ciebie dłużej, ale robi się późno i służba potrzebuje odpoczynku. Wypij jednak jeszcze jeden puchar, zanim się rozstaniemy. Po tych słowach wzięła kielich, nalała miodu, domieszała napoju nasennego i podała to narzeczonemu. Książę nie zauważył niczego, wziął kielich i wypił. I stało się tak, jak przewidywała królowa, bo ledwo wychylił puchar, ogarnęła go taka senność, że przewrócił się na łoże i głęboko zasnął. Wtedy królowa zaśmiała się w swym zakłamanym sercu, że udał się jej fortel i nie zwlekając długo, wyszła po pasterkę i wprowadziła ją do komnaty, dodając, że oto spełnia swój warunek, jak przyrzekła. Gdy zrobiło się cicho i dziewczyna została sam na sam z księ- 151 ciem, zaczęła powoli do niego przemawiać, pozdrawiając go od ich trojga małych dzieci i pokornie prosząc o przebaczenie za złamane ślubowanie. Lecz książę nie odpowiadał, tylko spał. Wtedy zaniepokojona królewna, szepcząc miłosne zaklęcia, zapytała, czyż to możliwe, by już zapomniał o ich dawnym szczęściu, gdy tymczasem ona tak wiernie i niezmordowanie szła jego śladami przez cały świat. Lecz gdy książę nie odezwał się ani słowem, ogarnął ją wielki smutek, załamała ręce, gorzko zapłakała i zaczęła wspominać, jak to zabrano ją z dworu ojca i oddano wilkowi, jak teraz opuściła swoje małe dzieci i przebywszy wody i lądy odszukała go. A on 0 niej zapomniał dla innej. Ale mimo to nie przestanie go kochać, dopóki żyje na tym świecie. Rozpaczała przez całą noc i tak gorzko płakała, że nawet kamień by się nad nią ulitował. Ale książę leżał nadal w odrętwieniu i nie budził się. Nie było nikogo, kto by ją słyszał, z wyjątkiem strażnika, który stał przy podwojach bardzo zdziwiony jej słowami. Ale nie rozumiał, co miała na myśli, użalając się nad swoim mężem wilkiem. Gdy nadszedł ranek, królowa trollica weszła do sypialni księcia 1 dziewczyna musiała wrócić do lasu. Pasła bydło przez cały dzień i łatwo się domyślić, w jakiej męce to czyniła. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi i nadchodził wieczór, uczyniła jak poprzednio. Pospieszyła na dwór, wyjęła jabłko, które dostała od siostry wilka i siadłszy przy bramie zamkowej, bawiła się nim. A ponieważ jabłko było z najczystszego złota i padały na nie promienie zachodzącego słońca, rozchodził się wokół blask jak od prawdziwego ognia, aż pojaśniał cały wielki dwór królewski. Królowa, jak to miała w zwyczaju, siedziała właśnie na piętrze. Gdy wyjrzała przez okno i spostrzegła światłość, zaciekawiona spytała, co to może być za dziwny blask. — Chyba to nie jest blask zachodzącego słońca? — Nie, to z pewnością nie jest blask słońca — odparła służąca. — To ta obca pasterka siedzi przy bramie zamkowej i bawi się pięknym złotym jabłkiem. Królową ogarnęła wielka ciekawość, więc zaraz wstała, zeszła schodami na dół i zbliżyła się do bramy, gdzie dziewczyna bawiła 152 t się jabłkiem. Gdy tylko ujrzała złote jabłko, zapragnęła posiąść je na własność, tak jak poprzednim razem złote wrzeciono. Rzekła więc: — Na co tobie, która jesteś tylko chłopskim dzieckiem, taka kosztowność? Daj mi jabłko, a w zamian dostaniesz nową jedwabną koszulę, która ci się bardziej przyda. — Nie, nie oddam mojego ślicznego złotego jabłka za jedwabną koszulę, jakbyś chciała. Ale postawię ci inny warunek. — Cóż to za warunek? — spytała królowa i bardzo się ożywiła. — Moim warunkiem jest, abyś pozwoliła mi spać dziś w nocy u twojego ukochanego. Słowa te rozgniewały królową, więc spojrzała na pasterkę złym wzrokiem. Ale ponieważ była zdolna do wszelkich oszustw, a na dodatek bardzo pragnęła mieć złote jabłko, ostatecznie wyraziła zgodę, i stanęło na tym, że królowa otrzyma jabłko, a dziewczyna w zamian będzie mogła spędzić noc w komnacie księcia. Gdy nadchodził wieczór, królowa, siedząc ze swym narzeczonym za szerokim stołem, ozwała się do niego w te słowa: — Z chęcią zostałabym dłużej u ciebie, ale robi się późno i służba potrzebuje spoczynku. Wypij jednak jeszcze jeden puchar, zanim się rozstaniemy. Wzięła przy tym kielich, nalała miodu, wpuściła kilka kropli środka nasennego i podała to księciu. Ten, niczego nie podejrzewając, wypił. I stało się, jak przewidywała. Ledwo wychylił puchar, a ogarnęło go odrętwienie, zwalił się na łoże i głęboko zasnął. Ucieszyła się teraz królowa w swym przewrotnym sercu, że udał się jej fortel i wprowadziła pasterkę do sypialni księcia, mówiąc, że oto spełnia swoją obietnicę. Gdy dziewczyna znowu została sam na sam z księciem, a wokół zapanowała cisza, zaczęła do niego powoli przemawiać, pozdrowiła go od ich trojga małych dzieci i pokornie prosiła o przebaczenie za niedotrzymanie przyrzeczenia. Ale książę nie odpowiadał, tylko spał. Zaniepokoiła się wtedy i szepcząc miłosne zaklęcia, pytała, czy już całkiem zapomniał o ich dawnym szczęściu, a potem opowiedziała o wszystkich krzywdach i cierpieniach, które musiała znosić, idąc jego śladem. 153 Gdy nadal nie otrzymywała żadnej odpowiedzi, a książę spał jak przedtem, ogarnęła ją wielka rozpacz i załamując ręce i płacząc gorzko, biadała nad swymi nieszczęściami, wspominając, jak zabrano ją z dworu ojca i oddano wilkowi, jak opuściła swoje małe dzieci i przebyła wody i lądy, byleby tylko go odnaleźć. A on zapomniał o niej dla innej. Ale mimo to nie przestanie go kochać, dopóki żyje na tym świecie. Użalała się tak całą noc i nawet kamień wzruszyłby się do łez. Ale książę leżał w odrętwieniu i nie budził się. Nie było nikogo, kto by dowiedział się o jej smutku, z wyjątkiem strażnika, który stał przy drzwiach. I choć nie mógł zrozumieć jej słów, gdy mówiła o wilku, to wszystko to wydało mu się tak dziwne, że postanowił opowiedzieć swemu panu, co widział i słyszał. Gdy nastał świt, królowa weszła do sypialni księcia, a dziewczyna musiała wrócić do lasu jak poprzednio. Pasła bydło przez cały boży dzień i każdy się domyśla, jak stroskane było jej serce. Lecz strażnik, który pilnował komnaty księcia, uczynił, jak postanowił; stanął przed obliczem książęcym i opowiedział wszystko, co zdarzyło się podczas tych dwóch nocy, jak to mała pasterka, zalewając się rzewnymi łzami, opowiadała coś o swoim mężu wilku. Po takiej wiadomości dziwnie zrobiło się księciu na duszy, bo zdawało mu się, że miał przykry sen, ale choć wytężał pamięć, nie mógł sobie przypomnieć, co to było. Pamiętał tylko, że pił wino ze swoją narzeczoną, i że potem zapadł w mocny sen. Zaczął się domyślać, że coś jest nie w porządku i podejrzewać, że został oszukany. Postanowił więc mieć się na baczności, o wszystko się wywiedział i odprawił strażnika. Przez cały dzień było mu ciężko na sercu i nieswojo, a wszystkie jego myśli krążyły wokół nieznanej pasterki. Kiedy zbliżał się wieczór i zachodziło już słońce, dziewczyna wróciła z lasu do domu. I uczyniła to, co przedtem, usiadła przy bramie zamkowej, wyciągnęła złotą harfę i zaczęła na niej grać. A gdy promienie słoneczne padły na harfę, zabłysła jak ogień, aż blaskiem zajaśniał cały dwór królewski i gdy dziewczyna grała swymi małymi śnieżnobiałymi palcami na złotych strunach, roz- 154 chodził się dźwięk tak nadzwyczajnie piękny, że młodzi i starzy skakali z radości i nic ich nie obchodziło oprócz tej muzyki. Właśnie królowa trollica w tym samym czasie siedziała na piętrze i wyglądała przez okno, jak to miała w zwyczaju. Gdy ujrzała piękny blask i usłyszała dźwięk harfy, niezmiernie zaciekawiona spytała swą służebną: — Co to za wspaniały blask, co to za cudny dźwięk, który słychać na całym dworze? — To nic innego, tylko mała pasterka — odparła służąca — siedzi przy bramie zamku i gra na pięknej złotej harfie. Królowa zaraz wstała, zeszła schodami na dół i zbliżyła się do bramy, gdzie grała dziewczyna. Gdy zobaczyła złocisty blask strun, ogarnęła ją wielka ochota, by zdobyć harfę, jak przedtem złote wrzeciono i złote jabłko. Rzekła więc: — Na co tobie, chłopskie dziecko, taka kosztowność? Daj mi złotą harfę, a dostaniesz w zamian koszulę przetykaną złotem. To ci się bardziej przyda. — Nie, nie zamienię mojej harfy na koszulę wyszywaną złotem, jak chcesz, ale mogę postawić ci inny warunek. -— Jaki warunek? — spytała królowa i bardzo się ożywiła. ¦— Chcę, abyś mi pozwoliła spać u swojego najdroższego dzisiejszej nocy — rzekła dziewczyna. Na te słowa królowa zmartwiała i spojrzała na pasterkę złym wzrokiem. Ale córka królewska chwyciła harfę i zaczęła grać, a gdy tak grała, królowa stała się łagodna i tak się wzruszyła, że o wszystkim innym zapominając, myślała tylko o tym, jak zdobyć złotą harfę. Wyraziła zgodę na życzenie dziewczyny i stanęło na tym, że królowa dostanie złotą harfę, a pasterka spędzi noc w komnacie księcia. Niech nikt nie sądzi, że królowa trollica zaniechała sztuczek, których użyła wcześniej w stosunku do królewskich potomków. Gdy nadszedł wieczór, usiadła ze swym narzeczonym za szerokim stołem, wzięła puchar, nalała doń miodu, jak przedtem, wpuściła kilka kropli napoju nasennego. Potem podała księciu kielich, mówiąc: — Chętnie zostałabym u ciebie dłużej, ale robi się późno, a ju- 155 tro odbędzie się nasz ślub. Pora więc na spoczynek, ale wychyl jeszcze jeden kielich, zanim się rozstaniemy. Książę wziął kielich, ale ponieważ dobrze wiedział, jakie są jej zamiary, uważał, by nie tknąć napoju i tylko udawał, że pije. Później osunął się na łoże, jak gdyby zapadł w głęboki sen. Królowa zaśmiała się w sercu, sądząc, że wszystko jest tak, jak sobie ułożyła. Wstała więc szybko, poszła po pasterkę i wprowadziła ją do komnaty, mówiąc, że oto spełnia jej życzenie. Gdy wokół zapanowała cisza i dziewczyna została sam na sam z księciem, zaczęła powoli do niego przemawiać, pozdrowiła go od, ich trojga małych dzieci i pokornie prosiła o przebaczenie za niedotrzymanie przyrzeczenia. Ale książę udawał, że śpi i nie odpowiadał. Córka królewska posmutniała więc i szepcząc miłosne zaklęcia pytała, czy zapomniał o ich dawnym szczęściu, a potem opowiedziała, jak wytrwale szła jego śladami przez cały świat. Kiedy jednak ciągle nie dostawała odpowiedzi, ogarnął ją wielki smutek, załamała ręce i zalewając się rzewnymi łzami, zaczęła biadać nad wszystkimi swymi nieszczęściami, rozpaczać, że zabrano ją z dworu ojca i oddano wilkowi, że opuściła swoje małe dzieci i przebyła wrody i lądy, by go odnaleźć, a on już o niej zapomniał i ma poślubić trollicę. A mimo to nie przestanie go kochać, dopóki będzie żyła na tym świecie. Gdy tak mówiła, księciu wróciła pamięć i przypomniał sobie przeszłość: to, jak był przemieniony w wilka, jak musiał się rozstać ze swoją ukochaną, i wiele innego zła, którego doznał od królowej trollicy, i wydało mu się, że zbudził się z ciężkiego i przykrego snu. Ledwo królewna skończyła mówić, zerwał się i z wielką miłością chwycił ją w objęcia, mówiąc, że jej przebaczył, i że ona jest tą jedyną na świecie, którą kocha. Królewna z radości padła mu do nóg i zapłakała z bezmiaru szczęścia, a książę płakał razem z nią. Cóż za piękny był to widok, gdy tych dwoje króle wiat tak siedziało razem, aż w końcu, każde z nich wyczerpane usnęło w objęciach drugiego. Gdy nadszedł ranek i zgasła pierwsza gwiazda, do sypialnej komnaty księcia przyszła królowa, by zabrać dziewczynę zgodnie z umową. Ale strażnik zagrodził jej drogę, tak że nie mogła wejść 156 do środka. Pojęła więc, że została zdradzona i wściekła biegała wokół zamku. Wkrótce znowu wróciła i po raz drugi zbliżyła się do drzwi księcia, ale strażnik znów zagrodził jej drogę. Omal nie wyskoczyła ze skóry, tak była wściekła, trzęsła się na całym ciele, ryczała jak najbardziej rozzłoszczony troll i tak szalała wokół zamku, aż z tego wszystkiego stała się odrażająco szpetna. Po raz trzeci przybiegła do drzwi komnaty księcia, przewróciła strażnika i wpadła do pokoju. Lecz gdy ujrzała, że dzieci królewskie śpią w swoich objęciach, pękła ze złości i zapadła się pod ziemię. Taki był jej koniec. No i stała się dziwna rzecz, bo w tym samym momencie, gdy umarła, czary straciły moc i wszystko przybrało swój normalny wygląd. Wspaniały dwór królewski przemienił się w mgnieniu oka w ciemną górską pieczarę, wokół widać było tylko nagie szczyty i pojedyncze drzewa. A hen, daleko, gdzie wilk miał swe legowisko, wznosił się piękny zamek lśniący srebrem i złotem, a blask rozcho^ dził się daleko na wszystkie strony. Wokół rozciągały się zielone gaje, chłodne strumienie, bogate miasta i wsie, jakich nikt jeszcze nie widział. I wszystko to stanowiło własność wilka. Syn królewski wziął swą najdroższą za rękę i ruszyli do zamku. Gdy uszli kawałek, ujrzeli wspaniały pochód rycerzy, młodzieńców, pięknych panien i niezliczone rzesze ludzi, a także muzykantów grających na piszczałkach, harfach i innych instrumentach. Wszyscy ci ludzie wyszli im na spotkanie i witali ich z wielką czcią, nazywając księcia swoim królem, a królewnę swą królową. Potem król wsiadł ze swą najdroższą do pozłacanej karocy i pojechali z wielką paradą na zamek, a wszyscy ludzie szli za nimi takim tłumem, że nikt tego nie potrafi opowiedzieć. A gdy król i królowa znaleźli się za bramami zamku, stała się rzecz najmilsza, bo oto czekało tam na nich troje małych dzieci, które z nieopisaną radością powitały rodziców w odzyskanym kraju. I teraz panowała radość i uciecha, tak jak przedtem lamenty i żałoba, a król zaraz kazał wyprawić taki bal, jakiego dotąd nie widziano. Wznoszono tam toasty weselne, bardzo uroczyście, jak się zresztą można domyślić. Piękną królewnę spotkała więc nagroda za wierne serce, za to, że nie zapomniała swego męża wilka. Te- 157 raz w szczęściu kochała tak samo, jak przedtem w smutku. I tak się kończy ta opowieść. O dziewczynie, co śmiała się na weselu karłów Pewna młoda dziewczyna szyła sobie kiedyś suknię ślubną w izbie zwanej starą, gdy niespodziewanie przez szparę w podłodze, choć nie było tam przedtem żadnej szpary, pojawił się malutki człowieczek, który rzekł: — Wiem, że panienka będzie miała wesele. Ale i ja chcę mieć swoje tego samego dnia. Panienka odparła: — Ojej, a jak to ma wyglądać? — Wesele swoje urządzę w kącie obok pieca kaflowego, gdzie nikt nas nie będzie widział oprócz panienki. — Dobrze, niech ci będzie, ale nie możesz przeszkadzać w moim weselu. • — O, na pewno nie będę — odparł człowieczek. I wsunął się do dziury, która zrobiła się w podłodze, a deski zwarły się zaraz i podłoga wyglądała jak przedtem. Zbliżał się dzień wesela i czyniono wielkie przygotowania. Potem przybyli goście, a było ich tyle, co karłów. Karły miały wszystko urządzone przy piecu kaflowym dokładnie tak, jak przy dużym stole. Jednym słowem, wszystko było tak samo przygotowane. W końcu jeden ze służących wniósł wspaniałą pieczeń i postawił na dużym stole. Zaraz potem wszedł malutki człowieczek, niosąc półmisek z pieczenia na mały stół. Na podłodze leżał duży pies i gdy człowieczek przechodził obok, pies tak kłapnął zębami, że tamten się przewrócił. Panna młoda nie mogła powstrzymać się od śmiechu, bo widziała wszystko, co się działo. Musiała zasłonić usta chusteczką, bo wszyscy dziwili się, z czego też ona się śmieje. Gdy znów spojrzała pod piec, wszystko znikło. Wtedy pomyślała: Dobrze byłoby, gdyby znów się pojawili i zasiedli przy swoim 158 i stole. Mogłabym wtedy znów zobaczyć maleńką pannę młodą i maleńkiego pana młodego. Ale nic więcej nie usłyszała ani nie zobaczyła. Gdy po jakimś czasie urodziła dziecko, mąż napisał do niej, by przyjechała z nim do niego. W jakiś czas potem siedziała i szyła ubranko dla synka, a wtedy znów wylazł tą samą szparą z podłogi, człowieczek. Powiedziała do niego: — A czego teraz chcesz? — Wiem już — rzekł — że wybiera się pani z dzieckiem do męża. Czy nie mogłoby ono zostać u mnie? Będę się nim dobrze opiekował. Ale ona nie zgodziła się. W drodze do męża przejeżdżała przez most, a wtedy koń potknął się i zrzucił ją, a dziecko wpadło do strumienia. Wtedy zjawił się ten sam człowieczek i oddając jej dziecko, powiedział: — Chciałem tylko panią nastraszyć, żeby pani wiedziała co to strach, tak samo jak ja. Lecz nic więcej już jej się nie przytrafiło. Święty Olaf i olbrzym Vigge Kilkaset lat temu, gdy budowano stary kościół w Kil, żył -w tej, parafii duchowny nazywany świętym Olafem, który najął do budowy kościoła olbrzyma z Ullaviklint. Umówili się, że jeśli święty Olaf zgadnie imię olbrzyma, ten nie zażąda żadnego wynagrodzenia za swój trud. Jeśli jednak nie zgadnie, olbrzym w zamian otrzyma głowę świętego. Mury kościoła wznosiły się coraz wyżej, ale mimo że bardzo chciał, święty Olaf jak nie wiedział, tak nie wiedział jak nazywa się olbrzym. Nowy dom boży był wart tego, by zapłacić za niego głową, ale to wcale nie oznaczało, że święty Olaf nie wolałby zatrzymać głowy na swoim miejscu. Im dalej posuwały się roboty, tym bardziej wzrastał jego niepokój. Pewnego dnia, gdy olbrzym już kładł dach, święty Olaf, bardzo 159 zmartwiony, poszedł do lasu, by pożegnać się z pięknym światem bożym. Gdy dotarł w pobliże Ullaviklint, usłyszał jakąś melodię przypominającą kołysankę. Stanął, nadstawił uszu i usłyszał, jak w środku góry olbrzymka śpiewała swemu dziecku: 160 Spij, śpij maleńki, Jutro wróci Vigge z głową świętego Olafa. Ach, jak to pięknie zabrzmiało w uszach świętego Olafa. Zaraz zawrócił i z wielką radością w sercu poszedł w stronę kościoła. Był on już prawie gotowy, a olbrzym właśnie umocowywał wieżę. Ale nim zdążył to zrobić, święty Olaf zawołał: — Źle ustawiasz wieżę, Vigge! Gdy olbrzym usłyszał swe imię, skoczył wściekły z wieży prosto na świętego Olafa, chcąc go zmiażdżyć. Było już jednak za późno. Przez to, że święty Olaf odgadł imię olbrzyma, zdobył nad nim moc. Zamienił go więc teraz w karła i zadeptał na śmierć. Gdy olbrzymka, czekająca z niecierpliwością na swego olbrzyma i na nową zabawkę dla dziecka, dowiedziała się, że ten już nie żyje, wpadła w szał. Posługując się przepaską na włosy jako procą, ciskała w kościół wielkimi blokami skalnymi, ale wszystkie spadały na południe od nowego kościoła, na górkę Vallby. I dotąd tam leżą jako dowód na to, że opowiadanie jest prawdziwe. ' O głupim lisie Był sobie kiedyś bardzo głodny lis. Spotkał klacz ze źrebakiem i r — Daj mi źrebaczka. Jestem straszliwie głodny. — Dobrze — rzekła klacz. — Ale najpierw musisz przeczytać, co jest napisane pod moim tylnym prawym kopytem. Gdy lis zabrał się do czytania, klacz wierzgnęła i lis fiknął kilka koziołków i bardzo się potłukł, Potem spotkał maciorę z prosiętami. Rzekł do niej: — Daj mi jednego prosiaczka. — To ci nie wystarczy, skoroś taki duży i głodny — rzekła maciora. — Mam więcej prosiąt, ale pochowały się. Jeśli cię ugryzę w ucho, a ty głośno krzykniesz, zaraz tu przybiegną, a wtedy weźmiesz sobie tyle, ile zechcesz. 11 Zaczarowany dzban 161 Ale maciora ugryzła mocniej, niż się spodziewał, i o mało co nie stracił ucha, a prosiaka i tak nie dostał. Potem spotkał owcę z jagniętami. — Daj mi jedno jagnię — rzekł lis. — Czyż jedno jagnię ci wystarczy? — spytała owca. — Ale jeśli chcesz, to stań u stóp pagórka. Ja zaś stanę na górze i wpadnę na ciebie tak, że w ogóle odechce ci się jeść i będziesz miał spokój. Lis usiadł u stóp pagórka, owca zaś wzięła długi rozbieg i tak mocno łupnęła w lisa, że o mało nie wyzionął ducha. Wtedy usiadł pod świerkiem i powiedział sam do siebie: — Byłem wyjątkowo głupi, że dałem się nabrać klaczy na przeczytanie napisu na jej kopycie. Przecież napis się już zatarł, bo klacz stara. Jeszcze głupszy byłem, gdy dałem się nabrać maciorze i pozwoliłem, żeby ugryzła mnie w ucho. Ale najgłupszy byłem, wierząc takiej głupiej owcy, że uspokoję głód, gdy ona skoczy na mnie. Tak, wtedy byłem jednak najgłupszy. Na świerku siedział chłop i ścinał gałęzie. Gdy lis skończył, chłop upuścił siekierę, która spadając odcięła lisowi ogon. — O — rzekł lis — nie można nawet posiedzieć i pogadać ze sobą, bo zaraz przypłaca się to ogonem! Pelle ze wsi Żyło sobie kiedyś dwóch braci. Jeden było bogaty, drugi zaś biedny i miał dużo dzieci. Pewnego dnia biedny przyszedł do bogatego z prośbą o trochę jedzenia na święta. Dostał kawałek wieprzowiny i placek, ale kazano mu, by poszedł z tym darem tak daleko, jak daleko wiedzie droga. Zrobił, jak mu przykazali i doszedł do wielkiej zagrody. Zobaczył tam dwóch ludzi rąbiących drwa, którzy spytali go, dokąd zmierza, on zaś rzekł: — Mój brat przysłał mnie tu z tym kawałkiem wieprzowiny i tym plackiem. Wtedy powiedzieli: 162 — Jeśli wejdziesz do sieni, to zobaczysz młynek. Poproś człowieka, który wyjdzie, żeby ci go podarował. Wróć potem tutaj, to nauczymy cię mleć. Chłop zrobił, co mu kazali i dostał młynek. Gdy nauczył się już puszczać go w ruch i zatrzymywać, wrócił do swojej chaty. Wtedy z młynka wyskoczył dom pełen przepięknych sprzętów, jakie tylko są na świecie, drogie ubrania i najprzeróżniejsze jedzenie, z każdej strony przy wejściu jeden pies łańcuchowy i wielki kogut. Wtedy chłop zaprosił swego bogatego brata na ucztę świąteczną. On zaś spytał: — A czymże ty mnie poczęstujesz? Przecież sam żebrzesz! Ale przyjdę. — Co ze sobą weźmiemy? — spytała chłopa żona. — Po placku owsianym dla każdego syna. Nie możemy dać mniej, bo to byłoby nieuczciwe. Ale i tak dużo stracimy, bo aż pięć placków owsianych. Gdy bogaty przyszedł i zobaczył, jak pięknie mieszka Pelle ze wsi, zawstydził się tych placków owsianych i rzucił je psom uwiązanym przy wejściu. Ale one żywiły się tylko słodkim mlekiem i miękkim pieczywem. Gdy zaś ujrzał młynek, zaraz chciał go pożyczyć, i pożyczył. Ale nie nauczył się go zatrzymywać. Gdy chłop wrócił do domu, z młynka posypała się słodka kasza, którą napełnił wszystkie naczynia. W końcu wszystkie izby były pełne kaszy, a młynek nie zatrzymał się, dopóki nie przyszedł Pelle ze wsi. Gdy o młynku dowiedział się król, zaraz go pożyczył, ale nie odniósł go z powrotem. Gdy Pellemu ze wsi skończyło się jedzenie, posłał po młynek swojego wielkiego koguta. Kogut uszedł kawałek drogi i spotkał wilka. — Dokąd idziesz, bracie kogucie? — spytał wilk. — Idę na zamek królewski z prośbą, by dano Pellemu jego młynek — zapiał kogut. — Czy weźmiesz mnie z sobą? — zapytał wilk. — Właź do środka! — odparł kogut. I połknął wilka. Gdy uszedł kawałek drogi, spotkał niedźwiedzia. 163 — Dokąd idziesz, bracie kogucie? — spytał niedźwiedź. — Idę na zamek królewski z prośbą, by Pellemu oddano jego młynek. — Czy weźmiesz mnie z sobą? — Właź do środka! I połknął niedźwiedzia. Dalej spotkał lwa. — Dokąd idziesz, bracie kogucie? — Idę na zamek królewski z prośbą, by Pellemu oddano jego młynek. — Czy weźmiesz mnie z sobą? I połknął również lwa. Gdy przybył na zamek królewski, usiadł na schodach i zaczął piać, że aż roznosiło się po całym zamku: — Pelle ze wsi chce odzyskać z powrotem swój młynek. Król wypuścił wtedy na koguta wszystkie owce, duże i małe. — Fokaż, co potrafisz, wilku! — rzekł kogut. I wilk rozszarpał wszystkie królewskie owce i barany, a kogut ciągle się wydzierał. Wtedy król wypuścił wszystkie swe konie. — Pokaż, co potrafisz, niedźwiedziu! — rzekł kogut. I niedźwiedź rozszarpał wszystkie królewskie klacze i ogiery. Wtedy król wysłał wszystkie swe zwierzęta, by rozszarpały koguta. — Pokaż, co potrafisz, lwie! — rzekł kogut. I lew rozszarpał wszystkie zwierzęta. Gdy król nie mógł koguta ani uciszyć, ani zabić, poprosił swego kucharza, by go zarżnął, upiekł i dał królowi do zjedzenia. Kucharz zrobił, jak mu kazano. Ale nawet gdy król zjadł koguta, ten nadal nie przestał się wydzierać. I król wyzionął ducha. Wtedy kogut wziął młynek na plecy i wrócił do domu do Pellego ze wsi, który go przyjął z wielką radością. Roztropnością zwycięża się skąpstwo. Tak też było z królem. 164 41 I •mr- Leniuch Lasse Żyła sobie kiedyś staruszka, która miała syna imieniem Lasse. Był on tak leniwy, że wszyscy sąsiedzi nazywali go Leniuchem Lasse. Pewnego dnia matka poprosiła go, by wziął sanki i przywiózł jej do domu ceber wody z jeziora. Ale Lasse nie ruszał się spod pieca i wykrzywiał się. — Jeśli będziesz tak miły i zrobisz to, o co cię proszę, mój chłopcze, to dostaniesz ode mnie coś dobrego — rzekła staruszka i dała mu dużą pajdę chleba. — Możesz ją sobie pojadać, ciągnąc sanie z pustym cebrem. No i Lasse poszedł. Gdy wszedł na lód na jeziorze i zaczął czerpać wodę, wyciągnął przypadkiem ogromnego szczupaka. — Jak to dobrze, że go złapałem — rzekł Leniuch Lasse. — Gdy tylko wrócę do domu, matka mi go ugotuje i najem się jak chłop. — Puść mnie — rzekł szczupak — i daj mi kawałek chleba, a otrzymasz wszystko, co zechcesz. Musisz tylko zawołać: „O szary szczupaku pływający w trzcinach!" Leniuch Lasse dał mu całą pajdę chleba i puścił z powrotem do jeziora. Gdy wracał do domu, pomyślał, że to zbyt męczące wlec sanie z wodą i zawołał: O, szary szczupaku pływający w trzcinach, niech sanie same suną do domu z cebrem wody! I sanie ruszyły, jakby były żywe, a chłopak szedł z tyłu i tylko się przyglądał. Potem wysługiwał się szczupakiem przy każdej robocie. Któregoś dnia przechodził koło zamku królewskiego, a stojąca na ganku księżniczka śmiała się, widząc, że sanie suną przodem^ a on idzie z tyłu i tylko im się przygląda. Gdy Leniuch Lasse zauważył, że księżniczka śmieje się z niego, pomyślał: Już ja ci spłatam figla. Gdy się tak zastanawiał, co zrobić, przypomniał mu się szczupak i rzekł: 165 O, szary szczupaku pływający w trzcinach, niech się księżniczce urodzi w tym roku dziecko! Po jakimś czasie księżniczka urodziła dziecko, ale nie wiedziała, kto jest jego ojcem. Gdy tylko dziecko na tyle podrosło, że mogło, chodzić, król rozkazał, aby -wszyscy raążczyźrd z bliska i z daleka zebrali się w wielkiej królewskiej komnacie. Król bowiem dowiedział się od pewnej trollicy, że jeśli dziecko rzuci w górę jabłko, a w pobliżu będzie się znajdował ojciec dziecka, to jabłko potoczy się ku niemu. I przyszli mężczyźni, jedni z grodu królewskiego, inni z dalszych okolic, i ustawili się w komnacie, a dziecko podrzuciło jabłko. Ale jabłko nie zatrzymało się przed nikim. Następnego dnia przyszli inni mężczyźni i dziecko znowu rzuciło jabłko w górę. Ale stało się jak poprzednim razem, jabłko nie chciało się przed nikim zatrzymać. Trzeciego dnia przyszedł Leniuch Lasse, i gdy dziecko podrzuciło w górę jabłko, zatrzymało się ono u jego stóp. Wszyscy oczywiście pomyśleli, że to niemożliwe, by on był ojcem dziecka. Kazano więc dziecku podrzucić jabłko jeszcze raz, ale i wtedy zatrzymało się ono przed Leniuchem Lasse. Wtedy król wpadł w taką złość, że kazał wsadzić Leniucha i księżniczkę do koryta i zepchnąć na jezioro. Gdy trochę posiedzieli i pobujali się na falach, to w jedną, to w drugą stronę, Leniuch Lasse rzekł: O, szary szczupaku pływający w trzcinach, zawieź nas na kwitnącą wyspę. Wkrótce też dotarli do pięknej wyspy i wyszli na ląd. Gdy tak pochodzili i zabawili się trochę, ujrzeli wielki zamek. A kiedy się do niego zbliżyli, z zamku wyszedł wielki, wielki olbrzym, pan tego zamku. Ujrzawszy go, Lasse rzekł pośpiesznie: O, szary szczupaku pływający w trzcinach, niech olbrzym zapadnie się głęboko, głęboko i niech go przykryje ziemia. 166 I ziemia rozwarła się pod stopami olbrzyma i zapadł się z okropnym hałasem, a ziemia zamknęła się nad nim i porosła trawą. I tak oto Leniuch Lasse zawładnął zamkiem i całą wyspą. A było tam tak pięknie, że księżniczka była wniebowzięta. Upłynęło trochę czasu. Któregoś dnia Lasse stanął na brzegu wyspy i krzyknął w stronę, z której przybył: O, szary szczupaku pływający w trzcinach, zbuduj złoty most nad jeziorem i falami! I wnet oczom jego ukazał się szeroki, wspaniały most, mieniący się i lśniący w słońcu, a podobnego nikt nie widział dotąd. Wtedy Leniuch Lasse wysłał posłów do ojca księżniczki i zaprosił go do siebie. Gdy król przybył, trudno mu było uwierzyć, że Leniuch Lasse jest tak dostojnym panem i miewa się aż tak dobrze. Usiedli za stołem i w czasie uczty Leniuch powiedział pod nosem: O, szary szczupaku pływający w trzcinach, wrzuć królowi do sakiewki moją srebrną łyżkej Gdy już zjedli i zaczęto sprzątać ze stołu, do Leniucha podszedł sługa i powiedział po cichu, że zginęła drogocenna diamentowa łyżka, na której trzonku wyryta była Maryja Panna z Dzieciątkiem w żłobku, i nikt nie wie, co się z tym stało. Wtedy król zapytał, o co chodzi, a Lasse odpowiedział, że ze stołu zginęła łyżka. — Temu, kto odważył się ukraść łyżkę z tego stołu, należy ściąć głowę, i to natychmiast — rzekł król. Przetrząśnięto więc szaty i kieszenie wszystkich obecnych, a łyżki jak nie było, tak nie było. Wtedy król rzekł: — Ja też sprawdzę u siebie, choć na pewno jej nie mam. Król przeszukał wszystkie swoje kieszenie, ale łyżki nigdzie nie było. Potem wyciągnął sakiewkę na pieniądze i okazało się, że właśnie tam jest łyżka. — Wydałem wyrok śmierci na tego, kto wziął łyżkę, a teraz sam zostanę skazany — rzekł król. — Nie — rzekł na to Leniuch Lasse — nie chcę tego. Wpra- 167 wdzie to ja jestem tym chłopcem, którego wsadziliście do koryta razem z księżniczką i pragnęliście naszej zguby, ale nie chcę, żebyście wy z mego powodu mieli cierpieć. Król bardzo się tym ucieszył i przygarnął z powrotem swą córkę i Leniucha Lassego. Potem Leniucha Lassego ustanowiono następcą tronu, tak że odziedziczył ziemie i królestwo po śmierci starego króla. Mieszek, skrzypeczki i strzelba Była sobie kiedyś stara baba, która wysłała syna na służbę jako pastucha. Gdy przesłużył rok, dostał jako zapłatę szóstaka. Tyleż dostał po drugim i po trzecim roku. Gdy zebrał już trzy roczne wypłaty, wybrał się z powrotem do starej matki. Szedł sobie drogą, śpiewał i radował się, powtarzając: — Szczęśliwiec ze mnie! Służyłem przez trzy lata, dostałem po szóstaku za każdy rok. Szczęśliwiec ze mnie! Gdy tak szedł, spotkał jakąś staruchę, która słysząc to, rzekła: — Daj mi jedną monetę, pastuszku. — Tak, to chyba będzie sprawiedliwie — odparł chłopiec. I dał jej szóstaka. Szedł dalej drogą, śpiewając, radując się i wykrzykując: — Szczęśliwiec ze mnie! Służyłem przez trzy lata, za każdy rok dostałem szóstaka. Jednego wydałem. Mam jeszcze dwa. I znów spotkał staruchę, która widząc, że wciąż taki wesoły i nie skąpy, rzekła: — Daj mi jedną monetę, pastuszku. — Dobrze — odrzekł chłopiec — to chyba będzie sprawiedliwie. — I dał jej drugą. I została mu już tylko jedna. Mimo to był wesół, śpiewał i wołał: — Szczęśliwiec ze mnie! Służyłem przez trzy lata, dostałem po szóstaku za każdy rok. Dwa wydałem. Został mi jeszcze jeden. I wtedy znów spotkał tę samą staruchę, która powiedziała: — Daj mi tego szóstaka. 168 — Tak, to chyba będzie sprawiedliwie — odrzekł i dał jej ostatnią monetę. Gdy jednak uszedł kawałek drogi, ogarnął go wielki smutek i zaczął ronić łzy, bo przypomniało mu się, jak ciężko harował, jak podarł przy pracy ubranie, a teraz zmarnował całą zapłatę i nie miał nawet na nici do zszycia, i tak miał wrócić do matki. Wiedział, że usłyszy mnóstwo przykrych słów i dostanie porządnie w skórę. Usiadł więc na kamieniu i gorzko zapłakał. Wtedy znów przyszła starucha i spytała: — Dlaczego tak gorzko płaczesz? — O, mam czego płakać. Służyłem przez trzy lata, dostałem trzy szóstaki, a teraz je straciłem. Będę miał za swoje, gdy dowie się o tym matka. — O, chłopcze, to chyba ja je od ciebie dostałam — rzekła na to starucha. — To możliwe — odparł. — Tak, to ja. Pomyśl teraz jednak trzy życzenia, a dostaniesz, czego tylko zapragniesz. Dobrze, pomyślał pastuszek. Jeśli to się spełni, nie będę żałował moich szósiaków i z radością wrócę do matki. Pierwszą rzeczą, której zapragnął, był taki mieszek, w którym nigdy by nie zabrakło pieniędzy. Drugą rzeczą, której pragnął, były takie skrzypeczki, które za każdym razem, gdy na nich zagra, roztańczą wszystko naokoło. Trzecią rzeczą, której pragnął, była taka strzelba, z której zabije wszystko, co zechce. Dostał to, czego sobie życzył. No, pomyślał, teraz już nie boję się wracać do matki. Gdy matka zobaczyła, co przyniósł, zaczęła gderać z powodu strzelby i skrzypeczek. Mieszek się jej jednak podobał. — A teraz — rzekła — niech zobaczę, czy rzeczywiście wyciś-niesz z mieszka tyle pieniędzy, ile chcesz. Jeśli to zrobisz, to pójdę do wsi kupić dla nas ciasta i trochę mleka. — Oho, chleb i trochę mleka! — rzekł pastuszek. — Nie, najpierw kup beczkę żyta i cztery funty wieprzowiny! — Och, ty głupcze, żeby tylko wystarczyło na to. o czym mówiłam. 189 — No to patrz i przekonaj się sama — rzekł pastuszek. — Nadstaw swój fartuch! Baba nadstawiła fartuch, a pastuszek rozwiązał mieszek i trzymał go nad fartuchem, aż fartuch się wypełnił tak, że trzeba go było podtrzymać. — Teraz zrób to, 0 co cię prosiłem. Idź z tymi pieniędzmi po zakupy. Wynajmij sobie wóz i przywieź wszystko do domu! Jak wrócisz, dostaniesz więcej. Gdy baba przyszła do wsi, rzuciła się na wszystko po kolei, jako że baby nigdy nie mają dość, i ludzie we wsi zauważyli, że ma masę pieniędzy. Przyłapał ją wójt i musiała mu powiedzieć, skąd wzięła tyle pieniędzy. Po wsi rozeszła się wieść, że wszyscy mają zebrać się wieczorem u wójta i uradzić, co począć z babą mającą tyle pieniędzy. Ale gdy się zorientowali, że nikomu z nich nic nie zginęło, nie mogli jej os-> kar żyć o kradzież. Bardzo dziwili się, skąd wzięła tyle nowych srebrnych monet. Tymczasem pastuszek, nie mogąc się doczekać powrotu matki na wieczerzę, wziął strzelbę i skrzypaczki i poszedł do wójta, gdzie zastał zebranych wszystkich mieszkańców wsi i zapytał, dlaczego nie chcą puścić jego matki. — Dlatego, że ma tyle srebrnych monet — rzekł wójt — choć nikomu z nas nic nie zginęło. — Aha — rzekł pastuszek. — Jeśli myślicie, że je ukradła, to mylicie się. Wyciągnij swój kapelusz — rzekł do wójta — a ja ci pokażę, że mam ich jeszcze więcej. Wójt nadstawił kapelusz, a pastuszek napełnił go monetami i zwrócił się do reszty: — Podzielcie między siebie to wszystko, żeby każdy, stary czy młody, dostał równą ilość i pozwólcie odejść mej matce w spokoju, jeśli nie macie jej nic innego do dania w zamian. A ja, jeśli zechcę, zagram wam, skoro was się tu tyle zebrało. — Co? — odezwali się młodzi. — Umiesz grać? I dopiero wtedy zauważyli, że przyniósł ze sobą skrzypeczki. Pastuszek zaczął grać chodzonego, i ludzie, ławy, krzesła i wszystko, co było w chacie, zaczęło tańczyć. Ale w tym samym momencie 170 rozhuśtana kołyska uderzyła w kapelusz wójta, pieniądze wysypały się i potoczyły na wszystkie strony. I wtedy wszyscy, młodzi i starzy, zaczęli uganiać się za monetami, wybuchały co chwila okropne kłótnie i sprzeczki o to, komu dostało się najwięcej. Wójt zaczął błagać, by pastuszek przestał grać i obiecał, że odda z powrotem wszystkie pieniądze, jak je tylko zbiorą. Ale pastuszek odrzekł: ----Nie, nie zależy mi na pieniądzach. Będę miał ich więcej. Do dnia dzisiejszego w wiosce są ludzie, którzy uważają, że nie dostało im się sprawiedliwie z pastuszkowego mieszka. To była pierwsza zabawa, jaką urządził pastuszek przy pomocy swego mieszka i skrzypeczek. Pastuszek podszedł do matki, która kupiła beczkę żyta i cztery funty dobrej wieprzowiny, nie licząc innych drobniejszych przysmaków. Z zakupów tych była bardzo zadowolona. Potem pastuszek spytał matkę, czy nie chciałaby mieć lepszego mieszkania. Staruszka odparła na to: — Nie, nigdy nie opuszczę swego małego pieca i starego łóżka. Pastuszek kazał więc naprawić starą chatę z chrustu, tak że wyglądała jak wielki pałac i nazwał ją zamkiem Risberga. Pewnego niedzielnego poranka zdarzyło się, że gdy pastuszek szedł drogą ze wsi, zobaczył na sośnie tokującego cietrzewia. Zdjął z pleców strzelbę i choć strzelił w zupełnie inną stronę, cietrzew spadł w krzew cierniowy. Właśnie nadjechał biedny, obdarty pleban zdążający do kościoła, by odprawić nabożeństwo, i spytał: — Do czego strzelałeś, pastuszku? — Na sośnie siedział cietrzew i urągał mi — odparł pastuszek — a teraz leży w tym oto cierniowym krzewie. Jeśli chcesz go, to weź, bo ja go nie chcę. Pleban podziękował grzecznie, podjechał bliżej, zszedł z konia, przywiązał go do brzozy i uśmiechając się przy tym cały czas do' pastuszka, myślał, jaką dobrą będzie miał pieczeń. Wtedy pastuszek wziął skrzypeczki w ręce i zagrał taką półeczkę, że plebana podrzuciło w górę i spadł w krzew, tylko strzępy odzienia fruwały w powietrzu. Podarł sobie ubranie i nie mógł tego dnia 171 odprawić nabożeństwa. A ponieważ koń zerwał się i pobiegł przed siebie, musiał sam zanieść cietrzewia do domu. W kościele nie było tego dnia nabożeństwa, parafianie oskarżali plebana, a on oskarżał pastuszka i tak spór trwał bez końca. Sprawa dotarła w końcu do króla i skazano pastuszka na powieszenie. Gdy ludzie zebrali się pod szubienicą, pastuszek rzekł: — Wiem, że jest taki zwyczaj, iż ci, którzy mają być straceni, mogą sami odmówić pacierz i poprosić innych, by modlili się za biednego grzesznika. Czy ja zamiast tego nie mógłbym zagrać polki na swoich skrzypeczkach, by moja śmierć była łagodniejsza i weselsza? — Coś takiego — rzekli ludzie — skoro jednak umiesz grać, mizeraku, to niechże cię usłyszymy! — Co?! — zawołał pleban. — Jeśli pozwolicie mu zagrać, to ja chcę, abyście przywiązali mnie do tej sosny. Znał on już bowiem obertasy pastuszka. Przywiązali go więc wszystkimi postronkami i powrozami, które naprędce znaleźli. Pastuszek zaczął grać. Wszyscy ruszyli w tany. A pleban kręcił się wokół sosny jak wyschnięta skóra cielęca. Kat wlazł już na szubienicę i zaczął przygotowywać pętlę, na której miał zawisnąć pastuszek. Zaczął jednak podrygiwać, postronki zaplątały mu się wokół szyi i sam zawisnął na szubienicy. A wszyscy tańczyli tak długo, aż padli martwi. Doniesiono o tym zdarzeniu królowi, który kazał pastuszka przywołać do siebie, skoro jest takim mistrzem w strzelaniu i graniu. W kraju panował akurat niepokój, bo córka króla nie godziła się na małżeństwo z księciem Portugalii. Gdy pastuszek stanął przed królem, ten rzekł do niego: — Jak się zwiesz i skąd wywodzi się twoja sława? — Jestem z Karabasu — odparł. — Moje imię to pan markiz Karabas. — Ach tak — rzekł król. — Jeśli pomożesz mi w ważnej, znanej ci już sprawie, to dostaniesz moją jedyną córkę, a jako jej wiano, połowę królestwa, resztę zaś po mojej śmierci. 172 •I Pastuszek skłonił się na to i podziękował, jak umiał najpokor-niej. — Wszystko chyba się uda, bo jest na to jeden prosty sposób — powiedział. — Wszyscy będą mieli wesołą śmierć, a cały kraj dostanie się pod panowanie Waszej Wysokości po wieczne czasy. Wszyscy wyginą co do jednego. — Dobrze — rzekł król. — Jeśli to uczynisz to ja na pewno dotrzymam danego ci słowa i spełnię obietnicę. — Dobrze, a więc jutro rano niech Wasza Królewska Mość raczy wyruszyć ze mną. Wyruszyli na wroga, a nieprzyjaciół było tyle, ile ludzi w całym kraju. Pastuszek zaczął strzelać i grać. Kto tylko usłyszał strzał, umierał jak mucha. Reszta zatańczyła się na śmierć. Gdy pastuszek i król przeszli tak kilka razy przez obóz, pokładli wszystkich trupem, jakby to były ropuchy i myszy. Tuż potem pan marki;: z Karabas otrzymał rękę królewny, a w całym kraju zapanowała wielka radość, że królowi trafił się taki dobry zięć, a królewnie tak dobry małżonek. Matka pana markiza Karabasa umarła w zeszłym roku, w wieku lat osiemdziesięciu. Fortuna Żył sobie kiedyś bogaty pan, a miał on chłopa, u którego służyło trzech parobków. Jeden nazywał się Duży Per, drugi Mały Per, a trzeci Pelle. Pelle często mawiał: — Kiedyś na pewno i do mnie uśmiechnie się szczęście. Czas płynął i wreszcie zmarło się bogatemu panu. Młoda i piękna pani została sama. Pewnej nocy, gdy wszyscy trzej parobkowie spali w szopie dla służby, przed wejściem rozległ się głos: — Pelle, wyjdź! Chcę z tobą pomówić! Pelle wyszedł i spostrzegł przed drzwiami młodą kobietę. 173 — Czego chcesz? — spytał Pelle. — Nazywam się Fortuna — odparła. — Miałam najpierw pomóc komu innemu, ale odwrócił się ode mnie. Przyszłam więc do ciebie. Włóż na siebie to piękne ubranie, idź do wdowy po twoim panu i poproś ją o rękę. Sam wtedy staniesz się wielkim panem i będziesz mógł mieć wszystko, co tylko zechcesz. Ale pamiętaj 0 jednym, bądź zawsze dobry dla biednych. Pelle poprosił wdowę o rękę, a ona od razu przyjęła oświadczyny i wnet się pobrali. Od tej chwili wszystko mu się udawało. Z pól zbierał dużo ziarna, bydło chowało się zdrowo, a jego liczne statki szczęśliwie żeglowały po morzach i jeziorach. Ale przez to powodzenie Pelle stał się zarozumiały i nieprzystępny. W końcu zapomniał zupełnie o tym, co mówiła Fortuna. Dla biednych zrobił się zimny jak głaz i takim pozostał przez wiele lat. Pewnego ranka weszła na podwórze staruszka i rzekła do sługi: — Poproś, by wyszedł twój pan! Chcę z nim pomówić. Ale napuszony Pelle odparł: — Nie chcę mieć nic wspólnego z obdartymi babami. Służący przekazał odpowiedź słowo w słowo. Wtedy staruszka rzekła: — Wracaj do niego zaraz. Pokłoń się parobkowi Pelle od Fortuny i powiedz, że muszę z nim pomówić. Kiedy Pelle to usłyszał, wpadł w wielki strach. Zaraz wyszedł 1 grzecznie spytał: — Czego ode mnie chcecie? — Miałam do ciebie wielką cierpliwość — odparła Fortuna -z godnością — ale teraz zostanie ci wymierzona sprawiedliwa kara i staniesz się znów biedakiem. Pomogę komu innemu, komuś, kto lepiej znosi swoje powodzenie. Pelle z początku ze spokojem słuchał słów Fortuny. Myślał, że bogactwa i tak wystarczą mu aż do śmierci. Ale stało się inaczej. Nastały nieurodzaje, padało bydło, statki rozbijały się, a wkrótce żona odeszła z tego świata, wpędzona do grobu tymi nieszczęściami. ' Pelle dostrzegł teraz właściwe rozmiary klęski. Przeczuwał też, 174 1 1 i i 4 I że spłonie mu dom. Włożył więc wszystkie swoje złote monety do* wydrążonego pnia, który po kryjomu zaciągnął na brzeg jeziora. Gdy powrócił, dom stał już w płomieniach. Cały jego majątek uchodził z dymem. Wrócił więc do pnia z monetami, który był jego ostatnią nadzieją. Ale gdy zszedł nad jezioro, ujrzał ku swemu przerażeniu, że pień odpłynął podmyty przez fale. Znalazł jednak łódkę, w której przeprawił się na drugi brzeg. Mieszkał tam pewien znajomy kowal. Do niego też udał się Pelle użalając się na swoje nieszczęście. Tymczasem Fortuna, zostawiając Pellego jego własnemu losowi, zaczęła okazywać przychylność właśnie temu kowalowi. Kowal przyznał się, że znalazł pień z pieniędzmi i wspaniałomyślnie zaproponował, by obaj podzielili się nim po połowie. Pelle był tak przybity swym nieszczęściem, że nie chciał przyjąć wspaniałego podarunku. Żona kowala przekonała jednak załamanego Pellego, że powinien coś od nich przyjąć, i gdy odchodził od poczciwego kowala, wziął na drogę dwa chleby. Do każdego chleba żona kowala włożyła przy pieczeniu wiele złotych monet. Gdy Pelle uszedł kawałek drogi, bochenki zaczęły mu bardza ciążyć. Postanowił więc podarować je chłopu mieszkającemu przy drodze. Ten nie chciał ich przyjąć, ale jego żona, ponieważ niedawno pożyczała chleb od kowala, wzięła bochenki i oddała kowalowi, dziękując za pożyczkę. Gdy żona kowala znalazła w chlebie złote monety, kowal rzekł: — Widzisz teraz, że Fortuna naprawdę jest z nami. Kowal nigdy nie zapomniał o tym, co powiedziała mu Fortuna. Był zawsze dobry i miłosierny dla biednych, a Fortuna nie opuszczała go do końca życia. A Pelle, który zlekceważył jej zalecenia, stał się wkrótce takim nędzarzem, że nie mając na chleb, wkrótce pomarł z głodu. 175 Mały Hans Żył sobie kiedyś młody człowiek, który nazywał się Nils. Pewnej nocy, wracając do domu, przechodził koło cmentarza. Ujrzał tam dwa duchy walczące ze sobą zaciekle. — Co się tu dzieje? — spytał Nils ducha, który był bardziej pobity. — Za życia byłem mu winny sześć groszy i nie zdążyłem ich przed śmiercią oddać. Dlatego nie daje mi spokoju w grobie. Nils wyciągnął wtedy sakiewkę i zapłacił sześć groszy wierzycielowi. W tej samej chwili duchy znikły. Kilka dni potem Nils miał się wybrać w świat, by szukać szczęścia. Poszedł przedtem na grób matki prosić ją o błogosławieństwo. Gdy wstał z kolan, ujrzał stojącego obok siebie młodzieńca mniej więcej w tym samym, co on, wieku. Młodzieniec zapytał go, czy mógłby wyruszyć razem z nim, ponieważ też wybiera się w świat. Powiedział, że nazywa się Mały Hans. Nils chętnie przystał na jego towarzystwo i ruszyli przed siebie. Niczego im nie brakowało, bo Mały Hans potrafił wszystko gdzieś wynaleźć. Po długiej wędrówce dotarli do miasta, w którym wszystkie domy przybrane były na czarno. Zatrzymali się w oberży i spytali o powód żałoby. — Jesteście chyba obcy, jeśli nic nie wiecie o nieszczęściu, które nas spotkało — odrzekł oberżysta. — Jedyna córka króla została zaczarowana przez złego czarownika. Król wpadł w taką rozpacz, że wszystkie domy rozkazał przybrać na czarno. Królewna jest niezwykle piękna i wielu królewiczów ubiegało się już o jej rękę. Nim jednak który ją dostanie, musi odgadnąć trzy zagadki. Jeśli nie potrafi dać dobrej odpowiedzi, królewna każe ściąć mu głowę, a ciało powiesi w swoim ogrodzie. Ogród jest już pełen trupów, a królewna ma zwyczaj przechadzać się wśród swoich zalot-ników. Król jest całkowicie zrozpaczony i rozkazał, by we wszystkich kościołach modlono się za biedną królewnę i za dusze wszystkich nieszczęśników. — Nils, ty powinieneś starać się o rękę królewny — rzekł Mały Hans. — Pomogę ci, ale1 najpierw musisz pójść za mną. 176 f Po czym zawrócił i poszedł w kierunku wielkiego boru znajdującego się daleko za miastem. Rozglądając się na boki, szli dość długo, aż w końcu doszli do wielkiego dołu. Leżał tam bardzo stary człowiek, który nie mógł się podnieść z ziemi. Mały Hans pomógł staruszkowi wstać i w zamian za to dostał szarą szatę, miecz i parę skrzydeł. Ten, kto odział się w szatę, stawał się niewidzialny,, a wszystko, czego dotknął mieczem, przyczepiało się do niego. A na skrzydłach można było lecieć tak daleko, jak się chciało. Obaj przyjaciele wrócili do miasta i udali się na zamek. Wyglądał on strasznie i ponuro, przystrojony na czarno od ziemi aż po dach. Mały Hans okrył się szatą i stał się niewidzialny, a Nils podszedł do króla, mówiąc, że chce oświadczyć się królewnie. Zmartwił się król i dworzanie, gdy to usłyszeli, i próbowali namówić Niłsa, by zaniechał swego zamiaru. Królewna była jednak wyraźnie zadowolona i uśmiechała się do nowego zalotnika. Ponieważ Nils nie odstąpił od swego zamiaru, otrzymał zagadkę do rozwiązania. Miał powiedzieć, o czym myśli królewna. Zaprowadzono go do małej komnaty, w której miał spędzić noc, głowiąc się nad zagadką. Mały Hans poszedł tymczasem za królewną do jej komnaty. Wieczorem królewna otworzyła okno i przypiąwszy sobie skrzydła, powiedziała: — W górę, na Niebieskie Wzgórze. Mały Hans również przypiął skrzydła i poleciał za nią. Cały czas potrącał królewnę swym mieczem, aż kilka razy zawołała: .— Ach, co za pogoda! W końcu dolecieli na Niebieskie Wzgórze. Królewna weszła do* wnętrza góry, a Mały Hans wsunął się za nią. W środku roiło się od szkaradnych trolli, które wyglądały jak głowy kapusty zatknięte na kijach od miotły. Na tronie siedział odrażający, stary troll, który przewodził wszystkim. — Witamy, królewno! — rzekł. — Czy zanosi się na jakąś nową ofiarę? . Królewna odpowiedziała „tak" i poprosiła, by powiedziano jejs o czym ma myśleć do następnego dnia. — Myśl o tym! — odparł troll i wręczył jej srebrną łyżkę. 12 Zaczarowany dzban 177 I Królewna poleciała z powrotem na zamek, a mały Hans za nią. Gdy weszła do swej komnaty, chciała włożyć łyżkę do szkatułki, ale Mały Hans wyciągnął miecz i dotknął nim łyżki, która przylepiła się do ostrza. Mały Hans udał się zaraz z łyżką do Nilsa, a gdy następnego ranka królewna spytała, o czym myślała przez noc, Nils pokazał jej łyżkę. Królewna zbladła jak płótno, ale i król, i dworzanie bardzo się uradowali. Król rozkazał, by miasto natychmiast przystrojono na biało na znak, że zalotnik odgadł pierwszą zagadkę. Następnego wieczoru królewna znów poleciała na Niebieskie Wzgórze, a Mały Hans za nią. Tym razem tak mocno potrącał ją ¦mieczem, że kilka razy wykrzyknęła: — Ach, cóż to dziś za pogoda! Gdy królewna dotarła na Niebieskie Wzgórze, troll przyjął ją bardzo życzliwie i kazał jej myśleć o złotym pierścionku, życząc jej więcej szczęścia. Potem ruszyła w drogę powrotną. Gdy przelatywała nad morzem, upuściła pierścień, by nikt go nie ¦dostał w swe ręce. Ale Mały Hans wyciągnął miecz i wydobył nim pierścień. Po powrocie do domu oddał go Nilsowi. Gdy rano królewna ujrzała pierścień, pobladła jak kreda i osunęła się z krzesła. A król tak się uradował, że kazał całe miasto przystroić na czerwono. Wieczorem gdy królewna i Mały Hans znów byli w drodze na Niebieskie Wzgórze, tak ją mocno uderzał mieczem, że zawołała: — Ach, ach, ach, cóż to za pogoda dziś wieczorem! Gdy dotarli na miejsce, troll spytał, czy tym razem zalotnik odgadł jej myśl. Gdy królewna odparła „tak", troll rzekł: — Teraz więc pomyśl o mojej głowie. Chyba nikt tego nie odgadnie. Ale może ktoś podsłuchuje, jak się naradzamy. Wyjdę z tobą na zewnątrz i zobaczę, czy się ktoś tam nie ukrył. Królewna ruszyła do drzwi, troll odprowadził ją i wystawił na •dwór swą szkaradną głowę. Mały Hans skorzystał z okazji i odciął mu głowę, która w tej samej chwili przylepiła się do mie-•cza. Królewna nic nie zauważyła i poleciała przed siebie, a Mały Hans za nią. 178 Gdy rano królewna spytała Nilsa, o czym myślała, wyciągnął duże zawiniątko. Gdy je rozwiązał, na podłogę potoczyła się głowa trolla. Ujrzawszy to, królewna padła na podłogę jak martwa. Postanowiono teraz ukarać królewnę za zło, które wyrządziła. Gdy radzono nad najodpowiedniejszą karą, Mały Hans wysunął się do przodu i poradził, by najpierw wrzucono ją do kipiącej, wody, a potem przez trzy dni biczowano leszczynowymi rózgami, i dopiero wtedy opuszczą ją wszystkie złe duchy. Gdy odbyła tę okrutną karę, stała się znów dobrym człowiekiem, a była tak miła i łagodna, że wszyscy ją szanowali i kochali. Wyszła za mąż za Nilsa, który na dodatek dostał pół królestwa. Wtedy przyszedł Mały Hans, by się pożegnać. Król prosił go,, by został na dworze jako jego doradca. Mały Hans podziękował za ten zaszczyt i rzekł, iż nie może zostać tam dłużej. Powiedział, że jest tym umarłym, którego kiedyś Nils uratował, płacąc jego dług na cmentarzu. Teraz musi wracać do swego grobu. Nils i królewna po śmierci starego króla odziedziczyli królestwo-i panowali razem długo i szczęśliwie. Córka Słońca i Księżyca Słońce i Księżyc mieszkający na niebie mieli córkę piękną jak najpiękniejsza gwiazda. Pewnego razu, gdy siedziała spoglądając: w dół, poczuła wielką ochotę, by dostać się na ziemię i zobaczyć, jak tam jest. Tak długo prosiła i molestowała, że w końcu pozwolono jej na tę wyprawę, ale pod warunkiem, że będzie unikała ziemskich młodzieńców. Obiecała dotrzymać słowa i spuściła się na ziemię. Przez cały dzień chodziła i rozglądała się. Pod wieczór dotarła do małej chatki, w której mieszkała staruszka. Była już tak zmęczona po całodziennej wędrówce, że weszła do środka i spytała, czy może odpocząć. Chętnie została przyjęta. Ale staruszka wnet: spostrzegła, że to nie jest zwyczajna dziewczyna i co sił w nogach 179> pobiegła na dwór królewski, by opowiedzieć o swym pięknym i wyjątkowym gościu. Tymczasem dziewczyna usiadła i zaczęła prząść, a nitka snująca się spod jej placów była ze szczerego złota. Słońce, widząc, że wszyscy dworzanie spieszą się, by zobaczyć LÓrkę, chciało ją ostrzec. Zaczęło więc tak silnie świecić, że dziewczyna zatęskniła za domem i uniosła się z powrotem do nieba. I gdy dworzanie przybyli na miejsce, znaleźli tylko złotą nitkę na kołowrotku. Po jakimś czasie córka Słońca i Księżyca znów poczuła wielką chęć, by spłynąć na ziemię. Rodzice uprzedzali ją, jak poprzednio, by uważała na siebie. Znowu przyszła do chaty staruszki, by odpocząć, a ta czym prędzej poszła przywołać dworzan. Ale choć śpieszyli się, jak mogli, nie zastali już dziewczyny po przybyciu na miejsce. Słońce znów ostrzegło ją swymi promieniami i dziewczyna uniosła się do nieba. Jedynie złota nić na kołowrotku staruszki świadczyła o tym, że rzeczywiście' tam przebywała. Po pewnym czasie dziewczyna znów zapragnęła zejść na ziemię i po wysłuchaniu wielu przestróg zsunęła się już na dół. Gdy tym razem zmierzała do chaty staruszki, ta ujrzała ją już z daleka i pobiegła na dwór tak szybko, że dziewczyna nie zdążyła się schronić w bezpieczne miejsce. Gdy weszli dworzanie, siedziała i przędła. Słońce paliło niemiłosiernie, by przywołać córkę, ale było już za późno. Pewien dworzanin, który zakochał się w pięknej dziewczynie od pierwszego wejrzenia, podszedł do niej i poprosił, by zgodziła się zostać jego żoną. Młody, przystojny rycerz bardzo przypadł pannie do gustu i ofiarowała mu swą rękę. Żyli oboje bardzo szczęśliwie, ale nikomu nie udało się nakłonić młodej pani, aby zdradziła sekret, czyją jest córką. Czas mijał. Urodziło im się sześcioro dzieci i nadal kochali się gorąco i głęboko. Ale młoda pani nigdy ni słowem nie wspomniała o swym pochodzeniu, choć bardzo ją o to prosił jej małżonek. Pewnego dnia, gdy przechadzała się po ogrodzie wśród kwiatów, spostrzegła tak piękny kwiat, że zawołała: 180 — Jakem córka Słońca i Księżyca, wyrwę ten kwiat razem z korzeniami. Przechodzący obok staruszek usłyszał te słowa i tak oto wydała się jej tajemnica. Wszyscy byli zaskoczeni, że wywodzi się z tak znamienitego rodu i cieszyli się, że mają u siebie na ziemi córkę Słońca i Księżyca. W wiele lat później spacerowała sobie kiedyś po lesie ze wszystkimi swymi dziećmi. Wtedy ujrzała, że na niebie świeci jej ojciec Księżyc. Opanowała ją bezmierna tęsknota za domem, padła na kolana i zaczęła błagać: — Ojcze, zabierz mnie i moje dzieci do siebie, do nieba i uczyń nas gwiazdami. Księżyc usłyszał te prośby i przebaczył jej, że złamała dane słowo i pozostała wśród ludzi. Zabrał więc do siebie i ją, i dzieci, i odtąd po wieczne czasy świecą na niebie jako Plejady. Czeladnik kowalski Trochę dawniej niż sto lat temu w Norwegii, bardzo blisko Kristianii, terminował u kowala czeladnik, który wywodził się z rodziny żyjącej w parafii Skatelov w pobliżu Huseby w Sma-landzie. Czeladnik ten od wielu już lat był poza domem, stale wędrując po świecie. A działo się to właśnie w wieczór wigilijny, kiedy to ów czeladnik pracował u tego właśnie majstra na wsi niedaleko Kristianii. — Przyjemnie byłoby znaleźć się dziś wieczorem w Huseby — rzekł do swych kolegów, i wszyscy się z tego roześmiali. Wkrótce rozmowa się skończyła i zajęto się czym innym. Po pewnym czasie czeladnik wyszedł na dwór, by się załatwić i spostrzegł małego chłopca, który stanął obok niego i spytał: — Czy to ty chciałeś wyruszyć do Huseby dziś wieczorem? Czeladnik odparł: — Pewnie, że bym chciał, ale tak długiej drogi tak szybko się nie przebędzie. 