13452

Szczegóły
Tytuł 13452
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13452 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13452 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13452 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRYSTYNA SIESICKA Kapryśna piątkowa sobota .WIT PRESS Zrealizowano przy pomocy finansowej Ministerstwa Kultur> 9V ІІ Й 2005 0 Є. 05, 2005 21. 06. 2005 2 2. 08. 2006 w - Pi, ,| s I s 1 ' O 1 i : 0890000063920 '. ■ ■ & , po *тз i,_„_j £d ■^^^4J- '■■■■ GO ^^^^^ж " . "і £Г> о Ą GO M СЛ GO o pa o Na okładce wykorzystano reprodukcję obrazu C. Moneta La Pie Opracowanie graficzne Róża Buczkowska Redakcja Danuta Sadkowska Korekta Joanna Pietrasik [юшка f, зште; wZabr ZH. K . (bL ' J MU I NU/ KR INW- Copyright by Krystyna Siesicka ISBN 83-88790-24-2 Wydanie I Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 2003 90-369 Łódź ul. Piotrkowska 204/210/248 tel. (0 42) 636-12-14; dział zamówień: tel. (0 42) 680-93-70 Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.pl e-mail: info @ akapit-press.com.pl Tego roku świstaki już na początku października zaczęły kopać głębokie nory, co podobno zapowiadało wczesną, ciężką zimę. I rzeczywiście, parę dni przed Zaduszkami sypnął śnieg, a temperatura spadła poniżej zera, ale w końcu nie było to niczym nadzwyczajnym, więc tu i ówdzie mówiono, że chyba świstaki podniosły przedwczesny alarm. Może i tak, bo jeszcze nie upłynął pierwszy zimny tydzień listopada, kiedy nastąpił nieoczekiwany powrót jesieni. Rankami nad doliną wisiały mgły skłębione jak wata cukrowa, a powietrze niosło zapach opadłych, zwilgotniałych liści. W południe niebo błękitniało i spoza chmur wychodziło słońce. Elwiry ciągle nie było. Psy siadały w progu domu, spoglądając na wijącą się między poszarzałymi łąkami drogę, a otępiały z tęsknoty kot nie schodził z okna, wpatrzony przed siebie. Wieczorem, kiedy Julian rozpalał w kominku, zwierzęta kładły się w cieple ognia, raz po raz spoglądając na fotel, żeby sprawdzić, czy nie przeoczyły powrotu Elwiry, jednak siedziała na nim tylko zielona welurowa poduszka, a z poręczy zwisał brązowy wełniany szal, ciągle nie przykrywający ramion, na które one czekały. Julian czasami miał ochotę schować i ten szal, i tę poduszkę, bo rzeczywiście ich widok tak dalece potęgował nieobecność Elwiry, że również dla niego stało się to w końcu irytujące. Pewnego dnia, a była to środa lub czwartek, nie pamiętał tego dobrze, bo samotnie spędzane dni związały mu się wreszcie 5 w jeden nieskończenie długi dzień bez nazwy, Julian wyciągnął z szopki rower, przywiązał za siodełkiem wiklinowy koszyk i wyruszył wyboistą drogą w stronę miasteczka. Postanowił kupić w najbliższym sklepie suchą karmę dla zwierząt i kilka słoików z Mopsikami w sosie pomidorowym dla siebie. Nie znosił klopsików w sosie pomidorowym, ale innych gotowych dań nie znosił jeszcze bardziej. Jadąc, rozmyślał, czy jutro zrobić do nich makaron, czy ziemniaki. A może kaszę gryczaną? Dawno nie jadł kaszy gryczanej, więc tak, ugotuje kaszę. Ależ mam problemy, myślał, wściekły na siebie. W połowie drogi, tam gdzie kończył się już najgłębszy spadek doliny, a zaczynała stroma ścieżka pod górę, Julian zobaczył, że całą szerokość przejazdu zajmuje rozległa kałuża. Zszedł z roweru i idąc grząskim poboczem, klął cicho, jednocześnie dziękując Bogu, że natchnął go myślą o włożeniu wysokich gumowców, w które mógł wsunąć nogawki spodni. Dziękczynne myśli i nieparlamentarne słowa pomieszane ze sobą z pewnością nie spodobałyby się Elwirze, ale jej tu nie było, nie wróciła. Upewniła się o tym również i Adela, kiedy Julian wszedł do jej sklepu spożywczego, odległego zaledwie o pół kilometra od dużego Samu. Sklep Adeli był jedynym w okolicy, który miał nad wejściem czarny napis na pomarańczowym tle: SKLEP SPOŻYWCZY Julian sklepy spożywcze pamiętał z lat, z których pamiętał coraz mniej, ale właśnie do tych wspomnień czuł szczególny sentyment. Drogeria, pasmanteria, trafika. W tamtych czasach Julian palił Pomorskie Rarytasy. Były to papierosy bez ustnika, więc dzielił je na pół i oszczędnie wsuwał do szklanej fifki. Słowa fifka używał nie tylko w młodości, ale i teraz, bo takie 6 imię, po długim namyśle, nadał swojej kotce, którą zresztą Elwira uparcie nazywała Mizią. Po Rarytasach, uzupełnianych później innymi gatunkami papierosów, został Julianowi jedynie kaszel, rozedma płuc i wspomnienie granatowych, tekturowych pudełek, w które były pakowane. Pierwsze Rarytasy palił w kącie ogrodu otaczającego Liceum Batorego, zasłonięty kręgiem kolegów skrywających go przed surowym okiem dyrektora Ambroziewicza zwanego Foką. Foka Ambroziewicz! Po tylu latach przypomniał sobie, idąc grząskim poboczem drogi, aby wyminąć wielką kałużę. Foka! Nigdy nie wiadomo, kiedy i co człowieka dopadnie, jakie i o kim wspomnienia. Wszystko przez Adelę, która uparcie mówi o swoim sklepie: spożywczy. To również przypomniało Julianowi, że dawniej oprócz spożywczych bywały jeszcze sklepy kolonialne. W Warszawie był, na przykład, sklep kolonialny Braci Pakulskich. Myślał o tym, kiedy już ominął kałużę, wsiadł na rower i ruszył pod górę. Dziwne, ale bardzo dokładnie pamiętał zapach sklepu Pakulskich i, chociaż to zupełnie niemożliwe, poczuł teraz w ustach delikatny słodkawy smak tego zapachu. W sklepie spożywczym Adeli pachniała tylko kwaszona kapusta, bo właśnie przed chwilą otworzyła walcowaty, plastikowy pojemnik wyłożony przezroczystą folią. Nie, nie, nie, pomyślał Julian. Kapusta, jeżeli ma być naprawdę dobrą kwaszoną kapustą, musi kisić się w pękatych beczkach zrobionych z klepek spiętych blaszanymi obręczami. To dlatego Elwirze nigdy nie wychodzi naprawdę smaczny bigos, zdumiewające, że dotąd Julian nie odkrył tego przyczyny, chociaż była prosta. A może warto kupić beczkę na targu i zakwasić kapustę