KRYSTYNA SIESICKA Kapryśna piątkowa sobota .WIT PRESS Zrealizowano przy pomocy finansowej Ministerstwa Kultur> 9V ІІ Й 2005 0 Є. 05, 2005 21. 06. 2005 2 2. 08. 2006 w - Pi, ,| s I s 1 ' O 1 i : 0890000063920 '. ■ ■ & , po *тз i,_„_j £d ■^^^4J- '■■■■ GO ^^^^^ж " . "і £Г> о Ą GO M СЛ GO o pa o Na okładce wykorzystano reprodukcję obrazu C. Moneta La Pie Opracowanie graficzne Róża Buczkowska Redakcja Danuta Sadkowska Korekta Joanna Pietrasik [юшка f, зште; wZabr ZH. K . (bL ' J MU I NU/ KR INW- Copyright by Krystyna Siesicka ISBN 83-88790-24-2 Wydanie I Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 2003 90-369 Łódź ul. Piotrkowska 204/210/248 tel. (0 42) 636-12-14; dział zamówień: tel. (0 42) 680-93-70 Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.pl e-mail: info @ akapit-press.com.pl Tego roku świstaki już na początku października zaczęły kopać głębokie nory, co podobno zapowiadało wczesną, ciężką zimę. I rzeczywiście, parę dni przed Zaduszkami sypnął śnieg, a temperatura spadła poniżej zera, ale w końcu nie było to niczym nadzwyczajnym, więc tu i ówdzie mówiono, że chyba świstaki podniosły przedwczesny alarm. Może i tak, bo jeszcze nie upłynął pierwszy zimny tydzień listopada, kiedy nastąpił nieoczekiwany powrót jesieni. Rankami nad doliną wisiały mgły skłębione jak wata cukrowa, a powietrze niosło zapach opadłych, zwilgotniałych liści. W południe niebo błękitniało i spoza chmur wychodziło słońce. Elwiry ciągle nie było. Psy siadały w progu domu, spoglądając na wijącą się między poszarzałymi łąkami drogę, a otępiały z tęsknoty kot nie schodził z okna, wpatrzony przed siebie. Wieczorem, kiedy Julian rozpalał w kominku, zwierzęta kładły się w cieple ognia, raz po raz spoglądając na fotel, żeby sprawdzić, czy nie przeoczyły powrotu Elwiry, jednak siedziała na nim tylko zielona welurowa poduszka, a z poręczy zwisał brązowy wełniany szal, ciągle nie przykrywający ramion, na które one czekały. Julian czasami miał ochotę schować i ten szal, i tę poduszkę, bo rzeczywiście ich widok tak dalece potęgował nieobecność Elwiry, że również dla niego stało się to w końcu irytujące. Pewnego dnia, a była to środa lub czwartek, nie pamiętał tego dobrze, bo samotnie spędzane dni związały mu się wreszcie 5 w jeden nieskończenie długi dzień bez nazwy, Julian wyciągnął z szopki rower, przywiązał za siodełkiem wiklinowy koszyk i wyruszył wyboistą drogą w stronę miasteczka. Postanowił kupić w najbliższym sklepie suchą karmę dla zwierząt i kilka słoików z Mopsikami w sosie pomidorowym dla siebie. Nie znosił klopsików w sosie pomidorowym, ale innych gotowych dań nie znosił jeszcze bardziej. Jadąc, rozmyślał, czy jutro zrobić do nich makaron, czy ziemniaki. A może kaszę gryczaną? Dawno nie jadł kaszy gryczanej, więc tak, ugotuje kaszę. Ależ mam problemy, myślał, wściekły na siebie. W połowie drogi, tam gdzie kończył się już najgłębszy spadek doliny, a zaczynała stroma ścieżka pod górę, Julian zobaczył, że całą szerokość przejazdu zajmuje rozległa kałuża. Zszedł z roweru i idąc grząskim poboczem, klął cicho, jednocześnie dziękując Bogu, że natchnął go myślą o włożeniu wysokich gumowców, w które mógł wsunąć nogawki spodni. Dziękczynne myśli i nieparlamentarne słowa pomieszane ze sobą z pewnością nie spodobałyby się Elwirze, ale jej tu nie było, nie wróciła. Upewniła się o tym również i Adela, kiedy Julian wszedł do jej sklepu spożywczego, odległego zaledwie o pół kilometra od dużego Samu. Sklep Adeli był jedynym w okolicy, który miał nad wejściem czarny napis na pomarańczowym tle: SKLEP SPOŻYWCZY Julian sklepy spożywcze pamiętał z lat, z których pamiętał coraz mniej, ale właśnie do tych wspomnień czuł szczególny sentyment. Drogeria, pasmanteria, trafika. W tamtych czasach Julian palił Pomorskie Rarytasy. Były to papierosy bez ustnika, więc dzielił je na pół i oszczędnie wsuwał do szklanej fifki. Słowa fifka używał nie tylko w młodości, ale i teraz, bo takie 6 imię, po długim namyśle, nadał swojej kotce, którą zresztą Elwira uparcie nazywała Mizią. Po Rarytasach, uzupełnianych później innymi gatunkami papierosów, został Julianowi jedynie kaszel, rozedma płuc i wspomnienie granatowych, tekturowych pudełek, w które były pakowane. Pierwsze Rarytasy palił w kącie ogrodu otaczającego Liceum Batorego, zasłonięty kręgiem kolegów skrywających go przed surowym okiem dyrektora Ambroziewicza zwanego Foką. Foka Ambroziewicz! Po tylu latach przypomniał sobie, idąc grząskim poboczem drogi, aby wyminąć wielką kałużę. Foka! Nigdy nie wiadomo, kiedy i co człowieka dopadnie, jakie i o kim wspomnienia. Wszystko przez Adelę, która uparcie mówi o swoim sklepie: spożywczy. To również przypomniało Julianowi, że dawniej oprócz spożywczych bywały jeszcze sklepy kolonialne. W Warszawie był, na przykład, sklep kolonialny Braci Pakulskich. Myślał o tym, kiedy już ominął kałużę, wsiadł na rower i ruszył pod górę. Dziwne, ale bardzo dokładnie pamiętał zapach sklepu Pakulskich i, chociaż to zupełnie niemożliwe, poczuł teraz w ustach delikatny słodkawy smak tego zapachu. W sklepie spożywczym Adeli pachniała tylko kwaszona kapusta, bo właśnie przed chwilą otworzyła walcowaty, plastikowy pojemnik wyłożony przezroczystą folią. Nie, nie, nie, pomyślał Julian. Kapusta, jeżeli ma być naprawdę dobrą kwaszoną kapustą, musi kisić się w pękatych beczkach zrobionych z klepek spiętych blaszanymi obręczami. To dlatego Elwirze nigdy nie wychodzi naprawdę smaczny bigos, zdumiewające, że dotąd Julian nie odkrył tego przyczyny, chociaż była prosta. A może warto kupić beczkę na targu i zakwasić kapustę samemu? Ale czy na targu sprzedają beczki? Czy są jeszcze tacy ludzie jak bednarze, którym chce się pracować przy robieniu beczek 7 z prawdziwego zdarzenia? Ależ ten świat zubożał, pomyślał, wiedząc, że jego ubolewanie nad marnością świata jest co najmniej w połowie niedorzeczne. Cóż z tego, skoro Julianowi od dawna najbliższa była niedorzeczna część wszystkiego. - A cóż to, panie Julianie? Pani Elwira jeszcze nie powróciła? Adela, mówiąc, zaciągała. Jej fraza była śpiewna, jej „ł" również, jej„ż" łagodne, jakże Julian lubił tego słuchać. - A no, nie. - Toż smutno samemu panu Juliami? - Bardzo mi smutno, Adelo. Niedowidziała. Przez chwilę patrzyła na niego, mrużąc oczy w wąskie szparki, a później powiedziała z uznaniem: - Piękny biały berecik sprawił on sobie! Julian, który wchodząc do sklepu, zdjął czarną, wełnianą czapkę z daszkiem i schował ją do kieszeni kurtki, stał teraz przed Adelą z gołą głową, na której bieliły się jedynie jego krótko przycięte, zupełnie siwe włosy. - A wiele zapłacił? Dość dużo. Tak, cena była spora. Uśmiechnął się i zażartował: - Grosze, pani Adelo. Używany. - A! Używany! A nie boi się pan Julian chorób, być może przyczajonych w materiale? Trafiła w sedno, utraty zdrowia na stare lata bał się rzeczywiście. - Póki co, jakoś się trzymam. - Niezgorzej - przyznała. Szybkimi ruchami pulchnych dłoni zrolowała folię wokół brzegów pojemnika, potem uchwyciła palcami trochę kapusty i odchylając się do tyłu, wsunęła ją do ust. Smakowała przez chwilę, ściągając wargi w wąski ryjek. - Mmm... - zamruczała wreszcie. - Mmm... w sam raz, powiem panu Juliami, ani ona przykwaśna, ani przysłona. A on po co przyszedł? Czego to mu zbrakło? Wytarła ręce w pasiasty fartuch w granatowo-niebieskie paski i sięgnęła po torbę z suchą karmą. - Pewno sucharków dla tych spasionych basałyków. A dla koczurki? Nie czekając na odpowiedź, ustawiła na ladzie kilka puszek, ale czytając napisy, kręciła głową z przyganą. - Sardynka, indyczek, dziczyzna i królik. Nie ma to jak być kotem u pana Juliana. Jakeście go brali, wychudzony był jak wiór, a teraz gruby niby wieprzek. A pchli oni nie posiadają? Od pchli mi szprej przywieźli, dać panu Juliami? - Moje zwierzęta nie mają pcheł, dziękują za spray - powiedział Julian urażony. - Co się pan Julian zaraz tak obraża? Zwierzęta jak ludzie, nie wiadomo, co mogą złapać i jakiej biedy sobie napytać. Pan bierze szprej, bo potem zbraknie. - Dziękuję, pani Adelo, ale nie jest mi potrzebny. - Toż nie dla niego daję, ino dla basałyków i dla koczurki. Pan Julian wie, że do rzeźbiarza dziewczyna dziś przyjechała? Podfruwajka taka, a pyskata, że nie daj Bóg. Na jedno moje słowo ona zaraz ma dziesięć. - Nie wiedziałem. - No, to teraz on już wie. Zuzanka. Tak ją wołają. Mnie tam bardziej pasuje dla panienki Nataszka albo Wierka, albo może Daszeńka. Uciekła stamtąd bez rodziny, z małym tobołkiem biedy, a tu masz. Nataszki, Wierki, Daszeńki jej brakuje. Julian w zamyśleniu stukał paznokciem w denko kociej puszki. Zuzanka, która 9 dziś przyjechała, to Pawła wnuczka, córka Bogny, tyle że Adela jeszcze jej nie znała. - A co on tak zmarkotniał? Stało się coś? - Nie, pani Adelo. Julian ocknął się i rozejrzał po sklepie. - Trzy słoiki klopsików w sosie pomidorowym poproszę. - A co pan Julian nic, tylko te durnowate klopsiki je? Toż chyba one już mu nosem wychodzą? Miała rację, ale Julian za nic nie przyznałby się, że brzydziła go nawet sama myśl o jedzeniu, które z konieczności musiał teraz przyrządzać, uciekając się zresztą do najprostszych sposobów. Cała dolina miała za złe Elwirze, że zostawiła Juliana samego, więc nie chciał dolewać oliwy do ognia i otwarcie narzekać na klopsiki w pomidorach. - Przepadam za nimi, pani Adelo - zapewnił. Adela postawiła trzy słoiki klopsów obok puszek z jedzeniem dla Fifki, potem odwróciła się, otworzyła drzwi lodówki i wyjęła małą tackę owiniętą folią aluminiową. Położyła ją obok psich sucharków. - Ja panu Julianu pierogów ruskich narobiła troszku. Niech zje z Panem Bogiem. Nie bardzo Julian wyobrażał sobie ruskie pierogi jedzone z Panem Bogiem przy jednym stole, ale wzruszyła go Adela. - Bóg zapłać. - No, smaczności życzę, niech on tylko dobrze okrasi. A bułkę chleba jeszcze w domu ma? Nie miał pieczywa, więc wybrał spośród bochenków ułożonych na wiklinowych półkach dobrze wypieczony, przysypany ziarnami słonecznika. - A pani Elwira gdzie? - zapytała go Adela nie po raz pierwszy. 10 Tego, oprócz Juliana i Pawła, nikt w dolinie nie wiedział. Każą mi potem opowiadać, mówiła Elwira, a przecież ja nie będę chciała. - Pojechała w świat - odparł Adeli również nie po raz pierwszy, podobnie jak odpowiadał na to pytanie innym ludziom w dolinie. Dotknięta, wzruszyła ramionami. - Nie chce, niech nie mówi. - Bardzo chętnie zjem ruskie pierogi, pani Adelo, już dawno za mną chodziły. Powiedział tak Adeli na pocieszenie i widać pomogło, bo uśmiechnęła się wreszcie. - Przysmaczyłam, jak trzeba, niech tylko pan Julian porządnie w kastrulce podegrzeje. Porządnie podegrzeć w kastrulce, z upodobaniem powtórzył sobie jej zalecenie. Adela wyszła z nim przed sklep i spoglądała, jak układa zakupy w koszu. - Zmarznie tu pani, wiatr się zerwał, wieje. - Ja do zimna nawykła, pan Julian to wie. Jeszcze chwilę stała w drzwiach. Patrzyła, jak Julian odjeżdża. Nie odwracając głowy, uniósł w górę rękę i pomachał jej na pożegnanie. Przed sobą miał teraz stromiznę prowadzącą w dół doliny. Musiał uważać. Z daleka zobaczył światła w oknach domu Pawła. A więc przyjechała Zuzanka, córka Bogny. No tak, na nią też będzie musiał uważać, może nawet bardziej niż na stromą drogę w dół. I znowu, jak przed godziną, kiedy jechał tędy, wróciły wspomnienia. Przypomniał sobie pewien wczesny ranek nad Bałtykiem. Wyszedł na samotny spacer, żeby zobaczyć wschód słońca, popatrzeć na dwa nieba, takie różne. Błękitne, ale jeszcze pociemniałe, zimne, z jednej strony, i to różowiejące 11 z drugiej. Wilgotne, zielone wodorosty nocą wyrzucone przez morze leżały na brzegu. Idąc po piasku, twardym i mokrym od niedawnych fal przypływu, nieoczekiwanie zobaczył przed sobą wysokiego, szczupłego mężczyznę, który stojąc po kostki w wodzie, dłońmi jak tubą otoczył usta i z głową uniesioną do góry, zawołał: - Bałtyku! Oddaj bursztyny, psiakrew! To był Paweł. Tak Julian go poznał. Nad brzegiem morza w Kuźnicy na Helu. Później Elwira mówiła o nich: chłopcy z Manczy. Rower podskakiwał na wybojach, Julian widać źle ułożył zakupy w koszyku, bo słyszał, jak raz po raz słoiki z klopsami uderzały o siebie. Chłopcy z Manczy? Nigdy nie czuł się Don Kichotem z La Manchy. Sam nie czuł się nim nigdy, ale dla Elwiry? Dla niej, być może, nim był. Człowiek dla drugiego człowieka nie jest tym samym, kim jest dla siebie, taka to sprawa. Czy mgła opada pod wieczór, czy