181 — A właśnie, że tak — odparł chłopiec. — Jeśli chcesz, to znajdziesz się tam, nim zjedzą wieczerzę. Czeladnik dziwił się i powątpiewał, i rzekł: — Tego, o ile wiem, nie da się zrobić. — A właśnie, że się da — powiedział znów chłopiec. — Chodź za mną kawałek stąd, a wnet znajdziesz się na miejscu! Czeladnik zastanawiał się przez chwilę, w końcu rzekł: — Co mi szkodzi, może i pójdę za tobą. Zobaczę, co będzie dalej. I poszedł za chłopcem kawałek drogi w stronę lasu, aż nagle zdało mu się, że wchodzi do chaty, w której widzi leżącego na łóżku starucha przykutego grubym żelaznym łańcuchem do ściany. Czeladnik trochę się zdziwił widokiem starego, ale stał w milczeniu, czekając, co będzie dalej. — Czy to ty chciałeś się znaleźć w Huseby dziś wieczorem? — spytał starzec, podnosząc się ze szczękiem łańcucha. Czeladnik odparł zdumiony: — Bardzo chciałem. Ale chyba to niemożliwe? — Ależ tak, możliwe — rzekł starzec. — Znajdziesz się tam w ciągu godziny, jeśli zechcesz. Czeladnik zastanowił się chwilę, po czym chciał zmienić zamiar, ale myśl o drogim domu sprawiła, że zgodził się na podróż. — No to — rzekł — niech się stanie! — Niech się stanie — powtórzył starzec i podał mu piękny pas, starannie zdobiony haftem. — Przewiąż się tym pasem — rzekł — a za chwilę ruszysz. Nie obawiaj się żadnego niebezpieczeństwa, bo nie stanie ci się nic złego. Ale nim ruszysz w drogę, chcę ci powiedzieć kilka słów. Gdy znajdziesz się na miejscu, zatrzymasz się najpierw na podwórzu Nygarda. Pas zaniesie cię tylko tam, nie dalej, bo stamtąd masz już blisko. Musisz mi obiecać, że wykonasz to, co teraz ci powiem. Pamiętaj, że musisz to koniecznie zrobić. W przeciwnym wypadku spotka cię nieszczęście. Otóż, gdy tylko zatrzymasz się na podwórzu, zdejmiesz pas, wejdziesz do chaty i spytasz o matkę Malin. Gdy ją ujrzysz, szybko do niej podej- 182 dziesz i zapniesz jej pas, gdyż chcę jej go ofiarować. Musisz wiedzieć, że znam ją bardzo dobrze, gdyż przebywałem w tamtej okolicy przez ponad sto lat. Mieszkałem w wielkiej skalnej grocie, która znajduje się tam w pobliżu. Rzuciło mnie tutaj dziwne zdarzenie. Wtedy też byłem kowalem i robiłem zawiasy do wrót kościoła w Skatelov. Jeszcze raz proszę cię — rzekł starzec — byś nie zapomniał zapiąć pasa matce Malin. Czeladnik obiecał spełnić rzetelnie tę obietnicę. I w tej samej chwili powiało z niebywałą siłą, a w pół godziny później spadł bez najmniejszej szkody na podwórze Nygarda. Odpiął wtedy pas, wszedł do środka i zapytał o matkę Malin. Zjawiła się natychmiast. Była to stara, godnie wyglądająca kobieta o surowym obliczu. Czeladnik podszedł do niej, chcąc zapiąć jej pas. Wygląd staruszki bardzo go zdziwił. — Oto pas, który, tak jak prosił mnie pewien człowiek, darowuję wam, matko Malin — rzekł czeladnik. — Proszono mnie również, bym zaraz go wam zapiął. Staruszka przyjęła pas, ale powiedziała: — Zaraz go zwrócę. Wyjdź za mną na dwór, a zobaczysz, co się stanie! Ale czeladnik bał się gniewu starca i nie chciał się na to zgodzić. — Nie musisz się obawiać zemsty starca, bo on już nie może ci wyrządzić krzywdy — rzekła starucha. — Chodź tylko i zobacz, w jaki sposób odzyska on z powrotem ten pas! Mówiąc to, baba obwiązała pasem wielki dąb rosnący na podwórzu i w tej samej chwili drzewo zostało wyrwane z ziemi i wyleciało w powietrze z okropnym trzaskiem i świstem. — No, tak — rzekła baba z uśmiechem — stary niedługo dostanie swój pas. Czeladnik, zachwycony czynem baby, oddalił się zaraz. Domyślił się, że starzec miał zamiar zabrać starą do siebie, gdyż to ona z pewnością wysłała go tak daleko. Prawdopodobnie czeladnikowi nie udało się później tak samo szybko powrócić do Norwegii. 183 Chrzciny W Blekinge, w parafii Asarum, miało kiedyś podobno miejsce następujące wydarzenie. Pewna chłopka żęła na swoim pólku, gdy nagle ujrzała przed sobą dużą ropuchę. Ponieważ lubiła zwierzęta, a ropucha wydała się jej brzemienna, przestraszyła się, że może wyrządzić jej krzywdę. — Uważaj, biedaczko — rzekła miłym i delikatnym głosem — bo mogę cię skaleczyć sierpem, a nie chcę być za to odpowiedzialna. Biedna poczwaro, jesteś pewnie brzemienna, podobnie jak ja — ciągnęła kobieta, która była bardzo płodna i znowu czekała na rozwiązanie. Ale ropucha nic sobie nie robiła z tego, co mówiła kobieta, tylko w dalszym ciągu skakała przed sierpem. W końcu kobieta postanowiła odsunąć się dalej, aby ropucha jej nie przeszkadzała. Ale ropucha w tej samej chwili odezwała się: — Tak, zgadłaś, ja też jestem brzemienna i wnet urodzę dziecko. A teraz chcę cię prosić, byś do mnie przybyła i trzymała moje dziecko do chrztu, gdyż ja urodzę pierwsza. Potem ja przyjdę do ciebie i zostanę chrzestną matką twojego dziecka. Kobieta zdumiona tym, co powiedziała ropucha, odparła: — Jak się to może stać? Chyba to niemożliwe, byśmy sobie nawzajem wyświadczały takie przysługi! Ja nie mam pojęcia, jak by się to mogło odbyć. — O to się nie martw! — rzekła ropucha. — Przybiorę wtedy ludzką postać i będę wyglądała jak najprawdziwsza matka chrzestna. Obiecaj mi jednak, że na pewno do mnie przyjdziesz, gdy dam ci znać! Nie stanie ci się żadna krzywda i nie przydarzy ci się najmniejsze nawet nieszczęście. Kobieta zaskoczona prośbą ropuchy stała przez chwilę, przyglądając się jej ze szczególną uwagą, w końcu odparła: — Przyjdę do ciebie, jeśli tylko da się to zrobić bez żadnych kłopotów i jeśli nie stanie się przez to żadna krzywda ani mnie, ani mojemu domowi. Jeśli jednak nie będziesz mi mogła tego zapewnić, wolę nie obiecywać, że spełnię twoją prośbę. 184 Ropucha zapewniła ją, że kobieta będzie z tego miała raczej korzyść niż szkodę. — I możesz być pewna — mówiła dalej — że bydło będzie się lepiej chowało niż przedtem, że w domu twoim wszystko się szczęśliwiej ułoży i że wszystko będzie dobrze. Ale musisz na pewno przybyć, gdy tylko dam ci znać. W przeciwnym razie możesz się spodziewać, że nie najlepiej będzie ci się wiodło. Nie próbuj więc nie dotrzymać obietnicy. Kobieta obiecała, że na pewno przybędzie, i w tej samej chwili ropucha zniknęła. I tak codziennie kobieta czekała na wiadomość od ropuchy, a nawet wydawać by się mogło, że czekała ze szczególną niecierpliwością. Pewnego wieczoru, gdy siedziała w oborze i doiła krowy, ujrzała malutką ludzką postać wyłaniającą się z ciemnego kąta. Człowieczek zbliżył się do niej, stanął naprzeciwko i świdrował ją wzrokiem. Kobieta wyraźnie zmieszała się pod spojrzeniem tej dziwnej postaci, ale w końcu domyśliła się, że to posłaniec ropuchy. Wtedy człowieczek zaczął mówić: — Przynoszę pozdrowienia od mojej pani i jej życzenie, byś zgodnie z obietnicą poszła za mną i trzymała jej dziecko do chrztu. — Czy twa pani już urodziła? — spytała kobieta z uśmiechem. — Tak, kilka godzin temu urodził się jej syn — rzekł karzeł — i natychmiast musi być ochrzczony. A ty nie możesz zwlekać ani chwili — dodał, odwracając się w stronę, z której przyszedł. Kobieta rzekła: — Zaczekaj trochę, aż wejdę do domu i włożę lepsze ubranie. — Nie trzeba — rzekł karzeł — bo będziesz musiała się jeszcze raz przebrać, gdy znajdziesz się na miejscu. Na pewno nie masz tak pięknych szat, jakie są konieczne przy tej uroczystości. Wiedz, że tam są ludzie bogatsi w ubranie i inne rzeczy niż tu na górze. Odstaw ceber z mlekiem i natychmiast chodź za mną, bo ksiądz już czeka! 185 Kobieta weszła za karzełkiem w kąt, z którego się wyłonił i wnet znalazła się we wspaniałej izbie zastawionej bogato najpiękniejszymi meblami i sprzętami znajdującymi się zazwyczaj w takich izbach. Rozglądając się wokół, ujrzała wspaniałe łoże, na którym leżała blada, lecz młoda i piękna niewiasta. — Witaj! — rzekła z uśmiechem. — Podejdź no bliżej, bym 186 mogła z tobą pomówić — rzekła, podnosząc się na łożu. — Możesz sobie wyobrazić, jak ciężką miałam noc, nim udało mi się urodzić to dziecko. — Tu wskazała na małe czarno-brązowe dziecko leżące u jej boku. — Musisz się zaraz przebrać i włożyć szaty, które wiszą tam na ścianie. Chłopka nieco się zmieszała, ponieważ bała się, by nie stało się jej potem coś złego. Poprosiła więc, by pozwolono jej zrezygnować z tej łaski i zachować własne ubranie. — Moje dziecko — rzekła kobieta, która poprzednio była ropuchą — nie musisz się niczego obawiać, gdyż nie stanie ci się nic złego. Przecież ci już przedtem mówiłam, że nikt nie wyrządzi ci żadnej krzywdy. Musisz się pośpieszyć, bo goście już przyszli, a i ksiądz również. Są w drugiej izbie. Prosiłam ich, by tam przeszli, ponieważ przestawiłam tu kilka drobnych przedmiotów, żeby nie dowiedzieli się, co mam zamiar zrobić. Nie wiedzą też, kto będzie trzymał dziecko do chrztu. Bardzo zdziwią się na twój widok. Ale ty nie przejmuj się tym, co uczynią ani tym, co powiedzą! Chłopka szybko rozebrała się i włożyła na siebie niezwykle piękne i wspaniale na nią pasujące szaty. Były one utkane z najcieńszego jedwabiu i wyszywane złotą nicią w najbardziej wymyślne wzory. » Kiedy się ubierała, ujrzała duży młyński kamień tuż nad głową kobiety-ropuchy. Wydawało się, że kamień ten wisi na cieniutkiej jedwabnej nitce. Chłopka zamarła ze strachu i spytała kobietę-ropuchę, czy nie boi się, że kamień ten na nią spadnie. — O tak — odparła ropucha — boję się tak samo jak ty, gdy bałaś się mnie skaleczyć. Gdy chłopka była już ubrana, kazano wejść gościom. Natychmiast otworzyły się podwoje i weszło wiele osób obojga płci. Wszyscy byli kosztownie ubrani, szczególnie niezwykłym strojem wyróżniał się ksiądz. Zaraz zaczęto ceremonię chrztu, która przebiegała mniej więcej tak samo jak u nas, z tym jednak wyjątkiem, że ksiądz nic nie odczytywał, tylko wybełkotał kilka słów, których treści nie można było zrozumieć. 187 Gdy ceremonia dobiegała końca, co nastąpiło dość szybko, zaczęto przygotowywać wspaniałą ucztę. Serwis stołowy był ze szczerego złota i srebra, i widać było, że ustawia się najwymyślniejsze potrawy. W czasie gdy przygotowywano stoły, wszyscy z zaciekawieniem oglądali chłopkę i przypatrywali się jej z widoczną uwagą. Bełkotali coś między sobą, a kobieta zupełnie nic nie rozumiała z tego, co mówili. Kiedy wszyscy mieli już zasiąść za stołem, zamiast modlitwy przed jedzeniem, jak to my zwykle czynimy, zaczęła się gwałtowna wymiana słów, która skończyła się kłótnią i bójką. Wszyscy bowiem chcieli siedzieć na pierwszym miejscu koło księdza. W końcu ksiądz uciszył ten hałas. Panem domu był mały, przysadzisty mężczyzna z ciemnym zarostem na twarzy. Wyglądał również na bardziej wykształconego niż reszta towarzystwa. Poproszono też chłopkę, by zajęła miejsce za stołem. Nie mogła się jednak zmusić, by czegokolwiek posmakować, choć potrawy wydawały się wykwintne i smakowicie przyrządzone. Postanowiła sobie w duchu, że niczego nie spróbuje. Marzyła jedynie o tym, by być już w domu i szczęśliwie opuścić to towarzystwo. Gdy uczta się skończyła, co nastąpiło dość szybko, ponieważ wszyscy rzucili się na jedzenie jak wygłodniałe wilki, chłopka poprosiła, by pozwolono jej wracać. Ale matka dziecka błagała ją, by zaczekała, aż oddalą się goście, co też się zaraz stało. — Chodź ze mną teraz obejrzeć nasze komnaty — rzekł mężczyzna — i zaraz potem odejdziesz do domu. Chłopka udała się za mężczyzną, który prowadził ją przez wiele pięknych komnat. Jedna z nich była tak niezwykła, że kobieta nigdy podobnej w swoim życiu nie widziała. Na ścianach obitych drogimi tkaninami wisiały wielkie lustra oprawione w ramy ze szczerego złota. Pośrodku stał duży stół ze szczerego srebra, przykryty blatem z najbielszego marmuru. — Czy domyślasz się — rzekł mężczyzna — co znajduje się nad tą komnatą? — Nie — rzekła — skądże miałabym wiedzieć? — Nad tą komnatą — odparł mężczyzna — stoi twoja obora, 188 a dokładnie nad stołem jest zagroda twojego byka i za każdym razem, gdy sika, spora część tego spływa na stół, bo mocz byka najgłębiej przenika w ziemię. Przynosi to nam straty, ponieważ, niszczy blat stołu, a poza tym mamy kłopot z wycieraniem tych mokrych plam. Proszę cię więc, byś kazała przenieść oborę trochę dalej. Dostaniesz tyle złota, ile trzeba na budowę i zbudujesz sobie oborę znacznie większą i przestronniejszą. Nie wolno ci jednak nawet odrobiny tego, co dostaniesz, zużyć na coś innego. Chłopka obiecała spełnić jego życzenie i od razu się do tego zabrać. Teraz mężczyzna przeszedł z nią do komnaty, w której wykonywano najprzeróżniejsze prace. Wydało się jej, że widzi tam dwie swoje służące, jak stoją i mielą. — Czy poznajesz te dziewczyny? — spytał mężczyzna. — Tak — odparła kobieta — zdaje się, że to są moje służące. —- Zgadza się — potwierdził mężczyzna. — Służących twoich używam do wykonywania różnych prac, bo są gorsze od zwierząt i nigdy nie myślą o Bogu ani nie odmawiają najkrótszego nawet pacierza, czy to kładąc się spać, czy też wstając. A ty też nie należysz do tych chlebodawców, którzy by je do tego namawiali. I dlatego mam moc odbierania im sił i używania ich do swoich prac. Osłupiała kobieta rzekła: — Rzeczywiście wierzę w to, bo służące często skarżą się, że brak im sił i że czują zmęczenie w rękach i nogach. Rzeczywiście często się zdarza, że narzekają, iż są bardziej zmęczone rano niż wieczorem. — Tak — odparł mężczyzna — szczególnie nocą odbieram im siły. Chciałbym ci jednak pokazać jeszcze jedną rzecz. I mężczyzna otworzył podwoje, za którymi był mały pokoik. Na środku podłogi stała duża kadź, pełna różnych obrzydliwości. — Jak myślisz, co to jest? — spytał mężczyzna. Kobieta odpowiedziała, że nie wie. — To jest siła z pożywienia twoich służących — rzekł — którą ja też mam moc im odbierać, ponieważ nigdy Bogu za nic nie dziękują, w czym również przypominają zwierzęta. 189 I powrócili do tej samej komnaty, w której odbyły się chrzciny i gdzie kobieta wdziała własne ubranie, choć rada by piękne •szaty zatrzymać dla siebie. — Oto daruję ci złoty puchar — rzekł mężczyzna — weź go i zużyj na koszty budowania obory. To, co zostanie, możesz zatrzymać sobie za fatygę. Chłopka wzięła puchar z radością i chciała się oddalić. — Czy nie zaprosisz mnie, bym była matką chrzestną twojego dziecka? — odezwała się kobieta z łóżka. — O tak, bardzo chętnie — odparła chłopka — ale jak dam ci znać, gdy już urodzę? — O, ja wiem, kiedy urodzi ci się dziecko i sama zjawię się w odpowiednim czasie — rzekła kobieta. — Musisz jednak powiedzieć księdzu, aby nie odmawiał „Ojcze nasz" ani nie błogosławił dziecka, bo wtedy nie będę miała siły go utrzymać. — Niestety ksiądz nie przystanie na taki warunek, a poza tym wzbudziłoby to zbyt wielkie zgorszenie — odparła chłopka. — Wobec tego nie będę mogła przyjść — rzekła kobieta-ro-pucha. W tej samej chwili chłopka znalazła się w oborze, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ukazał się jej malutki karzełek. Zaraz zabrano się do przesuwania obory i zbudowano ją na nowym miejscu, okazałą i przestronną. Kobieta przemilczała przyczynę tej zmiany przed sąsiadami, gdyż obawiała się, że bardzo dziwiliby się wszystkiemu. Opowiadanie nie mówi, co się dalej stało. Podobno kobieta opowiedziała o wszystkim kilku swoim kumom, które nie mogły zachować tajemnicy i wieść o jej przygodzie rozchodziła się coraz szerzej. 190 Starkad i Bale Pewnego razu Starkad, bohater wielu opowieści, najwspanialszy wojownik Północy, popadł z powodu miłości do królewny w niełaskę króla. Wywędrował więc na północ do Norrlandu i osiadł koło Tuny, w Rude. W podaniach ludowych nazywa się go Chłopem Jak Olcha lub Czerwonym Chłopem. W Balbo, w parafii Borgsjo, o dziesięć mil od Rude, mieszkał inny wojownik, Bale. Był dobrym przyjacielem i towarzyszem broni Starkada. Pewnego dnia Starkad wszedł na górę Klef w Tunie i tak zakrzyknął do Balego: t— Bale z Balbo, czy już się obudziłeś?! — Czerwony Chłopie — odparł Bale z odległości dziewięciu mil — ja i słońce zawsze budzimy się o tej samej porze. A co u ciebie słychać? — Kiepsko! Jem wyłącznie łososie, na śniadanie, obiad i kolację. Przybądź więc tu i przynieś kawałek mięsa. — Zaraz będę — odparł Bale i po kilku chwilach zjawił się w Tunie, niosąc dwa łosie pod pachą. Następnego ranka Bale z Balbo stanął na wierzchołku góry w Borgsjo i zakrzyknął: — Czerwony Chłopie, czy już się obudziłeś? — Ja i słońce zawsze budzimy się jednocześnie — odparł Starkad. — A co u ciebie słychać? — O, mam do jedzenia tylko mięso z łosia, na śniadanie, obiad i kolację. Przybądź więc do mnie z jakimś rybim ogonem. — Zaraz będę — odparł Starkad i niezadługo zjawił się, nio-» sąc dwie beczki łososi pod pachą. I w ten sposób obaj wojownicy zaopatrywali się wzajemnie w świeże pożywienie, siejąc przy tym spustoszenie w okolicy. Pewnego wieczoru, gdy właśnie wracali z wyprawy nad morze, nadciągnęła czarna chmura i zaczęło grzmieć. Obaj przyspieszyli kroku, ale nie doszli dalej niż do Vattjom, bo Starkada trafił piorun i powalił martwego na ziemię. Jego przyjaciel i towarzysz broni pochował go pod usypiskiem kamieni i dookoła usta- 191 wił pięć głazów, dwa w stopach, dwa przy ramionach, a jeden •obok głowy. A grób, długi na dwadzieścia łokci, można po dziś dzień oglądać nad rzeką. ' ¦- Lasse, mój pachołku! Żył sobie kiedyś książę, czy jak go tam zwać, w każdym razie pan niezwykle szlachetnego pochodzenia, który nie lubił siedzieć w domu. Podróżował więc po świecie, a gdziekolwiek się znalazł, tam od razu wszystkim przypadał do gustu i bawił w najweselszym i najlepszym towarzystwie, bo pieniędzy miał w bród. Gdzie tylko się pojawił, znajdował przyjaciół i znajomych, bo ten, kto ma pełne koryto zaraz znajdzie świnie, które będą chciały z niego żreć. Jakkolwiek by się jednak rządzić pieniędzmi, zaczyna ich w końcu brakować, wkrótce więc tak zbiedniał, że nie została mu nawet jedna czwarta szylinga. Skończyła się wtedy znajomość ze wszystkimi przyjaciółmi, którzy postąpili jak prawdziwe świnie: gdy koryto opustoszało i nie było już z czego brać, zaczęły kwiczeć i poszły sobie, każda w swoją stronę. Zrze-dła mu więc mina i poczuł się osamotniony. Wszyscy chętnie pomagali mu pozbyć się pieniędzy, nikt jednak nie chciał mu pomóc w zdobyciu nowych i książę nie miał innego wyjścia, jak tylko wracać do domu, żebrząc po drodze o kawałek chleba. Pewnego późnego wieczoru dotarł do wielkiego lasu, zupełnie nie wiedząc, gdzie ma sobie wybrać nocleg. Gdy rozglądał się naokoło, ujrzał starą chałupę, ledwie widoczną wśród zarośli. Wprawdzie nie była to kwatera godna tak dostojnego pana, ale gdy się nie ma tego, co się chce, trzeba brać to, co jest. Wszedł więc do środka, ale nie zastał tam nikogo i prawie nic oprócz zydla i dużej skrzyni stojącej pod ścianą. Co też mogło być ukryte w tej skrzyni? Ach, gdyby tylko było chociaż kilka zapleśniałych kawałków chleba! Co by to był za przysmak! Bo, jak można się łatwo domyślić, przez cały dzień nie miał nic w ustach i był tak głodny, że kiszki grały mu marsza i poprzy- 192 klejały się do żeber. Uniósł więc wieko skrzyni i w środku zobaczył drugą skrzynię, a w niej jeszcze jedną, i tak w każdej następnej znajdowała się mniejsza, a ostatnie skrzynie były małe jak pudełka. Im więcej ich było, tym bardziej śpieszył się z ich otwieraniem, bo spodziewał się w końcu znaleźć coś drogocennego, jeśli było to tak dobrze ukryte. W końcu zostało jedno małe, malutkie pudełeczko, w którym znajdował się kawałeczek papieru, i to było wszystko, co znalazł z takim trudem. Zrobiło mu się przykro, ale spostrzegł, że było tam coś napisane. Gdy dokładnie się przyjrzał, udało mu się poskładać litery, i choć na pierwszy rzut oka były niewyraźne, przeczytał: — Lasse, mój pachołku! A gdy wymówił te słowa, usłyszał tuż nad uchem pytanie: — Co rozkazujesz, panie? Rozejrzał się dokoła, ale nigdzie nie było żywego ducha. To dziwne, pomyślał i znów przeczytał: — Lasse, mój pachołku! I znów zabrzmiało pytanie: — Co rozkazujesz, panie? Ale i tym razem nikogo nie ujrzał. — Jeśli jest tu ktoś, kto wysłucha tego, co powiem, to niech będzie tak dobry i przyniesie mi coś do jedzenia — rzekł. I natychmiast stanął przed nim stół zastawiony samymi przysmakami. Zabrał się więc do jedzenia i picia, a dogadzał sobie, jak należy. I wydawało mu się, że nigdy dotąd nie było mu tak dobrze. Gdy już się najadł do syta, ogarnęła go senność i znów wyjął kartkę: — Lasse, mój pachołku! — Co rozkazujesz, panie? — Dałeś mi już jeść i pić, a teraz postaraj się dla mnie o łóżko do spania. Ale niech to będzie nie byle jakie łóżko — rzekł, ponieważ poczuł się pewniej z pełnym brzuchem. Tak się też stało i w chacie stanęło łoże, tak piękne i wspaniałe, że pewnie nie pogardziłby nim sam król. Dotąd było wszy- 13 Zaczarowany dzban 193 I stko dobrze, ale ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, gdy już się wygodnie ułożył, zauważył, że chałupa była zbyt nędzna jak na takie łóżko. Wyciągnął więc kartkę: — Lasse, mój pachołku! — Co rozkazujesz, panie? — Jeśli jesteś w stanie postarać się o takie jedzenie i takie łoże, ot tak, w dzikim lesie, to bądź tak dobry i zbuduj mi piękną komnatę, bo widzisz, ja zwykłem sypiać w zamku ze złotymi lustrami, wśród kobierców, otoczony przepychem i wszelkimi wygodami — powiedział. Ledwo wyrzekł te słowa, a natychmiast znalazł się w prześlicznej komnacie. Pomyślał, że teraz naprawdę mu dobrze i bardzo zadowolony odwrócił się twarzą do ściany i zasnął. Ale to nie było wszystko, bo gdy rano zbudził się i rozejrzał, okazało się, że spał w wielkim zamku. Pokoje ciągnęły się jeden za drugim, i gdzie tylko wszedł, wszędzie na suficie i na ścianach były przeróżne ozdoby, a tak mieniły się w słońcu, że aż musiał ręką zasłaniać sobie oczy, by nie oślepnąć od blasku złota i srebra. Potem wyjrzał przez okno i — ojej, jak tam było pięknie! Rosły tam nie tylko sosny i jałowce, ale rozciągał się również najwspanialszy ogród, jaki można by sobie wymarzyć, pełen pięknych drzew i najróżniejszych krzewów różanych. Nie ujrzał jednak ani człowieka, ani nawet kota, było tam zupełnie pusto. Ale teraz, gdy tak pięknie mieszkał i znów stał się panem, zaczęła mu dokuczać ta pustka. Wziął więc kartkę: — Lasse, mój pachołku! — Co rozkazujesz, panie? — No, skoro już postarałeś się o jedzenie, łoże i zamek, to pozostanę tu — rzekł. — Nie mogę jednak żyć w takim osamotnieniu. Muszę mieć pachołków i sługi, które będą mi usługiwać, a którym ja będę mógł rozkazywać. Stało się, jak chciał. Pojawili się służący i lokaje, służące i po- 194 1 kojowe, a wszyscy kłaniali się pokornie i książę czuł się całkowicie ukontentowany. Po drugiej stronie lasu stał wielki zamek, w którym mieszkał król, pan tego lasu i całej okolicy. Gdy tak kiedyś przechadzał się po zamku, wyjrzał przez okno i ujrzał jakiś nowy zamek z pozłacanymi kurkami na dachu, kręcącymi się na wszystkie strony, tak że co chwila raziły swym blaskiem. To dziwne, pomyślał i zawołał dworzan, którzy zjawili się natychmiast, kłaniając się głęboko. — Czy widzicie tamten zamek? — spytał król. Zmrużyli oczy i wytężyli wzrok. No pewnie, że widzieli. — Kim jest ten, który odważył się wybudować taki zamek na moich ziemiach? — spytał król. Dworzanie poczęli się kłaniać i przestępować z nogi na nogę, ale nie umieli odpowiedzieć. Król zawołał więc wojowników. Natychmiast weszli, tupiąc i prezentując broń. — Ruszajcie w drogę z wszystkimi żołnierzami i jeźdźcami, zburzcie tamten zamek i powieście tego, kto go zbudował. I to zaraz — rozkazał. Przywdziawszy zbroje, w największym pośpiechu ruszyli naprzód. Jedni bili w bębny, drudzy grali na trąbkach, a wszyscy robili taki hałas, że książę usłyszał ich na długo przedtem, zanim mógł ich ujrzeć. Ponieważ już wcześniej poznał takie odgłosy, dobrze wiedział, co one oznaczają i wyciągnął kartkę: — Lasse, mój pachołku! — Co rozkazujesz, panie? — Nadciągają wojownicy — rzekł — postaraj się więc o żołnierzy i jeźdźców, tak abym miał ich dwa razy tyle, ile liczy wojsko nadciągające z lasu. I niech mają szable, pistolety, strzelby, działa i wszystko, co potrzeba. I to zaraz! To wszystko stało się w mig i gdy książę wyjrzał przez okno, wokół zamku stały ustawione w szyku niezliczone ilości wojowników. Gdy nadciągnęły wojska królewskie, stanęły jak wryte, nie ważąc się posunąć do przodu. Ale książę nie bał się, podszedł do 195 samego wodza wojsk królewskich i spytał, co go tu sprowadza. Wódz powiedział, jakie jest jego posłannictwo. — Przecież to nie ma żadnego sensu — rzekł książę. — Chyba widzisz, ilu mam ludzi, ale jeśli król zechce mnie wysłuchać, możemy stać się przyjaciółmi, a ja przy jego boku stanę do walki z jego wrogami i pomogę mu zaprowadzić ład w kraju. Wódz też tak uważał, więc książę zaprosił go wraz ze wszystkimi wojownikami na zamek, wychylili po kielichu i skosztowali najróżniejszych przysmaków. A gdy tak jedli i pili, rozmowa się ożywiła i książę dowiedział się, że król ma córkę jedynaczkę, tak piękną, że podobnej dotąd nie widziano. A im lepszej gościny książę użyczał wojownikom, tym bardziej byli pewni, że pasowałaby na jego żonę. I im dłużej tak rozmawiali, tym głębiej książę sam zaczynał w to wierzyć. — Najgorsze jest jednak to — rzekli wojownicy — że jest równie dumna, jak piękna i wcale nie zwraca uwagi na mężczyzn. Ale książę tylko się roześmiał. — Jeśli nie kryje się za tym coś poważniejszego, to i na to znajdzie się lekarstwo — rzekł. Gdy już tyle zjedli, że więcej nie mogli, zaczęli wiwatować, aż rozlegało się po wzgórzach i ruszyli w drogę. Ale trzeba powiedzieć, że niezbyt dziarsko maszerowali, bo porządnie chwiały im się kolana, a wielu przebrało miarkę. Książę kazał przekazać królowi, że odwiedzi go następnego dnia. Gdy został sam, zaczął myśleć o królewnie i bardzo pragnął przekonać się, czy rzeczywiście jest taka piękna, jak ją opisywano. A ponieważ tego dnia wydarzyło się już tyle dziwnych rzeczy, pomyślał, że i to nie powinno być niemożliwe. — Lasse, mój pachołku! — Co rozkazujesz, panie? — Przynieś mi tu córkę królewską natychmiast, jak tylko zaśnie — rzekł — ale nie może się ona zbudzić ani w drodze do mnie, ani w drodze do domu. Zrozumiałeś? Nie potrwało długo, a królewna już leżała w łożu. Spała tak smacznie i przepięknie wyglądała we śnie. Była to gratka nie la- 196 da! Książę chodził wokół niej, ale ze wszystkich stron wyglądała tak samo ślicznie, i im dłużej patrzył, tym bardziej mu się podobała. — Lasse, mój pachołku! — Co rozkazujesz, panie? — Odnieś teraz królewnę do domu — rzekł — bo już wiem, jak wygląda, i jutro poproszę o jej rękę. Następnego ranka król wyjrzał przez okno. Teraz już chyba nie ujrzę tego zamku, pomyślał. A niech to licho! Zamek stał w tym samym miejscu co wczoraj, słońce padało prosto na dach, a promienie odbijały się od kurków i oślepiały go. Rozzłościł się i zwołał wszystkich swych poddanych. Przybyli prędzej niż zwykle, dworzanie kłaniając się nisko, wojownicy tupiąc i prezentując broń. — Widzicie tamten zamek?! — krzyknął król. Wszyscy wyciągnęli szyje, wytężyli wzrok i patrzyli. No pewnie, że widzieli. — Czyż nie rozkazałem wam go zburzyć i powiesić tego, co go wystawił? — spytał. Nie, temu nie mogli zaprzeczyć, wystąpił wnet sam wódz i zdał sprawę z tego, co się wydarzyło, ilu wojowników miał książę i jak niezwykle pięknie było na jego zamku. Przekazał to, co rzekł książę i co prosił donieść królowi. Królowi zakręciło się od tego w głowie, więc podrapał się po niej, odłożywszy koronę na stół. Nie mógł tego w żaden sposób pojąć, choć był królem, bo wiedział, że zamek powstał w ciągu jednej nocy i jeśli ten cały książę nie był samym szatanem, to i tak wspaniale się znał na czarach. Gdy tak siedział i rozmyślał, weszła królewna. — Dzień dobry, ojcze — rzekła. — Wiesz, miałam dziś w nocy dziwny, ale bardzo piękny sen. — A co ci się śniło, moje dziecko? — spytał król. — Śniło mi się, że byłam w tym nowym zamku i widziałam księcia tak pięknego i przystojnego, że nigdy podobnego nie wyobrażałam sobie. Zaraz więc chcę go poślubić, ojcze — rzekła. 197 — Chcesz wyjść za mąż, choć nigdy dotąd nie obchodzili cię mężczyźni? To dziwne! — rzekł król. — Być może, ale teraz chcę wyjść za mąż i to za tego księcia — odparła. Król ani rusz nie mógł sobie przypomnieć, co to za książę. Aż tu nagle dobiegł go przeraźliwy odgłos bębnów, trąbek i najróżniejszych instrumentów, i nadszedł posłaniec z wieścią, że zbliża się książę z wielkim orszakiem dworzan tak bogato odzianych, że każdy szew błyszczy od złota i srebra. Król szybko wsadził koronę na głowę, przyodział najlepszą szatę i wyszedł na schody. A królewna drżała z niecierpliwości. Książę przywitał się wytwornie, podobnie jak król, i rozmawiając o swych sprawach, bardzo sobie przypadli do gustu. Wydano wspaniałą ucztę, podczas której książę miał zaszczyt siedzieć obok królewny. Nie wiadomo, o czym ze sobą rozmawiali, ale książę tak grzecznie przemawiał, że królewna nie mogła mu niczego odmówić. Poszedł później do króla i poprosił o jej rękę. Król także nie mógł mu odmówić, bo z takim księciem należało trzymać, a nie wieść spory, jak się o tym już przedtem przekonał. Nie chciał jednak wyrazić zgody od razu, zanim nie obejrzy zamku księcia i nie wywie się, jak też mu się powodzi. Ustalono więc, że odwiedzi księcia oraz że weźmie ze sobą królewnę, by mogli obejrzeć jego bogactwo. I tak rozstali się. Gdy książę wrócił do domu, Lasse musiał się jeszcze bardziej uwijać, tyle miał poleceń do wykonania. I tak się uwijał, że gdy przybył król ze swą córką, wszystko było tak wspaniałe, że aż trudno opisać. Goście przeszli przez wszystkie pokoje, rozglądając się wokół, a król stwierdził, że wszystko jest jak należy, a nawet jeszcze piękniej i czuł się bardzo zadowolony. Wyprawiono więc huczne wesele, a gdy książę zabrał do siebie pannę młodą, także wydał wspaniałą ucztę. I tak to się skończyło. Upłynęło trochę czasu i pewnego wieczoru książę usłyszał te oto słowa: — Czy jesteś już, panie, zadowolony? To był oczywiście Lasse, choć książę nie mógł go dojrzeć. 198 — Chyba tak — rzekł książę. — Postarałeś się o wszystko, czego chciałem. — No, a co ja dostanę w zamian? — spytał Lasse. — Nic — rzekł książę — na litość boską! Cóż mógłbym dać tobie, który nie jesteś z krwi i kości, i którego nawet nie można zobaczyć! Jeśli jednak jest coś, czym mogę ci się odwdzięczyć, to powiedz, a zaraz to spełnię. — Bardzo chciałbym dostać tę karteczkę, którą znalazłeś w skrzyni — rzekł Lasse. — Tylko to? — odrzekł książę. — Jeśli to wszystko, co mogę dla ciebie uczynić, to niech będzie, bo umiem już na pamięć te słowa. Lasse podziękował, prosząc, by książę zostawił kartkę na stoliku koło łóżka, zanim się położy, a on zabierze ją w nocy. Książę zrobił tak, jak się umówili, połeżył się wraz z królewną i oboje zasnęli. Ale gdy nadszedł ranek, książę zaczął tak marznąć, że aż szczękał zębami, obudził się więc i gdy już na dobre otworzył oczy, okazało się, że leży całkiem nagi, i zamiast na pięknym łożu, w ślicznej komnacie wspaniałego zamku, na dużej skrzyni w starej chałupie. Zawołał więc zaraz: — Lasse, mój pachołku! Ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zawołał jeszcze raz: — Lasse, mój pachołku! Ale i tym razem nikt mu nie odpowiedział. Wykrzyknął więc z całej siły: — Lasse, mój pachołku! Ale wszystko na próżno. Zaczęło mu wtedy świtać w głowie, co się stało: gdy kartka wróciła do Lassego, ten od razu został zwolniony ze służby, wszystko ze sobą zabierając. Ale stało się to, co się stało, i teraz książę znajdował się w starej chałupie, zupełnie nagusieńki. Z królewną nie było tak źle, bo swoje ubranie otrzymała od ojca i Lasse nie miał do niego prawa. Wtedy to książę opowiedział o wszystkim królewnie, prosząc, t 199 by od niego odeszła. Uważał, że najlepiej zrobi, jeśli wyruszy sam przed siebie w świat. Ale ona nie chciała się na to zgodzić, gdyż dobrze pamiętała,, że pastor, gdy udzielał im ślubu, rzekł aby nigdy, przenigdy go nie opuszczała. Król zbudził się wnet na swoim zamku i gdy wyjrzał przez okno, nie zobaczył nawet śladu po zamku, w którym mieszkała jego córka i zięć. Zaniepokoił się oczywiście i zawołał dworzan. Ci weszli, kłaniając się nisko. — Czy widzicie tamten zamek za lasem? — spytał. Zaczęli wyciągać szyje i wypatrywać oczy. Ale nie mogli go dojrzeć. — No, to co się z nim stało? — spytał król. Ale oni nie mieli zielonego pojęcia. Po jakimś czasie król wyruszył z całym dworem przez las, a gdy przybył na miejsce, gdzie powinien być zamek otoczony pięknymi ogrodami, ujrzał jedynie wrzosy, sosny i jałowce. Nagle spostrzegł wśród krzewów starą chałupę, wszedł do niej i — o zgrozo — cóż tam zobaczył! Stał tam zięć, nagusieńki, a i córka też nie miała zbyt dużo ubrania na sobie i nie sposób opisać, jak płakała i szlochała. — Moja najdroższa, co tu się dzieje? — spytał król. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi, bo książę raczej wolał umrzeć, niż wytłumaczyć, co się stało. Król starał się wszystkimi sposobami namówić go do wyjaśnień, ale bez skutku, bo książę ciągle milczał. Wtedy król wpadł w złość, czemu nie można się dziwić, gdyż nagle zrozumiał, że ten piękny książę nie był tym, za kogo się podawał. Kazał więc go powiesić, i to natychmiast. Królewna pięknie prosiła, by darowano mu życie, ale nie pomagały ani prośby, ani płacz. Król twierdził, że książę jest oszustem i jako oszust musi zginąć. Tak też się stało. Ustawiono szubienicę i na szyi księcia zawiązano pętlę. Ale gdy kręcono się wokół szubienicy, królewna dopadła kata, prosząc go i jego pomocnika, aby za zapłatą tak ustawili szubienicę, żeby księciu nic się nie stało. A gdy nadejdzie noc, niech odetną go, by mógł uciec razem z królewną. Kat 200 przystał na to. Gdy podciągnięto księcia do góry, król odjechał wraz z dworzanami, a za nimi lud. Nie było teraz księciu najwygodniej, ale za to miał o czym myśleć: dlaczego, mając pełną skrzynię chleba, lekceważył okru-chy, jak mógł być aż tak głupi i oddać Lassemu tę kartkę — i to dręczyło go najbardziej. „Gdybym tylko otrzymał ją z powrotem, wszyscy zobaczyliby, jak nabrałem rozumu po stracie", pomyślał. „Tak, tak! Ale nie ma co kichać, gdy nos diabli wzięli". I zamajtał nogami, bo tylko to mu pozostało do zrobienia. Był to dla niego wielce przykry dzień i dlatego niezbyt się martwił, widząc, że słońce kryje się już za lasem. I właśnie o zachodzie słońca dobiegł go straszliwy hałas, a gdy spojrzał w dół, ujrzał siedem wozów, pełnych zdartych butów. Na szczycie ostatniego z nich siedział mały człowieczek w szarym ubraniu i wysokiej czerwonej czapie na głowie. Z wyglądu przypominał straszydło i w ogóle nie był zbyt miły. Jechał w stronę szubienicy, a gdy znalazł się u jej stóp, zatrzymał się, spojrzał na księcia i zaśmiał się — obrzydliwy staruch. — Jakiś ty był głupi! — rzekł. — Ale po co głupcowi rozum, jeśli nie potrafi go użyć! I znowu się zaśmiał. — Tak. Ty tam sobie spokojnie wisisz, a ja tu wiozę wszystkie buty, które zdarłem, spełniając twoje kaprysy. Ciekaw jestem tylko, czy teraz potrafisz przeczytać tę kartkę i czy ją poznajesz? — rzekł, znów się zaśmiał, wykrzywiając twarz i podniósł kartkę do oczu księcia. Ale nie każdy, który wisi, jest nieżywy i — tym razem — Lasse wyszedł na durnia. Książę poruszył się i wyrwał mu kartkę. — Lasse, mój pachołku! — Co rozkazujesz, panie? — Zdejmij mnie zaraz z szubienicy, postaw zamek i całą resztę, dokładnie jak było, a gdy nadejdzie noc, sprowadź z powrotem królewnę. 201 Robota szła błyskawicznie i wnet wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak przed zniknięciem Lassego. Gdy król zbudził się następnego ranka, jak zwykle wyjrzał przez okno i oto znów zobaczył zamek, a kurki na jego dachu znów pięknie świeciły w promieniach słońca. Zawołał zaraz dworzan, którzy weszli, nisko się kłaniając. — Czy widzicie tamten zamek? — spytał król. Wyciągnęli szyje, jak tylko mogli i wytężyli wzrok. Pewnie, że widzieli. Król posłał więc po królewnę, ale jej nie było. Wyszedł więc sprawdzić, czy zięć wisi jeszcze, ale nie znalazł ani zięcia, ani szubienicy. Musiał aż zdjąć koronę i podrapać się w głowę. Ale nic mu się w głowie od tego nie przejaśniło i zupełnie nie mógł pojąć, jaki był związek między jednym i drugim. Ruszył więc z całym dworem przez las i gdy przybył na miejsce, w którym powinien stać zamek, okazało się, że zamek rzeczywiście stoi. Ogrody i róże były takie same jak przedtem, a ludzie księcia kręcili się wśród drzew. Zięć i córka, odziani w przepiękne szaty, wyszli na schody, by go powitać. „To chyba sam diabeł", pomyślał król. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, bo wszystko było takie niezwykłe. — Szczęść Boże, ojcze! — rzekł książę. Król wybałuszył na niego oczy. — Czy ty jesteś mym zięciem? — spytał. — Oczywiście, a kimże mógłbym być? — odpowiedział książę. — Czy nie kazałem cię wczoraj powiesić jak jakiego złodzieja? — spytał król. — Ojcze, odszedłeś chyba od zdrowych zmysłów w czasie podróży — rzekł książę i roześmiał się. — Czy myślisz, że dałbym się powiesić? I czy jest tu ktoś, kto by odważył się tak myśleć? — rzekł i spojrzał po obecnych takim wzroktem, że aż ciarki po nich przeszły. A oni tylko pokornie się kłaniali. Któż mógłby tak pomyśleć? Czy to w ogóle było możliwe? — Jeśli jest tu ktoś, kto odważy się zaświadczyć, że król mi 202 f źle życzył, niech wystąpi — rzekł książę i zaczął się w nich wpatrywać jeszcze groźniej niż przedtem. A oni tylko gięli się w ukłonach. Jakżeby mógł ktoś odważyć się i powiedzieć coś podobnego? O nie, na tyle to oni mieli rozumu. Teraz król już zupełnie nie wiedział, co myśleć. Bo gdy popatrzył na księcia, zdawało mu się, że nigdy w świecie nie mógłby mu tak źle życzyć, ale nie był tego całkowicie pewien. — Czyż nie przyszedłem tu wczoraj i czy zamiast zamku nie, stała tu wtedy stara chałupa, i czy nie wszedłem do środka, i czy ty nie stałeś przede mną zupełnie nago? — spytał. — Co też mówisz, ojcze? — spytał książę. — Trolle chyba pomieszały ci w głowie, gdy jechałeś przez las. A czy wy nie uważacie tak samo? — zwrócił się do dworzan. Oni zaś gięli karki w pokłonach i we wszystkim zgadzali się z księciem, nie mając najmniejszych wątpliwości. Król przecierał oczy i rozglądał się. — Chyba jest tak, jak mówisz — rzekł do księcia — i dobrze się stało, że znów widzę wszystko ludzkimi oczami i że odzyskałem zmysły. Bo byłaby to wielka szkoda i hańba, gdybym kazał cię powiesić. I król poweselał i już więcej o tym nie wspomniał. Ale, jak to się mówi, człowiek mądry po szkodzie, więc książę począł teraz poważnie wszystkim rządzić, a Lasse rzadko kiedy musiał zdzierać buty. Król dał księciu wkrótce połowę królestwa, nie zbywało mu więc teraz na niczym. A w ogóle to od dawna nie widziano tu kogoś takiego, kto by rządził z takim rozsądkiem. Pewnego dnia do księcia przyszedł Lasse, który nie wyglądał już tak szkaradnie jak za pierwszym razem, lecz był oczywiście miły i nie odważył się wykrzywiać. — Panie, już dłużej nie potrzebujesz mojej pomocy — rzekł — bo o ile na początku zdzierałem fury butów, to teraz nie zniszczyłem ani jednej pary, i nogi prawie porosły mi mchem. Czy mógłbym być już zwolniony ze służby? Książę zgodził się. 203 — Chciałem cię oszczędzić i wydaje się, że teraz mogę się bez ciebie obejść. Nie chcę jednak stracić zamku i całej reszty, bo gdzie znajdę takiego budowniczego jak ty? Nie chcę też więcej być ozdobą szubienicy, chyba sam to rozumiesz. Więc pod żadnym warunkiem nie oddam ci kartki — rzekł książę. — Nic mi nie grozi tak długo, jak długo jest ona u ciebie — powiedział Lasse. — Ale jeśli wpadnie w ręce komuś innemu, znów będę musiał biegać i harować, i tego właśnie chcę uniknąć, bo gdy się harowało tak jak ja przez tysiąc lat, to można już mieć tego dosyć. Gdy wszystko rozważyli, postanowili, że książę włoży kartkę do pudełka i zakopie je na siedem łokci głęboko pod omszałym kamieniem. Potem podziękowali sobie za miłą znajomość i rozstali się. Książę uczynił tak, jak uzgodnili i nie zauważył żadnej zmiany w swym majątku. Żyjąc z królewną szczęśliwie i w spokoju, doczekał się synów i córek. A gdy umarł król, książę odziedziczył całe królestwo, i jak można się domyślać, nie wyszło mu to na złe. Tam też żyje i panuje po dziś dzień, jeśli jeszcze nią umarł. Wielu już szukało pudełka z kartką, ale nikt go nie znalazł. Jazda w lapońskim korycie Pewien myśliwy wybrał się kiedyś na polowanie do wielkich borów na zachód od Samsele. Gdy koło południa wszedł na górę, zerwał się gwałtowny wiatr, taki, w jakim często ukrywają się trolle. W powietrzu tańczyły patyki i źdźbła trawy. Myśliwy szybko chwycił nóż i rzucił nim w wicher, który uciszył się. Po pewnym czasie znów poszedł na polowanie i zabłądził. Po długiej i męczącej wędrówce doszedł do lapońskiej chaty, w której jakaś kobieta mieszała coś w kotle na piecu. Gdy skończyła gotować, poczęstowała myśliwego strawą, a do jedzenia podała mu ten sam nóż, którym rzucił w wicher trolli. 204 Następnego dnia miał wrócić do domu, ale w żaden sposób nie mógł znaleźć drogi. Wtedy trollica — bo oczywiście nią była ta kobieta — kazała mu wsiąść do „lapońskiego koryta" zaprzężonego w powróz z trzema supłami. — Rozwiązuj te supły po kolei — rzekła — a znajdziesz się w domu. Myśliwy rozwiązał jeden supeł i koryto wzbiło się z nim w powietrze. Po chwili rozwiązał drugi i nabrał jeszcze większej prędkości. W końcu rozwiązał trzeci supeł. Teraz pomknął z taką zawrotną szybkością, że gdy koryto zatrzymało się na jego podwórzu, myśliwy wypadł zeń i złamał nogę. O dziewczynie, co przędła złotą nić z gliny i słomy Pewna kobieta miała córkę jedynaczkę. Dziewczyna była dobra i niegłupia, a na dodatek nadzwyczaj piękna, ale przy tym tak leniwa, że niechętnie przykładała się do jakiejkolwiek roboty. Było to powodem wielkiego zmartwienia kobiety, która uciekała się do wielu różnych sposobów, by wykorzenić tę wadę u córki, ale nic nie pomagało. Nie znajdując innej rady, posadziła w końcu matka dziewczynę na dachu chaty, i tam kazała jej prząść, a wszyscy mieli dowiedzieć się o jej próżniactwie. Ale nic to nie pomogło. Dziewczyna pozostała taka sama jak przedtem. Pewnego dnia królewicz, będąc na polowaniu, przejeżdżał obok chaty, gdzie żyła kobieta ze swą córką. Gdy ujrzał piękną prządkę na dachu chaty, zatrzymał się i spytał, dlaczego siedzi i przędzie w tak dziwnym miejscu. Kobieta odparła: — Siedzi tam, żeby cały świat wiedział, jaka jest zręczna. Jest tak zręczna, że może uprząść złotą nitkę nawet z gliny i słomy. Bardzo to księcia zaciekawiło, bo nie zrozumiał, że kobieta ma na myśli lenistwo swej córki. Odezwał się więc: — Jeśli to prawda, że dziewczyna potrafi uprząść złotą nitkę 205 z gliny i słomy, to niech już tu dłużej nie siedzi, lecz jedzie ze mną na mój dwór i zostanie królową. Dziewczyna zeszła więc z dachu i odjechała z księciem. Tam umieszczono ją w komnacie niewieściej i dano wiadro pełne gliny i wiązkę słomy, by przekonać się, czy rzeczywiście jest tak zręczna, jak mówiła jej matka. Biedna dziewczyna posmutniała, dobrze wiedząc, że nie umie nawet prząść z lnu, a cóż dopiero z gliny i słomy. Usiadła więc w tej niewieściej izbie, podparła głowę ręką i gorzko zapłakała. 206 I Gdy tak siedziała, otworzyły się drzwi i wszedł mały, malutki człowieczek, straszliwie brzydki i odrażający. Grzecznie ją pozdrowił i spytał, dlaczego siedzi sama i jest taka smutna. — Mam powody do smutku — odparła dziewczyna. — Królewicz kazał mi uprząść złotą nitkę z gliny i słomy, i jeśli nie zrobię tego przed świtem, moje młode życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Mały człowieczek odezwał się tak: — Piękna panno, nie płacz, gdyż chcę ci pomóc. Masz tu parę rękawiczek, w których będziesz mogła uprząść złotą nitkę. Ale jutro w nocy powrócę tutaj znowu, i jeśli do tej pory nie odgadniesz mojego imienia, będziesz musiała pójść do mojego domu i zostać moją żoną. Ponieważ dziewczyna nie widziała innego wyjścia, zgodziła się na warunki pokraki. Karzeł odszedł, a panna usiadła i zaczęła prząść, i nim nastał świt, wyprzędła całą glinę i słomę, zmieniając je w piękne złoto, co każdy chciałby zobaczyć. Na całym dworze królewskim zapanowała radość, że królewicz znalazł sobie narzeczoną nie tylko piękną, ale i zręczną. Lecz dziewczyna cały czas płakała, bo pamiętała o szpetnym karle, który miał przyjść i ją zabrać. Pod wieczór, gdy królewicz wrócił do domu z polowania, poszedł porozmawiać ze swą najdroższą. Gdy ujrzał jej rozpacz, zaczął ją pocieszać, jak umiał, mówiąc, że opowie jej zabawną przygodę, która ją od razu rozweseli. Dziewczyna zgodziła się. I książę zaczął: — Gdy krążyłem dzisiaj po lesie, ujrzałem dziwną rzecz. Zobaczyłem małego, malutkiego starucha, który biegał dookoła krzewu jałowca i śpiewał przedziwną piosenkę. — Co on śpiewał? — spytała dziewczyna, zaciekawiona, bo pojęła, że królewicz spotkał karła. — Śpiewał — rzekł książę — tę oto piosenkę: Dziś będę ważył piwo, jutro będzie me wesele, a panna siedzi w izbie i płacze, do nie wie, jak mi na imię. 207 Nazywam się Titteli Turę. Nazywam się Titteli Turę. Dziewczyna tak bardzo się zainteresowała, że prosiła księcia, by jeszcze raz powtórzył słowa karła. Królewicz powtórzył tę dziwną piosenkę jeszcze raz, a panna zapamiętała imię starucha. Potem rozmawiała szczęśliwa ze swym królewiczem, który nie mógł się nacieszyć urodą i rozumem swej młodej narzeczonej. Ale bardzo był ciekaw, co ją teraz tak uradowało i co poprzednio było powodem głębokiej rozpaczy. Gdy nadeszła noc i dziewczyna została sama w komnacie, otworzyły się drzwi i wszedł szkaradny karzeł. Panna poderwała się i rzekła: — Masz tu swoje rękawiczki, Titteli Turę, Titteli Turę. Gdy staruch usłyszał swe imię, wpadł w złość i wyleciał w powietrze, przebijając dach. Piękna panna uśmiechnęła się w duchu, bardzo zadowolona. Potem położyła się spać i spała aż do świtu. Następnego dnia odbył się jej ślub z młodym królewiczem i już potem nigdy nie słyszała o Titteli Turę. Eling - adiutantka diabła i jej matka Sissa Na samym początku świata, gdy nie znano jeszcze domów, tylko ziemianki, gdy ludzi przybywało, a nędza nie była rzadkością, bywało, że to tu, to tam, zachorował jakiś człowiek lub zwierzę. Pewnej staruszce zachorował kiedyś mąż. Bardzo ją to zmartwiło. Jej kuma, lamentując razem z nią, spytała: — Od kiedy jest już taki kiepski i słaby, i jak właściwie się czuje? — Przedwczoraj po południu, właśnie gdy zbieraliśmy się do obiadu, bardzo zabolała go stopa. Potem pogorszyło się, stopa spuchła, a teraz opuchlizna posuwa się do góry i trudno mu przejść od łóżka w stronę pieca. 208 — Może go żmija ukąsiła. Weź te liście i zioła, które zebrałam w noc świętojańską, pogotuj jakiś czas, potem ostudź, wymocz stopę w tym wywarze, obłóż liśćmi i owiąż starym fartuchem. Tylko nikomu nie mów, że dostałaś ode mnie cokolwiek. Jeśli zauważycie, że to pomaga, dam wam więcej. A jeśli nie, przyjdę i odetnę stopę, ale przedtem zmówię nad nią pacierz. Następnego dnia poproszono ją, by przyszła i obejrzała nogę. Gdy zdjęto kompres, wydawało się, że jest lepiej, bo krew krążyła jak przedtem. — No — rzekła — co się z wami stało i od czego zabolała was noga? — Bóg raczy wiedzieć — odparł. — Kilka dni temu byłem na polu. Gdy miałem wracać do domu, zaczęła mnie najpierw boleć stopa, a potem noga, a potem było coraz gorzej. Ale dziękuję wam bardzo za te zioła, które daliście żonie do ugotowania na okład. Zdaje mi się, że noga już mnie tak nie boli i nie jest tak sztywna. — Nie wiem — odpowiedziała kuma — co dalej z tym począć. Spróbuję teraz odczynić. Najpierw zmówię pacierz i zabiorę się do odczyniania. Jeśli nabawiliście się tego w czasie wiatru, to myślę, że teraz wam ustąpi. I zaczęła próbować wszystkich sztuczek, jakie podsunął jej szatan, żeby bluźnić Bogu i oszukiwać ludzi. Mamrotała coś, jakby się modliła wolno, a tak cicho, że nikt nie mógł zrozumieć ani słowa. Potem złapała twardy i suchy kawałek drewna i starym nożem zaczęła w niego stukać z całych sił. Potem podgrzała tamte zioła i liście, przyłożyła do nogi i porządnie owiązała. Bardzo dobrze ją ugoszczono, a gdy spytano ją, jaką zapłatę chce za swój trud, odparła: — Nic nie wezmę, zanim nie zobaczymy, czy to coś pomoże. Jeśli nie, to spróbujemy jeszcze innego sposobu. Ale na litość boską, nikomu o tym nie mówcie! Za kilka dni przyjdę tu dowiedzieć się, co słychać. I tak przez czternaście dni stosowała swoje zaklęcia i lekarstwa, aż w końcu zaczęło się polepszać. Należało jednak trzymać to w tajemnicy. Ale po dziś dzień jest już tak, że jeśli się kogoś 14 Zaczarowany dzban 209 prosi o utrzymanie sekretu, to zaraz znajduje się on na językach wszystkich ludzi. Tak jakoś w tym samym czasie wielu innym ludziom zdarzyły się te same wypadki. Kiedyś do żony tego chorego przyszła sąsiadka i zaczęła narzekać: — Wielkie mi się wczoraj wydarzyło nieszczęście. — Co takiego? — Mój mały synek spadł ze stołka, uderzył się i teraz nie może stanąć na prawej stopie. Czy mogłabyś mi doradzić, co mam robić? Albo powiedz, jak to było z Trulsem, bo słyszałam, że z nim też było źle? — Powiem ci, jeśli obiecasz, że nigdy nie wspomnisz mego imienia. — Nie puszczę pary z gęby — możesz mi wierzyć. Moja kochana, powiedz mi! — Sissa pomogła Trulsowi. Możesz jej zaufać, ona ci pomoże, zobaczysz! Nie rozmawiały długo, kobieta wyszła1 i udała się do domu Sissy. Gdy była już na miejscu, okazało się na nieszczęście, że nie zastała Sissy. Postanowiła jednak na nią zaczekać. W domu była tylko sześcioletnia córeczka Sissy. — Matko, powiem wara, co robić, bo widziałam, jak to robi moja matka. A ja nawet wiem lepiej, bo w lesie, koło dużego kamienia, przy naszym źródle mieszka śliczny chłopczyk, który obiecał mi, że jeżeli zostanę jego narzeczoną, nauczy mnie wielu rzeczy. A nikt ani nie usłyszy, ani nie zobaczy, co robię. Tak opowiadała mała Eling. Ale nadeszła Sissa i rozmowa urwała się. Zaczęto mówić o czym innym. Kobieta zaczęła narzekać i opowiedziała o swoim nieszczęściu. Sissa zaraz przygotowała się, by iść z nią do domu. Gdy ujrzała dziecko, które spadło z krzesła, zaczęła warzyć zioła i liście i obłożyła nimi stopę, która była silnie zwichnięta w stawie. Dużo czasu jej to zabrało, gdyż mogła to robić tylko nocą, kiedy wszyscy spali. Mała Eling, która wszędzie z nią chodziła, teraz pilnie przyglądała się temu, co robi matka i rzekła do niej: 210 — Źle to robisz. Ja nauczyłam się lepiej od ślicznego chłopca, który mieszka przy kamieniu, w lesie, niedaleko naszego źródła. Jesteśmy jednakowego wzrostu i w jednym wieku. Obiecał mir że jeśli zostanę jego narzeczoną, będzie mi bardzo dobrze, będę miała suknie, jakie tylko zechcę, pieniędzy pod dostatkiem, i jeśli zechcę, będę potrafiła uleczyć wszystkie choroby i nieszczęścia,, o jakich tylko usłyszę. Matka słuchała tych słów bardzo zadowolona. Gdy wróciły do domu, matka poszła z córką do źródła. Czekał już tam na nie Szatan, miło przyjął małą Eling i jej matkę i długo rozprawiał o wszelkich możliwych sztukach, wzbudzając ich podziw. Gdy nadszedł wieczór i mieli się rozejść, umówili się na następny czwartek, a matka i córka solennie przyrzekły, że nie zapomną o tym. Rozstali się więc i poszli każdy w swoją stronę. — Matko, co sądzisz o moim narzeczonym? — spytała mała Eling. — Czy mogę go poślubić? — Tak, moje dziecko, ale nie śpiesz się. Najpierw musimy się dowiedzieć, z jakiego jest stanu i jakie są jego warunki. Przyszedł czwartek. Kobieta i dziewczynka przyszły na umówione miejsce. On już tam czekał. Nie będziemy opisywać tu, jacy byli radzi z tego spotkania. Szatan zaraz spytał, czy od ich ostatniego spotkania kobieta pomagała komuś swoimi sztukami. — Tak, w jednym miejscu — odparła. — Wiem o tym — rzekł — ale musisz tam iść jeszcze razf bo nie poleciłaś mi się i dlatego tym razem się nie udało. Wszystko, co robisz, rób w moim imieniu, czyli w imieniu Lucyfera! Gdy tylko wspomnisz to imię, zaraz przybędę i pomogę ci we wszystkim, czego się podejmiesz. Kobieta praktykowała więc nadal swoje sztuki w najróżniejszych ciężkich i beznadziejnych przypadkach, wypędzając choroby z ludzi i bydła. Potem zaczęła pomagać w odzyskiwaniu skradzionych rzeczy i pieniędzy. A wszystko to robiła w obecności Lucyfera i przy jego ciągłej pomocy. Gdy się przekonała, że udaje się jej wszystko, do czegokolwiek się zabierze, zaczęła wybierać się coraz dalej i coraz bardziej się spieszyła. I coraz dłuższą drogę miała córeczka do przebycia. 14* 211 W końcu ludzie dowiedzieli się o jej czarach, pojmali ją i skazali na ciężkie tortury, a potem na ścięcie i spalenie na stosie. Gdy wyrok był już wykonany i wszystkim się zdawało, że pozbyli się Sissy, stanęła przed nimi, żywa, w całej swej okazałości. A gdy dokładnie sprawdzili, okazało się, że to, co biczowali, ścięli i spalili na stosie, to był tylko snopek słomy. Potem Sissa znów wróciła do swojego zajęcia, ale tym razem siała niezgodę między małżonkami, waśnie między sąsiadami, wrogość między królami i ich poddanymi, różniła narzeczonych i przeszkadzała w zawieraniu ślubów. Tymczasem Eling podrosła i stała się we wszystkim podobna do matki, ale była od niej siedem razy gorsza i dlatego nazwano ją: Eling-adiutantka diabła. Znała dużo więcej sztuczek i czarów niż matka, a były one o wiele gorsze i okrutniejsze. Wiele razy je łapano i starano się ich pozbyć, ale na próżno. Zawsze w końcu okazywało się, że to, co ludzie torturowali i męczyli, to były zwykłe snopy słomy, wiązki liści i pnie. Długo tak chodziły po świecie, wyrządzając wiele złego: Sissa i adiutantka diabła — Eling. W końcu jednak złapano je i obok dużego kamienia przy źródle pozbawiono życia. A zrobiono to tak: JNajpierw kat położył je na ławie tortur, a potem podpalono dwie beczki prochu i wszystko wyleciało w powietrze. Od tamtej pory w naszej okolicy ślad po nich zaginął. Zrzęda W pewnym wielkim gospodarstwie służyły kiedyś cztery ¦dziewczyny i czterech parobków. Jednego z nich nazywano Zrzędą, a to dlatego, że nigdy nic nie mogło go ucieszyć ani zadowolić. Gdy pozostali trzej parobcy kupili sobie na przykład rolkę bibułki, ćwierć funta tabaki czy pół funta liści tytoniowych, czy też poszli do gospody i zabawili się tam wesoło, przepuszczając przy tym dwanaście szylingów, a czasami nawet więcej na muzy-> 212 kantów, gorzałkę i przekąskę, zaraz po ich powrocie z zabawy pytał, ile wydali tego wieczoru i od razu tyleż odkładał sobie do specjalnie przeznaczonego na ten cel mieszka. Zawsze był pośmiewiskiem dla dziewuch i parobków, i w go^ spodarstwie, i wśród chłopaków w całej parafii. Nawet starsi niezbyt go lubili i gdzie się pojawił, uważano go za dziwaka. Jeśli gospodarze posłali go gdzieś z listem albo z ustną wiadomością, a zdarzało się to często, wszędzie, gdzie tylko przyszedł, przezywano go i poszturchiwano. Jego towarzysze oczywiście potępiali takie wybryki i litowali się nad nim. Gospodarze, współczując mu, w dalszym ciągu powierzali mu listy i posyłali go na posługi. I dlatego niejeden raz, wracając z odpowiedzią, miał poprzetrącane gnaty i wygarbowaną skórę. Bardzo to wszystkich bawiło. Przecież stare przysłowie mówi: „Jaka skóra, tak trzeba ją smarować". Pozostała służba, a już szczególnie dziewczyny również uważały, że powinien dostać za swoje, bo nikt nie był w stanie mu dogodzić. Zawsze wynalazł dziurę w całym. Kucharka, jakkolwiek by gotowała, nigdy nie mogła dogodzić mu żadną potrawą. Raz nawet, gdy na obiad przyrządziła śledzie, to głowy usmażyła, ogony ugotowała, a resztę pozostawiła surową, uważając, że któryś z kawałków powinien mu smakować. Nie będziemy opisywać, co za wesołość ogarnęła towarzyszy przy stole, kiedy Zrzęda zaczął grymasić i wydziwiać. Gospodarze również nie mogli zachować powagi, gdy o tym usłyszeli. Dziewczyna od świń nigdy nie była w stanie posłać mu łóżka tak, żeby był zadowolony, choć to właśnie ona zawsze sprzątała w izbie parobków i słała im łóżka. Dziewczyna od warzenia piwa nigdy nie zdołała odpowiednio przyrządzić napoju. Albo był dla niego za gorzki, bo wrzucała za dużo chmielu, albo za słodki, bo ża mało, i zawsze był za słaby. Innym dziewczynom nigdy nie udało się dokładnie wyczyścić jego lnianego odzienia. Aż wreszcie znalazły sposób, by uwolnić go od przykrego swędzenia. Położyły jego koszule tak blisko popielnika, że się spaliły. 