samemu? Ale czy na targu sprzedają beczki? Czy są jeszcze tacy ludzie jak bednarze, którym chce się pracować przy robieniu beczek 7 z prawdziwego zdarzenia? Ależ ten świat zubożał, pomyślał, wiedząc, że jego ubolewanie nad marnością świata jest co najmniej w połowie niedorzeczne. Cóż z tego, skoro Julianowi od dawna najbliższa była niedorzeczna część wszystkiego. - A cóż to, panie Julianie? Pani Elwira jeszcze nie powróciła? Adela, mówiąc, zaciągała. Jej fraza była śpiewna, jej „ł" również, jej„ż" łagodne, jakże Julian lubił tego słuchać. - A no, nie. - Toż smutno samemu panu Juliami? - Bardzo mi smutno, Adelo. Niedowidziała. Przez chwilę patrzyła na niego, mrużąc oczy w wąskie szparki, a później powiedziała z uznaniem: - Piękny biały berecik sprawił on sobie! Julian, który wchodząc do sklepu, zdjął czarną, wełnianą czapkę z daszkiem i schował ją do kieszeni kurtki, stał teraz przed Adelą z gołą głową, na której bieliły się jedynie jego krótko przycięte, zupełnie siwe włosy. - A wiele zapłacił? Dość dużo. Tak, cena była spora. Uśmiechnął się i zażartował: - Grosze, pani Adelo. Używany. - A! Używany! A nie boi się pan Julian chorób, być może przyczajonych w materiale? Trafiła w sedno, utraty zdrowia na stare lata bał się rzeczywiście. - Póki co, jakoś się trzymam. - Niezgorzej - przyznała. Szybkimi ruchami pulchnych dłoni zrolowała folię wokół brzegów pojemnika, potem uchwyciła palcami trochę kapusty i odchylając się do tyłu, wsunęła ją do ust. Smakowała przez chwilę, ściągając wargi w wąski ryjek. - Mmm... - zamruczała wreszcie. - Mmm... w sam raz, powiem panu Juliami, ani ona przykwaśna, ani przysłona. A on po co przyszedł? Czego to mu zbrakło? Wytarła ręce w pasiasty fartuch w granatowo-niebieskie paski i sięgnęła po torbę z suchą karmą. - Pewno sucharków dla tych spasionych basałyków. A dla koczurki? Nie czekając na odpowiedź, ustawiła na ladzie kilka puszek, ale czytając napisy, kręciła głową z przyganą. - Sardynka, indyczek, dziczyzna i królik. Nie ma to jak być kotem u pana Juliana. Jakeście go brali, wychudzony był jak wiór, a teraz gruby niby wieprzek. A pchli oni nie posiadają? Od pchli mi szprej przywieźli, dać panu Juliami? - Moje zwierzęta nie mają pcheł, dziękują za spray - powiedział Julian urażony. - Co się pan Julian zaraz tak obraża? Zwierzęta jak ludzie, nie wiadomo, co mogą złapać i jakiej biedy sobie napytać. Pan bierze szprej, bo potem zbraknie. - Dziękuję, pani Adelo, ale nie jest mi potrzebny. - Toż nie dla niego daję, ino dla basałyków i dla koczurki. Pan Julian wie, że do rzeźbiarza dziewczyna dziś przyjechała? Podfruwajka taka, a pyskata, że nie daj Bóg. Na jedno moje słowo ona zaraz ma dziesięć. - Nie wiedziałem. - No, to teraz on już wie. Zuzanka. Tak ją wołają. Mnie tam bardziej pasuje dla panienki Nataszka albo Wierka, albo może Daszeńka. Uciekła stamtąd bez rodziny, z małym tobołkiem biedy, a tu masz. Nataszki, Wierki, Daszeńki jej brakuje. Julian w zamyśleniu stukał paznokciem w denko kociej puszki. Zuzanka, która 9 dziś przyjechała, to Pawła wnuczka, córka Bogny, tyle że Adela jeszcze jej nie znała. - A co on tak zmarkotniał? Stało się coś? - Nie, pani Adelo. Julian ocknął się i rozejrzał po sklepie. - Trzy słoiki klopsików w sosie pomidorowym poproszę. - A co pan Julian nic, tylko te durnowate klopsiki je? Toż chyba one już mu nosem wychodzą? Miała rację, ale Julian za nic nie przyznałby się, że brzydziła go nawet sama myśl o jedzeniu, które z konieczności musiał teraz przyrządzać, uciekając się zresztą do najprostszych sposobów. Cała dolina miała za złe Elwirze, że zostawiła Juliana samego, więc nie chciał dolewać oliwy do ognia i otwarcie narzekać na klopsiki w pomidorach. - Przepadam za nimi, pani Adelo - zapewnił. Adela postawiła trzy słoiki klopsów obok puszek z jedzeniem dla Fifki, potem odwróciła się, otworzyła drzwi lodówki i wyjęła małą tackę owiniętą folią aluminiową. Położyła ją obok psich sucharków. - Ja panu Julianu pierogów ruskich narobiła troszku. Niech zje z Panem Bogiem. Nie bardzo Julian wyobrażał sobie ruskie pierogi jedzone z Panem Bogiem przy jednym stole, ale wzruszyła go Adela. - Bóg zapłać. - No, smaczności życzę, niech on tylko dobrze okrasi. A bułkę chleba jeszcze w domu ma? Nie miał pieczywa, więc wybrał spośród bochenków ułożonych na wiklinowych półkach dobrze wypieczony, przysypany ziarnami słonecznika. - A pani Elwira gdzie? - zapytała go Adela nie po raz pierwszy. 10 Tego, oprócz Juliana i Pawła, nikt w dolinie nie wiedział. Każą mi potem opowiadać, mówiła Elwira, a przecież ja nie będę chciała. - Pojechała w świat - odparł Adeli również nie po raz pierwszy, podobnie jak odpowiadał na to pytanie innym ludziom w dolinie. Dotknięta, wzruszyła ramionami. - Nie chce, niech nie mówi. - Bardzo chętnie zjem ruskie pierogi, pani Adelo, już dawno za mną chodziły. Powiedział tak Adeli na pocieszenie i widać pomogło, bo uśmiechnęła się wreszcie. - Przysmaczyłam, jak trzeba, niech tylko pan Julian porządnie w kastrulce podegrzeje. Porządnie podegrzeć w kastrulce, z upodobaniem powtórzył sobie jej zalecenie. Adela wyszła z nim przed sklep i spoglądała, jak układa zakupy w koszu. - Zmarznie tu pani, wiatr się zerwał, wieje. - Ja do zimna nawykła, pan Julian to wie. Jeszcze chwilę stała w drzwiach. Patrzyła, jak Julian odjeżdża. Nie odwracając głowy, uniósł w górę rękę i pomachał jej na pożegnanie. Przed sobą miał teraz stromiznę prowadzącą w dół doliny. Musiał uważać. Z daleka zobaczył światła w oknach domu Pawła. A więc przyjechała Zuzanka, córka Bogny. No tak, na nią też będzie musiał uważać, może nawet bardziej niż na stromą drogę w dół. I znowu, jak przed godziną, kiedy jechał tędy, wróciły wspomnienia. Przypomniał sobie pewien wczesny ranek nad Bałtykiem. Wyszedł na samotny spacer, żeby zobaczyć wschód słońca, popatrzeć na dwa