zaczyna się mżawka? Julian czuł na twarzy wilgoć, niemiłą, przejmującą. Dojeżdżał do domu, kiedy zauważył, że ktoś siedzi w kącie werandy. W pierwszej chwili myślał, że któryś z psów wymknął mu się i został na zewnątrz. Dopiero kiedy zsiadł z roweru, zobaczył, że to Zuzanka przykucnęła na wilgotnej, drewnianej podłodze, wyraźnie zziębnięta, z rękoma wsuniętymi głęboko w rękawy rozciągniętego, burego swetra, którego obszernym kołnierzem przysłoniła pół twarzy. Na czubku głowy sterczała jej ściągnięta gumką kitka włosów, rozsypanych jak liście palmy. Oparł rower o drzewo, Zuzanka poderwała się i stojąc jeszcze na stopniu werandy, zarzuciła mu ręce na szyję. Wtuliła twarz w wilgotny kołnierz jego kurtki. - Niespodzianka, Zuzia przyjechała! - zawołała. Nie powiedział, że już wie. W zapadającym zmroku patrzył na nią. Nie przypominała Bogny, wcale. Stała się niewiary- 12 godnie podobna do Baśki, do swojej babki, którą on kiedyś kochał. - Niespodzianka, Zuzia przyjechała - powtórzył. - Co przyniosło diabełka o tej porze roku? - W mojej klasie dzieciaki mają ospę. Masz pojęcie, wujku? Jesteśmy stare konie, a ospę mamy jak maluchy. - Ty też? - Ja też, zobaczysz, cała jestem w fioletowe kropki od gencjany. Mama przysłała mnie do dziadka Pawła, żebym się u niego wychorowała do końca. - A nie powinnaś leżeć w łóżku? - Może powinnam, nie mam zielonego pojęcia. - Doktor też nie miał zielonego pojęcia? - Nie byłam u żadnego doktora, coś ty, wujku! Zobaczyłyśmy, że mam już krosty, więc mama wykropkowała mnie gencjaną i fiu! do dziadka, bo inaczej całymi dniami siedziałabym sama w domu z nosem w komputerze, wiesz o tym? - Tak, wiem o tym. Dawno ciebie nie widziałem, Zuzanko, wyrosłaś jak tyczka. - Ale jak przez ten czas zmądrzałam! Każdy centymetr wzrostu zwiększył pojemność mojego mózgu. - Bardzo pomyślna wiadomość. - Wiedziałam, że się ucieszysz. Cioci Elwiry nie ma, dziadek mi powiedział, że pojechała w świat, to znaczy, gdzie ona się po dziewa? Szczęśliwie nie musiał odpowiadać na to pytanie, bo Zuzanka zajęła się wyciąganiem zakupów. - Daj spokój, Zuziu, weźmiemy cały kosz do kuchni. Psy zaczęły drapać w drzwi od wewnątrz i poszczekiwać, kotka siedziała na oknie, ale jej miauczenia nie było słychać, widzieli tylko otwierający się raz po raz pyszczek. 13 - Z Mizi zrobił się serdel! - zawołała Zuzanka, stukając palcem w szybę. - Hej, Mizia! Poznajesz mnie? Mówiła na Fifkę Mizia, jak Elwira. Weszli do domu, uszczęśliwione psy zaczęły zwijać się pod ich nogami, kotka wczepiła się pazurami w wiklinowy koszyk i wisiała na nim, kiedy Julian niósł go do kuchni. Zuzanka potknęła się w progu, złapała za sznur ze ścierkami, które Julian uprał tego ranka, zerwała go, teraz dreptały po nich uszczęśliwione psy. Julian pomyślał, że wyjeżdżając, Elwira zdecydowanie wybrała lepszy los, ale szybko uprzytomnił sobie, że pojechała na pogrzeb przyjaciółki, więc może nie powinien tak myśleć, nawet skrótem. Tymczasem Zuzanka zgarnęła ścierki z podłogi, z koszyka wyjęła tackę, pieczołowicie owiniętą przez Adelę aluminiową folią, i ciekawie ją uchyliła. - Pierogi! - zawołała. - Kupiłeś, wujku, gotowe? - Zrobiła je pani Adela. - Ta z nowego sklepu? -Ta. - Byłam tam. Poszłam po zakupy dla dziadka, bo kiedy rano przyjechałam, w domu miał tylko bardzo ohydne klopsiki w sosie pomidorowym. Ta pani Adela z nowego sklepu jest piekielnie gadatliwa. Nie dopuściła mnie do głosu, na jedno moje słowo miała gotowych dziesięć. Ciekawe, pomyślał Julian, czy mówiły jednocześnie po dziesięć słów, a potem obydwie milczały, rzucając od czasu do czasu po jednym, czy odbywało się to jakoś inaczej. Dopiero teraz zdjął czapkę i wilgotną kurtkę. - Zrobię ci herbaty, zmarzłaś. Pokręciła głową. - Um, urn... - zaprzeczyła. - Dzięki. Pójdę, bo dziadek wścieknie się na mnie, że przepadłam. 14 - A co u mamy? - W porządku, tata na święta wróci z rejsu, więc mama już odlicza dni. Odlicza dni samotności. Bogna, córka Pawła i Baśki. Miała mieć na imię Różyczka, kiedy całe wieki temu Julian i Baśka, siedząc na plaży w Kuźnicy, marzyli o wspólnym życiu i wymyślali imiona dla swoich przyszłych dzieci, a obok samotny Paweł zbierał bursztyny. Chłopcy de la Mancha, ech... - ...ona jest Kazaszką, prawda? O kim ta Zuzanka mówi? O Adeli? Zamyślił się, nie słuchał. - Jest Polką z Kazachstanu. - Więc jest Kazaszką. - Jest Polką z Kazachstanu - powtórzył. Ściągnęła długie rękawy swetra i przytrzymała je dłońmi, wyglądały jak pacynki, kiedy uderzała jedną pięścią o drugą. - Niech ci będzie, wujku. Zdjął z wieszaka żółtą, nieprzemakalną kurtkę Elwiry i podał ją Zuzance. - Włóż, bo zmokniesz. Przesunęła ręką po śliskim, sztywnym materiale. - Niemiła w dotyku. Babcia Basia miała podobną. Nie wiem, co się z nią stało. Julian wiedział, bo to była właśnie ta kurtka, którą Zuzanka trzymała teraz w ręku. - Wpadnę do ciebie jutro, wujku, i może wyciągnę dziadka. Siedział dziś przez cały dzień w pracowni i stukał w drewno jak stary dzięcioł. Wiesz, co on robi? - Wiem, szopkę na święta. Obiecał proboszczowi. - Teraz rzeźbi Jezuska. Bardzo słodki. Dziadek mówi, że jak dwie krople wody podobny do mnie, kiedy byłam mała 15 - westchnęła. - Mam nadzieję, że mimo podobieństwa będę miała prostsze życie. Julian zastanowił się, czy to, co mówi Zuzanka, jest bluź-nierstwem, czy nie, doszedł do wniosku, że nie, ale na wszelki wypadek powiedział z troską: - Podziel się tą myślą z księdzem proboszczem, zobaczymy, co na to powie. - Domyślam się, co powie. Powie, żebym dążyła do świętości. Kurtka Baśki i Elwiry była zbyt obszerna na Zuzankę. Mówiąc, zawijała rękawy w szerokie mankiety. Uśmiechała się. - Ze mnie byłaby marna święta, wujku, ja się chyba w ogóle na świętą nie nadaję, prędzej zostanę bizneswoman. Julian wcale nie był taki pewien, czy w czasach, w których Zuzance przyszło żyć, rzeczywiście jedno wyklucza drugie. Wolałby, żeby ksiądz proboszcz rozstrzygnął i ten problem, a w ogóle najbardziej chciałby, żeby Zuzanka stąd wyszła, bo nagle poczuł się zmęczony. Przypomniał sobie to, co zwykł mawiać jego przyjaciel Walentyn: najgorsi są goście, którzy już w płaszczach stoją w przedpokoju, ale ciągle jeszcze gadają. Z tymi świstakami, które wcześniej wykopały nory, bojąc się ciężkiej zimy, to może była jakaś prawda, bo następnego dnia, kiedy Julian obudził się, zobaczył za oknem gałęzie drzew i krzewy przysypane warstwą śniegu. Wyglądały tak, jakby sprytna natura potajemnie użyczyła nocy delikatności japońskich rysowników. I złapał ostry mróz. Nawet psy wybiegły tylko na chwilę, wracając do domu bez wołania. Do południa Julian pracował. Obłożony słownikami tłumaczył kolejny rozdział książki angielskiego autora, piszącego ciekawie, ale młodzieżowym slangiem, którego Julian nie znał. Było to denerwujące, bo dzięki temu w dziwny sposób czuł, że przemija. O dwunastej zrobił sobie przerwę. 16 Hejnał z wieży mariackiej w Krakowie grał na trąbce hejnalista Zbigniew Olczyk. Pięknie grał i chociaż Julian najczęściej miał dość południowego krakowskiego obrządku, czasami wsłuchiwał się w jego brzmienie z wielkim upodobaniem. Gra Zbigniewa Olczyka zawsze była przyjemnością. Julian stał przy oknie, głaskał kotkę, słuchał hejnału i patrzył na rzędy oproszonych bielą przydrożnych drzew, pośród których nagle zobaczył samochód Elwiry. Spod kół unosiły się w górę sypkie tumany świeżego, lekkiego śniegu. Elwira musiała być niepewna śliskiej nawierzchni, bo prowadziła wóz nierówno, zjeżdżając ze środka drogi raz w prawo, raz w lewo. No, ale Julian nie prowadziłby lepiej, zresztą już dawno oświadczył wszystkim, że mając osiemdziesiątkę na karku, musi powiedzieć sobie: dosyć. I trzymał się tego. Elwira, chociaż zaledwie parę lat młodsza, niczego takiego nie planowała, ale jej czas nie dogonił, ciągle była od niego szybsza. Julian pomyślał o tym z czułością. Miała za sobą czterysta kilometrów drogi i chłopaka w niewygodnej pozycji śpiącego za jej plecami. Nawet nie wiedział, że właśnie dojeżdża do swojego nowego domu. Nie wiedział 0 tym również Julian, mąż Elwiry, którego ona przezornie nie uprzedziła o niczym podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, w obawie, że usłyszy stanowcze: mowy nie ma, wykluczone! 1 co wtedy? Niejednokrotnie stawiała Juliana wobec faktów dokonanych, jakoś dobrze na tym wychodzili, dlaczego tym razem miałoby się stać inaczej. Pod warstwą świeżego śniegu droga była śliska, Elwira musiała bardzo uważać, więc nie mogła spokojnie patrzeć na swój dom, widoczny już między drzewami i wychodzący jej naprzeciw. Zawsze tak to odczuwała, kiedy wracając, nawet po krótkiej nieobecności, z daleka do- 17 strzegała brązowe belki i czerwone dachówki. Dom wychodził naprzeciw, lubiła te powitania. - Jesteśmy na miejscu - powiedziała półgłosem. Usłyszała jakieś niemrawe, senne mruknięcie, ale po chwili zobaczyła w lusterku, że chłopak siada i przechyla się w stronę szyby. - Spałem - powiedział. - Widziałam. To dobrze, prędzej minął ci czas. Położył brodę na oparciu jej fotela i spojrzał przed siebie. Dopiero teraz między drzewami zobaczył dom. - Ładnie tu... - powiedział cicho. Co czuje, o czym myśli, zastanowiła się Elwira, czego to jest początek, bo niewątpliwie coś tu się teraz zaczyna. Dla niego, dla niej, dla Juliana. Elwira poczuła się tak, jakby w teatrze po skończonej przerwie wróciła na widownię i czekała na kolejny akt sztuki, ale wiedziała, że do niej należy kolejna kwestia, więc może to wcale nie jest widownia, tylko scena. Cokolwiek jednak powie, i tak będzie źle, bo on jeszcze nigdy z niczego nie był zadowolony. W końcu zdecydowała się. Zatrzymała samochód. - Kiedy przychodzimy na świat, Bóg daje nam bilet tylko w jedną stronę - powiedziała niezbyt odkrywczo. Skinął głową, nie podnosząc brody z oparcia. Spojrzała na niego, miała teraz jego twarz tuż obok swojej. Wionęło piwem, które kupił i wypił, podczas gdy ona płaciła za paliwo na stacji benzynowej. - Nie wiem, co z tym biletem zrobisz. - Przejadę się. - Chcę, żebyś wiedział o jednym: jeżeli dotkniesz czymkolwiek mojego męża, wylecisz stąd na zbity pysk. 18 Uśmiechnął się. Zauważyła, że uśmiechał się zawsze, kiedy używała niewybrednych zwrotów. - I jeszcze jedno: kolejne piwo wypijesz nieprędko. - To prawda, chyba że zwinę jakąś kasę, a to, jak się pani domyśla, jest zupełnie możliwe. - Żartujesz, prawda? - W tej chwili żartuję, ale kto mnie tam wie. Elwira nie odpowiedziała. Ruszyła i podjechała przed furtkę. Wyjęła kluczyki ze stacyjki, powiedziała krótko: zostań tu, i szybko zatrzasnęła za sobą drzwiczki samochodu. Zobaczyła Juliana z szeroko rozpostartymi ramionami czekającego w progu, psy biegły ścieżką. - Dlaczego? Dlaczego, zapytał Julian, kiedy nie zgodziła się, żeby pomógł jej zdjąć kurtkę. Zdumiony patrzył, jak szybko podnosi kołnierz i przytrzymuje go pod brodą, skrywając się w wyliniałym futerku burego baranka. - Co jest? - zapytał niespokojnie. - Przywiozłam Damiana. Miał kamienną twarz. Nieruchomą. Opuścił ręce i z lekko uchylonymi ustami wpatrywał się w Elwirę. - I co? - odezwał się wreszcie. - I nic. Przywiozłam go, mówię ci. - Rozumiem, tylko co dalej? Elwira poczuła gorąco, rozluźniła kołnierz i odpięła górny guzik kurtki. Nie wiedziała, co dalej, ale przecież nie mogła przyznać się do tego. Jakieś dalej zawsze jest, nie ma tak, żeby nie było żadnego dalej. - Porozmawiamy później. Starała się mówić zwyczajnie, ale jej nie wyszło. Zaskrzeczała. Sama słyszała, że skrzeczy. 