213 I tak płynęło mu życie wśród towarzyszy. Wszyscy byli zawsze w miarę swych możliwości gotowi pomóc mu i usłużyć. Czekali tylko na okazję. Jeśli jeden coś przeoczył, robił to drugi, zależnie od tego, jak komu pasowało. A cały czas był u nich w łaskach, lubili go i przez cały rok, dzień w dzień okazywali mu swoje względy! Na Świętego Michała, czyli w dzień przeprowadzek, jeden ze starszych parobków zdecydował się ożenić i przenieść się do swej narzeczonej. Zrzęda postanowił skorzystać z okazji i jechać z nim, ponieważ gospodarze nie przyjęli go na służbę na rok następny. Musieli obaj przeprawić się przez jezioro, wioząc skrzynie i inne rzeczy. Ponieważ łodzią sterował i wiosłował starszy parobek, Zrzęda siedział bezczynnie. Wyciągnął więc swój mieszek i po-detknął parobkowi pod nos, mówiąc: — Zobacz tylko, ile ty i twoi koledzy przepiliście i straciliście na tytoń i tabakę, a ja ciągle mam swoje pieniądze! Starszy parobek machnął wiosłem i uderzył w mieszek, który wyleciał za burtę i wpadł do jeziora. Potem rzekł do Zrzędy: — No i jaką masz uciechę z tych pieniędzy, które tak zbierałeś i ciułałeś? Teraz masz tylko zmartwienie i kłopot, a my za swoje spędziliśmy wiele wesołych i przyjemnych chwil! Przybili do brzegu, ale Zrzęda ani słowem nie wspomniał 0 mieszku, bo jego towarzysz był teraz w lepszej sytuacji. Pożegnali się więc i rozstali. Starszy parobek poszedł do narzeczonej i do teściów, gdzie został jak najlepiej przyjęty i ugoszczony. Zrzęda zaś powędrował na północ kraju i ożenił się z grubą, tłustą starą babą, która miała gospodarstwo i trochę grosza. Po kilku latach spotkali się wszyscy na targu i powitali jak starzy towarzysze po długiej rozłące. Wtedy Zrzęda, nie czekając, szybko zaprosił wszystkich do karczmy i postawił im po kilka kielichów, bojąc się, że jeśli tego nie zrobi, oberwie po grzbiecie. — No więc — rzekli towarzysze — chcemy ci życzyć szczęścia 1 pogratulować ożenku. — Dziękuję, ale szczęście mi nie dopisało! Spaliło mi się gospodarstwo! — Och, to wielka dla ciebie strata! 214 — Nie taka wielka, jak myślicie. Zasiałem na polu rzepę i zebrałem jej całą masę. — No, to nie jest najgorzej! — Niezupełnie! Świnie zżarły mi całą rzepę! — Och, to smutne! — Wcale nie takie smutne. W ten sposób uchowało się wiele dużych, tłustych wieprzków. — O, to dobrze! — Wcale nie tak dobrze. Wilki zżarły mi moje świnie. — Oj, biedaku, to niewiele masz za swój cały trud! — I tak mam sporo. Nie jest tak źle, jak myślicie. — No to co masz, biedaczyno? Przecież w niczym ci się nie poszczęściło! — Mam babę i skóry. Na tym skończyli i rozstali się ze Zrzędą. Kiełbasa Pewna baba, krzątając się wieczorem po izbie, czekała na męża, który pracował daleko w lesie. Gdy się tak kręciła, robiąc to i owo, do chaty weszła piękna pani, której baba skłoniła się z drżeniem kolan, ponieważ nigdy dotąd nie widziała nikogo tak wielkiej urody. — Chciałabym pożyczyć od was kadź do warzenia piwa — odezwała się piękna pani — bo wyprawiam córce wesele i spodziewam się gości z daleka. — Bardzo chętnie wam ją pożyczę — rzekła baba, choć nie mogła sobie przypomnieć, czy widziała tę kobietę już wcześniej. Ale przyniosła kadź. Pani wzięła ją, dziękując uprzejmie; obiecała również, że sowicie wynagrodzi to babie, i odeszła. Po kilku dniach znów przyszła, a baba i tym razem była sama. — Dziękuję bardzo za pomoc — rzekła pani — a teraz w nagrodę spełnią się trzy twoje życzenia. 215 I zniknęła tak nagle, że baba nie zdążyła jej zapytać ani o imię, ani o to, gdzie mieszka. Ale to nie miało większego znaczenia, bo przecież i tak chodziło tylko o to, aby spełniły się trzy życzenia. Baba musiała więc dobrze się zastanowić, czego właściwie pragnie. Jej mąż miał wnet wrócić do domu i chyba byłoby najlepiej, gdyby jej w tym pomógł. Przede wszystkim powinni prosić o wspaniałe gospodarstwo, najlepsze w całej parafii i skrzynię, pełną pieniędzy. No i pomyśleć tylko, że oni, żyjący dotąd w wielkiej nędzy, mogliby się teraz mieć jak u Pana Boga za piecem! Oj, oj, oj, jakżeby się wszyscy sąsiedzi dziwowali i jak by osłupieli, gdyby im się tak nagle polepszyła dola! Jeśli więc będą tak bogaci, to nie godzi się już teraz mężowi, który wróci zmęczony z pracy, a który tak lubi mięso, dawać trochę zsiadłego mleka i kilka buraków. Baba nieco wcześniej była u sąsiadki i widziała tam dużą, smakowitą kiełbasę przeznaczoną na wieczerzę. — Ach, gdybym miała tę kiełbasę — powiedziała, i natychmiast kiełbasa znalazła się na stole. Baba właśnie wkładała ją do garnka, gdy wszedł chłop. — Ojciec, ojciec — rzekła baba — już skończyła się nasza nędza, bo wyobraź sobie, pożyczyłam naszą kadź do piwa pewnej kobiecie, a ta, gdy mi ją odniosła, obiecała, że spełnią się nasze trzy życzenia. Musisz więc teraz pomóc mi i wymyśleć coś wspaniałego, bo zawsze byłeś pomysłowy. Widzisz, jaką piękną kiełbasę zapragnęłam mieć? — spytała, pokazując kiełbasę. — Cóż ty mówisz, stara babo — rzekł chłop i rozzłościł się. — Zachciało ci się kiełbasy? Czy ktoś słyszał coś podobnego? Wtedy, gdy możesz mieć wszystkie bogactwa świata, chcesz tylko kiełbasy. Wsadź ją sobie w nos, jeśli nie masz za grosz rozumu — powiedział. I w tym samym momencie baba krzyknęła, bo kiełbasa znalazła się w jej nosie i mimo że baba szarpała i ciągnęła, nie mogła jej oderwać. Po prostu ani rusz nie mogła się jej pozbyć. — Mówisz, że życzę sobie głupich rzeczy — mówiła ze łza-* 216 mi. — Ale i ty nie masz więcej rozumu, żeś tak okrutnie odwzajemnił się za moje dobre chęci! I dalej zalewała się łzami. Chłop też próbował oderwać tę kiełbasę, ale i jemu się nie udało. I choć ciągnął i szarpał, to nawet nie drgnęła, mimo że o mało co nie urwał babie głowy. Pozostało jeszcze jedno życzenie, ale co by tu wymyśleć? Jakież oni mogli mieć pragnienia? Bo gdyby nawet życzyli sobie wszystkich bogactw świata, to na co im one, jeśli baba nadal będzie miała nos zatkany kiełbasą, tak że nie będzie mogła nigdy pokazać się ludziom? — Mów ty — powiedziała baba, i w bek. — Nie, ty — rzekł chłop i też musiał się rozpłakać, patrząc tak na babę z kiełbasą na środku twarzy. No, było nie było, wypowiedział swe życzenie. — Chcę, żeby matka pozbyła się tej parszywej kiełbasy — rzekł, i kiełbasa znikła od razu. A oni tak się uradowali, że aż podskakiwali i biegali wokół chaty. Bo wprawdzie kiełbasa jest dobra do jedzenia, ale przeszkadza, gdy siedzi w nosie. Doktor Piotr W pewnej wsi żyło wielu chłopów, ale nie było wśród nich zgody. Szczególnie zazdrościli jednemu, który nazywał się Piotr, i który w ich mniemaniu miał za dużo szczęścia i za dobrze mu się powodziło. Pewnego dnia Piotr wiózł do miasta sąg drzewa. Na drodze spotkał kilku myśliwych. — Dokąd jedziesz? — Do miasta z drzewem. — Lepiej jedź do tamtego zameczku myśliwskiego i dobrze wszędzie napal, a kiedy wrócimy wieczorem, sowicie cię za to wynagrodzimy. 217 J i '¦¦ii Chłop posłuchał, narąbał drzewa i ogrzał wszystkie izby. Myśliwi, wróciwszy pod wieczór, zastali wszystko w największym, porządku. Podziękowali chłopu i jako zapłatę dali mu śliczną i ciepłą kapotę. Wziął ją i pojechał do domu. Gdy sąsiedzi ujrzeli jego śliczną kapotę i dowiedzieli się, jak ją zdobył, ich zawiść jeszcze bardziej wzrosła i zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób zaszkodzić Piotrowi i pozbawić go szczęścia. Pewnego razu zachorował król i po całym kraju rozesłano wieści, że ten, kto go wyleczy, otrzyma sakiewkę srebrnych monet. Wielu próbowało, ale nikomu się to nie udało. Królowi, zamiast coraz lepiej, było coraz gorzej. Wtedy chłopi rozpuścili wieść, że Piotr jest najwspanialszym doktorem, który umie leczyć wszelkie możliwe choroby, ale że bardzo trudno go do tego nakłonić, ponieważ jest nieuczynny i uparty. Gdy król się o tym dowiedział, kazał przywołać Piotca. — Czy to ty jesteś doktorem Piotrem? — Nazywam się Piotr, Wasza Wysokość, ale doktorem niestety nie jestem. — Nie chcesz więc mnie wyleczyć z mojej choroby? — Chciałbym, gdybym potrafił, ale nie wiem, jak to zrobić. — No, no, słyszałem już o twoim uporze i zaciętości, i oznajmiam ci, że jeśli nie wyleczysz mnie w ciągu trzech dni, to przypłacisz to własnym życiem. Piotr wyszedł od niego zmartwiony. — Mój Boże! Cóż począć? Przecież nie potrafię uleczyć króla. Gdy tak chodził przybity i załamany po ogrodzie królewskim, przypomniał sobie, że jego samego wyleczono kiedyś wywarem z wrotyczu. „Może to uleczy króla, spróbuję", pomyślał. „Nic mi to już nie zaszkodzi, bo tak czy owak, będę musiał położyć głowę na pieńku". Zebrał dużą naręcz wrotyczu, który rósł pod drzewami, zrobił wywar i pospieszył do króla. — Oto przygotowałem lek. Przez dwie doby Wasza Wysokość musi pić co godzinę kubek tego i poza tym nic nie spożywać. Przy pomocy boskiej powinno to pomóc. 218 Król spojrzał z wielką niechęcią na gorzki napój, ale nie odważył się sprzeciwić. Trzeciego dnia rzekł: — Czuję się już zdrów. Dziękuję ci, doktorze Piotrze! Piotr pojechał do domu z sakiewką pełną monet. Poruszenie w wiosce było jeszcze większe niż przedtem. Co wymyśleć teraz, aby zaszkodzić Piotrowi? Po jakimś czasie król obwieścił, że ukradziono mu szkatułkę z diamentami i innymi szlachetnymi kamieniami, i że ten, kto wy-> kryje złodzieja, może spodziewać się dużej zapłaty. „O — pomyśleli chłopi — rozpuścimy pogłoskę, że Piotr umie wykrywać złodziei, a wtedy może zacznie wreszcie gryźć ziemię". Jak postanowiono, tak zrobiono. Wieść o tym, że nikt w całym kraju nie umie lepiej wykrywać złodziei niż doktor Piotr, wnet dotarła do króla. — Wierzę w to. To wyjątkowo mądry człowiek — rzekł król, gdy to usłyszał. Posłano po Piotra. — Słuchaj, doktorze Piotrze! Musisz odszukać moje diamenty i szlachetne kamienie. — Szczęśliwy ten, kto potrafi, Wasza Wysokość. Ale ja nie potrafię. — No, no, już ja ciebie znam. Gdy byłem chory, też mówiłeś: „nie potrafię", a okazało się, że potrafisz. No już, nie zwlekaj! W przeciągu tygodnia musisz mi odszukać diamenty, inaczej popadniesz w wielką niełaskę. Biedny Piotr odszedł głęboko zasmucony. Wprowadzono go do wspaniałej komnaty i przykazano, by nie wychodził stamtąd, dopóki nie wykryje złodzieja. Wszystko, czego tylko by potrzebował, będzie mu dostarczone. Gdy go prowadzono na górę, widział na schodach całe mnóstwo krzątającej się służby. „Dobrze byłoby wiedzieć, ilu król trzyma takich darmozjadów", pomyślał. „Policzę tych, którzy będą przychodzić do mojej komnaty". Gdy wszedł, natychmiast zjawił się sługa z pytaniem, czy czegoś potrzebuje. Piotr, pamiętając, że postanowił sobie policzyć sługi, rzekł półgłosem: 219 — No tak, to mam już pierwszego. Po jakimś czasie nadszedł następny'sługa. — No tak, to mam już drugiego — rzekł Piotr. Ten również z przerażeniem w oczach, wymachując rękami, wybiegł z komnaty. Po pewnym czasie przyszedł inny sługa. — No tak, to mam już trzeciego — rzekł Piotr. Na te słowa sługa padł do stóp Piotra i zaczął błagać ze łzami w oczach: — Kochaniutki, nie wydawaj nas! Będę się w końcu musiał przyznać prędzej czy później, bo ty i tak wszystko wiesz. Ten, który był tu pierwszy, wziął skrzynię i dał ją drugiemu, ten dał ją mnie, a ja ją ukryłem. Kochaniutki, nie wydawaj nas! — Nie, nie uczynię tego. Ale przynieś mi zaraz tę skrzynię i duży kawał mięsa! Sługa spełnił jego rozkaz. Piotr owinął szkatułkę w płat mięsa i wyrzucił ją przez okno lwom na pożarcie. I w mgnieniu oka pożarł ją lew stojący przy schodach, na łańcuchu. Przez innego sługę Piotr zawiadomił teraz króla, że złodziej został wykryty. Za chwilę zjawił się król. — No, gdzie masz tego złodzieja? — To lew, tam na dole. — Lew? — Tak, jeśli Wasza Wysokość każe mu rozpruć brzuch, to znajdzie tam skrzynię. Król wprawdzie kochał lwa, ale bardziej swoje diamenty. Rozpruto więc brzuch zwierzęcia i znaleziono diamenty. Piotr powrócił do domu kilka razy bogatszy niż przedtem, wywołując wielką złość i nienawiść swoich sąsiadów. — Czyż już nigdy nie pozbędziemy się tego Piotra? Jakikolwiek podstęp byśmy uknuli, on ze wszystkiego wychodzi cało. Któż mógł przypuszczać, że potrafi leczyć choroby i wykrywać złodziei? — Chociaż potrafi leczyć choroby i wykrywać złodziei — rzekł jeden ze starszych —- to na pewno nie umie wygłaszać kazań. Wiemy przecież, że on ledwie umie przeczytać coś niecoś z książ- 220 ki. Oto umarł nadworny kaznodzieja królewski. Rozpuśćmy wieść, że nikt w całym kraju tak nie nadaje się na jego następcę jak właśnie Piotr. Gdy król go przywoła, by na próbę wygłosił kazanie, zobaczymy wtedy, czy da sobie radę. — Dobrze mówisz! — zawołali wszyscy. Okrzyknięto wnet Piotra najświetniejszym mówcą w całym kraju. Król się o tym dowiedział i kazał Piotra przywołać do siebie. — Słuchaj, doktorze Piotrze! Potrafisz tyle różnych rzeczy. Umiesz z pewnością również wygłaszać świetne kazania. — Ja? Wygłaszać kazania?! Nie, Wasza Wysokość. Ja zaledwie umiem czytać z książki, a i tak ksiądz mnie stale łaje, gdy odpytuje mnie z Biblii. Nie umiem wygłaszać kazań. — Bzdury! Zawsze mówisz „nie potrafię", a potem okazuje się, że potrafisz. Rozkazuję ci, byś wygłosił kazanie w najbliższą niedzielę. Dziś jest poniedziałek. Masz cały tydzień na przygotowanie się, idź więc do swej komnaty! Teraz Piotr wpadł w taką panikę, że aż zaczęły mu się trząść nogi. Gorzko płacząc szedł na górę. Towarzyszył mu jeden z tych, którym uratował życie. — Dlaczego płaczesz, doktorze Piotrze? — O, mam powód do płaczu. Król kazał mi wygłosić kazanie w najbliższą niedzielę, a to oznacza dla mnie śmierć. — Ależ skąd — rzekł sługa. — Pomogę ci razem ze swoimi kompanami. Po długiej naradzie postanowiono, że podpiłuje się słup, na którym wspiera się ambona, a Piotr powie grubym głosem tylko parę mocnych słów, których się przedtem wyuczy i mocno walnie w ambonę. Nadeszła niedziela. Całe miasto ściągnęło do kościoła, by usłyszeć kazanie doktora Piotra. Przestraszony i zawstydzony wszedł na ambonę. Lekcję, której go wyuczono, wygłosił tak mocnym głosem, że aż huczało pod sklepieniem, a potem walnął swą wielką pięścią w ambonę. I nagle łubudu, na posadzce kościelnej znalazła się ambona i kaznodzieja. Wszyscy zgromadzeni zawołali jak jeden mąż: 221 — Takiego kaznodziei nigdy jeszcze nie słyszeliśmy. Ten, kto potrafi grzmieć i wykrzykiwać tak wspaniale, powinien zostać nadwornym królewskim kaznodzieją. Król też tak uważał. I tak oto Piotr stał się nadwornym królen wskim kaznodzieją i jest nim po dziś dzień, wywołując złość i gniew sąsiadów ze swojej rodzinnej wsi. Ale o tym, czy wygłosił więcej niż jedno kazanie, historia milczy. Królewna ukryta w jamie Bardzo, bardzo dawno temu żył sobie król, który miał córkę jedynaczkę. Młoda królewna była łagodnego usposobienia i wielkiej urody, więc zdobywała sobie serce każdego, kto ją zobaczył. Kiedy podrosła, książęta i inni znakomici młodzieńcy zaczęli ubiegać się o jej rękę i miłość, a wśród nich znalazł się nawet jeden bardzo dumny królewicz z innego królestwa. Królewicz ten często' rozmawiał z piękną panną i tak sobie przypadli do gustu, że postanowili się pobrać. W tym czasie wybuchła wojna i wróg wdarł się do kraju z wielką ilością wojska. Król, widząc, że nie zdoła oprzeć się jego przewadze, kazał w głębi ciemnego boru wykopać jamę w ziemi, aby schować w niej córkę na czas zawieruchy wojennej. Zaopatrzył ją obficie w jedzenie i dał do towarzystwa służebnicę, psa i koguta, który miał zwiastować pory dnia. Potem król zaczął się przygotowywać do walki, a młody królewicz postanowił mu towarzyszyć. Kiedy nadeszła pora rozstania, serca młodych ogarnęła wielka żałość i długo rozmawiali ze sobą. Aż wreszcie królewna ozwała się: — Przeczucie mówi mi, że nieprędko się zobaczymy i dlatego •chcę cię prosić o coś, czego nie powinieneś mi odmówić. Przyrzeknij, że nigdy nie ożenisz się z panną, która nie potrafi sprać plam z tej chusty i utkać do końca tej złotej tkaniny. Z tymi słowami podała narzeczonemu chustę i tkaninę mister- 222 nie splecioną ze złota i jedwabiu. Królewicz wziął obie rzeczy i przyrzekł, że nigdy nie zapomni słów ukochanej, po czym rozstali się. Królewnę wsadzono do jamy w ziemi, a jej ojciec i królewicz wyruszyli bronić kraju przed wrogiem. Kiedy armie zbliżyły się do siebie, stoczono gwałtowną bitwę. Ale szczęście nie sprzyjało królowi; zginął na polu chwały. Królewicz, nie mogąc pokonać wroga, wrócił do swojego królestwa. Wróg panoszył się po całym kraju, rabując i zabijając, spalił królewski dwór i spustoszył okolice. W końcu jednak opuścił kraj, zostawiając po sobie zgliszcza i popioły. Nikt jednak nie wiedział, co się stało z córką króla, czy została zabita, czy uprowadzona przez wroga. A tymczasem królewna żyła sobie w jamie ze swą towarzyszką, haftując złotymi nićmi i czekając na powrót króla z wojny. Ale mijał dzień za dniem, a on nie wracał, by wydostać je z ukrycia. Tak minęło siedem lat. Kiedy nie miały już co jeść, zarżnęły koguta. Ale od tego dnia nie wiedziały nawet, jak szybko mija czas i ich los stał się jeszcze cięższy do zniesienia. Wkrótce potem towarzyszka królewny zmarła z żałości i głodu i córka króla została zupełnie sama w ponurej jamie w ziemi. Nie wiedziała, co ma począć w tym wielkim nieszczęściu. W końcu wzięła nóż i zaczęła nim dłubać w sklepieniu. Dłubała bez przerwy, od rana do wieczora. Wreszcie trzeciego dnia udało się jej zrobić dziurę i w ten sposób wydostała się na zewnątrz. Odziała się w strój swej służebnicy, zawołała psa i ruszyła w drogę przez pustkowie. Po bardzo długiej wędrówce ujrzała dym unoszący się ponad drzewami, i idąc w jego kierunku, trafiła do starego człowieka, który wypalał węgiel drzewny w lesie. Królewna zbliżyła się do niego, poprosiła o trochę strawy i zaofiarowała mu pomoc w pracy. Staruszek dał jej kęs chleba, a ona pomogła mu przy wypalaniu węgla. Kiedy tak rozmawiali, młoda panna szczegółowo wypytywała o nowiny z kraju. Staruszek opowiedział jej o śmierci króla i o wszystkim, co się wydarzyło przez ostatnie lata. Królewna zmartwiła się okrutnie i pomyślała sobie, że „ten kto zliczy wiele zielonych mogił, ma niewielu przyjaciół". Po pewnym czasie wypalanie węgla skończyło się, staruszek powiedział, że nie potrzebuje już pomocy i poradził królewnie, żeby poszukała sobie pracy gdzie indziej, najlepiej na dworze królewskim, bo jak zauważył, nie przywykła do ciężkiej pracy. Królewna znów ruszyła w drogę i nie wiadomo jak i kiedy, dotarła do ogromnego jeziora. Nie miała pojęcia, jak przedostać się przez wodę, usiadła więc na brzegu bardzo zatroskana. W tej samej chwili wyskoczył z lasu ogromny wilk, który zawył: Jeśli dasz mi psa swojego, Dotrzesz do brzegu drugiego. Królewna była tak bardzo załamana, że nie miała siły odmówić i dała wilkowi swojego wiernego psa. Kiedy wilk najadł się do syta, rzekł: Na mój grzbiet siadaj w mig, W drodze cię nie skrzywdzi nikt. Królewna wsiadła mu na grzbiet, a wilk przepłynął z nią na drugą stronę wody. Nad brzegiem stał piękny dwór, a w nim mieszkał ten sam królewicz, który kiedyś przysięgał księżniczce wierność. Tu należy dodać, że w tym czasie, kiedy królewna była uwięziona w jamie, zmarł ojciec królewicza i teraz już sam królewicz panował w tym kraju. W miarę, jak mijały lata, doradcy królewscy coraz częściej dopominali się, aby poszukał sobie żony wśród księżniczek, ale on ich nie słuchał, gdyż ciągle myślał o pięknej królewnie, której w młodości przysięgał wierność. Tak upłynęło siedem lat, a królewny ani widu, ani słychu. W końcu młody król zwątpił, czy kiedykolwiek ją zobaczy. Naradziwszy się z dworem, rozkazał ogłosić, że za żonę pojmie dziewicę, która dokończy tkać złotą tkaninę królewny i spierze plamy' na jej chuście. Kiedy wieść o tym rozniosła się po kraju, ze wschodu i z zachodu zaczęły się zjeżdżać dziewice, z których każda chciała wyjść za młodego króla. Ale żadnej nie udało się spełnić koniecznych warunków. Przybyła też na dwór pewna szlachetna panna, chcąc, 224 — jak inne, spróbować szczęścia. Udała się do niej królewna i przybrawszy imię Asa, prosiła o przyjęcie na służbę. Po pewnym czasie stała się zaufaną owej panny i nikt na dworze królewskim nie domyślał się nawet, kim jest naprawdę służebna Asa. Panna, u której służyła, bardzo chciała dokończyć tkaninę królewską, ale i jej się nie powiodło, podobnie jak poprzedniczkom. Nie mogła sobie poradzić z tą dziwną tkaniną. Była tym bardzo zmartwiona i nie wiedziała, co począć dalej. Aż tu pewnego dnia, podczas jej nieobecności, przebrana królewna usiadła przy krosnach i utkała duży kawałek tkaniny. Kiedy panna wróciła do domu, zauważyła z radością, że przybyło tkaniny na krosnach i zastanowiło ją, kto mógł to za nią zrobić. Asa początkowo nie chciała się z niczym zdradzić, ale w końcu przyznała się. Panna uradowała się i zasadziła Asę do krosien. Ale oprócz nich nikt nie wiedział, że zamiast pani tka służebnica. Cały dwór królewski obiegła wieść, że nieznana dziewica tka dalej tę dziwną tkaninę. Zaczęto nawet mówić o królewskim ożenku, a i on sam często zachodził do komnaty panny, aby popatrzeć, jak posuwa się robota. Ale za każdym razem, kiedy wchodził, przy krosnach nie było nikogo. Wydawało mu się to bardzo dziwne, zapytał więc pannę, dlaczego nigdy nie tka w jego obecności. Za-* częła się przed nim tłumaczyć, kłamliwie odpowiadając: — Panie, jestem zbyt wstydliwa, by pracować, kiedy ty na mnie patrzysz. Król zadowolił się taką odpowiedzią i w niedługim czasie cała tkanina była skończona. Teraz panna miała sprać plamy z chusty królewny, ale i tu jej się nie powiodło, im dłużej prała, tym chusta stawała się ciemniejsza. Była tym niezmiernie zmartwiona i nie wiedziała, co począć. Aż tu pewnego dnia podczas jej nieobecności przebrana królewna zaczęła prać chustę, i gdy tylko dotknęła jej ręką, plama zjaśniała. Kiedy panna wróciła i zauważyła, co się stało, uradowała się bardzo, pytając zaraz, kto ją wyręczył. Królewna początkowo nie chciała się z niczym zdradzić, ale w ksńcu musiała się przyznać. Panna niezmiernie się ucieszyła i prosiła królewnę, aby prała 15 Zaczarowany dzban 225 dalej. Ale oprócz nich nikt nie wiedział, że zamiast pani prała służebnica. Znów cały dwór obiegła wieść, że panna po trochu spiera plamę. Zaczęto mówić o ożenku króla, a i on sam często zachodził do komnaty panny, by zobaczyć, jak posuwa się robota. Zawsze jednak, kiedy wchodził, nic się nie działo i nikt nie prał chusty. Wydawało mu się to niezmiernie dziwne, zapytał więc, dlaczego panna nigdy nie pierze w jego obecności. Ale ona zaczęła mu tłumaczyć, kłamliwie odpowiadając: — O, wasza królewska mość, nie mogę prać, kiedy mam na palcach złote pierścienie. Król zadowolił się tą odpowiedzią, a po niedługim czasie plamy z chusty królewny zostały sprane. W ten sposób nieznana dziewica spełniła wszystkie warunki króla. Kiedy rozeszła się wieść o tym, zapanowała ogólna radość w kraju i rozpoczęto wielkie przygotowania do królewskiego wesela. Ale akurat w dniu zaślubin panna młoda nagle zachorowała i nie mogła jechać do kościoła. Chciała jednak swoją chorobę utrzymać w tajemnicy, więc poprosiła służebną, by ta pojechała zamiast niej do kościoła. Młoda królewna zgodziła się. Ubrano ją w welon, ozdobiono złotymi pierścieniami i posadzono na wspaniałego rumaka. Nikt nie wiedział, że zamiast pani jechała służebnica. Przepyszny orszak królewski ruszył w drogę z muzyką i z wielką paradą, jak to było za dawnych czasów. Ale królewna cierpiała w skrytości; ciężko jej było na sercu, że oto zamiast innej jedzie do ślubu z tym, który w młodości przysięgał jej miłość i wierność. Orszak weselny posuwał się. Panna młoda siedziała na rumaku, wprawdzie miała na głowie złotą koronę, lecz lico jej było blade, a pan młody jechał tuż obok niej i wcale nie domyślał się, jaki smutek przygniata jej serce. Gdy ujechali kawałek drogi, znaleźli się przed mostem. Była taka wróżba, że most się załamie, gdy będzie jechać po nim panna młoda nie królewskiej krwi. Wjedy królewna wyszeptała przez łzy: Stój, stój mocno, mój szeroki moście, Dwoje dzieci królewskich po tobie jedzie. 226 — Co mówisz, moja oblubienico? — spytał król. — Ach, nic takiego — odparła panna młoda. — Mówiłam do Asy, swojej służebnicy. I pojechali dalej, aż dojechali do miejsca, w którym mieszkał kiedyś ojciec królewny. Dwór królewski był spalony, a na jego ruinach wyrosły chwasty. I królewna załkała: Teraz tu osty i ciernie, i błoto, A dawniej tu lśniło najszczersze złoto. Gdziemjiiegdyś spijała słodkie wina, miody, Bydło i świnie mają teraz gody. — Co mówisz, moja oblubienico? — znów spytał król. A panna młoda odparła: — Ach, nic takiego. Mówiłam do Asy, swojej służebnicy. Potem znaleźli się pod wspaniałą lipą. I królewna załkała. Lipo ma ukochana, stoisz tu, jak stałaś, Jak dawałam pierścionek miłemu, widziałaś. Król znowu zapytał: — Co mówisz, moja oblubienico? Ale panna młoda odparła jak przedtem: — Och, och, to nic takiego. Mówiłam do Asy, swojej służebnicy. Orszak posuwał się dalej. I wtedy nadleciała para gołębi. Panna załkała: Lecisz przy boku małżonka swojego, A ja wieczorem utracić mam mego. — Co mówisz, moja oblubienico? — spytał pan młody i czekał, co ona odpowie. — Och, to nic takiego. Mówiłam do Asy, swojej służebnicy. Kiedy ujechali znowu kawałek drogi, zakukała kukułka. I załkała królewna: Kukułeczka kuka na sośnie, Pannie dziecko rośnie. 15* 227 — Co mówisz, moja oblubienico? — spytał król. Królewna odparła jak przedtem: — Och, nic takiego. Mówiłam do Asy, swojej służebnicy. W końcu orszak weselny dotarł do ciemnego boru, gdzie była wykopana jama w ziemi. Wtedy król zbliżył się do narzeczonej i poprosił, by opowiedziała mu jakąś przygodę. Westchnęła królewna ciężko i załkała: W jamie siedem lat siedziałam, Wszystkie baśnie zapomniałam. Bólu doznałam, Węgle wypalałam, Bólem się karmiłam, Na wilku jeździłam. W domu zostawiłam panią I mam ślub wziąć za nią. — Co mówisz, moja oblubienico? — spytał znów król i poczuł się nieswojo. Panna młoda odparła: — Och, nic takiego. Mówiłam do Asy, swojej służebnicy. Tak dojechali do kościoła, gdzie miał się odbyć ich ślub. I załkała królewna: Choć Maria, Róża, Gwiazda to moje imiona, Teraz jestem na Asę, służkę, zamieniona. A potem, zgodnie z dawnym obyczajem, orszak weselny wkroczył z wielką paradą do kościoła. Przodem szli fleciści, skrzypkowie, dobosze i jeszcze inni grajkowie, dalej drużbowie i rycerze, a na końcu panna młoda z druhnami. Państwa młodych posadzono na ślubnym tronie i jak przystało na królewską parę, ceremonia zaślubin odbyła się wielce uroczyście. Wszyscy oczywiście myśleli, że panną młodą jest właśnie owa nieznana dziewica. Kiedy odprawione zostało specjalne nabożeństwo, król zamienił z królewną pierścionki, wyjął srebrny pas i zapiął go jej. A zamek był tak dziwny i zmyślny, że tylko król umiał go otwie- 228 cyia Bor.ej V-ó- I ICZUł rać. Potem orszak ślubny powrócił na dwór królewski, gdzie odbyło się huczne przyjęcie z wesołymi tańcami i zabawami. Ale królewna spiesznie pobiegła do komnaty panny, zamieniła się strojem ze swoją panią i nikt nie zauważył, że to służebna, a nie jej pani wzięła ślub. Zbliżył się wieczór i jak zwykli czynić to wszyscy nowożeńcy, król usiadł przy swojej młodej małżonce. Kiedy rozmawiali ze sobą, król spytał: — Powiedz mi, moja najdroższa, co powiedziałaś, kiedy przejeżdżaliśmy przez most? Bardzo chciałbym to wiedzieć. I wtedy zarumieniła się panna, gdyż nie wiedziała, co odpowiedzieć królowi. Ale wpadła na pomysł i rzekła: — Zupełnie zapomniałam, ale zaraz zapytam Asę, swoją służebnicę. I panna młoda poszła do swojej drużki i spytała ją, o czym była mowa po drodze. Potem wróciła do pana młodego i rzekła: — Teraz już wiem. Powiedziałam tak: Stój, stój mocno, mój szeroki moście, Dwoje dzieci królewskich po tobie jedzie. — Dlaczego tak powiedziałaś? — spytał król. Ale panna młoda milczała i nic nie odpowiedziała. Po chwili pan młody znów zapytał: — Powiedz mi, moja najdroższa, co powiedziałaś, kiedy dojeżdżaliśmy do starego dworu? Bardzo chciałbym to wiedzieć. Panna znowu się zmieszała i rzekła: — Zupełnie zapomniałam, ale zaraz spytam Asę, swoją służebnicę. I panna młoda poszła do swojej drużki i spytała ją, o czym była mowa po drodze. Potem wróciła do pana młodego i rzekła: — Przypomniałam sobie. Powiedziałam tak: Teraz tu osty i ciernie, i błoto, A dawniej tu lśniło najszczersze złoto. Gdziem niegdyś spijała słodkie wina, miody, Bydło i świnie mają teraz gody. 229 — Dlaczego tak powiedziałaś? — spytał król. Ale panna młoda milczała i nic nie odpowiedziała. Po chwili pan młody znów zapytał: — Powiedz mi, moja najdroższa, co powiedziałaś, kiedy przejeżdżaliśmy koło lipy? Bardzo chciałbym to wiedzieć. Ale panna młoda nie mogła odpowiedzieć i musiała spytać Asę, swoją służebnicę. Wkrótce wróciła i powiedziała: — Teraz już wiem. Powiedziałam tak: Lipo ma ukochana, stoisz tu, jak stałaś, Jak dawałam pierścionek miłemu, widziałaś. — Dlaczego tak powiedziałaś? — spytał król pannę młodą, ale ona nie odpowiedziała. Wszystko to wydało się królowi bardzo dziwne i znów zwrócił się do panny młodej, pytając, o czym rozmawiali po drodze, lecz ona musiała o wszystko pytać Asę, swoją służebnicę. Zrobił się już późny wieczór i państwo młodzi mieli udać się na spoczynek. I znów król zapytał: — Powiedz mi, moja najdroższa, gdzie masz pas, który ci dałem, gdyśmy wyjeżdżali z kościoła? — Jaki pas? — spytała panna młoda i pobladła. — Dałam go Asie, swojej służebnicy. Posłano więc po służebną, a gdy przyszła, okazało się, że miała na sobie pas, którego zamek był tak dziwny, że tylko król mógł go otworzyć. Wtedy zrozumiała panna z dalekiego kraju, że jej oszustwo wyszło na jaw. I oddaliła się z dworu, bardzo rozżalona. Król rozpoznał swoją prawdziwą narzeczoną, a królewna opowiedziała mu wszystko, co działo się z nią w czasie długich lat rozłąki. Wśród gości zapanowała wielka radość, a król pomyślał sobie, że w końcu wszystkie jego troski zostały szczodrze wynagrodzone. Młodych małżonków zaprowadzono do komnaty sypialnej, przodem szli drużbowie i druhny, niosąc świece woskowe, jak to było w zwyczaju u naszych przodków. A kiedy król i jego młoda małżonka weszli do łoża, wszyscy zaśpiewali starą piosenkę: 230 Zgaś świecą w świeczniku, Weź oblubienice w ramiona. I radowano się w mieście i na wsi, że tych dwoje tak bardzo kochających się nareszcie się spotkało. Co było potem, nie wiem, bo mnie już tam nie było. O głupku i królewnie, co nie umiała się śmiać Żyli sobie kiedyś dziad i baba, którzy mieli syna jedynaka. Nie bardzo wierzyli, aby kiedykolwiek osiągnął coś w życiu. Kiedy miał już dwadzieścia lat, matka rzekła do niego: — Teraz, drogie dziecko, musisz sam zacząć zarabiać na życie. I wysłała go do miasta, żeby sprzedał masło. Gdy uszedł kawałek drogi, natknął się na ćwierćmilowy słup. Spytał więc: — Dzień dobry, panie! Czy nie zechciałbyś kupić ode mnie masła? Słup nie odpowiedział. Było gorąco i mocno paliło słońce. Matka przykazała mu, że najpierw musi każdemu dać posmakować masła i dała mu do krojenia nóż, który miał trzymać pod ręką. Gdy więc chłopak postał chwilę przy słupie i nie usłyszał żadnej odpowiedzi, ukroił nożem kawałek masła, a potem zaczął nim smarować szpary w słupie, mówiąc: — Posmakuj mojego masła. I w ten sposób chłopak wymazał całe masło, bo jak tylko posmarował, zaraz ściekało szparami. A gdy masła zabrakło, rzekł: — Stawiam takie same warunki jak mój ojciec, sprzedając woły. Za trzy dni chcę mieć zapłatę. I oddalił się w stronę domu. Gdy już był na miejscu, matka spytała go: — No i jak ci poszło? —- Dobrze — odparł. — Za trzy dni otrzymam zapłatę. Po trzech dniach matka powiedziała: 231 — Dziś musisz iść po pieniądze za masło. I chłopak poszedł. Gdy przyszedł do słupa, rzekł: — Dzień dobry, panie! Dziś mam otrzymać zapłatę za swoje masło. Słup nic nie odpowiadał. Chłopak domyślił się, że skoro nie odpowieda, to nie chce płacić. Wymierzył mu więc taki policzek, że aż słup się przewrócił. Wtedy coś zabrzęczało w słupie i chłopak zawołał: — Widzisz, masz pieniądze! Żebyś mi tylko chciał zapłacić! I obejrzawszy słup dokładnie, znalazł pod nim skrzynię pełną srebrnych monet. Zabrał ją bardzo zadowolony i poszedł do domu, do swej starej matki. Gdy był już na miejscu, rzekł: — Oto zapłata za masło. Matka bardzo się z tego ucieszyła. Niedługo potem ubiła cielaka, a syna wysłała, by sprzedał mięso. Gdy był już w mieście, spotkał psa i spytał go: — Dzień dobry, panie! Czy chcesz kupić mięsa? Przy tym odkroił kawałek i dał psu. Smakowało mu, zaczął więc łasić się do chłopaka, który rzekł wtedy: — Widzisz, jednak chcesz mięsa. I dał psu całe mięso, mówiąc: — Za trzy dni chcę mieć zapłatę. Tak mówi też mój ojciec, sprzedając woły. Pies nic nie odpowiedział, chłopak zaś wrócił do domu. W domu matka spytała go o zapłatę, on zaś odparł: — Postawiłem te same warunki co ojciec, gdy sprzedaje woły. Za trzy dni dostanę zapłatę. Gdy minęły dni, chłopak wybrał się po zapłatę. Kiedy przyszedł na miejsce, spotkał psa i zagadnął go: — Dzień dobry, panie! Dziś mam otrzymać zapłatę za mięso. Pies zaczął na niego szczekać i warczeć. Wtedy chłopiec zabrał ze sobą psa na zamek, prosząc o widzenie z królem. Wpuszczono go. Wszedł, pozdrowił króla i spytał, co ma zrobić z panem, który trzy dni temu kupił od niego mięso, a teraz nie chce zapłacić. Nieco wcześniej król ogłosił, że ten, kto rozśmieszy królewnę, otrzyma ją za żonę. 232 Król odparł: — Ale przecież to nie jest żaden pan, tylko pies. — Nie — rzekł chłopak — ten pan ma mi zapłacić za mięso. Królewna to usłyszała i tak jej się to podobało, że wybuchnęła śmiechem. — Aha — rzekł król — rozśmieszyłeś królewnę. — Co chcesz mieć za swoje mięso? — Chcę dostać sześćdziesiąt rózeg. I trzy razy tak odpowiadał. Król wyjął wtedy wielką ilość złotych dukatów i dał je chłopakowi, mówiąc: — Masz tu zapłatę za mięso. A jutro przyjdź po tych sześćdziesiąt rózeg! Chłopak odszedł zadowolony. Wszedł potem do winiarni, gdzie siedziało trzech możnych panów i piło. Chłopak rozkazał sobie podać butelkę najlepszego wina. Szynkarz spytał z powątpiewaniem: — A czymże ty, biedaku, zapłacisz? — Dostałem królewnę za żonę — rzekł chłopak, wyjął garść złotych dukatów i położył na stole. Panowie, którzy się temu przysłuchiwali, spytali chłopaka: — Ile chcesz za nią odstępnego? — Po trzydzieści tysięcy od każdego z was. Dali mu tyle, ile żądał. Następnego dnia udali się do króla, prosząc o to, co chłopakowi wczoraj obiecano. I od razu dostali po sześćdziesiąt rózeg. Gdy zjawił się chłopak, jeden z panów dostawał właśnie trzydziestą czwartą rózgę i zaklinał się na Boga, że da jeszcze trzydzieści tysięcy dukatów, żeby tylko więcej go nie bito. Chłopak wziął pieniądze, a sam nie dostał ani jednej rózgi. 233 O prawdomównym i posłusznym słudze Żył sobie kiedyś niezbyt majętny człowiek, który zrzędził i narzekał, że nie może znaleźć uczciwego i posłusznego sługi. W końcu jednak trafił na takiego, jakiego szukał. Pewnego razu, gdy siedzieli u niego za stołem dostojni goście, zawołał na sługę: — Wyciągnij no obrus! — Nie ma — rzekł sługa, bo był prawdomówny. Wtedy pan wziął go na stronę i rzekł: — Głupcze! Powinieneś powiedzieć: „Właśnie jest w praniu". — Następnym razem tak powiem — rzekł sługa. Wkrótce pan powiedział: — Postaw na stół ser! — Właśnie jest w praniu — rzekł sługa, bo był posłuszny. Wtedy pan, aż zatrząsł się ze złości, wziął sługę do osobnego pokoju i rzekł krótko: — Durniu, powinieneś powiedzieć: „Zjadły go myszy". — Następnym razem tak powiem — rzekł sługa. Po chwili pan znów zawołał: —- Postaw na stół butelkę wina! — Zjadły ją myszy! — rzekł sługa, bo był posłuszny. Teraz pan naprawdę popadł w wielką wściekłość, wyprowadził sługę i wymierzył mu porządny policzek, mówiąc: — Ośle, powinieneś powiedzieć: „Tak ją zatkałem, że pękła". Ty baranie! — Następnym razem tak powiem — obiecał sługa. W końcu pan chciał rozkazać, by znów coś podano do stołu, ale bał się już wydawać polecenia słudze, więc rzekł: — Zawołaj gospodynię! — Tak ją zatkałem, że pękła, ty baranie — rzekł sługa, bo był posłuszny. Wtedy pan stracił cierpliwość i wyrzucił go za drzwi. A potem modlił się, aby Pan Bóg łaskawie uchronił go od prawdomównych i posłusznych sług. 234 Pastor po trzykroć uśmiercony Był sobie kiedyś pastor, który żył z pewną babą. Któregoś dnia, gdy jej stary miał jechać do młyna, baba posłała po pastora. Ale chłop wyczuł pismo nosem i wrócił wcześniej, niż się tego spodziewała baba. W wielkim więc pośpiechu zaczęła chować swego pastora i wsadziła go do pieca koło którego ułożyła stos drewna. Chłop wrócił i zachowywał się jakby nigdy nic, choć dobrze wiedział, że żona go oszukuje. Kazał zaraz rozpalić w piecu, mówiąc, że właśnie przywiózł mąkę na chleb. Baba trochę się wykręcała, ale wiedziała, że musi to zrobić, jeśli nie chce się zdradzić. Gdy się już na dobre rozpaliło, chłop się przestraszył, że może być z nim źle, jeśli upiecze pastora. Odsunął więc polana i wyciągnął go. Pastor był już całkiem zwęglony, a twarz miał oblepioną sadzami. Chłop zaczął się więc trapić tym, jak by się tu pozbyć pastora i nie ponosić winy za to, że go pozbawił życia. Przede wszystkim więc wyniósł zwłoki i ukrył je w stodole. Wtedy wszedł na podwórze dziad po prośbie, niosąc wielką torbę. Chłop kazał mu zostawić torbę na dworze i wziąwszy go ze sobą do izby, rzekł żonie, by go ugościła. A sam w tym czasie wyszedł, by zobaczyć, co też dziad ma w torbie. Znalazł tam świnię odartą ze skóry, którą dziad z pewnością gdzieś ukradł. Chłop wyciągnął ją z worka, a na jej miejsce wrzucił pastora i zawiązał worek sznurem. Gdy dziad najadł się i napił do woli, podziękował jak należało i wrócił z workiem na plecach do swojego domu. — Zaraz będzie tu inaczej, bo napieczemy wieprzowiny, że aż tłuszcz będzie pryskał z garnka. Mam w worku całą świnię — rzekł do starej. A ona uradowała się i zaraz chciała ukroić kawał mięsa. Ale gdy rozwiązała sznur, krzyknęła: — Niech mnie licho! A to ładna świnia! Ma na nogach kalosze! 235 I jakież było ich przerażenie gdy z worka wyciągnęli zwłoki duchownego z czarną, powalaną sadzami twarzą. Dziad nie chciał za długo przechowywać pastora i gdy tylko zapadł mrok, zaniósł go do pewnego chłopa, na którego od dawna był zły. Gdy wszyscy się już położyli, wepchnął mu pastora przez okno do izby, głową do przodu. Chłop zerwał się, myśląc, że to złodzieje. — Powiedz, kim jesteś! — zawołał i chwycił za siekierę. Ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi: Wtedy chłop z taką siłą uderzył pastora siekierą, że odrąbał mu głowę, która spadła na podłogę. Po chwili zapalono łuczywo i wszyscy zobaczyli, że była to osoba duchowna, z twarzą czarną i powalaną sadzami. Zrobił się Chłop jednak nie był głupi i zaraz zaczął zastanawiać się, jak by się pozbyć pastora, nim się ktoś dowie, że to on pozbawił go życia. Nasadził więc jego głowę na stary pal, zaniósł na pole dziedzica i wetknął w żyto. Nad ranem przyszedł zarządca i zobaczył pastora siedzącego sobie spokojnie obok konia, który pasł się na samym środku łanu żyta. Rozzłościł się oczywiście i zawołał: — Niech pastor zjeżdża z tego pola! Ale pastor nadal siedział wyprostowany jak świeca, z twarzą czarną, powalaną sadzami, i dalej pozwalał koniowi się paść. Wtedy zarządca znów zawołał: — Pewno wielu pastorowi kłania się i skacze przed nim, ale tym razem niech pastor zabiera się z pola! Pastor nawet nie drgnął i pozwalał koniowi paść się dalej. Wtedy zarządca zupełnie zgłupiał, złapał kija i wymachując nim, wbiegł na pole: — Niech to diabli! Jeśli pastor natychmiast nie wyniesie się z pola, to niech mi się za skórą czart urodzi! Ale pastor nawet się nie ruszył. Wtedy zarządca jak nie skoczy na niego, jak nie pociągnie go kijem, aż przetrącił mu grzbiet, 236 **" o głowa poleciała w stronę lasu. Ładną miał teraz zarządca minę! Ale mnie już tam nie było. Dwugroszówka Żył sobie kiedyś chłop, który miał tyle długów, że zupełnie nie wiedział, co począć, więc płacząc wlókł się do lasu. Wtedy niespodziewanie podszedł do niego jakiś człowiek, mówiąc: — Jeśli utoczysz dla mnie trochę krwi z twojego najmniejszego palca i obiecasz, że pójdziesz za mną, kiedy będziesz miał sześćdziesiąt lat, dostaniesz dwugroszówkę. A gdy włożysz ją do lewej kieszonki w kamizelce, po wyjęciu jej zawsze zjawi się nowa. Chłop dobrze wiedział, że to diabeł, ale wolał siedzieć w domu i żyć w dostatku i w zdrowiu, niż chodzić po lesie i przymierać głodem. Utoczył więc dla diabła trochę krwi i wziął dwugroszówkę. Gdy wrócił do domu, zastał tam już komornika, który przyszedł wziąć w zastaw jego rzeczy. Wtedy chłop krzyknął: — Do diabła z tobą! Masz tu pieniądze i wynoś się, ty przeklęty draniu! — I zaczął ciskać w niego dwugroszówkami. Poszedł potem na licytację wielkiego gospodarstwa i postanowił je kupić. A miało ono kosztować wiele, wiele tysięcy. Spytano go więc, czym zapłaci. — Macie! — rzekł, uderzył w lewą kieszonkę od kamizelki i za całe gospodarstwo zapłacił samymi dwugroszówkami. W drodze do domu spotkał diabła. — No, chyba jesteś zadowolony — rzekł diabeł. — I mam nadzieję, że nie masz zamiaru kupować więcej gospodarstw? — Właśnie, że mam — rzekł chłop. Wtedy diabeł przestraszył się i rzekł: — To ja rezygnuję z kontraktu. Bo wszyscy w piekle musieli 237 r odlewać dwugroszówki, i ledwo, ledwo uzbierali tyle, żeby wystarczyło na to gospodarstwo. — Domyślam się — rzekł chłop — bo pod koniec były już tak gorące, że musiałem je wyciągać przez mokrą szmatę. Diabeł skomlił i błagał, bo chłop był twardy i nie miał zamiaru odstąpić od kontraktu. W końcu jednak dał za wygraną i odebrał krew, a diabłu oddał dwugroszówkę. I odtąd byli już kwita. A chłop żyje po dziś dzień i ma się jak prawdziwy pan na swoim wielkim gospodarstwie. Młynarczyk, łowy Odina i niezwykła pieczeń Pewien młynarczyk już od wczesnej młodości bardzo się interesował urządzeniami wodnymi, a przede wszystkim młynami i tartakami. Był zawsze zadowolony, nigdy zaś smutny, nawet jeśli było mu bardzo źle. Zawsze żwawy i wesół, miał takie powiedzonko, albo jak to ludzie nazywają, przysłowie: „Nie przejmuj się pierwszym nieszczęściem, bo zaraz i tak zjawią się następne". Wszędzie, gdzie pracował, odwiedzał go wodnik, troll górski, krasnoludki i wszelkie inne stwory, pytając go o zdrowie, a czyniły to najchętniej w nocy, gdy był samiutki w młynie. Młynarczyk często psocił i płatał figle swym chlebodawcom oraz chłopom przyjeżdżającym do młyna. I coraz więcej uczył się od tej kompanii, która tak często odwiedzała go nocną porą. Pewnego wieczoru przyszedł do niego krasnoludek z malutkim woreczkiem otrąb, prosząc, by był tak dobry i jeszcze raz je zmełł. — Tak mi źle zmielono w naszym młynie, że już nigdy w życiu nie dam tam nic więcej do zmielenia — rzekł krasnoludek. Młynarczyk odparł: — Ten drań, który ledwie wyłuskał ziarna, będzie musiał sam jeszcze raz zetrzeć je na otręby. Możesz mu to śmiało oświadczyć. I powiedz jeszcze, że to ja tak go nazwałem. Nie jest on zbyt 238 wiekiem. Krasnoludek poprosił go po raz drugi, aby był tak dobry i mu pomógł. —• Nie — odparł młynarczyk — nie zrobię tego tak długo, dopóki sam nie będę miał przynajmniej jednego ziarnka do zmielenia. Krasnoludek poprosił go bardzo uprzejmie po raz trzeci, by jednak zechciał zemleć tę odrobinę. — Jestem w wielkiej potrzebie — powiedział. Młynarczyk zaczął się zastanawiać: — Być może, mały, jesteś kimś ważnym, kogo wysłali klienci na zwiad, żeby mnie wyszpiegować, ponieważ jestem w tych stronach nowy i ani ja nie znam ludzi mieszkających w tej okolicy, ani oni mnie. I dodał: — Posłuchaj, malutki, rozwiąż swój worek, to ci zmielę, jak tylko żarna będą wolne! Jeśli masz tylko to, mielenie nie potrwa zbyt długo. Gdy otręby znalazły się na żarnach i zostały zmielone prędko a dobrze, krasnoludek bardzo się ucieszył. Dziękując młynarczykowi za przysługę, powiedział: — Jest to pierwszy raz, ale nie ostatni. Od tej pory już nigdy nie zabraknie ci do mielenia ani ziarna, ani wody. I będziesz mógł zemleć tyle, ile tylko zechcesz. Młynarczyka bardzo zdziwiły słowa tego małego pokraki, bo jakąż musiał on mieć władzę, jeśli złożył taką obietnicę. Następnego ranka zaczęło napływać ziarno z najdalszych nawet okolic, a żarna mełły coraz szybciej i szybciej, aż młynarczyk zaczął się dziwić, co się dzieje i zastanawiać, jak to sie dalej potoczy i jak SkońCZy. Nigdy bOWiem, odkąd zaczął mleć i pracować przy urządzeniach wodnych, nie spoMfi g& J1201 tfflQ Wffill* szczęście. I tak przez kilka lat bardzo się wzbogacił i z góry zapłacił dzierżawę właścicielom pięciu młynów i tartaków, które miał w arendzie. 239 r W końcu chciał od nich kupić te urządzenia, ale się na to nie zgodzili. Nie zniechęcił się tym jednak i długo jeszcze trzymał je w arendzie, prawie przez dwanaście lat, dzięki czemu bardzo się wzbogacili i dobrze im się w tym czasie wiodło, co cieszyło i jego, i ich. A było to tym dziwniejsze, że w tych ciężkich czasach w innych młynach nie było nic do mielenia. Pewnego wieczoru, gdy siedział zupełnie sam we młynie, przyszła mała dziewczynka wyglądająca na dziesięć — jedenaście lat, ale gdy przyjrzał się bliżej jej twarzy, zobaczył, że nie jest ona dzieckiem i że jest dużo starsza. Pozdrowiła go uprzejmie i pokornie zapytała, czy pozwoli jej zmieść trochę pyłu mącznego z podłogi. Młynarczyk pomyślał, że pewnie jest to jej do czegoś potrzebne: — Czy chcesz tym zaspokoić głód? — Nie — odparła — muszę postarać się o żarcie dla psów Odina, które są najwspanialszymi okazami na całym świecie. Młynarczyk spytał, ile psów zabiera Odin ze sobą na polowanie. — Tylko cztery każdej nocy. W ogóle to ma ich dwanaście, ale tylko cztery bierze na polowanie na ziemi. Bo gdy polują na morzu, to zawsze zabiera ze sobą siedem. — Ach, tak — rzekł młynarczyk — możesz tego zgarnąć, ile tylko zechcesz. Ale słuchaj no, czy nie jesteś przypadkiem spokrewniona z tyn> małym staruszkiem, który był tutaj kiedyś i przyniósł do zmielenia otręby? Nie wiem, do czego były mu potrzebne. — Tak, to był mój brat, oboje służymy u Odina i jeśli uda nam się zdobyć i zebrać trochę zboża zasianego i uprawionego przez chrześcijan, to psy stają się cztery razy tak silne i wytrzymują czasami bez jedzenia nawet czternaście dni, jeśli Odin musi być tak długo na polowaniu, co zdarzało mu się, zdarza i jeszcze wiele razy może się zdarzyć. I nie ma on chwili odpoczynku, kiedy wyrusza w drogę, a rzadko kiedy jest w domu, tylko stale w coraz to innej okolicy. Młynarczyk spytał znów, czy Odin dobrze poluje i czy dużo strzela, i co robi z ubitą zwierzyną. Dziewczyna rzekła: G*n Jeśli* asu jyz me do 240 — Rzadko kiedy jest w domu, najczęściej spędza czas na polowaniu. A ponieważ zbliżają się święta, kiedy to wszyscy chcą się najeść dobrze i do syta, biorą od niego zwierzynę na biesiady i spotkania, uważając za najwspanialsze to, co on upoluje. Potem młynarczyk spytał, gdzie poluje najwięcej. Dziewczyna odparła: — I na ziemi, i w wodzie. Ale zawsze przeprawia się powietrzem. Gdzie się jednak teraz wybiera, tego nie wiem. Młynarczyk znów spytał, do jakich strzela zwierząt, gdy jest na polowaniu. Ona odparła: — Do wszystkich, jakie tylko napotka na ziemi i w wodzie, Wkrótce potem zdarzyło się, że młynarczyk po wieczerzy zjedzonej z żoną, dziećmi i służbą miał pójść zupełnie sam do młyna, a było i mroźno, i ciemno. Był tak silny wiatr, że nie mógł przyświecić sobie łuczywem i całą drogę musiał przejść w dół do młyna w wielkich ciemnościach. Gdy oddalił się kawałek od drzwi chaty, usłyszał w powietrzu wielki huk i donośny głos: — Dziękuję, przyjacielu, za mąkę, którąś mi dał! Młynarczyk odparł bez cienia strachu: — Jeśli to ty ją dostałeś, to upoluj dla mnie coś na pieczeń na nadchodzące święta! Zza lasu dobiegła odpowiedź która brzmiała mniej więcej tak: — Stanie się, jak sobie życzysz. Mam wobec ciebie zobowiązania, gdyż dotąd zawsze pomagałeś mi w potrzebie, a w przyszłości możesz mi pomóc jeszcze więcej. W środku nocy koło młyna dał się słyszeć wielki huk i coś tak mocno uderzyło o ścianę, że aż młynarczyk przestraszył się czy przypadkiem cały młyn się nie przewróci. Ponieważ nigdy przedtem w żadnym miejscu, w którym pracował jako młynarz, nic takiego się nie wydarzyło i nie był przyzwyczajony do takich odwiedzin po nocy, zaniepokoił się bardzo, co to może być. Wyszedł z zapaloną latarnią, żeby sprawdzić, co się stało ze ślu- 16 zaczarowany dzban 241 zą, gdyż woda wcale nie płynęła tak silnym strumieniem jak powinna. Gdy znalazł się za drzwiami, ujrzał leżący tam kawał mięsa na pieczeń, zawinięty w tak piękną chustę, jakiej nie widział ani on, ani jego żona, ani nikt w okolicy przez całe swoje życie. A kawał mięsa był tak wielki, że gdyby zarżnąć największego gospodarskiego wołu, to cała sztuka byłaby równa wielkością i wagą temu kawałkowi. Każdy, kto to zobaczył, zachodził w głowę, co to mogło być za zwierzę. Młynarczyk kazał przywołać wszystkich rzeźników z pobliskiego miasta i pytał ich, czy któryś z nich wie, z jakiego zwierzęcia jest to mięso. Ale żaden nie był w stanie dać na to odpowiedzi. Tymczasem ani młynarczyk, ani jego żona, ani nikt ze służby nie odważył się posmakować mięsa, choć wyglądało bardzo smakowicie. A ponieważ nikt nie wiedział ani skąd się wzięło, ani jak je przyrządzić, czy je ugotować, czy też upiec, nikt nie odważył się też go tknąć. W kilka dni potem przyszedł do młyna stary człowiek, który w młodości był żeglarzem, podróżował po całym świecie i był we wszystkich czterech stronach świata. Młynarczyk jemu również pokazał to wspaniale wyglądające mięso. — Ach — rzekł stary żeglarz — żeby tak mieć coś takiego, albo dostać choć kawałeczek na wigilię! Już funt to byłoby wiele, bo takiego mięsiwa nigdzie się nie znajdzie, chyba że pojechałoby się na kraniec Południowej Azji. Młynarczyk oderżnął spory kawał mięsa i poprosił kapitana, by poszedł do młynarzowej i nauczył ją, w jaki sposób się je przyrządza, aby było jak najdelikatniejsze i najsmaczniejsze. ^ B\llfc ITCOito mtynaiezyfca żeglarz udał się do gospodyni i dał jej wskazówki, w jaki sposób ma przyrządzić dobre i smaczne jedzenie dla wszystkich na dzisiejszy obiad. Gospodyni me wiedziała, jak się do tego zabrać, ponieważ nigdy nie widziała am takiego mięsa, ani nie przyrządzała takiego posiłku, jaki miał byc oodanv tego dnia. , Kapitan w końcu musiał się sam zająć wszystkim, bo gospodyni zupełnie nie mogła dać sobie rady. Zjeździł kawał świata, miał 242 I większe doświadczenie, więcej widział i lepiej wiedział, jak sobie z tym poradzić. Zabierając się do przyrządzania mięsa, spytał gospodynię czy ma jakieś przyprawy i czy może mu przynieść trochę chrzanu i octu. Gospodyni odparła: — Przypraw trochę mam, a chrzan sam rośnie. — To dobrze — rzekł kapitan. — Bądź tak dobra i daj mi trochę świeżego chrzanu, trzy albo cztery łuty. — Zaraz będzie, ile tylko zechcecie, kapitanie. Gospodyni wyszła, wykopała całą wiązkę i powiedziała kapitanowi, by wziął, ile tylko mu potrzeba. Po dwóch godzinach było już gotowe mięso oraz smaczna zupa. Zaraz też zawołano młynarczyka, by spróbował tych niezwykłych potraw. Ponieważ nigdy dotąd nie próbował takiej pieczeni i takiej zupy, wszystko bardzo mu smakowało. Podczas posiłku spytał kapitana, w jaki sposób ma przechować pozostały kawał mięsa, żeby się nie zepsuło. — Tak, to wam też powiem. Musicie najpierw pokroić je na takie kawałki, jakie będą wam potrzebne — odparł kapitan. — Potem umyjcie je dokładnie w zimnej wodzie, włóżcie do małej kadzi i posypcie trochę solą, niedużo, bo ma ono te same właściwości co czerniak, którego kupujecie w mieście na święta. Jak po-leży tak trochę, cztery, pięć dni, trzeba je wyjąć i powiesić, żeby wyschło. W czasie tej rozmowy zjawił się u młynarza wójt koronny, zarządca i naczelnik gminy, a także dwóch ławników, którzy jechali do jednego z chłopów, bardzo biednego, by wycisnąć z niego niewielki podatek państwowy, zaledwie cztery talary. Młynarz od razu zapłacił za niego tę kwotę i wziął kwit, by potem okazać go swemu chlebodawcy przy odpowiedniej okazji. Kapitan poprosił wówczas swych gospodarzy, by raczyli uczynić ten zaszczyt podróżującej kompanii i zaprosili panów do stołu, żeby ci mogli spróbować pieczeni i zupy. Stało się, jak prosił. Goście nie opierali się zbytnio, gdyż przejechali daleką drogę i byli bardzo głodni. Zaraz usiedli za stołem i podziękowali łaskawemu gospodarzowi i gospodyni za zaproszenie. Posiłek przygotowany 16* 243 przez żeglarza bardzo im smakował i nie mogli się nadziwić, co za mięso, bo czegoś takiego nikt z nich nie jadł nigdy w życiu i żaden nie był w stanie powiedzieć, z czego przyrządzona jest ta czeń. Wszystkim wydawała się niezwykła, ale nikomu nie udało! się zgadnąć, co to może być. Gdy posiłek dobiegł końca, goście bardzo zadowoleni i syci pożegnali się grzecznie i pokornie podziękowali za dobre przyjęcie, jakiego doznali od gospodarza i gospodyni. Lecz kiedy zbierając się do drogi zaproponowali uprzejmie, że zapłacą za je'dzenie — młynarczyk i jego żona natychmiast powiedzieli „nie" i prosili tylko z całego serca, aby urzędnicy byli tak dobrzy i okazali litość biednemu chlebodawcy. — Postaramy się. Nie zasłużyliśmy jednak na to, by jeść tu, i to tak wspaniale, za darmo. Gdy już sobie pojechali, kapitan zwrócił się do gospodarzy: — Moi drodzy! Jeśli macie ochotę mnie wysłuchać, powiem wam jeszcze coś. — O, chętnie — odrzekli. — Bądź tak łaskaw, kapitanie, i powiedz, co masz na myśli! Jeśli tylko będziemy mogli, zastosujemy się do twojego życzenia. Mów więc otwarcie wszytko, co uważasz za stosowne. — A więc — rzekł kapitan — teraz powinniście, moi kochani, podarować kawał mięsa królowi. Niedługo będzie on wydawał za mąż swoją córkę, księżniczkę, i w związku z tym urządzi wielkie wesele, co zostało już dawno postanowione. Zobaczycie, że dostaniecie nie tylko sowitą zapłatę, ale także przy tej okazji będziecie powitani, potraktowani i uszanowani jak najgodniejsi spośród wszystkich dostojnych mążów przybyłych z sąsiednich królestw, którzy nigdy nie widzieli ani nie próbowali takiego znakomitego jadła. — Dobrze. Niech się stanie zgodnie z twoim życzeniem i prośbą, kapitanie — odparli gospodarze. — I my sądzimy, że mięso zostanie przyjęte z radością. Potem poprosili jeszcze kapitana, by był tak dobry i powiedział, jak duży kawał mają dostarczyć królowi, a zastosują się do jego rady. 244 — Weźcie taki — rzekł żeglarz — który waży mniej więcej osiemnaście funtów. Sami zobaczycie, że dar wasz będzie chętnie przyjęty i szczodrą otrzymacie zań zapłatę. Zaraz też gospodarz i gospodyni odrąbali spory kawał mięsa ważący osiemnaście funtów i jeszcze trochę dobrej wagi. Młynarczyk wnet się wyszykował i pojechał z tym wspaniałym darem na zamek królewski. Tu przyjęto go z największymi honorami, specjalnie traktowano i nadskakiwano mu, a sam król raczył go zapytać, co chce otrzymać w zamian za fatygę i za mięso. Ale na całym dworze nie było nikogo, kto by mógł powiedzieć, co to za mięso. Nie, nawet kucharze nie wiedzieli, bo chociaż podróżowali przez całe swoje życie, nigdy nic takiego nie widzieli. Nie mieli również pojęcia, jak je przyrządzić, aby było jak najwspanialsze i najsmaczniejsze. Spytano więc młynarczyka, od kogo je dostał. Młynarczyk musiał wszystko dokładnie opowiedzieć, jak je dostał, jak żeglarz wyjaśnił, gdzie widział takie mięso, i jak z żoną młynarczyka przyrządził dobre, smaczne jedzenie, jak uraczyli nim wójta koronnego, zarządcę, naczelnika i dwóch ławników, którzy jechali wymusić od jego biednego chlebodawcy cztery talary podatku, które on za niego zapłacił, na co ma własnoręcznie przez nich wystawiony kwit. Gdy młynarczyk wszystko wytłumaczył, król dał mu kilka tysięcy talarów za fatygę i jeszcze prosił, by przyszedł na wesele razem z kapitanem i młynarzową, żeby mogli pomóc kucharzom w przyrządzeniu potraw według wskazówek żeglarza. Młynarczyk przyjął tę ogromną sumę pieniędzy, po czym zadowolony pojechał do domu i powiedział żonie i żeglarzowi, że zostali zaproszeni na wesele. I wszyscy bardzo się ucieszyli, że sam król uczynił im ten zaszczyt i zaprosił do siebie. Po jakimś czasie przyszło do Jego Królewskiej Wysokości pismo od wójta koronnego, zarządcy, naczelnika i ławników, że byli u wspomnianego młynarczyka i raczyli się wspaniałym mięsem. Król im odpisał, że wie już o wszystkim i prosił, aby wójt ko-koronny razem z zarządcą, naczelnikiem i ławnikami zechciał 245 uczestniczyć w weselu, o czym im jeszcze raz przypomni, gdy tylko wszystko będzie ostatecznie ustalone. Po jakimś czasie wysłano pisma do wszystkich zaproszonych gości, aby przybyli określonego dnia, i nikt nie sprawił zawodu. Kapitana i młynarzową od razu poproszono, aby pomogli kucharzom królewskim w przygotowaniu potraw, na co chętnie się zgodzili, i wszyscy, którzy byli na weselu, podziwiali ich kunszt. Ale ucztowali przez osiem dni i w końcu zaczęło brakować tej wspaniałej pieczeni. Młynarczykowi zaproponowano więc, aby za wysoką opłata sprzedał resztę, która została w domu, na co oczywiście się zgodził. I zaraz posłaniec przywiózł resztę, co wprawiło wszystkich w radość i wielkie zadowolenie. Kiedy wesele się już skończyło, młynarczyk dostał niezliczone dary od wszystkich, którzy byli obecni na uczcie. Żeglarz i mły-narzowa zostali sowicie wynagrodzeni za swój trud. Oprócz tego młynarczyk dostał na piśmie akt darowizny na młyn i zagrodę, która przedtem należała do jego chlebodawców, a także prawo zbudowania w całym wielkim królestwie tylu urządzeń wodnych. ile tylko zechce, i używania ich przez siebie i swoich spadkobierców bez żadnego podatku i ograniczeń. Żona zaś dostała okazały medal ze złota. Żeglarz został dożywotnio przyjęty na dwór królewski. No i, o ile mi wiadomo, wszyscy nadal żyją i mają' się dobrze aż do dnia dzisiejszego. Stateczek Kiedyś pewien król, wybierając się na wojnę, zostawił na zamku klucz, który zwykł był nosić przy sobie, od komnaty, gdzie przechowywano zbroję z tak dziwnym hełmem, że gdyby go oddzielono od zbroi, wojna skończyłaby się klęską, a ten, kto by owego czynu dokonał, zginąłby. Pewnego razu zdarzyło się5 że do zbrojowni weszło kilku mężów, a za nimi wsunął się również mały książę i gdy tamci byli czymś zajęci, chłopiec wdrapał się na pod- 248 wyższenie, żeby obejrzeć starą zbroję z hełmem. Jednak gdy tylko wścibski chłopak dotknął hełmu, ten od razu spadł na podłogę. Wszystkich obecnych opanowało wielkie przerażenie, czym prędzej podnieśli hełm, położyli na dawne miejsce, pospiesznie wyprowadzili księcia z komnaty, zamknęli drzwi, żywiąc nadzieję, że nieszczęście nie nastąpi, bo nikomu ani słowem nie wspomną 0 tym wydarzeniu. Ale w kilka dni później przybył goniec z wieścią, że cała armia została rozbita i rozproszona i że sam król ucieczką ratuje się przed pościgiem. Goniec przywiózł również rozkaz królewski, że kimkolwiek byłby ten, kto poruszył hełm, należy go stracić — nie bacząc na to czy to królowa, czy mały książę, choć król uważał to oczywiście za nieprawdopodobne. Jedno było jednak pewne, gdyby hełm nie został poruszony, królowi nieustannie sprzyjałoby szczęście. Tak więc mężowie zeznali, jak to się stało i surowo ukarano winnych za niedopilnowanie małego królewicza, który teraz, zgodnie z rozkazem króla, miał zginąć. Nikt jednak nie chciał przelewać krwi małego dziecka. Wtedy pewien mędrzec doradził im, by zbudowali stateczek, który by zawsze unosił się na wodzie i nie tonął, niezależnie od tego, na którą stronę by się przechylał. Do stateczku włożono wędzone mięso, suchary i inne nie psujące się jedzenie, a specjalny kojec wyłożono obficie sianem dla kozy, którą książę miał nauczyć się doić. Potem, wśród łez, zaprowadzono księcia i kozę na stateczek 1 pokazano, gdzie bielizna i ubranie, przykazując chłopcu, aby zmieniał je, gdy się zabrudzi, a także gdzie jest jedzenie i miejsce do spania dla niego i kozy. Przez cały dzień książę uczył się doić i karmić kozę, i robił to nawet dość zręcznie. Ale gdy wszyscy odeszli i wejście na stateczek zabito gwoździami, zaczął płakać i prosić, aby go wypuszczono. Nic to jednak nie pomogło. Stateczek wyprowadzono daleko w morze i pozostawiono jego własnemu losowi. Odtąd stateczek długo dryfował na otwartym morzu, zbliżając się czasem do brzegu i oddalając, odpychany wiatrem. 