nieba, takie różne. Błękitne, ale jeszcze pociemniałe, zimne, z jednej strony, i to różowiejące 11 z drugiej. Wilgotne, zielone wodorosty nocą wyrzucone przez morze leżały na brzegu. Idąc po piasku, twardym i mokrym od niedawnych fal przypływu, nieoczekiwanie zobaczył przed sobą wysokiego, szczupłego mężczyznę, który stojąc po kostki w wodzie, dłońmi jak tubą otoczył usta i z głową uniesioną do góry, zawołał: - Bałtyku! Oddaj bursztyny, psiakrew! To był Paweł. Tak Julian go poznał. Nad brzegiem morza w Kuźnicy na Helu. Później Elwira mówiła o nich: chłopcy z Manczy. Rower podskakiwał na wybojach, Julian widać źle ułożył zakupy w koszyku, bo słyszał, jak raz po raz słoiki z klopsami uderzały o siebie. Chłopcy z Manczy? Nigdy nie czuł się Don Kichotem z La Manchy. Sam nie czuł się nim nigdy, ale dla Elwiry? Dla niej, być może, nim był. Człowiek dla drugiego człowieka nie jest tym samym, kim jest dla siebie, taka to sprawa. Czy mgła opada pod wieczór, czy zaczyna się mżawka? Julian czuł na twarzy wilgoć, niemiłą, przejmującą. Dojeżdżał do domu, kiedy zauważył, że ktoś siedzi w kącie werandy. W pierwszej chwili myślał, że któryś z psów wymknął mu się i został na zewnątrz. Dopiero kiedy zsiadł z roweru, zobaczył, że to Zuzanka przykucnęła na wilgotnej, drewnianej podłodze, wyraźnie zziębnięta, z rękoma wsuniętymi głęboko w rękawy rozciągniętego, burego swetra, którego obszernym kołnierzem przysłoniła pół twarzy. Na czubku głowy sterczała jej ściągnięta gumką kitka włosów, rozsypanych jak liście palmy. Oparł rower o drzewo, Zuzanka poderwała się i stojąc jeszcze na stopniu werandy, zarzuciła mu ręce na szyję. Wtuliła twarz w wilgotny kołnierz jego kurtki. - Niespodzianka, Zuzia przyjechała! - zawołała. Nie powiedział, że już wie. W zapadającym zmroku patrzył na nią. Nie przypominała Bogny, wcale. Stała się niewiary- 12 godnie podobna do Baśki, do swojej babki, którą on kiedyś kochał. - Niespodzianka, Zuzia przyjechała - powtórzył. - Co przyniosło diabełka o tej porze roku? - W mojej klasie dzieciaki mają ospę. Masz pojęcie, wujku? Jesteśmy stare konie, a ospę mamy jak maluchy. - Ty też? - Ja też, zobaczysz, cała jestem w fioletowe kropki od gencjany. Mama przysłała mnie do dziadka Pawła, żebym się u niego wychorowała do końca. - A nie powinnaś leżeć w łóżku? - Może powinnam, nie mam zielonego pojęcia. - Doktor też nie miał zielonego pojęcia? - Nie byłam u żadnego doktora, coś ty, wujku! Zobaczyłyśmy, że mam już krosty, więc mama wykropkowała mnie gencjaną i fiu! do dziadka, bo inaczej całymi dniami siedziałabym sama w domu z nosem w komputerze, wiesz o tym? - Tak, wiem o tym. Dawno ciebie nie widziałem, Zuzanko, wyrosłaś jak tyczka. - Ale jak przez ten czas zmądrzałam! Każdy centymetr wzrostu zwiększył pojemność mojego mózgu. - Bardzo pomyślna wiadomość. - Wiedziałam, że się ucieszysz. Cioci Elwiry nie ma, dziadek mi powiedział, że pojechała w świat, to znaczy, gdzie ona się po dziewa? Szczęśliwie nie musiał odpowiadać na to pytanie, bo Zuzanka zajęła się wyciąganiem zakupów. - Daj spokój, Zuziu, weźmiemy cały kosz do kuchni. Psy zaczęły drapać w drzwi od wewnątrz i poszczekiwać, kotka siedziała na oknie, ale jej miauczenia nie było słychać, widzieli tylko otwierający się raz po raz pyszczek. 13 - Z Mizi zrobił się serdel! - zawołała Zuzanka, stukając palcem w szybę. - Hej, Mizia! Poznajesz mnie? Mówiła na Fifkę Mizia, jak Elwira. Weszli do domu, uszczęśliwione psy zaczęły zwijać się pod ich nogami, kotka wczepiła się pazurami w wiklinowy koszyk i wisiała na nim, kiedy Julian niósł go do kuchni. Zuzanka potknęła się w progu, złapała za sznur ze ścierkami, które Julian uprał tego ranka, zerwała go, teraz dreptały po nich uszczęśliwione psy. Julian pomyślał, że wyjeżdżając, Elwira zdecydowanie wybrała lepszy los, ale szybko uprzytomnił sobie, że pojechała na pogrzeb przyjaciółki, więc może nie powinien tak myśleć, nawet skrótem. Tymczasem Zuzanka zgarnęła ścierki z podłogi, z koszyka wyjęła tackę, pieczołowicie owiniętą przez Adelę aluminiową folią, i ciekawie ją uchyliła. - Pierogi! - zawołała. - Kupiłeś, wujku, gotowe? - Zrobiła je pani Adela. - Ta z nowego sklepu? -Ta. - Byłam tam. Poszłam po zakupy dla dziadka, bo kiedy rano przyjechałam, w domu miał tylko bardzo ohydne klopsiki w sosie pomidorowym. Ta pani Adela z nowego sklepu jest piekielnie gadatliwa. Nie dopuściła mnie do głosu, na jedno moje słowo miała gotowych dziesięć. Ciekawe, pomyślał Julian, czy mówiły jednocześnie po dziesięć słów, a potem obydwie milczały, rzucając od czasu do czasu po jednym, czy odbywało się to jakoś inaczej. Dopiero teraz zdjął czapkę i wilgotną kurtkę. - Zrobię ci herbaty, zmarzłaś. Pokręciła głową. - Um, urn... - zaprzeczyła. - Dzięki. Pójdę, bo dziadek wścieknie się na mnie, że przepadłam. 14 - A co u mamy? - W porządku, tata na święta wróci z rejsu, więc mama już odlicza dni. Odlicza dni samotności. Bogna, córka Pawła i Baśki. Miała mieć na imię Różyczka, kiedy całe wieki temu Julian i Baśka, siedząc na plaży w Kuźnicy, marzyli o wspólnym życiu i wymyślali imiona dla swoich przyszłych dzieci, a obok samotny Paweł zbierał bursztyny. Chłopcy de la Mancha, ech... - ...ona jest Kazaszką, prawda? O kim ta Zuzanka mówi? O Adeli? Zamyślił się, nie słuchał. - Jest Polką z Kazachstanu. - Więc jest Kazaszką. - Jest Polką z Kazachstanu - powtórzył. Ściągnęła długie rękawy swetra i przytrzymała je dłońmi, wyglądały jak pacynki, kiedy uderzała jedną pięścią o drugą. - Niech ci będzie, wujku. Zdjął z wieszaka żółtą, nieprzemakalną kurtkę Elwiry i podał ją Zuzance. - Włóż, bo zmokniesz. Przesunęła ręką po śliskim, sztywnym materiale. - Niemiła w dotyku. Babcia Basia miała podobną. Nie wiem, co się z nią stało. Julian wiedział, bo to była właśnie ta kurtka, którą Zuzanka trzymała teraz w ręku. - Wpadnę do ciebie jutro, wujku, i