19 - Złapałam chrypkę - wymyśliła na poczekaniu. - Czy masz dla mnie jeszcze jakieś niespodzianki? - Tak. Przywiozłam też obraz Fałata, który wisiał u Marysi w jadalni. W testamencie zapisała go tobie. Nie mógł powiedzieć, że cieszy się ze spadku, bo w końcu Marysia nie żyła, co było doprawdy głęboko smutne, a poza tym wszystko wskazywało na to, że oprócz Fałata zapisała mu w testamencie również swojego wnuka Damiana, z którym miała wyłącznie kłopoty. Najpierw mówiło się o nim rozkoszny dzidziuś, potem mądry chłopaczek, później biedny sierota. Następnie już tylko skaranie boskie i ćpun. - Gdzie on jest? - zapytał Julian. - W bagażniku. - Nie pytam o Fałata. - Ach... krhhh... - zaskrzeczała znowu Elwira, bo z kolei rozśmieszyło ją to nieporozumienie. - Jest w samochodzie, oczywiście. Julian, wysoki, przygarbiony, szedł przez ścieżkę, obejmując ramieniem drobną Elwirę. Nie odzywał się. Była taka niska, taka szczupła, nawet przez barani kożuszek wyczuwał jej kruchość. Mając ją przy sobie, zawsze zapominał o tym, jaka w rzeczywistości jest silna, i stawał się wobec niej niezdolny do sprzeciwu. - Obiecuję ci, że to w niczym nie zmieni naszego życia - powiedziała. To już zmieniło nasze życie, pomyślał, nie odgarnąłem śniegu ze ścieżki i nic, i dobrze, a jutro on tego nie zrobi i zaraz będzie problem, ponieważ natychmiast wścieknę się na niego, już teraz o tym wiem. Nigdy Damiana nie widział, tak się złożyło. Kilka zdjęć, które pokazywała Marysia, ledwo zostawiło w jego pamięci niewyraźny obraz chudego chłopaka 20 o szczurzej, niemiłej twarzy. Elwira otworzyła drzwiczki samochodu i on wysiadł. - To jest Damian - powiedziała. Julian wyciągnął rękę, bał się, że chłopak poda mu wiotką, mięczakowatą dłoń. Mylił się. Uścisk był silny, może nawet zbyt silny. Damian nie miał już szczurzych rysów, był raczej podobny do wyżła. Pewnie dlatego, że wzdłuż twarzy zwisały mu, jak psie uszy, brązowe proste włosy. Uśmiechając się, patrzył Julianowi w oczy. Spojrzenie miał otwarte i przyjazne. Aktor, pomyślał Julian. Gra. To jest niewielka pożółkła kartka, którą Baśka napisała do Marysi wieczorem tego dnia, kiedy Julian spotkał Pawła nad morzem. Elwira odnalazła ją w pakiecie listów pozostawionych przez Marysię w tekturowej teczce z napisem: ELWIRA. Była wsunięta w zniszczoną, niebieską kopertę: wyblakły atrament adresu, w rogu spory, fioletowy znaczek z królem Zygmuntem Augustem. Nominał 25 groszy. Obiecałam Ci, że napiszę, więc piszę. Mamy piękna pogodę, mieszkamy u rybaka o nazwisku Rotta. Ja w pokoju z widokiem na Zatokę Pucką, Julek obok, w trochę mniejszym, pod oknami floksy i georginie. Jestem taka szczęśliwa! Gadamy całymi wieczorami. Planujemy wspólne życie. Całujemy się bez opamiętania, ja cała rozchwiana miłośnie. Tutaj mówią, że może być wojna o ten korytarz, ale mnie to nic nie obchodzi! Julek, i tylko Julek! Nie chce mi się wierzyć, że jesteśmy po słowie! Czy do Ciebie już dotarło, że jestem narzeczoną? Dziś Julek poznał nad morzem ciekawego chłopaka, który chce być rzeźbiarzem. Przyjechał sam, więc chyba towarzysko przyłączy się do nas, byłoby dobrze, bo podoba się Julkowi, który przecież nie umie żyć bez męskich przyjaźni. Wieczorem we trójkę wyruszamy do Juraty. Na dancing. Dobrze, że wzięłam ze sobą kremowe, siatkowe pantofelki. Całuję! Baśka Dali mu do wyboru dwa pokoje. Jeden mały, przy kuchni, ten, w którym trzymali niepotrzebne książki i sterty maszyno- 21 pisów, nie wiadomo dlaczego nie zniszczonych przez Juliana, chociaż były to tylko tłumaczenia powieści sprzed wielu lat. I drugi, większy, na poddaszu, ciemniejszy od tamtego, bo oświetlony jedynie dwoma niewielkimi okienkami, dość niefortunnie umieszczonymi u szczytu pochyłej ściany stanowiącej jednocześnie skos stropu. Wybrał ten właśnie pokój. Wchodziło się do niego wąskimi, skrzypiącymi schodami o nierównych, popękanych stopniach pełnych zadziorów, co mu nie przeszkadzało. - Myślę, że na dole byłoby ci o wiele wygodniej - powiedziała Elwira. - Ale skoro wolisz urządzić się tutaj, to proszę. Musisz tylko sam sprzątnąć, pokażę ci, gdzie trzymam odkurzacz i różne takie rzeczy, no, wiesz, do czyszczenia. Materac będzie musiał leżeć na podłodze, bo nie mamy żadnego stelażu, czy jak tam to się nazywa. Przesunęła ręką po zakurzonej powierzchni stolika wsuniętego między szafkę i wiklinowe półki. - Nie porządkowałam tu od wieków, jednak nie widzę żadnych specjalnych rupieci. Wszystko jest straszliwie zakurzone, to fakt, ale jeżeli sprawnie zabierzesz się do roboty, uporasz się z tym w jeden dzień. Zajrzała do pustej szafy, odsunęła szufladę w stoliku. Chodząc po pokoju, cicho coś do siebie mówiła. - Nie słyszę - powiedział Damian. - A nic, tak sobie gadam. Mam gdzieś schowaną narzutę, dam ci ją, będziesz mógł przyrzucić materac. Poduszkę i kołdrę weźmiesz ze schowka w sieni. I koc. I pamiętam, że powinien tam być jakiś dywanik. W moim pokoju stoi coś, czego w ogóle nie używam, ni to fotel, ni krzesło, też możesz sobie wziąć. Wolałabym, żebyś energicznie się za to wszystko zabrał, bo mój mąż musi mieć ciszę i święty spokój, kiedy pracuje. Swoje 22 rzeczy z samochodu przynieś od razu tutaj, żebyśmy się nie potykali o nie na dole. Uniósł głowę i spojrzał na okna pod sufitem. Widać było przez nie tylko małe, szare prostokąty nieba. - Może czasami zobaczę tam przelatujące ptaki - powiedział. Elwira zatrzymała się pośrodku pokoju i spojrzała na niego zaskoczona. - Proponowałam ci pokój przy kuchni, tam jest duże okno i ładny widok na zbocze doliny. - W tym będzie lepiej. A o ptakach powiedziałem tylko tak sobie, że może czasami przelecą. - Podoba ci się tutaj? - Nie wiem, czy komuś, komu z życia wymiotło wszystkich najbliższych, może się gdziekolwiek podobać - powiedział. Opuściła głowę, żeby na niego nie patrzeć. - Masz teraz nas. Nie odpowiedział. Czy doprawdy ta Elwira sądzi, że nie widział wrogości w spojrzeniu jej męża i że nie czuje, jak bardzo ona sama jest spięta? Masz teraz nas! Jakie: masz nas? Kopnął szpulkę czarnych nici, która leżała na podłodze tuż obok jego nogi, wtoczyła się pod stół. - Hej! - powiedziała Elwira ostrzegawczo. Ból rozsadzał mu głowę. Muszę to jakoś przeżyć, myślał. Podszedł do stołu, schylił się, wyjął spod niego szpulkę i podał ją Elwirze. - Nie chciałem. Tak mi wyszło. - Na przyszłość niech ci tak nie wychodzi. Raczej. Oparł się o framugę drzwi i patrzył na nią. Był od niej wyższy o blisko pół metra. Chuda, że wystarczyłoby trącić palcem, a złamałaby się jak trzcina. Ufnie przyjęła go do 23 swojego domu, mój Boże, mój Boże. A gdyby tak przestać myśleć? W ogóle? - Przyniosę rzeczy z samochodu. Proszę mi pokazać, gdzie pani ma odkurzacz i całą tę resztę. Zeszli na dół. W sieni Julian wieszał na haczyku psie obroże. Elwira zatrzymała się przy nim. - Czy mamy w domu coś do jedzenia? - Klopsiki w sosie pomidorowym. - Świetnie! Damian pójdzie teraz po swoje rzeczy, a ja w tym czasie zrobię nam obiad. Z czym klopsiki, Julek? Na co masz ochotę? Może na makaron? Klopsiki z makaronem, twoje ulubione danie - zdecydowała. Damian narzucił kurtkę. Stanął przy drzwiach wyjściowych, położył rękę na klamce i czekał. Elwira nawet spojrzała na niego, ale nie powiedziała: włóż czapkę. Nigdy nie chciał wkładać czapki, nawet kiedy był ostry mróz i wiatr, a teraz niecierpliwie czekał na te dwa słowa. Tęsknił za nimi jak za człowiekiem. Elwira jednak nie potrafiła ich mówić. Może dlatego, że jej mąż zawsze wkładał czapkę, kiedy wychodził z domu, nigdy nie musiała mu przypominać. Damian z gołą głową wybiegł na dwór, był już w połowie ścieżki, kiedy usłyszał za sobą opryskliwy głos Juliana. - Może byś tak włożył czapkę, co? Tego się nie spodziewał. Udał, że nie słyszy. To zdjęcie znalazł, kiedy stojąc na przyniesionej z dołu drabinie, wilgotną szmatką przecierał górę szafy. Brzeg wsunięty był pod listwę. Przykurzone, niewiele różniło się kolorem od drewnianej powierzchni. Damian wyciągnął je, strzepnął kurz, uderzając kartonikiem o spodnie. Zdjęcie było czarno-białe, z nierównymi brzegami, wyglądającymi jak wystrzępiona koronka. 24 Przysiadł na najwyższym stopniu drabiny i ręką starł resztki pyłu. Chociaż załamane w kilku miejscach, było na tyle wyraźne, że bez trudu zobaczył twarze trzech młodych kobiet siedzących obok siebie na staromodnej kanapie z wysokim oparciem. Nad ich głowami, przystrojonymi stożkami małych karnawałowych kapelusików, zwisały paski serpentyn. W uniesionych dłoniach trzymały kieliszki z nie dopitym szampanem. Śmiały się. Damian rozpoznał w jednej z nich Marysię, matkę swojej mamy, która do końca, i odkąd ją pamiętał, zawsze miała taką nastroszoną, gęstą czuprynę, całą w skręconych lokach, podobnie jak tu, na zdjęciu. Pośrodku Baśka, znał ją, szybko odnalazł jej rysy w roześmianej twarzy. Po prawej stronie Baśki siedziała najmłodsza z nich, drobna, chuda, ale może i najładniejsza. To pewnie Elwira, pomyślał. Jeszcze raz przesunął ręką po zdjęciu, żeby zetrzeć z niego resztkę kurzu. Przyjrzał się. Tak, Elwira. Odwrócił fotografię, żeby sprawdzić, czy nie ma na niej daty. Była. Poszarzały rewers zdjęcia. Wyraźne załamania. Kilka drobnych, rozpryśniętych w kleksy plam po jakimś płynie, być może po kawie. I wyblakły, ale zupełnie czytelny napis. TRZY BOGINIE 31 grudnia/1 stycznia - 1949/1950 SYLWESTER Minęło przeszło pół wieku od chwili, kiedy siedząc na kanapie, śmiały się i piły szampana. Dwóch z nich już nie było, z trzecią właśnie teraz związało go życie. Wpatrując się w zdjęcie, myślał o nieuchronności, którą przynosi czas. To było nieprzyjemne, mroziło. Zszedł z drabiny, wyjął spośród nie rozpakowanych książek gruby tom Tolkiena i włożył fotografię między kartki. Wiedział, że powinien oddać ją Elwirze, ale 25 bardzo chciał zatrzymać sobie. Był na trzecim stopniu drabiny, kiedy nagle zawrócił i sięgnął po schowaną już książkę. Chwilę stał, wpatrując się w młodą twarz swojej babki, potem wsunął zdjęcie z powrotem do książki i odrzucił ją, ale nie do kartonu, tylko na materac. Wiedział, że zajrzy tam znowu. Elwira miała rację. Porządkował zaciekle, przerwę zrobił sobie jedynie na klopsy z makaronem. W rezultacie pod wieczór pokój wyglądał na zamieszkany. Elwira przyniosła mu jeszcze jakieś drobiazgi. - Jak ci się przyda, weź, jak nie będziesz chciał, znieś z powrotem na dół. Część tych rzeczy zatrzymał. Nieoczekiwanie zjawił się Julian z rozgałęziaczem do kontaktu i ze stojącą lampą. - Ustaw ją tak, żeby światło padało i na materac, i na stolik - poradził, rozglądając się po pokoju. - No... masz tu jako tako... Zamknięty laptop leżał na materacu, Damian dopiero przykrywał chropawy stół przyniesioną przez Elwirę tkaniną, tam miało być jego miejsce. - O! - zdziwił się Julian krótko. - To... - Damian zająknął się. - Miałem dostać od babci na urodziny, ale nie zdążyła. Znalazła go pana żona, kiedy porządkowała u nas... kiedy likwidowaliśmy... kiedy trzeba było... - Rozumiem - pomógł mu Julian. - Leżał w szafie pod bielizną pościelową. Julian odwrócił się, przez chwilę przyklepywał ręką włosy, potem zakasłał, wreszcie znowu spojrzał na Damiana. - Nie wiem, czy moja żona mówiła ci, że za tą ścianą jest mały zakamarek? Wyraźnie uznał, że łatwiej mu będzie mówić o zakamarku niż o laptopie, którego Marysia nie zdążyła dać wnukowi na siedemnaste urodziny. 26 - Nie. Nic nie mówiła o zakamarku. - Jest tam mały zakamarek - powtórzył Julian. - Bez trudu można do niego przeciągnąć urządzenia hydrauliczne. Miałbyś wtedy własną łazienkę. - To się wiąże z kosztami i demolką. Demolka! Julian osłupiał. To było słowo, którego szukał przez połowę wczorajszego dnia. Demolka! Nie bałagan, nie ruina, tylko demolka! Wyszedł pospiesznie, żeby jak najprędzej usunąć z tekstu tłumaczenia bezsensowne zwalisko, na które się w końcu zdecydował. Damian zaczął rozpakowywać karton z książkami. Wielkie nieba! Urządzenia hydrauliczne! Chciało mu się śmiać. Wytworny starzec. Można i tak, chociaż o wiele łatwiej byłoby powiedzieć mniej elegancko. Elwira mówiła, że materac nie jest zbyt wygodny. Damian przykrył go narzutą z tego samego materiału, z którego była zrobiona serweta na stoliku, i położył na nim dwie zmechacone, welurowe poduszki, Elwira przyniosła je z pościelą, pachniały ziołami, Damian wdychał ten zapach przez chwilę, zanim zdecydował, że obydwie rzuci na tapczan. Elwira myliła się, materac nie miał żadnych wystających sprężyn, był równy, leżało się dobrze. Damian chciał go wypróbować, więc wyciągnął się na nim, a potem nie chciało mu się wstać. Pokój oświetlony pomarańczowym abażurem lampy Juliana wydał mu się przytulny, ściany tylko byty puste. Leżąc, myślał o ścianach w swoim poprzednim pokoju. Żałował teraz, że nie zabrał stamtąd plakatów z kolekcji hiszpańskiej, tylko zerwał je i zniszczył. Wydawało mu się, że zachrobotała mysz. Zaczął nasłuchiwać, ale to nie była mysz, tylko ciche stukanie do drzwi. Uchyliły się, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. - Mogę? 27 Kto, u diabła? Usiadł na materacu i spojrzał. Zobaczył kitkę włosów dziewczyny, która stała za drzwiami i jedynie głowę wsunęła do pokoju. - Możesz. - A miałeś ospę? - Jaką ospę? - Wietrzną ospę, bo ja mam ospę i kto wie, czy nie jestem zaraźliwa. A więc to ta Zuzanka, o której mówili przy obiedzie. Wnuczka Baśki, no, proszę! Podniósł się i otworzył szerzej, chociaż