247 I tak dryfował 'może rok, a może dwa lata, a wielu żeglarzy, widząc go, nie zwracało nań najmniejszej uwagi i nawet do głowy im nie przychodziło, że w środku mogła znajdować się jakaś żywa istota. Aż kiedyś stateczek dopłynął do jakiegoś odległego kraju, gdzie utkwił między dwiema skałami i nie mógł się uwolnić. Pewnego dnia żeglarze przepływający w pobliżu skał spostrzegli stateczek i wysłali tam łódź, by przekonać się, co to takiego. Gdy marynarze dobili do dziwnego stateczka, stwierdzili, że aby wejść do środka, trzeba by go rozbić. Na dodatek zdawało im się, że słyszą głosy jakichś żywych istot, dokładnie więc obejrzeli statek i znaleźli okno zabite żelazną kratą. Okno to mieściło się w pokładzie, pod którym dostrzec można było dwa dziwne stworzenia, jedno czworonożne, włochate i uzbrojone w wielkie rogi, a drugie chodzące to na dwóch, to- na czterech nogach i beczące tak samo, jak to z rogami. Było to tak niezwykłe, że kapitan kazał uwolnić stateczek spomiędzy skał i przyholował go do swego kraju. A gdy opowiedział 0 tak dziwnie zbudowanym statku, przyszedł sam król ze swoją świtą, by być obecnym przy jego rozbijaniu. Dziecko i koza — zdziczeli i przestraszeni — darli się i beczeli jak opętani, bo chłopiec prawie zapomniał ludzkiej mowy. Królowi, który był bardzo dobry, wydało się to tak dziwne, że postanowił zająć się tym niezwykłym dzieckiem, dać mu nauczyciela i spróbować, czy da się go czegoś nauczyć. Chłopaka na siłę oderwano od kozy, umyto, ubrano i nauczono z czasem języka kraju, w którym się nim zaopiekowano. Z tego, co znaleziono na stateczku, można było wywnioskować, że było to dziecko szlachetnego rodu, które wskutek jakiegoś niepojętego zdarzenia zostało zamknięte razem z kozą na małym statku. Statek bowiem był wyposażony we wszelkie wygody, zabawki 1 inne przedmioty, którymi dziecko mogło się bawić, a wszystko to przygotowane było z największą troskliwością, tak że dziecko nie mogło ani zrobić sobie krzywdy, ani wzniecić ognia, ani też wydostać się stamtąd. Wszystko to — jak również wygląd chłopca, który gdy go ubrano, nauczono mówić i oswojono z ludźmi, stał się najmilszym, 248 najpiękniejszym i najmądrzejszym dzieckiem — wskazywało na jego szlachetne urodzenie. Z czasem stał się on ulubieńcem króla i dworu, a jego nauczyciele byli z niego wyjątkowo zadowoleni, gdyż ten łakomy wiedzy chłopak nigdy nie był zmęczony nauką i pytał o wszystko, czego nie rozumiał. Sztuka prowadzenia wojen stała się z biegiem lat przedmiotem jego największego zainteresowania. Król nie miał innych dzieci poza córką, która w tym czasie, gdy przyholowano stateczek, miała zaledwie trzy lata. Chłopiec miał wówczas chyba około sześciu lat. W wolnych chwilach pozwalano chłopcu bawić się z małą księżniczką, co przez pierwsze lata było jego największą nagrodą za pilność. Wraz z wiekiem przywiązanie stawało się tak silne, że dzieci uważały siebie za rodzeństwo, co było zresztą zgodne z wolą samego króla, który wydał rozkaz, by chłopca traktowano jak członka rodziny królewskiej. Z jego chaotycznego opowiadania o wczesnych latach nikt nie mógł się domyśleć, kim był. Z tamtego okresu pamiętał tylko bardzo piękną panią, która płakała i obejmowała go, wiele ogromnych komnat i świetnych mężów, a także —¦ jak we śnie — zbrojownię pełną wspaniałych przedmiotów. Tak więc otrzymał jak najstaranniejsze wychowanie i wyrósł na wielkiego męża. Gdy miał szesnaście lat, wybuchła wojna z sąsiadami i młody książę uparcie prosił, żeby król zabrał go ze sobą na wyprawę. A ponieważ król kochał go jak syna, uległ jego prośbie. Wojna trwała długo i w tym czasie książę miał okazję raz uratować życie królowi, przez co stał mu się jeszcze droższy. Potem powrócili do domu i żyli w spokoju wiele lat, w czasie których przywiązanie księcia i księżniczki jeszcze bardziej wzrosło, a król często zastanawiał się, czy by nie ogłosić księcia następcą tronu. Zwołał więc lud, bo akurat wybuchła nowa, jeszcze cięższa wojna. Ponieważ król był chory i nie mógł natychmiast wyruszyć na czele armii, mianował księcia naczelnym wodzem, ludowi zaś ogłosił, że jeżeli książę wygra wojnę i ocali kraj, to zostanie następcą tronu i otrzyma księżniczkę za małżonkę. Książę wysłuchał tego 249 na kolanach i ze łzami szczęścia w oczach ślubował, że raczej nie powróci żywy, niż zawiedzie oczekiwania króla. Obie strony walczyły ze sobą zaciekle, a ponieważ wojna toczyła się daleko od kraju, książę nie bardzo mógł liczyć na posiłki, gdyby zaszła potrzeba. Szczęście jednak było częściej po stronie księcia, który zdobywał jedną twierdzę za drugą. Ostatecznie wróg zaczął się cofać w głąb kraju, a wojsko księcia ruszyło za nim, aż król wraz z armią zmuszony był schronić się w silnie obwarowanym grodzie. Wtedy przypuszczono gwałtowny atak, a książę nawet wyzwał króla na walkę wręcz, by raz na zawsze zakończyć wojnę i oszczędzić jak najwięcej krwi. Wyzwanie zostało przyjęte i obaj wojownicy zwarli się ze sobą, a wojska ich życzyły szczęścia swym wodzom. Walka była ciężka i obaj krwawili obficie z wielu odniesionych ran, aż w końcu książę zadał swemu przeciwnikowi cios, który powalił go martwego na ziemię. Sam książę jednak był też bardzo ciężko ranny, osłabiony upływem krwi i zdawało się, że też rychło umrze. Wtedy przyszli mu z pomocą jego towarzysze, zabrali go z pola walki, a ponieważ w obozie nie mógł być otoczony należytą opieką, zanieśli go do znajdującego się w pobliskim lesie zamku, w którym mieszkał dostojny starzec z małżonką. Stary pan był ślepy, a i żonie niewiele do tego brakowało, gdyż przeżyli masę nieszczęść. Służba ich składała się zaledwie z kilku osób. Nie spotykali się z nikim, ale wspierali potrzebujących i bardzo ich w okolicy szanowano. Nikt jednak nie wiedział, kim byli, gdyż kupili ten zamek przed wieloma laty, nigdy go nie opuszczali, ani nie przyjmowali niczyich odwiedzin. Teraz, gdy zaniesiono tam konającego księcia, starsi państwo otoczyli go najtroskliwszą opieką. Stary pan często siadywał przy łożu księcia, a towarzyszom jego kazał opowiadać o wojnie i o klęsce nieprzyjaciela, a kiedyś, wzdychając, rzekł, że król ten zasłużył na śmierć, gdyż wydarł królestwo innemu królowi, szlachetnemu i nieszczęśliwemu. Po jakimś czasie książę poczuł się lepiej dzięki staraniom zdolnych medyków i opiece, jaką otaczali go czcigodni starsi państwo. 250 Przy jego łożu siadywała często pani, która płacząc i uważnie mu się przyglądając, mówiła do siebie: — Ach, mój syn, mój syn! Pewnego razu książę obudziwszy się, usłyszał szepty i rzekł: — Łaskawa pani, jeśli straciłaś drogiego ci syna, należy ci współczuć, podobnie jak mnie, gdyż nie wiem, kim są moi rodzice i chyba nigdy się tego nie dowiem. Wtedy wszedł starszy pan i oboje zaczęli go błagać, by opowiedział im o swoich losach, co uczynił, gdy tylko podniósł się z łoża. Zaczął od dobroci i miłości, jaką okazali mu król, królowa i księżniczka od najwcześniejszego dzieciństwa i powiedział, że teraz, jeśli los pozwoli mu wrócić, zostanie obwołany następcą tronu i zięciem swego szlachetnego przybranego ojca. Starsi państwo barcfeą się tym ucieszyli, ale prosili, by opowiedział wszystko, co pamięta ze swego najwcześniejszego dzieciństwa. Wtedy opowiedział o stateczku i kozie, jak to jedli i spali razem, jak krzyczał i beczał razem z nią, gdy rozbito statek i wypuszczono go na świat boży, podobnego raczej do dzikiego zwierza niż do człowieka. W czasie tego opowiadania ślepy pan załamywał ręce, a pani, zalewając się łzami, prosiła, by mówił dalej i pytała o wiele drobnych szczegółów, które przypominały mu się, w miarę jak powtarzała pytania. Pod koniec pani rzekła: — Na twym lewym ramieniu powinien znajdować się znak krzyża. I rzucając się szybko na kolana, zawołała: — Boże, spraw, aby miał ten znak! Książę ze zdziwieniem zdjął swój kaftan, podciągnął rękaw koszuli i oto oczom ich ukazał się znak krzyża, duży i wyraźny. Pani, osuwając się w jego ramiona, zawołała: — Mój syn, mój syn! A niewidomy pan objął go drżącymi ramionami i rzekł: — Teraz, gdy odnalazłem swego syna, mogę spokojnie umierać. Potem starsi państwo opowiedzili o strąconym hełmie, o nieszczęśliwym zakończeniu wojny i o tym, że król-ojciec musiał uciekać, a królestwo zagarnął ten sam władca, którego książę za- 251 bił w pojedynku. Królowa musiała uciec z małżonkiem i od tej pory żyli nieznani w tym zamku na odludziu z kilkoma wiernymi sługami. Książę bardzo się ucieszył i zaraz posłał gońca do swego szlachetnego przybranego ojca, zawiadomił go o wszystkim i odzyskał przy jego pomocy królestwo swego ojca, gdzie wielu jeszcze żyło takich, którzy kochali starego króla. Potem królewicz poślubił swą ukochaną przybraną siostrę i rządził w kraju ojca tak długo, aż jego własny syn dorósł i został następcą tronu ojca swojej matki. Piotr i krawiec ^ Raz poszedł Piotr do krawca. — Dzień dobry, mistrzu! — Dzień dobry, Piotrze! — Chciałbym spytać, czy mistrz zechce mi uszyć parę spodni. Mam ze sobą cztery łokcie sukna. Kiedy spodnie będą gotowe? — W niedzielę. — Do widzenia, mistrzu! — Do widzenia, Piotrze! Minął tydzień, nadeszła niedziela i przychodzi Piotr: — Dzień dobry, mistrzu! — Dzień dobry, Piotrze! — Chciałem się dowiedzieć, czy moje spodnie są już gotowe. — Ach, Piotrze, spodnie nie wyszły. — A co wyjdzie, mistrzu? — Sukmana. — A kiedy będzie gotowa? — W niedzielę. — Do widzenia, mistrzu! — Do widzenia, Piotrze! Minął tydzień, nadeszła niedziela i przychodzi Piotr: — Dzień dobry, mistrzu! — Dzień dobry, Piotrze! 252 I — Chciałem się dowiedzieć, czy moja sukmana jest gotowa. — Ach, Piotrze, nie wyszła sukmana. — A co wyjdzie mistrzu? — Kamizelka. — A kiedy będzie gotowa? — W niedzielę. — Do widzenia, mistrzu! — Do widzenia, Piotrze! Minął tydzień, nadeszła niedziela i przychodzi Piotr: — Dzień dobry, mistrzu! — Dzień dobry, Piotrze! — Chciałem się dowiedzieć, czy moja kamizelka jest gotowa. — Ach, Piotrze, nie wyszła kamizelka. — A co wyjdzie, mistrzu? — Rękawica. — A kiedy będzie gotowa? — W niedzielą. — Do widzenia, mistrzu! — Do widzenia, Piotrze! Minął tydzień, nadeszła niedziela i przychodzi Piotr: — Dzień dobry, mistrzu! — Dzień dobry, Piotrze! — Chciałem się dowiedzieć, czy moja rękawica jest już gotowa. — Ach, Piotrze, nie wyszła rękawica! — A co wyjdzie, mistrzu? — Kciuk rękawicy. — A kiedy będzie gotowy? — W niedzielę. — Do widzenia, mistrzu! — Do widzenia, Piotrze! Minął tydzień, nadeszła niedziela i przychodzi Piotr: — Dzień dobry, mistrzu! — Dzień dobry, Piotrze! — Chciałem się dowiedzieć, czy mój kciuk od rękawicy jest już gotowy. 253 — Ach Piotrze, nie wyszedł nawet kciuk! — A co wyjdzie, mistrzu? — Nic. — Nic nie wyszło z czterech łokci sukna, żadnych spodni, żadnej sukmany, żadnej kamizelki, żadnej rękawicy, żadnego kciuka od rękawicy, i to z czterech łokci sukna! I wtedy Piotr zaczął okładać krawca. Smalandczyk i jego Krzywogryz Kilkaset lat temu pewien człowiek ze Smalandu wybrał się do Skanii, by skupować zboże. Gdy znalazł się niedaleko jednej wsi, spuścił swego konia na popas, a ponieważ nie miał za dużo paszy, wszedł na łąkę i narżnął sobie sierpem cały wór trawy. Zapomniał jednak w pośpiechu zabrać sierp, i sierp został. Po pewnym czasie nadszedł właściciel łąki i ujrzał niezwykłe stworzenie wystawiające głowę z trawy. Smalandczyk położył sierp obok jakiejś kępki czy kamienia tak, że wystawało samo tylko ostrze. Skańczyk przeraził się tego niebezpiecznego stworzenia i nazwał je Krzywogryzem. Stał dłuższy czas i przyglądał się stworzeniu, które — jak sądził — spało. Wreszcie zebrał się na odwagę i przemówił do niego: — Wynoś się z mojej łąki, bo sprowadzę tu ludzi ze wsi, którzy pomogą mi cię stąd wypędzić. Nie będziesz tu leżał i marnował mojej trawy. Czy słyszysz, jak ci mówię, żebyś się stąd zabierał? Ponieważ zwierzę dalej leżało bez ruchu, chłop pospieszył do sołtysa. — Słuchaj, bracie — powiedział — musisz zadąć w róg i zebrać ludzi ze wsi, i to uzbrojonych, bo na mej łące leży dziwne stworzenie, które się nazywa Krzywogryz. Już zżarło mi dużo trawy, a jak zostanie tam jeszcze trochę, to zeżre trawę z całej łąki. Sołtys zaraz wziął róg i zadął weń, a raczej dmuchnął. Wnet zeszli się ludzie, trochę zdziwieni, co to też się mogło stać, że zwołuje się ich tak nagle. 254 — Drodzy sąsiedzi — rzekł chłop, który widział Krzywogryza, — muszę wam oto powiedzieć, że na moją łąkę wlazło dziwne stworzenie. Jeśli się nie mylę, słyszałem już kiedyś o czymś takim. Nazywa się Krzywogryz. Zjada więcej trawy niż dwa woły. Jest na mojej łące od niedawna, ale pożarło już większą część trawy. Proszę was więc, żebyście poszli ze mną i zabili to żarłoczne stworzenie. Weźcie ze sobą siekiery, kije i wszelką inną broń, jaką macie w domu! Musimy się z nim jak najprędzej uporać. Chłopi ruszyli w stronę łąki. Ale gdy podeszli już tak blisko, że mogli dojrzeć Krzywogryza, żaden z nich nie chciał się z nim wdawać w walkę. Wszyscy wykręcali się i nikt nie chciał być pierwszy. — Musisz iść pierwszy — rzekli do sołtysa. — Musisz dać nam przykład. Sołtys twierdził jednak, że ten do którego należy łąka, powinien iść pierwszy, bo to jego sprawa. Ale wciąż nikt nie chciał ruszyć w pierwszej linii na bestię. — Coś wam powiem, dobrzy ludzie — rzekł więc sołtys — skoro nikt z nas nie chce podejść do zwierzęcia, poślemy po naszego żołnierza. Był już na wojnie i jest odważnym człowiekiem. Na pewno nie odmówi i zaatakuje zwierzę, jeśli mu obiecamy parę beczek żyta. Poślijmy więc po niego. Wszyscy od razu zgodzili się z sołtysem i posłano po żołnierza. Gdy przyszedł do znieruchomiałych ze strachu, zaczęto wątpić czy odważy się wdawać w walkę z bestią, która zdążyła już zeżreć tyle trawy. Chłopi obiecali mu dwie beczki żyta, jeśli uwolni ich od bestii. Żołnierz przystał na to i obiecał sprawić się najlepiej, jak tylko będzie mógł. Wyciągnął z ogrodzenia długą sztachetę i tak silnie uderzył w sierp, że wyleciał on wysoko w powietrze i spadając, zawisł na szyi jednego z chłopów. Drugi chłop ujął za rękojeść, chcąc w dobrej wierze uwolnić wieśniaka od bestii, ale pociągnął tak mocno, że podciął mu gardło i biedak padł bez życia. Reszta chłopów przeraziła się i uciekła do domu. Tymczasem zebrały się we wsi baby, by dowiedzieć się o wyniku wyprawy. Stały i czekały z niecierpliwością na mężów, by usłyszeć, jaki jest 255 wynik walki. Gdy chłopi wrócili, jeden z nich powiedział, mując ręce: — Dzięki Bogu, że tylko jeden z nas postradał życie. My na szczęście wróciliśmy do domu cali i zdrowi. Teraz już nikt nie odważył się podejść do miejsca, gdzie leżał Krzywogryz. Postanowiono więc w niedzielę ogłosić w paru kościołach, że jeśli znajdzie się ktoś, kto przepędzi lub zabije zwierzę żerujące na łące Pera Matsena, ten będzie otrzymywał rocznie cztery beczki zboża, to znaczy dwie żyta i dwie jęczmienia. Tak też zrobiono. Ogłoszenie to odczytano w wielu kościołach, a wszyscy bardzo się zdziwili, słysząc o niebezpiecznym zwierzęciu. Dziwnym trafem w jednym z kościołów był człowiek ze Sma-landu i usłyszał to ogłoszenie. Bardzo się zdziwił, ale wydało mu się, że wie, o co chodzi. „Aha — pomyślał — to mój sierp wzięto za zwierzę. Pośpieszę tam i zgłoszę się na ochotnika". I wnet znalazł się u sołtysa. — Doszła mnie wieść, że na ziemiach waszej wsi znajduje się niebezpieczna bestia i że nikt nie może jej pokonać. Jeśli dacie mi tę obiecaną roczną zapłatę, to zapewniam was, że zabiję to zwierzę, a także obiecam, że nigdy więcej podobne nie pojawi się u was. Sołtys ucieszył się i zadął w róg. Przyszli zaraz ludzie ze wsi i znów zaczęto mówić o niebezpiecznym zwierzu. Wszyscy zgodzili się, że jeśli Smalandczyk uwolni ich od niego, będą mu dawali obiecane ziarno. Następnego ranka Smalandczyk przyszedł do sołtysa, zapewniając go, że zwierza już nie ma i że nigdy więcej się nie pojawi. I znów we wsi rozległ się głos rogu i znowu u sołtysa stawili się ludzie. I wszyscy poszli sprawdzić, czy Krzywogryz rzeczywiście znikł, no i nie znaleźli go. Wszyscy Skańczycy dziękowali Sma-landczykowi za to, że uwolnił ich od tak żarłocznej bestii. Smalandczyk zaś co rok otrzymywał obiecane ziarno i wielce się cieszył z tej przygody. 256 Kosmatka Żyli sobie kiedyś król i królowa, którzy przez wiele lat, mimo że bardzo pragnęli, nie mogli mieć dzieci. Byli z tego powodu coraz bardziej smutni. Aż pewnego razu, gdy król wyruszył daleko na wojnę, królowa urodziła bliźniaczki. Pierwsza była podobna od góry do owcy, a od dołu do człowieka i umiała mówić od samego urodzenia. Druga zaś była bardzo piękna. Starsza sama nazwała się Kosmatka. Gdy król wrócił z wojny, starsza królewna wybiegła mu na spotkanie i witając go, powiedziała, że ma na imię Kosmatka, jest jego córką i ma siostrę bliźniaczkę, która wprawdzie jest od niej dużo piękniejsza, ale że król z pewnością będzie je kochał jednakowo. Któregoś dnia, podczas silnego wiatru niańka pilnująca małych królewien posadziła młodszą w oknie, na samej górze zamku. W pewnym momencie wiatr powiał silniej i porwał głowę królewny, a na jej miejscu zostawił psią. Król i królowa, nie mogąc przeżyć tego nieszczęścia, pomarli z żałości. A wtedy Kosmatka rzekła do siostry: — Chodź, zejdziemy nad morze, wsiądziemy do łodzi i popłyniemy do innego królestwa. I pewnego pięknego, letniego wieczoru po kryjomu wymknęły się z zamku, wsiadły do łodzi, wypłynęły daleko, daleko na morze i dotarły do innego królestwa. Wpłynęły do nadbrzeżnej groty i tam przywiązały swoją łódź. Kosmatka rzekła: — Zostań w łodzi, moja mała siostrzyczko, a ja tymczasem pójdę na dwór królewski i dowiem się, czy będziemy mogły tu zostać. Postaram się też o jedzenie dla ciebie. Ale pamiętaj, że nie wolno ci pokazać się żadnemu człowiekowi. Słyszysz? I Kosmatka wdrapała się na górę i trafiła prosto na zamek. A gdy znalazła się przed królem, poprosiła o dach nad głową. No i pozwolono jej leżeć na poduszce na podłodze w komnacie króla i królowej. 17 Zaczarowany dzban 257 W Wielki Czwartek w nocy nie mogła zasnąć, tylko kręciła się w kółko na podłodze. — Czemu się tak kręcisz? — zapytała królowa. — Jeśli nie będziesz leżała spokojnie, nie pozwolimy ci tu dłużej zostać. Wtedy Kosmatka skuliła się i ułożyła znowu cichutko, bardzo cichutko na poduszce. Po chwili jednak ujrzała, że królowa wstaje ostrożnie, żeby nie obudzić króla, bierze pod pachę jakąś małą szkatułkę, czymś z małego naczyńka smaruje pogrzebacz, otwiera dymnik w dachu i siadając na pogrzebaczu, woła: — Dalejże w górę! A nie w dół! I wyleciała w górę przez dymnik. Wtedy Kosmatka zerwała się, wzięła szczypce do węgla, posmarowała je tym, czym królowa pogrzebacz, usiadła na nich i również zawołała: — Dalejże w górę! A nie w dół! Wylatując przez dach, pomknęła za królową w stronę dzwonów. Zdrapały z nich nieco śniedzi i wysmarowały nią swoje rumaki, a potem poleciały na bardzo wysoką górę, na której szczycie stało czerwone zamczysko. Tam zsiadły ze swoich rumaków i powiesiły je na murze. Kosmatka szybko się ukryła i zaczęła rozglądać wokół. Nagle zaroiło się od wiedźm. Gdy weszły do zamczyska, rozsiadły się za ogromnym stołem, bogato zastawionym rozmaitym jadłem. , Kiedy się już najadły, wstały, a wtedy królowa postawiła na środku stołu swoją szkatułkę, zdjęła wieczko i wszystkie wiedźmy wzięły się za ręce i zaczęły tańczyć dookoła stołu. A w szkatułce Kosmatka zauważyła główkę siostry, którą porwał kiedyś zły wiatr. Gdy się natańczyły i naweseliły do woli, wyszły, zdjęły swe rumaki ze ściany, dosiadły ich i zawołały: — Dalejże w dół! A nie w górę! I pomknęły w dół, a Kosmatka za nimi. Królowa wsunęła się do domu przez dymnik, a Kosmatka za nią. Potem królowa położyła się znów u boku króla, a Kosmatka skuliła się na poduszce w swym kącie. Pewnego dnia, gdy Kosmatka została sama, wyjęła ze szkatuł- 258 t ki głowę siostrzyczki, pobiegła na dół do łodzi i strąciwszy psią głowę, nasadziła na to miejsce jej własną. — Ale pamiętaj, uważaj, żeby nikt cię nie zobaczył — rzekła do siostry. I znów pobiegła na dwór królewski. Za rok, w Wielki Czwartek wieczorem Kosmatka czuwała, czekając, co uczyni królowa. I rzeczywiście, gdy król usnął, królowa wstała i zrobiła to, co przed rokiem. A Kosmatka pomknęła za nią, a potem, ukryta, patrzyła z boku na biesiadę czarownic w czerwonym zamku. Kiedy się już wszystkie najadły, królowa wyciągnęła szkatułkę i postawiła na stole. Ale gdy zdjęła wieczko, ujrzała tam zamiast pięknej ludzkiej głowy głowę psa. Wtedy wiedźmy wpadły w taką złość, że chwyciwszy królową, wydarły jej serce, a zamiast niego włożyły wiecheć słomy. I pomknęły na dół, tak jak poprzednio, a Kosmatka za nimi. Od tego czasu Kosmatka chodziła za królem i ciągle powtarzała: — Królowa ze słomianym sercem. Król długo zastanawiał się, co to może znaczyć, aż wreszcie spytał Kosmatkę, kto to ma słomiane serce. — Królowa ma słomiane serce — odparła i umknęła. Król sprawdził i przekonał się, że królowa rzeczywiście ma serce ze słomy. — Jak to się stało, że nie masz serca jak.wszyscy ludzie, tylko słomiane? Wtedy królowa musiała się do wszystkiego przyznać. A Kosmatka powiedziała, że wszystko widziała, i że królowa zabrała podczas silnego wiatru głowę jej siostry. I była tak długo szanowana przez inne wiedźmy, jak długo głowra znajdowała się w szkatułce. Gdy jednak w szkatułce znalazła się głowa psa, królowa musiała zapłacić za to sercem. A ponieważ nie można było zostawić dziury, bo krew musi, przez coś przepływać, włożono królowej serce ze słomy. Król, usłyszawszy to, wpadł w tak wielką złość, że kazał spalić królową na stosie. Potem Kosmatka przywiodła do króla swą siostrę, która tak mu 259 się spodobała, że natychmiast chciał ją poślubić. Ale Kosmatka powiedziała, że może to nastąpić dopiero wtedy, kiedy ona sama poślubi brata króla. Król obiecał jej to, bo bardzo podobała mu się siostra Kosmatki. Zaślubiny miały się odbyć tego samego dnia. Brat królewski nie bardzo chciał się żenić z Kosmatka, nie chcąc się jednak sprzeciwiać woli króla, musiał ją poślubić. Zaślubiny króla odbyły się najpierw. Potem stanął na ślubnym kobiercu brat króla z Kosmatka. A gdy pleban rozpoczął modły, zaczęła jej znikać z twarzy sierść i tak szybko się zmieniała, że z każdym słowem plebana znikała gdzieś jej brzydota, a ona stawała się coraz piękniejsza i gdy ceremonia dobiegała końca, była już tak nieskończenie piękna, że nawet siostra wydawała się przy niej brzydka. Król nawet trochę żałował, że nie ożenił się z Kosmatka. ale w końcu pogodził się z losem. Mały Funte i jego matka Pewna staruszka miała syna jedynaka, który był drobnego i niskiego wzrostu. Dlatego też nazywała go Mały Funte. Choć był mały i drobny, chętnie płatał figle i matka nigdy nie mogła dać sobie z nim rady, bo zawsze robił jej na przekór. Gdy na przykład prosiła, by poszedł do lasu, chował siekierę, tłumacząc, że ukradli mu ją złodzieje, a staruszka znajdowała ją po kilku dniach. Wałęsał się do późna^w towarzystwie podobnych mu próżniaków, a kiedy wreszcie głód przygnał go do domu, nie przynosił ze sobą nawet jednej szczapy, którą mógłby wrzucić do pieca i ogrzać przy nim siebie i starą matkę. I tak upływał mu czas. A staruszka nigdy nie miała pod dosta-kiem drewna pod blachę. Zdarzało się, że gdy go prosiła, by poszedł po wodę, wrzucał wiadro do studni i mówił, że niechcący je upuścił. Kiedy indziej rozbijał je, mówiąc, że się przewrócił. Kró- 260 tko mówiąc, nie było takich złych sprawek, do których nie byłby zdolny. Matka biła go za karę, ile tylko mogła, ale wszystko na próżno, oddawała go do terminu, by nauczył się jakiegoś fachu, ale też na próżno. Po pewnym czasie ludzie, u których mieszkał, mieli go tak dosyć, że odsyłali g© szybko do domu. Staruszka chwytała się wszelkich możliwych sposobów, ale wysiłki jej były daremne. Zbliżył się wreszcie do wieku, w którym powinien już sam zarabiać na jedzenie i nie oglądać się na pomoc matki i innych. Staruszka wyciągnęła pięć talarów i dała mu na drogę, by mógŁ zostać na początek wędrownym handlarzem. Na odchodnym udzieliła mu sześciu przestróg, mówiąc, że jeśli weźmie je do serca i będzie postępował zgodnie z nimi, to całe życie ułoży mu się szczęśliwie. Prosiła go więc, by: 1. Nie zażywał mocnych napojów. . 2. Nie szukał sobie licznego towarzystwa. 3. Nie za często sięgał do swego mieszka. 4. Szanował starszych ludzi i puszczał ich przodem. 5. Nigdy nie podnosił tego, czego sam nie upuścił. 6. Nie mówił ludziom wszystkiego, co słyszy, widzi i wie. Na wszystko odpowiadał „tak", bo bardzo cieszył się z pieniędzy. Rankiem zjadł śniadanie i zaczął zbierać się do drogi. Pożegnał się więc czule z matką, która życzyła mu szczęścia i prosiła, by nie zapominał jej rad. Przyrzekłszy solennie, że będzie je miał w pamięci, wyruszył w drogę. Gdy tak szedł, minęło południe, a on poczuł głód. Wstąpił więc do jakiejś zagrody. A gdy znalazł się w środku, zmiarkował, że to karczma. Spytał więc, czy może dostać coś do jedzenia. Gospodyni odparła: — Nie mam nic gotowego do zjedzenia. Ale jeśli chcesz kieliszek albo dwa, to możesz dostać. Wtedy spytał: — Czy daleko jest do najbliższego gospodarstwa albo wioski? 261 Odpowiedziała; — Będzie z pół mili. Pomyślał sobie: .,No to może wychylić jeden kieliszek? Dobrze mi to zrobi". Nie miał siły iść dalej, bo był zmęczony i ociężały. Gdy wychylił pierwszy kieliszek, zauważył, że istotnie dobrze mu to zrobiło. Wychylił więc drugi, żeby było do pary. Przy tym samym stole siedziało również kilku szykownych wesołków i nieokrzesanych parobków, którzy grali w karty. Spytali go, czy nie zechciałby przyłączyć się do nich i zagrać z nimi. — Dobrze — odpowiedział, bo wtedy jeszcze nie był taki ostro- 262 żny. No i przystał do ich kompanii. Gdy zagrał kilka razy i za każdym razem przegrał, wtedy ci, którzy wygrali, zażądali należnych im pieniędzy. Musiał więc wyciągnąć swój mieszek i po raz pierwszy rozwiązać jego troki. Podeszła też karczmarka i zażądała zapłaty za dwa kieliszki, które wychylił, i które mu tak dobrze zrobiły. Choć opróżnił dokładnie mieszek, tego, co zeń wydobył, nie starczyło nawet na zapłacenie jednej trzeciej długu zaciągniętego w tak krótkim czasie. Gdy mili kompani spostrzegli, że nie ma więcej pieniędzy, sprawili mu tęgie lanie i przepędzili go od stołu. I tak, pozbywszy się wszystkich pieniędzy, nie miał już z czym puścić się w dalszą drogę i postępować zgodnie z radami matki. Odkąd sprawy przybrały tak niekorzystny obrót, nie miał innego wyjścia, jak zawrócić do domu. A to, jak każdy się domyśla, nie było wcale przyjemne, skoro wszystko przepadło już za pierwszym otwarciem mieszka. Ale nic nie można było na to poradzić. Utwierdziwszy się więc w przekonaniu, że nie ma żadnego wyjścia z tych pierwszych tarapatów, rzeczywiście z konieczności wyruszył z powrotem do matki. Łatwo można sobie wyobrazić, jak go powitała po powrocie do domu. Początkowo przyjęła go serdecznie, ciesząc się, że wrócił, a potem spytała: — No, moje dziecko, jak udała ci się wyprawa? — No, cóż, matko — odparł — kiepsko mi poszło, — Aha! W takim razie nie czyniłeś, jak cię prosiłam i przestrzegałam, ty łobuzie, draniu, łotrze! Od rana do wieczora włóczysz się na swoich kulasach, myślisz tylko o psotach i szelmostwach, ty huncwocie i nicponiu. Jesteś po prostu łotrem i niczym więcej w życiu nie będziesz. Czy pamiętasz przynajmniej, o co cię prosiłam i przed czym cię przestrzegałam, ty draniu? — Tak, pamiętam dobrze. — No więc, niech usłyszę pierwszą rzecz, o którą cię prosiłam! — Pierwsza rzecz, o którą prosiliście mnie, matko, to to, żebym nie używał mocnych napojów. I nie miałem w ustach żadnej wody, odkąd stąd odszedłem, a nie znam mocniejszych napojów niż woda, bo to ona zabiera domy i zagrody, porusza tartaki i mły- 263 ny i niesie statki po morzach i jeziorach. Nie próbowałem jej więc, a mocniejszego napoju nie znam. — Nie o to mi przecież chodziło — westchnęła matka. — Czy pamiętasz, o co jeszcze cię prosiłam? — Tak, to drugie, o co prosiliście mnie, matko, to abym nie szukał licznego towarzystwa. I od kiedy stąd wyruszyłem, nie byłem w żadnym kościele ani na żadnej górce z szubienicą, a nie znam liczniejszego towarzystwa niż tam zebrane. I teraz, matko, jeśli nie zechcecie skłamać, to nie możecie powiedzieć, że szukałem licznego towarzystwa. — No, a czy pamiętasz, jakie było trzecie przykazanie? Niech usłyszę, bo zapamiętałeś je chyba tak samo dobrze jak poprzednie, ty łotrze, niczym innym nie jesteś i nie będziesz w życiu, oby Bóg jeszcze na tym świecie zlitował się nade mną i nad tobą! — To trzecie, o co prosiliście mnie, matko, to abym nie zaglądał za często do mojego mieszka. No i wyciągnąłem go tylko raz, i raz tylko rozwiązałem. I okazało się, że nie wystarczy nawet na trzecią część długu, który zaciągnąłem. I teraz matko, jeśli je-teście przy zdrowych zmysłach nie możecie chyba powiedzieć, że zniszczyłem troki mieszka, rozwiązując i zawiązując go zbyt często. — Owszem. Nie o to mi jednak chodziło, ty parszywa bestio, co się ze mnie naigrawasz i kpisz, i jeszcze nie rozumiesz, czy ktoś chce twego dobra, czy zła, ty kaprawy bydlaku! Tak, tak, wywiozę cię na drugą stronę jeziora i dam cię do stolarza do terminu, żebyś nauczył się robić w drewnie i zobaczył, czy lepsze to, czy spokojny żywot kupca, który bez trudu pcha się do przodu. — Dobrze, matko, niech tak będzie. Baba włożyła na siebie kilka starych spódnic i wystroiła się, jak tylko umiała najpiękniej. Włożyła stary, wyleniały kożuch, zdarte drewniaki bez obcasów, do jednej ręki wzięła starą tabakierkę i chusteczkę, a kostur do drugiej i wyruszyła z synem jirzez jezioro do najbliższej zagrody, gdzie postanowiła zostawić go u stolarza w terminie. Na jeziorze był dopiero co zamarznięty lód, śliski jak lustro. Baba powiedziała do syna: 264 t ¦ t — Synku, dziecino, jesteś lekki i młody, idź więc przodem i sprawdzaj, gdzie lód jest najmocniejszy! — Nie mogę, bo czwarte przykazanie, które miałem sobie zapamiętać, mówi, abym szanował starych ludzi i puszczał ich przodem. A odkąd umarł mój stary ojciec, nie mam nikogo, kogo powinienem szanować bardziej niż moją starą matkę. Teraz baba pomyślała: „Być może kiedyś weźmie sobie do serca moje rady i przestrogi i zacznie mu się rozjaśniać w głowie, jak tylko podrośnie. Muszę iść przodem". Gdy odeszła parę kroków od brzegu, powiał silny wiatr i zakręcił babą kilka razy, aż pośliznęła się i przewróciła, tak że w lodzie zrobiła się dziura i baba znalazła się w przeręblu. Zaczęła wołać chłopaka, by pomógł się jej wydostać, ale on odparł: — Piąte przykazanie, które miałem sobie zapamiętać, mówi, abym nie podnosił tego, czego sam wcześniej nie upuściłem. Do tego przerębla nie wrzuciłem nawet jednego wióra. A teraz słuchajcie, matko, uważnie, co wam powiem: oto Bóg Wszechmocny każe wam iść na dno! To jest moja rada i przykazanie. Baba znów zaczęła przebierać rękami w wodzie i krzyczeć: — Ty łotrze, jeśli sam nie chcesz mi pomóc wydostać się stąd, to idź przynajmniej zaraz do wsi i poproś, na litość boską, aby ludzie jak najprędzej przyszli i mnie stąd wyciągnęli. — Nie, matko — rzekł chłopak — ostatnie przykazanie, które miałem zapamiętać, brzmiało: „Nie mów ludziom wszystkiego, co się słyszy, widzi albo wie". Na pewno nikomu nie powiem, że tu jesteście. Ale, jak już powiedziałem, Bóg wszechmocny każe wam iść na dno! I w taki oto sposób chłopak pozbył się zrzędzącej matki. I z pewnością wielu jest takich, którzy myślą podobnie, mając w domu starą zrzędę. 165 Baba Przekora Była sobie kiedyś baba, która sprzeciwiała się wszystkiemu na świecie i dlatego nazwano ją Babą Przekorą. Pewnego dnia przechodziła ze swym starym przez świeżo skoszoną łąkę. — Ta łąka wygląda jakby była wygolona — rzekł stary. —- Wystrzyżona! — rzekła baba. — Nie, wygolona! — rzekł stary, bo przynajmniej raz chciał mieć rację. —- Wystrzyżona, wystrzyżona! — darła się baba. Nagle doszli do strumienia i musieli przejść przez kładkę. '— Albo się zgodzisz z tym, że wygląda jak wygolona, albo cię wepchnę do strumienia! — Wystrzyżona, wystrzyżona! — darła się baba. Wtedy stary wepchnął babę do wody, tak że sięgała jej po szyję. — Jest wygolona! — rzekł. — Wystrzyżona, wystrzyżona, wystrzyżona! — krzyczała baba. Wtedy stary zanurzył i głowę. „No, jednak jest wygolona!", pomyślał. Ale baba wystawiła ręce i strzygła palcami. Wtedy stary wpadł w szał i wepchnął ją głębiej. Potem pomyślał, że powinien jej urządzić pochówek, jeśli już nie ze względu na nią, to ze względu na samego siebie. Wziął więc ze sobą ludzi i poszli ją wyciągnąć z dna. Szukali na dnie, idąc w dół strumienia dzień i dwa, ale baby nie znaleźli. Wtedy stary rzekł: — Tak, tak, przez całe swoje życie zawsze się wszystkiemu sprzeciwiała, może więc będzie lepiej, jeśli poszukamy jej w górze strumienia. Tak też uczynili. I pierwszą rzeczą, którą wyciągnęli, była baba. 266 O myśliwym, którego wciągnęła góra W pewnej szesnastowiecznej dużej posiadłości ziemskiej należącej do dzielnego rycerza żył niezwykle zręczny myśliwy. Rycerz zasłużył sobie na wielką sławę rzemiosłem wojennym, które uprawiał od wczesnej młodości, ale myśliwy, o którym tu mowa, był w swoim zawodzie nie mniej znany w okolicy. Należał on do najzręczniejszych myśliwych tamtych czasów. Nie unikał spotkań nawet z największym drapieżnikiem Północy, zwanym Brunatnym Misiem, z którym często brał się za bary. Nasz myśliwy miał niewyczerpane siły i prawie nie było dnia, żeby na stole rycerza nie pojawiała się dziczyzna. Pewnego dnia, gdy myśliwy tropił w borze niedźwiedzia, bo z nim najbardziej lubił walczyć, zapuścił się w las głębiej, niż zwykł był to czynić. Miał przy sobie dwie najlepsze wówczas strzelby i niezbędną ilość nabojów i uważał, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Bór był wprawdzie niezwykle wielki, ale myśliwy miał chęć go przemierzyć. I choć dobrze wiedział, że nie wystarczy mu na to jednego, dwóch ani nawet trzech dni, to jednak chciał zajść tak daleko, jak tylko to będzie możliwe. Pogrążony tak w swoich rozważaniach ujrzał nie opodal niezwykle piękną dziewczynę, która zbliżając się powoli, posyłała mu uwodzicielskie spojrzenia. „Ach — pomyślał — co za czarująca dziewczyna! Któż to może być?" Błyskawicznie jednak przeleciała mu przez głowę myśl: „Coś tu nie gra. Spotkać kobietę w takim miejscu, gdzie nie stąpnęła jeszcze ludzka stopa? To być nie może. Chyba to trollica. Zastrzelę ją". Złożył się do strzału i już miał nacisnąć spust, gdy kobieta pokornie się ukłoniła. Szybko opuściwszy strzelbę zaczął się na nowa zastanawiać: „Możliwe również, że to prawdziwa kobieta, która jakimś trafem znalazła się tu i błądzi teraz wśród skał, szukając pomocy. Spytam ją, jak to się zwykle czyni, w imię Boga, kim jest — pomyślał. — A jeśli mi nie odpowie, strzelę do niej". 267 — Pytam cię w imię Pana Jezusa, Najświętszej Marii Panny i Piotra Apostoła i Wszystkich Świętych, kim jesteś? Jeśli nie potrafisz powtórzyć tych imion, zginiesz w ciągu pięciu minut. Piękna dziewczyna, ukłoniwszy się, rzekła z uśmiechem: — Pójdź za mną, mój panie, a zażyjesz największych rozkoszy! Ale myśliwy bez słowa złożył się do strzału i strzelił do niej dwa razy, raz za razem, w tej samej chwili usłyszał przeraźliwy szum i trzask wśród gałęzi, a także głos: Aj, oj, aj, muszą się teraz przenieść w nicość! A ciebie opuści szczęście, będziesz musiał tu długo błądzić! Słowa te wywarły wrażenie na naszym myśliwym, zawsze tak dzielnym i odważnym. Słowa „będziesz musiał tu długo błądzić!" najbardziej utkwiły mu w pamięci. „Co to może oznaczać?", pomyślał ładując na nowo strzelbę, by mieć ją gotową do strzału, w razie gdyby spotkała go następna przygoda. „A ciebie opuści szczęście" — powtórzył i westchnął głęboko. „Pewnie już nigdy nic nie upoluję", pomyślał. W tej samej chwili ujrzał wronę siedzącą tuż nad nim na gałęzi brzozy. „Jeszcze raz wypróbuję strzelbę", pomyślał i strzelił do wrony. Ale jakież było jego zdumienie, gdy chybił, a wrona odleciała nie tknięta. „Nie ma sensu dłużej tu zostawać — pomyślał. — Muszę wracać do domu". Ale choć wydawało mu się, że jest już blisko, w rzeczywistości oddalał się od domu. Zrozumiał wnet, że zmylił drogę i bardzo go to zmartwiło. Dzień miał się ku końcowi i zbliżał się już wieczór. Cóż mógł uczynić? Na szczęście wziął ze sobą dużo jedzenia, którego jeszcze nie tknął. To z powodu wydarzeń, które miały miejsce tego dnia, nic jeszcze nie jadł. Teraz nie widział innego wyjścia jak tylko zostać w lesie na noc. Wybrał sobie i przyszykował na spoczynek miejsce wśród skał. 288 Wiadomo że jako' myśliwy miał ze sobą także psy. One również były niespokojne i ciągnęły do domu. Gdy zjadł kolację, dał jeść psom i ułożył się na spoczynek. Przedtem oddał się pod opiekę Najświętszej Pannie i Wszystkim Świętym. Spał smacznie i spokojnie. Obudziło go słońce i śpiew ptaków fruwających wesoło wokół niego i jakby oznajmiających nadejście nowego dnia. Prawie cały dzień błąkał się wśród pagórków, dolinek i skał, często myśląc o przepowiedni usłyszanej poprzedniego dnia. Zanim zaszło słońce, ujrzał przed sobą niezwykle wysoką górę. Jej szczyt wznosił się majestatycznie ponad wierzchołkami drzew. Postanowił wspiąć się na nią nie tylko dlatego, żeby z jej szczytu podziwiać piękne widoki, ale aby przekonać się, w której stronie znajduje się jego dom. Jakże był zaskoczony, gdy podszedłszy bliżej, zamiast wielkiej góry, ujrzał wspaniałą budowlę. Gdy tak stał i podziwiał tę przemianę, podszedł do niego z lewej strony mały człowieczek, zachęcając, by udał się za nim, poznał nowo przybyłego pana młodego i był obecny na zaślubinach. Zaskoczony myśliwy chciał się oddalić, ale z przeciwnej strony zbliżyło się wiele mniejszych i większych ludzików, które siłą zmusiły go do posłuszeństwa. Gdy znalazł się wewnątrz czegoś, co wydawało mu się wielką, dość ładną komnatą, pomyślał przede wszystkim o swoich psach, ale nigdzie nie było ich widać. Wkrótce potem usłyszał ich żałosne wycie i skowyt, który przejął go do głębi. Zaczął ronić obfite łzy nie tyle nad nimi, ile nad sobą, gdyż nie wiedział, jaki będzie koniec tego wszystkiego. Psy zostały pewnie zabite przez trolla, gdyż myśliwy nie ujrzał ich już nigdy więcej. Wnet został otoczony tłumem małych mężczyzn i kobiet witających go uniżenie. Na ich przód wysunął się niewielkiego wzrostu człowieczek o orlim nosie i wyciągnął do niego niezwykle duży róg z napojem, tak piękny i błyszczący, że nikt nigdy czegoś podobnego nie widział. Namawiał go nadzwyczaj uprzejmie, by wziął do ręki róg i wypił za zdrowie państwa młodych. Myśliwy wykręcał się, tłumacząc, że czuje się niezbyt dobrze. Postanowił bowiem nie brać do ust nawet najmniejszej ilości jedzenia czy picia, nawet gdyby miał to przypłacić życiem. Modlił się o pomoc do Matki 269 '9WWWW9 9 Boskiej i Wszystkich Świętych w nadziei, że nie spotka go żadne nieszczęście, jeśli odda irn się w opiekę. Postanowił zachować spokój i czekać na to, co ma nastąpić. Człowieczek o orlim nosie, który mierzył nie więcej niż cztery stopy, nadal upierał się przy swoim, choć robił to bardzo grzecznie. Również inne osoby spośród zgromadzonych prosiły, by się nie wymawiał i wypił, zapewniając, że nie stanie mu się nic złego, gdyż róg jest napełniony miodem i winem, czyli czymś, co piją ludzie. Ale on ciągle odmawiał i w końcu udało mu się uniknąć wypicia. Człowieczek z rogiem, a był to z pewnością podczaszy roznoszący napoje, od- \ 270 dalił się. Inne trolle także odeszły i myśliwy nareszcie miał chwilę spokoju. Wolnym krokiem udał się w stronę drzwi w nadziei, że w jakiś sposób uda mu się wyjść i uciec stamtąd, ale wtedy chwycił go któryś z gości, mówiąc: — Mój panie, chociaż nie jest w naszej mocy wyrządzenie ci krzywdy, nie uda ci się tak łatwo od nas uciec. Nie mamy też wcale zamiaru wyrządzić ci nic złego, tylko poddaj się naszej woli i miej do nas zaufanie. Na razie chodź, ciesz się i raduj, jedz i pij z nami! Dziś jest wesele, za chwilę nastąpią zaślubiny i zapanuje ogólna radość. Myśliwy cofnął się więc, nie próbując się nawet opierać. Odłożył strzelby, bo wiedział, że już mu w niczym nie pomogą. Wnet zebrało się wokół nich całe towarzystwo, przyglądając się tym narzędziom. Widać było, że czują przed nimi wielki respekt. Poprosili myśliwego, by je schował i nigdy więcej nie pokazywał im ich na oczy. Bez słowa spełnił ich prośby i ukrył strzelby w kącie komnaty pod kilkoma, chyba starymi, dywanami. Trolle, bardzo z tego zadowolone, znów oddaliły się od niego i został sam. Usiadł więc na zydlu z daleka od gości bawiących się w drugiej części komnaty. Skakali tam, tańczyli, śpiewali i krzyczeli, hałasowali i wydzierali się, zupełnie jak w chłopskich karczmach w Smalandzie. W tym czasie z innej komnaty wszedł dość dobrze ubrany mężczyzna i nakazał ciszę i spokój, gdyż nadjechał ksiądz z panem młodym. Na próżno, bo widać było, że goście niewiele robią sobie i z duchownego, i z pana młodego. Na chwilę jednak przycichli. Wkrótce wszedł czcigodny ksiądz, za nim pan młody i kilku drużbów. Ksiądz ubrany był w czarną sutannę i miał kręcone czarne włosy, duże oczy świecące jak płomienie i w ogóle wyglądał niesamowicie. Pan młody natomiast był jednym z najpiękniejszych mężczyzn, jakich dotąd widziano. Tylko drużbowie prezentowali ¦się niezbyt ładnie. Myśliwy zdziwił się wyglądem księdza. Ale ponieważ nie zrobił on na nim specjalnie przykrego wrażenia, wkrótce opuścił go strach. 271 Teraz do księdza podeszli wszyscy goście i gospodarze. Wszyscy pozdrawiali go i witali. Ale najbardziej dziwiło myśliwego to. że dotąd jeszcze nie widział panny młodej. W końcu, gdy goście wj^pili już po kilka kolejek, bo róg podawano sobie z ręki do ręki — kobiety piły nie mniej chwacko niż mężczyźni, a nawet jak mu się zdawało, z większą ochotą — na wprost niego rozwarły się drzwi, których dotąd nie zauważył. Weszła przez nie niezwykle piękna panna młoda w towarzystwie wielu kobiet, które z radością podskakiwały wokół niej. Nadszedł czas zaślubin obojga młodych. Ale miało się to odbyć w okazalszej komnacie, w tej, z której wyszła panna młoda. Ksiądz, jako najdostojniejszy gość, szedł przodem, po obu jego bokach państwo młodzi, a potem cała reszta według starszeństwa. Myśliwy też chciał iść z nimi, by przyjrzeć się uroczystemu aktowi zaślubin. Ale nie pozwolono mu, podobnie jak małemu chłopcu, który został zwabiony przez trolle do środka góry dwa lata wcześniej. Gdy już wszyscy oprócz nich weszli do wspaniałej sali, drzwi zamknęły się, a myśliwy i chłopiec zostali sami. Podczas zaślubin, które trwały dość długo, myśliwy i chłopiec zaczęli ze sobą rozmawiać. Myśliwy chciał się przede wszystkim dowiedzieć, jak może się stąd wydostać. Chłopiec uważał to za niemożliwe i nie widział ratunku dla żadnego z nich. — Gdy trolle już raz złapią jakiegoś człowieka, nie jest tak łatwo od nich uciec — powiedział chłopiec. — Ale wydaje mi się, że znam pewien sposób, który być może i mnie pozwoli wyzwolić się z ich mocy, choć jestem tu już bardzo długo. Bo im dłużej człowiek przebywa u trolli, tym trudniej jest się od nich wydostać. Myśliwy nalegał, by wyjawił mu ten sposób, zapewniając, że odważy się na wszystko, byleby tylko się stąd uwolnić. Chłopiec powiedział wtedy: — Nasze wyswobodzenie jest już blisko. Ale ty, mój panie, nie możesz się dać namówić ani na zjedzenie czegokolwiek, ani na wypicie kropli napoju. To jest główna przyczyna tego, że potem trolle mają władzę nad ludźmi. A po drugie, nie możesz zapomnieć jak najczęściej odmawiać „Ojcze nasz" i „Pobłogosław Panie". Nie wolno ci także za często dotykać mebli ani czegokolwiek inne- 272 i go. Gdy trolle dowiedzą się, że upór twój jest nie do przezwyciężenia i że nie udaje im się odwieść cię od twoich postanowień^ znudzi im się to w końcu. Oczywiście, będą się starały ci zaszkodzić, ale nie mają władzy, by wyrządzić ci jakąś większą krzywdę. Gdy tylko obiecają, że cię puszczą, nie zapomnij wziąć strzelb i naładuj je porządnie. Trolle nie zechcą ci ich oddać i będą robić trudności. A ja wmówię im, że odprowadzę cię kawałek, a potem sprytnie się ich pozbędę. Tylko w ten sposób mogę się uwolnić. Trolle po jakimś czasie zauważą, że zbyt długo nie wracam i oczywiście kilka z nich ruszy za mną. Ale wtedy ty dasz mi swoją strzelbę i strzelę do pierwszego, który do mnie podejdzie, a pozostałe uciekną i chyba nie odważą się powrócić. Nie mogą po prostu znieść dymu z prochu, który jest dla nich trucizną. Myśliwy przysłuchiwał się tym planom z wielką uwagą, ale trochę chłopcu nie dowierzał. „Możliwe, że to podstęp i on chce mnie wciągnąć w jeszcze większą pułapkę". Wyjawił chłopcu swoje wątpliwości, a on zaczął ze łzami w o-czach zapewniać myśliwego, że o niczym innym tak nie marzy, jak tylko o uwolnieniu się z tego więzienia. W skrócie opowiedział myśliwemu, jak to się stało, że został wciągnięty do środka góry. Było to tak: Rodzice chłopca mieszkali wiele mil stąd, a ojciec był zamożnym chłopem, który bardzo lubił polowania. — Często chodziłem z ojcem do lasu — mówił chłopiec — bo bardzo lubiłem tropić biedne zwierzęta. Pewnego dnia zachciało się ojcu znaleźć matecznik niedźwiedzia. Wiedział mniej więcej, gdzie się znajduje. Szukaliśmy na próżno przez cały dzień i musieliśmy spędzić noc pod gołym niebem. Ledwo padły na ziemię pierwsze promienie słońca, a my już wstaliśmy i rozpoczęliśmy podchody. Po pewnym czasie ujrzeliśmy przed sobą wielką górę. Nie zrobiło to większego wrażenia na mym ojcu, który chyba nie obawiał się niczego, choć wiedział, że w tym lesie trolle mają swoje schronienie. Ostrzegał mnie jedynie, bym nie podchodził zbyt blisko góry. Usiedliśmy na sporej zielonej polanie otoczonej wysokimi drzewami i zjedliśmy skromne śniadanie. Jedząc, cały i 18 Zaczarowany rizban 273 czas mieliśmy przed oczami górę, więc rozmawialiśmy o niej. Gdy posiłek dobiegł końca, ułożyliśmy się, by odpocząć po porannych trudach. Ojciec zapadł wkrótce w drzemkę, ale ja nie mogłem zasnąć. Ledwie ojczysko zasnęło, wstałem i zbliżyłem się do góry,, której chciałem się przyjrzeć dokładniej i z mniejszej odległości. Przeszedłszy parę kroków ujrzałem kilkoro małych dzieci, które podeszły do mnie i poprosiły, bym poszedł z nimi kawałek, a będę miał dużo uciechy. Ponieważ sam byłem dzieckiem, nie mogłem oprzeć się takiej pokusie płynącej, jak sądziłem, z niewinnych ust. Poszedłem z nimi bez najmniejszego wahania. Wkrótce znalazłem się w wielkiej komnacie wśród, jak zauważyłem, większych i mniejszych ludzików, wyglądających na bardzo zadowolonych ze swej nowej zdobyczy. Byłem teraz dobrze pilnowany i musiałem wykonywać najróżniejsze czynności, o których nie zdążę teraz opowiedzieć. Często do trolli przyjeżdżali z wizytą ich przyjaciele i krewni, a były wśród nich także górskie karły. Spośród nich właśnie wywodzi się panna młoda. Gdy od pewnego czasu zaczęto mówić o tym małżeństwie, troll chciał koniecznie mieć mnie pod ręką dla celów, których nie zdążę teraz wyjaśnić. Rozmowa została przerwana, bo otwarły się drzwi i wszedł ksiądz z całym towarzystwem. Dopiero teraz ksiądz ujrzał myśliwego. Podszedł do niego i grzecznie go pozdrowił. Prosił, by zbliżył się do nich, cieszył się i radował i nie żałował sobie tego, czym go częstowali. Ale myśliwy podziękował im za towarzystwo. W końcu podszedł znowu mały człowieczek o orlim nosie, wyciągając ku niemu róg, który pięknem swym przykuł uwagę myśliwego. Prosił znowu, by nie żałował sobie i wypił za szczęście młodej pary. Myśliwy jednak odmówił. Podszedł też gospodarz, a był nim pan młody. On także zaczął nalegać, a nawet domagał się, by myśliwy spełnił jego życzenie. Wkrótce troll zrozumiał, że myśliwy jest niewzruszony i zaczął żałować, że go tu wciągnęli. Ponieważ nie mogli namówić go ani do jedzenia, ani do picia, zdecydowali się wreszcie zostawić go w spokoju. A sami postanowili coś zjeść, mając nadzieję, że uda .się go złamać innym razem. Wniesiono wielki stół, przykryto go dużym obrusem, chyba je- 274 dwabnym, bo był niezwykle cienki i lśnił jak srebro. Gromada małych ludzików krzątała się, wnosząc talerze, noże, widelce i inne potrzebne przedmioty. Cała zastawa stołowa była ze złota. A przynajmniej myśliwemu wydawało się, że wszystko było ze złota: talerze, łyżki, półmiski, misy. Gdy stół był już nakryty, wniesiono niewiarygodną ilość najwspanialszych potraw i ustawiono je na stole. Pan młody i panna młoda zasiedli za stołem, a potem zajął miejsce ksiądz i całe towarzystwo, oprócz małych sług, które biegały tam i z powrotem, jak niespokojne dzieci. Zaczął się zaraz potworny wrzask i hałas, bo wszyscy bili się i wyrywali sobie kawałki jedzenia, zachowując się gorzej niż świnie, które żrąc cisną się przy jednym korycie. Ksiądz i pan młody byli jedynymi, którzy zachowywali się względnie przyzwoicie. Chociaż wydawało się, że trolle mają wszystkiego pod dostatkiem, zapasy jedzenia okazały się niewystarczające. Podczas posiłku wiele wypito z pięknego rogu, który ciągle obnosił człowieczek z orlim nosem. Niedługo posiłek dobiegł końca. Wszyscy goście wyglądali na podpitych i zadowolonych. Nadszedł czas gdy zasiadły za stołem małe sługi i powstał wtedy tak wielki hałas i rozgardiasz, że myśliwy pomyślał: „Te małe trolle są o wiele gorsze od dużych". Gdy i ten posiłek dobiegł końca, nastąpił jaki taki spokój. Potem miały być tańce. Wszedł grajek wyglądający dość nieprzyjemnie, bo przypominał bardziej orangutana niż istotę ludzką. Jego instrumentem były skrzypce prawie tak duże jak kontrabas. Nie da się opisać, jaki powstał bałagan. Występ ten trwał krótką chwilę. Tuż potem podniósł się ksiądz, by już odjechać, a całe towarzystwo miało go odprowadzić. Nawet chłopiec musiał iść z nimi. Nie mógł już przebywać razem z myśliwym, bo trolle straciły do myśliwego zaufanie. Pozostał więc sam w komnacie. Gdy tak siedział, wzdychając i modląc się o pomoc do Najświętszej Panny, otwarły się drzwi, wszedł chłopiec i cichym, ledwo słyszalnym głosem odezwał się do myśliwego: — Wyjdź, panie, na dwór! Droga do wolności otwarta. Ale 275 przede wszystkim nie zapomnij o swych strzelbach! Zaraz je porządnie naładuj! Szybko, pośpiesz się! Jak błyskawica schwycił myśliwy strzelby leżące pod dywanami, i raz, dwa, trzy — już były naładowane drobnym śrutem. — Otwórz te drzwi za twoimi plecami! Weź klucz, który wisi obok ciebie na ścianie! Drzwi się odemkną! Myśliwy szybko wykonał polecenie i wypadł na dwór jak strzała. Po chwili dogonił go chłopiec i tak znaleźli się na zewnątrz góry. Ledwo to się stało, a już trolle zauważyły ich zniknięcie. Wszystkie wpadły do komnaty. — Och, czyżby obydwaj uciekli? — wykrzyknęły. — Ty zdrajco — rozzłościły się na chłopca — zaraz ciebie złapiemy. Zapłacisz za tę przyjemność! Rzuciła się zaraz w pościg gromada sług i trolle już prawie doganiały zbiegów, gdy chłopiec chwycił strzelbę z rąk myśliwego i strzelił w tłum, a w tym samym momencie wystrzeliła też druga strzelba, ale strzał chybił. Rozniósł się jednak dym. Trolle natychmiast zawróciły, krzycząc przeraźliwie i wrzeszcząc. — Spiesz się, mój panie, z nabiciem strzelby — zawołał chłopiec — i zaraz mi ją daj, bo sam widzisz, że na razie nie masz szczęścia w trafianiu. Myśliwy prawdopodobnie opowiedział mu wcześniej o zdarzeniu z dziewczyną w lesie. Ledwo chłopiec zdążył wymówić te słowa, a myśliwy już naładował broń i wtedy chłopiec dał znowu trollom powąchać prochu. Wiele z nich poległo, a reszta uciekła i więcej nie powróciła. Myśliwy i chłopiec nie mogli się nacieszyć wolnością. Podziękowali Najświętszej Pannie, odeszli spory kawał od góry i wynaleźli przytulne miejsce pośród zielonej trawy, usiedli tam całkiem bezpieczni, by trochę odpocząć przed długą wędrówką do domów, •do których bez przeszkód dotarli. Ale tym razem pozostawimy ich w zielonej trawie, a dalszy ciąg tej historii opowiemy innym razem. 