może wyciągnę dziadka. Siedział dziś przez cały dzień w pracowni i stukał w drewno jak stary dzięcioł. Wiesz, co on robi? - Wiem, szopkę na święta. Obiecał proboszczowi. - Teraz rzeźbi Jezuska. Bardzo słodki. Dziadek mówi, że jak dwie krople wody podobny do mnie, kiedy byłam mała 15 - westchnęła. - Mam nadzieję, że mimo podobieństwa będę miała prostsze życie. Julian zastanowił się, czy to, co mówi Zuzanka, jest bluź-nierstwem, czy nie, doszedł do wniosku, że nie, ale na wszelki wypadek powiedział z troską: - Podziel się tą myślą z księdzem proboszczem, zobaczymy, co na to powie. - Domyślam się, co powie. Powie, żebym dążyła do świętości. Kurtka Baśki i Elwiry była zbyt obszerna na Zuzankę. Mówiąc, zawijała rękawy w szerokie mankiety. Uśmiechała się. - Ze mnie byłaby marna święta, wujku, ja się chyba w ogóle na świętą nie nadaję, prędzej zostanę bizneswoman. Julian wcale nie był taki pewien, czy w czasach, w których Zuzance przyszło żyć, rzeczywiście jedno wyklucza drugie. Wolałby, żeby ksiądz proboszcz rozstrzygnął i ten problem, a w ogóle najbardziej chciałby, żeby Zuzanka stąd wyszła, bo nagle poczuł się zmęczony. Przypomniał sobie to, co zwykł mawiać jego przyjaciel Walentyn: najgorsi są goście, którzy już w płaszczach stoją w przedpokoju, ale ciągle jeszcze gadają. Z tymi świstakami, które wcześniej wykopały nory, bojąc się ciężkiej zimy, to może była jakaś prawda, bo następnego dnia, kiedy Julian obudził się, zobaczył za oknem gałęzie drzew i krzewy przysypane warstwą śniegu. Wyglądały tak, jakby sprytna natura potajemnie użyczyła nocy delikatności japońskich rysowników. I złapał ostry mróz. Nawet psy wybiegły tylko na chwilę, wracając do domu bez wołania. Do południa Julian pracował. Obłożony słownikami tłumaczył kolejny rozdział książki angielskiego autora, piszącego ciekawie, ale młodzieżowym slangiem, którego Julian nie znał. Było to denerwujące, bo dzięki temu w dziwny sposób czuł, że przemija. O dwunastej zrobił sobie przerwę. 16 Hejnał z wieży mariackiej w Krakowie grał na trąbce hejnalista Zbigniew Olczyk. Pięknie grał i chociaż Julian najczęściej miał dość południowego krakowskiego obrządku, czasami wsłuchiwał się w jego brzmienie z wielkim upodobaniem. Gra Zbigniewa Olczyka zawsze była przyjemnością. Julian stał przy oknie, głaskał kotkę, słuchał hejnału i patrzył na rzędy oproszonych bielą przydrożnych drzew, pośród których nagle zobaczył samochód Elwiry. Spod kół unosiły się w górę sypkie tumany świeżego, lekkiego śniegu. Elwira musiała być niepewna śliskiej nawierzchni, bo prowadziła wóz nierówno, zjeżdżając ze środka drogi raz w prawo, raz w lewo. No, ale Julian nie prowadziłby lepiej, zresztą już dawno oświadczył wszystkim, że mając osiemdziesiątkę na karku, musi powiedzieć sobie: dosyć. I trzymał się tego. Elwira, chociaż zaledwie parę lat młodsza, niczego takiego nie planowała, ale jej czas nie dogonił, ciągle była od niego szybsza. Julian pomyślał o tym z czułością. Miała za sobą czterysta kilometrów drogi i chłopaka w niewygodnej pozycji śpiącego za jej plecami. Nawet nie wiedział, że właśnie dojeżdża do swojego nowego domu. Nie wiedział 0 tym również Julian, mąż Elwiry, którego ona przezornie nie uprzedziła o niczym podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, w obawie, że usłyszy stanowcze: mowy nie ma, wykluczone! 1 co wtedy? Niejednokrotnie stawiała Juliana wobec faktów dokonanych, jakoś dobrze na tym wychodzili, dlaczego tym razem miałoby się stać inaczej. Pod warstwą świeżego śniegu droga była śliska, Elwira musiała bardzo uważać, więc nie mogła spokojnie patrzeć na swój dom, widoczny już między drzewami i wychodzący jej naprzeciw. Zawsze tak to odczuwała, kiedy wracając, nawet po krótkiej nieobecności, z daleka do- 17 strzegała brązowe belki i czerwone dachówki. Dom wychodził naprzeciw, lubiła te powitania. - Jesteśmy na miejscu - powiedziała półgłosem. Usłyszała jakieś niemrawe, senne mruknięcie, ale po chwili zobaczyła w lusterku, że chłopak siada i przechyla się w stronę szyby. - Spałem - powiedział. - Widziałam. To dobrze, prędzej minął ci czas. Położył brodę na oparciu jej fotela i spojrzał przed siebie. Dopiero teraz między drzewami zobaczył dom. - Ładnie tu... - powiedział cicho. Co czuje, o czym myśli, zastanowiła się Elwira, czego to jest początek, bo niewątpliwie coś tu się teraz zaczyna. Dla niego, dla niej, dla Juliana. Elwira poczuła się tak, jakby w teatrze po skończonej przerwie wróciła na widownię i czekała na kolejny akt sztuki, ale wiedziała, że do niej należy kolejna kwestia, więc może to wcale nie jest widownia, tylko scena. Cokolwiek jednak powie, i tak będzie źle, bo on jeszcze nigdy z niczego nie był zadowolony. W końcu zdecydowała się. Zatrzymała samochód. - Kiedy przychodzimy na świat, Bóg daje nam bilet tylko w jedną stronę - powiedziała niezbyt odkrywczo. Skinął głową, nie podnosząc brody z oparcia. Spojrzała na niego, miała teraz jego twarz tuż obok swojej. Wionęło piwem, które kupił i wypił, podczas gdy ona płaciła za paliwo na stacji benzynowej. - Nie wiem, co z tym biletem zrobisz. - Przejadę się. - Chcę, żebyś wiedział o jednym: jeżeli dotkniesz czymkolwiek mojego męża, wylecisz stąd na zbity pysk. 18 Uśmiechnął się. Zauważyła, że uśmiechał się zawsze, kiedy używała niewybrednych zwrotów. - I jeszcze jedno: kolejne piwo wypijesz nieprędko. - To prawda, chyba że zwinę jakąś kasę, a to, jak się pani domyśla, jest zupełnie możliwe. - Żartujesz, prawda? - W tej chwili żartuję, ale kto mnie tam wie. Elwira nie odpowiedziała. Ruszyła i podjechała przed furtkę. Wyjęła kluczyki ze stacyjki, powiedziała krótko: zostań tu, i szybko zatrzasnęła za sobą drzwiczki samochodu. Zobaczyła Juliana z szeroko rozpostartymi ramionami czekającego w progu, psy biegły ścieżką. - Dlaczego? Dlaczego, zapytał Julian, kiedy nie zgodziła się, żeby pomógł jej zdjąć kurtkę. Zdumiony patrzył, jak szybko podnosi kołnierz i przytrzymuje go pod brodą, skrywając się w wyliniałym futerku burego baranka. - Co jest? - zapytał niespokojnie. - Przywiozłam Damiana. Miał kamienną twarz. Nieruchomą. Opuścił ręce i z lekko uchylonymi ustami wpatrywał się w Elwirę. - I co? - odezwał się wreszcie. - I nic. Przywiozłam go, mówię ci. - Rozumiem, tylko co dalej? Elwira poczuła gorąco, rozluźniła kołnierz i odpięła górny guzik kurtki. Nie wiedziała, co dalej, ale przecież nie mogła przyznać się do tego. Jakieś dalej zawsze jest, nie ma tak, żeby nie było żadnego dalej. - Porozmawiamy później. Starała się mówić zwyczajnie, ale jej nie wyszło. Zaskrzeczała. Sama słyszała, że skrzeczy. 