ona przytrzymywała klamkę i pytała uparcie: - Miałeś ospę? Przypomnij sobie, miałeś? Miał, pamiętał piekielne swędzenie. - Wchodź. Weszła i rozejrzała się po pokoju. Potem przycupnęła na brzegu materaca. Dopiero teraz mógł jej się przyjrzeć. Wyglądała dokładnie jak Baśka siedząca na kanapie w sylwestrowy wieczór. Brakowało jej tylko stożkowego kapelusika, zamiast tej śmiesznej, głupiej kitki. - Tu jest tak, jakbyś w tym pokoju mieszkał od zawsze. Na imię mam Zuzanka, jestem wnuczką Pawła, rzeźbiarza, który ma dom po sąsiedzku. Jesteś wnuczką Baśki, pomyślał, przede wszystkim jesteś wnuczką Baśki. Usiadł obok niej i patrzył. Nie mógł oderwać wzroku od śmiesznej buzi, upstrzonej cętkami gencjany. - Głupio wyglądam, co? - zapytała. - Dość. Dość głupio, ale w końcu ci przejdzie. - Na kocie wesele. Jest mi bardzo przykro z powodu twojej babci. Położyła mu rękę na ramieniu tak nieoczekiwanym gestem i tak serdecznym, że poczuł dławienie w gardle. Nie wiedział, 28 co ma powiedzieć, opuścił głowę i milczał. Zobaczył, że ta Zuzanka jest bez kapci, tylko w grubych szarych skarpetkach. - Podobno będziesz tu chodził do szkoły? - zapytała. - Od stycznia. - Znam w dolinie kilka osób, bo często przyjeżdżam do dziadka. Uważają, że szkoła jest w porządku, oni też są w porządku. Ciocia Elwira mówiła, że masz sporo do podgonienia, bo ci się porobiły zaległości, to prawda? Pytam, bo moi zawsze mówią, że mam zaległości, nawet wtedy, kiedy ich nie mam. Cudaczne. - Mam, ale zdążę do stycznia. Do stycznia jest dużo czasu. A ty długo tu będziesz? - Tydzień, może dwa, potem przyjadę z rodzicami na święta. Nie jesteś zły, że ci się tu władowałam? - Nie, dlaczego miałbym być zły? - Mogłeś nie chcieć. Mój dziadek przyszedł do twojego, bo chyba ma dosyć mojego towarzystwa i chciał pogadać z kimś normalnym. - On nie jest moim dziadkiem. - Moim wujkiem też nie jest, ale mówię do niego wujku, a do Elwiry mówię ciociu. To jak ty do nich mówisz? - zaciekawiła się. - W ogóle nie mówię. Mówiłem pan i pani, zaproponowali, żebym mówił tak jak ty, ale jakoś nie mogę. - Może się przyzwyczaisz. Damian pomyślał, że ona jest bardzo zwyczajna, nie mizdrzy się tak jak to czasem inne dziewczyny. Nie znosił tego. Przez chwilę patrzył na jej szare, grube skarpetki, chętnie ściągnąłby chociaż jedną, żeby zobaczyć, jakie ona ma stopy. Wyobraził sobie, że wąskie, o szczupłych palcach stulonych blisko siebie, drugi trochę dłuższy. 29 - Nie wiem, może się przyzwyczaję. Zauważył, że patrzy na rzędy książek, które zdążył już ustawić na półkach. - Czym się interesujesz? Roześmiał się. - Pytasz jak u psychologa. Interesuję się utylizacją śmieci. - A naprawdę? - Utylizacją śmieci. - Ale naprawdę? - Utylizacją śmieci. Przyjrzała mu się uważnie, ciągle nie dowierzając. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że ekologią? - Można to nazwać ekologią. A ty? - Nie wiem. Niestety, interesuję się wszystkim. - A szczególnie? - Hm... - mruknęła. - Może historią. Należałam nawet do Bractwa Rycerskiego, ale kiedyś kolega tak szczerze machnął swoim mieczem, że mnie nim dziabnął. Ja mu oddałam, bo straszliwie wściekłam się na niego. Przekroczyliśmy pewne granice, prawdę mówiąc. No i skończyło się. Mój miecz wisi teraz w pokoju na ścianie, a ja mogę mu się tylko przyglądać. Interesuje mnie również architektura terenów zielonych, ale to już głównie ze względu na moich rodziców, którzy chcieliby, żebym się tym interesowała - roześmiała się. - Mogę się interesować, co mi szkodzi. Śmieli się teraz oboje. Damian zastanawiał się, jak ta Zuzanka wygląda z rozpuszczonymi włosami, chyba jest wtedy jeszcze bardziej podobna do swojej babki. Kusiło go, żeby sięgnąć po Tolkiena i pokazać jej schowane tam zdjęcie, ale pomyślał, że jeszcze jest na to za wcześnie, może kiedyś tak. Przez chwilę wierciła się na brzegu materaca, później ułożyła 30 się na brzuchu, oparła głowę na złożonych pod brodą rękach, uniosła nogi i wolno machała nimi w powietrzu. Obcisłe dżinsy opinały jej pupę, okrągłą jak balonik. Damian pomyślał, że rozumie Juliana, o którym wiedział, że kochał się kiedyś w Baśce do szaleństwa. - Czy dziś jest piątek, czy sobota? - zapytała nagle. - Dziś jest... - zawahał się. - Dziś jest piątek. A co? - Nic, zgadza się. Piątki są miłe, soboty nie. - Wszyscy na ogół wolą soboty. Sięgnęła po welurową poduszkę i na chwilę wtuliła w nią twarz. - Ładnie pachnie jakimiś ziołami. Piątkowe popołudnia są prawie sobotami, a jednak jeszcze nimi nie są. Ja tam wolę mieć przed sobą coś miłego, niż żeby to już się działo, bo kiedy się dzieje, przepadło, mija. Plecie, chociaż ma trochę racji. Może zresztą w ogóle tak bardzo nie plecie. Z tymi fioletowymi kropkami gencjany wygląda śmiesznie. Śmiesznie i tak, że można na nią patrzeć i patrzeć. - Masz jakiegoś idola? - zapytała, znowu wąchając poduszkę. - Mam. - Kogo? Zawahał się, nie wiedział, jak jej to wyjaśnić. - Jednego faceta od utylizacji śmieci. Co najmniej w pięćdziesięciu procentach to jest prawda, pomyślał. Śmiecie są pojęciem względnym. -A ty? Spojrzała na niego, jakby rozważała: powiedzieć mu czy lepiej nie mówić. A potem odwróciła głowę i zaczęła palcem wygładzać zmechacenia poduszki, patrząc, jak drobne włoski weluru kładą się pod jej dotykiem. Zdecydowała się. - Wiesz co? Nie mam. 31 - Nikogo? - Nikogo. - Dziwne. Na ogół dziewczyny w twoim wieku są w kogoś zapatrzone, najczęściej w jakiegoś macho z kolorowych tygodników. - Widocznie nie jestem dziewczyną w moim wieku. - Kim jesteś w takim razie? Przestała gładzić poduszkę, uniosła głowę i spojrzała na niego bez uśmiechu. Patrzyła przez chwilę. Zauważył, że dolne powieki drżą jej lekko. Później powiedziała szeptem: - Jestem ze świata wirtualnego. Wszystko mogę. Przenikam przez ściany. Dotykam, nie dotykając. Widzisz, że tu leżę, chociaż wcale mnie nie ma. Patrzył na nią i coraz dokładniej widział, że była. No, nareszcie Adela mogła przysiąść. Przez cały ranek, i jeszcze później, prawie do południa, miała w sklepie istny młyn. Zawsze tak bywało w poniedziałki. Sobotę i niedzielę ludzie najczęściej przeznaczali na wyjadanie z lodówek, w poniedziałek zapełniali ich puste półki. Adela przesunęła drewniany taboret tak, żeby przez szybę wystawową widzieć, co się dzieje na ulicy. Nic się nie działo. Dzieciaki z sąsiedniego domu lepiły bałwana. Piszczały, od czasu do czasu rzucając w siebie śnieżnymi kulami, które najczęściej wpadały im za kołnierze. Jak nic, jutro będą chore, przestudzą się, pomyślała. Nie jest dobrze, kiedy śnieg rozpuszcza się^ na spoconych pleckach, tylko który dzieciak w to uwierzy? Żaden. Na tym właśnie polega nabieranie rozumu. Trzeba się dziesięć razy samemu pochorować, żeby wiedzieć, co jest dobre, co złe. A czasami i dziesięć nie wystarczy. Adela o tym wiedziała, w końcu kiedyś sama dzieckiem była. 32 Idzie pani doktorowa, niesie torby z Samu, łatwo można poznać po granatowych nadrukach. Doktorowa nie robi zakupów w sklepie Adeli. Nie żal jej płacić drożej, bo ma z czego. Nie pomyśli, że tu ziemniaki lepsze i bułki chleba z piekarenki za miastem smaczniejsze, zawsze ładnie zrumienione, maczkiem przysypane albo kminkiem, albo niczym, gładkie, tylko troszku mąki po wierzchu mające. Z doktorowej hrabinia taka. Panie Boziu, wybacz, ale nawet nie żal, że właśnie się potknęła i o mało nie rymsła na chodnik jak długa. Prawdę mówiąc, Panie Boziu, szkoda, że tak się nie stało. No! Pani Elwira wróciła! Właśnie spoza wzniesienia drogi widać czerwoną czapkę z pomponem, taką, co to może bardziej przystoi dziewczynce niż wiekowej osobie, ale niech tam. Adela niedługo tu mieszka, a jednak już zdążyła przywyknąć do tego, że pani Elwira niczym się nie przejmuje, nawet swojego biednego męża potrafiła zostawić na tyle czasu, a sama jak kamień w wodę. Ktoś z nią idzie, a któż to? Z daleka lepiej widziała niż z bliska. Niesie koszyk na zakupy, goła głowa, wiatr wieje, jutro będzie chrychał, bo mu w uszy nadmucha. A pani Elwirze trzeba będzie powiedzieć, że dziś z rana kiszkę z kaszy hreczanej ze wsi przywieźli. No, są. Adela aż zza lady na sklep wyszła, żeby przywitać się z Elwirą. Objęły się, uściskały. Buzi, buzi. - Ale zmarniała! A cóż to? Choroba jakaś przyplątała się pani Elwirze? Mój ty Boziu kochany! - Nic mi nie jest, pani Adelko, niech się pani tak nie przejmuje, zdrowa jestem jak rzepa. - No, nie! Co też ona mówi! Jakby rzepy wyglądały jak moja pani kochana, toby rzep na świecie nie było! A co to za kawalera pani Elwira przywiozła? - To Damian. Nasz wnuk. Będzie teraz u nas mieszkał. Adela milczała. Przyglądała się Damianowi, rozcierając pulchne dłonie, chociaż wcale jej nie zmarzły. - Wnuk, mówi pani Elwira... - powiedziała wreszcie. - Toż ja nie wiedziała, że u was córka albo syn... aż tu nagle, proszę, wnuk... no, no, niespodzianka. Dopiero teraz zauważyła, że przyszedł z plecakiem, bo zdjął go i postawił przy worku z ziemniakami. Elwira ściągnęła czapkę i rozpięła kurtkę. - Gorąco u pani. - Gorąco? - zdziwiła się Adela. -A ja właśnie ciepłą rubaszkę sobie nałożyłam. Uważnie obserwowała Damiana, który z trudem rozwiązywał zasupłany sznur. - Coś mu się zaselątało? Może pomóc trzeba? - Dziękuję, już w porządku. Zaczął wyjmować z plecaka stare, kolorowe tygodniki, rozejrzał się po sklepie. - Gdzie mam je położyć? - A cóż to jest? Co mi tu pani Elwira naniosła? - Już dawno mówiłam, że mam dla pani pisma do przejrzenia, od lat się u nas zbierały. Samochód mi dziś nie zapalił, ale Damian załadował trochę do plecaka, nawet nie wiem, co tam jest, pani Adelko, zgarnialiśmy z półki, jak leci. Damian, spójrz, tu zaplątały się dziadka notatki, weźmiemy je z powrotem. Pani Adelo, jakby pani jeszcze trafiła na coś takiego, proszę gdzieś odłożyć, dobrze? To mogą być stare papiery mojego męża. - Ależ radości mi pani Elwira narobiła! Toż ja teraz mam czytania a czytania! Jak coś znajdę, zaraz schowam. Zdjęła z lady skrzynkę z cytrynami i postawiła na podłodze. - Tu może pan Damian pisma składać, zaraz, zaraz, tylko przetrę ten blat wilgotnym wiechciem. Może się pan Damian 34 chętnie ogórkiem kiszonym poczęstuje? O, tu, z tego słoja niech weźmie, sama przysmaczałam i w porę, bo wie pan Damian, jak się coś kisi, to trzeba wtedy, kiedy księżyc wzbiera, bo jak cienieje, licho na tym siada. Szybko wycierała blat szmatką. Odsunęła na bok słój z ogórkami, żeby zrobić więcej miejsca. Damian stał z tygodnikami w ręku i czekał, aż ona skończy. Nasz wnuk, powiedziała Elwira. Rozglądała się teraz po półkach, ale czy naprawdę czegoś na nich szukała, czy tylko uciekła od jego spojrzenia, tego nie wiedział. Wracali w milczeniu. Damian niósł kosz i plecak, Elwira zwinięte w rulon papiery Juliana. Dopiero kiedy mijali widoczny z daleka dom Pawła, Elwira zapytała: - Ty nie znasz dziadka Zuzanki? - Nie. Znałem tylko babcię. Przyjeżdżała często do mojej. Zuzanka jest do niej bardzo podobna. Tylko po ruchu czerwonego pompona domyślił się, że przytaknęła. - Była piękna - powiedział po chwili. - Wyglądała jak Pola Negri na obrazie Styki. Elwira zatrzymała się, zdumiona spojrzała na Damiana, a potem ruszyła dalej. Szedł za nią. - Widziałeś ten portret? I co? Podobały ci się gołe plecy? Idąc, mówiła przed siebie. Damian wyczuł niechęć w jej głosie, więc powiedział przekornie: - Zwłaszcza one. To była nieprawda, bo przede wszystkim podobała mu się piękna głowa Poli, szeroko rozstawione oczy, uchylone usta, ale tak, z pewnością też i ta wspaniała nagość pleców, jasność ramion. A potem miękkość futra i dłoń, którą je przytrzymywała, ozdobiona jedynie prostym pierścieniem. 35 Obraz Tadeusza Styki (1889-1954) malowany w 1918 r.: „Portret Poli Negri". Utrzymany w tonacji brązu, sepii, z elementami czerwieni. Znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Pola Negri (1896-1987), naprawdę Barbara Apolonia Chałupiec, jedna z polskich aktorek teatralnych i filmowych o skomplikowanym, trudnym do oceny życiorysie, jeżeli w ogóle istnieją życiorysy nieskomplikowane i możliwe do oceny. W 1976 r. ukazały się w Polsce wspomnienia Poli Negri, zatytułowane „Pamiętnik gwiazdy". Dalej szli w milczeniu. Dom Pawła widoczny był po drugiej stronie drogi. Parterowy, o wielkich oknach, z których część stanowiła ścianę pracowni. Tego wieczoru, kiedy Zuzanka zjawiła się na poddaszu, Damian nie zszedł na dół, chociaż Paweł ciekawił go. Teraz, idąc zaśnieżoną drogą, z daleka patrzył na jego niski, rozłożysty dom. Tam, za wielkimi oknami, ona coś robiła. - Baśka była żarłoczna - powiedziała nagle Elwira. Damian przyspieszył, żeby iść obok niej. - Żarłoczna? - zdziwił się. - Była przecież taka szczupła. Wysoka i szczupła. Nigdy nie sądziłem, że jest żarłoczna. - Żarłoczna nie w tym sensie, o którym myślisz. Była żarłoczna na życie. - Czy pani jej nie lubiła? - Wszyscy ją lubili, tylko Julian nie. - Dlaczego? - Bo on ją kochał, mój Damianie, ot, dlaczego. Nie zapytał o nic więcej, bo więcej wiedział bez pytania. Przed wejściem do domu hałaśliwie otrzepywali śnieg z butów. Julian stanął w drzwiach swojego pokoju i przypatrywał im się z przyganą. - Już więcej rabanu nie możecie robić? 