276 Piugge Świderek Żył sobie niegdyś biedny chłop, jakich pełno. Jedynym jego majątkiem były dzieci, a miał aż siedmiu synów. Skąpo było z jedzeniem i jakkolwiek by harował, wystarczyło zaledwie, jak to mówią z łapy do papy. Mimo to chłop pracował dalej z uporem, a dzieci tymczasem rosły i stawały się coraz silniejsze i sprytniejsze. Najmłodszy był jednak ciągle malutki i sądzono, że już nigdy nie urośnie. Ale mimo małego wzrostu był zwinny i sprytny i radził sobie ze wszystkim, do czego się zabrał. Bracia nazywali go: Piugge Świderek. Minęło wiele lat, chłop zestarzał się i śmiertelnie rozchorował, Ponieważ czuł, że niedługo wyzionie ducha, zwołał synów i rzekł: — Czuję, że moje dni dobiegają końca i że już nie podniosę się z tej choroby. Nie martwię się jednak o was, gdyż chłopy jesteście wielkie i silne i dacie sobie radę na świecie. Martwię się tylko o Piugge Świderka, gdyż jest taki mały i słaby. — O, nie martw się, ojcze — odpowiedział Piugge. — Może i ja dam sobie jakoś radę. Ale ta odpowiedź nie uspokoiła chłopa, więc kazał przyrzec starszym synom, że będą się troskliwie opiekowali młodszym bratem i że nigdy go nie opuszczą. Chłopcy obiecali dotrzymać przysięgi i chłop umarł. Kiedy już synowie pochowali ojca, nie chcieli dłużej zostawać w domu, zebrali więc swoje rzeczy i ruszyli w świat. A ponieważ Piugge Świderek ledwie za nimi nadążał, nieśli go w worku na plecach. Wędrowali przez cały dzień i pod wieczór doszli do chaty nad jeziorem. Mieszkał w niej olbrzym. Był wielki i szpetny, jak łatwo się domyśleć, a przy tym tak bardzo bogaty, że miał nie tylko skrzynie pełne skarbów, ale i dużo innych rzeczy na dodatek. Oczywiście chłopcy o tym nie wiedzieli i zbliżywszy się do drzwi, zapukali i spytali, czy mogliby zatrzymać się tam na noc. — Ilu was jest? — zahuczał olbrzym. — Jest nas siedmiu — odrzekli. — Gdzie jest ten siódmy? — pytał dalej olbrzym. — Widzę was tylko sześciu. 277 — Tutaj jestem — odezwał się Plugge Świderek z głębi worka. No i udało się. Chłopcy weszli do środka, a olbrzym dał im wieczerzę razem ze swoimi siedmioma córkami. Potem pokładli się spać na podłodze, a córki olbrzyma ułożyły się obok na słomie. Późno w nocy żona obudziła olbrzyma i rzekła: — Ojciec, ojciec, może wyszlibyśmy naostrzyć siekierę? — Tak — odparł olbrzym — chyba tak zrobimy. Wstali więc, wyszli na dwór i zaczęli ostrzyć siekierę. Ale Plugge Świderek, który nie był tak bardzo zmęczony jak bracia, nie spał i podsłuchiwał. Szybko więc zbudził braci i powiedział, co się dzieje. Chłopacy ogromnie się przestraszyli i od razu domyślili się, że olbrzym chce ich zarąbać. Nie przestraszył się tylko Plugge Świderek. Wpadł on na pomysł, żeby zamienili się miejscami z córkami olbrzyma i położyli je tam, gdzie sami przedtem spali. Bracia usłuchali go i tak uczynili. Akurat olbrzym wlazł do chaty z siekierą w garści. — Gdzie oni śpią, matko? — zapytał. — O, tutaj, tutaj — odparła baba. Olbrzym poczłapał po omacku i zarąbał swoich siedem córek. Potem położył się spać i tak głośno chrapał, że aż trzeszczała cała chałupa. Lecz chłopcy nie mieli zamiaru czekać, aż się obudzi, i gdy tylko usnął, wymknęli się z domu, podążyli nad jezioro, wzięli łódź olbrzyma i uciekli. Kiedy odpłynęli kawałek i już wzeszło słońce, olbrzym zbudził się i zobaczył co wydarzyło się w nocy. Wpadł we wściekłość, pobiegł nad jezioro i zawołał: — Ktoś ty tam?! — Plugge Świderek! — odkrzyknął chłopak. . Olbrzym wołał dalej: — Czy to za twoją przyczyną zarąbałem siedem moich córek? — Tak, ojczulku, za moją — przyznał się chłopak. — Czy jeszcze tu wrócisz? — dodał olbrzym. — Chyba tak, ojczulku! — wrzasnął chłopak. I tak rozstali się. Chłopacy przeprawili się na drugą stronę wody i dotarli na wspaniały dwór królewski. Weszli do środka i zaczęli się rozpytywać o służbę. Szczęście im sprzyjało, bo służbę 273 dostali, każdy podług swoich zdolności. Plugge Świderek, jako najmniejszy, musiał się zadowolić stanowiskiem nadwornego nosiciela węgla. Pewnego dnia, gdy król spacerował po podwórzu spotkał Plugge Świderka niosącego węgiel. Władca ujrzawszy go, zdziwił się, że jest taki malutki i wdał się z nim w rozmowę. A ponieważ chłopak rezolutnie gadał, bardzo się królowi spodobał. Król spytał go także o jego pochodzenie, a chłopak opowiedział wszystko, jak było: o ojcu, o braciach, o tym, jak wyruszyli z domu i przybyli do okrutnego olbrzyma, o jego siedmiu córkach i wielkich bogactwach, które posiadał. — No, a cóż on ma za bogactwa? — spytał król zaciekawiony. — O, ma dużo rzeczy — rzekł chłopak. — Ma krowę o srebrnych kopytach i srebrnych rogach. Król zapragnął mieć taką krowę i obiecał Plugge Świderkowi wyższe stanowisko za przyprowadzenie jej na dwór. Chłopak się zgodził, ale dodał, że chciałby mieć pewność, czy król ma zamiar dotrzymać obietnicy, to wtedy on naprawdę mógłby spróbować, czy się to uda. Król dał mu słowo i tak zakończyła się ich rozmowa. Chłopak zaczął teraz rozmyślać, w jaki sposób zdobyć krowę 0 srebrnych kopytach, którą obiecał królowi. W końcu znalazł sposób. Wziął ze sobą kopę główek białej kapusty, przygotował do drogi łódź, którą zabrał olbrzymowi i ostrożnie przepłynął przez wodę. Gdy znalazł się niedaleko chaty olbrzyma, zobaczył krowę pasącą się nad wodą. Jej srebrne kopyta i rogi błyszczały w słońcu już z daleka. Skradając się ostrożnie, zaczął ją cichutko przywoływać. Za każdym razem, kiedy miała ryknąć, rzucał jej główkę białej kapusty i milkła. I tak, krok po kroku, krowa przysuwała się coraz bliżej i bliżej, aż w końcu znalazła się w łodzi. Wtedy Plugge Świderek, nie zwlekając, odbił od brzegu i zaczął wiosłować, jak tylko mógł najszybciej. Gdy był już daleko, olbrzym dostrzegł go na jeziorze. Bardzo się rozzłościł, stanął nad brzegiem 1 zawołał: 279 — Ktoś ty tam?! — Plugge Świderek! — odkrzyknął chłopak. Olbrzym wołał dalej: — Czy to za twoją przyczyną zarąbałem siedem moich córek? — Tak, ojczulku, za moją — przyznał się chłopak. 280 — Czy to ty ukradłeś moją krowę o srebrnych kopytach i srebrnych rogach? — Tak, ojczulku, to ja — powtórzył chłopak. —- Czy jeszcze tu wrócisz? — dodał olbrzym. — O, chyba tak! — wrzasnął chłopak. I tak rozstali się. Plugge Świderek przepłynął przez wodę i przybył na zamek królewski. Gdy król ujrzał krowę o srebrnych kopytach i srebrnych rogach, uradował się i dał chłopakowi obiecane dużo wyższe stanowisko. Upłynęło trochę czasu. Pewnego pięknego dnia, gdy król spacerował po podwórzu, znów natknął się na Plugge Świderka i wdał się z nim w rozmowę. Plugge tak rezolutnie opowiadał o sobie, że wielce spodobał się królowi. Tak się jakoś złożyło, że rozmowa znowu zeszła na olbrzyma i chłopak od nowa zaczął opowiadać o jego babie, o jego siedmiu córkach i o jego bogactwie. — Jakież to on ma bogactwa? — znowu spytał król. — O, on ma dużo rzeczy — odparł chłopak. — Ma na przykład siedem złotych wież z siedmioma złotymi dzwonami. Król zapragnął mieć tych siedem złotych wież i obiecał Plugge Świderkowi jeszcze wyższe stanowisko niż dotąd, jeżeli tylko dostarczy je na dwór królewski. Chłopak się zgodził, ale dodał, że chciałby mieć pewność, czy król ma zamiar dotrzymać obietnicy, bo wtedy on naprawdę mógłby spróbować, czy się to uda. Na to król nie tylko dał mu słowo, ale również uścisnął mu dłoń na znak, że dotrzyma słowa. I, jak poprzednim razem, na tym zakończyła się ich rozmowa. Plugge Świderek rozmyślał teraz, jak wykraść złote wieże olbrzymowi. W końcu znalazł na to sposób. Postarał się o wełnę, przygotował łódź do drogi i ostrożnie przepłynął przez wodę. Gdy zbliżał się do chaty olbrzyma, zobaczył już z daleka złote wieże na podwórzu. Ponieważ wiał wiatr, dzwony kołysały się, wydając piękne dźwięki i rozlegała się muzyka, jakiej nikt nigdy nie słyszał. Jeden skok i chłopak był już na miejscu, skradając się coraz bliżej i bliżej, a potem wszystkie dzwony zapchał wełną, aby dźwięk ich nie zdradził go przed olbrzymem. Następnie zabrał 281 je jeden po drugim, zbiegł spiesznie do łodzi, odbił od brzegu i rozległ się głos dzwonów. Gdy olbrzym je usłyszał i ujrzał łódź na wodzie, niezmiernie się rozzłościł, zbiegł nad brzeg i zawołał jak przedtem: — Ktoś ty tam?! — Plugge Świderek! — odkrzyknął chłopak. Olbrzym zawołał wtedy: — Czy to za twoją przyczyną zarąbałem siedem moich córek? — Tak, ojczulku, za moją — przyznał się chłopak. — Czy to ty ukradłeś moją krowę o srebrnych kopytach i srebrnych rogach? — Tak, ojczulku, to ja — powtórzył chłopak. — Czy to ty ukradłeś moich siedem złotych wież z siedmioma złotymi dzwonami? — Tak, ojczulku, to ja! — zawołał chłopak. — Czy jeszcze tu wrócisz? — dodał olbrzym. — O, chyba tak! — wrzasnął chłopak. I tak rozstali się. Plugge Świderek przepłynął wodę i przybył na dwór królewski. Gdy król ujrzał siedem złotych wież i siedem złotych dzwonów, uradował się i oświadczył, iż nigdy przedtem nie posiadał podobnego bogactwa. Dotrzymał uczciwie słowa i dał mu jeszcze wyższe stanowisko niż przedtem. Znów minęło trochę czasu. Plugge Świderek stał się wielkim panem, jego bracia nie musieli się już nim opiekować, przeciwnie, teraz on im pomagał. Pewnego dnia Plugge spacerował z królem po podwórcu i znów rozmowa zeszła na olbrzyma. Chłopak opowiadał nowe i stare rzeczy o wielkim bogactwie olbrzyma, aż król w końcu się zaciekawił. — Cóż on ma jeszcze za bogactwa? — spytał król. — Teraz chyba nie ma już żadnych? — O, ma jeszcze dużo. Ma złote futro, jakiego się nie znajdzie nawet w siedmiu królestwach. Król zapragnął mieć takie przepyszne złote futro dla siebie i poprosił, aby Plugge Świderek zdobył je, tak jak poprzednio krowę i złote wieże. Ale chłopak wykręcał się jak mógł, mówiąc, że kto inny powinien teraz spróbować szczęścia. Niełatwo dobrać się do 282 futra, bo olbrzym i olbrzymka śpią na nim co noc. Król mimo to nie chciał ustąpić. Powiedział, że jeżeli Plugge Świderek zechce pojechać po futro, to dostanie jeszcze wyższe stanowisko i stanie się prawie równy królowi. — Gdyby to było pewne, może i spróbowałbym, czy się uda — odparł chłopak. Król dał słowo i przypieczętował je uściskiem ręki. I skończyli rozmowę. Teraz dopiero miał chłopak o czym myśleć, jak zdobyć złote futro. Jak się domyślacie, wcale nie było to takie łatwe. W końcu znalazł sposób, postarał się o garnek drożdży, przygotował łódź do drogi i popłynął spiesznie przez morze do chaty olbrzyma. Tam położył się na czatach przy drzwiach. Nadchodziła noc i olbrzym szykował się do snu. Kazał więc żonie zamknąć drzwi. Baba poszła, ale chociaż ciągnęła i dociskała, drzwi nie chciały się zamknąć, bo Plugge Świderek ten spryciarz, leżał po drugiej stronie i w szparę wetknął kawał swojej koszuli. Kiedy baba tak mocowała się przez jakiś czas, i już, już, prawie miała je zamknąć, olbrzym zniecierpliwił się i zapytał, dlaczego nie przychodzi się położyć. — Przecież miałam najpierw zamknąć drzwi — rzekła olbrzymka — ale one nie chcą się domknąć. — Ach, tak — zrzędził olbrzym — no to zostaw je, a jutro je obejrzymy. I tak się stało*. Nastała noc i olbrzym z olbrzymka zapadli w głęboki sen. Skorzystał z tego Plugge. Wszedł ostrożnie do chaty i wylał między nich drożdże, tak jak leżeli na złotym futrze. Potem szybciutko wrócił na swoje miejsce za drzwiami i czekał na dalszy bieg wypadków. No i stało się zgodnie z jego przewidywaniami, gdyż olbrzym zaczął raptem popychać żonę, mówiąc: — Matko, co tu tak mokro? — Mokro? — spytała baba. — Sam chyba wiesz najlepiej. I zaczęli się gwałtownie kłócić. Olbrzym winił olbrzymkę, a ona jego. Plugge Świderek leżał za drzwiami i podsłuchiwał cały czas i być może zaśmiewał się z tego wszystkiego. Wreszcie olbrzym 283 rozkazał żonie, aby wstała i wyprała futro do czysta. Baba, chcąc nie chcąc, musiała usłuchać i wyszła, zabierając ze sobą futro. Ale ledwo przestąpiła próg, a Plugge Świderek, który tylko na to czekał, wyrwał jej złote futro, pognał do łodzi i zaczął wiosłować, jak tylko mógł najszybciej. Baba wydzierała się wniebogłosy, a olbrzym skoczył na równe nogi i popędził nad jezioro. Gdy ujrzał błysk futra w łodzi, okrutnie się rozzłościł i zawołał: — Ktoś ty tam?! — Plugge Świderek! — odkrzyknął chłopak. Olbrzym wołał dalej: — Czy to za twoją przyczyną zarąbałem siedem moich córek? — Tak, ojczulku, za moją — przyznał się chłopak. — Czy to ty ukradłeś moją krowę o srebrnych kopytach i srebrnych rogach? — Tak, ojczulku, to ja — powiedział chłopak. — Czy to ty ukradłeś moich siedem złotych wież z siedmioma złotymi dzwonami? — Tak, ojczulku, to ja. — Czy to ty ukradłeś moje piękne złote futro? — Tak, ojczulku, to ja! — zawołał chłopak. — Czy jeszcze tu wrócisz? — dodał olbrzym. — O, chyba tak! — wrzasnął chłopak. I tak rozstali się. Plugge Świderek przeprawił się przez wodę i przybył na dwór królewski. Gdy król ujrzał piękne złote futro, serdecznie się uradował i orzekł, że nigdy przedtem ani nie widział, ani nie słyszał o czymś tak wspaniałym. Dotrzymał też słowa i zrobił chłopaka najwyższym po sobie dostojnikiem w całym królestwie. Wyobrażacie sobie chyba, że od tej pory na niczym nie zbywało ani Plugge Świderkowi, ani jego braciom. Znowu upłynęło trochę czasu. Chłopak zdobył sobie szacunek u króla i całej reszty dworu. Zdarzyło się pewnego dnia, że kiedy przechadzali się razem po podwórcu, rozmowa zeszła na olbrzyma. Chłopak od nowa zaczął opowiadać o jego nieprzebranych bogactwach, aż wreszcie król się zaciekawił: — Cóż on ma jeszcze za bogactwa? — spytał. — Teraz chyba nie ma żadnych. Myślę, że już dawno się skończyły. 284 — O, nie, on ma ich jeszcze dużo — odparł Plugge. — Ma gadającego szpaka w złotej klatce, który jest czymś tak wyjątkowym jak chyba nic na świecie. Król zapragnął mieć tego szpaka w złotej klatce i poprosił chłopca, aby mu go dostarczył, tak jak krowę, złote wieże i złote futro. Ale chłopak wzbraniał się, mówiąc, że teraz ktoś inny powinien zaryzykować. Nie było bowiem łatwo dostać się do ptaka,, gdyż olbrzym trzymał go dniem i nocą u wezgłowia. Bez względu na to, co mówił chłopak, król upierał się coraz bardziej, aż w końcu obiecał rękę swojej córki i połowę królestwa, jeśli Plugge Świderek mu go dostarczy. Chłopakowi królewna dawno już wpadła w oko, więc rzekł, że gdyby mógł zawierzyć słowom królewskim, spróbowałby, czy mu się uda. Wtedy król podał mu rękę i dał rękawicę na znak, że nie mówi na wiatr. Tak zakończyła się ich rozmowa. Teraz Plugge Świderek miał znowu o czym myśleć. Cały czas zachodził w głowę, jak wykraść olbrzymowi złotą klatkę. Wydawało się to niemożliwe, ostatecznie jednak pomyślał: „Niech się dzieje, co chce. Spróbuję". Jak rzekł, tak zrobił. Przygotował łódź do drogi, szybko przepłynął przez wodę i przybył na miejsce wieczorem, gdy już było ciemno. Olbrzym i olbrzymka właśnie kładli się spać, zrobił więc tak samo, jak ostatnim razem. Ukrył się za drzwiami i gdy olbrzymka miała zamknąć drzwi, wsadził w szparę kawał swojej koszuli, żeby drzwi nie mogły się domknąć. Znowu wybuchła sprzeczka, ale ostatecznie drzwi pozostały nie domknięte. Po chwili olbrzym i jego żona zapadli w głęboki sen, chrapiąc tak głośno, aż rozlegało się wokoło. Chłopak nie zwlekał, wkradł się na palcach do chaty i podszedł do wezgłowia, aby zabrać szpaka w złotej klatce. Ale stało się inaczej, niż przypuszczał, bo ptaszek zaczął krzyczeć z całych sił; — Plugge Świderek jest tutaj! Plugge Świderek jest tutaj! Olbrzym zerwał się na równe nogi i zanim chłopak zdążył wybiec za drzwi, olbrzym go złapał. — Ktoś t3^?i — zawołał olbrzym trzęsąc się ze złości. 285 — Plugge Świderek! — odkrzyknął chłopak. Olbrzym pytał dalej: — Czy to za twoją przyczyną zarąbałem siedem moich córek? — Tak, ojczulku, za moją — przyznał się chłopak. — Czy to ty ukradłeś moją krowę o srebrnych kopytach i srebrnych rogach? — Tak, ojczulku, to ja — powtórzył chłopak. — Czy to ty ukradłeś moich siedem złotych wież z siedmioma złotymi dzwonami? — Tak, ojczulku, to ja — zawołał chłopak. — Czy to ty ukradłeś moje złote futro? — Tak, ojczulku, to ja — odparł chłopak. — Teraz już mi nic więcej nie ukradniesz — dodał olbrzym. — O, to się dopiero okaże, ojczulku — rzekł chłopak. Po tych słowach wsadził go olbrzym do chlewika i przykazał iónie, aby dawała mu orzechów i słodkiego mleka, ile tylko zechce. Chciał bowiem, aby chłopak stał się pulchny i tłusty do dnia, kiedy przyjdą goście. Kiepsko wyszedł na tym Plugge Świderek i nie wyglądało na to, że kiedykolwiek poślubi córkę króla. Był jednak w niezłym nastroju, jadł, pił i używał sobie, jak tylko mógł. Po jakimś czasie olbrzym chciał zobaczyć, czy chłopak jest już dostatecznie tłusty. Poszedł więc do chlewika, wywiercił dziurę w ścianie i kazał Pluggemu wystawić palec. Ale Plugge nie był głupi i zamiast palca wystawił patyczek. Olbrzym ściskał go i obmacywał, chłopak jednak wydał mu się za chudy na ucztę. Zawołał babę, nagadał jej i kazał dawać chłopakowi jeszcze więcej orzechów i słodkiego mleka, żeby się porządnie utuczył. Po kilku dniach olbrzym znów poszedł do chlewika sprawdzić, czy jego więzień jest już dostatecznie tłusty i kazał chłopakowi wystawić palec przez dziurę. Plugge Świderek był już zmęczony tym siedzeniem w zamknięciu, wystawił więc... nie paluszek, ale głąb kapuściany, który znalazł na ziemi. Tym razem olbrzym był zadowolony, przywołał więc babę i kazał jej zarżnąć chłopaka, upiec go i przygotować ucztę. Sam natomiast pojechał sprosić krewnych w gościnę. 286 Olbrzymka uczyniła, jak jej przykazał mąż. Rozpaliła w piecu i wszystko przygotowała. Następnie otworzyła chlewik, wyprowadziła chłopaka, wzięła do ręki siekierę i kazała mu położyć głowę na pieńku. Ale wyobraźcie sobie, że Plugge Świderek wcale nie miał chęci umierać, i za każdym razem, kiedy baba już, już miała uderzyć siekierą, staczał się z pieńka. Olbrzymka piekliła się i przeklinała go za niezręczność. Chłopak tłumaczył się, że nie wie, jak powinien się ułożyć i poprosił, czy matka sama nie mogłaby mu pokazać. Baba była na tyle głupia, że się zgodziła i położyła głowę na pieńku. Chłopak tylko na to czekał, porwał siekierę i — ciach! — uciął jej głowę, aż się potoczyła po ziemi. Jak już załatwił się z olbrzymka, posadził ją w łóżku i nasadził jej głowę na ramiona. Następnie zabrał szpaka w złotej klatce i całe srebro i złoto, jakie jeszcze zostało olbrzymowi, pobiegł do łodzi i wypłynął na wodę. A szpak bez przerwy wrzeszczał: — Plugge Świderek jest tutaj! Plugge Świderek jest tutaj! — A wrzeszcz sobie! — rzekł Plugge Świderek. Po jakimś czasie wrócił olbrzym i bardzo się zdziwił, że nie słychać jego baby, która zawsze czymś hałasowała. Wlazł do chałupy i zobaczył ją siedzącą w łóżku. Nic nie było przygotowane na ucztę i nigdzie nie było widać pieczeni. Nie spodobało się to olbrzymowi, zaczął więc narzekać i przeklinać, jak to miał w zwyczaju. Baba cały czas siedziała w łóżku i oczywiście nie odzywała się ani słowem. Teraz olbrzym rozzłościł się nie na żarty, podszedł i z całej siły walnął ją w ucho. Jak uderzył, nie wiem, ale chyba trafił, bo głowa olbrzymki spadła i potoczyła się tak daleko, że nikt dotąd nie wie, gdzie się podziała. Olbrzym bardzo się przeraził i z początku nie wiedział, co o tym myśleć, ale nagle spostrzegł, że skrzynie zostały rozbite, że zni-knęło gdzieś całe jego srebro i złoto, i szpak w złotej klatce. I raptem rozjaśniło mu się w głowie. Pognał na brzeg, jak tylko mógł najprędzej i gdy ujrzał Plugge Świderka daleko na wodzie ze szpakiem w złotej klatce, z całym srebrem i złotem, wpadł w szał i ryknął z całej siły: — Ktoś ty tam?! 287 — Plugge Świderek! — odkrzyknął chłopak. Olbrzym zawołał: — Czy to za twoją przyczyną zarąbałem siedem moich córek? — Tak, ojczulku, za moją — przyznał się chłopak. — Czy to za twoją przyczyną zarąbałem siedem moich córek? brnych rogach? — Tak, ojczulku, to ja — powtórzył chłopak. — Czy to ty ukradłeś moich siedem złotych wież z siedmioma złotymi dzwonami? — Tak, ojczulku, to ja! — zawołał chłopak. — Czy to ty ukradłeś moje złote futro? — Tak, ojczulku, to ja! — odparł chłopak. — Czy to ty ukradłeś mojego szpaka w złotej klatce i całe moje srebro i złoto, i odrąbałeś głowę mojej babie? — Tak, ojczulku, to ja! — wrzasnął chłopak. Gdy olbrzym to usłyszał, padł na ziemię i pękł z wściekłości, Plugge Świderek przepłynął zaś przez cieśninę i przybył na dwór królewski. Gdy król ujrzał szpaka w złotej klatce, całe srebro i złoto olbrzyma, ucieszył się jak nigdy dotąd. Dał Plugge Świderkowi rękę swej córki i połowę królestwa. A co działo się potem, nie wiem, bo mnie już tam nie było. Dziewczyna z pływającego kamienia Byli sobie kiedyś chłop i baba, którzy mieli małą córeczkę. Przez wiele lat żyli szczęśliwie we trójkę. Ale kiedyś żona poważnie zachorowała i choć chorowała krótko, odumarła męża i córeczkę. Chłop z początku był pogrążony w ciężkiej żałobie, ale po roku ożenił się po raz drugi. Nowa żona nie mogła znieść swej pasierbicy i traktowała ją tak źle, że dziewczynka z wielkiej rozpaczy po śmierci matki i z powodu swojego własnego ciężkiego losu postanowiła rzucić się do morza. Gdy tak siedziała nad brzegiem, pogrążona w ponurych myślach, ujrzała unoszący się na wodzie jakiś przedmiot, który przy- 288 pominął zielony kamień. Bardzo tym zdziwiona zaczęła się zastanawiać, co też to może być. Kamień zbliżał się coraz bardziej, aż w końcu zatrzymał się tuż przed nią. Gdy patrzyła na niego i dumała, kamień otworzył się i wyszły z niego dwie prześliczne panny. — Dzień dobry ci, moja dziewczynko. Czymże to jesteś tak bardzo zmartwiona? — spytała jedna z nich. Opowiedziała więc o swym smutnym losie, o tym, jak źle traktowała ją macocha i o tym, że nie widzi żadnego innego wyjścia, jak tylko rzucić się do morza. — Nie czyń tego. Choć obie urodziłyśmy się królewnami, także chciałyśmy kiedyś rzucić się w morskie fale, aby dłużej nie znosić okrucieństwa macochy. Przeszkodziła nam jednak królowa morza, która dała nam to oto mieszkanie. Chodź do nas, a będzie ci bardzo dobrze razem z nami. Dziewczynka podziękowała gorąco za miłe zaproszenie i uradowana weszła do kamienia. Nigdy nie widziała czegoś tak nieskończenie pięknego jak jego wnętrze. Gdy tylko weszła do środka, kamień ruszył z miejsca. Płynął i płynął po morzu dniami i miesiącami. W końcu zatrzymał się u stóp zamku królewskiego. W tym czasie nad brzegiem znajdował się przypadkiem król, który bardzo się zdziwił, widząc płynący kamień. Kazał sługom wyłowić go i zanieść na górę do komnaty jadalnej i położyć tak, aby wszyscy goście mogli go podziwiać. Ale biedne dziewczęta w środku kamienia były przecież bardzo głodne. Nie miały więc innego wyjścia, jak tylko podkradać to i owo z potraw królewskich, gdy tylko oddalił się sługa oznajmiający, że podano do stołu. Gdy król i goście zauważyli, że ktoś dotykał jedzenia, zdziwili się bardzo i rozgniewali. Najpierw pomyślano, że zakradły się tu psy i łasuchowały. Zaczęto je więc mocno uwiązywać przed każdym posiłkiem, ale kradzież jedzenia nie ustawała. Wtedy postawiono w sali strażnika. Ukrył się on w starym zegarze stojącym w kącie. Siedział tam i wyglądał przez szybę i wnet znalazł rozwiązanie 19 Zaczarowany dzban 289 tej zagadki. Opowiedział królowi o pięknych dziewczętach i o tym, co robiły. Król obszedł kamień wokoło, aie nie mógł znaleźć żadnej rysy. Zawołał więc: — Jeśli jest tam ktoś w środku, to niech natychmiast otwiera! Inaczej każę rozbić kamień na tysiąc kawałków. Biedne dziewczęta ogromnie się przestraszyły. Rade nie rade musiały otworzyć. Zebrany akurat przed posiłkiem cały dwór osłupiał, gdy z kamienia wyszły trzy panny. Tak pięknych dziewcząt nigdy dotąd nie widziano. Ale najwięcej zachwytów wzbudziła wiejska dziewczyna, tak promieniowała z niej młodość i" uroda. Król cd pierwszego wejrzenia zakochał się w niej po uszy i ofiarował jej wkrótce swą rękę. Obie królewny dostały dwóch królewskich braci za mężów. W ten oto sposób smutek tych dziewcząt obrócił się w radość i szczęście. Już nigdy nie przyszło im do głowy rzucać się do morza. Cudowny kamień przechowywano w zamku z pokolenia na pokolenie. I powinien on znajdować się tam po dziś dzień. Biesiada u świętego Piotra Gdy Pan Jezus i święty Piotr jeszcze chodzili po ziemi, przyszli pewnego pięknego dnia do wsi, w której mieszkało wiele bab. Do którejkolwiek by wstąpili chałupy, znajdowali w niej babę, ale ani jedna nie była zadowolona. Wszystkie narzekały i lamentowały to nad tym, to nad tamtym. Świętemu Piotrowi wydało się dziwne to niezadowolenie ze wszystkiego i poprosił Pana Jezusa, by pozwolił mu choć jeden raz spróbować zadowolić baby. — Spróbuj! Ale ostrzegam cię: baby nigdy nie będą miały dość. Święty Piotr przygotował wówczas najświetniejszą biesiadę w świecie i zaprosił wszystkie baby. Przyszły, żarły jeden przysmak za drugim i ciągnęły miód, aż uraczyły się do woli. „Teraz są już chyba zadowolone", pomyślał święty Piotr i stał się niewidzialny, by usłyszeć, o czym mówią. 290 — No kumo, ale wystawna uczta! Święty Piotr jest mistrzem w obchodzeniu się z ludźmi! — O tak! Ale wiesz, rozbolały mnie moje stare nogi. Tak długo zwisały mi z tej wysokiej ławy, że ledwo mogę na nich ustać. Mógł nam przecież dać jakieś podnóżki do oparcia stóp. — Masz rację, kumo. Choć jest tak dobry i pomysłowy, to nie umie urządzić przyjemnej biesiady. „No — pomyślał święty Piotr — jeśli nie trzeba wam niczego innego, to temu można z łatwością zaradzić". Po kilku dniach przygotowano nową biesiadę i znowu zaproszono wszystkie baby. Na ławach, a nawet na podłodze leżały wypchane poduchy, i tyłkom i stopom było miękko i wygodnie. Jadło się tam, piło i plotkowało, plotkowało... Święty Piotr nie zauważył żadnej skwaszonej twarzy. Wszystkie baby wyglądały na zadowolone. Powstano od stołu. — O, ja nieszczęsna, muszę teraz iść do domu! Żołądek taki napchany, a głowa taka ciężka. Święty Piotr mógł przecież dać każdej z nas dobrze ujeżdżoną kobyłę, żeby było na czym jechać. — Tak, powinien był o tym pomyśleć! — zawołały wszystkie baby. Święty Piotr podrapał się za uchem. — Spróbuję jeszcze raz. Po kilku dniach urządził nową biesiadę. Przed drzwiami każdej baby stanął czysto ubrany parobek, trzymając kobyłę osiodłaną workiem, w którym była sieczka. Baby dosiadły koni. Jadło się i piło jak poprzednio. Po uczcie wszystkie baby znów dosiadły koni i wracały w równym szyku. Przez całą drogę towarzyszył im grajek jadący na przodzie. — Wspaniale, kumo, wspaniale! Patrzcie no, co za paradny orszak! Gdyby jednak święty Piotr pozwolił jeszcze biec obok źrebakom, wszystko byłoby świetniej sze. — Tak, źrebaki powinny biec za kobyłami. Święty Piotr nie wie, jak urządzić doskonałe przyjęcia. — No, baby, żegnajcie! Widzę, że nigdy nie będziecie zadowolone. 291 Troll z Tarstaborg Pewna biedna kobieta z Akerby poszła któregoś dnia nad rzeczkę u stóp grodu Tarsta, aby wyprać pieluchy. Dopiero co wstała po porodzie i nie została jeszcze oczyszczona w kościele. Bardzo się spieszyła, bo dziecko leżało w domu chore, z brzydką wysypką na ciele. Skończyła pranie i właśnie zamierzała wracać do domu, gdy podeszła do niej piękna pani, mówiąc: — Upierz pieluszki w mydle, bo inaczej nie zniknie wysypka ze skóry twojego dziecka. Kobieta bardzo zdziwiona, że ta piękna pani zna ją i jej dziecko, odparła: — Nie mam mydła i nie mam też pieniędzy, by je kupić. ¦— No to weź ten kawałek mydła — rzekła pani i uczyniła taki ruch, jakby kładła coś kobiecie do ręki. Kobieta popatrzyła na pustą dłoń, ale i tak podziękowała. Gdy przyszła do domu, spostrzegła, że przyniosła dużą paczkę z najlepszym niemieckim mydłem. Tak mało się go zużywało, że wystarczyło na cały rok. Nie upłynęło dużo czasu, a znów musiała iść nad strumień, by wypłukać kilka lnianych pieluszek. I znów spotkała tę samą panią. — Jak się miewa twoje dziecko? — spytała pani. — Dziękuję — odparła kobieta — czuje się już dużo lepiej. — Cieszę się — rzekła pani i ciągnęła dalej: — Twój mąż chce zrobić szafę i sprzedać ją na targu w Orebro, ale to się zupełnie nie opłaca. Bo w tym roku będzie tyle szaf, że swojej nie sprzeda. Doradź mu więc, by odłożył deski na później. Jeśli zaś pójdzie na południe na łąkę Berga, znajdzie tam kamień nadający się na osełki, których będzie w tym roku mało na targu. — Wielkie dzięki! — rzekła kobieta. — Ale czy możesz, pani, zaspokoić moją ciekawość i powiedzieć, dlaczego jesteś dla nas taka dobra, choć nas nie znasz? Pani leciutko uśmiechnęła się i odparła: — Kiedyś i ja byłam człowiekiem, teraz jestem żoną trolla z Tarstaborg. Nadal lubię ludzi i robię dla nich tyle dobrego, ile 292 mogę. Ale muszę pozostać wewnątrz góry do dnia Sądu Ostatecznego, a wtedy, mam nadzieję, wszystko zostanie mi przebaczone. — Ojej — rzekła kobieta z litością. — Ale czym wy się tam żywicie w środku góry? — Jemy to samo co wy, w środku góry mamy duży ogród i wiele ziół. Poza tym robię zakupy na rynku w Orebro, bo pieniędzy mamy dosyć. — Ojej, ile to dziwów na tym świecie. Ale czy macie tyle krów, że zawsze wystarcza mleka? — Przez te pięćdziesiąt lat, odkąd żyję w górze, tylko jeden raz zabrakło nam mleka. Urządzaliśmy wielką ucztę dla wszystkich sąsiadujących z nami trolli i wtedy kazałam mleczarzowi przynieść dodatkowo jedenaście baniek od pani Wahlberg, której potem zwróciłam dwa razy tyle. A teraz żegnaj! Zostaniesz przecież w niedzielę oczyszczona w kościele, nie spotkamy się więc tak szybko. Pani znikła, a kobieta, usłuchawszy jej rady, wysłała męża na łąkę Berga po kamień do osełki. Sprzedał je później z dobrym zarobkiem na targu w Orebro. I Święty Piotr i kowal Żył sobie kiedyś kowal dobrze znający swoje rzemiosło, który całymi dniami wyczekiwał przed swoją kuźnią i święcie wierzył w to, że wszystko do czego człowiek rękę przyłoży, staje się coraz lepsze. Pewnego razu święty Piotr, przejeżdżając obok kuźni, zobaczył taki oto napis: „Wszystko, do czego człowiek rękę przyłoży, staje się coraz to lepsze". Święty Piotr rzekł do niego: — Drogi mistrzu, zniszczyła mi się trochę bryka w długiej podróży, a jednemu koniowi brakuje podkowy. Jeśli możesz, pomóż mi jak najprędzej! Kowal odparł: 293 — Przyjacielu, najpierw muszę zobaczyć, o co chodzi, a dopiero później powiem ci, czy to się da naprawić. — Weź tylko ze sobą młot, obcęgi, kilka gwoździ i hufnali i w mig się z tym uporasz — odrzekł święty Piotr. Obecna przy rozmowie żona kowala poprosiła męża na obiad, on zaś rzekł: — Nie mogę teraz, najpierw muszę pomóc bliźniemu. Wziął młot, obcęgi, kilka gwoździ i hufnali i wyszedł z świętym Piotrem przed zagrodę, gdzie stała bryka i gdzie czekali zafrasowani podróżni. Rzekł jeszcze do żony: — Zjedz sama, a ja zjem później. Gdy był już na miejscu i obejrzał brykę, powiedział: — Zaraz to naprawię i będziecie mogli jechać dalej, jeśli tylko koń da się łatwo podkuć, bo nie ma tu nikogo, kto by przytrzymał mu kopyto, a tak dużego konia nie ma w całej okolicy i nigdy takiego nie widziałem. — Przyjacielu, koń jest do tego przyzwyczajony, a kopyta sami mu przytrzymamy. — No, to zaraz będzie gotowe. Nie minęły dwie godziny, a wszystko było zrobione i mogli jechać dalej: Spytali, ile mistrz żąda za swój trud i fatygę. — To nic nie kosztuje, to była tylko mała przysługa dla bliźniego w potrzebie. Spytali więc jeszcze raz: — Mów prędko, ile chcesz. — No to niech będzie siedem szylingów. — Nadstaw kapelusza. Szybko to uczynił i dostał kilkaset talarów. — Gdy wrócisz do domu, przekonasz się, że żona stała się dla ciebie lepsza i z dnia na dzień będzie coraz to lepsza. — Oby Bóg tak sprawił, bo inaczej ucieknę od niej. — Nie, nie czyń tego. Gdy wrócił do domu z wielką ilością pieniędzy, przekonał się, że istotnie, żona jest lepsza. I tak oto sprawdziło się powiedzenie: „Wszystko, do czego człowiek rękę przyłoży, staje się coraz to lepsze". 294 Hans i Per Pewien czeladnik szewski, pracując przez wiele lat u swego majstra, wszystko, co zarabiał w tym czasie, przepuszczał w towarzystwie swych hałaśliwych kompanów. Majster ostrzegał go wiele razy, ale chłopak wcale sobie tego nie brał do serca. W końcu rzecze do niego majster: — Albo zmienisz swoje postępowanie, albo będziesz się musiał wynieść i jechać, dokąd cię oczy poniosą, bo ja nie mogę dłużej patrzeć na twoje hulanki. Rujnujesz nie tylko siebie, ale i mnie przez to, że za często opuszczasz dni w robocie. Surowe ostrzeżenia majstra ostatecznie zrobiły swoje. Czelad-dnik postanowił stać się zupełnie innym człowiekiem. Porzucił wszystkie dotychczasowe uciechy i za wszelką cenę starał się żyć przyzwoicie. Zmienił nie tylko tryb życia, ale zaczął również pracować nad charakterem. Czytywał Biblię i zastanawiał się nad sobą, pojmując, że przedtem żył nie tak, jak należało. Tak przepracował trzy lata i dorobił się w tym czasie niewielkiego, liczącego sto talarów majątku. Pomyślał wtedy, że ma wystarczającą ilość pieniędzy i że jest bogaty. Postanowił więc wyruszyć w świat i poszukać szczęścia, bo czuł, że nie może na zawsze pozostać w tym samym miejscu. Pewnego dnia rzekł do majstra: — Chcę ruszyć w drogę i spróbować szczęścia. Niech więc majster będzie tak dobry i pozwoli mi się pożegnać. Majster nie chciał go puścić, gdyż w ostatnich latach czeladnik stał się porządnym człowiekiem. Powiedział mu, że niemądrze robi, chcąc opuścić dobrą pracę i jechać w nieznane. Przekonywał, że tu mu będzie lepiej, bo przecież nie może przewidzieć, co go gdzieś tam spotka. Ale Hans, bo takie było imię czeladnika, nie dał się przekonać. Koniecznie chciał jechać. — Trudno — rzekł majster — gdy się jednak tak zdarzy, że spotka cię zły los i będziesz miał pecha, więcej tu nie wracaj, bo ja ciebie nigdy nie przyjmę, jeśli teraz odejdziesz. Radzę więc, zostań, póki jeszcze czas. Ale Hans nie zmienił zdania. 295 Kiedy już dostał swoje świadectwo i pożegnał się z majstrem, ruszył w drogę zaopatrzony w sporą sakiewkę z pieniędzmi. Obranie miał dość zniszczone i wszyscy doradzali mu, aby sobie sprawił lepsze, on jednak postanowił tego nie czynić, nim nie dotrze do jakiegoś miasta. 296 Idąc, cały czas zastanawiał się nad tym, na co przeznaczyć ma pieniądze, nie mógł jednak nic wymyślić. Po drodze spotkał duchownego. Postanowił skorzystać z okazji i porozmawiać z nim na ten temat: — Przewielebny pastorze — wyjąkał Hans — pracowałem u jednego majstra przez wiele lat i na początku prowadziłem hulaszczy tryb życia. Potem ustatkowałem się i przez trzy lata pracowałem jak należy, stroniąc od hulanek. Przez ten czas uzbierałem niewielki stutalarowy majątek. Długo zastanawiałem się nad tym, co zrobić, by zużytkować te pieniądze na najlepsze i najpotrzebniejsze cele, ale nic nie wymyśliłem. Proszę więc wielebnego pastora, który jest uczonym i światłym człowiekiem, aby mi doradził. Pastor zanim zdecydował się cokolwiek powiedzieć, popatrzył na Hansa przez dłuższą chwilę. Zobaczył przed sobą źle ubranego chłopaka, odzianego w podartą kurtkę, stary wymięty kapelusz i rozpadające się buty. „Masz sto talarów, a jesteś tak nędznie ubrany", pomyślał i rzekł: — Uważam, że powinieneś sobie kupić trochę lepsze ubranie, skoro masz aż tyle pieniędzy. — Na tym mi nie zależy — odparł Hans. — Ubranie i tak będę miałi — Uważam też, że powinieneś kupić sobie kawałek ziemi i osiąść na niej w spokoju. — Na tym mi też nie zależy — odparł Hans. — Ach tak — rzekł pastor — nie mogę więc ci już nie innego doradzić. — A ja myślę, że wpadłem na lepszy pomysł — rzekł Hans. — Niech więc usłyszę, co to takiego — rzekł pastor. — Postanowiłem przeznaczyć pieniądze na kościół i biednych, bo mówi się, że opłaca się to po tysiąckroć. Oddaję więc te pieniądze pod waszą opiekę z pokorną prośbą, by pastor łaskawie jedną połowę dał na kościół, a drugą biednym. Pastor przyjął pieniądze z wdzięcznością, obiecując, że na pewno uczciwie przekaże je, gdzie trzeba. Tak też uczynił. 297 Hans długo wędrował, a że nie miał pieniędzy, musiał oczywiście żebrać o jedzenie. Sprawiało mu to sporo trudności, gdyż ni-,gdy dotąd się tym nie zajmował. Zaczął nawet żałować, że pozbył się pieniędzy. W końcu odechciało mu się dalszej wędrówki i postanowił wrócić do swego dawnego majstra, choć tamten ostrzegał, że go już do siebie nie przyjmie. Hans pomyślał, że chyba nie będzie dla niego aż tak nielitościwy i nie odmówi mu pracy, jeśli on obieca zachowywać się tak samo przyzwoicie jak w ostatnim okresie. Ale gdy wrócił, majster obstawał przy swoim i nie chciał słyszeć o przyjęciu go do pracy. Cóż miał teraz czynić? Nie miał pieniędzy ani żadnego przyzwoitego ubrania! Nie pozostawało mu nic innego, jak znowu wyruszyć w świat i dalej szukać szczęścia. Majster dał mu jednak kilka starych szydeł i trochę innych narzędzi, aby mógł chłopom na wsi naprawiać stare buty. W ten sposób mógłby zarobić na łyżkę strawy i już nie musiałby żebrać. Hans opuścił majstra w smutnym nastroju. Wędrował przez wiele dni, nie mogąc znaleźć żadnej roboty i cały czas musiał żebrać o jedzenie. Pewnego dnia ujrzał przed sobą na drodze małego chłopca, obdartego i nędznego. Dogonił go i wszczął z nim rozmowę. — Kim jesteście, panie? — spytał chłopak. — Jestem biednym czeladnikiem szewskim, który wędruje w poszukiwaniu pracy. — Och, gdybyście tak pozwolili mi iść ze sobą i nauczyli mnie szycia butów! — wykrzyknął chłopak. — Moje drogie dziecko — rzekł Hans — nie mogę cię przyjąć, bo sam nie mam pracy. Od czasu, gdy opuściłem majstra, jestem bez roboty. — Och, mój panie — rzekł chłopak — nie kłopoczcie się o robotę, dopóki tylko będę z wami! Nigdy nam jej nie zabraknie. Jeśli tylko zgodzicie się, żebym mógł wam towarzyszyć, postaram się jakoś o pracę. ' -— No, jeśli umiesz postarać się o robotę — odrzekł Hans — to zgadzam się, żebyś ze mną poszedł. Nauczę cię tego, co sam po- 298 I trafię i jeśli słowa twoje okażą się prawdziwe, jakoś się utrzymamy. Widać było, że chłopak bardzo się ucieszył, i tak oto ruszyli da-lej. — Jak ci na imię, mały chłopcze? — spytał Hans. — Nazywam się Per — odparł chłopak. — A jak ma na imię mój pan? — spytał Per. — Och, moje dziecko — zawołał Hans — nie nazywaj mnie panem, bom jest tak samo biedny i nędzny jak ty, i też jestem żebrakiem! — Co? Dlaczego nie miałbym tak tytułować mojego nowego pana? Wyuczyliście się przecież, panie, rzemiosła. A stare przysłowie mówi: „Oddaj cześć każdemu, komu się należy". Tak przewędrowali cały dzień, rozmawiając o różnych rzeczach. Pod wieczór w oddali zamajaczyła gospoda. — Co to za piękna budowla tam daleko? — spytał Hans. — To gospoda — odparł Per. — Pójdę pierwszy i zamówię dla nas izbę i spanie na noc. — Chyba oszalałeś! — krzyknął Hans. — Nie mam pieniędzy, żeby za to zapłacić. A nie przyjmą nas w gospodzie bez pieniędzy. — Nie kłopocz się o to, panie. Jakoś to będzie, choć ja też nie mam złamanego grosza. — Co masz zamiar zrobić, skoro nie możemy zapłacić? — spytał Hans. — Nie bój się! Idę — rzekł Per i oddalił się. Poszedł, jak tylko mógł najszybciej. Gdy znalazł się na miejscu, oberżysta stał akurat w drzwiach. — Czy pan jest gospodarzem? — spytał Per, pokornie się kłaniając. Oberżysta rzucił na Pera kilka pogardliwych spojrzeń i spytał: — A czego chcesz, chłopcze? — Proszę pokornie, aby mój pan, który idzie z tyłu, mógł dostać izbę z łóżkiem na noc. Oberżysta przez dłuższą chwilę przypatrywał się badawczo chło- 299 pakowi, nie odpowiadając ani słowem. Widział przed sobą dziecko tak nędznie ubrane, że gdy szło, powiewały na nim łachmany. Nie chciało mu się nawet odpowiadać takiemu obdartusowi. W końcu jednak rzekł: — A kimże jest twój pan? — Czeladnikiem szewskim — odparł Per pewnym tonem. — Pewno jest eleganckim panem — rzekł oberżysta, śmiejąc się do rozpuku i spoglądając na innych mężczyzn stojących obok. — Niech was to nie obchodzi, jaki on jest — odparł Per. — Zapłaci tak jak każdy inny. — Może, może, chłopcze, to całkiem możliwe. Stare przysłowie mówi, jaki sługa, taki pan — rzekł oberżysta. — Chodź ze mną na górę, to dostaniesz odpowiedni pokój. Oberżysta wprowadził Pera do malutkiego pomieszczenia ze starym łóżkiem i kilkoma starymi krzesłami. Stół ze złamanym blatem i stara kanapa stanowiły resztę wyposażenia pokoju. Pokój oświetlało tylko jedno maleńkie okienko zrobione chyba z dwudziestu szybek, z których każda mniejsza była od karty. — Ten pokój nie jest odpowiedni dla mojego pana. Ja proszę o przyzwoitszy. Zapłacimy tyle, ile będzie kosztował. — Nie mogę wam dać innego pokoju, bo wszystkie są już zajęte przez panów, którzy wieczorem będą grali w karty — odparł gospodarz. — No więc niech będzie, musimy się na to zgodzić — rzekł Per. Oberżystę bardzo zdziwiła swobodna i gładka wymowa chłopaka i zdawało mu się, że dostrzega w nim coś niezwykłego. Per wyszedł, by przywitać swego pana i wprowadzić go do pokoju, o który się wystarał. W tej samej chwili pan jego dochodził właśnie do gospody. Gdy oberżysta i reszta towarzystwa ujrzeli Hansa, roześmiali się rubasznie: — A więc to właśnie ten zapowiedziany pan! — Czy nie miałem racji — rzekł oberżysta — mówiąc, że jaki sługa, taki pan? Hans, jak wiadomo, też nie wyglądał zbyt szykownie. Ubrany był w postrzępiony kubrak i wymięty kapelusz. Na nogach miał 300 \ I rozpadające się i miejscami połatane buty, a przecież był szew-; cem. Towarzystwo, wielce ubawione, przyglądało się, jak Per z uni-żonością odnosił się do swego pana i prowadził go do pokoju. Choć pokój nie był zbyt elegancki, Hans zaczął się martwić, co będzie z zapłatą. Miał nawet pretensje do Pera za ten śmiały plan, który chłopiec ułożył, i chciał jak najszybciej dowiedzieć się, co Per ma zamiar dalej zrobić, lecz chłopiec go tylko pocieszał i dodawał otuchy. Wkrótce dał się słyszeć wielki gwar czyniony przez panów zebranych pod izbą, w której zatrzymali się Hans i Per. Pili tam i grali, gdyż izba ta przeznaczona była do takich właśnie celów. Hans i Per siedzieli cicho i przysłuchiwali się ze smutkiem tym odgłosom. Nagle Per wyjął z kieszeni dukata i dał go Hansowi, nalegając, by natychmiast zszedł na dół i położył go na stole, bo może uśmiechnie się do niego szczęście i wygra. — Ach, na miły Bóg — zawołał Hans — że też masz taką grubą monetę! Ja ją zużyję na ważniejsze cele, a nie na przegranie, wreszcie będziemy mieli czym za siebie jutro zapłacić. Per odparł, że o to powinien się mniej troszczyć. Musi tylko słuchać jego rady. Choć taka gra jest grzechem i nie jest zgodna z wolą bożą, przecież miewa czasem swoje dobre skutki. Per mówił też, że jeśli jego pan nie będzie brał udziału w przekleństwach i bluźnierstwach, to sama gra nie będzie grzechem. — Idźcie więc, panie, i połóżcie tę monetę na stół, a okaże się, że będziecie mogli wziąć udział w grze. — Ach, pamiętam czasy, kiedy brałem udział w takich rozrywkach i spędzałem przy nich wiele szaleńczych godzin. Teraz te czasy już minęły i resztę mojego żywota postaram się spędzić w godziwy sposób. Per z radością przysłuchiwał się temu, co mówił Hans, bo rozpoznał w nim człowieka wartościowego, który wstąpił na nową, godziwą drogę życia mającą mu zapewnić szczęście. — Tym razem jednak powinieneś mnie usłuchać — powiedział Per. Nie stawiając dłużej oporu, Hans zszedł na dół, skłonił się uni- 301 żenię i pokazując dukata, zapytał, czy mógłby zagrać o tę monetę. Wszyscy wytrzeszczyli oczy i zdziwili się, że ten obdarty czeladnik ma takie pieniądze. I nikt już się z niego nie wyśmiewał. Nikt nie wstydził się mieć go w swoim towarzystwie. Popatrzcie, jaką magiczną moc ma blask złota. Hans przegrał stawkę i swoją monetę. W złym nastroju i z wielkim żalem z powodu zawiedzionej nadziei wrócił do Pera i zaczął uskarżać się nad swym losem. — Nie martwcie się, mój panie! — rzekł Per, kładąc mu do ręki drugiego dukata. — Oto jeszcze jedna moneta, jedyna, jaką jeszcze posiadam. Idźcie znów na dół i spróbujcie! Może szczęście jest bliżej, niż myślicie. Hans znów stanowczo odmówił, twierdząc, że mieliby większy pożytek, gdyby zachowali dukata na zapłacenie pokoju. Ostatecznie jednak znów zszedł, starając się nieśmiało przypodobać panom i prosząc ich, by jeszcze raz mógł postawić stawkę. Natychmiast ochoczo przystali na jego prośbę, a on przegrał i tym razem. Jeszcze bardziej przygnębiony niż poprzednio wrócił Hans na górę do Pera, narzekając na swoje nieszczęście. Per pozornie współczuł mu w nieszczęściu zgotowanym przez los, który zdawał się gromadzić nad nimi wszystkie chmury. Szybko jednak zmienił ton i wyjął z kieszeni trzeciego dukata. Zachowywał się przy tym tak, jakby do tej pory nie wiedział, że go ma. — Spójrzcie, panie mój! — zawołał Per spokojnym i wesołym głosem. — Mam jeszcze jednego dukata, o którym dotąd nie wiedziałem. Weźcie go i znów zejdźcie na dół! Zróbcie jeszcze jedną próbę, a ja zapewniam was, że tym razem wygracie. Przez dłuższy czas Per błagał go bez skutku, w końcu jednak przekonał Hansa, Hans zszedł na dół całkiem załamany i przygotowany na przegraną, ale szczęście nieoczekiwanie uśmiechnęło się do niego. I nie tylko odzyskał swoje poprzednie przegrane pieniądze, ale wygrał także sporo innych rzeczy: zegarki, fajki, płaszcze i kapelusze. W końcu panowie nie mieli już nic więcej do zastawienia. 302 Gdy gra dobiegła końca, bo panowie nie mieli już ochoty grać dłużej, Hans przyszedł na górę w doskonałym humorze. — Tym razem chyba wygraliście, panie, skoro jesteście tacy weseli — rzekł Per. — Ach, tym razem szczęście mi rzeczywiście dopisało! — wykrzyknął Hans. — Wygrałem tyle, że ledwo mogę wszystko zliczyć. — Przecież mówiłem wcześniej, że wygracie, panie — wtrącił Per. — Jeśli się tylko ma odwagę spróbować, może się okazać, że szczęście jest bliżej, niż się przypuszcza. Co wygraliście, panie mój? — Chodź tylko ze mną na dół i pomóż mi wszystko wnieść — rzekł Hans — a zobaczysz. Per poszedł z nim i był zaskoczony wielką ilością rzeczy, leżących na stercie. Wniósł na górę dużo ubrań i innych drobiazgów, i widać było, że cieszy się z pomyślnego obrotu sprawy. Gdy wreszcie znów znaleźli się sami, Hans rzekł: — Teraz, dzięki Bogu mam trochę ubrania i nie muszę już wyglądać jak żebrak. Włożę więc na siebie nowy płaszcz. — Nie powinniście, panie, zmieniać jeszcze ubrania, lecz zostać w tym, które macie na sobie. Gdybyście się teraz przebrali, panie, to ludzie by powiedzieli, że się wywyższacie. Jeszcze będzie czas się przebrać. Ale jest jeszcze jedna sprawa — ciągnął dalej Per — i chciałbym, panie, żebyście mnie usłuchali. — Cóż to takiego, drogi chłopcze? —• Zejdę teraz do gospodarza, zamówię butelkę wina i zaproszę go do nas. Gdy przyjdzie co do czego, dobrze byłoby, gdybyście go, panie, zapewnili o przyjaźni, a potem spytali, ile chce dostać za swoje gospodarstwo. Bez względu na to, ile zażąda, nie targujcie się z nim, lecz dajcie mu tyle, ile zechce! — Ach, mój drogi — zawołał Hans — jak możesz być tak naiwny i myśleć, że mógłbym kupić cały ten wielki majątek?! Rzeczywiście wygrałem dużo ubrań i innych drobiazgów, ale tego nie wystarczy na kupno tak dużego gospodarstwa. Ja przecież nie mam pieniędzy, a one się najbardziej liczą. 