19 - Złapałam chrypkę - wymyśliła na poczekaniu. - Czy masz dla mnie jeszcze jakieś niespodzianki? - Tak. Przywiozłam też obraz Fałata, który wisiał u Marysi w jadalni. W testamencie zapisała go tobie. Nie mógł powiedzieć, że cieszy się ze spadku, bo w końcu Marysia nie żyła, co było doprawdy głęboko smutne, a poza tym wszystko wskazywało na to, że oprócz Fałata zapisała mu w testamencie również swojego wnuka Damiana, z którym miała wyłącznie kłopoty. Najpierw mówiło się o nim rozkoszny dzidziuś, potem mądry chłopaczek, później biedny sierota. Następnie już tylko skaranie boskie i ćpun. - Gdzie on jest? - zapytał Julian. - W bagażniku. - Nie pytam o Fałata. - Ach... krhhh... - zaskrzeczała znowu Elwira, bo z kolei rozśmieszyło ją to nieporozumienie. - Jest w samochodzie, oczywiście. Julian, wysoki, przygarbiony, szedł przez ścieżkę, obejmując ramieniem drobną Elwirę. Nie odzywał się. Była taka niska, taka szczupła, nawet przez barani kożuszek wyczuwał jej kruchość. Mając ją przy sobie, zawsze zapominał o tym, jaka w rzeczywistości jest silna, i stawał się wobec niej niezdolny do sprzeciwu. - Obiecuję ci, że to w niczym nie zmieni naszego życia - powiedziała. To już zmieniło nasze życie, pomyślał, nie odgarnąłem śniegu ze ścieżki i nic, i dobrze, a jutro on tego nie zrobi i zaraz będzie problem, ponieważ natychmiast wścieknę się na niego, już teraz o tym wiem. Nigdy Damiana nie widział, tak się złożyło. Kilka zdjęć, które pokazywała Marysia, ledwo zostawiło w jego pamięci niewyraźny obraz chudego chłopaka 20 o szczurzej, niemiłej twarzy. Elwira otworzyła drzwiczki samochodu i on wysiadł. - To jest Damian - powiedziała. Julian wyciągnął rękę, bał się, że chłopak poda mu wiotką, mięczakowatą dłoń. Mylił się. Uścisk był silny, może nawet zbyt silny. Damian nie miał już szczurzych rysów, był raczej podobny do wyżła. Pewnie dlatego, że wzdłuż twarzy zwisały mu, jak psie uszy, brązowe proste włosy. Uśmiechając się, patrzył Julianowi w oczy. Spojrzenie miał otwarte i przyjazne. Aktor, pomyślał Julian. Gra. To jest niewielka pożółkła kartka, którą Baśka napisała do Marysi wieczorem tego dnia, kiedy Julian spotkał Pawła nad morzem. Elwira odnalazła ją w pakiecie listów pozostawionych przez Marysię w tekturowej teczce z napisem: ELWIRA. Była wsunięta w zniszczoną, niebieską kopertę: wyblakły atrament adresu, w rogu spory, fioletowy znaczek z królem Zygmuntem Augustem. Nominał 25 groszy. Obiecałam Ci, że napiszę, więc piszę. Mamy piękna pogodę, mieszkamy u rybaka o nazwisku Rotta. Ja w pokoju z widokiem na Zatokę Pucką, Julek obok, w trochę mniejszym, pod oknami floksy i georginie. Jestem taka szczęśliwa! Gadamy całymi wieczorami. Planujemy wspólne życie. Całujemy się bez opamiętania, ja cała rozchwiana miłośnie. Tutaj mówią, że może być wojna o ten korytarz, ale mnie to nic nie obchodzi! Julek, i tylko Julek! Nie chce mi się wierzyć, że jesteśmy po słowie! Czy do Ciebie już dotarło, że jestem narzeczoną? Dziś Julek poznał nad morzem ciekawego chłopaka, który chce być rzeźbiarzem. Przyjechał sam, więc chyba towarzysko przyłączy się do nas, byłoby dobrze, bo podoba się Julkowi, który przecież nie umie żyć bez męskich przyjaźni. Wieczorem we trójkę wyruszamy do Juraty. Na dancing. Dobrze, że wzięłam ze sobą kremowe, siatkowe pantofelki. Całuję! Baśka Dali mu do wyboru dwa pokoje. Jeden mały, przy kuchni, ten, w którym trzymali niepotrzebne książki i sterty maszyno- 21 pisów, nie wiadomo dlaczego nie zniszczonych przez Juliana, chociaż były to tylko tłumaczenia powieści sprzed wielu lat. I drugi, większy, na poddaszu, ciemniejszy od tamtego, bo oświetlony jedynie dwoma niewielkimi okienkami, dość niefortunnie umieszczonymi u szczytu pochyłej ściany stanowiącej jednocześnie skos stropu. Wybrał ten właśnie pokój. Wchodziło się do niego wąskimi, skrzypiącymi schodami o nierównych, popękanych stopniach pełnych zadziorów, co mu nie przeszkadzało. - Myślę, że na dole byłoby ci o wiele wygodniej - powiedziała Elwira. - Ale skoro wolisz urządzić się tutaj, to proszę. Musisz tylko sam sprzątnąć, pokażę ci, gdzie trzymam odkurzacz i różne takie rzeczy, no, wiesz, do czyszczenia. Materac będzie musiał leżeć na podłodze, bo nie mamy żadnego stelażu, czy jak tam to się nazywa. Przesunęła ręką po zakurzonej powierzchni stolika wsuniętego między szafkę i wiklinowe półki. - Nie porządkowałam tu od wieków, jednak nie widzę żadnych specjalnych rupieci. Wszystko jest straszliwie zakurzone, to fakt, ale jeżeli sprawnie zabierzesz się do roboty, uporasz się z tym w jeden dzień. Zajrzała do pustej szafy, odsunęła szufladę w stoliku. Chodząc po pokoju, cicho coś do siebie mówiła. - Nie słyszę - powiedział Damian. - A nic, tak sobie gadam. Mam gdzieś schowaną narzutę, dam ci ją, będziesz mógł przyrzucić materac. Poduszkę i kołdrę weźmiesz ze schowka w sieni. I koc. I pamiętam, że powinien tam być jakiś dywanik. W moim pokoju stoi coś, czego w ogóle nie używam, ni to fotel, ni krzesło, też możesz sobie wziąć. Wolałabym, żebyś energicznie się za to wszystko zabrał, bo mój mąż musi mieć ciszę i święty