36 - Możemy! - roześmiała się Elwira. - Możemy, zapewniam ciebie, Juleczku! Możemy! Nie był skory do żartów, od rana siedział nad jednym i tym samym akapitem tekstu i nie mógł wybrnąć z przetłumaczenia kilku zdań. Miał ochotę odłożyć wszystko, zrobić przerwę i wrócić do pracy za parę godzin. Hałas przed domem umocnił go w tej decyzji, po prostu był dla niego wygodny: Elwira i Damian zakłócają mu spokój. Przywieźli gazety. Julian usiadł w fotelu, rozłożył wielką płachtę Wyborczej, jak zwykle odkładając dodatki, które do niczego nie były mu potrzebne. Damian położył na nich skręcony przez Elwirę rulon. - Pana żona znalazła to między tygodnikami, które zanieśliśmy do sklepu. Julian tylko na chwilę oderwał wzrok od gazety. - Dobrze, zostaw, dziękuję - powiedział. Przejrzał Wyborczą i sięgnął po przyniesione przez Damiana papiery. Nie było między nimi niczego szczególnego, śmiało mógł je zniszczyć, nie wiadomo, dlaczego przez tyle lat leżały w pokoju przy kuchni, gdzie tylko gromadził się na nich kurz. Nieuważnie przekładał pożółkłe arkusze i wycinki z gazet, sprawdzając, czy jednak czegoś między nimi nie znajdzie. Owszem, znalazł okładkę starego brulionu, kiedyś błyszczącą, o nierównej fakturze czarnego kartonu. Prawie wszystkie kartki były wydarte, zostało kilka w drobną kratkę, z czerwonymi liniami marginesów po zewnętrznych stronach. Julian pochylił się, żeby rozpoznać pismo. Litery były foremne, małe, ale wyblakłe. Elwira? Baśka? Marysia? Nie wiedział, mogła to pisać każda z nich. Poszedł do siebie i wrzucił brulion do szuflady biurka, kiedyś zajrzy do niego, ale nie teraz. Teraz poczuł głód, z kuchni dochodził zapach podsmażanej kaszanki. 37 - Łapie mnie migrena - powiedziała Elwira. Wiedział o tym jeszcze, zanim się odezwała, bo wyjęła spinki z włosów, a robiła tak zawsze, kiedy bolała ją głowa. Bolą mnie nawet spinki, mówiła. Przez grubą, kolorową rękawicę trzymała uchwyt patelni, na której smakowicie skwierczała przyrumieniona kaszanka. - Łapie mnie migrena! - powtórzyła głośniej, sądząc, że Julian jej nie słyszy. - Zastanawiam się, w czym mogę ci pomóc. - Nakryj do stołu. - A ten młody człowiek nie może się ruszyć? - Może, trzeba mu tylko powiedzieć. Julian podszedł do schodów prowadzących na poddasze i krzyknął: - Trzeba nakryć do stołu! Nikt mu nie odpowiedział, nikt nie schodził z góry. - Trzeba nakryć do stołu! - zawołał. Poprawił dywanik leżący przed najniższym stopniem i czekał jeszcze przez chwilę. Wreszcie rozzłoszczony odwrócił się, żeby przejść do jadalni i wyjąć talerze z kredensu. - Jestem tutaj - usłyszał. Damian stał w drzwiach, a w głębi pokoju, za jego plecami, Julian zobaczył nakryty stół. Ten chłopak ma niemiłe, ironiczne spojrzenie, wygląda antypatycznie, pomyślał Julian, wchodząc do jadalni. Nagle Damian uśmiechnął się i Julian, ku swojemu zaskoczeniu, stwierdził, że ma interesującą twarz. - Ja zwariuję - powiedziała Elwira, kiedy siedzieli już przy obiedzie. Pochyliła się nad pełnym talerzem i widelcem dziobała raz ziemniaki, raz kaszankę, niczego nie biorąc do ust. 38 - Babcia Marysia przy takim bólu głowy piła czarną kawę z cytryną, to jej dobrze robiło. - A ja chciałabym się położyć. - Więc połóż się, Elwiro. - Powinnam zanieść kaszankę Pawłowi, kupiłam dla niego. - Zadzwonimy, żeby Zuzanka po nią przyszła. - Wypadałoby, żeby Damian w końcu przywitał się z Pawłem, miałam zamiar jeszcze dziś pójść tam razem z nim. Julian milczał, wahał się, w końcu powiedział: - Dobrze. Pójdziemy obaj zaraz po obiedzie. - Dziękuję, Juleczku, jesteś aniołem. Damian pomyślał, że Julian w niczym nie przypomina anioła. Może dlatego, że pojęcie anioła zawsze kojarzyło mu się z matką, chociaż ledwo ją pamiętał. Anioł! Patrzył na starą twarz Juliana i usiłował wyobrazić sobie, jak mógł wyglądać, kiedy trzymał w ramionach rozchwianą miłośnie Baśkę. Rozchwiana miłośnie, pamiętał ten zwrot z jej listu. Dziewczyńska egzaltacja. A może coś więcej? Czy on sam chciałby trzymać w ramionach rozchwianą miłośnie dziewczynę? Chciałby, niestety. Twarz Juliana: szczupła, pobrużdżona, z brodawką wielkości grochu na czole. Bladoniebieskie oczy, kiedyś może intensywnie błękitne. Zupełnie siwe, krótko przystrzyżone włosy. Łatwiej jest wyobrazić sobie postarzałą młodą twarz niż starą w młodości, myślał Damian. Ten kierunek wyobraźni, może zgodnie z prawami natury, był dla niego prawie niemożliwy. Elwira odsunęła od siebie talerz. - Dajcie psom! - powiedziała. - Nie mogę. Damian kręcił się po kuchni nieporadnie, ciągle jeszcze nie wiedział, gdzie i co tu leży, stoi, wisi. Pół biedy, jeżeli Elwira też coś robiła w kuchni, podpowiadała mu wtedy, ale tym razem był tu sam. Julian czekał na niego w jadalni. Wreszcie udało 39 mu się zmyć naczynia, ustawić je na suszarce, zeskrobać z patelni resztki kaszanki. Był wściekły. Zycie tutaj będzie koszmarem. Oschła Elwira zapatrzona w Juliana i ten mrukliwy starzec. Pierwszy raz w życiu marzył o tym, żeby wreszcie pójść do szkoły. I pierwszy raz od bardzo dawna zastanowił się, czy w tej dziurze, w której teraz będzie mieszkał, da się znaleźć dilera z prawdziwego zdarzenia. W popłochu chciał uciec od tej myśli, ale nie bardzo miał dokąd. Dom Pawła jest niedaleko. Trzeba tylko przejść wąską drogą przez rzadki zagajnik. Świeży śnieg trzeszczy pod butami, ptaki strząsają z gałęzi drobne, białe płatki. W bezwietrznym powietrzu dym z Pawiowego komina idzie w górę prostym, szarym pasmem, widać go ponad drzewami zaraz po wyjściu z domu Juliana. Damian nie może pojąć tej bliskości, po czymś takim mieszkać od siebie na rzut kamieniem? Tak przez miedzę? Julian, z rękoma w kieszeniach płaszcza, lekko zgarbiony, idzie równym krokiem. - W drewutni za domem... - odezwał się i urwał w połowie zdania, jakby się nagle rozmyślił. - W drewutni za domem są moje narty biegówki - dokończył. - Myślę, że i jakieś buty znajdą się w domu, jeżeli miałbyś ochotę. Narty Damiana, Rossignol z wiązaniami Salomona i wygodne buty Nordica, zostały na pawlaczu w wynajętym już komuś mieszkaniu. Nie sądził, że mogą się tu przydać, a mogłyby niewątpliwie, bo strome zbocza doliny nadawały się do zjazdów. Niestety, Elwirze nie przyszło do głowy, żeby powiedzieć mu o tym. Biegówki? No, może biegówki. - Dziękuję, zajrzę do drewutni. - Ja mam artretyzm - powiedział Julian. - Ale mój przyjaciel Paweł do tej pory jeździ czasami, kiedyś bardzo to lubiłem. 40 Pawła żona, on i ja często robiliśmy sobie długie wyprawy. Tu są ładne okolice. - A pani Elwira? - Ona nie. Elwira nie. Niezwykle rozmowny, pomyślał Damian. I pędzi jak głupi, potem będzie miał zadyszkę, jak wczoraj, kiedy uparł się, że pójdzie z psami na daleki spacer, wrócił ledwo żywy i sapał jak parowóz. - Elwira, widzisz, nie przepadała za tym. Ona nie przepadała za Baśką, nie czaruj, staruszku, sprostował w myślach Damian. Nie przepadała za Baśką, ponieważ była o nią dożywotnio zazdrosna. Szli dalej w milczeniu, dopiero przed samym domem Julian zatrzymał się i wyjął z kieszeni płaszcza niewielką, płaską, napełnioną do połowy butelkę. - Przyniosłem Pawłowi trochę wiśniówki. Lepiej, żeby Elwira nie wiedziała o tym, Damianie. Uważa, że wiśniówka szkodzi. To znaczy, że szkodzi Pawłowi i mnie. My jednak czasami lubimy usiąść, nalać sobie po kieliszku i powspominać. - Powspominać coś czy kogoś? - zapytał Damian, chociaż wiedział, że nie powinien. - I coś, i kogoś - odparł Julian. Nacisnął klamkę nie zamkniętych drzwi. W domu Pawła pachniało żywicznym drewnem, dopiero później Damian zobaczył świeżo narąbane szczapy leżące obok rozpalonego kominka. Rozglądał się. Wyglądało na to, że nigdzie tu nie ma drzwi, tylko dziwnie zagospodarowana przestrzeń, pełna zakątków, przytulnych nisz, z których każda miała inne przeznaczenie. Wnętrze było niskie, okna półkoliste, zasłonięte krótkimi ażurowymi firankami z kordonku. - Moja babcia robiła je sama - powiedziała później Zuzanka. 41 Wybiegła nie wiadomo skąd, kiedy usłyszała głos Juliana. Paweł siedział przy kominku i czytał, ale na ich widok szybko odrzucił książkę, ucieszył się. - A więc to ty jesteś wnukiem Marysi - powiedział, obejmując Damiana wielkim ramieniem. - Moja żona opowiadała mi o tobie. Był wysoki, tęgi, miał gęste, nie do końca siwe włosy i długą, nierówno przystrzyżoną brodę. Damian nie miał pojęcia, co żona mogła mu opowiadać o wnuku swojej przyjaciółki, zapewne dużo, a jednak uścisk ramienia Pawła był bliski. Tak Damian to odczuł. Bliski, cokolwiek ten człowiek o nim wiedział. Przez chwilę wydawało mu się, że nie jest sam. Zuzanka znowu miała na nogach tylko grube skarpetki. Granatowe tym razem. Na sobie dżinsy i kusy sweterek, który nawet nie zasłaniał jej brzucha. Nie było żadnej roztrzepanej palmy na czubku głowy, tylko brązowa czupryna, skręconymi frędzlami sięgająca poniżej uszu. Damian wszystko to zauważył od razu. - Chodź! - powiedziała, ciągnąc go za rękę. - Chodź, pokażę ci dom. - Od strony drogi widziałem jakieś wielkie okna, a te są dziwnie małe - mówił, idąc za nią. - Wielkie są w pracowni dziadka, zaraz tam pójdziemy, ale teraz obejrzyj nasze rośliny, właśnie je podlewałam, kiedy usłyszałam, że wchodzicie. Damian patrzył zdumiony. W zakolu oddalonym od wejścia, ogromne, drewniane donice stały bezpośrednio na podłodze albo na masywnych kwietnikach. Niektóre z roślin sięgały niemal do sufitu. W tym załamaniu pokoju okna były trochę większe, okrągłe jak okrętowe bulaje, niczym nie zasłonięte. Zuzanka delikatnie przesunęła palcem po jednym z długich, zwisających liści palmy. 42 - Daktylowiec kanaryjski - powiedziała. -Phoenix canarien-sis. Moja babcia wyhodowała go z pestki daktyla. Ma przeszło dwa metry. Uniosła głowę i patrzyła z dumą na strzępiaste liście. - A to Monstera deliciosa, spójrz na nią, dziurawa. Stanęła obok kolejnej donicy i odruchowo sprawdziła ręką wilgotność ziemi. - Za tobą papirus - mówiła. - Cyperus diffusus z Madagaskaru. Damian roześmiał się. Zupełnie jakby na oficjalnym bankiecie w ambasadzie uroczyście przedstawiano gości. Stefania, księżniczka Monaco, Cyperus diffusus z Madagaskaru. - Nie śmiej się, papirus jest magiczną rośliną, popatrz, jakie ma pióropusze na końcu każdej łodygi. Ukorzeniać go trzeba do góry nogami, dziwne, prawda? - Chyba coś pleciesz. - Nie plotę. Obcina mu się pióropusz z kawałkiem łodygi, wstawia do wody, ale łodygą w górę, a pióropuszem w dół. I to właśnie pióropusz wypuszcza korzenie. - Gdzie się tego nauczyłaś? - Urodziłam się z tą wiedzą, mój kochany, więc zapewne mam ją w genach. Diffenbachia z rodziny Araceae. Z Brazylii. Tylko nie dotykaj jej przypadkiem, bo ma bardzo trujący sok. Teraz idziemy dalej, do pracowni dziadka. To tam są okna, które widziałeś od strony drogi. Zatrzymali się przed ozdobnymi, drewnianymi drzwiami z ciężkimi, czarnymi zawiasami i wielką, zaokrągloną klamką. - Teraz zobaczysz zupełnie inny świat - zapowiedziała Zuzanka. - Niepojęty jak tajemnice wielkiego wybuchu, świat mojego dziadka. - A twój? Gdzie jest ten twój? 43 Odwróciła się i położyła rękę na ramieniu Damiana. Zbliżyła twarz do jego twarzy. - Mnie nie ma, czy już zapomniałeś? To ty wymyśliłeś sobie Zuzannę, Damianie. Świat, z którego jestem, w rzeczywistości nie istnieje. Przez sweter czuł na ramieniu ciepły dotyk jej dłoni. Oparła się o uchylone drzwi, pchnęła je i otworzyła. W pracowni Pawła wcale nie było bardzo jasno, bo przez ogromne okna już wchodził wczesny zmrok listopadowego, pochmurnego dnia. I to właśnie teraz Damian dotknął pleców idącej przed nim Zuzanki, zupełnie nagich między dżinsami a zbyt krótkim sweterkiem. Cofnął rękę, kiedy poczuł znajome, ogarniające go zwątpienie. Słownik języka polskiego (inny), dwutomowy, w obwolucie gołębiego koloru, wydany przez Wydawnictwo Naukowe PWN. Tom pierwszy, strona 310, fragmenty hasła dotyk. Dotyk 1 Jeśli poczuliśmy dotyk kogoś lub czegoś, to poczuliśmy, jak ta osoba lub rzecz nas dotknęła lub jak my jej dotknęliśmy. 