303 -— O to się nie bój — rzekł Per. — Ja dopłacę resztę. Ty tylko od razu dobij targu! I Per zszedł na dół do gospodarza. — Drogi gospodarzu, czy mógłbym wziąć na górę butelkę wina i trochę jedzenia? — Tak, bardzo chętnie, mój chłopcze — rzekł gospodarz, udając się spiesznie po butelkę. Gdy mu ją wręczył, Per rzekł: — Pan mój pięknie pozdrawia i prosi, abyś łaskawie sprawił mu ten zaszczyt i poszedł ze mną na górę wypić szklaneczkę w naszym towarzystwie. Gospodarz przez długą chwilę stał cicho, nic nie odpowiadając, jakby wahał się, czy przystoi mu przebywać w towarzystwie tak nisko postawionego człowieka. W końcu Per zniecierpliwił się i rzekł: — Jaką odpowiedź mam zanieść memu panu? — Pozdrów go i powiedz, że sprawię mu ten zaszczyt i przyjdę. Gospodarz przyszedł wkrótce na górę i razem wychylili szklanki. W pewnym momencie Per dał Hansowi znak, aby zaczął mówić o kupnie gospodarstwa. Wtedy Hans powiedział: — Mój drogi gospodarzu, czy nie zechciałbyś sprzedać swego gospodarstwa? Mam chęć je kupić. Gdybyś zechciał, to zostawię ci wszystkie ubrania i w ogóle wszystko, co wygrałem, a resztę zapłacę w gotówce jutro, o dwunastej w południe. Oberżysta, któremu do głowy nie przyszła myśl o sprzedaży karczmy, przez dłuższą chwilę nie dawał odpowiedzi. „Ty nędzarzu — myślał — ty chcesz kupić moje gospodarstwo? A czym ty za nie zapłacisz? Powiem ci, ile chcę i ciekaw jestem, co ty na to". — Panie — rzekł — prawdę mówiąc, nie myślałem nigdy o sprzedaży tego gospodarstwa. Ale jeśli dostanę tyle, ile zechcę, a zapłatę otrzymam, jak obiecujesz, jutro, to zgodzę się na sprzedaż. — No więc — rzekł na to Hans — ile żądasz za całe gospodarstwo? Razem z bydłem, meblami, wszystkim, co jest? Nie wolno 304 ? ci będzie wziąć ze sobą zupełnie nic, nawet kota czy czegoś podobnego. A jak przyjdę z pieniędzmi, będziesz się musiał wynieść od razu z żoną i dziećmi. — Ano, niech będzie — rzekł gospodarz. — chcę beczkę złota za wszystko oprócz żony i dzieci, i niewielkiej ilości ubrania, żebyśmy mieli co oblec na siebie. Ale umowa stoi tylko pod warunkiem, że dostanę pieniądze o oznaczonej godzinie. Inaczej jest nieważna. — Zgoda — rzekł Hans. — Jutro o dwunastej bądź gotowy do drogi, a my dostarczymy resztę należności. Zawarto umowę i tak, jak mówił Per, nie targowano się wcale. Jakże jednak zdziwił się i przeraził Hans, gdy w tej samej chwili Per zniknął jak duch. Hans nie mógł opanować przerażenia. „Co ja teraz pocznę? — pomyślał. — Muszę zabrać wygrane ubrania i wynieść się stąd. Umowa już jest nieważna, bo skąd wezmę pieniądze? Zanim się jednak stąd wyniosę, muszę doczekać wyznaczonej godziny". Nazajutrz, gdy zbliżała się umówiona godzina, wszyscy czekali z niecierpliwością, jaki będzie koniec. Wybiła jedenasta, a Pera ani widu, ani słychu. Wybiło pół do dwunastej, a Pera wciąż nie widać. Nie było go też za pięć dwunasta. Wszyscy już zwątpili, a Hans powoli zaczynał gotować się da drogi. Gdy wybiła dwunasta, w drzwiach ukazał się Per obładowany pieniędzmi. Wszyscy znieruchomieli ze zdziwienia, a Per zawołał: ' — Ruszaj stąd natychmiast, mój drogi gospodarzu! Oto pieniądze, a do tego o umówionej godzinie. Gospodarz właśnie siedział spokojnie przy stole, jedząc obiad z żoną i dziećmi. Nie spodziewał się bowiem tak nagłego obrotu sprawy. — Mogę się chyba jednak najpierw najeść? — spytał ze złością w odpowiedzi na ostre słowa Pera. — Nie — odparł Per — mężczyzna powinien dotrzymywać słowa. Czyż nie umówiliśmy się, że wyniesiesz się, gdy tylko dostaniesz pieniądze? Oto pieniądze. A teraz zabieraj się stąd. Gospodarz, rozzłoszczony nieustępliwością chłopca, wyruszył 20 Zaczarowany dzban 305 w drogę, zostawiając gospodarstwo Hansowi i Perowi. Jakże się Hans cieszył! Za sprawą tego chłopca stał się teraz bogatym człowiekiem. Jemu powinien dziękować za wszystko. Uściskał więc Pera, płacząc ze szczęścia. Od tej pory sami rządzili się na gospodarstwie. Nie prowadzili oberży, bo brzydzili się tym zajęciem. Gdy nadeszła niedziela, Hans rzekł: — Dziś pójdę do kościoła i włożę na siebie trochę lepsze ubranie. Teraz już nie muszę nosić tak brzydkiej kapoty. — Idźcie do kościoła, panie, ale nie wkładajcie innego ubrania, tylko zostańcie w tym samym. Nie ma co się przebierać. — Ach, mój drogi chłopcze! — wykrzyknął Hans. — Przecież nie mogę iść do kościoła w takich łachmanach. Tym bardziej że teraz mam już tyle, że nie muszę wyglądać jak dziad, lecz mogę ubierać się inaczej. — Nie — odparł Per — jeśli chcecie, panie, dalej czynić wedle mojej woli, to nie wkładajcie dzisiaj innego ubrania. A jeśli postąpicie wbrew temu, co mówię, to nie wyjdzie wam to, panie, na dobre. Ponieważ dotąd wychodziło mu na dobre stosowanie się do rad Pera, więc i tym razem nie chciał mu się sprzeciwiać. Wyruszył do kościoła w swym starym przyodziewku, bardzo się z tego powodu wstydząc. Ludzie zebrani w kościele gapili się na niego, śmiali się i szeptali między sobą: — Spójrzcie, tam stoi ten nowy bogaty gospodarz! Zobaczcie no tylko, jak wygląda! Ładny mi gospodarz, jeśli tak po dziado-wsku ubrany. Gdy Hans wrócił, nie wierzył własnym oczom. Jego zagroda zmieniła się w potężny zamek. Otaczały go ogromne drzewa i piękne pola pełne wspaniałych, wonnych kwiatów. Na środku obszernego dziedzińca zamkowego znajdowała się niezwykle piękna fontanna tryskająca strumieniami wody w różne strony. Hans długo stał i przyglądał się temu z najgłębszym zachwytem. Nie mógł uwierzyć, że stoi koło swego domu. Wydawało mu się, że wszystko to jest tylko przewidzeniem. Gdy tak stał zapatrzony, na szczycie zamku ujrzał w oknie Pera. 306 — Wejdź, panie mój, niech cię ten wspaniały dom nie dziwi! On jest naprawdę nasz, choć nieco się podczas twojej nieobecności zmienił. Hans, oszołomiony, wszedł do zamku. Było tam dużo komnat,, a wszystkie tak cudownie piękne, że żaden władca na ziemi nie mógłby się pochwalić ładniejszymi. Zastawione były sprzętami odpowiednimi dla tak wspaniałej siedziby. Gdy Hans już się rozejrzał i zaspokoił pierwszą ciekawość, Per rzekł: — Panie mój, niedaleko stąd znajduje się dwór królewski, gdzie przebywa teraz król z rodziną. Jutro udam się tam, by na pojutrze zaprosić go tutaj z całym dworem na obiad. — Czyś ty postradał zmysły, mój drogi chłopcze? — rzekł Hans, patrząc na nisgo zdumionym wzrokiem. — Chyba wiesz, że to niemożliwe! Jakże mielibyśmy przyjmować tak znamienitego gościa? Proszę cię bez względu na to, co dalej zamierzasz, nie czyń tego. — Nie obawiajcie się, mój panie! Niczego tu nie zabraknie! — — zawołał Per. — A ty w tym czasie przygotuj się tylko na przyjęcie króla. Rankiem Per udał się w drogę, a Hans łamał sobie głowę, co to za jeden, ten niezwykły chłopiec, który wszystko może. Gdy Per przybył na dwór królewski, zameldował się u strażnika stojącego przed zamkiem i powiedział, ż.e chce mówić z królem. Ale strażnik obrzucił go tylko wyzwiskami i chciał go stamtąd odpędzić. — Ty nędzny łachmaniarzu — wymyślał — myślisz, że uda ci się mówić z królem? Zaraz się stąd zbieraj, bo oćwiczymy cię jak należy. Per dalej jednak nalegał, twierdząc, że ma coś ważnego do oz-najmnienia królowi, że koniecznie chce się z nim rozmówić. Strażnik odmawiał, ale Per nie dawał za wygraną. W tym czasie król przypadkiem podszedł do okna i usłyszał, jak strażnik kłóci się z kimś, kto chce z nim mówić. Ujrzał obdartego chłopaka stojącego przed strażnikiem i usłyszał, że pilne jest to, o czym chłopak ma mu donieść. 21* 307 — Niech chłopak wejdzie do mnie — zawołał król do strażnika, a potem do Pera: — Chodź tu do mnie na górę, mój chłopcze, i powiedz, co masz do powiedzenia. — Najłaskawszy królu i panie! — zawołał Per, kłaniając się pokornie. — Wszechmocny władca Hans, który niedawno przybył w te strony i wystawił sobie zamek niedaleko stąd, przysłał mnie tu, swego jedynego i najwierniejszego sługę. Pozwolę sobie, przekazując pokorną prośbę mego pana, błagać, by Wasza Wysokość wraz z całym dworem raczył okazać memu panu i władcy tę wielką łaskę i zaszczyt i przyjechał do niego jutro o dwunastej w południe, aby spożyć prosty i skromny obiad. Odważę się wyrazić nadzieję, że Wasza Wysokość nie odmówi memu panu i że zaniosę na zamek radosną wiadomość, iż Wasza Wysokość przybędzie. Króla wielce zdziwił zarówno chłopiec, jak i jego sprawa. — Cóż to u licha za władca?! — zawołał król z wielkim zdziwieniem. — Nie słyszałem, by jakiś władca przybył do mojego kraju, a tym bardziej, żeby zbudował sobie zamek. Jakim prawem odważył się uczynić coś podobnego, nie prosząc mnie przedtem 0 zgodę? Nie mogę pojąć, kto to taki. — Najłaskawszy królu, racz przebaczyć ten śmiały czyn memu panu i władcy. Nie przybył tu jako wróg. Ma on zam|ar zdobyć przychylność Waszej Królewskiej Mości i stać się jego wiernym 1 uczynnym doradcą. Przysłał mnie tu po to, by prosić o łaskę goszczenia Waszej Wysokości u siebie, by mógł przez to bliżej poznać Waszą Królewską Mość. — Kimkolwiek byłby władca, uczynię mu ten zaszczyt i przybędę. Na razie pozdrów go ode mnie! Ale cóż to za władca — ciągnął dalej król — jeśli ty jesteś jego jedynym sługą? — Na razie jestem rzeczywiście jeden, Wasza Wysokość. Ale jutro przybędzie na dwór cała jego świta, by godnie przyjąć Waszą Królewską Mość. — Jak daleko stąd znajduje się jego siedziba i jak mam tam trafić? — spytał król. — Przyślę tu jednego z biegaczy mego pana i władcy, aby biegł przodem i wskazywał drogę. 308 — Gdy przybędzie, zastanie mnie gotowego do drogi — rzekł król. — Żegnaj! I w tej samej chwili Per znikł, tak że nikt nie wiedział, gdzie się podział. Przez cały dzień król z całym dworem zastanawiali się, co to może być za władca. Wszyscy, głęboko przejęci, oczekiwali następnego dnia, by ujrzeć nieznanego władcę. Zbliżała się umówiona pora i wszyscy, zaciekawieni, wyglądali zapowiedzianego biegacza. Była już za kwadrans dwunasta, ale nie widać było żadnego biegacza. Wtedy pomyślano, że całe to zdarzenie zostało odegrane przez biednego chłopaka. Jednak przez całe przedpołudnie dwór bardzo starannie przygotowywał się do wyjazdu i gdyby teraz wszystko okazało się oszustwem, wszyscy czuliby się bardzo zawiedzeni. Gdy tak rozprawiali jeden z drugim, wybiła dwunasta i w tej samej chwili zjawił się ładnie ubrany biegacz z długim kijem w ręku. Przekazał pozdrowienia od swego pana i podziękował za to, że Jego Wysokość raczy dotrzymać obietnicy. Król wyruszył zaraz z całym dworem. Po pewnym czasie wszyscy ujrzeli przed sobą niezwykle piękny zamek. Bez wątpienia najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widzieli. — Co za przepiękny zamek — rzekł król do biegacza. — Czy to tu mieszka twój pan? — Tak, Wasza Wysokość — odparł biegacz. Zbliżając się do zamku, byli przekonani, że zarówno władca, jak i cały dwór będą przygotowani na ich przybycie, tak jak zapowiadał Per. Ale nikogo nie było widać. Król podjechał do bramy, wysiadł z karocy, ale i teraz nie ujrzał żywej duszy. Gdy chciał już wracać, zdziwiony ujrzał przy jednej z bram zamkowych mężczyznę odzianego w połatany kubrak, brzydki kapelusz i dziurawe buty. Był to Hans, który jeszcze się nie przebrał, gdyż Per uważał, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni moment. Król zawołał do niego grzecznie: — Słuchaj no, mój człowieku, czy wielki władca jest u siebie na zamku? 309 Hans zdjął kapelusz i głęboko się skłonił, nie pojął jednak słów króla. Ale w tej samej chwili Per zawołał z okna: — Oto, Wasza Wysokość, władca we własnej osobie. I w chwili, gdy Per wymawiał te słowa, pojawiła się wielka liczba dam i panów, którzy wyszli na powitanie króla i jego dworu. Wszyscy byli tak wykwintnie ubrani, że nikt ze świty królewskiej nie mógł się równać z najskromniejszym z nich. Tylko Hans i Per wyglądali zupełnie inaczej. Gdy już ta obca, zupełnie Hansowi nie znana świta powitała króla i jego dwór, nadszedł Per i poprowadził ich na komnaty. Ale cóż to były za komnaty! Tak niezwykle piękne, że żadne pióro nie potrafi tego opisać. Nakryto wnet stoły i wniesiono najsmaczniejsze i najdelikatniejsze potrawy. Król, królowa, królewna i kilku najznamienitszych dostojników z królewskiej świty, a także Hans, zasiedli za jednym stołem. Reszta dworu posilała się przy drugim stole. Wszystkie damy dworu śmiały się i rozmawiały między sobą o wielkim władcy, żartując, że musi to być chyba-byle jaki władca, jeśli jest aż tak nędznie odziany. Na początku uczty rozległy się tony wspaniałej, niebiańskiej muzyki. W czasie uczty królewna poczuła się nagle źle i musiała odejść od stołu. Król, widząc to, także wstał, gdyż zaniepokoił się, co się jej stało. — Drogie dziecko — rzekł — co to za choroba cię opanowała i na czym ona polega? Przywołany został jeden z nadwornych medyków królewskich, ale nie wiedział, co to za choroba. W końcu księżniczka rzekła: — Drogi ojcze, zakochałam się, ale wstyd mi przed tobą się do tego przyznać, bo wiem, że nic z tego nie będzie. — Moje dziecko — rzekł król — mów szczerze! Z pewnością nie odmówię twojej prośbie. — Zakochałam się w wielkim władcy. — Drogie dziecko, nie opowiadaj głupstw! Jaki tam z niego władca? Jest mi zupełnie nieznany. Dziwne wydaje mi się również to, że będąc tak nędznie odziany, żyje w takim przepychu. 310 — Niech się dzieje, co chce — rzekła królewna — muszę go mieć. Mam nadzieję, że w innym stroju będzie wyglądał inaczej. — Nie będę ci go bronił, jeśli tylko on sam się na to zgodzi. Gdy uczta dobiegła końca i każdy udał się na miejsce wyznaczone mu według godności, król podniósł się i przemówił do wielkiego władcy i wszystkich zebranych: Pragnę podać do wiadomości Wielkiego Władcy, jak również reszty szanownych zgromadzonych, że córka moja zakochała się w Jego Władczej Wysokości. Gdyby Jego Władcza Wysokość zgodził się na związek małżeński z nią, ślub mógłby odbyć się zaraz, ponieważ i tak jesteśmy już tu zebrani. Jakie jest zdanie Wielkiego Władcy? Hans wstał, skłonił się pokornie i powiedział: — Wasza Królewska Mość obdarza mnie wielkim szacunkiem, na który wcale nie zasłużyłem. Nie jestem żadnym władcą, tylko biednym czeladnikiem szewskim, wędrującym w poszukiwaniu pracy. Sam nie wiem, jak doszedłem do takiego bogactwa, ani w jaki sposób się to stało. Niedawno natknąłem się na tego tu oto, chłopca i jemu zawdzięczam to wszystko. Moja szata nie wskazuje na to, że jestem władcą i nie wiem, gdzie są lub gdzie będą moje ziemie. — Długo o was myślałem — rzekł na to król. — Ale niech się stanie, co ma być. Uważam, że możecie zostać tym, kim nie jesteście. Jeśli wyrazicie zgodę na związek z moją córką, ślub możemy urządzić zaraz, korzystając z obecności biskupa, który może was połączyć. Hans, kłaniając się pokornie, rzekł: — Najmiłościwszy królu, jakże mógłbym wypowiadać się na ten temat? Nie mam odwagi odpowiedzieć. Czyż miałbym dosta-? pić takiego zaszczytu i związać się z tak piękną i wielką damą? Zależy to wyłącznie od Waszej Wysokości i od niej samej. Ja nie mogę odpowiadać. Król kazał więc przyprowadzić biskupa, by połączył ślubem Hansa i jego córkę. Wszystkie damy bardzo dziwiły się że królewna chciała poślubić kogoś tak ubogiego. Starały się odwieść ją od tego zamiaru, ale na próżno. Nie dała się przekonać. 311 Zaczęto więc czynić przygotowania do ceremonii zaślubin. Gdy biskup wystąpił z ewangelią w ręku, a państwo młodzi mieli upaść na kolana, jak to jest w zwyczaju, całe towarzystwo zgorszyło się niezmiernie, że Hans nawet na tak specjalną okazję nie przebrał się. Król też był bardzo zaskoczony, lecz nie wyrzekł ani słowa. W tym momencie jednak Per przywołał władcę, a Hans spodziewając się, że to coś ważnego, spiesznie do niego podszedł. Obydwaj na krótko udali się do komnaty obok, a po chwili otworzyły się podwoje i pokazał się w nich Hans odziany w kosztowny strój władcy. Per także się przebrał i miał na sobie białą szatę, która roztaczała prawdziwy blask. Blask ten tak rozświetlił komnatę, że zrobiło się tam dwa razy jaśniej niż przedtem. Wszyscy byli bardzo zdziwieni tą przemianą, ale najbardziej chyba damy, które jeszcze przed chwilą odradzały królewnie ten związek. Per ujął swego pana za ramię i podprowadził do biskupa i panny młodej. Gdy ceremonia dobiegła końca, Per znowu przywołał władcę i weszli razem do pustej komnaty. — Panie mój — rzekł Per — teraz muszę się z tobą rozstać. Mój czas dobiegł już końca. Nie mogę dłużej pozostać u ciebie i być widzialnym. Jestem aniołem zesłanym z nieba po to, aby uczynić cię szczęśliwym. Zaraz wytłumaczę, dlaczego tak się stało. Gdy odszedłeś od majstra, potrzebowałeś bardzo pieniędzy, na które pracowałeś przez tyle lat. Ale pomyślałeś o kościele i o biednych i postanowiłeś przeznaczyć pieniądze na te cele. Wtedy Bóg wysłał mnie do ciebie, bym dał ci to wszystko, co teraz posiadasz. Spośród wielu milionów ludzi nikt jeszcze nie dał takiego daru na kościół i biednych. Tylko ty dałeś wszystko, nie przeczuwając wtedy, że spotka cię za to nagroda. Nie wywyższaj się teraz w szczęściu i nie stań się zarozumiałym z powodu tego, co w tak wielkiej ilości otrzymałeś. Nie zapominaj o wdzięczności dla Boga, który za moim pośrednictwem wszystko to sprawił. Ja byłem tylko Jego narzędziem. Nie zapomnij więc nigdy o tym, by czasem dać coś na kościół i biednych. Hans bardzo zasmucił się z powodu rozstania. Objął Pera, ro- 312 niąc gorzkie łzy i prosząc, by pozostał z nim jeszcze przez jakiś czas. Ale prośby na nic się zdały. Per zniknął mu sprzed oczu jak błyskawica. Towarzystwo długo czekało i na Pera, i na władcę, a kiedy ten wszedł sam, wszyscy poznali, że jest czymś wstrząśnięty. Zaczęto się zastanawiać, czegóż może brakować wielkiemu władcy. Hans opowiedział im wszystko, wprawiając gości w ogromne zdumienie. Hans został uznany następcą tronu. Po śmierci króla rozpoczął swe panowanie. Nie przestał nigdy dziękować Bogu i czynić dobrze biednym. Za jego panowania wiele zmieniło się w państwie na lepsze. Umarł otoczony miłością, po śmierci długo go wspominano. Hrabia i pastuch Żył sobie kiedyś pewien hrabia, który wielkimi literami napisał na swej bramie: „Życie upływa mi tu bez trosk i kłopotów". Pewnego razu przejeżdżał tamtędy król i przeczytawszy ten napis, oburzył się bardzo i posłał po hrabiego. — Jak możesz twierdzić, że życie upływa ci tu bez trosk i kłopotów — rzekł król. — Ja jestem królem, a mimo to nawet przez godzinę nie jestem wolny ani od trosk, ani od kłopotów. Za tydzień odwiedzisz mnie na zamku i odpowiesz mi na pięć pytań. Jeśli odpowiesz źle, każę cię ściąć. I król odjechał. No, teraz hrabia miał i kłopot, i troski, i nie zaznał spokoju dniem i nocą, tylko chodził i martwił się. Kiedyś zaszedł na pole i spotkał pastucha. Pastuch chciał się zaraz dowiedzieć, co trapi jego pana, bo widać było po nim, że stało się coś złego. — Nie możesz mi w niczym pomóc — rzekł hrabia i chciał odejść. 313 Ale pastuch tak łatwo go nie puścił. — Niech się dowiem — prosił — a może się okaże, że będę mógł coś na to poradzić. No i hrabia opowiedział co go tak dręczy. — Już ja się tym zajmę — rzekł pastuch. — Jeśli tylko dostanę odpowiedni strój i hrabiowski zaprzęg, pojadę tam zamiast wielmożnego pana. Mniejsza będzie strata, jeśli to ja stracę głowę. Hrabia tak się uradował, że obiecał dać pastuchowi wszystko, co tylko zechce. Wyznaczonego dnia pastuch pojechał na zamek i stanął przed królem. Wtedy król zapytał: — Jak daleko jest od wschodu do zachodu? — Dzień drogi, panie — rzekł pastuch. — Słońce wstaje na wschodzie, a kładzie się na zachodzie i czyni to w ciągu jednego dnia. — Tak, dobrze — odpowiedział król i zadał następne pytanie: — Jak daleko jest od ziemi do nieba? — Tyle, ile wynosi długość nogi — rzekł pastuch. — Wszechmogący niebo ma za stołek, a ziemię za podnóżek. — Tak, to też dobra odpowiedź — przyznał król i znów zapytał: — Jaka jest największa głębokość wody w morzu? — Jak rzut kamieniem — rzekł pastuch. — Jak rzucę w morze kamieniem, po chwili upadnie na dno. To też była właściwa odpowiedź. Król pytał dalej: — Ile jestem wart w tym okazałym stroju z koroną na głowie? — Jesteś, królu, wart piętnaście srebrników — rzekł pastuch. Wtedy król wpadł w złość i zawołał: — Czyż nie jestem wart więcej niż piętnaście srebrników? — Nie — odparł pastuch — nasz pan Jezus Chrystus został sprzedany za trzydzieści, a był On i Królem, i Głową Kościoła. I dlatego królowi musi wystarczyć, że go szacuję na połowę tej ceny. Wtedy król zamilkł. Ale po chwili znów spytał: — A co myślę, jak tu stoję? 514- — No, nie można tego tak na pewno powiedzieć — rzekł pastuch — ale chyba myślisz, królu, że hrabia odpowiada na pytania wcale niegłupio. Ja jednak jestem tylko jego pastuchem i gdyby on sam przybył okazałoby się, że jest dziesięć razy mądrzejszy. Wtedy król rzekł: — Jeśli hrabia jest dziesięć razy mądrzejszy, to jedź do domu i życz mu, by żył dalej bez trosk i kłopotów. Ciura i potrójny talar Żył sobie kiedyś ciura obozowy, któremu nigdy nie brakowało pieniędzy i co dzień miał w kieszeni potrójnego talara. A przecież chodził do karczmy jak inni i popijał gorzałkę, nie mógł więc to być ten sam pieniądz. Nie zarabiał więcej niż inni, a na tabakę wydawał nie mniej od innych żołnierzy. Dlatego też kompani byli bardzo ciekawi, skąd bierze pieniądze i wypytywali go o to, ale on milczał. Miał jednak wśród nich dobrego koleżkę i pomyślał, że nie stanie się nic złego, jeśli mu o tym powie. Opowiedział więc, jak się rzeczy mają i wyjawił, że są to pieniądze króla. A wieczorem koleżka miał z nim iść i sam się o tym przekonać. Ale okazało się, że był to fałszywy przyjaciel, gdyż poszedł do króla i o wszystkim mu doniósł. A nocą król przebrał się za żołnierza i przyszedł na miejsce spotkania. Ciura nie rozpoznał króla, gdyż wszyscy żołnierze w ciemności wyglądają tak samo. Przeszedł przodem i tajemnym przejściem weszli do królewskiego skarbca. Ciura wziął potrójnego talara i powiedział koleżce, by i on sobie wziął jednego. Ale ten nabrał ich całą kupę i zaczął je chować. Wtedy ciura wymierzył mu policzek, mówiąc: — Nie bierz tyle! Króla okrada wielu złodziei! I dał mu jedną monetę. Nad ranem wezwano go do króla. — Witam, witam! Dziękuję za mile spędzoną noc! — rzekł król. 315 Wtedy ciura bardzo się przestraszył i padł na kolana, błagając o litość. Ale król biorąc go za rękę, powiedział: — Gdyby wszyscy moi złodzieje byli tak uczciwi jak ty, to nie byłoby tak źle. I dał mu sto talarów, aby już nigdy nie musiał zaglądać do królewskiego skarbca. Diabłu wcale nie jest wesoło Ż,ył sobie kiedyś chłop, "który wypuścił na wiosną kiową 7, obory i polecił ją opiece boskiej. W krzakach siedział jednak diabeł, a usłyszawszy to, rzekł do siebie: — Gdy tylko chodzi o coś dobrego, polecają to Panu Bogu, a jeśli dzieje się coś złego, jest to moja wina. Po kilku dniach krowa wpadła w bagno. Przyszedł chłop i zobaczywszy to, rzekł: — No, na pewno maczał w tym palce diabeł. „A nie mówiłem?", pomyślał diabeł, siedząc w krzakach. Chłop poszedł po ludzi, by pomogli mu wyciągnąć krowę z grzęzawiska. W tym czasie wylazł diabeł i wyciągnął ją, myśląc: „Nareszcie będzie mi musiał za coś podziękować." Ale gdy chłop wrócił i ujrzał krowę na suchej ziemi, rzekł: — Och, dzięki Bogu, że krowa już się wydostała! l> 316 Wronopióra Majsa Był sobie kiedyś król, który miał niezwykle piękną żonę. Kochał ją ponad życie. Pewnego razu królowa zachorowała bardzo poważnie i królowi pogrążonemu w wielkim smutku i cierpieniu nie pozostało nic innego, jak tylko czekać, kiedy zabierze ją śmierć. Chodził po zamku, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, aż nadeszła dworka z wiadomością, że królowa chce z nim pomówić przed śmiercią. Gdy wszedł, była tak słaba, że ledwie słyszał jej głos. Wzięła go-za rękę, prosząc, by spełnił jej życzenie i nie żenił się po raz drugi dopóty, dopóki nie znajdzie księżniczki, która byłaby do niej tak podobna, że nikt nie zauważyłby różnicy między nimi. Król oczywiście przysiągł jej to solennie. Wkrótce królowa umarła, a gdy minął rok żałoby, dworzanie zaczęli się domagać, aby król ożenił się powtórnie. Pokazywali mu śliczne portrety przepięknych księżniczek, ale król nie chciał żadnej z nich. Tak płynął czas, a dworzanie wciąż nie przestawali nalegać na króla, żeby się ożenił. Ponieważ miał już tego dosyć, powiedział im wreszcie, że jeśli kiedykolwiek kogoś poślubi, to będzie to tylko jego własna córka, która zupełnie przypomina matkę. — Dobrze — odparli dworzanie. Zgodzili się, choć nie byli tym zachwyceni, woleli bowiem za królową raczej obcą księżniczkę. Gdy królewna dowiedziała się, że ojciec zamierza ją poślubić, zawstydziła się bardzo i tak zaczęła płakać, że prawie wypłakała sobie oczy, zupełnie nie wiedząc, jak nie dopuścić do tego ożenku. W końcu wpadła na pomysł i powiedziała królowi, że chce, by jej ofiarował trzy rzeczy przed ślubem. A on tak bardzo ją kochał, że obiecał dać jej wszystko, czego tylko zapragnie. Wtedy królewna zażądała trzech sukien. Jednej ze srebra, drugiej ze złota, a trzeciej z pereł. Ale ponieważ nie od razu mógł król spełnić jej życzenie, przekładano wesele z tygodnia na tydzień. W końcu królewna dostała wszystkie suknie i został wyznaczony dzień wesela. Ale królewna tuż przed samym weselem popro- 317 ro- siła króla, aby kazał jej uszyć jeszcze jedną suknię, tym razem z wronich piór. Do sukni miał być też czepek z wronich głów. Choć trochę to trwało, zaspokojono i to życzenie królewny. Ale król zaczął się o nią niepokoić i postawił straż pod jej drzwiami. "Nic to jednak nie pomogło. W nocy, gdy wszyscy poszli spać, królewna oddaliła służbę, strażnikowi dała wina z tak mocnymi przyprawami, że wypiwszy je, zaraz zasnął, a potem wykradła się z zamku wraz z zaufaną służebną niosącą jej trzy śliczne suknie. I jak tylko mogła najszybciej, pobiegła w dół na brzeg morza. Tam już czekał piękny statek, o którym już wcześniej pomyślała, i pożeglowała nim hen, daleko do innego królestwa. Następnego dnia miał się odbyć ślub. Rankiem, gdy służebnice przyszły ubrać królewnę do ślubu, nie zastały jej w komnacie. Król zaniepokoił się tym niezmiernie, rozesłał gońców na wszystkie strony i wyznaczył wielką nagrodę dla tego, kto odnajdzie królewnę. Ale trud okazał się zupełnie daremny i wszyscy wrócili z próżnymi rękami. Tymczasem królewna zbliżała się do granic innego królestwa. Panował tam książę, którego znała już wcześniej, i który bardzo się jej podobał. Ona również nie była mu obojętna. Przybliżając się do lądu, statek wpłynął między dwie tak wysokie skały, że zupełnie nie było go widać. Wtedy królewna zeszła na ląd i wszystkie swe kosztowności ukryła w ciemnym lesie, nie opodal morza. Przywdziała szatę z wronich piór i powędrowała tak na książęcy zamek. Gdy przybyła tam, weszła do kuchni i spytała, ¦czy nie znalazłaby się dla niej jakaś służba. — Nie — odparł kucharz — mamy tyle sług, ile nam potrzeba. Ale przemawiasz tak wdzięcznie, że uczynię cię dziewczyną de noszenia węgla. Ponieważ jednak jesteś straszliwie brzydka, nie wolno ci się pokazywać na dworze. Będziesz nosiła do kuchni węgiel i wieczorem i rano, bo jeśli dworzanie cię zobaczą, będę miał przykrości. I została na zamku. Po pewnym czasie poprosiła kucharza, by pozwolił jej pójść do kościoła. — A cóż to przychodzi ci do głowy, szkaradna Wronopióra 318 Majso? Wypłoszysz wszystkich ludzi z kościoła i będę miał nieprzyjemności. Ale ponieważ tak słodko prosisz, nie mogę ci odmówić, pod warunkiem, że usiądziesz na samym końcu. — Będę się pilnowała, żeby nikt mnie nie zobaczył — odparła Majsa. — No, no, idź już, idź! — rzekł kucharz. Wtedy Majsa pobiegła do lasu, wyciągnęła swoją srebrną suknię i przywołała służebną, która ją pięknie ubrała, na czole zawieszając jej diadem, a na stopy wkładając złote trzewiki. Gdy była już gotowa, klasnęła w dłonie trzy razy i zjawiła się przed nią wspaniała karoca zaprzężona w konie, których kopyta krzesały iskry. Wsiadła do karocy i pojechała do kościoła. Gdy przyjechała, weszła głównym wejściem i usiadła w ławce naprzeciwko księcia. Książę nie mógł oderwać od niej oczu, a wszyscy zastanawiali się, kim jest i skąd przybyła. Po nabożeństwie szybko wybiegła z kościoła i wskoczyła do karocy, która ruszyła tak nagle, że aż iskry posypały się spod kół. I nikt nawet nie mógł jej gonić, bo nie było wiadomo, gdzie się podziała. Gdy książę wrócił na zamek, rozpowiadał o pięknej księżniczce, która była w kościele i o tym, że bardzo chciałby wiedzieć, skąd przyjechała i czy to była ta, o której myślał. Ale nikt nie umiał mu dać na to odpowiedzi. Wtedy rozkazał wszystkim, żeby — jeśli jeszcze kiedykolwiek zjawi się w kościele — śledzili jej kroki i dopilnowali, w którą odjedzie stronę. Następnej niedzieli Majsa znów poszła do kucharza i poprosiła, żeby jej zezwolił pójść do kościoła. Kucharz odpowiedział jak poprzednio: — No, no, idź już, idź! Wtedy Majsa znów pobiegła do lasu, wyciągnęła swoją złotą suknię i przywołała służebną, która ją pięknie ubrała, na czole zawieszając diadem, a na stopy wkładając złote trzewiki. Klasnęła w dłonie i jak poprzednim razem, zajechała karoca z końmi, których kopyta krzesały iskry. Wsiadła do karocy i pojechała do kościoła. Weszła głównym wejściem i usiadła w ławce naprzeciwko księcia. 319 Książę nie mógł oderwać od niej oczu. Podobała mu się jeszcze bardziej niż poprzednim razem, nie odważył się jednak zbliżyć do niej i odezwać w obecności kapłana. A ona, nim skończyło się nabożeństwo, wybiegła z kościoła i tak szybko znikła, że nikt nie był w stanie dojrzeć, w którą stronę pojechała. Gdy książę wrócił na zamek, posmutniał tak bardzo, że nie jadł przez kilka dni. Rozkazał, by następnym razem — jeśli jeszcze zjawi się kiedyś w kościele — dwunastu najszybszych jeźdźców dosiadło koni i pognało za nią. Trzeciej niedzieli Majsa znów poszła do kucharza i poprosiła, żeby jej pozwolić pójść do kościoła. Odpowiedział jej jak poprzednim razem: — No, no, idź już, idź! Wtedy Majsa znów pobiegła do lasu, wyciągnęła suknię z pereł i przywołała służebną, która ją pięknie ubrała, na czole zawieszając diadem, a na stopy wkładając złote trzewiki. Klasnęła w dłonie i jak za pierwszym razem, zajechała karoca zaprzężona w konie, których kopyta krzesały iskry. Wsiadła do karocy i pomknęła-do kościoła. Weszła głównym wejściem i usiadła w ławce naprzeciwko księcia. Wtedy książę wstał, wyszedł z ławki, zbliżył się do niej i przemówił, pytając, skąd przybywa, ale ona chwyciwszy chusteczkę, zasłoniła oczy i nie odpowiedziała mu ani jednym słowem. Wtedy książę zauważył, że na jej środkowym palcu zabłysnął wspaniały pierścień. Ale akurat ksiądz zagrzmiał na ambonie i skarcił księcia, więc książę musiał od niej odejść i usiąść z powrotem w swojej ławce. Gdy tylko ksiądz powiedział amen, wybiegła z kościoła i tak szybko znikła razem z karocą, że dwunastu dzielnych jeźdźców, ruszywszy za nią z takim impetem, że aż patyczki i źdźbła wzlatywały w powietrze, nie mogło dojrzeć, w którą stronę odjechała. Teraz książę wpadł w taki smutek i taką żałość,, iż zupełnie nie miał siły ani jeść, ani pić i był bliski płaczu. Kucharz przyrządzał najsmaczniejsze potrawy, jakie tylko umiał, ale książę mimo to nic nie brał do ust. Był bardzo przygnębiony i twarz miał trupiobladą. 320 Pewnego dnia kazał kucharzowi zrobić placki. Choć nie jadł ich nigdy przedtem, tym razem miał na nie wielki apetyt. Ale mimo że kucharz przyrządził je, jak umiał najlepiej, książę odesłał placki z powrotem do kuchni i kazał zrobić lepsze. Kucharz zaniepokoił się, bo nie wiedział, co ma uczynić, żeby księcia zadowolić. Gdy usłyszała to Wronopióra Majsa, poprosiła, by pozwolono jej usmażyć kilka placków dla księcia. — Zobaczymy, czy będzie zadowolony — rzekła. — Skądże mogłabyś to umieć, brzydka Wronopióra Majso — odparł kucharz. — Ale ostatecznie niech tam, możesz je usmażyć. On i tak ich nie zje. Wronopióra Majsa ucieszyła się, wyciągnęła z zanadrza swój wspaniały błyszczący pierścień, podeszła do pieńka, na którym rąbie się drzewo, przerąbała go na pół. Potem usmażyła placek, do którego włożyła połowę pierścienia. Drugą połowę schowała z powrotem w zanadrzu. Gdy księciu podano placek, zjadł go ze smakiem, a przy okazji znalazł połowę pierścienia, który Majsa włożyła do środka. Posłał zaraz na dół i kazał przyprowadzić kucharza. Gdy ten przyszedł, książę go zapytał: — Słuchaj no, kto usmażył ten ostatni placek, który mi podano? Wtedy kucharz przestraszył się i ponieważ bał się powiedzieć, że placek usmażyła dziewczyna od węgla, powiedział: — To ja, łaskawy panie. Ale książę ujrzawszy, że kucharz nagle bardzo zbladł, wyciągnął swój błyszczący miecz i zagroził mu ścięciem głowy, jeśli nie powie całej prawdy. Wtedy kucharz zaczął płakać i prosić: .— Daruj rni życie, łaskawy panie! Chętnie powiem, jak naprawdę do tego doszło. Niedawno przyszła tu szpetna dziewucha. Była cała ubrana we wronie pióra, dlatego też nazwaliśmy ją Wronopióra Majsą. Poprosiła o służbę i choć wyglądała szkaradnie, mowa jej dźwięczała tak słodko, że nie mogłem jej odprawić i przyjąłem ją do noszenia węgla. Ale gdybym wiedział, że przez nią będę miał przykrości, to kazałbym jej iść, gdzie ją oczy poniosą. Wtedy książę z powagą w głosie zapytał, kto usmażył naleśnik, i kucharz jąkając się, odparł: Zaczarowany dzban 321 — Wronopióra Majsa. — Każ więc jej przyjść tu na górę, i to zaraz! — rozkazał książę. I kucharz popędził na dół do kuchni, jak tylko mógł najszybciej, a gdy ujrzał Majsę stojącą pod piecem, pogroził jej pięścią i rzekł: — Jazda na górę do księcia, i to zaraz, ty wstrętny tłumoku! A jeśli zejdziesz jeszcze na dół i do tego z głową na karku, to dam ci takie cięgi, że popamiętasz. Majsa poszła na górę, a gdy zbliżyła się do księcia, był rzeczywiście zaskoczony jej odrażającym wyglądem, ale spytał: — Czy ty służysz tutaj, drogie dziecko? — Tak — odparła Majsa cichuteńko, lecz głos jej mimo to zabrzmiał tak słodko i delikatnie, że książę aż drgnął. — Skąd miałaś pierścień, którego połowę włożyłaś do placka usmażonego dla mnie? — To jest mój własny pierścień. Tu jest druga jego połowa. I zrzuciła z głowy czepek oraz szatę z wronich piór. A książę poznał ją i zawołał: — Panna Adelina! — I zaraz wyzdrowiał i poweselał, i poślubił ją. Na weselu jednak nie byłem. Jak kata przezwano asesorem Wiele, wiele lat temu, tak dawno, że nikt dokładnie nie wie kiedy, panowie zbuntowali się przeciwko królowi. Ale chociaż byli niezwykle hardzi, król trzymał ich żelazną ręką, ponieważ jednak nie od razu chcieli się podporządkować woli królewskiej, mieli zostać ścięci. I chyba słusznie, bo jeśli w głowie nie ma się rozumu, można się bez niej obejść. A że byli to wielcy magnaci, sam król, chcąc dopilnować, by wszystko odbyło się zgodnie z przepisami, wyruszył na miejsce egzekucji, a droga była długa. Kat oczywiście też musiał się tam udać, ale wtedy nie był jeszcze takim panem jak teraz i nie za- 322 brano go ani do pojazdu koronnego, ani do innego. Musiał iść pieszo, choć droga była daleka. I tak się złożyło, że zmierzch zaskoczył go w głębi lasu, a ponieważ nie było tam żadnej zagrody, gdzie mógłby udać się na nocleg, zaczął rozglądać się za jakimś miejscem, gdzie mógłby się położyć. Gdy tak chodził i rozglądał się, zobaczył, jak spod ziemi wydobywa się dym i ujrzał dół przykryty torfem. I dobrze, że dym wydostawał się przez szczeliny, bo inaczej w ogóle by go nie zauważył. Gdy tak stał i rozmyślał, co też to może być, podniosła się klapa i z dołu wysunęła się umazana i rozczochrana babska głowa. — Na litość boską, człowieku! — zawołała kobieta. — Czyś rozum postradał, że tak stoisz i gapisz się?! Za chwilę mają wrócić zbójcy i jeśli cię ujrzą, dadzą ci taką nauczkę, że nigdy więcej nie usłyszysz już, jak ptaki śpiewają. Powiedziawszy to, schowała się znów pod ziemię. Kat, choć nie należał do strachliwych, powolutku wycofał się. „Ostrożny dalej zajedzie", pomyślał. Ale idąc, robił toporem znaki na drzewach, bo gdy się wie, gdzie wilk ma legowisko, nie musi się chodzić do kuśnierza po skórę. I tak szedł i szedł, aż doszedł na miejsce i zrobił to, co do niego należało, i to tak porządnie, że dostał suty napiwek, a sam król podziękował mu za pomoc. I gdy król zachowywał się jak zwykły człowiek i wdał się nawet w rozmowę z kimś, z kim nikt inny nie chciałby mieć nic wspólnego, kat pomyślał sobie, że i on może się odważyć i powiedzieć kilka słów. Opowiedział więc o tym, co widział w lesie, a król bardzo się ucieszył, bo zbójcy wyrządzili jemu i innym ludziom dużo złego i bardzo chciał ich teraz złapać. — Jeśli tylko będę miał ze sobą ludzi — rzekł kat — na pewno ich złapię, bo wiem, gdzie się ukrywają. Podobało się to królowi, ale miał trochę inne plany, bo sam był nieprawdopodobnie silny i mężny, tak silny, że próżno się było z nim wdawać w zapasy — ktokolwiek by to był, każdego rozkładał na łopatki. * — Po co nam ludzie — powiedział. — Jeśli tylko pójdziesz ze mną i wskażesz drogę, na pewno we dwóch damy im radę, bo nie wyglądasz mi na słabego. 21* 323 Kat nie miał nic przeciw temu, bo nieczęsto zdarzało mu się przebywać w takiej kompanii, i ułożyli plan. Król zdjął koronę i wszystkie ozdoby i przebrali się za żebraków. Umazali twarze i odziali się w łachmany powiewające na wszystkie strony. Król ukrył w spodniach miecz, a kat pod koszulą siekierę, i tak ruszylLw drogę. Gdy weszli w las, natknęli się na zbójców, a było ich dwunastu. — Kim jesteście? — spytał jeden, wyglądający na herszta, — Jesteśmy biedakami, co żebrzą o jedzenie — odparł kat. — Od rana nie mieliśmy nic w ustach, a teraz nie wiemy, gdzie schronić się na noc. — Pewno nie ma was z czego obrabować, wszarze — rzekł zbójca — ale to i tak wszystko jedno, bo skoro trafiliście tutaj, musicie zginąć. — Niech cię Bóg błogosławi za te piękne słowa — rzekł kat, starając się przy tym wyglądać jak najpokorniej. — I co za szczęście, żeśmy cię spotkali, bo daję słowo, ciężko jest żyć, gdy kiszki marsza grają i nie ma ich czym uciszyć. Ale jeśli jesteś w stanie, daj nam najpierw porządnie się najeść, bo tak czy owak, ciężko jest umierać z pustym brzuchem. Spodobało się to zbójcy, roześmiał się, a za nim reszta, aż rozległo się w lesie. " — Wszarze, jeśli nigdy jeszcze nie najedliście się do syta — rzekł — pokażę wam, jaki jestem wspaniałomyślny. Chodźcie, a dostaniecie tyle jedzenia, ile tylko zdołacie wepchnąć w swoje bebechy. Ten, kto ze mną ma do czynienia, nie musi się martwić, że nie starczy mu chleba do końca życia — rzekł i znów zaśmiał się, a reszta za nim, aż rozniosło się echem po lesie. Potem ruszyli w stronę dołu, unieśli klapę i zeszli pod ziemię, jeden za drugim, a na końcu żebracy. W dole stał długi stół, pięknie nakryty. Brudna baba wniosła zbójcom jedzenie na srebrnym półmisku, oni zaś rozsiedli się rzędem na ławie pod ścianą. Jedli, smarowali *i pili gorzałkę z korzeniami z wielkich kielichów kościelnych, przechwalając się głośno swoimi przygodami przed tymi, których tu wciągnęli. Gdy już zbóje najedli się i napili, pozwolili żebrakom usiąść J 324 z drugiej strony za stołem. Baba wniosła mięso, dostali też po kielichu kościelnym gorzałki. Zanim jednak zdążyła nałożyć im jedzenia, uczta zmieniła charakter. Chlusnąwszy zbójcom w oczy gorzałką i zaparłszy się mocno nogami, król i kat pchnęli tak silnie stół, że zbójcy zostali przyciśnięci do ściany. Król wyciągnął miecz, a kat siekierę, i nim zbójcy otworzyli oczy, już było po nich. Dobra to była robota, i król zadowolony chciał dać katowi wszystko, co znajdowało się w dole, ale ten podziękował, mówiąc, że wolałby być wynagrodzony w inny sposób. — A to w jaki? — spytał król. — Łaskawy królu — odparł kat —¦ jeśli kat stanie się bogaty, to i tak dla wszystkich będzie tylko zabójcą i kpić sobie będą z niego jak z oprawcy, który obdziera ludzi ze skóry. I ludzie nigdy nie dadzą mu spokoju, nawet jeśli będzie uczciwy. Chciałbym prosić cię, abyś zarządził, by kata szanowano tak jak innych. — Słusznie gadasz — powiedział król — niech się tak stanie. Tak też się stało. Król wydał zakaz naigrawania się z kata, bo jego rzemiosło jest tak samo uczciwe jak każde inne i nikomu nie przynosi ujmy to, że się zadaje z katem. Ma się go więc tytułować asesorem, a od święta może on wkładać trójkątny kapelusz. Takie to było zarządzenie, które pozostało ważne po dziś dzień. A ponieważ kat nie chciał przyjąć tego, co narabowali zbójcy, król podarował to kobiecie, która im usługiwała. A gdy odgarnęła sobie z oczu włosy i umyła twarz, okazało się, że odznacza się wielką urodą. Wtedy kat pomyślał, że ponieważ król okazał się wielkoduszny dla niego, to i on nie będzie gorszy. Kobietę uczynił więc asesorową, tak że ostatecznie zatrzymali dla siebie wszystko to, co zgromadzili zbójcy. 325 Trzy psy Był sobie raz król, który wyruszył w świat i przywiózł na zamek piękną księżniczkę. Pobrali się i po pewnym czasie żona urodziła mu córeczkę. Wielka radość zapanowała i w mieście, i na wsi, jako że wszyscy życzyli swemu władcy wszystkiego najlepszego w zamian za jego łagodne i sprawiedliwe rządy. Gdy dziecko ujrzało światło dzienne, do komnaty weszła dziwnie wyglądająca kobieta, która nie wiadomo skąd się tam wzięła. Powróżyła córeczce królewskiej i rzekła, że dopóki nie minie piętnaście zim, nie powinna przebywać pod gołym niebem, bo może zostać porwana przez górskiego trolla. Jej słowa zapadły królowi głęboko w serce, wyznaczył więc strażnika, którego zadaniem było pilnować, by księżniczka nigdy nie przebywała pod gołym niebem. Upłynęło trochę czasu i królowi urodziła się druga córeczka. I znów w całym królestwie zapanowała radość. I znów zjawiła się stara wróżka i ostrzegła króla, że dopóki nie minie piętnaście zim, księżniczka nie powinna przebywać pod gołym niebem. Upłynęło trochę czasu, a królowa urodziła swą trzecią córkę. I znów pojawiła się po raz trzeci starucha i wywróżyła księżniczce to samo, co jej siostrom. Posmutniał król, gdyż kochał swe dzieci nad wszystko na świecie; wydał więc rozkaz, by księżniczki przebywały stale pod dachem. Pilnował również, aby przestrzegano jego rozkazów. Tak płynął czas. Z dzieci królewskich wyrosły najpiękniejsze dziewczęta, o jakich kiedykolwiek słyszano. W kraju wybuchła zawierucha wojenna, więc król ruszył na wroga. Pewnego dnia, kiedy król był daleko na wojnie, królewny spoglądały z okna na kwiaty mieniące się wszystkimi barwami w promieniach słońca i nagle zapragnęły pobawić się trochę wśród nich. Zaczęły więc prosić strażników, by pozwolili im choć przez chwilkę pospacerować po ogrodzie. Początkowo strażnicy nie chcieli o tym słyszeć, gdyż bali się gniewu króla, lecz królewny błagały . tak gorąco, że w końcu pozwolili im wyjść. Królewny niezmiernie się uradowały i zbiegły na dół do ogrodu. Daleko jednak nie uszły, 326 bo zaledwie znalazły się pod gołym niebem, z nieba opuściła się chmura, okryła dziewczyny i poniosła je nie wiadomo dokąd. Wszelkie próby odnalezienia ich okazały się daremne, chociaż szukano ich we wszystkich stronach świata. Wielki smutek i żałoba zapanowały w całym królestwie i można sobie wyobrazić, jak zrozpaczony był król, gdy wrócił do domu i dowiedział się, co zaszło. Ale, jak mówi przysłowie, co się stało, to się nie odstanie, i król musiał pogodzić się z nieszczęściem. Ponieważ nie znaleziono innego sposobu, król obwieścił, że ten, kto wybawi jego córki z mocy górskiego trolla, otrzyma jedną z nich za żonę, a w posagu połowę majątku królewskiego. Kiedy wieść o tym rozniosła się po świecie, wielu mężów wyruszyło szukać trzech królewien. W tym czasie na dworze królewskim znajdowali się dwaj cudzoziemscy książęta, którzy także zapragnęli spróbować szczęścia. Przywdziali na siebie najwspanialsze zbroje i przypasawszy cenną broń, wyruszyli w drogę, głosząc, że nie powrócą, dopóki nie osiągną celu wyprawy. Pozwólmy na razie książętom jeździć i szukać i skierujmy się w inną stronę. Tu należy wspomnieć, że w głębi ciemnego boru żyła biedna wdowa, która miał syna jedynaka, codziennie pasającego matczyną trzodę. Kiedyś, kiedy wędrował po okolicy, zrobił sobie piszczałkę. Niezmiernie lubił na niej wygrywać, a grał tak pięknie, że uradował duszę każdego, kto go słyszał. Oprócz tego był to chłopak silny, odważny i niełatwo go było pokonać. Pewnego razu, gdy siedział w lesie i grał na swojej fujarce, a jego trzy wieprze ryły pod korzeniami świerków, przechodził obok staruszek ze wspaniałą sięgającą poniżej pasa brodą. Staruszek miał ze sobą psa, niezmiernie dużego i silnego. Gdy tylko chłopak ujrzał psa, pomyślał sobie w duchu: „Szczęśliwy ten, komu na odludziu towarzyszy taki pies, bo niczego nie musi się lękać". A staruszek odgadł, co myśli chłopak i powiedział: — Przyszedłem tu po to, żeby wymienić swojego psa na jednego z twoich wieprzy. 327 Chłopak od razu się zgodził i dobili targu. Tak oto dostał dużego psa, w zamian dając burego wieprza, i staruszek powędrował dalej. A na pożegnanie rzekł: — Myślę, że zadowolony będziesz z naszego interesu, bo ten pies nie na darmo zwie się Trzymaj. Będzie trzymał wszystko, co każesz, nawet gdyby to był najstraszliwszy troll. Po tych słowach rozstali się, a chłopak pomyślał, że spotkało go wielkie szczęście. Kiedy nadszedł wieczór, chłopak przywołał psa i pognał wieprze do domu. Gdy matka dowiedziała się, że syn wymienił burego wieprza na psa, bardzo się rozzłościła i rzuciła się na chłopaka, okładając go pięściami. Pastuszek błagał, by się uspokoiła, ale to nie pomogło, i im dłużej go okładała, tym bardziej rosła jej wściekłość. Ponieważ nie było innego wyjścia, chłopak zawołał psa i krzyknął: — Trzymaj! Pies skoczył, złapał babę i trzymał ją tak mocno, że nie mogła się ruszyć. Ale nie wyrządził jej żadnej krzywdy. Baba musiała przyrzec synowi, że pogodzi się z tym, co się stało. Zapanował spokój, choć starucha nadal uważała, iż stała się jej krzywda przez to, że straciła tłustego wieprza. Następnego dnia poszedł chłopak do lasu z psem i wieprzami. Gdy usiadł i jak zwykle zagrał na piszczałce, pies zaczai tak zgrabnie tańczyć, że pastuszek patrzył na niego z podziwem. Kiedy skończył grać, pojawił się znowu siwobrody staruszek. U boku miał psa, nie mniejszego niż poprzedni. Gdy chłopak go ujrzał pomyślał w duchu: „Szczęśliwy ten, komu na odludziu towarzyszy taki pies, bo niczego nie musi się obawiać". Staruszek odgadł, co myśli chłopak i powiedział: — Przyszedłem tu po to, aby wymienić tego psa na jednego z twoich wieprzy. Chłopak nie wahał się długo i dobili targu. Tak oto dostał dużego psa, w zamian dając burego wieprza, i staruszek powędrował dalej. A na pożegnanie rzekł: — Myślę, że zadowolony będziesz z tej zamiany, bo ten pies 328 nie jest taki jak inne. Zwie się Rwij, i rozerwie na kawałki wszystko, co każesz, nawet gdyby to był najstraszliwszy troll. Po tych słowach rozstali się, a chłopak radował się w duszy, uważając, że zrobił dobry interes, chociaż dobrze wiedział, że matka nie będzie z tego zadowolona. Kiedy nadszedł wieczór i chłopak wrócił do domu, matka rozzłościła się nie mniej niż poprzedniego dnia. Tym razem jednak nie odważyła się bić syna, gdyż bała się jego olbrzymich psów. Ale, jak to bywa, baby łatwo się awanturują i równie szybko ustępują. Tak stało się i teraz. Chłopak znów ułagodził matkę, choć nie mogła mu darować, że stała się jej taka krzywda nie do powetowania. Trzeciego dnia chłopak znów powędrował do lasu z wieprzem i dwoma psami. Lekko mu było na duszy, więc usiadł na pieńku i zaczął jak zwykle grać na piszczałce. A psy zaczęły tańczyć i tańczyły tak zgrabnie, że przyjemnie było na nie patrzeć. Kiedy tak siedział, siwobrody znowu wyłonił się z lasu. I tym razem miał ze sobą trzeciego, tak samo dużego psa. Gdy tylko chłopak ujrzał to piękne zwierzę, pomyślał: „Szczęśliwy ten, komu na odludziu towarzyszy taki pies, bo niczego nie musi się obawiać". Wtedy staruszek powiedział: — Przyszedłem po to, aby sprzedać ci mojego psa. Bo widzę, że pragniesz go mieć. Chłopak od razu się zgodził i dobili targu. Tak oto dostał dużego psa, w zamian dając ostatniego burego wieprza, i staruszek powędrował dalej. A na pożegnanie rzekł: — Myślę, że zadowolony będziesz z naszego interesu, bo z tym psem to nie tak jak z innymi. Zwie się Słuchaj i ma tak wspaniały słuch, że słyszy, co się dzieje nawet z odległości wielu mil. On nawet słyszy, jak rosną drzewa i jak ziarno kiełkuje w ziemi. Po tych słowach rozstali się w wielkiej przyjaźni, a chłopak radował się w duszy, że teraz nie musi już obawiać się niczego na świecie. Kiedy nadszedł wieczór i pastuszek wrócił do domu, matka zaczęła rozpaczać, że syn zmarnował cały ich dobytek. Lecz chłopak 329 prosił, by przestała się zamartwiać i obiecał postarać się, aby jej na niczym nie zbywało. Matka uspokoiła się trochę, bo gadał dobrze i po męsku. Gdy tylko zaświtał ranek, chłopak wyruszył na łowy ze swoimi psami. A gdy nadszedł wieczór, powrócił do domu, niosąc tyle zwierzyny, ile tylko dał radę udźwignąć. I tak polował przez jakiś czas, dopóki nie zaopatrzył spiżarni matki w jedzenie i wszelkiego rodzaju niezbędne rzeczy. Wtedy pożegnał się z nią serdecznie, przywołał psy i powiedział, że pragnie iść w świat zobaczyć, co mu szczęście przyniesie. Długo wędrował krętymi ścieżkami, aż zaszedł głęboko w ciemny bór. Tam napotkał tego samego siwobrodego. Ucieszył się bardzo i powitał staruszka tymi słowy: — Dzień dobry, ojcze! Dzięki ci za nasze poprzednie spotkania! Staruszek odpowiedział: — Dzień dobry! Dokąd zamierzasz się udać? Chłopiec odparł: — Rozglądam się po świecie, żeby zobaczyć, co mi przyniesie los. Wtedy staruszek rzekł: — Idź prosto, aż dojdziesz do grodu królewskiego. Tam odmieni się twój los. Potem rozstali się. Chłopak usłuchał rady i powędrował prosto przed siebie. Gdy trafiał na gospodę, zaczynał grać na piszczałce i kazał psom tańczyć, a zawsze dostawał jedzenie i spanie, i wszystko, czego potrzebował. Szedł tak długo, aż doszedł w końcu do wielkiego miasta, gdzie mnóstwo ludzi tłoczyło się na ulicach. Pastuszek zachodził w głowę, co się też tam dzieje. Wreszcie znalazł się w miejscu, gdzie właśnie ogłaszano, że król obiecuje jedną ze swych córek i połowę królestwa temu, kto wyrwie trzy królewny z mocy górskiego trolla. Chłopak teraz dopiero pojął słowa starca. Przywołał zatem swe psy i ruszył prosto przed siebie, aż wszedł na dziedziniec królewski. Od dnia, kiedy znikły córki królewskie, w całym grodzie rozlegały się tylko lamenty i panowała żałoba. Najbardziej rozpaczali król i królowa. Gdy pastuszek znalazł się na zamku, poproszono 330 go, by zagrał królowi i pokazał swoje psy. Dworzanie sądzili, że takie rozrywki rozproszą smutek ich władcy. Wpuszczono pastuszka do komnat, gdzie przedstawił swoje umiejętności. A kiedy król usłyszał jego grę i zobaczył, jak pięknie tańczą jego psy, rozweselił się. I od siedmiu lat, to znaczy od dnia, kiedy stracił swoje córki, nikt nie widział go w tak doskonałym humorze. Kiedy taniec się skończył, król spytał, jakiej zapłaty żąda pastuszek za taką zabawę i pociechę. Chłopiec odrzekł: — Królu i władco, nie przybyłem tu po bogactwa i złoto. Mam inną prośbę: pozwól mi ruszyć w drogę i odszukać trzy księżniczki, które znajdują się w mocy trolla. Kiedy król to usłyszał, posmutniał i rzekł: — Nie sądzę, byś mógł uratować moje córki. Zadanie to jest trudne i nie powiodło się lepszym od ciebie. Jeśli jednak ktoś uratuje księżniczki, ja z pewnością nie złamię swojego słowa. Pastuszkowi wydało się to powiedziane po męsku i po królewsku. Pożegnał się więc z królem i ruszył w drogę. Postanowił, że nie spocznie, dopóki nie znajdzie tego, czego szuka. Przewędrował tak wiele krain. Słuchaj biegł z przodu i nadsłuchiwał, co się dzieje w pobliżu. Trzymaj niósł torbę z jedzeniem, a Rwij, najsilniejszy, niósł swego pana, kiedy ten był zmęczony wędrówką. Pewnego dnia Słuchaj podbiegł do swego pana i powiedział, że był właśnie u stóp wysokiej skały i słyszał, jak wewnątrz przędzie córka królewska. Olbrzyma nie było w domu. Ucieszył się pastuszek i pośpieszył w stronę góry. Psy towarzyszyły mu wiernie, a kiedy przyszli na miejsce, Słuchaj powiedział: — Nie mamy czasu do stracenia. Olbrzym jest tylko o dziesięć mil sąd, słyszę, jak złote podkowy jego konia dźwięczą o kamienie. Pastuszek rozkazał psom wyważyć bramy strzegące wnętrza skały, co natychmiast uczyniły. Kiedy wszedł do środka, ujrzał piękną dziewczynę, która przędła złotą nić na kołowrotku. Młodzieniec podszedł i pozdrowił ją. Królewna zdziwiła się wielce i powiedziała: — Kim jesteś, że miałeś odwagę wejść do groty olbrzyma? 331 Przez siedem lat, odkąd się tu znalazłam, nie widziałam żadnego człowieka. — I dodała: — Na litość boską, uciekaj stąd, zanim przyjdzie troll, inaczej życie twoje znajdzie się w niebezpieczeństwie. Pastuszek jednak nie bał się i chciał zaczekać na powrót olbrzyma. W czasie tej rozmowy nadjechał olbrzym na koniu o złotych podkowach. Gdy ujrzał otwarte bramy, wpadł we wściekłość i zaryczał tak, że zatrzęsła się cała góra. — Kto wyłamał wrota skalne?! — Chłopak odparł odważnie: — Ja to uczyniłem, a teraz zniszczę ciebie. Trzymaj, trzymaj go! Rwij i Słuchaj, rozerwijcie go na tysiąc kawałków! Ledwo wypowiedział te słowa, a psy rzuciły się na olbrzyma i rozerwały go na drobne kawałki. Królewna uradowana krzyknęła: — Bogu dzięki, jestem wolna! Rzuciła się młodzieńcowi na szyję i ucałowała go. Lecz chłopak nie chciał dłużej zwlekać, osiodłał konie olbrzyma, załadował na nie cały dobytek i złoto, jakie znajdowało się w jaskini i spiesznie odjechał razem z piękną córką królewską. Jechali długo, a pastuszek usługiwał królewnie pokornie i z całego serca, jak należało wysoko urodzonej pannie. I znowu pewnego dnia Słuchaj, który biegł przodem, przybiegł szybko do swego pana i powiedział, że był u stóp tej wielkiej skały i usłyszał drugą córkę królewską, która nawijała złotą nić. Olbrzyma nie było w domu. Słysząc to, pastuszek uradował się i pośpieszył w stronę skały. Jego wierne psy biegły razem z nim. Kiedy dotarli na miejsce, Słuchaj rzekł: — Nie mamy czasu do stracenia. Olbrzym jest tylko osiem mil stąd i słyszę już, jak złote podkowy jego konia dźwięczą o kamienie. Pastuszek wydał natychmiast rozkaz psom, aby wyważyły wrota jaskini, co natychmiast uczyniły. Gdy wszedł do środka, ujrzał piękną dziewczynę, która nawijała złotą nić na złocistą szpulę. Młodzieniec podszedł i pozdrowił ją. Córka królewska, wielce zdziwiona, zapytała: 332 — Kim jesteś, że miałeś odwagę wejść do groty olbrzyma? Przez siedem lat, odkąd się tu znalazłam, nie widziałam żadnego człowieka. — I dodała: — Na litość boską, uciekaj stąd, zanim przyjdzie troll, inaczej życie twoje znajdzie się w niebezpieczeństwie. Wtedy chłopak wyjawił cel swego przybycia i postanowił zaczekać na powrót olbrzyma. Kiedy tak rozmawiali, nadjechał olbrzym na koniu o złotych podkowach i zatrzymał się obok skały. Gdy ujrzał otwarte bramy, wpadł we wściekłość i zaryczał tak, że góra zatrzęsła się w posadach: — Kto wyłamał bramy skalne?! Chłopak odparł odważnie: — Ja to uczyniłem, a teraz zniszczę ciebie. Trzymaj, trzymaj go! Rwij i Słuchaj, rozerwijcie go na tysiąc kawałków! Psy skoczyły na olbrzyma i rozerwały go na tyle kawałków, ile liści opada każdej jesieni. Królewna, niezmiernie ucieszona, wykrzyknęła: — Bogu dzięki, jestem wolna! Rzuciła się młodzieńcowi w objęcia i ucałowała go, a chłopak zaprowadził ją do siostry i można sobie wyobrazić, ile było radości, gdy się spotkały. Potem chłopak załadował cały dobytek z groty skalnej na podkute złotymi podkowami konie olbrzyma i odjechał z córkami królewskimi. I znów długo jechali, a młodzieniec usługiwał królewnom z pokorą i szacunkiem należnym wysoko urodzonym pannom. Pewnego dnia Słuchaj, który biegł przodem, przybiegł szybko do swego pana i powiedział, że był U stóp wysokiej skały i słyszał trzecią królewnę siedzącą w środku i tkającą złotą tkaninę. A olbrzyma nie było w domu. Dowiedziawszy się o tym, uradowany chłopak pośpieszył w stronę skały. Jego trzy psy wiernie mu towarzyszyły. Kiedy dotarli na miejsce, Słuchaj rzekł: — Nie mamy czasu do stracenia, gdyż olbrzym jest tylko o pięć mil stąd i słyszę nawet, jak złote podkowy jego konia dźwięczą o kamienie. Chłopak rozkazał psom, aby wyważyły wrota do jaskini, co natychmiast uczyniły. Gdy wszedł do środka, ujrzał pannę tkającą 333 tkaninę. Dziewczyna była tak piękna, że chłopak nie wyobrażał sobie przedtem, że tak cudowna dziewczyna w ogóle może istnieć na świecie. Podszedł i pozdrowił przepiękną pannę. Królewna, niezmiernie zdziwiona, spytała: — Kim jesteś, że miałeś odwagę wejść do groty olbrzyma? Przez siedem lat, odkąd się tu znalazłam, nie widziałam żadnego człowieka. — I dodała: — Na litość boską, uciekaj stąd, zanim przyjdzie troll, bo inaczej przypłacisz to życiem. Lecz chłopak odrzekł wesoło, że chętnie poświęciłby życie dla tak pięknej panny. W czasie ich rozmowy podjechał olbrzym na złotem podkutym koniu i stanął u stóp skały. Gdy ujrzał, że odwiedzili go jacyś nieproszeni goście, bardzo się przestraszył. Wiedział bowiem, jaki los spotkał jego braci. Uznał więc, że lepiej będzie uciec się do podstępu, niż stanąć do otwartej walki. Odezwał się więc wyszukanymi słowami do chłopaka i był gładki i miły w stosunku do niego. Rozkazał nawet królewnie ugotować jedzenie na przyjęcie gości. Troll tak dobierał wyrazy, że pastuszek dał się w końcu omamić słowom, zapomniał o swym posłannictwie i zasiadł do stołu razem z olbrzymem. Królewna płakała w kącie, a i psy były bardzo niespokojne, choć chłopak nie zwracał .na to uwagi. Kiedy olbrzym i jego gość skończyli posiłek, młodzieniec rzekł: — Zaspokoiłem już głód, daj mi teraz coś, czym zaspokoiłbym pragnienie! Wielkolud rzekł: — Na szczycie góry jest źródło, z którego tryska najczystsze wino. Ale nie ma nikogo, kto mógłby po nie pójść. Chłopak odezwał się: — Jeśli tylko o to chodzi, to przecież jeden z moich psów może tam wejść. Na te słowa olbrzym zaśmiał się obłudnie, gdyż niczego innego tak bardzo nie pragnął, jak tego, by pastuszek odesłał swe psy. Chłopak rozkazał, aby Trzymaj pobiegł do źródła po wino, a olbrzymowi polecił dać mu wielki dzban. I pies poszedł, choć nie zrobił tego chętnie. Czas mijał, a pies nie wracał. 