spokój, kiedy pracuje. Swoje 22 rzeczy z samochodu przynieś od razu tutaj, żebyśmy się nie potykali o nie na dole. Uniósł głowę i spojrzał na okna pod sufitem. Widać było przez nie tylko małe, szare prostokąty nieba. - Może czasami zobaczę tam przelatujące ptaki - powiedział. Elwira zatrzymała się pośrodku pokoju i spojrzała na niego zaskoczona. - Proponowałam ci pokój przy kuchni, tam jest duże okno i ładny widok na zbocze doliny. - W tym będzie lepiej. A o ptakach powiedziałem tylko tak sobie, że może czasami przelecą. - Podoba ci się tutaj? - Nie wiem, czy komuś, komu z życia wymiotło wszystkich najbliższych, może się gdziekolwiek podobać - powiedział. Opuściła głowę, żeby na niego nie patrzeć. - Masz teraz nas. Nie odpowiedział. Czy doprawdy ta Elwira sądzi, że nie widział wrogości w spojrzeniu jej męża i że nie czuje, jak bardzo ona sama jest spięta? Masz teraz nas! Jakie: masz nas? Kopnął szpulkę czarnych nici, która leżała na podłodze tuż obok jego nogi, wtoczyła się pod stół. - Hej! - powiedziała Elwira ostrzegawczo. Ból rozsadzał mu głowę. Muszę to jakoś przeżyć, myślał. Podszedł do stołu, schylił się, wyjął spod niego szpulkę i podał ją Elwirze. - Nie chciałem. Tak mi wyszło. - Na przyszłość niech ci tak nie wychodzi. Raczej. Oparł się o framugę drzwi i patrzył na nią. Był od niej wyższy o blisko pół metra. Chuda, że wystarczyłoby trącić palcem, a złamałaby się jak trzcina. Ufnie przyjęła go do 23 swojego domu, mój Boże, mój Boże. A gdyby tak przestać myśleć? W ogóle? - Przyniosę rzeczy z samochodu. Proszę mi pokazać, gdzie pani ma odkurzacz i całą tę resztę. Zeszli na dół. W sieni Julian wieszał na haczyku psie obroże. Elwira zatrzymała się przy nim. - Czy mamy w domu coś do jedzenia? - Klopsiki w sosie pomidorowym. - Świetnie! Damian pójdzie teraz po swoje rzeczy, a ja w tym czasie zrobię nam obiad. Z czym klopsiki, Julek? Na co masz ochotę? Może na makaron? Klopsiki z makaronem, twoje ulubione danie - zdecydowała. Damian narzucił kurtkę. Stanął przy drzwiach wyjściowych, położył rękę na klamce i czekał. Elwira nawet spojrzała na niego, ale nie powiedziała: włóż czapkę. Nigdy nie chciał wkładać czapki, nawet kiedy był ostry mróz i wiatr, a teraz niecierpliwie czekał na te dwa słowa. Tęsknił za nimi jak za człowiekiem. Elwira jednak nie potrafiła ich mówić. Może dlatego, że jej mąż zawsze wkładał czapkę, kiedy wychodził z domu, nigdy nie musiała mu przypominać. Damian z gołą głową wybiegł na dwór, był już w połowie ścieżki, kiedy usłyszał za sobą opryskliwy głos Juliana. - Może byś tak włożył czapkę, co? Tego się nie spodziewał. Udał, że nie słyszy. To zdjęcie znalazł, kiedy stojąc na przyniesionej z dołu drabinie, wilgotną szmatką przecierał górę szafy. Brzeg wsunięty był pod listwę. Przykurzone, niewiele różniło się kolorem od drewnianej powierzchni. Damian wyciągnął je, strzepnął kurz, uderzając kartonikiem o spodnie. Zdjęcie było czarno-białe, z nierównymi brzegami, wyglądającymi jak wystrzępiona koronka. 24 Przysiadł na najwyższym stopniu drabiny i ręką starł resztki pyłu. Chociaż załamane w kilku miejscach, było na tyle wyraźne, że bez trudu zobaczył twarze trzech młodych kobiet siedzących obok siebie na staromodnej kanapie z wysokim oparciem. Nad ich głowami, przystrojonymi stożkami małych karnawałowych kapelusików, zwisały paski serpentyn. W uniesionych dłoniach trzymały kieliszki z nie dopitym szampanem. Śmiały się. Damian rozpoznał w jednej z nich Marysię, matkę swojej mamy, która do końca, i odkąd ją pamiętał, zawsze miała taką nastroszoną, gęstą czuprynę, całą w skręconych lokach, podobnie jak tu, na zdjęciu. Pośrodku Baśka, znał ją, szybko odnalazł jej rysy w roześmianej twarzy. Po prawej stronie Baśki siedziała najmłodsza z nich, drobna, chuda, ale może i najładniejsza. To pewnie Elwira, pomyślał. Jeszcze raz przesunął ręką po zdjęciu, żeby zetrzeć z niego resztkę kurzu. Przyjrzał się. Tak, Elwira. Odwrócił fotografię, żeby sprawdzić, czy nie ma na niej daty. Była. Poszarzały rewers zdjęcia. Wyraźne załamania. Kilka drobnych, rozpryśniętych w kleksy plam po jakimś płynie, być może po kawie. I wyblakły, ale zupełnie czytelny napis. TRZY BOGINIE 31 grudnia/1 stycznia - 1949/1950 SYLWESTER Minęło przeszło pół wieku od chwili, kiedy siedząc na kanapie, śmiały się i piły szampana. Dwóch z nich już nie było, z trzecią właśnie teraz związało go życie. Wpatrując się w zdjęcie, myślał o nieuchronności, którą przynosi czas. To było nieprzyjemne, mroziło. Zszedł z drabiny, wyjął spośród nie rozpakowanych książek gruby tom Tolkiena i włożył fotografię między kartki. Wiedział, że powinien oddać ją Elwirze, ale 25 bardzo chciał zatrzymać sobie. Był na trzecim stopniu drabiny, kiedy nagle zawrócił i sięgnął po schowaną już książkę. Chwilę stał, wpatrując się w młodą twarz swojej babki, potem wsunął zdjęcie z powrotem do książki i odrzucił ją, ale nie do kartonu, tylko na materac. Wiedział, że zajrzy tam znowu. Elwira miała rację. Porządkował zaciekle, przerwę zrobił sobie jedynie na klopsy z makaronem. W rezultacie pod wieczór pokój wyglądał na zamieszkany. Elwira przyniosła mu jeszcze jakieś drobiazgi. - Jak ci się przyda, weź, jak nie będziesz chciał, znieś z powrotem na dół. Część tych rzeczy zatrzymał. Nieoczekiwanie zjawił się Julian z rozgałęziaczem do kontaktu i ze stojącą lampą. - Ustaw ją tak, żeby światło padało i na materac, i na stolik - poradził, rozglądając się po pokoju. - No... masz tu jako tako... Zamknięty laptop leżał na materacu, Damian dopiero przykrywał chropawy stół przyniesioną przez Elwirę tkaniną, tam miało być jego miejsce. - O! - zdziwił się Julian krótko. - To... - Damian zająknął się. - Miałem dostać od babci na urodziny, ale nie zdążyła. Znalazła go pana żona, kiedy porządkowała u nas... kiedy likwidowaliśmy... kiedy trzeba było... - Rozumiem - pomógł mu Julian. - Leżał w szafie pod bielizną pościelową. Julian odwrócił się, przez chwilę przyklepywał ręką włosy, potem zakasłał, wreszcie znowu spojrzał na Damiana. - Nie wiem, czy moja żona mówiła ci, że za tą ścianą jest mały zakamarek? Wyraźnie uznał, że łatwiej mu będzie mówić o zakamarku niż o laptopie, którego Marysia nie zdążyła dać wnukowi na siedemnaste urodziny. 