2 Dotyk to zmysł, dzięki któremu czujemy, że dotykamy czegoś albo że coś nas dotyka. A, skąd! Wszystko to jeszcze trwało, chociaż Damian już nie dotykał Zuzanny. Ciągle czuł pod palcami drgnięcie jej ciała, jego gładkość i ciepło. Słownik języka polskiego (inny), dwutomowy, w obwolucie gołębiego koloru. Wydany przez Wydawnictwo Naukowe PWN. Tom drugi, strona 1394, fragmenty hasła zwątpić oraz zwątpienie. Zwątpić 1 Jeśli ktoś zwątpił w coś, to przestał wierzyć, że to jest prawdziwe, możliwe lub odpowiednie. 2 Zwątpienie to stan uczuć i umysłu kogoś, kto zwątpił w coś. 44 Zapaliła światło, szli teraz wolno pomiędzy rzeźbami Pawła, stojącymi w nierównych szeregach po obu stronach pracowni. Mijali większe i mniejsze posągi, białe, szare, brązowe, ale Damian przyglądał im się nieuważnie. Spłoszona jego gestem Zuzanka w milczeniu podeszła do szopki, którą Paweł rzeźbił na święta. - Spójrz! To Jezusek. Damian przesunął ręką wzdłuż pastorału opartego o słupek przytrzymujący dach stajenki. Chciał poczuć pod palcami coś, co starłoby z nich niechcianą pamięć dotyku. Zuzanka stała z opuszczoną głową i strzepywała z dżinsów przyczepione tam drobne wiórki. - Pod jakim wezwaniem macie tu kościół? - zapytał Damian, tylko po to, żeby się w końcu odezwać. - Świętej Anny. - Święta Anna, patronka stolarzy - powiedział, ciągle przesuwając ręką po pastorale. - A ty skąd wiesz, że święta Anna jest patronką stolarzy? - Skąd wiem? - zastanowił się. - Nie mam pojęcia, obiło mi się o uszy. - Jesteś wierzący? Zawahał się. Dziwne, że Zuzanna nie boi się takich osobistych pytań, pomyślał. Nie był pewien, czy mu się to podoba. - Jestem. A ty? W twoim wirtualnym świecie są kościoły? Roześmiała się. - Są. Jasne, że są. Wcale to jasne nie było. Wiedział, że dla wielu dziewczyn nawet w ich rzeczywistym świecie nie ma kościołów, chociaż materialnie tam istniały. Powiedział o tym Zuzannie. - Wiem, ale w moim są. Wyszli z pracowni, jednak zanim wrócili do Pawła i Juliana, Zuzanka pokazała Damianowi jeszcze jedną część rozległego 45 pokoju: ukryty między dwoma ozdobnymi parawanami i dębową szafą, zakątek sypialny. Oprócz tapczana stała tu toaletka z lustrem, mały stolik i dwa niewielkie taborety przyrzucone baranimi skórami. - Kiedyś tu była sypialnia mojej babci, teraz, kiedy przyjeżdżam, jest moja. Zuzanka stanęła przed toaletką i przez chwilę spoglądała na swoje odbicie w owalnym lustrze. Damian nie sądził, żeby patrząc, myślała o sobie. On także nie ją tu widział. Tak jak Zuzanka, musiała wyglądać Baśka, kiedy wieki temu pokochał ją Julian. A jak wyglądała, kiedy pierwszy raz stanęła przed toaletką jako żona Pawła? Bogna. Julian siedział przed kominkiem i rozcierając zniekształcony artretyzmem środkowy palec lewej ręki, czekał na Pawła, który w obszernej wnęce kuchennej, oddzielonej od reszty pokoju niewysokim murkiem, parzył kawę. Portret Bogny, nie tak dawno malowany przez Pawła, wisiał w półcieniu na wprost Juliana. Bogna wydawała się na nim piękniejsza, niż była w istocie. Zapewne to Pawła miłość wydoskonaliła jej rysy, a uśmiechowi przydała powabu. Tak właśnie Julian myślał: przydała powabu. Powab jest słowem, którego nikt już nie używa, jeszcze tylko czasami kołacze się w głowach starych tłumaczy, ale oni też unikają go starannie. Paweł doskonale uchwycił drobne kreseczki, których Bogna dorobiła się, od zawsze marszcząc nos w uśmiechu. Nie marszcz nosa, Bogusiu, mówiła Baśka, nie marszcz nosa, bo zostaną ci na nim brzydkie kreseczki. Miała rację, zostały. Wspaniale pachnie kawa parzona przez Pawła. Kochana Elwira złapałaby się za głowę, kawa o tej porze? I popatrzyłaby ze zgrozą na potajemnie przyniesioną przez Juliana wiśniówkę. 46 Nalana do wysmukłych kryształowych kieliszków, chwytała migotliwy blask ognia padający z kominka na stolik ustawiony między fotelami Pawła i Juliana. Och, jakże to pięknie wygląda, zawołałaby Baśka, sięgając natychmiast do smukłej nóżki kieliszka, aby pokręcić nim w prawo, w lewo, i lepiej zobaczyć załamania światła. Paweł przyniósł na tacy filiżanki z kawą i zapaloną już aromatyczną świecę, którą postawił na kominku. Twarz Bogny wyszła z cienia. Śladu Baśki, tylko Paweł, tak była do niego podobna. Widząc zapatrzenie Juliana, Paweł usiadł i również spojrzał na portret swojej córki. Dawno zauważył wyraźne niedociągnięcia, na przykład prawa dłoń, którą Bogna podpierała podbródek. Spaskudziłem tę rękę, pomyślał. No, ale cóż, nie był malarzem, rzeźba wymagała innych talentów, więc rzeźbiąc dłoń Bogny, uniknąłby może pomyłki w kształtowaniu palców. Te na obrazie były zbyt foremne, Bogna miała krótkie, masywne, tymczasem, nie wiadomo dlaczego, Paweł wydłużył je. Wyszczuplił też w piękne migdały jej paznokcie, w rzeczywistości podobne do łopatek. To nie była dłoń Bogny. Jednak dopiero teraz, kiedy tak siedział obok Juliana i rozpatrywał rażące go błędy, spostrzegł, naprawdę zdumiony, że malując rękę Bogny, wydobył z pamięci dłoń Baśki sprzed wielu lat. Pamiętał dokładnie dzień, w którym ją poznał, i to, jak bardzo podobały mu się jej palce, kiedy siedząc obok Juliana przy kawiarnianym stoliku, oparła łokcie na marmurowym blacie, a brodę położyła na brzegu smukłych, luźno splecionych pod nią dłoni. Chryste Panie, czy rzeczywiście to wszystko działo się w jego życiu naprawdę? Nie wiedział, o czym myśli teraz Julian, ale kiedy spojrzał na niego z ukosa, zobaczył, że już nie patrzy na portret Bogny, tylko na zdjęcie Baśki stojące przed nimi na kominku. To była 47 jedna z ostatnich, a może nawet ostatnia jej fotografia. Wymęczoną, mizerną twarz otaczała szara chusteczka w kwiatki, ściśle przylegająca do głowy. Spośród wszystkich zdjęć wybrał właśnie to, pochodzące z ostatnich miesięcy, kiedy stali się sobie bliżsi, niż byli kiedykolwiek, ponieważ nie istniało między nimi już nic poza miłością. Dlaczego, zastanawiał się Julian, Paweł nie postawi na kominku jakiegoś zdjęcia Baśki, na którym była piękna? Jeszcze nie zmieniona w schorowaną, starą kobietę? On sam przechowywał w szufladzie biurka zdjęcia z ich ostatnich przedwojennych wakacji w Kuźnicy na Helu. Baśka na kutrze, Baśka na ławeczce przed domem Rottów, Baśka idąca w czasie sztormu brzegiem morza, z sandałkami w ręku. I gdyby mógł, gdyby nie sprawił tym przykrości Elwirze i nie speszył Pawła, chętnie postawiłby któreś z nich na swoim biurku, bo lubił je oglądać. Zwłaszcza to piękne zdjęcie bosej Baśki, na którym widać, jak wiatr rozwiewa jej włosy i podrywa do góry lekką sukienkę. Z zakłopotaniem pomyślał, że uczucie Pawła musiało być silniejsze i chyba więcej warte niż jego. Zuzanka i ten Damian, do którego imienia w swoim domu Julian ciągle nie mógł przywyknąć, może nawet bardziej niż do jego obecności, a więc Zuzanka i ten Damian usiedli na dywanie przed kominkiem i głaszcząc psy, jedli słone paluszki, chrupiąc przy tym nieprzyjemnie. Obydwa psy Pawła były wprost niewiarygodnie rozpuszczone. Sypiały na fotelach, żebrały przy stole, lizały po twarzach, obgryzały wszystkim uszy i zupełnie bez powodu podawały łapę. Pawła śmieszyły te poufałości, Julian ich nie znosił i, jeśli Paweł nie słyszał, mówił o jego zwierzętach „te cholerne psy Pawła". Teraz jednak nie zwracał na nie uwagi, bo obserwował, jak uporczywie Damian przygląda się Zuzance. Musiała mu się podobać, i nic dziwnego, coś 48 jednak zaniepokoiło Juliana, ponieważ w jego spojrzeniu było... no, właśnie, co było w spojrzeniu Damiana...? Ze zdumieniem odkrył to po chwili. W spojrzeniu Damiana był smutek. Elwira obierała ziemniaki. Siedziała na szewskim zydlu, który kupiła na targu staroci, i śpiewała, naśladując ochrypły głos Earthy Kitt: „Cest si bon... bras dessus bras dessous...". Damian musiał przyznać, że Elwira starała się być dla niego miła. Zwłaszcza odkąd spostrzegła, jak usilnie schodzi z drogi Julianowi i jak całymi dniami siedzi nad książkami, żeby nadrobić szkolne zaległości. Cóż z tego, kiedy logika jej metod pedagogicznych, którymi nieudolnie usiłowała korygować niedostatki w wychowaniu Damiana, była dla niego nie do przyjęcia. Budziła tylko sprzeciw i przekorę, z czym czuł się podle, ale nad czym nie umiał zapanować. Już lepiej mu szło z tym gburowatym Julianem. Zapytany o jakiś angielski idiom, którego Damian nie mógł zrozumieć, zaproponował swoją pomoc. I odtąd stało się zwyczajem, że kiedy Julian wstawał po krótkiej poobiedniej drzemce, Damian szedł do jego pokoju, gdzie przez godzinę Julian czytał z nim fragmenty tłumaczonej przez siebie prozy. W ten sposób cierpliwie wprowadzał Damiana nie tylko w zawiłości gramatyczne. W końcu stało się to dla nich obydwóch czymś w rodzaju wspólnej rozrywki. Damian naprawdę polubił te chwile, wydawało mu się czasami, że Julian też na nie czeka. Siedząc na zydlu i obierając ziemniaki, Elwira nagle przestała śpiewać, zawołała Damiana i poleciła mu, żeby ubrał się przyzwoicie, ponieważ zaraz jadą do miasta, załatwić resztę formalności w liceum. Niestety, Damian nie wiedział, co Elwira ma 49 na myśli, mówiąc „ubierz się przyzwoicie", bo w swoim przekonaniu zawsze był przyzwoicie ubrany. - To znaczy w garnitur - wyjaśniła. - Nie mam garnituru. - Nie masz spodni i marynarki? - Mam spodnie i marynarkę, ale zostawiłem je na pawlaczu z resztą moich rzeczy. - Chyba jesteś obłąkany. - Bardzo być może - zgodził się Damian. - Więc w czym będziesz chodził do szkoły? Jak myślisz? I wtedy Damian wyznał, że w ogóle nie myśli. - To może jednak zacznij myśleć! - rozsierdziła się w końcu Elwira. - Mam dżinsy i swetry. Mam bawełniane T-shirty i jedną parę spodni sztruksowych. Mam dwie pary adidasów i kurtkę z polaru, wymieniam z pamięci, jeżeli o czymś zapomniałem, przepraszam. - Proszę! - odburknęła Elwira, wstając z zydla. Zalała ziemniaki zimną wodą i postawiła garnek na kuchence. Ten chłopak był irytujący. Z lodówki wyjęła pojemnik z pieczenia i zupę. Ciekawe, jakie jeszcze będę z nim miała kłopoty. Obiad jest gotowy, kiedy wrócę, podam w pół godziny. Trudno, jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B, sama to sobie wzięłam na głowę. Deseru nie ma i nie będzie. Co to znaczy, że on w ogóle nie myśli? Chyba że po drodze kupię kompot u Adeli. Damian zszedł z góry, miał na sobie sztruksowe spodnie i golf, Elwira spojrzała. Wyglądał dość przyzwoicie. Zdjęła z wieszaka kurtkę z baranka, z jej rękawa wyciągnęła czerwoną czapkę z pomponem. Damian pomyślał, że jego babcia Marysia nigdy w życiu nie włożyłaby czegoś takiego, zwłaszcza jeżeli 50 wybierałaby się do szkoły załatwiać formalności, jakiekolwiek by one nie były. - Czy mógłbyś mi podać kurtkę? - zapytała Elwira z wyraźną przyganą w głosie. Doprawdy, ten chłopak potrafi tylko stać i patrzeć, ale kurtki to już nie poda, chociaż powinien to zrobić bez żadnego gadania. - Naturalnie! - powiedział. - Z przyjemnością. Więc była już ubrana i właśnie naciągała na głowę czerwoną czapkę, kiedy on zapytał spokojnie: - Czy nie zamierza pani zdjąć fartucha? Zielony fartuch w niebieskie papugi, który od lat darzyła szczególnym sentymentem, wystawał dokoła futrzanej kurtki jak malownicza falbana. Elwira była wściekła, nie na siebie, tylko na tego młodego durnia, który jej nie powiedział, że zakłada kurtkę na fartuch. Nie po raz pierwszy Damian jechał z Elwirą do miasta, więc wiedział, że aby wydostać się z doliny, trzeba minąć dom Pawła, kilka rozrzuconych po obu stronach drogi mniejszych domków, nieduży budynek sanatorium i wreszcie, u szczytu wzniesienia, sklep spożywczy Adeli. Potem zaczynała się już asfaltowa ulica osiedla mieszkaniowego i sklepy. Liceum, do którego miał chodzić, mieściło się w niewielkim, szarym budynku, obok było spore boisko, teraz przykryte grubą warstwą śniegu. - Radziłabym, żebyś zachowywał się kulturalnie w gabinecie dyrektora, jest bardzo wrażliwy - powiedziała Elwira, kiedy już minęli stojącego przy wejściu ochroniarza. - Ja też jestem wrażliwy i mam nadzieję, że pan dyrektor będzie się wobec mnie zachowywał kulturalnie. Damianowi wydawało się, że Elwira zrozumie jego żart, ale on ją tylko przeraził. Zatrzymała się i powiedziała błagalnie: 51 - Proszę, Damianie! - Przyrzekam, że teraz będę grzeczny, a jak przyjdzie co