334 Po-pewnym czasie olbrzym powiedział: — Dziwię się, dlaczego ten pies tak zwleka. Może byłoby dobrze, byś pozwolił swemu drugiemu psu iść i mu pomóc, gdyż jest to daleko, a dzban ciężki. Ponieważ chłopak nie spodziewał się żadnego podstępu, zgodził się na prośbę olbrzyma. Rozkazał, by Rwij poszedł i zobaczył, dlaczego Trzymaj tak długo nie wraca. Pies zamachał ogonem i nie chciał opuścić pana, ale pastuszek tego nie zauważył i wysłał i tego psa do źródła. Wtedy olbrzym zaśmiał się skrycie, a królewna zapłakała. Lecz młodzieniec nie zważał na to i bawił się dobrze, i żartował z gospodarzem, nie podejrzewając żadnego niebezpieczeństwa. Znów minęło sporo czasu, a nie było widać ani psów, ani wina. Wtedy olbrzym odezwał się: — Zdaje mi się, że psy nie usłuchały cię, gdyż inaczej nie siedzielibyśmy tu spragnieni. Najlepiej chyba będzie, jeśli Słuchaj pójdzie i dowie się, dlaczego nie wracają. Ta myśl spodobała się pastuszkowi i rozkazał trzeciemu psu raźno pobiec do źródła. Ale Słuchaj, skowycząc, czołgał się u stóp swego pana. Chłopak rozłościł się i wypędził go siłą. Pies musiał wykonać pańskie polecenie i pognał szybko na górę. A kiedy znalazł się tam, stało się z nim to, co z tamtymi psami. Wyrósł wokół niego wysoki mur i został uwięziony za sprawą czarów trolla. Kiedy wszystkie psy znalazły się w pułapce, olbrzym powstał, zmienił wyraz twarzy, chwycił lśniący miecz wiszący na ścianie i powiedział: — Teraz zemszczę się za moich braci. Jesteś w mojej mocy i zaraz zginiesz. Chłopak przeraził się i żałował, że tak głupio pozbył się swych psów. Rzekł: — Nie będę błagał o życie, bo i tak kiedyś umrę. Ale proszę, bym mógł odmówić „Ojcze nasz" i zagrać psalm na piszczałce, gdyż taki jest zwyczaj w moim kraju. Olbrzym zgodził się bez wahania. Pastuszek padł na kolana, odmówił pobożnie „Ojcze nasz", a potem zaczął grać na piszczałce. A melodia jego płynęła ponad górami i dolinami. I w tej samej 335 chwili czary straciły swą moc i psy znalazły się na wolności. Przygnały jak wichura do skalnej groty. Chłopak poderwał się i krzyknął: — Trzymaj, trzymaj go! Rwij i Słuchaj, rozerwijcie go na tysiąc kawałków! Psy rzuciły się na olbrzyma i rozerwały go na niezliczoną ilość kawałków. Potem chłopak wziął wszelki dobytek, jaki znajdował się wewnątrz skały, zaprzągł konie olbrzyma do pozłacanej karocy i sposobił się do odjazdu najszybciej, jak tylko mógł. Kiedy królewny spotkały się, nie mogły się nacieszyć swoim widokiem i dziękowały młodzieńcowi za to, że uwolnił je z mocy górskich trolli. Chłopak zakochał się bez pamięci w najmłodszej królewnie i ślubowali sobie wierność. Królewny jechały, bawiąc się i żartując w wielkiej radości, a pastuszek służył im pokornie i z oddaniem należnym wysoko urodzonym pannom. W czasie podróży królewny bawiły się włosami pastuszka i każda zawiązała na pamiątkę swój złoty pierścień w jego puklach. Pewnego dnia podczas podróży spotkali dwóch włóczęgów, którzy szli tą samą drogą. Obydwaj mieli na sobie podarte odzienie, ich stopy krwawiły i po tym łatwo się było domyślić, że odbyli długą podróż, Pastuszek zatrzymał karocę i spytał ich, kim są i skąd idą. Odrzekli, że są królewiczami, że wyruszyli szukać trzech królewien porwanych gdzieś w góry, lecz ich wyprawa nie powiodła się i teraz muszą wracać do domu, z wyglądu bardziej przypominający żebraków niż synów królewskich. Gdy chłopak to usłyszał, żal mu się zrobiło wędrowców i zaproponował im, aby pojechali razem z nim w pięknej karocy, za co królewicze bardzo dziękowali. Tak więc dalej już podróżowali razem, aż dotarli do kraju, gdzie panował król, ojciec królewien. Gdy królewicze dowiedzieli się, że pastuszek uratował trzy królewny, poczuli w sercach wielką zazdrość i zrozumieli, dlaczego ich własna wyprawa nie przyniosła żadnej korzyści. Uknuli więc spisek, aby na nich spłynęła sława i zasługi chłopaka. Na razie ukrywali złe zamiary, dopóki nie nadarzyła się odpowiednia okazja. Wtedy rzucili się nagle na swego towarzysza, złapali go za szyję ¦»¦> o /¦* O OKi i udusili. Następnie zagrozili królewnom, że spotka je to samo. Musiały one złożyć przysięgę, że nikomu nie powiedzą, co się stało. Ponieważ były teraz w mocy królewiczów, nie odważyły się protestować, żałowały jednak młodzieńca, który przez nie stracił swe życie. Najmłodsza królewna tak była przygnębiona, że nic nie było jej w stanie rozweselić. Po tym, co się stało, dotarli wkrótce do grodu królewskiego i można sobie wyobrazić radość wszystkich, gdy król odzyskał swoje córki. Tymczasem biedny pastuszek leżał w gąszczu leśnym jak nieżywy. Lecz nie był zupełnie opuszczony, bo wierne psy ułożyły się obok niego, ogrzewały go i lizały jego rany. Nie odchodziły od niego, dopóki nie wyzdrowiał i nie doszedł do siebie. Gdy odzyskał zdrowie i siły, powędrował przed siebie i po wielu trudach dotarł do grodu królewskiego, gdzie mieszkały królewny. Na dziedzińcu zamkowym panowało ożywienie, a z sal królewskich dobiegały dźwięki muzyki i widać było tańce. Zaciekawiony spytał, co to wszystko znaczy. W odpowiedzi usłyszał: — Widocznie z daleka przychodzisz, skoro nie wiesz, że król odzyskał swe córki, które były w mocy trolla górskiego. Dzisiaj ma się odbyć wesele dwóch najstarszych księżniczek. Chłopak spytał, czy najmłodsza królewna też zostanie poślubiona. Sługa odparł, że nie chce nikogo, wciąż płacze i nikt nie zna powodu jej rozpaczy. Uradował się pastuszek, bo przekonał się, że jego ukochana pozostała mu wierna. Podążył więc na zamek i kazał powiedzieć królowi, że przyszedł gość, który pragnie urozmaicić uroczystości weselne i pokazać swe psy. Król rozkazał przyjąć obcego jak najlepiej. Gdy chłopak wszedł do komnaty, wszyscy goście weselni zaczęli podziwiać jego zachowanie i męską urodę. Wszyscy zauważyli, że rzadko spotyka się takich postawnych chłopców. A królewny od razu go poznały, poderwały się od stołu i rzuciły mu się w objęcia. Królewicze zaś zmiarkowali, że nie wyjdzie im na zdrowie, jeśli choć chwilę tu jeszcze zostaną. Po-tem królewny zwróciły się do ojca i opowiedziały, jak to pastuszek je uratował i wszystko, co się wydarzyło. A jako dowód odszukały w jego puklach swoje złote pierścienie. Gdy król usłyszał, że obaj królewicze uciekli się do zdrady 22 Zaczarowany dzban 337 i krętactwa, niezwykle się rozgniewał i kazał wypędzić ich ze swojego grodu. A prawdziwego wybawcę królewien otoczono wielkim szacunkiem, na który zresztą w pełni zasłużył. Tego samego dnia odbył się też jego ślub z najmłodszą królewną. Gdy po śmierci króla obrano młodzieńca władcą całego państwa, okazał się wspaniałym królem. Żyje tam ze swą piękną królową i rządzi aż po dziś dzień. A co dalej, nie wiem, bo mnie tam już nie było. Ślepy kapitan W połowie osiemnastego wieku kapitan N. Pettersson płynął z Góteborga do Hiszpanii po sól. Prowadził wielki bryg należący do kilku kupców z wyżej wymienionego miasta. W Hiszpanii załadował statki solą i mając sprzyjający wiatr, wracał do domu pewien, że wkrótce zawita tu jeszcze raz i zabierze nowy ładunek tego samego towaru. Gdy już odpłynęli daleko w morze, statek raptem stanął, jakby zatrzymany niewidzialną siłą. Ponieważ nie słyszano żadnego uderzenia, a statek zatrzymał się łagodnie i stał zupełnie nieruchomo, wywnioskowano, że nie trafił na skałę ani na nic podobnego. Kapitan i wszyscy znajdujący się na pokładzie spoglądali na siebie z przerażeniem, nie wiedząc, jak to wszystko wytłumaczyć. Kiedy rozważali w skupieniu to wydarzenie, zjawił się nagle przed nimi starzec, który odezwał się do kapitana w ten oto sposób: — Nie obawiaj się, kapitanie! Nic się wam złego nie przytrafi, jeżeli tylko zgodzi się pan na moją prośbę. Wiem, że wiezie pan sól na statku. Chcę kupić wszystko albo przynajmniej większą ilość. Otrzyma pan za to sowitą zapłatę. Kapitan odmawiał, tłumacząc, że ani sól, ani statek nie należą do niego, lecz do kilku kupców ze Szwecji, i że on nie może handlować cudzym towarem. Starzec rzucił na niego gniewne spojrzenie i rzekł: 338 — To chyba nie ma znaczenia, czy sól sprzedasz mnie, czy komuś innemu, jeśli dostaniesz za nią należną zapłatę. Dostaniesz tyle, ile zażądasz za każdą beczkę, i wiedz, że dopóty nie ruszysz z miejsca, dopóki nie spełnisz mojego życzenia. Kapitan czuł się wyraźnie osaczony przez tego niezwykłego kupca i nie próbował dłużej odmawiać jego prośbie. — Gdzie mam wyładować sól? — spytał kapitan, rozglądając się z wyraźnym niepokojem. — Zrzuć ją tutaj! — rzekł staruch i wskazał prawą ręką za burtę statku. — Ile beczek pan sobie życzy ? — spytał kapitan, spoglądając ze zdziwieniem na starca. — Powiem, gdy będzie dosyć — rzekł — ale natychmiast zabierajcie się do wyładowywania. Od razu zaczęto wykonywać polecenie starca, pracując spokojnie i w milczeniu. Gdy wyładowano już chyba z kilkaset beczek, starzec rozkazał, by przestali: — Wystarczy. Muszę się tym zadowolić, choć przydałoby mi się wszystko — rzekł starzec. — A teraz, który z was, chłopcy, zechce pójść ze mną po zapłatę? — spytał starzec. — Nikomu nie stanie się żadna krzywda. Wszyscy stali w milczeniu i spoglądali po sobie. Kapitan chciał zrzec się zapłaty, bo zaczął wątpić w pomyślne zakończenie sprawy. W końcu wystąpił jeden z marynarzy i zgodził się pójść ze starcem. — Dokąd mam iść? — spytał marynarz trochę drżącym głosem. — Skacz za mną bez obaw! — nakazał starzec. Po chwili obaj zniknęli w falach. — Teraz przepadł i marynarz, i staruch — rzekł kapitan z powątpiewaniem w głosie. — Myślę, że nigdy nie ujrzymy żadnego z nich. — Musimy zachować spokój, kapitanie, i czekać, co będzie dalej — odezwał się któryś z marynarzy. Tymczasem marynarz, skoczywszy do morza, znalazł się na górze soli pośród zielonej łąki, gdzie pasło się kilkaset sztuk bydła. 22* 339 — Czy widzisz to bydło? — spytał starzec, wskazując ręką na łąkę. — Widzę je bardzo dobrze — odparł marynarz, spoglądając ostrożnie. — No, więc — rzekł starzec — czy uważasz, że nie jest mi potrzebna sól, jeżeli mam zamiar ubić całe to bydło? — Oczywiście, potrzeba ci dużo soli — potwierdził marynarz, wchodząc za starcem do pięknej komnaty w dużej budowli, bogato urządzonej wspaniałymi sprzętami. — Siądź, przyjacielu! — rzekł staruszek, podchodząc do dużego stołu pod oknem. Wyciągnął dużą szufladę pełną pieniędzy. — Podejdź, dostaniesz zapłatę za sól! A tu dla ciebie kilka talarów napiwku za to, żeś się nie bał — dodał starzec. Marynarz przyjął pieniądze z wdzięcznością i włożył je ostrożnie do kieszeni. W tej samej chwili do komnaty weszła piękna kobieta, chyba pani tego domu, w towarzystwie drugiej, starszej niewiasty. — Przynieś kielich wina dla tego zucha — odezwał się starzec do młodej kobiety, która natychmiast wyszła bez słowa i po chwili wróciła z wielkim pucharem w ręku. — Pij! — rzekł starzec. — Nie bój się. Marynarz odmówił, gdyż bał się, że po wypiciu napoju może mu się przytrafić coś złego. Ale staruszek powtórzył prośbę, zapewniając, że nic mu się nie stanie. Marynarz nie odważył się dłużej odmawiać, bo bardziej niż napoju bał się staruszka. Ujął więc kielich drżącymi rękami i oddawszy się opiece boskiej, wypił wino, które smakowało mu wspaniale. Teraz marzył tylko o znalezieniu się na statku i o tym, by szczęśliwie wydostać się na górę. — Chodź za mną z powrotem na górę soli — rzekł staruszek — a wnet wydostaniesz się stąd. W tej samej chwili, gdy weszli na górę soli, marynarz znalazł się na pokładzie. Zobaczywszy go, wszyscy zaniemówili. Opowiedział dokładnie całe zdarzenie i wręczył kapitanowi zapłatę za sól. Statek znów zaczął płynąć, żeglując jakby trochę szybciej niż 340 przedtem w dal i szczęśliwie zatrzymał się dopiero w Góteborgu. Kapitan żeglował jeszcze przez wiele, wiele lat i często mijał to samo miejsce, ale już nic podobnego więcej mu się nie przytrafiło. Po kilku latach kapitan osiadł w parafii Sandsjo w Smalandzie, prawdopodobnie zmęczony długimi morskimi podróżami. Pewnego razu na targu w Sandsjo spostrzegł tego samego staruszka, który kupił od niego sól na wodach hiszpańskich. Podszedł więc doń i przyjaźnie go pozdrowił: — Dzień dobry, szlachetny staruszku, dziękuję za ostatnie spotkanie! Mieszka pan tu w Smalandzie? Starzec zmierzył go uważnym spojrzeniem i spytał: — Czy naprawdę mnie widzisz? — Tak, oczywiście — rzekł kapitan Pettersson. — No, właśnie. Ponieważ na mój widok nie mogłeś utrzymać języka za zębami, nigdy więcej nie ujrzysz już światła dnia. I w tym momencie kapitan oślepł. Pewna wdowa, doktorowa, która jeszcze żyje — urodzona w parafii Froderyd — w czasach swego dzieciństwa rozmawiała z kapitanem Petterssonem, który podał to zdarzenie jako prawdziwą przyczynę swej ślepoty. Był wtedy już bardzo stary, kompletnie ślepy i często opowiadał tę historię. O dziesięciu duszkach-służkach Dawno temu mieszkali w Gullbjers chłop i baba, którzy mieli córkę Elsę. Ponieważ była jedynaczką, rodzice bardzo ją rozpieszczali i starali się spełniać jej każdą zachciankę. Gdy tylko skończyła naukę religii, posłali ją do miasta, by nauczyła się szyć i nabyła miejskich obyczajów, ale nauczyła się tam tylko ładnie ubierać i bardziej niż dotąd unikać robót domowych i ciężkiej pracy. Kiedy miała już dwadzieścia lat, zaczął się do niej zalecać pe- 341 wien pracowity, porządny i uczciwy chłop, Gunnar z Fridarve, i nim upłynęło kilka miesięcy, pobrali się. Na początku wszystko Elsę cieszyło i radowało, ale wnet znudziło się jej to ciągłe dreptanie po domu. Pewnego ranka, na krótko przed świętami Bożego Narodzenia, w gospodarstwie Gunnara zrobił się nagle ruch i zamieszanie. Ledwo Elsa zdążyła wstać z łóżka, wszedł parobek Olle i rzekł: — Droga gospodyni, chyba już przygotowaliście dla nas torbę wieczorem zwieźć drzewo. z jedzeniem, bo musimy ruszać do lasu, jeśli mamy zdążyć przed — Droga gospodyni, już rośnie ciasto na placek — zawołała w drzwiach służąca — byłoby bardzo dobrze, gdyby gospodyni chciała tam przyjść. Rzeźnik Zakris, który przed chwilą zarżnął wielkiego wieprza i kilka prosiaków, zajrzał właśnie, by wedle zwyczaju wychylić jednego, a stara Brita wpadła z rozpędem po pakuły na knoty do świec. W końcu przyszedł sam Gunnar, niezadowolony z tego, że parobcy jeszcze nie ruszyli do lasu. — Moja świętej pamięci matka — rzekł poważnie — zawsze wszystko przygotowywała poprzedniego wieczora, gdy było wiadomo, że parobcy mają skoro świt zabrać się do roboty, i ciebie też o to prosiłem, droga Elso! Jeszcze jedno, — nie zapominaj 0 krosnach, moja droga! Zostało ci już tylko kilka łokci do utkania 1 nie przystoi, żeby krosna stały i zawadzały w naszej nowej izbie przez święta! Teraz jednak Elsa straciła już cierpliwość. Z wielkim impetem wypadła z kuchni, wbiegła do nowej izby, zamknęła za sobą drzwi na klucz i zanosząc się płaczem, rzuciła się na kanapę. — Nie, już dłużej nie wytrzymam tego niewolniczego żywota! — krzyczała. — Kto by mógł spodziewać się tego, że Gunnar zechce zrobić ze mnie kuchtę, która będzie musiała wszystko sama przygotowywać i robić. O, ja nieszczęśliwa! Czy nikt nie może mnie, biednej kobiety, wspomóc i pocieszyć? — Ja mogę — rozległ się poważny głos i stanął przed nią stary 342 człowieczek o śnieżnobiałych włosach, w kapeluszu z szerokim rondem na głowie. — Nie bój się! — mówił dalej. — Przychodzę ci z pomocą, o którą właśnie prosiłaś. Jestem Staruszkiem z Hoberg. Znam twoją rodzinę od dziesiątego i jedenastego pokolenia. To właśnie twój pradziad prosił mnie kiedyś, bym został ojcem chrzestnym jego pierworodnego syna. Nie mogłem wtedy przyjść na chrzciny, ale dałem uczciwy podarek, jak przystało na chrzestnego, nie chcąc być gorszy od innych. To srebro, które wtedy podarowałem, nie przyniosło błogosławieństwa, tylko pychę i lenistwo. Potem twój ród zbiedniał, lecz nadal panują w nim pycha i lenistwo. Ale mimo to pomogę ci, bo w duszy jesteś dobra i skromna. Narzekasz na swój chłopski żywot — mówił dalej po kilku chwilach ciszy — a bierze się to stąd, że nie przyzwyczaiłaś się do pracy. Dam ci dziesięć posłusznych sług, które będą ci pomagać i wiernie podążać za tobą w twych zajęciach. Potrząsnął swym płaszczem i wyskoczyło spod niego dziesięć śmiesznych małych stworzeń, które zabrały się za porządki w izbie. — Wyciągnij ręce! — rozkazał staruszek. Elsa wyciągnęła do niego drżące ręce, on zaś rzekł: Kciuczaku, Lizaku, Długasiński, Serdeczny, Maluchu! Śmieszny Piotrusiu, szybko na miejsca! I w mig duszki-służki skryły się w palcach Elsy, a sam staruszek też gdzieś się podział. Młoda kobieta usiadła i wpatrzyła się w swe ręce, ale wnet poczuła wielką ochotę do pracy. — Oto siedzę i śnię — zawołała niezwykle wesoło — a już zrobiła się siódma. Wszyscy tam w chacie na mnie czekają! I Elsa spiesznie wyszła i zabrała się do pracy. I nie tylko tego dnia, ale co dzień szła do swych zajęć jak do 343 tańca. Nikt nie wiedział, co się stało, ale wszyscy byli zadziwieni tą nagłą przemianą. I nikt nie był weselszy i bardziej zadowolony niż młoda gospodyni, dla której praca stała się teraz potrzebą. Przy pomocy jej rąk dom stawał się coraz milszy i wkrótce zapanował w nim dobrobyt. Wilkołak Żył sobie kiedyś władca wielkiego królestwa. Miał piękną żonę i córkę jedynaczkę. Mała była dla rodziców oczkiem w głowie i kochali ją ponad wszystko, często wyobrażając sobie, jaką to będą z niej mieli pociechę, gdy dorośnie. Ale wydarzenia potoczyły się inaczej, niż sobie życzyli, bo zanim królewna dorosła, matka jej, królowa, bardzo ciężko zachorowała i umarła. Łatwo sobie wyobrazić, jaki smutek zapanował nie tylko na dworze królewskim, ale w całym królestwie, gdyż wszyscy szczerze kochali królową. A król wpadł w taką rozpacz, że postanowił się więcej nie żenić. Odtąd jego jedyną nadzieją i radością była mała królewna. Upłynęło sporo czasu, królewna rosła i piękniała z każdym dniem i dostawała od swego ojca wszystko, czego tylko zapragnęła. Na dodatek wyznaczono wiele dam dworu, by jej towarzyszyły i spełniały każdy rozkaz. Wśród nich znajdowała się też pewna wdowa, która miała dwie córki. Miło wyglądała i miała dar wymowy. Do tego była łagodna i delikatna w obejściu, ale serce jej było zakłamane i pełne intryg. Po śmierci królowej zaczęła zaraz myśleć, jak zostać małżonką króla, pragnąc, by jej córki żyły jak królewny. Mając to na uwadze, zaczęła przymilać się do królewny, wychwalać ją pod niebiosa za wszystko, co zrobiła czy powiedziała, nie zapomniawszy jednak nigdy dodać na końcu, jak by wszyscy byli szczęśliwi, gdyby król poszukał sobie nowej małżonki. Często o tym rozmawiały na początku i pod koniec dnia, i z czasem królewna nie mogła o niczym innym myśleć, jak tylko o tym, co mówiła jej dama dworu. Spy- 344 tała kiedyś, kto jej zdaniem najbardziej nadawałby się na królewską małżonkę. Dama odparła słodkimi jak miód słowami: — Nie bardzo wypada mi radzić w takiej sprawie, ale powinien wybrać na królową tę, która będzie dobra dla małej królewny. I jedno wiem, gdyby mnie spotkało to szczęście, o niczym innym nie myślałabym, jak tylko o tym, by zadowolić królewnę. Gdy zechciałaby umyć swe ręce, jedna z moich córek trzymałaby miskę z wodą, druga podawałaby ręcznik. Wiele takich rzeczy naopowiadała królewnie, która jak wszystkie dzieci, chętnie wierzyła w to, co się jej mówiło. Dni upływały, a córka, nie dając królowi spokoju, ciągle prosiła, by poślubił piękną damę dworu. Choć król się nie zgadzał, córka nalegała i ciągle o tym mówiła dokładnie tak, jak nauczyła ją tego chytra dworka. I gdy pewnego dnia znów zaczęła mówić to samo, król wybuchnął: — Widzę, że musi się w końcu stać to, co sobie wbiłaś do głowy, choć jest to wbrew mojej woli. Ożenię się więc, ale pod jednym warunkiem. — Co to za warunek? — spytała królewna i bardzo się ucieszyła. — Jeśli ożenię się znowu — rzekł król — to zrobię to tylko pod wpływem twoich nieustannych nalegań. Musisz więc obiecać mi, że jeśli w przyszłości będziesz niezadowolona ze swej macochy albo ze swych przyrodnich sióstr, to oszczędzisz mi swoich narzekań i biadań. Królewna przyrzekła i uradzono, że król poślubi damę dworu i uczyni ją panią całego królestwa. Czas mijał i królewna wyrosła na najpiękniejszą pannę w kraju. Za to córki królowej były nie tylko szkaradnej urody, ale miały zły charakter i nikt nigdy nie powiedział o nich dobrego słowa. Ze wschodu i z zachodu bez przerwy zjeżdżali konkurenci do ręki królewny, ale nie znalazł się nikt, kto by chciał zalecać się do córek królowej. Macocha nie dawała nic po sobie poznać i nadal pozostała ugrzeczniona i pokorna, ale w sercu tłumiła wielką złość. Wśród zalotników znalazł się królewicz z innego królestwa. Był 345 młody i odważny, a ponieważ serdecznie kochał królewnę, przyjęła jego oświadczyny i przyrzekła mu wierność i szacunek. Królowa patrzyła na to wszystko niechętnie, bo spodziewała się, że królewicz poślubi jedną z jej własnych córek. Postanowiła więc, że młodej pary nigdy nie zostawi sam na sam, i od tej pory myślała tylko, jak zniszczyć i ich, i ich miłość. Wnet nadarzyła się okazja. Nadeszła wieść, że nieprzyjaciel napadł na kraj i król musiał wyruszyć na wojnę. Teraz królewna mogła się przekonać, jaką naprawdę ma macochę, bo zaledwie wyjechał król, królowa pokazała swój prawdziwy charakter. Stała się tak twarda i złośliwa, jak przedtem była miła i we wszystkim ustępliwa. Nie było dnia, żeby królewna nie musiała wysłuchiwać urągań i przykrych słów, a córki królowej naśladowały matkę w złośliwości. Ale jeszcze gorszy los spotkał narzeczonego królewny, młodego królewicza. Pewnego dnia pojechał na polowanie i zabłądził, oddalając się od swych ludzi. Wtedy królowa użyła czarów i zamieniła go w wilkołaka, by do końca swych dni biegał po lesie. Nadszedł wieczór, a królewicz nie dawał o sobie znaku życia, ludzie jego wrócili do domu i można się domyśleć, jaki zapanował smutek, gdy księżniczka dowiedziała się o wszystkim. Zalewała się łzami i lamentowała dniem i nocą, i nie można jej było pocieszyć. A królowa śmiała się z jej żałoby i cieszyła się w swym przewrotnym sercu, że wszystko stało się zgodnie z jej życzeniem. Pewnego dnia, gdy królewna siedziała sama w izbie niewieściej, zapragnęła udać się do lasu, tam gdzie zaginął królewicz. Poprosiła więc macochę, by pozwoliła jej pójść do gaju, gdzie mogłaby ukoić swój głęboki smutek. Początkowo królowa nie chciała na to przystać, bo zawsze wolała sprzeciwiać się czemuś, niż wyrazić na to zgodę, lecz królewna tak pięknie prosiła, że macocha nie mogła odmówić. Ale kazała jednej ze swych córek pilnować jej. Z tego powodu wybuchła okropna kłótnia, gdyż żadna z sióstr nie chciała się zgodzić, bo co to za przyjemność iść za taką, co bez przerwy płacze. Ostatecznie królowa musiała zadecydować i kazała jednej iść z królewną, choć ta się temu stanowczo sprzeciwiała. 346 Panny oddaliły się od dworu królewskiego i weszły w las. Królewna chodziła wśród drzew, słuchała śpiewu ptaszków i myślała o swym oblubieńcu, którego tak kochała i którego teraz utraciła. A z tyłu cały czas szła córka królowej i złościła się w sercu na królewnę i jej bezmierny smutek. Wędrując tak, doszły w końcu do małej chaty, która stała głęboko w ciemnym borze. Wtedy królewna poczuła wielkie pragnienie i poprosiła siostrę, by ta udała się z nią do chatki po łyk wody. Ale córka królowej wpadła w jeszcze gorszy humor i rzekła: — Nie dość, że wlokę się za tobą aż tu na bezludzie, to chcesz jeszcze, bym ja, księżniczka, weszła do takiej nory? O nie, moja stopa nigdy tam nie stanie. Jeśli chcesz, możesz iść sama. Królewna, nie zastanawiając się, uczyniła zgodnie z życzeniem przyrodniej siostry i poszła do chatki. Gdy przestąpiła próg, ujrzała kobietę siedzącą na ławie, a tak starą, że aż trzęsła się jej głowa. Królewna pozdrowiła ją grzecznie, tak, jak to miała w zwyczaju: — Dobry wieczór, droga matko! Czy mogłabyś dać mi łyk wody? — Z przyjemnością — odparła starucha. — Kim jesteś, żeś trafiła pod mój niski dach i tak pięknie mnie witasz? Królewna odparła zgodnie z prawdą, że jest córką króla i wyszła pocieszyć się i ukoić swą wielką żałobę. — A cóż masz za zmartwienie? — spytała starucha. — Będę się zawsze smuciła i już nigdy nie będę wesoła — rzekła księżniczka — bo utraciłam mego jedynego przyjaciela i Bóg wie, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Opowiedziała, co się stało, a łzy ciurkiem płynęły jej z oczu, tak że każdy ulitowałby się nad nią. Gdy skończyła, starucha rzekła: — Dobrze się stało, że opowiedziałaś mi o swej krzywdzie. Dużo przeżyłam i może będę mogła ci coś doradzić. Gdy będziesz stąd odchodziła, ujrzysz lilię rosnącą w ziemi. Ale ta lilia nie jest jak inne i ma wiele cudownych właściwości. Szybko więc ją zerwij! Dobrze będzie, jeśli ci się to uda, bo zaraz potem zjawi się z pewnością ten, kto powie ci, co czynić dalej. 347 I Gdy królewna wyszła, usłyszała wiele obelg od siostry, co zresztą było do przewidzenia, ale nie zważała na to, myśląc tylko, jak znaleźć kwiat, o którym mówiła starucha. Poszła więc przed siebie lasem, aż nagle ujrzała piękną białą lilię. Ucieszyła się niezmiernie i podbiegła ją zerwać. Ale lilia w tym samym momencie znikła i pojawiła się trochę dalej. Królewna niezmiernie tym przejęta nie słuchała krzyków swej przyrodniej siostry, tylko biegła coraz dalej. Ale za każdym razem, gdy chciała zerwać lilię, ta momentalnie znikała i znowu ukazywała się trochę dalej z przodu. Tak upłynęło sporo czasu, a królewna wchodziła coraz dalej w głęboki las. Lilia to ukazywała się, to znikała, świecąc jaśniej i piękniej. Królewna dotarła w końcu do ogromnej skały i gdy spojrzała w górę, ujrzała rosnący na samym wierzchołku, mieniący się, biały i piękny jak najjaśniejsza gwiazda kwiat. Zaczęła się więc wspinać na górę, nie zważając ani na pnie, ani na kamienie, które leżały na drodze. Gdy weszła wreszcie na szczyt góry, lilia nie ruszyła się już, więc królewna schyliła się i zerwawszy kwiat, ukryła go na piersi. A była tak uradowana, że zapomniała o przyrodniej siostrze i o wszystkim na świecie. Córka królewska długo nie mogła się napatrzyć na piękną lilię. Nagle przypomniała sobie o macosze i pomyślała o tym, co usłyszy od niej, gdy wróci do domu po tak długiej nieobecności. Rozejrzała się więc wokoło, chcąc znaleźć drogę powrotną, lecz gdy spojrzała za siebie, słońce już zachodziło i jego ostatnie blaski błądziły jeszcze tylko na szczycie góry. A w dole stał tak ciemny i ponury bór, że nie miała dość odwagi przedzierać się tamtędy. Bardzo się zmartwiła, bo nie widziała innego wyjścia, jak zostać na noc tam, gdzie była. Usiadła więc na kamieniu, podparła ręką głowę i zapłakała, ciągle myśląc o złej macosze, o siostrach przyrodnich i o wszystkich wymówkach, jakie usłyszy w domu, i o ojcu królu, który jest daleko, i o swym najdroższym, którego już nigdy więcej nie spotka. Jej rozpacz była tak wielka, że nie czuła nawet, jak łzy spływają jej po policzkach. Nadeszła noc, zapadła ciemność, gwiazdy wschodziły i zacho- 348 ...,. kamieniu, podparła o złej macosze, o siostrach przy-ch, jakie usłyszy w domu, i o oj-swym najdroższym, którego już >acz była tak wielka, że nie czuła (liczkach. 'ść, gwiazdy wschodziły i zacho- Rób to, co każe, a nie pożałujesz! '^"łCrólewna odwróciwszy głowę, wrzuciła lilię do bul garnka, choć bardzo się do niej przywiązała i polubiła te: kwiat. Jednocześnie z lasu dobiegł przytłumiony ryk, jakby zwierza. Ryk, który słychać było coraz bliżej, przeszedł rażające wycie, że aż echo rozlegało się po całej okolic] i Gdy królewna wyszła, usłyszała wiele obelg od siostry, co zresztą było do przewidzenia, ale nie zważała na to, myśląc tylko, jak znaleźć kwiat, o którym mówiła starucha. Poszła więc przed siebie lasem, aż nagle ujrzała piękną białą lilię. Ucieszyła się niezmiernie i podbiegła ją zerwać. Ale lilia w tym samym momencie znikła i pojawiła się trochę dalej. Królewna niezmiernie tym przejęta nie słuchała krzyków swej przyrodniej siostry, tylko biegła coraz dalej. Ale za każdym razem, gdy chciała zerwać lilię, ta momentalnie znikała i znowu ukazywała się trochę dalej z przodu. Tak upłynęło sporo czasu, a królewna wchodziła coraz dalej w głęboki las. Lilia to ukazywała się, to znikała, świecąc jaśniej i piękniej. Królewna dotarła w końcu do ogromnej skały i gdy spojrzała w górę, ujrzała rosnący na samym wierzchołku, mieniący się, biały i piękny jak najjaśniejsza gwiazda kwiat. Zaczęła się więc wspinać na górę, nie zważając ani na pnie, ani na kamienie, które leżały na drodze. Gdy weszła wreszcie na szczyt góry, lilia nie ruszyła się już, więc królewna schyliła się i zerwawszy kwiat, ukryła go na piersi. A była tak uradowana, że zapomniała o przyrodniej siostrze i o wszystkim na świecie. Córka królewska długo nie mogła się napatrzyć na piękną lilię. Nagle przypomniała sobie o macosze i pomyślała o tym, co usłyszy od niej, gdy wróci do domu po tak długiej nieobecności. Rozejrzała się więc wokoło, chcąc znaleźć drogę powrotną, lecz gdy spojrzała za siebie, słońce już zachodziło i jego ostatnie blaski błądziły jeszcze tylko na szczycie góry. A w dole stał tak ciemny i ponury bór, że nie miała dość odwagi przedzierać się tamtędy. Bardzo się zmartwiła, bo nie widziała innego wyjścia, jak zostać na noc tam, gdzie była. Usiadła więc na kamieniu, podparła ręką głowę i zapłakała, ciągle myśląc o złej macosze, o siostrach przyrodnich i o wszystkich wymówkach, jakie usłyszy w domu, i o ojcu królu, który jest daleko, i o swym najdroższym, którego już nigdy więcej nie spotka. Jej rozpacz była tak wielka, że nie czuła nawet, jak łzy spływają jej po policzkach. Nadeszła noc, zapadła ciemność, gwiazdy wschodziły i zacho- 348 dziły, a królewna, ciągle siedząc w tym samym miejscu, szłoehała.-Y/tem usłyszała głos: — Dobry wieczór, piękna panno! Co robisz tu samotna i dlaczego rozpaczasz? Aż podskoczyła ze zdziwienia, czemu nie można się dziwić. Lecz gdy się rozejrzała, zauważyła malutkiego, niepozornego człowieczka kłaniającego się pokornie, i odparła: —^ Jestem smutna i chyba już nigdy się nie rozweselę. Straciłam ukochanego, a do tego zabłądziłam w lesie i boję się terazs by nie zjadły mnie dzikie zwierzęta. — Nie smuć się tym — rzekł stary. — Jeśli będziesz mi posłuszna we wszystkim, co powiem, to pomogę ci. Królewna zgodziła się, bo czuła się opuszczona przez wszystkich na świecie. Stary wyjął krzesiwo i rzekł: — Piękna panno! Przede wszystkim roznieć ogień. Córka królewska uczyniła, jak kazał. Nazbierała mchu, gałązek i suchych patyków, skrzesała ogień i na szczycie góry rozpaliła ognisko, którego płomień wzbił się wysoko w niebo. Gdy już to zrobiła, stary rzekł: — Idź przed siebie tym zboczem. Tam dalej znajdziesz garnek pełen smoły. Przynieś go tutaj! Królewna uczyniła i to, a stary ciągnął dalej: — Postaw garnek na ogniu! Królewna uczyniła i to. Gdy smoła zaczęła bulgotać, stary rzekł: —¦ Wrzuć lilię do garnka! Wydało się to królewnie zbyt wielką ofiarą, prosiła więc, jak umiała najpiękniej, by mogła zachować lilię, ale stary rzekł: — Czy nie obiecałaś słuchać mnie we wszystkim, co mówię? Rób to, co każę, a nie pożałujesz! Królewna odwróciwszy głowę, wrzuciła lilię do bulgocącego garnka, choć bardzo się do niej przywiązała i polubiła ten piękny kwiat. Jednocześnie z lasu dobiegł przytłumiony ryk, jakby dzikiego zwierza. Ryk, który słychać było coraz bliżej, przeszedł w przerażające wycie, że aż echo rozlegało się po całej okolicy. Oprócz 349 tego słychać było trzaski i łamanie drzew, a gdy krzewy się rozchyliły, królewna ujrzała wielkiego szarego wilka pędzącego z lasu wprost na górę, na której siedzieli. Bardzo się przestraszyła i najchętniej rzuciłaby się do ucieczki. Ale stary rzekł: — Szybko biegnij na sam szczyt i wylej zawartość garnka na wilka, gdy znajdzie się na wprost nas. Wprawdzie królewna była tak oszołomiona tym wszystkim, że nie panowała nad sobą, ale uczyniła, jak kazał stary, wzięła garnek, wbiegła na szczyt góry i wylała smołę na wilka, akurat gdy znalazł się u stóp góry. I stała się dziwna rzecz, bo zaledwie to uczyniła, wilk zmienił postać. Opadła z niego wielka szara skóra i zamiast żarłocznego dzikiego zwierza zobaczyła pięknego młodzieńca zdążającego na szczyt górski. A gdy królewna oprzytomniała, rozpoznała w nim swego ukochanego, który był zamieniony w wilkołaka. Można sobie wyobrazić, co działo się potem. Królewna wyciągnęła ręce i nie mogła ani pytać, ani odpowiadać, tak była zaskoczona i szczęśliwa. Królewicz szybko wbiegłszy na górę zbliżył się do niej i z miłością w sercu wziął ją w objęcia, dziękując, że go wyratowała. Nie zapomniał też o staruszku, lecz podziękował mu najpiękniej, jak umiał za pomoc. Potem usiedli razem na szczycie góry i czule ze sobą rozmawiali. Królewicz opowiedział o tym, jak go zamieniono w wilkołaka i o całej biedzie, której doznał, ganiając po lesie. A córka królewska opowiadała o żałobie i o łzach, jakie wylała, gdy jego nie było. Tak przesiedzieli całą noc, aż gwiazdy zaczęły gasnąć nad ranem i zrobiło się widno. Gdy wzeszło słońce, u stóp góry ujrzeli szeroką drogę prowadzącą na dwór królewski. Ze szczytu roztaczał się wspaniały widok na wszystkie strony świata. Wtedy stary rzekł: — Piękna panno, spójrz! Czy widzisz tam coś w dali? — Widzę jeźdźca na spienionym rumaku. Jedzie przed siebie drogą, co koń wyskoczy. Stary rzekł: 350 — To jest goniec twego ojca, który jedzie z tyłu z całym swym zbrojnym orszakiem. Królewna niezmiernie się ucieszyła i chciała zbiec na dół na spotkanie ojca. Ale stary powstrzymał ją, mówiąc: — Poczekaj! Jeszcze pora nie nadeszła. Najpierw zobaczymy, co się stanie. Po jakimś czasie, gdy jasne promienie słońca oświetliły dwór królewski w dole, stary rzekł: — Piękna panno, spójrz! Czy widzisz coś tam w dali? — Widzę mnóstwo ludzi wychodzących z dworu mego ojca — odparła królewna — jedni ruszają przed siebie, a inni ciągną do lasu. Stary rzekł: — To służba twojej macochy. Właśnie wysyła część na powitanie króla, a drugą część do lasu, na poszukiwanie ciebie. Usłyszawszy to, córka królewska zaniepokoiła się i nie chcąc dłużej zwlekać, prosiła, by mogła zejść na dół. Ale stary powstrzymał ją i rzekł: — Jeszcze pora nie nadeszła! Zobaczymy najpierw, co będzie dalej. Znów upłynęło trochę czasu, a królewna nie spuszczała oka z drogi, którą miał nadjechać król. Wtedy stary rzekł: — Piękna panno, spójrz! Czy widzisz coś tam w dali? — Na dworze mego ojca panuje wielki ruch — odparła królewna — oto przystrajają cały zamek na czarno. — To twoja macocha ze sługami. Chcą przekonać twego ojca, że umarłaś. Słowa te zakłuły ją w serce, więc poprosiła bardzo pięknie: — Pozwól mi pójść, pozwól mi pójść, bym mogła oszczędzić ojcu tego bólu. Ale staruszek powstrzymał ją, mówiąc: — Nie, poczekaj! Jeszcze pora nie nadeszła. Zobaczymy wpierw, co się dalej stanie. Znów upłynęło trochę czasu, słońce wzniosło się wysoko, i nad polami i lasami falowało ciepłe powietrze, a królewięta wraz ze 351 staruszkiem siedzieli wciąż na górze. I wtedy ujrzeli, jak daleko na horyzoncie pojawiła się mała chmurka. Chmurka ta rosła i rosła i, w miarę jak się zbliżała, można było zauważyć błyszczące zbroje, kiwające się hełmy i powiewające sztandary, usłyszeć szczęk mieczy i parskanie koni, i w końcu w jednym ze sztandarów rozpoznali proporzec królewski. Można sobie wyobrazić, jak uradowała się królewna. Zapragnęła zejść na dół i pozdrowić ojca. Ale stary powstrzymał ją, mówiąc: — Spójrz, piękna panno! Czy widzisz coś obok dworu królewskiego? — Tak, widzę macochę i siostry przyrodnie, jak wychodzą odziane w czerń, zasłaniają twarze białymi chustami i gorzko płaczą — odparła królewna. Stary odezwał się: — Udają, że płaczą po twojej śmierci. Poczekaj jeszcze trochę! Za chwilę zobaczymy, co będzie się dalej działo. Potem stary spytał ponownie: — Piękna panno, spójrz! Czy widzisz coś tam w dali? — Tak — odparła królewna — widzę, jak niosą czarną trumnę. Teraz ojciec każe ją otworzyć. A oto królowa i jej córki padają na kolana, a mój ojciec wznosi nad nimi miecz. Stary rzekł: — Król chciał ujrzeć twe zwłoki i macocha była zmuszona przyznać się do wszystkiego. Gdy królewna to usłyszała, znowu zaczęła pięknie prosić: — Pozwól mi zejść, pozwól mi zejść, bym pocieszyła ojca w smutku. Ale stary powstrzymał ją, mówiąc: — Posłuchaj mej rady i zostań tu chwilę. Nie widzieliśmy jeszcze, jak się to wszystko zakończy. Znów upłynęło trochę czasu, a królewna, królewicz i mały staruszek ciągle siedzieli na górze. Stary powiedział: — Spójrz, piękna panno! Czy widzisz coś tam w dali? — Tak — odparła królewna — widzę ojca i macochę, i przyrodnie siostry, jak wyruszają ze wszystkimi swoimi ludźmi. 352 I Stary ozwał się: — Wyruszyli, by cię odszukać. Teraz zejdź na dół i przynieś tu wilczą skórę leżącą tam, w rozpadlinie. Królewna uczyniła, jak kazał. Stary mówił dalej: — Stań na samym szczycie! Królewna uczyniła również i to. A po chwili ujrzeli, jak królowa i jej córki zbliżają się drogą właśnie do stóp góry, na której siedzieli. Wtedy stary rzekł: — Rzuć na dół wilczą skórę! Królewna nie odważyła się sprzeciwić i rzuciła skórę, jak kazał stary. Skóra spadła akurat na złą macochę i jej obydwie córki. I stała się dziwna rzecz, bo zaledwie skóra dotknęła tych trzech złych kobiet, w mgnieniu oka zmieniły one swe postacie* wydały straszliwy skowyt i stały się trzema okrutnymi wilkoła-kami, które całym pędem pognały w głąb dzikiego lasu. Zaledwie się to stało, król zbliżył się ze swymi wojami do stóp góry. Gdy spojrzał na szczyt, ujrzał królewnę i osłupiał. Nie wierzył własnym oczom, myśląc, że to przywidzenie. Wtedy stary zawołał: — Piękna panno, pośpiesz się i zbiegnij uradować swego ojca! Królewnie nie trzeba było powtarzać tego dwa razy, złapała swego najdroższego za rękę i zbiegła na dół. Przypadła do piersi ojca i zapłakała ze szczęścia, zapłakał również młody książę i sam król, a wszyscy patrzyli ze wzruszeniem na ten piękny widok, jakim było ich spotkanie. Zapanowała ogromna radość i wśród wielu uścisków królewna opowiedziała o złej macosze i przyrodnich siostrach, o swym najdroższym i o całej krzywdzie, której doznała, a także o małym staruszku, który pomógł jej w cudowny sposób. Lecz gdy król odwrócił się, by mu podziękować, ten zniknął i dotąd nikt nie umie powiedzieć, kim był, ani dokąd poszedł. Król z całym orszakiem ruszył na zamek i wszyscy podczas drogi rozprawiali o małym staruszku i o przygodach królewny. Gdy przybyli do domu, król kazał przygotować wielką ucztę, sprosił 23 Zaczarowany dzban 353 zacnych i dzielnych mężów z całego królestwa i oddał młodemu księciu rękę córki. Bawiono się potem hucznie przez wiele dni, wznosząc toasty za pomyślność młodej pary. Ja też byłem na tej uczcie, a gdy przejeżdżałem konno przez las, wyszła mi naprzeciw wilczyca z dwoma małymi, rozdziawiając pysk i wydając przeraźliwy skowyt. Później dowiedziałem się, że była to macocha ze swymi złymi córkami. O zamku na złotych słupach Żyli sobie kiedyś w głębokim lesie chłop i baba. Mieli dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę i byli bardzo biedni, gdyż jedynym ich bogactwem była krowa i kot. Chłop i baba żyli ze sobą w ciągłej niezgodzie i zawsze jedno chciało czegoś innego niż drugie. Pewnego dnia baba ugotowała kaszy na wieczerzę. Kiedy kasza była już gotowa i każdy dostał swoją część, chłop chciał wyskrobać garnek. Ale baba ostro się sprzeciwiła, uważając, że nikt oprócz niej nie ma prawa tego robić. Wybuchła więc między nimi gwałtowna kłótnia, bo żadne nie chciało ustąpić drugiemu. Koniec był taki, że baba złapała garnek i pobiegła przed siebie, a chłop porwał warząchew i skoczył za nią. Ale bajka nie mówi, kto ostatecznie wyskrobał garnek. Minęło sporo czasu, a o rodzicach nie było nic słychać i dzieci nie widziały innego wyjścia, jak wyruszyć w świat w poszukiwaniu szczęścia. Uzgodniły, że podzielą majątek i każde ruszy w swoją stronę. Ale podział był niezmiernie trudny, bo była tylko krowa i kot, a każde chciało wziąć krowę. Gdy dzieci tak radziły, do dziewczynki przylazł kot, otarł się o jej kolana i zamiauczał: — Weź mnie! Weź mnie! Ponieważ chłopiec nie chciał zrezygnować z krowy, dziewczynka dała za wygraną i zadowoliła się kotem, no i rozstali się. Chłopiec wziął krowę i wyruszył w swoją stronę, a dziewczynka z kotem powędrowała ścieżką przez las i po pewnym czasie dotarła do wielkiego i wspaniałego dworu królewskiego. 354 Gdy znalazła się tam, kot powiedział: — Jeśli posłuchasz mojej rady, spotka cię szczęście. Dziewczynka całkowicie zaufała mądrości swego towarzysza i obiecała postąpić zgodnie z jego życzeniem. Wtedy kot rzekł, by zdjęła ubranie i weszła wysoko na drzewo, a on pójdzie na dwór królewski i powie, że zbójcy napadli na pewną królewnę i ograbili ją z klejnotów i ubrania. Dziewczyna uczyniła, jak jej poradził. Zdjęła stare łachmany i wlazła na drzewo, a kot zostawiając ją w strachu i niepewności, pobiegł przed siebie. Gdy król usłyszał, że obca księżniczka doznała krzywdy, natychmiast posłał pachołków, by zaprosili ją w gościnę. Obdarował ją też strojami i wszystkim, czego tylko potrzebowała, by się mogła godnie pokazać na dworze królewskim. Gdy przybyła tam, wszyscy zachwycili się jej urodą i wykwintnymi manierami, a królewicz tak ją polubił, że nie mógł bez niej żyć. Ale królowa przeczuwała podstęp i spytała, gdzie znajduje się dwór nadobnej królewny. Dziewczyna odpowiedziała tak, jak nauczył ją kot: — Mieszkam bardzo daleko stąd w siedzibie zwanej Kocim Zamkiem. Wyjaśnienie to nie wystarczyło starej królowej, postanowiła więc sprawdzić, czy obca panna rzeczywiście jest królewną. Udała się więc do komnaty gościnnej i zasłała łóżko dziewczyny miękkimi pierzynami z jedwabiu, ale pod prześcieradłem ukryła ziarno fasoli. „Jeśli to prawdziwa księżniczka — pomyślała — nie ujdzie to jej uwagi". Dziewczynę przyprowadzono później z wielkimi honorami do sypialni, ale kot widział, co uczyniła królowa i uprzedził o tym swą panią. Gdy nadszedł ranek, królowa weszła do sypialni i zapytała, jak spało się jej gościowi. Dziewczyna odparła tak, jak ją nauczył kot: — No tak, rzeczywiście spałam, bo byłam wielce zmęczona wędrówką, ale czułam się tak, jakbym miała pod sobą wielką górę, Lepiej rai się spało we własnym łóżku w Kocim Zamku. 23* 355 Królowa pomyślała, że panna musi być bardzo szlachetnie urodzona, ale postanowiła jeszcze raz ją wypróbować. Więc następnego wieczoru, zasławszy jej łóżko miękkimi pierzynami z jedwabiu, włożyła pod pierwszą pierzynę kilka ziarenek grochu. „Jeśli rzeczywiście jest królewną — pomyślała — na pewno to zauważy". Potem odprowadzono dziewczynę do sypialni z należnym ceremoniałem, ale kot zauważył podstęp królowej i ostrzegł swą panią. Gdy nastał ranek, królowa zapytała dziewczynę, jak jej się spało. Dziewczyna odparła, jak nauczył ją kot: — O tak, rzeczywiście spałam, bo byłam bardzo zmęczona. Ale czułam się tak, jakbym leżała na kamieniach. Lepiej mi się spało na Kocim Zamku. Chociaż dziewczyna dobrze przeszła i tę próbę, królowa wciąż nie mogła się pozbyć podejrzeń, że nie pochodzi ona ze znamienitego rodu. Gdy nadszedł trzeci wieczór, królowa znów weszła do komnaty gościnnej. Usłała łóżko dziewczyny miękkimi pierzynami z jedwabiu, a pod drugą pierzynę włożyła źdźbło słomy. „Jeśli to jest córka królewska — pomyślała — nie ujdzie to jej uwagi". Odprowadzono potem dziewczynę z wielkimi honorami do sypialni, ale kot zauważył podstęp królowej i ostrzegł swą panią. Gdy nadszedł ranek, królowa spytała dziewczynę, jak spało się jej tej nocy. Dziewczyna odparła, jak ją nauczył kot: — O tak, rzeczywiście spałam, bo byłam bardzo zmęczona. Ale czułam się tak, jakbym leżała na kłodzie drzewa. Lepiej się o mnie troszczono, gdy leżałam w swoim własnym łóżku na Kocim Zamku. Królowa zorientowała się, że w ten sposób nigdy nie dojdzie prawdy i postanowiła obserwować, jak dziewczyna zachowa się w innej sytuacji. Następnego dnia królowa posłała jej piękną szatę utkaną z jedwabiu z bardzo długim trenem, taką, jakie noszą zacne niewiasty. Dziewczyna podziękowała, ale kot był przy tym obecny i ostrzegł swą panią, że królowa chce ją znów wypróbować. Po chwili 356 królowa spytała, czy księżniczka nie chciałaby pójść z nią na przechadzkę. Wieśniaczka zgodziła się i poszły. W ogrodzie dworki bardzo uważały na brzegi swych sukien, bo padało przez noc. Ale nasza panna szła przed siebie, nie zważając, że brzeg jej stroju wlecze się po ziemi. Wtedy królowa rzekła: — Droga księżniczko, uważaj na swą szatę! Dziewczyna odparła wyniośle: — Ach, chyba to nie jedyny strój, jaki się tu znajduje. Dużo lepiej mi było, gdy mieszkałam u siebie na Kocim Zamku. Tym razem królowa musiała uwierzyć, że dziewczyna jest istotnie córką króla. Nie czyniła więc żadnych przeszkód, gdy królewicz zaczął się starać o jej rękę, a dziewczyna w końcu wyraziła swą zgodę. Pewnego dnia, gdy królewicz rozmawiał z najdroższą przy oknie, z lasu wybiegli jej rodzice, najpierw matka z garnkiem w ręku, a za nią ojciec z warząchwią. Widząc to, dziewczyna nie wytrzymała i wybuchnęła głośnym śmiechem. Królewicz spytał, z czego się tak serdecznie śmieje, a dziewczyna odparła, jak ją nauczył kot: — Nie mogę się nie śmiać, gdy pomyślę, że wasz zamek stoi na kamiennych słupach, a mój na słupach ze złota. Gdy książę to usłyszał, rzekł zdziwiony: — Ciągle myślisz o tym wspaniałym Kocim Zamku i zdaje się, że masz tam wszystko lepsze i bogatsze niż u nas. Jeśli nie jest to zbyt daleko, to może byśmy odwiedzili twój kraj, abym mógł zobaczyć ten niezwykły zamek. Na te słowa dziewczyna zapragnęła zapaść się pod ziemię, bo przecież nie miała nawet zwykłej zagrody, a co dopiero zamku. Ale nie można było nic na to poradzić, więc nie dając nic po sobie znać, powiedziała, że zastanowi się, którego dnia mogliby udać się w podróż. Za to gdy została sama, dała upływ swemu smutkowi i gorzko zapłakała, wyobrażając sobie wstyd, którego dozna za to, że wszystkich oszukiwała. Gdy tak siedziała i płakała, wszedł kot, otarł się o jej kolana i spytał, dlaczego jest taka smutna. Dziewczyna odparła: — Mam powody do smutku. Krótewicz rzekł, że chce pojechać 35? do Kociego Zamku i teraz drogo zapłacę za to, że słuchałam twoich rad. Ale kot powiedział, by się nie martwiła, bo on to tak ułoży, że wszystko skończy się lepiej, niż można by przypuszczać. Powiedział też, że im szybciej udadzą się w podróż, tym lepiej. Ponieważ dziewczyna miała już tyle dowodów mądrości kota, zgodziła się, choć nie bardzo wierzyła w szczęśliwy koniec. 0 świcie królewicz kazał przygotować karocę i paziów, i wszystko, co mogło być potrzebne w długiej podróży do Kociego Zamku, i cały orszak ruszył. Królewicz i jego narzeczona jechali przodem w pozłocistej karocy, w towarzystwie wielu jeźdźców, a kot tak jak chciał, biegł przed nimi wskazując drogę. Gdy ujechali kawałek, kot ujrzał kilku pasterzy pilnujących stada wspaniałych kóz. Zbliżył się do nich, pozdrowił grzecznie i rzekł: — Dzień dobry, pasterze! Gdy będzie tędy przejeżdżał królewicz i spyta, czyje są te piękne kozy, odpowiedzcie, że należą do księżniczki z Kociego Zamku, która jedzie u boku królewicza. Jeśli uczynicie to, zostaniecie hojnie wynagrodzeni, jeśli nie, roz-szarpię was na kawałki. Pasterze usłyszawszy to, bardzo się przerazili i obiecali wykonać rozkaz kota, który natychmiast pobiegł dalej. Po jakimś czasie nadjechał królewicz ze świtą. Gdy ujrzał piękne kozy pasące się w polu, zatrzymał karocę i zapytał pasterzy, kto jest właścicielem tego pięknego stada. Pasterze odparli: — Kozy należą do księżniczki z Kociego Zamku, która jedzie przy twoim boku, panie. Zastanowiło to królewicza i pomyślał, że jego narzeczona musi być bardzo bogatą księżniczką. A dziewczyna radowała się w duszy, widząc, że wcale nie wyszła źle podczas podziału spadku. 1 pojechali dalej, a kot jak zwykle biegł przodem. Po pewnym czasie spotkał wielką gromadę ludzi zwożących siano z pięknej łąki. Podszedł do nich, pozdrowił grzecznie i rzekł: — Dzień dobry, dobrzy ludzie! Gdy będzie przejeżdżał tędy królewicz i spyta, kto jest właścicielem tej pięknej łąki, macie odpowiedzieć, że należy ona do księżniczki z Kociego Zamku, któ- 358 ra jedzie u boku królewicza. Jeśli to uczynicie, zostaniecie hojnie nagrodzeni, jeśli nie, to rozszarpię was na tysiąc kawałków. Gdy chłopi to usłyszeli, przerażeni obiecali powiedzieć, co nakazał kot. Kot pobiegł dalej. Po pewnym czasie nadjechał królewicz ze świtą, a gdy ujrzał żyzne łąki i wielu ludzi, kazał zatrzymać karocę i spytał, kto jest właścicielem tej ziemi. Chłopi odparli: — Łąka należy do księżniczki z Kociego Zamku, która siedzi u twego boku, panie. Królewicz, jeszcze bardziej zdziwiony, pomyślał, że jego przyszła żona musi być niezmiernie bogata, jeśli posiada takie piękne łąki. Szybko się oddalili, a kot jak zwykle pobiegł przodem. Po pewnym czasie zbliżył się do ogromnego pola. Na polu roiło się od mężczyzn i kobiet ścinających zboże. Kot podszedł do żniwiarzy, pozdrowił ich i rzekł: — Dzień dobry, moi przyjaciele, szczęścia w pracy! Wkrótce będzie tędy przejeżdżał syn królewski. Kiedy spyta, kto jest właścicielem tych ogromnych pól, macie odpowiedzieć, że należą do księżniczki z Kociego Zamku, która jedzie u boku księcia. Jeśli to powiecie, zostaniecie sowicie wynagrodzeni, ale jeśli postąpicie wbrew mojemu rozkazowi, rozszarpię was na kawałki. Żniwiarze usłyszawszy to, bardzo się przerazili i obiecali powiedzieć to, co rozkazał kot. Kot pobiegł dalej. Po pewnym czasie nadjechał drogą królewicz ze swą świtą. Gdy ujrzał ogromne pola, zatrzymał karocę i spytał, kto jest ich właścicielem. Żniwiarze odparli: — Pola ze zbożem należą do księżniczki z Kociego Zamku, która jedzie u twego boku, panie. Syn królewski niezmiernie się uradował, za to dziewczyna nie bardzo wiedziała, co sądzić o tym wszystkim, co miało miejsce podczas podróży. Był już późny wieczór i królewicz stanął z orszakiem na noc. Ale kot nie odpoczywał, tylko biegł ciągle naprzód, aż ujrzał piękny zamek z wieżami i wieżyczkami, wsparty na złotych słupach. Należał on do okrutnego olbrzyma, właściciela całej okolicy, ale nie było go akurat w domu. Kot wszedł więc przez wrota zamku, 359 wskoczył w dziurę od klucza i zamienił się w bochen chleba, szczelnie zatykający otwór. Wczesnym rankiem wybiegł z lasu szkaradny olbrzym, a był tak duży i ciężki, że ziemia trzęsła się pod jego krokami. Gdy dobiegł do bramy zamku, nie mógł jej otworzyć. Wpadł wtedy we wściekłość i krzyknął: — Otwieraj, otwieraj! Kot odparł: — Poczekaj tylko chwileczkę, to opowiem ci o moich losach: Najpierw mnie tak wyrabiali, że o mało mnie nie wyrobili na śmierć. — Otwieraj! Otwieraj! — krzyknął znów olbrzym, ale kot odparł jak przedtem: — Poczekaj tylko chwileczkę, to opowiem ci o moich losach: Najpierw mnie tak wyrabiali, że omal mnie nie wyrobili na śmierć. Potem mnie tak obsypywali mąką, że omal nie zasypali mnie na śmierć. Potem mnie tak kłuli, że omal nie zakłuli na śmierć. Olbrzym krzyknął, aż zatrząsł się cały zamek: — Otwieraj! Otwieraj! Ale kot nie wziął sobie tego do serca i odparł jak przedtem: — Poczekaj tylko chwileczkę, to opowiem ci o moich losach: Najpierw mnie tak wyrabiali, że omal mnie nie wyrobili na śmierć. Potem mnie tak obsypywali mąką, że omal nie zasypali mnie na śmierć. Potem mnie tak kłuli, że omal nie zakłuli na śmierć. Potem mnie tak piekli, że omal nie upiekli mnie na śmierć. Wtedy olbrzym się przestraszył i poprosił, jak umiał najpiękniej: — Otwórz! Otwórz! Ale i to nic nie pomogło, bochen ciągle tkwił w dziurze od klucza. Nagle kot zawołał: — Spójrz tylko, jaka piękna panna jedzie po niebie! Olbrzym odwrócił się, a właśnie słońce stało nad lasem. Gdy je olbrzym ujrzał, upadł i pękł. Bochen zamienił się z powrotem w kota, który pośpieszył przygotować wszystko na przybycie gości. Po pewnym czasie nadje- 360 chał królewicz ze swą narzeczoną i całą świtą. Kot wyszedł im na spotkanie i powitał w Kocim Zamku. Wszyscy zostali wspaniale przyjęci i nie brakowało im ani jedzenia, ani picia. Piękny zamek pełen był złota i srebra i wszelkiego rodzaju bogactw, a podobnych nikt nie widział ani przedtem, ani potem. Wkrótce potem nastąpił ślub księcia z dziewczyną i wszyscy, którzy ujrzeli jej bogactwa, przyznali, że miała rację, gdy mówiła: — Inaczej było mi w Kocim Zamku. Królewicz i dziewczyna żyli w szczęściu przez wiele, wiele lat, ale nie wiem, co się stało z kotem, choć można się domyśleć, że nie działa mu się krzywda. A potem już mnie tam nie było. Ptasie dziecko Ogromnie szczęśliwa była Maryja, Matka Boża, gdy urodziła Święte Dzieciątko Jezus, i bezgraniczna była miłość, z jaką przyglądała się, jak rosło i mądrzało. Nie była jednak całkowicie szczęśliwa. Zdawało się jej, że czegoś brakuje jej domowi i sercu, aż w końcu uczucie to przerodziło się w silną i wyraźną tęsknotę. Marzyła o tym, żeby na kolanach pieścić i córkę. Wyszła kiedyś z pałacu, w którym mieszkała, i chodząc po zielonej trawie, widziała, jak zawiązywały się pączki kwiatów, jak zwierzęta leśne karmiły swoje małe, a wszystko jakby sławiło szczęście macierzyństwa. Usiadła na trawie pod drzewem, by odpocząć. Wzniosła oczy, i oto w krzaku nie opodal zobaczyła prześliczne małe okrągłe gniazdko, na którym siedziała ptasia matka i zadowolona okrywała duże jajko swymi ciepłymi skrzydłami. — Och — zawołała Panienka — gdyby to w jajku była mała dziewczynka zamiast ptaka! I ledwo wymówiła te słowa, a samiczka uniosła skrzydła, zatrzepotała nimi kilka razy wokół zielonego krzaka, a potem wzbiła się wysoko, wysoko do nieba i odleciała, pozostawiając jajko bez opieki. Wtedy Świętej Panience jakby zasłona spadła z oczu. Zrozu- 361 miała, że jajko zaspokoi wszystkie jej pragnienia i wdzięczna, postanowiła skorzystać z tego, co przyniósł jej los. Zaraz też ostrożnie wyjęła z gniazdka jajko, przyłożyła je do serca i zaniosła do swojego ogrodu, gdzie jakaś inna samiczka dopiero co zniosła jajko. Tu jajko znalazło opiekę, a jego druga matka tak je grzała, że wkrótce mogło się z niego coś wykluć. Maryja Panna, siedząc w ciszy, patrzyła na kochanego ptaka i nagle aż podskoczyła z radości! — ptak zerwał się z gniazda, zostawiając w środku maciupeńką dziewczynkę. Maryja Panna zaś, stojąc, uśmiechała się do niej. I nie było już nic więcej, czego by jeszcze mogła pragnąć. Zaraz wzięła to malutkie dziecko na rękę, sprowadziła niańkę i zaspokajała wszelkie potrzeby maleństwa, a dziecko rosło tak szybko, że po krótkim czasie samo już mogło się wspiąć w objęcia przybranej matki. — Moja droga przybrana córeczko — rzekła Maryja Panna — po moim Synu ty będziesz najbliższa memu sercu. I tak też było. Dzień po dniu poświęcała swej wychowance coraz więcej starań. Gdy podrosła, uczono ją wszelkich mądrości i wychowywano tak, że wnet zaczęła przewyższać rozumem inne dziewczynki w jej wieku. Dwie rzeczy robiła szczególnie dobrze. Śpiewała tak pięknie jak żaden ptak z zielonego lasu, a była tak lekka i tak szybko umiała się poruszać, że zdawało się, iż przelatuje ponad górami i dolinami. Ale nic w tym dziwnego, bo śpiew ptasi i ptasią zwinność odziedziczyła przecież po matce. I tak zrobiła się z niej niezwykle piękna, a na dodatek miła i pobożna panna. Była bardzo kochana przez swoją matkę i nie miała ani jednej wady czy choćby słabej strony. Kiedyś Maryja Panna zawołała swą przybraną córkę i rzekła: — Moje kochane dziecko, jesteś dobra i posłuszna, a ja chcę obdarować cię szczęściem i błogosławieństwem na tym świecie. Ale najpierw muszę się przekonać, czy rzeczywiście potrafisz poddać się wszystkim moim rozkazom. Jutro muszę stąd wyjechać, a na czas mojej nieobecności daję ci wszystko pod dozór. A oto klucze do wszystkich komnat. Rządź się, jak chcesz w całym pałacu. Ale uważaj, nie używaj jednego klucza, bo w tej komnacie i 362 jest coś, co musi pozostać dla ciebie tajemnicą. Bardzo będę zadowolona, jeśli mnie usłuchasz. Maryja Panna skończyła, a jej przybrana córka obiecała być jej we wszystkim posłuszna. Maryja wnet odjechała, a piękna dziewczyna objęła rządy we wspaniałym pałacu. Mijał dzień po dniu, a wszystkim tak mądrze zarządzano, że zdawało się, iż sama Maryja jest wciąż w domu. Córka znalazła również czas, aby obejrzeć wiele komnat, których dotąd nie znała i zachwycić się wieloma cudownymi i drogocennymi rzeczami, o których dotąd nie miała najmniejszego pojęcia. I im więcej widziała, tym więcej pragnęła zobaczyć. W końcu nic już nie pozostało oprócz owej tajemniczej komnaty. Często obok niej przechodziła, bo do wnętrza prowadziły drzwi z ogrodu i coraz silniejsza ogarniała ją pokusa, by dowiedzieć się, co też znajduje się wewnątrz. Przez jakiś czas pamiętała o słowach drogiej przybranej matki, ale potem pomyślała, że zakaz jest niesłuszny i że chyba uda jej się obejrzeć komnatę tak, żeby się to nie wydało. Myślała o tym przez wiele dni i w końcu postanowiła tylko uchylić drzwi i natychmiast powiesić klucz na swoim miejscu. Gdy zbliżyła się do tajemniczej komnaty, mogła jeszcze zawrócić, ale pomyślała: „Zerknę tylko", i wsadziła klucz w zamek. Drzwi otworzyły się bez najmniejszego hałasu i ujrzała siedzącego w środku Zbawiciela, który śledził wschodzące słońce na błękitnym niebie. Przestraszona i zawstydzona, szybko cofnęła się, ale w tym samym momencie zobaczyła, że tuż przy drzwiach wytryska przepiękne źródełko, a żółta woda świeci i mieni się jak płynne złoto. „Nie, to nie może być złoto — pomyślała. — To tylko zwykłe źródło, bo tuż obok wody rosną małe kwiatki". Ale mimo to wydało się jej, że to złoto, gdyż żółta powierzchnia była gładka jak lustro, a małe kwiatki rosnące wokół dokładnie się w niej odbijały. — Ach, chyba zanurzę palec i zobaczę, czy to rzeczywiście złoto, a potem zamknę komnatę zupełnie niepostrzeżenie — rzekła cichutko. 