26 - Nie. Nic nie mówiła o zakamarku. - Jest tam mały zakamarek - powtórzył Julian. - Bez trudu można do niego przeciągnąć urządzenia hydrauliczne. Miałbyś wtedy własną łazienkę. - To się wiąże z kosztami i demolką. Demolka! Julian osłupiał. To było słowo, którego szukał przez połowę wczorajszego dnia. Demolka! Nie bałagan, nie ruina, tylko demolka! Wyszedł pospiesznie, żeby jak najprędzej usunąć z tekstu tłumaczenia bezsensowne zwalisko, na które się w końcu zdecydował. Damian zaczął rozpakowywać karton z książkami. Wielkie nieba! Urządzenia hydrauliczne! Chciało mu się śmiać. Wytworny starzec. Można i tak, chociaż o wiele łatwiej byłoby powiedzieć mniej elegancko. Elwira mówiła, że materac nie jest zbyt wygodny. Damian przykrył go narzutą z tego samego materiału, z którego była zrobiona serweta na stoliku, i położył na nim dwie zmechacone, welurowe poduszki, Elwira przyniosła je z pościelą, pachniały ziołami, Damian wdychał ten zapach przez chwilę, zanim zdecydował, że obydwie rzuci na tapczan. Elwira myliła się, materac nie miał żadnych wystających sprężyn, był równy, leżało się dobrze. Damian chciał go wypróbować, więc wyciągnął się na nim, a potem nie chciało mu się wstać. Pokój oświetlony pomarańczowym abażurem lampy Juliana wydał mu się przytulny, ściany tylko byty puste. Leżąc, myślał o ścianach w swoim poprzednim pokoju. Żałował teraz, że nie zabrał stamtąd plakatów z kolekcji hiszpańskiej, tylko zerwał je i zniszczył. Wydawało mu się, że zachrobotała mysz. Zaczął nasłuchiwać, ale to nie była mysz, tylko ciche stukanie do drzwi. Uchyliły się, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. - Mogę? 27 Kto, u diabła? Usiadł na materacu i spojrzał. Zobaczył kitkę włosów dziewczyny, która stała za drzwiami i jedynie głowę wsunęła do pokoju. - Możesz. - A miałeś ospę? - Jaką ospę? - Wietrzną ospę, bo ja mam ospę i kto wie, czy nie jestem zaraźliwa. A więc to ta Zuzanka, o której mówili przy obiedzie. Wnuczka Baśki, no, proszę! Podniósł się i otworzył szerzej, chociaż ona przytrzymywała klamkę i pytała uparcie: - Miałeś ospę? Przypomnij sobie, miałeś? Miał, pamiętał piekielne swędzenie. - Wchodź. Weszła i rozejrzała się po pokoju. Potem przycupnęła na brzegu materaca. Dopiero teraz mógł jej się przyjrzeć. Wyglądała dokładnie jak Baśka siedząca na kanapie w sylwestrowy wieczór. Brakowało jej tylko stożkowego kapelusika, zamiast tej śmiesznej, głupiej kitki. - Tu jest tak, jakbyś w tym pokoju mieszkał od zawsze. Na imię mam Zuzanka, jestem wnuczką Pawła, rzeźbiarza, który ma dom po sąsiedzku. Jesteś wnuczką Baśki, pomyślał, przede wszystkim jesteś wnuczką Baśki. Usiadł obok niej i patrzył. Nie mógł oderwać wzroku od śmiesznej buzi, upstrzonej cętkami gencjany. - Głupio wyglądam, co? - zapytała. - Dość. Dość głupio, ale w końcu ci przejdzie. - Na kocie wesele. Jest mi bardzo przykro z powodu twojej babci. Położyła mu rękę na ramieniu tak nieoczekiwanym gestem i tak serdecznym, że poczuł dławienie w gardle. Nie wiedział, 28 co ma powiedzieć, opuścił głowę i milczał. Zobaczył, że ta Zuzanka jest bez kapci, tylko w grubych szarych skarpetkach. - Podobno będziesz tu chodził do szkoły? - zapytała. - Od stycznia. - Znam w dolinie kilka osób, bo często przyjeżdżam do dziadka. Uważają, że szkoła jest w porządku, oni też są w porządku. Ciocia Elwira mówiła, że masz sporo do podgonienia, bo ci się porobiły zaległości, to prawda? Pytam, bo moi zawsze mówią, że mam zaległości, nawet wtedy, kiedy ich nie mam. Cudaczne. - Mam, ale zdążę do stycznia. Do stycznia jest dużo czasu. A ty długo tu będziesz? - Tydzień, może dwa, potem przyjadę z rodzicami na święta. Nie jesteś zły, że ci się tu władowałam? - Nie, dlaczego miałbym być zły? - Mogłeś nie chcieć. Mój dziadek przyszedł do twojego, bo chyba ma dosyć mojego towarzystwa i chciał pogadać z kimś normalnym. - On nie jest moim dziadkiem. - Moim wujkiem też nie jest, ale mówię do niego wujku, a do Elwiry mówię ciociu. To jak ty do nich mówisz? - zaciekawiła się. - W ogóle nie mówię. Mówiłem pan i pani, zaproponowali, żebym mówił tak jak ty, ale jakoś nie mogę. - Może się przyzwyczaisz. Damian pomyślał, że ona jest bardzo zwyczajna, nie mizdrzy się tak jak to czasem inne dziewczyny. Nie znosił tego. Przez chwilę patrzył na jej szare, grube skarpetki, chętnie ściągnąłby chociaż jedną, żeby zobaczyć, jakie ona ma stopy. Wyobraził sobie, że wąskie, o szczupłych palcach stulonych blisko siebie, drugi trochę dłuższy. 29 - Nie wiem, może się przyzwyczaję. Zauważył, że patrzy na rzędy książek, które zdążył już ustawić na półkach. - Czym się interesujesz? Roześmiał się. - Pytasz jak u psychologa. Interesuję się utylizacją śmieci. - A naprawdę? - Utylizacją śmieci. - Ale naprawdę? - Utylizacją śmieci. Przyjrzała mu się uważnie, ciągle nie dowierzając. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że ekologią? - Można to nazwać ekologią. A ty? - Nie wiem. Niestety, interesuję się wszystkim. - A szczególnie? - Hm... - mruknęła. - Może historią. Należałam nawet do Bractwa Rycerskiego, ale kiedyś kolega tak szczerze machnął swoim mieczem, że mnie nim dziabnął. Ja mu oddałam, bo straszliwie wściekłam się na niego. Przekroczyliśmy pewne granice, prawdę mówiąc. No i skończyło się. Mój miecz wisi teraz w pokoju na ścianie, a ja mogę mu się tylko przyglądać. Interesuje mnie również architektura terenów zielonych, ale to już głównie ze względu na moich rodziców, którzy chcieliby, żebym się tym interesowała - roześmiała się. - Mogę się interesować, co mi szkodzi. Śmieli się teraz oboje. Damian zastanawiał się, jak ta Zuzanka wygląda z rozpuszczonymi włosami, chyba jest wtedy jeszcze bardziej podobna do swojej babki. Kusiło go, żeby sięgnąć po Tolkiena i pokazać jej schowane tam zdjęcie, ale pomyślał, że jeszcze jest na to za wcześnie, może kiedyś tak. Przez chwilę wierciła się na brzegu materaca, później ułożyła 30 się na brzuchu, oparła głowę na złożonych pod brodą rękach, uniosła nogi i wolno machała nimi w powietrzu. Obcisłe dżinsy opinały jej pupę, okrągłą jak balonik. Damian pomyślał, że rozumie Juliana, o którym wiedział, że kochał się kiedyś w Baśce do szaleństwa. - Czy dziś jest piątek, czy sobota? - zapytała nagle. - Dziś jest... - zawahał się. - Dziś jest piątek. A co? - Nic, zgadza się. Piątki są miłe, soboty nie. - Wszyscy na ogół wolą soboty. Sięgnęła po welurową poduszkę i na chwilę wtuliła w nią twarz. - Ładnie pachnie jakimiś ziołami. Piątkowe popołudnia są prawie sobotami, a jednak jeszcze nimi nie są. Ja tam wolę mieć przed sobą coś miłego, niż żeby to już się działo, bo kiedy się dzieje, przepadło, mija. Plecie, chociaż ma trochę racji. Może zresztą w ogóle tak bardzo nie plecie. Z tymi fioletowymi kropkami gencjany wygląda śmiesznie. Śmiesznie i tak, że można na nią patrzeć i patrzeć. - Masz jakiegoś idola? - zapytała, znowu wąchając poduszkę. - Mam. - Kogo? Zawahał się, nie wiedział, jak jej to wyjaśnić. - Jednego faceta od utylizacji śmieci. Co najmniej w pięćdziesięciu procentach to jest prawda, pomyślał. Śmiecie są pojęciem względnym. -A ty? Spojrzała na niego, jakby rozważała: powiedzieć mu czy lepiej nie mówić. A potem odwróciła głowę i zaczęła palcem wygładzać zmechacenia poduszki, patrząc, jak drobne włoski weluru kładą się pod jej dotykiem. Zdecydowała się. - Wiesz co? Nie mam. 31 - Nikogo? - Nikogo. - Dziwne. Na ogół dziewczyny w twoim wieku są w kogoś zapatrzone, najczęściej w jakiegoś macho z kolorowych tygodników. - Widocznie nie jestem dziewczyną w moim wieku. - Kim jesteś w takim razie? Przestała gładzić poduszkę, uniosła głowę i spojrzała na niego bez uśmiechu. Patrzyła przez chwilę. Zauważył, że dolne powieki drżą jej lekko. Później powiedziała szeptem: - Jestem ze świata wirtualnego. Wszystko mogę. Przenikam przez ściany. Dotykam, nie dotykając. Widzisz, że tu leżę, chociaż wcale mnie nie ma. Patrzył na nią i coraz dokładniej widział, że była. No, nareszcie Adela mogła przysiąść. Przez cały ranek, i jeszcze później, prawie do południa, miała w sklepie istny młyn. Zawsze tak bywało w poniedziałki. Sobotę i niedzielę ludzie najczęściej przeznaczali na wyjadanie z lodówek, w poniedziałek zapełniali ich puste półki. Adela przesunęła drewniany taboret tak, żeby przez szybę wystawową widzieć, co się dzieje na ulicy. Nic się nie działo. Dzieciaki z sąsiedniego domu lepiły bałwana. Piszczały, od czasu do czasu rzucając w siebie śnieżnymi kulami, które najczęściej wpadały im za kołnierze. Jak nic, jutro będą chore, przestudzą się, pomyślała. Nie jest dobrze, kiedy śnieg rozpuszcza się^ na spoconych pleckach, tylko który dzieciak w to uwierzy? Żaden. Na tym właśnie polega nabieranie rozumu. Trzeba się dziesięć razy samemu pochorować, żeby wiedzieć, co jest dobre, co złe. A czasami i dziesięć nie wystarczy. Adela o tym wiedziała, w końcu kiedyś sama dzieckiem była. 32 Idzie pani doktorowa, niesie torby z Samu, łatwo można poznać po granatowych nadrukach. Doktorowa nie robi zakupów w sklepie Adeli. Nie żal jej płacić drożej, bo ma z czego. Nie pomyśli, że tu ziemniaki lepsze i bułki chleba z piekarenki za miastem smaczniejsze, zawsze ładnie zrumienione, maczkiem przysypane albo kminkiem, albo niczym, gładkie, tylko troszku mąki po wierzchu mające. Z doktorowej hrabinia taka. Panie Boziu, wybacz, ale nawet nie żal, że właśnie się potknęła i o mało nie rymsła na chodnik jak długa. Prawdę mówiąc, Panie Boziu, szkoda, że tak się nie stało. No! Pani Elwira wróciła! Właśnie spoza wzniesienia drogi widać czerwoną czapkę z pomponem, taką, co to może bardziej przystoi dziewczynce niż wiekowej osobie, ale niech tam. Adela niedługo tu mieszka, a jednak już zdążyła przywyknąć do tego, że pani Elwira niczym się nie przejmuje, nawet swojego biednego męża potrafiła zostawić na tyle czasu, a sama jak kamień w wodę. Ktoś z nią idzie, a któż to? Z daleka lepiej widziała niż z bliska. Niesie koszyk na zakupy, goła głowa, wiatr wieje, jutro będzie chrychał, bo mu w uszy nadmucha. A pani Elwirze trzeba będzie powiedzieć, że dziś z rana kiszkę z kaszy hreczanej ze wsi przywieźli. No, są. Adela aż zza lady na sklep wyszła, żeby przywitać się z Elwirą. Objęły się, uściskały. Buzi, buzi. - Ale zmarniała! A cóż to? Choroba jakaś przyplątała się pani Elwirze? Mój ty Boziu kochany! - Nic mi nie jest, pani Adelko, niech się pani tak nie przejmuje, zdrowa jestem jak rzepa. - No, nie! Co też ona mówi! Jakby rzepy wyglądały jak moja pani kochana, toby rzep na świecie nie było! A co to za kawalera pani Elwira przywiozła? - To Damian. Nasz wnuk. Będzie teraz u nas mieszkał. Adela milczała. Przyglądała się Damianowi, rozcierając pulchne dłonie, chociaż wcale jej nie zmarzły. - Wnuk, mówi pani Elwira... - powiedziała wreszcie. - Toż ja nie wiedziała, że u was córka albo syn... aż tu nagle, proszę, wnuk... no, no, niespodzianka. Dopiero teraz zauważyła, że przyszedł z plecakiem, bo zdjął go i postawił przy worku z ziemniakami. Elwira ściągnęła czapkę i rozpięła kurtkę. - Gorąco u pani. - Gorąco? - zdziwiła się Adela. -A ja właśnie ciepłą rubaszkę sobie nałożyłam. Uważnie obserwowała Damiana, który z trudem rozwiązywał zasupłany sznur. - Coś mu się zaselątało? Może pomóc trzeba? - Dziękuję, już w porządku. Zaczął wyjmować z plecaka stare, kolorowe tygodniki, rozejrzał się po sklepie. -