do czego, to jeszcze dam panu dyrektorowi popalić. Elwira przesunęła jedną ręką po spoconym czole, drugą odciągnęła kołnierz kurtki. - Damianie, proszę... - Przyrzekłem. Nie chciała mu powiedzieć, że dobrze wie, ile razy i co przyrzekał Marysi, ile razy i czego nie dotrzymując. Zdjęła czapkę, wsunęła ją do kieszeni, przyklepała nastroszone włosy. - Wchodzimy! - zdecydowała. Zastukała do drzwi z napisem DYREKTOR i nacisnęła klamkę. Ponad jej głową Damian zobaczył siedzącego za biurkiem młodego mężczyznę. Zdziwiło go to, bo bezpodstawnie wyobrażał sobie, że zastanie tu kogoś podobnego do Kotana. Tymczasem... Słownik języka polskiego (inny), dwutomowy, w obwolucie gołębiego koloru, wydany przez Wydawnictwo Naukowe PWN. Tom pierwszy, strona 523, fragment hasła idol. Idol 1 Nasz idol to ktoś, kogo bardzo podziwiamy i często naśladujemy, zwłaszcza aktor, piosenkarz lub sportowiec. Damian z pewnością nie uznałby tego hasła za poprawnie wyjaśnione, może nawet nie zgodziłby się z jego interpretacją w ogóle, jak to on, przekornie. - Proszę, siadaj! Powiedział wreszcie dyrektor, widząc, że Damian stoi jak słup nieruchomo obok krzesła Elwiry, bo tak właśnie stał, z niedowierzaniem wpatrując się w jego znajomą, a jednocześnie nieznajomą twarz. Docierały do niego zaledwie strzępki rozmowy, 52 do której na szczęście nie musiał się włączać, więc mógł spokojnie patrzeć i kolejno rozpoznawać znajome szczegóły w tych na pozór obcych rysach. Ten sam owal twarzy, szerokie czoło, dla którego kiedyś znaleziono określenie , jasne", co przecież niczego nie oznacza poza tym, że jest symbolem wychodzącej naprzeciw otwartości. Więc zgoda, jasne czoło z równymi kreskami brwi, tak nakreślonymi przez naturę nad oprawką okularów, że właściwie stanowiły z nimi całość. Broda z wyraźnym zagłębieniem pośrodku. I ten uśmiech, niby powściągliwy przy ustach, a jednocześnie zabawnie przyczajony w oczach. - A zatem, Damianie, zaczynamy zaraz po Nowym Roku. - Tak, proszę księdza - odpowiedział Damian nieprzytomnie, bo myślał o czymś innym. Elwira jęknęła i uniosła przed siebie ręce takim gestem, jakby zaraz miała odbić lecącą w jej stronę piłkę. - Ależ ja nie jestem księdzem! - zawołał dyrektor ze śmiechem. - Człowieku, to jest świeckie liceum, czy ty ° tym nie wiesz? Damian potrząsnął głową jak kudłaty pies otrzepujący uszy z deszczu. - Przepraszam, panie dyrektorze. - Więc mówisz, że trudności masz tylko z chemia? Damian nie przypominał sobie, żeby zwierzał się dyrektorowi ze swoich kłopotów z chemią, widocznie Elwira coś na ten temat doniosła. Przytaknął. - A plany na przyszłość? Po maturze? Czym się interesujesz? Panika. Plany na przyszłość? O to samo pytała Zuzanka, na szczęście przypomniał sobie. - Interesuję się utylizacją śmieci. Elwira jęknęła po raz drugi. Około piętnastu razy" °d chwili ich przyjazdu prosiła Damiana o wyrzucenie śmieci z wiadra 53 do pojemnika przy furtce i zawsze słyszała jedną tylko odpowiedź: oczywiście, zaraz. A śmiecie jak stały nie wyrzucone, tak stały, aż do chwili, kiedy sama porywała wiadro. O, tak, szarpali się o nie w drzwiach, aż w końcu ulegała i wtedy je wyrzucał. A teraz, proszę, twierdzi, że śmiecie to jego hobby. Koncepcja na życie. Doprawdy, mógłby wymyślić coś bardziej prawdopodobnego, myślała wzburzona. Za to dyrektor przyglądał się Damianowi z coraz większym zaciekawieniem. - Nie znam się na utylizacji śmieci - powiedział. - Z wykształcenia jestem polonistą, ale przypuszczam... zrozum mnie dobrze... ja tylko przypuszczam... że to jednak ma coś wspólnego z chemią. - Być może - przyznał Damian. Nagle to wszystko zaczęło go śmieszyć, zwłaszcza mina Elwiry, doprawdy mina Elwiry była zabawna. Za okularami dyrektora zobaczył znajomy błysk żartu, ale i on szybko spoważniał. - A tak w ogóle, to masz jakieś problemy? - zapytał. - Mam. - Z czym? - Z życiem. Elwira jęknęła po raz trzeci, ale dyrektor powiedział spokojnie: - Rozumiem, Damianie, bo to także mój problem. Wyszli z gabinetu w czasie przerwy. Na parterze mieściły się głównie młodsze klasy, i to może dodatkowo sprawiło, że wpadli prosto w jakiś przeraźliwy wrzask. Elwira, która chciała natychmiast rozprawić się z Damianem, nawet nie spróbowała się do niego odezwać. Naciągnęła na głowę czerwoną czapkę i mocno przysłoniła uszy rękoma. Biegła długim korytarzem w stronę drzwi wyjściowych, Damian szybko szedł za nią, ale jednocześnie rozglądał się dokoła, zaskoczony. To, co jeszcze 54 tak niedawno stanowiło codzienność, dziś nią nie było. Rozbiegana, hałaśliwa gromada to już nie jego świat. Jego świat zmienił się raz na zawsze, od kiedy dzień po dniu przemierzał drogę między domem a szpitalem, dopóki nie został sam. Ci tutaj o czymś takim nie mieli pojęcia. Ten chłopak stał obok ochroniarza. Elwira minęła ich i wybiegła na ulicę, ale Damian dostrzegł zaczepne spojrzenie i odruchowo zatrzymał się. Chłopak wskazał wzrokiem masywną postać stojącego obok mężczyzny i przecząco pokręcił głową, jednocześnie wskazując kciukiem drzwi oznaczone trójkątem i literami WC. Damian półgłosem, bardzo zwięzłym i wymownym czasownikiem, poradził mu, co ma ze sobą zrobić. Ochroniarz usłyszał. - No, no, kolego! - powiedział. - Tylko bez chamstwa na początek, dobrze? Wesołego Alleluja, pomyślał Damian, dobrze się zaczyna. Ciekawe, co tu chodzi, hera, amfa, czy i to, i to. Wybiegł przed szkołę, Elwiry nigdzie nie było. Rozejrzał się, zobaczył, że ona siedzi już w samochodzie, który zostawiła na parkingu. Biegnąc, przejechał po długim, wyślizganym lodowym pasie. - Widzę, że jesteś w świetnym humorze - zauważyła Elwira, kiedy usiadł obok niej. Ruszyła. Damian czekał, aż zacznie swoją przemowę, bo czuł, że go nie ominie, ale ona zakasłała, wciągnęła głęboko powietrze, potem wypuściła je wolno i prawie na bezdechu stwierdziła zwięźle: - Ja zwariuję. Nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc milczał aż do chwili, kiedy podjechali przed sklep Adeli, bo tam Elwira zatrzymała się i odpinając pas, zapytała: - Zapomniałeś języka w gębie czy co? Skrzywił się. 55 - Nie zapomniałem. - Może byś chociaż mnie przeprosił za swoje zachowanie? - Przepraszam panią za moje zachowanie. Prychnęła, spojrzała na niego pogardliwie i wściekła wysiadła z samochodu. Uładziło się między nimi w sklepie, kiedy Elwira zaczęła robić zakupy. - Po pierwsze, pani Adelo, klopsiki w sosie pomidorowym, Julian je uwielbia. - Pan Julian nie lubi klopsików. Nie może na nie patrzeć, wychodzą mu nosem - powiedział Damian. - Lubi! - zawahała się. - Dlaczego uważasz, że nie lubi? - Mówił mi. Popatrzyła na Damiana z niedowierzaniem. - Mówił ci? Skąd taka poufałość między wami? Jeżeli rozmowę o klopsikach można nazwać poufałością, to wzięła się ona wyłącznie z faktu, że Julian naprawdę nie mógł patrzeć na klopsiki bez wstrętu. Powiedział kiedyś o tym Damianowi, wyjaśniając przyczynę. Elwira odstawiła klopsiki. - Jeżeli tak uważasz... - powiedziała ugodowo. - Pan Damian ma rację! - wtrąciła się nagle Adela. - Pan Julian zbyt wiele je klopsików, kiedy zostaje sam, nic tylko te klopsiki i klopsiki. Może by pani Elwira panu Julianu pierożków ruskich narobiła, serek świeży akuratnie mam? Elwira spojrzała na Damiana pytająco, jakby to on, a nie ona, spędził w związku małżeńskim z Julianem blisko pięćdziesiąt lat i znał na pamięć wszystkie jego kulinarne preferencje. - Pierogi ruskie byłyby dobre - powiedział. - Tak, ale za dużo przy nich roboty - broniła się Elwira. - Pomogę. 56 - Jakiegoż dobrego wnuczka pani Elwira posiada! - zachwyciła się Adela i natychmiast sięgnęła po ser. - Jaki to chętny do pomocy, zaraz widać, że ukochał swoją babunię! Elwira odwróciła się i zaczęła wybierać chleb, Damian zajrzał do słoika z ogórkami. - Proszę, poczęstuj się, panie Damianie - zachęcała go Adela. - Zapraszam, czosnkowe, bardzo pyszne. Troszku im liści chrzanowych braknie, ale gdzie tu liści chrzanowych szukać, kiedy zima taka. - Weź, Damianie, ja zapłacę - powiedziała Elwira. - A niechże mnie nie obraża! - oburzyła się Adela, wyraźnie dotknięta. - A cóż to, ja gorsza jakaś? Dziecka ogórkiem kwaszonym nie mogę poczęstować? Bierz, Damianku, bierz, serdeńko moje, nie słuchaj, co babunia mówi, żartuje ona chyba! Jak była u mnie Nataszka pana Pawłowa, to wprost łapki ze słoika nie wyjmowała, tak jej do gustu moje ogóreczki przypadły. - Zuzanka - sprostowała Elwira. - Dla mnie ona będzie Nataszka. Ja to chyba wam coś powiem, ale w wielkiej tajemnicy. Czekali. Pani Adela kręciła głową, wahała się wyraźnie. - Bo mnie to tak trudno język za zębami utrzymać! - użaliła się nad sobą. - Powiedziała mi Nataszka sekret, a ja go zaraz mam ochotę wykłapać! - ściszyła głos, jakby Zuzanka stała obok. - Pani Bognie zięć się szykuje, będzie teściową, ani się obejrzy... Damian cofnął rękę od słoja, chociaż prawie już wyjmował szczypcami spory ogórek. - Co też pani, pani Adelo! - oburzyła się Elwira. - Przecież Zuzanka ledwo co od ziemi odrosła. - Ledwo co od ziemi odrosła? Połowa chłopaków w mieście oczami za nią wodzi! Widziałam to i na Mszy świętej, i potem 57 przed kościołem, jak pan Paweł z naszym księdzem proboszczem przed wejściem sobie żartowali, a Nataszka razem z nimi chichotała. I tylko oczami strzygła, żeby zobaczyć, czy wszystkie chłopaki na nią patrzą! - To jeszcze nie znaczy, pani Adelo, że Bogna zaraz zostanie teściową. - Toż przecie ja wam mówię, że mam tajemnicę Nataszki do wyznania! - przypomniała Adela. - Bo po prawdzie, ona ma oko tylko na jednego. Tak mi powiedziała. Pani Adelo, powiedziała, muszę się szczerze pani zwierzyć, powiedziała, bo nie mam komu, a wytrzymać nie mogę. Jest tu ktoś, powiedziała, o kim ja ciągle myślę i myślę. Tak mi mówiła, weź jeszcze ogórka, Damianku, weź śmiało! - No i kto to jest, niech pani wreszcie powie! - przynaglała zniecierpliwiona Elwira, której pilno było do domu, bo zbliżała się pora obiadu, a ziemniaki chociaż w garnku, to jednak ciągle jeszcze nie były ugotowane. - Nasz Damianek! - zawołała pani Adela. - Co, nasz Damianek? - nie rozumiała Elwira. Adela oparła się o ladę i, cała przechylona do przodu, powiedziała wolno, dzieląc słowa wymownymi przerwami. - Nasz... Damianek... wpadł w oko... pannie Nataszce... od pana Pawła... ja to na własne uszy... od niej słyszałam... Elwira spojrzała na Damiana, który znowu spokojnie grzebał szczypcami w słoju z ogórkami, ale teraz patrzyła na niego jak osłupiała. Biedna Bogna! Doprawdy, biedna Bogna! Jeszcze tak niedawno była z tej Zuzanki taka słodka dziewuszka, a tu, masz ci los, już się zaczyna! I to wszystko dlatego, że Elwirze przyszło do głowy, żeby w imię dawnych przyjaźni zabrać do siebie Damiana. I niechże on wreszcie, u diabła, skończy przebierać w tych ogórkach jak w ulęgałkach. 