388 Podkradła się więc do źródła, zanurzyła palec i pomyślała z radością: „Miałam rację, to jednak tylko woda". Zamknęła komnatę i wróciła do pałacu, ale okazało się, że nie może umyć palca. Wyglądał tak, jakby był ze złota albo jak pozłacany. Dziewczyna po raz pierwszy w życiu przestraszyła się na myśl o zbliżającym się powrocie przybranej matki. Palec owinęła jedwabiem i za wszelką cenę postanowiła zataić to wydarzenie. „Na pewno wszystko będzie dobrze", pomyślała. Wkrótce potem wróciła do domu Maryja Panna. Wszystko ją cieszyło. Wszędzie panował porządek i przybrana córka usłyszała wiele pochwał za swe mądre gospodarowanie. — A teraz córko, powiedz, czy zaglądałaś do zakazanej komnaty? — Nie, oczywiście, że nie — odparła przybrana córka. — Dziękuję ci, drogie dziecko! Ale cóż to ci się stało w palec? — Nic takiego, matko, lekko się zadrasnęłam i owiązałam go jedwabiem. - — Powiedz prawdę, córko, co ci się stało w palec? — Nic mi się nie stało. To tylko zadraśnięcie. — Po raz trzeci cię pytam, moja córko, co ci się stało w palec? — Nic mi się nie stało, mateczko — odparła. Ale wtedy Święta Panienka rozgniewała się i twarz jej się zmieniła. — O, niewdzięczna! — zawołała. — Skłamałaś przed swoją matką, zostaniesz więc ukarana, dopóki nie powiesz prawdy. I zaraz rozebrała ją ze wszystkich szat, zostawiając jedynie bransoletki i pas ze złota. Potem zaś rzekła: — Zgrzeszyłaś językiem, będziesz więc teraz niemową, dopóki nie powiesz prawdy. I dziewczyna straciła mowę. Matka wzięła ją zaś za rękę i wyprowadziła daleko, daleko z pałacu do gęstego i dzikiego lasu. Tutaj córka błądziła bardzo smutna, nie wiedząc, dokąd ma się udać. Nie znalazła nic do jedzenia oprócz jagód i żadnego miejsca 364 na spoczynek oprócz twardych gałęzi. W końcu doszła do źródła, nad którym rosło duże drzewo. Tutaj spoczęła i napiła się wody źródlanej. Siedząc tak usłyszała, że gdzieś obok są myśliwi, zaczęła się więc wstydzić swej nagości, a ponieważ głosy rozlegały się coraz bliżej, lekko jak ptak skoczyła na drzewo i już po chwili siedziała wśród gałęzi, bogato okrytych listowiem. Zaraz potem nadbiegły psy i stanęły pod drzewem szczękając, a w ślad za nimi zjawił się władca tego kraju. Zmiarkował, że psy coś zwietrzyły, a gdy zbliżył się do źródła, ujrzał w nim odbicie niezwykle pięknej kobiety wyglądającej spośród gałęzi. Tak mu się spodobała, że kazał wejść na drzewo dworzaninowi, by zobaczył, kto się tam ukrywa. Ale dziewczyna nakazała palcem milczenie i rzuciła mu złotą bransoletę. Kiedy więc zszedł na dół, powiedział, że na drzewie nie ma nikogo. To samo powtórzyło się z drugim dworzaninem królewskim, który też dostał złotą bransoletę, aż w końcu sam król musiał wejść na drzewo, gdzie zobaczył piękną pannę, która chciała mu ofiarować złoty pas. Ale król zawinął ją w płaszcz, zabrał na zamek i wnet poślubił, nie bacząc na to, że jest niemową. Upłynęło trochę czasu i królowa urodziła syna. Mimo straży przyszła do niej Maryja Panna, a gdy ta dalej nie przyznawała się do tego, co zrobiła sobie w palec, Maryja zadrasnęła jej usta i zabrała dziecko. To samo stało się następnego roku, choć ustawione były podwójne straże. Trzeciego roku urodziła się królewna i wtedy król postanowił sam stać na straży. Ale zapadł w ciężki sen, a gdy się ocknął, królowa znów miała skaleczone usta, a dziewczynka zniknęła. Król nie mógł już tego dłużej wytrzymać i kazał rozpalić ogień w miedzianej łaźni, do której wprowadzono królową, by tam pozbawić ją życia. Ale wtedy weszła do niej przybrana matka Maryja i dwa razy spytała ją, co zrobiła sobie w palec, nadal lśniący jak ze złota. Gdy królowa w dalszym ciągu nie przyznawała się, Maryja zaczęła dmuchać w ogień, za każdym razem coraz mocniej, a za trzecim 365 razem już tak mocno, że królowa nie mogła wytrzymać i ze strachu przed śmiercią wyznała, że otworzyła zakazane drzwi i zanurzyła palec w źródle, by przekonać się, czy to woda, czy złoto. — Gdybyś to powiedziała wcześniej — rzekła Maryja Panna — uniknęłabyś wiele zła. I zaraz z palca zniknęło złoto, a łaźnia z miedzi zamieniła się w cudowną komnatę, w której, jak przedtem, siedział Zbawiciel zapatrzony na słońce, a piękne złote źródło świeciło i mieniło się, odbijając małe kwiatki, rosnące dookoła. A obok Maryi i królowej znalazła się trójka dzieci, które grzecznie się ze sobą bawiły. Wtedy król wysłał dworzanina, by zobaczył, czy królowa jeszcze żyje. A gdy ten wszedł do komnaty, ujrzał cud i osłupiały nie mógł się ruszyć z miejsca. Król posłał wkrótce drugiego dworzanina, ale i jego jakaś niewidzialna siła zatrzymała w łaźni. W końcu król zniecierpliwił się i sam udał się do łaźni. Stanął jak wryty i patrzył to na Zbawiciela, to na swą żonę, to na Świętą Panienkę, to na trójkę dzieci, to na złote źródełko, które świeciło jeszcze piękniej niż przedtem. Niedługo potem wszystko się wyjaśniło. A gdy Święta Panienka pobłogosławiwszy parę ucałowała trójkę maleństw, król i królowa, która odzyskała mowę, znów znaleźli się w zamku razem z dziećmi. Ale nikt już nigdy więcej nie widział cudownego źródełka, bo w łaźni wszystko wyglądało jak przedtem. Pamięć jednak o nim jeszcze nie wygasła, a starzy ludzie często opowiadają tę legendę o Maryi Pannie i jej ukochanej przybranej córce, która była w niezrozumiały sposób dzieckiem urodzonym przez ptaka. Pani z Pintorp Tam, gdzie teraz w magnackim Eriksberg wznosi się wśród parków i ogrodów podobna do pałacu budowla, leżała dawniej posiadłość Pintrop. Tam właśnie narodziła się dziwna opowieść o Pani z Pintorp. Jak głosi wieść, w Pintorp mieszkał niegdyś pan, który zmarł 366 młodo, pozostawiając swój majątek żonie. Ona jednak, zamiast być dobrą panią dla swych licznych poddanych, nie tylko wyzyskiwała ich na wszelkie możliwe sposoby, ale nawet znęcała się nad nimi okrutnie. Pod zamkiem ciągnęły się głębokie lochy, w których dogorywał niejeden niewinny człowiek. Dzieci i żebraków szczuła złymi psami. A ten, kto nie zjawił się na czas do pracy, mógł być pewien, że wieczorem wróci do domu z obitymi plecami. Pewnego wczesnego ranka, gdy ludzie schodzili się na odrobek, stojąca na schodach zamkowych Pani z Pintorp zauważyła, że jeden biedny parobek spóźnił się trochę. Pieniąc się z wściekłości, zaczęła obrzucać go wyzwiskami i za karę rozkazała mu ściąć największy dąb, jaki rósł w majątku i przed wieczorem przywieźć go w całości na podwórzec zamkowy, wierzchołkiem do przodu. Powiedziała, że jeśli nie spełni rozkazu jak najdokładniej, zostanie wygnany ze swego domostwa, a wszystko, co posiada, stanie się własnością dworu. Parobek poszedł do lasu, trapiąc się bardzo tym ciężkim wyrokiem. Spotkał tam pewnego staruszka, który spytał go o przyczynę smutku. — Martwię się, bo jeśli Pan Bóg mi nie pomoże, mój koniec jest bliski — westchnął nieszczęśnik i opowiedział, jakie warunki postawiła mu jego pani. — Nie frasuj się — rzekł nieznajomy — lecz zetnij dąb, usiądź na pniu, a Erik Gyllenstierna i Svante Baner zaciągną go na zamek. Parobek uczynił, jak mu przykazał staruszek i zaczął walić siekierą w pień. Już przy trzecim uderzeniu drzewo zwaliło się z wielkim hukiem na ziemię. Wtedy usiadł na pniu, mając koronę drzewa przed sobą, a drzewo zaraz drgnęło, jakby pociągnęły je konie. Dąb posuwał się tak szybko, że zagrody i płoty migały po drodze jak patyki, i w krótkim czasie znalazł się na podwórzu zamkowym. Właśnie czubek drzewa dotknął bramy zamkowej, gdy jeden z niewidzialnych ciągnących potknął się, a wtedy rozległ się głos: — Co ty, Svante, klękasz? Pani z Pintorp, która akurat stała na schodach, zrozumiała, kim 367 byli pomocnicy parobka, ale zamiast się pohamować, zaczęła kląć i złorzeczyć i zagroziła mu więzieniem. Wtedy zatrzęsła się ziemia i zachwiały się mury zamkowe, a na podwórcu stanął czarny powóz zaprzężony w dwa czarne konie. Z powozu wysiadł dostojny pan ubrany na czarno, skłonił się przed panią i poprosił ją, by przygotowała się do podróży w jego towarzystwie. Cała drżąca — poznała bowiem tego mężczyznę — poprosiła, by zaczekał jeszcze trzy lata. Ale on nie chciał się zgodzić. Poprosiła więc o trzy miesiące, ale i tego jej odmówił. W końcu błagała o trzy dni, potem o trzy godziny, ale dostała tylko trzy minuty na rozporządzenie swoim majątkiem. Gdy przekonała się, że nic już jej nie pomoże, zaczęła prosić, by przynajmniej kapelan zamkowy, pokojówka i sługa mogli jej towarzyszyć w podróży. Otrzymała na to zgodę i wszyscy wsiedli do powozu, który ruszył z miejsca tak szybko, że ludzie stojący na podwórcu ujrzeli jedynie czarną smugę ginącą w dali. Po jakimś czasie pani i jej towarzysze przybyli na wspaniały zamek. Pan w czerni poprowadził ich schodami zamkowymi. Na górze w jednej z komnat rozebrał panią z jej ślicznych szat i kazał włożyć zgrzebne okrycie i drewniaki. Potem przeczesał jej włosy trzy razy, aż krew trysnęła z głowy, a na koniec zatańczył z nią trzy razy, aż drewniaki napełniły się krwią. Po pierwszym tańcu pani oddała słudze swój złoty pierścień, który sparzył go w palec jak ogień. Po drugim tańcu oddała pokojówce pęk kluczy, które sparzyły jej dłoń jak rozpalone żelazo. A po trzecim tańcu w podłodze otworzyła się klapa i pani zniknęła w oparach dymu i w płomieniach. Kapelan stojący najbliżej zerknął z ciekawości w głąb otworu, w którym zniknęła pani. Ale z dołu uniosła się iskra ognia i wpadła mu do oka tak, że pozostał jednooki do końca życia. Gdy było już po wszystkim, na czarno ubrany pan pozwolił służbie wrócić do domu, zabraniając przy tym surowo oglądać im się za siebie. Pośpiesznie wsiedli do powozu; droga była równa i szeroka, a konie pędziły z zawrotną prędkością. Ale gdy ujechali już kawałek drogi, pokojówka nie mogła powstrzymać swej ciekawości i obejrzała się. W tym samym momencie zniknął powóz, ko- 368 nie, a nawet droga, i wszyscy znaleźli się w dzikim lesie. I przez trzy lata błądzili, zanim odnaleźli drogę i powrócili do Pintorp. O młynie, który palił się w każdą Wigilię Nad wielką, piękną rzeką żył kiedyś bogaty hrabia, który zbudował na rzece wiele wspaniałych urządzeń wodnych. Nie miał jednak szczęścia do młynów, bo chociaż potrzebował kilka dla ludzi u niego zatrudnionych, to udawało mu się zbudować zaledwie jeden, a i ten palił się w każdą wigilię Bożego Narodzenia. Hrabia jednak nie załamywał się i w tym samym miejscu kazał zaczynać budowę nowego, uważając, że żadne inne miejsce nie nadaje się do tego lepiej niż to. Ponieważ każdy młyn w najbliższą Wigilię obracał się w zgliszcza, nikt w końcu nie chciał się tarn zgodzić za młynarza. . Ostatni młyn zbudował hrabia sprowadzając cieślę i młynarza z sąsiedniego młyna, choć znajdował się on w odległości aż trzech mil. Młynarz i cieśla zabrali się do roboty, ale co noc słyszeli odgłosy przypominające chrząkanie dużej świni i dwóch prosiaków, zmieszane z czymś, co brzmiało jak gra wodnika. Ponieważ słyszeli to przez kilka nocy z rzędu, powiedzieli o tym hrabiemu, dodając, że może to mieć jakiś związek z pożarami. — Tak, to możliwe — rzekł hrabia. — Ale i tak muszę budować, nawet jeśli trzeba będzie to robić co roku od nowa, bo pracuje u mnie dużo ludzi, a w pobliżu nie ma żadnego innego młyna. Pewnej nocy hrabia udał się razem z. młynarzem i cieślą do młyna, by samemu usłyszeć to, o czym opowiadali. Kazał im jednak dalej budować. — Niech się stanie, co ma się stać — powiedział. — I tak jest przecież pożytek z młyna przez cały rok. Gdy młyn był już gotowy, a budowa nie trwała dłużej niż trzy tygodnie, hrabia zaczął wypytywać młynarza, czy nie zechciałby zgodzić się do niego na stałe. — Nie jest tu zbyt przyjemnie — odparł młynarz. — Wpraw- 24 Zaczarowany dzban 369 dzie jeśli chodzi o granie, to mi to nie przeszkadza, bo sam uczyłem się kiedyś grać na skrzypcach, ale znudziło mi się to chrząka-nie. Słowem, wszystko zależy od łaskawego hrabiego, jak by mnie wynagrodził. Na to hrabia odrzekł: — Dostaniesz taką zapłatę, jaką zechcesz, bo nikogo innego w pobliżu nie znajdę. Wszyscy są podszyci strachem. I hrabia zatrudnił go za bardzo wysokim wynagrodzeniem. Gdy młynarz zaczął już pracować, nadążał z przemiałem i dla hrabiego i dla innych, tak jak nikt przedtem. Ale co noc słyszał muzykowaaie i chrząkanie, a w każdą czwartkową noc pojawiały się koło młyna trzy czarne stworzenia, trochę przypominające świnie o wyłupiastych ślepiach, jakich ani on, ani nikt inny dotąd nie widział. Choć podobne były do świń, to ich łby nie przypominały świńskich, a raczej psie, ślepia miały jak rozpalone do czerwoności kawałki żelaza, sierść jeżyła się na łbach jak pióra u indora, a zady. miały czerwone jak krew. Kończyny przypominały gęsie łapy, ogony miały długie i podwinięte jak u kota, pokryte sierścią i czerwone na końcu. Zazwyczaj przebywały w wodzie w pobliżu koła młyńskiego, A ponieważ młynarz przekonał się, że nie wyrządzają mu żadnej szkody, obchodząc młyn, rzucał im trochę mąki, którą zjadały, ciamkając jak wszystkie świnie. Bywało tak tylko w czwa'rtkowe noce, a przez resztę tygodnia w ogóle nie dawały znaku życia. Choć od rzeki dobiegały młynarza odgłosy świadczące, że jest ich więcej, widział tylko trzy. Rzucał im nawet więcej mąki, chcąc zobaczyć, czy są żarłoczne, ale one ledwo to zjadały, niedużo więc na tym tracił. Ciągle zastanawiał się, co to będzie w Wigilię, i czy uda mu się uratować młyn od pożaru. A gdy zbliżyły się już święta, młynarz poprosił hrabiego, by dał mu na tę noc trzech najsilniejszych parobków, jacy byli w majątku i cztery osiodłane konie. Przygotował kilka nabitych strzelb, parę siekier i trochę innej broni, a także dużą kadź z wodą i kilka I 370 I wiader do polewania, jeśliby zaszła potrzeba. Hrabia oczywiście na wszystko się zgodził. Gdy zaczęło się zmierzchać, przyszli jego pomocnicy. Dorzucił wtedy do ognia wielką szczapę, na stole zapalił dwie świece, wyjął psałterz i zaczął się modlić, a z nim jego towarzysze. Przed północą zjawiło się sześć czarnych kotów, które wskoczywszy na piec, wsadziły ogony do ognia, świecąc przy tym zielonymi oczami. Po jakimś czasie drzwi rozwarły się same i weszły dziwne stworzenia, z których jedno przypominało maciorę, a trzy pozostałe wieprzki, i rozłożyły się na środku podłogi. Młynarz, i jego towarzysze porwali za broń, zaczęli je rąbać i dźgać i szybko zabili te obrzydliwe stwory. Gdy skończyło się to szlachtowanie, wszedł mały, miły człowieczek. Natychmiast młynarz i jego pomocnicy złapali za strzelby, gotowi do strzału, ale choć nie rozumieli dokładnie jego słów, wydało im się, że prosi o litość. Wziął skrzypce młynarza, wiszące na ścianie, młynarz zaś szybko przeciął jedną strunę i człowieczek grał im prawie przez trzy godziny. Potem młynarz nauczył się od niego kilku kawałków i poczęstował go kieliszkiem, a on ucieszył się, podziękował i wypił. Potem napili się jeszcze raz, co też dobrze im zrobiło. Zaczęło świtać. Grajek musiał już od nich odejść, wziął więc swoje wieprzki i wrzucił je do rzeki, młynarz zaś z pomocnikami wzięli to ogromne, ohydne stworzenie i też wrzucili je do wody. Człowieczek bardzo się z tego ucieszył i rozpromieniła mu się twarz. Potem zaś obiecał młynarzowi, że odtąd będzie on mógł budować i mleć, ile tylko zechce, a wszystko będzie mu się szczęśliwie układało — i nagle znikł. Zaczęło dnieć. Młynarz i jego towarzysze zjedli porządne śniadanie i popili sobie do woli. O wschodzie słońca przyszedł hrabia z dwoma sługami obejrzeć młyn i dowiedzieć się, co słychać. Wszystko zastał w porządku oprócz podłogi, która była powalana krwią. Bardzo zdziwiony spytał: — Chyba stoczyliście tej nocy poważną bójkę? Potem młynarz zamknął drzwi do młyna, wszyscy wsiedli na 371 konie i pojechali z hrabią do jego domu. Wielka była radość i hrabiego, i jego ludzi, że młyn został uratowany i nie spalił się. Hrabia z wdzięczności dał młynarzowi pozwolenie na budowę dowolnej ilości młynów według jego własnego pomysłu, obiecując, że zawsze go wspomoże, gdy mu będzie potrzeba pieniędzy i rąk do pracy. Młynarz zbudował więc wkrótce sześć porządnych i szybko mielących młynów, a na młynarzy przyjął swych towarzyszy. Mielą tak po dziś dzień, dobrze im się wiedzie, a hrabia jest z nich bardzo.zadowolony. Olbrzym, który zbudował kościół w Rydaholm Żył sobie kiedyś w parafii Rydaholm żołnierz, który na wiosnę poszedł na pole siać ziarno. Gdy chodził po polu i siał, powiał nagle silny wiatr, prawie wicher, dmuchnął w kobiałkę z ziarnem, które się wysypało, a potem wzleciało w górę. Żołnierz, wściekły, wyciągnął z kieszeni nóż, cisnął nim w wicher i pomyślał: „Nóż upadł chyba dalej w pole. Podniosę go, jak dojdę tam z ziarnem". Ale mylił się. Gdy doszedł do miejsca, gdzie nóż powinien był upaść, szukał go przez dłuższy czas, ale nie znalazł. Wtedy powiedział do siebie: — Nie będę teraz dłużej szukał. Znajdę go, gdy przyjdę za-bronować wysiane ziarno. Wziął więc znów swoją kobiałkę i obsiał całe pole. Gdy skończył, wrócił do domu na śniadanie. Jedząc, opowiedział żonie i dzieciom o tym, co mu się przydarzyło w polu podczas siania. — Teraz, skoro już zjadłem, wezmę woły, żeby zabronować ziarno, a wy chodźcie ze mną, to wam pokażę, gdzie się to wydarzyło. Kiedy już był gotowy, poszła za nim żona razem z dziećmi. Gdy znaleźli się na polu, pokazał im to miejsce, oni zaś zaczęli uważnie szukać, ale na próżno. Sam też się rozglądał, gdy przechodził tam za wołem, ale noża nie znalazł. 372 Po trzech czy czterech latach wysłano żołnierza na wojnę do obcego kraju. Zakwaterowano go u chłopa, u którego właśnie był stary olbrzym. Pewnego razu olbrzym spytał go, skąd pochodzi. Żołnierz odparł: 373 — Jestem ze Szwecji, powiat Jonkoping, gmina óssbo, parafia Rydaholm, wieś Nederled. •*• — Aha — rzekł olbrzym — byłem tam kiedyś, ale było to bardzo dawno temu. Przyjdź do mojej chaty! Mam chęć pogadać z tobą trochę dziś wieczorem. Żołnierz zgodził się. Gdy wszedł do olbrzyma, ten poprosił swą jedyną córkę, by przyrządziła im wieczerzę, co też szybko uczyniła. Gdy posiłek był już przygotowany, rzekła do ojca: — Jedzenie już gotowe. Olbrzym usiadł za stołem, zaprosił żołnierza i poczęstował go wieczerzą, z czego ten chętnie skorzystał, bo był bardzo głodny, jako że żołd koronny nie starcza na długo, zwłaszcza jeśli jest się w obcym kraju. I oto na stole na talerzu zobaczył żołnierz swój nóż, ten sam, który stracił na polu, gdy siał zboże. Od razu go rozpoznał, ponieważ nóż na trzonku miał wypalony znak. Żołnierz jednak milczał i nic nie dał po sobie poznać. Jadł natomiast tyle, ile tylko dał radę przełknąć. Podczas posiłku olbrzym spytał, czy w Rydaholm stoi jeszcze stary kościół i podwójna wieża. Żołnierz odparł wtedy: — Tak. — Ten kościół i wieżę zbudowaliśmy od nowa z bratem. Przedtem był tam tylko mały kościółek drewniany, a tak mały i kiepski, że tylko w wielkie święta odprawiano tam mszę. Ale wierz mi, że nie działo się to wczoraj, przyjacielu. Żołnierz spytał go, dlaczego zbudowali wieżę z dwoma szczytami. — Zaraz ci to opowiem, przyjacielu. Mój brat był młodszy ode mnie i ja uczyłem go wszelkiej pracy, a on słuchał mnie we wszystkim, dopóki nie podciągnęliśmy kościoła na odpowiednią wysokość. Potem mieliśmy razem pracować przy wieży, ale on nie zgadzał się już ze mną, twierdząc, że umie tyle co ja. Podzieliliśmy więc pracę na dwie równe części. Ja zbudowałem północny szczyt, on południowy. I dziwne, że stoją one po dziś dzień. Wielka to byłaby radość, gdybym jeszcze raz mógł obejrzeć moje stare dzie- 374 ło, ale nie uda mi się to nigdy. Jestem już za stary na tak dalekie podróże. Stąd do Rydaholm jest około siedmiuset mil. Kiedy wrócisz do domu, zrób mi tę przysługę i opasz kościół i wieżę tym łańcuszkiem. Będzie to ozdoba i pamiątka po mnie. Ale nie otwieraj pudełka, w którym on leży, zanim nie znajdziesz się w domu. Uważaj też, żeby nie dowiedzieli się o tym twoi koledzy. Mogłoby się to źle skończyć, bo są oni bardzo niedoświadczonymi młokosami. Żołnierz odparł: — Dobrze, wyświadczę ci tę przysługę. I jak umiał najlepiej, podziękował za zaszczyt i łaskawość, którą olbrzym okazał mu w czasie wieczerzy. — A co do twego łańcuszka — powiedział — to będzie to pierwsza rzecz, o jakiej pomyślę po powrocie do domu, jeśli kiedykolwiek wrócę do mojej ojczyzny. Jeden Bóg to może wiedzieć. — Za czternaście dni nastanie pokój — rzekł olbrzym — i będziesz mógł wracać do domu. Żołnierz odparł: — Oby Bóg tak chciał! Niczego więcej na tym świecie nie pragnę ani ja, ani moi koledzy. Ale jest jeszcze jedna rzecz, przyjacielu. Wziął ze stołu nóż. — Skąd masz ten nóż? Poznaję go, mam taki sam ze znakiem na trzonku i na dodatek ja sam go zrobiłem. Albowiem żołnierz był kowalem i znał się nieźle na tym rzemiośle. Wyciągnął nóż bliźniaczo podobny do noża olbrzyma i powiedział: — Jeśli chcesz, to każ córce iść do chaty po moich kolegów, a przekonasz się, że nie kłamię, bo jeden z nich ma nóż zrobiony przeze mnie, taki sam jak te dwa. Olbrzym odparł na to: — Nie, to nie jest potrzebne. I tak wierzę twoim słowom. Weź ten nóż! Widzę, że jest twój. Powiem ci prawdę. Jakieś cztery czy pięć lat temu moja baba wybrała się do Smalandu po ziarno na siew, bo to zboże doskonale udaje się w tamtej okolicy. Ale jest o nie bardzo trudno, ponieważ droga jest stosunkowo da- 375 lęka, a przewóz kosztowny. Nóż utkwił jej w lewej nodze i żadnemu lekarzowi z okolicy nie udało się wyleczyć rany. I żołnierz odzyskał swój nóż w tak dziwnych okolicznościach, choć myślał, że nie ujrzy go już nigdy w życiu. Zrozumiał też, że żona olbrzyma umie nie byle jak czarować, skoro potrafi przenosić się w powietrzu i zdobywać w ten sposób ziarno na siew. Gdy po długim czasie i trudnej drodze żołnierz wrócił do domu i znalazł wszystkich zdrowych i całych, wyciągnął pudełko, bo chciał pokazać żonie i dzieciom łańcuszek, a także opowiedział, skąd go ma i że obiecał opasać nim kościół i wieżę. Kiedy wyjął łańcuszek, wydało mu się, że jest on jakby za krótki. Przekonał się jednak, że wystarczy tylko pociągnąć za końce, by łańcuszek wyciągnął się. Mógł więc go dowolnie wydłużyć. Żołnierz myślał o łańcuszku przez kilka dni i umyślił, że nie byłby on żadną ozdobą ani kościoła, ani wieży, bo jest cieniutki i delikatny jak najsłabszy łańcuszek od zegarka. Poszedł więc na plebanię i opowiedział ó tym księdzu. Ksiądz obejrzał łańcuszek i powiedział wszystko kościelnym i wielu innym zacnym ludziom z parafii, a także powtórzył im, co mówił żołnierz. Ten zaś potwierdził, że tak było istotnie. Wszyscy, to jest ksiądz, żołnierz i wielu, wielu innych, którzy brali udział w naradzie, postanowili, żeby żołnierz owiązał nim wielki dąb rosnący o jakieś dwieście łokci na wschód od kościoła w Rydaholm. I gdy pewnego niedzielnego wieczoru po nabożeństwie owiązał dąb łańcuszkiem, drzewo na oczach wszystkich wyleciało w powietrze. Do dziś można zobaczyć dół po dębie, który ja sam też widziałem pewnego lata. A jego ściany są tak strome, że nikt nie może zejść na dno, chyba że od wschodniej strony. Dół jest też tak głęboki, że jeśli stoi się na jego dnie, to nie widać ani kościoła, ani wieży, choć są tak wysokie. Olbrzym pytał też żołnierza, czy jest jeszcze w Rydaholm stara miara łokcia, a żołnierz odparł, że tak, że jest przybita gwoździem do starych drzwi kościelnych. Dziś zaś znajduje się na nowych. Łokieć z Rydaholm jest podobno pierwszą taką miarą w całej Szwecji. 376 O duchu z Fjelkinge W pierwszej połowie osiemnastego wieku wiele olbrzymich posiadłości w Skanii należało do rodu Barnekow, a dokładniej, do jego żyjącej wówczas przedstawicielki, pani Margarety Barnekow, córki sławnego wodza i gubernatora generalnego, hrabiego Riitge-ra von Ascheberga, zaślubionej z pułkownikiem Kjellem Kristo-ferem Barnekow. Pani ta owdowiała w wieku dwudziestu dziewięciu lat, przejęła wielkie dobra i zarządzała nimi roztropnie, z niewyczerpanym zapałem do pracy i w nieustającej trosce o swych licznych poddanych. W czasie jednej z podróży po swych dobrach pani Margareta dojechała pewnego wieczoru do gospody w Fjelkinge, gdzie dano jej nocleg w pokoju zwanym Pokojem Duchów. Kilka lat wcześniej spał tam pewien podróżny i prawdopodobnie został zamordowany. W każdym razie człowiek ten i jego rzeczy zniknęły bez śladu i nie udało się wyjaśnić, co się tam wydarzyło. Od tej pory w pokoju tym straszyło po nocach i ci, którzy o tym wiedzieli, woleli jechać dalej, wybierając inną kwaterę na nocleg. Margareta Barnekow jednak do nich nie należała. Odznaczała się wielką odwagą i bez strachu zgodziła się spać w tej właśnie komnacie. Zostawiła palącą się lampę i odmówiwszy wieczorny pacierz^ zapadła w sen. O dwunastej coś ją zbudziło i ujrzała, jak w podłodze uniosło się kilka desek i wyłoniła się zakrwawiona postać z rozłupaną głową zwisającą na ramieniu. — Szlachetna pani! — wyszeptała zjawa. — Zgotuj zamordowanemu miejsce spoczynku w poświęconej ziemi, a mordercy wymierz sprawiedliwą karę! Pani Margareta, bogobojna i nieustraszona, skinęła na zjawę, by podeszła bliżej. Duch zaś opowiedział, że już wielekroć prosił o to ludzi śpiących w tym pokoju od czasu morderstwa, ale nikt dotąd nie spełnił jego prośby. Wtedy pani Margareta zdjęła z palca złoty pierścień, włożyła do otwartej rany i owiązała głowę zjawy chusteczką do nosa. Duch zaś wyjawił imię mordercy i patrząc na panią Margareta z niewymowną wdzięcznością, bezgłośnie znikł pod podłogą. 377 Następnego dnia Margareta zwołała do gospody wójtów powiatowych i lud, opowiedziała o nocnym wydarzeniu i kazała przybyłym zerwać deski z podłogi. Znaleziono tam porządnie już rozkładające się zwłoki, w czaszce znajdował się pierścień hrabiny, głowa zaś owiązana była jej chustką do nosa. Na ten widok jeden z obecnych pobladł i zemdlony padł na ziemię. Gdy wrócił do przytomności, wyznał, że to on zamordował podróżnego i zrabował jego rzeczy. Skazano go na śmierć, zamordowany zaś został pochowany na cmentarzu parafialnym. Pierścień o dziwnym kształcie, z dużym szarawym kamieniem, do dziś przechowywany jest przez ród Barnekow i podobno ma pomagać w chorobach, przy pożarach i w innych nieszczęściach. Gdy zaś umiera ktoś z rodu, na kamieniu pojawia się czerwona plamka, jakby z krwi. Olbrzym ze Skalunda W środku wzgórza w Skalunda, niedaleko kościoła, mieszkał dawnymi czasy olbrzym, nie czuł się jednak dobrze, odkąd zbudowano tam kościół. Dźwięk dzwonów kościelnych stał się dla niego w końcu nie do zniesienia, wyniósł się więc i osiadł na wyspie, daleko na Morzu Północnym. Pewnego razu u brzegów wyspy, na której zamieszkał, rozbił się statek, a wśród tych, którzy się uratowali, znalazło się kilku mężczyzn ze Skalunda. — Skąd jesteście? — spytał olbrzym, który był już całkiem stary i ślepy i grzał się przy ognisku. — Jesteśmy ze Skalunda, jeśli chcesz wiedzieć — rzekł jeden z nich, — Podaj mi rękę, niech się przekonam, czy w Szwecji są jeszcze ludzie mający gorącą krew — rzekł olbrzym. Chłop, bojąc się uścisku dłoni olbrzyma, wyciągnął z ognia rozżarzony drąg żelazny i wyciągnął w jego stronę. Olbrzym mo-<;no chwycił drąg i tak go ścisnął, że żelazo przeciekło mu przez palce. 378 — O, tak, są jeszcze w Szwecji ludzie z gorącą krwią — rzekł. — A czy wzgórze w Skalunda jeszcze istnieje? — pytał dalej. — Nie, kury je rozgrzebały — odparli. — Nie mogło przetrwać — zauważył olbrzym — bo to moja żona i córka usypały je pewnego niedzielnego ranka. Ale góry Halle i Hunne chyba jeszcze się wznoszą, bo przecież sam je usypałem? Gdy przytaknęli, spytał, czy żyją jeszcze Karin i Stommen. A gdy znów przytaknęli, dał im pas, prosząc, by Karin nosiła go jako pamiątkę po nim. Wzięli pas i po powrocie oddali go Karin, ale ona zamiast wło- 379- żyć go na siebie, zapięła go wokół dębu rosnącego na podwórzu. Ledwo to uczyniła, a dąb został wyrwany z ziemi z korzeniami i uleciał na północ, niesiony gwałtownym podmuchem. W ziemi pozostał po nim wielki dół, a wyrwy po korzeniach były tak ogromne, że z jednej z nich Stommen po dziś dzień czerpie najczystszą wodę. Posłowie Szwedzka baśń ludowa utrwalona rcostała dosłownie w ostatniej chwili. Gdy w innych krajach skandynawskich, jak Norwegia, Islandia lub Wyspy Owcze, miejscowe warunki zapewniły literaturze ustnej o wiele dłuższe przetrwanie, w Szwecji baśń ludowa jako taka prawie przestała istnieć w połowie XIX wieku, czyli w momencie, gdy kraj wszedł na drogę szybkiego uprzemysłowienia i związanych z tym przeobrażeń społecznych. Zaledwie kilkadziesiąt lat wcześniej w Europie uświadomiono sobie wartość baśni ludowej i potrzebę jej zapisywania. Jak wiadomo, jest to zasługą braci Grimm. Ale chociaż pierwszy tom ich baśni niemieckich ukazał się w 1812 roku, dużo jeszcze wody upłynęło, nim zaczęto ich naśladować w innych krajach; a jeszcze więcej, zanim do powszechnej świadomości dotarł sens ich metody filologicznej. Dopiero po upływie jednego pokolenia wzięto się na dobre do spisywania baśni w krajach skandynawskich, przede wszystkim P. Chr. Asbjornsen i J. Moe w Norwegii, a zaraz po nich Szwedzi. Tymczasem już około roku 1830 dał się w Szwecji odczuć nagły spadek liczby ludowych bajarzy: ostatnie pokolenie starych zaczęło wymierać, a nowych nie było. Po upływie następnego pokolenia baśń jako żywa forma literatury ludowej w Szwecji już w praktyce nie istniała. Pozostało z niej głównie to, co zdołano utrwalić w piątym i szóstym dziesięcioleciu XIX wieku i w takiej formie, jaką nadali ówcześni zbieracze. Dla ścisłości trzeba się zastrzec, że i w tym wypadku proces zaniku żywej tradycji ustnej nie ma ostrej granicy w czasie. Jeszcze w latach 1920-tych, po przerwie trwającej parę pokoleń, Walter Liungman zdołał zebrać i w trzydzieści lat później opublikował sporo baśni, które lud dotąd zapamiętał. Ale były to już tylko ostatnie relikty zjawiska, które w istocie dobiegło kresu około stu lat temu. Toteż o kształcie szwedzkiej baśni ludowej, jaką rozporządzamy, zadecydował ten sposób obróbki redaktorskiej i publikacji, jaki wybrało sobie kilku czołowych kolekcjonerów i edytorów iz ubiegłego stulecia. Ta forma jest rzeczą nader istotną. Baśń ludowa z natury swej ma formę wypowiedzi ustnej. Dopóki ją ma i nie posiada innej, pisanej, dopóki jest właśnie w przekazie ustnym 381 poszukiwana i ceniona, jej głównymi nosicielami są wyspecjalizowani bajarze. Ich sztuka traktowana bywa przez nich samych i przez odbiorców czasami wręcz profesjonalnie i rozporządzają też oni odpowiednią do tego umiejętnością w kształtowaniu tekstu i w technice jego wygłaszania. Różne względy mogą powodować regresję tych umiejętności, zatarcie granicy między względnie wysoką jakością tekstu i wykonania a ich postępującą nieporadnością, kaleczeniem i wreszcie przypadkowym, nieudolnym powtarzaniem przez byle kogo. Takie procesy rozkładowe stanowią nieodłączny czynnik w ewolucji folkloru. Jednak i w .zaawansowanych stadiach dezintegracji dokładny zapis filologiczny pozwala jeszcze wyciągać istotne wnioski co do dziejów utworu lub motywu i jego tła społecznego. Ale tu pojawia się tendencja wydawców do takiego ugładzenia tekstu, aby łatwiej go było przełknąć. Zaciera się więc to, co niezrozumiałe lub niekonsekwentne. Język i styl dopasowuje się do powszechnej normy i przy tym zwykle do najniższego wspólnego mianownika. Zaczyna się świadome wprowadzanie fikcji, jakoby baśń z natury swej była utworem przeznaczonym dla małych dzieci. Wycina się albo tuszuje wszystko, co aktualnie razi smak albo poczucie obyczajności. W bardziej zaawansowanym stadium tych nieszczęsnych ulepszeń wprowadza się do tekstu infantylny morał i wydźwięk. Wstępne stadia tych zabiegów dają w efekcie baśń jeszcze ludową, ale już o startych szczegółach, zapis bardziej popularny niż przydatny do badań. Nieco dalej opuszczamy już w ogóle rejony ludowego autentyku na rzecz obróbki i przeróbek. Stąd już tylko krok do tzw. baśni literackiej, w której konkretny i z reguły czwartorzędny autor wypowiada się całkiem po swojemu, chociaż zachowując pozory baśni ludowej, albo nawet wyobrażając sobie, że zachował lub uwydatnił jej prawdziwy i słuszny sens. Takie opracowania z reguły nie mają żadnej wartości ani jako folklor, ani jako literatura. Nie zasługują właściwie nawet na przyznawaną im rangę baśni literackiej, bo jako literatura piękna są niczym. Jednakże właśnie one ilościowo górują nad wszystkim, co się powszechnie kojarzy z pojęciem baśni; i co gorsza, kształtują powszechne wyobrażenie, czym baśń jest albo czym być powinna! To stąd biorą się u jednych różne schematy, według których rzekomo baśń przedstawia z reguły triumf dobra nad złem; u drugich postulat, aby każda baśń miała tzw. słuszny wydźwięk pedagogiczny; i to koniecznie na poziomie przedszkolanki z buzią w ciup oraz najgłupszego z jej dzieci. Tymczasem wystarczy poczytać sobie prawdziwe baśnie i opowieści ludowe, aby stwierdzić, że nie ma w nich tego rodzaju reguł. Są to przede wszystkim, niezależnie od rozmaitych 382 prymitywizmów lub naiwności, opowiadania dorosłych i przeznaczone dla dorosłych; roi się w nich od wszelkiego rodzaju rubaszności, nielitości-wych żartów i okrucieństwa; intencja umoralniająca w nich zdarza się, ale nie jest bynajmniej regułą; dobro i zło często nie są w ogóle przedmiotem rozważań, a jeśli są, to wcale nie wiadomo, które z nich wygra; wydźwięk zaś nieraz bywa co najmniej dwuznaczny. Dopiero na tak pojętym gruncie i po odrzuceniu całej tandety wyrosnąć może następny produkt tego gatunku, jakim jest samodzielna pisarsko baśń literacka wysokiej jakości. Ten gatunek, który naprawdę pokazał światu duński pisarz Hans Christian Andersen. Na ogół jednak mówiąc o baśni literackiej ma się na myśli nie ten jej najwyższy i pełnowartościowy produkt, ale przeciwnie, ten najnędzniej-szy, w którym baśń utraciła już walory ludowości, a nie zyskała jesizcze żadnych walorów literackich. Do której z tych grup należy kanon szwedzkich baśni ludowych, w tym wyborze zaprezentowany? Nie są to w ścisłym znaczeniu baśnie ludowe, ponieważ ani jedno ze źródeł nie stosuje rygorów zapisu etnograficznego. Niektóre zbliżają się do autentyku np. przez to, że spisał je wysokiej klasy ludowy bajarz Mickel z Langhult, albo zanotował August Bondeson, zmian od siebie na ogół nie wprowadzający. Więcej niż połowa tekstów reprezentuje pierwsze stadium obróbki literackiej, a tylko szczęśliwie się składa, że ich autor Gunnar Olof Hylten-Cavallius ingerował w materiał z dużym umiarem i wyczuciem, swój styl, jakkolwiek własny, dosyć zręcznie kształtując z obfitym użyciem archaizmów i wyrażeń gwarowych. Niektóre zaś opowieści to już najzupełniej własna twórczość takich autorów jak Herman Hofberg albo Gabriel Djurklou, przekazująca jednak bez większych pretensji literackich tradycję autentyczną, choć własnymi słowami. Oto stan publikowanych zapisów. Tylko takim materiałem rozporządzamy i z tym się trzeba pogodzić. Twórcami tego działu folklorystyki szwedzkiej są G. O. Hylten-Caval-lius i G. Stephens. Gunnar Olof Hyltón-Cavalłius (1818—1889) był synem powiatowego proboszcza, a przy tym dobrego bajarza, który na starość sam zaczął zbierać teksty baśni i zachęcił do tego syna, pracującego w Stockholmie jako bibliotekarz. Językoznawca i badacz starożytności George Stephens (1813—1895), Anglik z Liverpoolu, oryginał i entuzjasta, od 1831 roku przez lat z górą dwadzieścia mieszkał w Sztokholmie. Poznali się w roku 1839 i związali tak bliską przyjaźnią i współpracą, że po dwóch latach Hylten-Cavallius zamieszkał u Stephensa na przeciąg sześciu lat, aż do swego małżeństwa. W roku 1844 ukazał się pierwszy tom ich wspólnego dzieła, noszącego wówczas tytuł Svenska folksagor och afventyr. Jednak 383 zainteresowania czytelników zaczynały się już wtedy odwracać od modnego przez pewien czas neoromantyzmu z jego kultem folkloru i średniowiecza, tak że oddźwięk był niewielki i z trudem udało się wydać do roku 1849 łącznie trzy tomy. Dwa dalsze pozostały w planach i rękopisach. Wśród materiałów tego zbioru wyróżnia się duża grupa tekstów, które w starości osobiście spisał sławny opowiadacz wędrowny Michael Jonas-son Wallander (1778—1860), zwany Mickel z Langhult. Jednak one też, po zakupieniu od autora, były poddawane wyżej opisanej obróbce stylistycznej. Obecnie, gdy cała spuścizna dwóch zbieraczy doczekała się opracowania i publikacji, miarodajne jest 5-tomowe wydanie Svenska sagor, dokonane w latach 1943—1945. Jego trzy końcowe tomy prezentują teksty z rękopisów przechowanych w spuściźnie, bez zmian i ujednolicania stylu. W dwóch pierwszych tomach przedrukowano to, co wydał sam Hylten--Cavallius, celowo kształtujący narodowy i nieco archaiczny styl swych tekstów. Oryginalne zapisy po wykorzystaniu były niszczone. Drugie co do znaczenia nazwisko w dziedzinie kultywowania szwedzkiej baśni ludowej to Gabriel Djurklou (1829—1904). Ale jego teksty, pochodzące z okręgów Narke i Varmland, należy brać z dużą rezerwą. Główny jego .zbiór to nie zapisy etnograficzne, jak można by sądzić po ich języku, lecz twórczość własna, co łatwo stwierdzić, badając jego kolejne publikacje i rękopisy. Już najbardziej autentyczne z tekstów są ekspur-gowane i tłumaczone z gwar na język literacki; najbardziej znana wersja z 1883 roku to jego własne tłumaczenie z powrotem na dwa dialekty ludowe; wreszcie z tych przekładów Elsa Djurklou-Aschan tłumaczyła go znów na język literacki, a Joran Sahlgren przerabiał, usuwając to, co na jego własne wyczucie zdawało się naleciałością neoromantyczną. W sumie żaden tekst nie jest autentyczny. Ponieważ jednak inwencja ich autora nie wychodzi poza zdawkowe dowolności narracji i żadnych własnych jakości pisarskich nie stwarza, wynik utrzymuje się w pobliżu autentycznego prymitywu, mimo że nie trzyma się jego słów. W tym samym okresie Per Arvid Save (1811—1897) gromadził swe rękopiśmienne zbiory folkloru Gotlandii, August Bondeson (1854—1906) opowieści z Hallandu i innych okolic, Eva Wigstrom (1832—1901) ze Skane. I to mniej więcej wszystko. Wiele z rejonów Szwecji, zwłaszcza północnych, nigdy nie doczekało się spenetrowania i utrwalenia swego ginącego folkloru. W niniejszym wyborze nie oznacza się przy poszczególnych baśniach okolic ani zbioru, skąd pochodzą, gdyż w obcej szacie językowej przestaje to mieć większe znaczenie. Układ zaś jest dowolny i ma służyć jedynie czytelności. 384 Całkiem inaczej wyglądałby ten wybór, gdyby nie przyjęta z góry za-sada unikania fabuł i wątków bardziej stereotypowych i powszechnie znanych, więc mniej charakterystycznych. Gdyby przyjąć zasadę dobnego zbioru baśni norweskich lub duńskich, a nawet niemieckich, angielskich czy też polskich. Jego przekrój byłby wówczas o wiele bardziej obiektywny, to znaczy zbliżony do tego, co znajdujemy w którejkolwiek edycji szwedzkiej, gdzie baśnie mało charakterystyczne zwykle mają przewagę. Jednak niniejszy wybór nie jest w tym sensie proporcjonalny. Daje on umyślnie przewagę temu, co specyficznie szwedzkie, co różni się i wyróżnia. Mimo to nie brakuje oczywiście i takich opowieści, w których można odnaleźć wątki szeroko rozpowszechnione; czy to wędrowne już w niepamiętnych czasach, czy wiodące się ze źródeł, które z dużym prawdopodobieństwem można rozpoznać. Tak np. w Stateczku znać echa biblijnej legendy o Mojżeszu; choć warto sobie też uświadomić, że według tradycji staroangielskich także i duński protoplasta rodu królewskiego Skjold wyrzucony został na brzeg jako niemowlę w czółnie pełnym broni; a dalej pobrzmiewa, choć bardzo już zniekształcona, fabuła o walce nieznajomych sobie ojca i syna, w tradycjach germańskich najbardziej znana jako pieśń o Hildebrandzie. Szczątki starych legend i mitów to jeden z typowych składników baśni ludowej. Czasami pozostało z nich już tylko imię lub jakiś odosobniony szczegół, ostatnia poszlaka starej i głęboko sięgającej genealogii. Tak np. w jednej z krótkich baśni etiologicznych, tłumaczących pewien rys krajobrazu, pojawiają się dwaj olbrzymi Starkad i Bale Pierwszy z nich to jedna z najsłynniejszych i najbardziej tajemniczych postaci mitologii staroskandynawskiej, choć tu nie zostało z niego już nic poza imieniem i legendarną siłą. W innej opowieści słyszymy o łowach Odina; w różnych okolicach przetrwała do dziś tradycja, wedle której ten najwyższy bóg nordyckiego panteonu w ciemne i burzliwe noce, zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia, szaleje po świecie na swym ośmiono-gim rumaku, z dwoma psami i w kawalkadzie innych bóstw. A znowuż w Pellem ze wsi odnajdujemy bardzo częsty w baśniach skandynawskich młynek, który kręcąc się wytwarza jadło i rozmaite bogactwa, jak w innych wersjach złoto, sól itd. Początkiem tego motywu stały się obracane przez dwie olbrzymki kamienne żarna zwane Grotti, których właścicielem był legendarny król duński Frodi. Wytwarzały one złoto, pokój i pomyślność, aż z powodu królewskiej chciwości olbrzymki zmieniły zaklęcie i żarna zaczęły produkować wojowników i klęski, po czym zabójca króla zabrał je na statek i kazał sobie kręcić sól na sprzedaż. Od nadmiaru 25 Zaczarowany dzban 385 soli statek jego zatonął, przez co morze stało się słone; a żarna swym ciężarem wybiły w dnie morskim dziurę, od której początek wziął potworny wir oceaniczny, wciągający nawet okręty. Oto przykład odwrotny, gdzie imiona się całkowicie zatarły, przetrwały natomiast w rozsypce łatwe do rozpoznania szczegóły, pozwalające wywieść całą grupę dość różnych skądinąd baśni wprost z mitologicznego pierwowzoru. Do źródeł zupełnie innych, bo antycznych, nawiązuje Książa Hatt spod ziemi, zaliczany zresztą do szwedzkiej klasyki literackiej jako jedna z najpopularniejszych baśni, jakie istnieją w tym języku. Początkiem tej baśni stała się niewątpliwie opowieść o Amorze i Psyche, rozbudowana przy pomocy kilku innych, najtypowszych schematów. Odbicia tego samego wątku znajdziemy też w innych opowieściach. Często bowiem baśnie okazują się bardziej zróżnicowane w szczegółach niż w zasadniczych wątkach i konstrukcjach. Więc i tu znajdziemy jednak niemało takich, w których schemacie dość byłoby podstawić inne szczegóły, aby otrzymać opowieść dobrze znaną skądinąd, np. z folkloru niemieckiego, polskiego czy nawet któregoś z orientalnych. Ale właśnie w tych szczegółach i realiach, albo w sposobie narracji, mieści się cała różnica i specyfika. O tym zaś, jak znaczny rozrzut w ramach tego samego schematu może występować nawet i w folklorze jednego języka, świadczy porównanie takich np. opowieści, umyślnie tu zestawionych, jak Plug-ge Świderek oraz Złota latarnia, złoty kozioł i złoty kożuch. Analogie takie mogą również dotyczyć tylko poszczególnych motywów, jak np. w zbieżnościach pomiędzy Pellem ze wsi a Babą na dożywociu lub Chatą o kiełbasianym dachu. Taka wymienność elementów należy do cech gatunku i zacieranie jej byłoby równie bezskuteczne, jak niecelowe, bo sprzeczne z jego istotą. Z kolei ostatnia wymieniona przed chwilą baśń to skandynawski odpowiednik Jasia i Małgosi. A kto zajrzy do poetyckich bajek Mickiewicza, znajdzie tam prawie dosłowne powtórzenie szwedzkiej opowiastki Baba Przekora. Oto kilka przykładów znaczących zbieżności. Wykrywanie dalszych może być pouczającą rozrywką. Humorystyczne anegdoty z farsowym zacięciem, często rubaszne, oraz bajki typu nowelistycznego, w których zamiast cudów o akcji decyduje spryt chłopski, są w wyborze obficie reprezentowane nie tylko dlatego, że silniej związane ze specyfiką kraju i narodu, ale i dlatego, że w folklorze szwedzkim cieszą się szczególną popularnością. Ich przeciwieństwem jest np. bajka zwierzęca, której miejsce w tym folklorze jest zupełnie podrzędne. Również i ze starej mitologii, jak widać, niewiele w końcu pozostało. 386 Wyparły ją wyobrażenia chrześcijańskie, a jak wcześnie się ten proces dokonał i jak głęboko sięgnął, to widać z obfitości nowego typu mitologii, właśnie chrześcijańskiej. Jezus i Maria Panna, a zwłaszcza święty Piotr, jak również diabeł, należą do najczęściej występujących postaci. Opowieści o nich rzadko miewają coś wspólnego z tradycją kościelną, natomiast sięgają od prostych anegdot apokryficznych aż po ujęcia tak skrajnie nieortodoksyjne, pomieszane z motywami baśni i wierzeń pogańskich, jak Ptasie dziecko. Literaci szwedzcy, w przeciwieństwie do duńskich lub islandzkich, raczej nie robili użytku ze swoich legend i baśni ludowych. Pojedyncze wyjątki, jak Gustav Sandgren i Elsa Beskow, nie mają większego znaczenia. Kto chce, może porównać folklorystyczne źródła i wyniki posługiwania się nimi we własnej twórczości pisarskiej, sięgając do moich zbiorów opowieści bazujących na folklorze skandynawskim, wśród których są także i szwedzkie. Mniej nadaje się do tego celu zbiór Narzeczony z morza, 1971, przeznaczony dla młodzieży i pod względem artystycznym mało istotny. Właściwym odniesieniem będzie tu zbiór Zardzewiały miecz, 1977. Ta książka oraz niniejszy wybór mogą być potraktowane jako ilustracja problemów zaznaczonych na wstępie, gdzie wspominam o wielostopniowym dystansie dzielącym baśnie ludowe od literackich. Robert Stiller A Wykaz źródeł August Bondeson: Svenska jolksagor jrdn skilda landskap. Stock-holm 1882 Carl Fredrik Cavallius: Svenska jolksagor. IV. Berdttade av Gud-run och Joran Sahlgren. Stockholm 1941. Gabriel Djurklou: Sagor och Ajventyr berdttade pd svenska land-smdl. Stockholm 1883 Gabriel Djurklou: Svenska jolksagor. VI. Berdttade av Joran Sahlgren. Stockholm 1944 Herman Hofberg: Svenska jolksdgner. Stockholm 1882 Gunnar Olof Hyltśn-Cavallius och George Stephens: Svenska jolksagor. V. Berdttade av Gudrun och Joran Sahlgren. Stockholm 1942 ¦ . Gunnar Olof Hylten-Cavallius och George Stephens: Svenska sagor. 5 vol. Stockholm 1943—1945 Sven Liljeblad: Svenska jolksagor. II. Sagor jrdn romantikens da-gar. Stockholm 1939 Jan-Ojvind S w a h n: Svenska jolksagor. Stockholm 1959 Per Afvid S a v e: Svenska jolksagor. VII. Berdttade av Gudrun och Joran Sahlgren. Stockholm 1945 .-.-_-., _-.-_>:;;_.;o..;JL..;.iL-;^^^^^^ Spis treści « Nisse Węglarz i trollica (Kolarenisse och trollet)......5 Dziad z Lagga (Lagga-gubben).......... 7 Zły i po śmierci zły (Den smak karlet fatt behaller det) . . . .8 Rycerz Chłop (Riddar Bonde)......... 10 O pięknej pasterce (Den fagra vallpigan) ....... 13 Mały Knós (Om lilie Knos)........... 19 Trolle z wąwozu Skuru ( Trollen i Skurugata)...... 25 Kettil Runske (Kettil Runske).......... 27 Nauka dobra, ale prostota lepsza (Ldrdom d bra men lagum d bdst) . 28 /Książę Hatt_sEod_zierni (Prins Hatt under jorden) . . . . . 31 Staruchairyba (Gumman och jisken) . . . . . . . . .55 Siwa Titta (Titta Gra)............ 56 O zaginionym parobku (Den fórsvunne drdngen)..... 61 Chata o kiełbasianym dachu (Jdttestugan vars tak bestod av bara korvar).............. , 63 Złota latarnia, złoty kozioł i złoty kożuch (Guldlyktan, guldbocken och guldpdlsen)...... . .... . . . 67 Zaczarowany dzban (Trollkrukan) . ....... . . . . ....... 75 Złoty ptaszek ( Den lilia guldjdgeln) ........ 78 Biała Łabędzica i Skrzyp Polny (Jungfru Svanvita och jungfru Rdvrumpa)............... 89 Niezwykły szczupak (Den underbara gdddan) . . . . . . .95 Pierwszy urodzony, pierwszy ożeniony (Forst fodd, fórst gift) . . 100 O takim, co się ożenił ze zmorą (Mannen som gifte sig med maran) . 112 Jak chłopak utopił dziecko olbrzyma (Pojken som sldppte jdttebar- net i brunnen) . ........ ..-.-. . . 113 Sowie dziecko (Ugglebarnet)........ . . . 116 Myszka (Rdttan)...... . .......... . 116 Baba na dożywociu (Undantagskdringen)....... 132 /KsiążęWilk) (Ulyprinsen)........... 134 O dziewczynie, co śmiała się na weselu karłów (Flickan som skrat- tade pd dvdrgarnas bróllop).......... 158 Święty Olaf i olbrzym Vigge (Sankt Ola och jdtten Vigge) . . . 159 O głupim lisie (Den dumme rdven) . . . ... . . 161 389 I Pelle ze wsi (Pelle i by)............ 162 Leniuch Lasse (Latlasse)........... 185 Mieszek, skrzypeczki i strzelba (Penningspungeti, fiolen och bossan) 168 Fortuna (Lyckan)............. 173 Mały Hans (Liten Hans)............ 176 Córka Słońca i Księżyca (Solens och mdnens dotter) . . . . 179 Czeladnik kowalski (Smedgesdllen i Norge)...... 181 Chrzciny (Barnsblet)............ 184 Starkad i Balie (Starkad och Balie)...... . . .191 Lasse, mój pachołku! (Lasse, min drdng)....... 192 Jazda w lapońskim korycie (Lappho-jdrden)...... 204 O dziewczynie, co przędła złotą nić z gliny i słomy (Flickan som kunde spinna guld utay ler och Idnghalm) ....... 205 Eling-adiutantka diabła i jej matka Sissa (Kapten Eling och hennes mor Sissa)............... 208 Zrzęda (Tvdrvigger) . ......... . . 212 Kiełbasa {Korfven) ........... 215 Doktor Piotr (Doktor Per) ........... 217 Królewna ukryta w jamie (Prinsessan i jordkulan)..... 222 O głupku i królewnie, co nie umiała się śmiać (Den dumme pojken och prinsessan som inte kunde skratta)........ 231 O prawdomównym i posłusznym słudze (Den drlige och lydige betjdnten)............... 234 Pastor po trzykroć uśmiercony (Prdsten som de odde tre gdnger) . 235 Dwugroszówka (Tvdstyjver7i) . . . ,....... 237 Młynarczyk, łowy Odina i niezwykła pieczeń (MjbTnaren, Odens jakt och den underbara julsteken).......... 238 Stateczek (Det lilia skeppet) ....... . . . 246 Piotr i krawiec (Peter och master)........ . 252 Smalandczyk i jego Krzywogryz (Smdldnningen och hans krombis) . 254 Kosmatka (Lilia Ludi)............ 257 Mały Funte i jego matka (Funteliten och hans moder) .... 260 Baba Przekora (Motvdrlskdringen) . . . . . . . . . 266 O myśliwym, którego wciągnęła góra (Den bergtagne jdgaren) . . 287 Plugge Świderek (Plugge Navare)......... 277 Dziewczyna z pływającego kamienia (Torparjlickan i den flytande stenen) ............... 288 Biesiada u świętego Piotra (Sankte Pers gastabud eller gummor aro aldrig nojda)............. 290 Troll z Tarstaborg (Trollet i Tarstaborg) . ¦...... 292 Święty Piotr i kowal (Sante Pdar och smeden)...... 293 .Hans i Per,(Hans och Per)........... 295 390 Olbrzym, ż Rydaholm O duchu z F] Olbrzym ze S Posłowif Wyksr Hrabia i pastuch (Grefven och fdherden) .... 313 . . . . "3I5 Diabłu wcale nie jest wesoło (Det dr inte roligt for skam) . . . 316 Wronopióra Majsa (Krdkskinns-Majsa)........ 317 Jak kata przezwano asesorem (Uur da kommer te att Afa&terman* s/ca s/callas *4.ssessor) . . . . . . ¦ . ¦ . ¦ . 322 LTrzy psyj (De tre hundarna) . ........ 326 Ślepy Tćapitan (Den blinde sjokaptenen)....... 338 O dziesięciu duszkach-służkach (De tio tjenstandarna) .... 341 Wilkołak (Varulven)............ 344 O zamku na złotych słupach (Slottet som stod pd guldstolpar) . . 354 Ptasie dziecko (Fdgelbarnet).......... 361 Pani z Pintorp (Pintorpa-fru).......... 366 O młynie, który się palił w każdą Wigilię (Kvarnen som brann upp varje julnatt)............. 36& Olbrzym, który zbudował kościół w Rydahołm (Jdtten som byggde Rydahołm kyrka)............. 372 O duchu z Fjelkinge (Spoket vid Fjelkinge)...... 377 Olbrzym ze Skalunda (Skdlunda-jdtten)..... 378 Posłowie...............381 Wykaz źródeł.............. 388 Redaktor: Maria Swiętek Redaktor techniczny: Zbigniew Nożyński Korektor: Teresa Piechocka Printed in Poland WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE — POZNAŃ 1983 Wydanie I. Nakład 29.700 + 300 egz. Ark. wyd. 22,6; ark. druk. 24,5. Oddano do składania 28 VI 1982 r. Podpisano do druku 20 III 1983 r. Druk ukończono w październiku 1983 r. Papier offsetowy kl. III, 90 g, 70X100. Zam. nr 30/82 POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. M. KASPRZAKA Poznań, ul. Wawrzyniaka 39 — Nr zam. 155/82 — N-9/880