58 - Takie tam dziewczyńskie gadanie - powiedziała. - Jeszcze kilogram cukru poproszę. I sól. I kompot wiśniowy. - Od dziewczyńskiego gadania zawsze się zaczyna, pani Elwiro, a potem w kolebce płacze. Adela wyraźnie była rozczarowana, że jej wiadomość nie poruszyła ani Elwiry, ani Damiana. Jedno myślało o cukrze, drugie o ogórkach. Elwira wyjęła portmonetkę i cierpliwie czekała, aż Adela upora się z klawiszami kasy fiskalnej. Damian stanął przy oknie wystawowym, jadł ogórka i patrzył przed siebie. Na warstwie świeżego śniegu widać było czarny pień ściętego drzewa z odchodzącymi od niego czterema korzeniami. Z daleka wyglądał jak pies leżący na białej pościeli. Nie słyszałem tego, myślał Damian. Nie słyszałem tego, nie. Siedzieli już w samochodzie, kiedy Adela wybiegła przed sklep, wymachując jakimś papierem. - Zobacz, czego jeszcze ta Adela od nas chce - poprosiła Elwira. Damian wysiadł i przebiegł przez jezdnię. - Byłabym zapomniała, panie Damianie, otóż znalazłam dokument urzędowy między gazetkami, coście mi je kiedyś przynieśli. I tak sobie myślę, że może on być panu Juliami do czegoś przydatny. - Dziękuję, oddam mu. - I jeszcze tylko jedno powiem, z Nataszki ładna panienka, niech Pan Bozia wam błogosławi. - Bóg zapłać, pani Adelo - podziękował jej Damian odruchowo, bo ze zdumieniem patrzył na papier, który trzymał w ręku. Strona wydarta z zeszytu w kratkę formatu A4. Tekst pisany czarnym atramentem, bardzo wyblakłym, częściowo nieczytelny. W prawym górnym rogu data: 14 maja, 1940 r. W lewym górnym 59 rogu stempel o treści: Parafia Kościoła Rzymsko-Katolickiego pod wezwaniem Świętej Anny - dolna część stempla nieczytelna. Napis POKWITOWANIE podkreślony falistą linią. Dół kartki nadpalony, zachowana część podpisu: „ks. Jan Woro..." POKWITOWANIE Niniejszym kwituję odbiór łańcuszka złotego o długości 20 cm oraz pierścionka z tego samego kruszcu, ozdobionego oczkiem szafirowym otoczonym ośmioma brylantami. Wspomniany łańcuszek złożono w tut. Parafii, jako ofiarę za odprawienie w prawej nawie bocznej Kościoła, przed Obrazem Matki Bożej Bolesnej, Mszy Świętej Wotywnej za duszę podporucznika Juliana... (tekst nieczytelny, sprawia wrażenie celowego zatarcia) ...nad Bzurą, w październiku 1939 roku. Złoty pierścionek umieszczony zostanie przy obrazie Matki Bożej Bolesnej, na wieczną pamiątkę, zgodnie z prośbą parafianki Barba... (tekst nieczytelny, sprawia wrażenie celowego zatarcia)... jako wotum. Ks. Jan Woro(...) (nazwisko nieczytelne wskutek nadpalenia dolnej części pokwitowania) Damian szybko przeczytał podaną mu przez panią Adelę kartkę, złożył ją i wsunął do kieszeni kurtki. Nie spiesząc się, wracał do samochodu. - Co to było? - zapytała Elwira. - Co za papier schowałeś? Damian usiadł przy niej i zapinając pas, wzruszył ramionami. - Jakiś stary rachunek pana Juliana. - Zapłacony? - zaniepokoiła się. - Tak, zapłacony. Zapłacone rachunki nie interesowały Elwiry. Tego popołudnia Julian uczył Damiana, jak ma się poruszać po opasłym tomie haseł w słowniku Webstera. Fifka siedziała 60 na biurku obok nich, wpatrzona w pestki słonecznika, które Damian przesypał z torebki do porcelanowej miseczki. Fifka od czasu do czasu grzebała w nich łapą, którą potem oglądała zdumiona. Julian tłumaczył Damianowi najprostszy sposób korzystania ze słownika. Nie czekając na koniec jego wyjaśnień, Damian wyjął z kieszeni przygotowaną kartkę i niby niedbale położył ją na biurku. - A cóż to? - zapytał Julian. Damian wsypał garść pestek do ust i zaczął je rozgryzać na miazgę. - Nie wiem, pani Adela znalazła między gazetami, które jakiś czas temu zanieśliśmy jej do sklepu. Udawał, że sprawdza coś w słowniku, ale podparł głowę ręką tak, żeby swoim spojrzeniem nie przeszkadzać Julianowi. Widział jednak, jak on czyta, a później ostrożnie wygładza starą, zniszczoną kartkę. - Nie mam pojęcia, skąd to się wzięło między gazetami - powiedział Julian. - Musiało chyba spaść z górnej półki, bo tam leżą różne stare papiery. Przechylił się, znów sięgnął po kartkę, zbliżył ją do oczu, żeby jeszcze raz odczytać niewyraźny tekst. - Nie moje archiwum. Ktoś, kogo ono dotyczy, dawno odszedł. Dawno odszedł? Kim w takim razie jest Julian, który tu siedzi? Kim był ten, który odszedł? Julian sięgnął po słownik i włożył dziwne pokwitowanie między okładkę a tytułową stronę. Później położył go przed sobą i przez chwilę gładził lekko, pieszczotliwie, jak zazwyczaj gładził Fifkę. - Discrepant facta cum dictis - powiedział. Damian nie zapytał, co to znaczy. Wydawało mu się, że Julian rozmawia teraz ze sobą, nie z nim. Mylił się, bo po chwili wyjaśnił mu krótko: 61 - Fakty nie odpowiadają słowom, tak to trzeba tłumaczyć. Damian przestał rozgryzać pestki, Julian odsunął słownik od siebie. - Może skończymy na dziś - powiedział. - Zabiorę psy na krótki spacer, wychodziły tylko do ogrodu, więc są nie wybiegane. - Czy... - Damian speszył się nagle i nie dokończył zdania, ale Julian słyszał, że je zaczął. - Czy co? - Czy mógłbym iść z panem? - Oczywiście! - mruknął. Wyraźnie był z czegoś niezadowolony. Może jednak woli iść sam, pomyślał Damian, ale Julian, sięgając po bezrękawnik, który w zimie Elwira kazała mu nosić pod kurtką, powiedział: - Źle, że pytasz. Dopiero po chwili Damian uświadomił sobie, jak dużo delikatności kryło się w tym jednym, szorstkim zdaniu. Pamiętał, jak to się robi. Na krążki, które Elwira wycinała z rozwałkowanego ciasta, nakładał porcje przygotowanego przez nią farszu, a potem zlepiał je w półksiężyce. Babcia Marysia szybko zaciskała ich brzegi tak, że wyglądały jak falbanki, Damianowi szło to wolniej. Elwira początkowo milczała, przesuwając drewnianym wałkiem po cieście, później zaczęła śpiewać, tego jej zwyczaju Damian nie znosił, bo ona nie miała ani słuchu, ani głosu, a co było jeszcze gorsze, zawsze starała się kogoś naśladować, zwłaszcza lubiła naśladować Ordonkę. Co z tego, że ta Ordonka była uznanym bożyszczem lat przedwojennych, jeżeli, zdaniem Damiana, jej słaby, piskliwy głosik nie wytrzymał próby czasu, a dodatkowo zniekształcone przez Elwirę piosenki były nieznośne. Elwira żaliła się, że słowiki spać nie dają, podsypując trochę mąki pod ciasto, które przyklejało 62 się do stolnicy. A tego, co w jej wykonaniu działo się wśród rumianku i wśród mięty, Damian wolał sobie nie wyobrażać. Samogłoski śpiewała drżącym głosem, jednocześnie ciągnąc je nieznośnie wysoko. Lepienie pierogów nie byłoby niczym strasznym, gdyby nie towarzyszyły mu piosenki Elwiry. Starając się, żeby falbanki były misterne, Damian myślał, że odkąd tu przyjechał, jego życie straciło tempo. Było właściwie jak nudny serial, w którym ci sami aktorzy powtarzają te same sceny. Rzucony w powolny świat starych ludzi, Damian nie mógł w nim znaleźć miejsca dla siebie. Przed wyjazdem do domu, Zuzanka była u nich tylko raz. Elwira upiekła szarlotkę i zadzwoniła do Pawła, że dla niego też ma jedną foremkę. Zuzanka przybiegła po nią natychmiast, ale nie myślała poprzestać na zabraniu szarlotki. - Marzę o jaśminowej herbacie! - wołała już w progu, zdejmując jednocześnie kurtkę i buty. Została w grubych, czerwonych skarpetkach i Damian znowu pomyślał o jej stopach. W czerwonych nie wydawały się tak bardzo szczupłe, jak w szarych i granatowych, więc to wrażenie było może sprawą koloru skarpet albo rodzaju wełny, z których były zrobione. Na twarzy nie miała już śladów po gencjanie, chociaż tu i ówdzie widać było jeszcze drobne strupki. - Wracam pojutrze do domu, ale nie martwcie się, bo przyjadę niedługo, pewnie jeszcze przed wigilią. Damian, żebyś się nie odważył kupować choinki beze mnie, pamiętaj! U świętego Mikołaja zamówiłam królika. - Żywego? - skrzywiła się Elwira. - Oczywiście, że żywego. - U którego Mikołaja go zamówiłaś? - dopytywał Julian. - U tego z brodą, mieszka po sąsiedzku, więc widujesz go czasami, wujku. 63 Damian zauważył, że odkąd przyszła, Julian przez cały czas patrzy na nią z uśmiechem, i że to nie budzi zadowolenia Elwiry. Siedząc z nimi przy stole, była wyraźnie zniecierpliwiona gadaniem Zuzanki. Wreszcie wstała i włączyła telewizor. - Chciałabym obejrzeć serial - powiedziała. Zuzanka przycichła. Podniosła się i spojrzała na Damiana. - Odprowadzisz mnie do domu? Wolałby jej nie odprowadzać, ale powiedział: - Odprowadzę. Poszli przez zagajnik, przez lasek młodych brzóz, już wysokich, białych, z czarnymi spękanymi smugami kory. Zuzanna zatrzymała się przy jednym z drzew i przesunęła po nim ręką. - Betula verrucosa. Dotknij, zawsze zdumiewa mnie gładka matowość jej kory, nawet teraz, chociaż jest zmrożona, można to wyczuć. Stanęli obok siebie, z dłońmi położonymi na pniu brzozy, Damian jednak nie patrzył na drzewo, tylko na Zuzannę, widział skupione spojrzenie bursztynowych oczu, lekko uchylone usta i kosmyki brązowych włosów wymykające się spod pucha-tych, futrzanych nauszników. Uprzytomnił sobie, że cokolwiek się stanie, nigdy nie zapomni tej chwili, tego był pewien. Im dłużej trwała, tym dokładniej wpisywała mu się w pamięć, czuł to. Może w ten sam sposób Julian zatrzymał w sobie Baśkę, pomyślał. Elwira mówi teraz o niej: żarłoczna, bo wie, jak bezwzględnie zawładnęła wspomnieniami Juliana. - Dlaczego tak na mnie patrzysz? - zapytała Zuzanna i położyła chłodną rękę na policzku Damiana. - Dlatego, że jesteś ze mną. - Błąd. Jestem nigdzie. 64 Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Na świeżym śniegu zostawały pokarbowane ślady jej butów. Ona jest Baśką, pomyślał Damian, idąc za nią. Ona jest Baśką i wraca do domu. Nie był przyzwyczajony do biegówek. Buty Juliana, chociaż odpowiednie rozmiarem, źle trzymały mu nogi w kostkach, kijki były dla niego za krótkie. Tak czy owak, wszystko było lepsze od brazylijskiego serialu, oglądanego przez Elwirę w czasie poobiedniej drzemki, w którą Julian zapadał zaraz po deserze. Tego dnia, kiedy na drugie były pierogi ruskie, trochę zresztą zbyt miękkie, bo Elwira niepotrzebnie gotowała je pięć minut, Damian założył narty, ale tym razem postanowił nie biegać bez celu. Jadąc szczytem wąwozu, przed upływem pół godziny znalazł się na tyłach kościoła pod wezwaniem świętej Anny, w którym zresztą nie był do tej pory, bo Elwira wolała jeździć w niedzielę na mszę do niewielkiej kapliczki, chociaż mieściła się dalej od domu i w przeciwnym kierunku niż miasto. Zdjął narty przed krużgankiem, oparł je o jedną z masywnych kolumn i podszedł do drzwi kościoła. Bał się, że o tej porze mogą być zamknięte, ale nie. Idąc, uważał na każdy krok, żeby stąpaniem w ciężkich butach nie naruszyć panującej wewnątrz ciszy. Siostra zakonna w czarnym habicie podlewała czerwone kwiaty gwiazd betlejemskich, które trochę za wcześnie zakwitły w donicach obok głównego ołtarza. Usłyszała idącego Damiana, więc odwróciła się i patrzyła na niego przez chwilę, ale widać wzbudzał zaufanie, bo spokojnie podniosła konewkę i znowu zaczęła napełniać wodą podstawkę, w której stała kolejna doniczka. Damian usiadł z brzegu długiej ławki i rozejrzał się po ciemnawym wnętrzu. Nawa z prawej strony podświetlona była 65 jedynie niewielką lampką, mdłe światło padało na obraz z wizerunkiem świętej, ale czy to akurat była Matka Boża Bolesna, tego Damian nie był pewien. Wstał i przyklękając po drodze przed głównym ołtarzem, przeszedł obok konfesjonału. Dopiero teraz zauważył, że stoi tam kościelny, który szmatką nasączoną płynem o migdałowym zapachu poleruje jego drewniane powierzchnie. Damian podszedł bliżej obrazu, namalowana na nim święta mogła być Matką Bożą Bolesną, ale równie dobrze mogła nią nie być. Obok nie zauważył żadnych ozdób ani przedmiotów wotywnych. Widząc, że Damian rozgląda się, kościelny podszedł do niego. - Szukasz czegoś, chłopcze? - zapytał. - Szukam obrazu z wizerunkiem Matki Bożej Bolesnej, podobno jest w którejś z bocznych naw. Kościelny postawił na stopniu konfesjonału pojemnik z płynem, starannie zwinął szmatkę i położył ją obok. - Chodźmy, pokażę. To było w lewej nawie, nie w prawej. Obraz wisiał dość wysoko, ale jego treść była zupełnie jednoznaczna. Matka Boża Bolesna trzymała w ramionach krwawiącego Syna. Po bokach obrazu, na pasach fioletowego materiału obrzuconych złotymi nićmi, wisiały drobne przedmioty, złote, srebrne, gładkie, wysadzane kamieniami, ale Damian wśród nich nie zobaczył żadnego pierścionka, który byłby chociaż trochę podobny do tego, który został tak dokładnie opisany w parafialnym pokwitowaniu. Kościelny wrócił do swojego zajęcia. Damian podszedł do drewnianego klęcznika i stąd jeszcze raz dokładnie obejrzał każdy drobiazg. Nie, nie było pierścionka. Podniósł się, żeby iść już w stronę drzwi wyjściowych, kiedy go zobaczył. Przy- 66 mocowany u szczytu fioletowego pasma materiału, częściowo został przysłonięty małym, luźno zwisającym rogiem aksamitu, w dole krążka widoczny był szafir i nieduże brylanty. Czy to możliwe, że z powodu tego niewielkiego pierścionka Elwira wolała jeździć w niedzielę do dalekiej kapliczki za miastem? Zuzanna śniła mu się czasami. Zwłaszcza wtedy, kiedy budził się zbyt wcześnie na rozpoczęcie dnia i zasypiał ponownie. Jej obecność w snach wydawała mu się niemal namacalna, żywa do tego stopnia, że budził się zdumiony pustką obok siebie. Często wtedy sięgał po welurową poduszkę, która nie straciła jeszcze zapachu ziół, ale nie zapachu ziół w niej szukał, tylko miejsca, do którego kiedyś przytulała twarz Zuzanka. Julian zaraz po wczesnym śniadaniu siadał do pracy, więc pierwszy zajmował łazienkę. Damian każdego ranka czekał, aż na poddasze dobiegnie stamtąd jego śpiew. W przeciwieństwie do Elwiry, Julian miał głos silny, czysty, zdumiewająco młody. Damian żałował, że ograniczał swój repertuar jedynie do śpiewania przy goleniu. Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze, Tobie śpiewa żywioł wszelki, bądź pochwalon, Boże wielki. Elwira, niestety, nie potrafiła cicho zdejmować talerzy z suszarki, żeby je schować do szafki, każdego ranka pieśniom Juliana towarzyszył łomot naczyń. Damian nie sądził, żeby ona zachowała się roztropnie, podejmując decyzję, że wyśle go do szkoły dopiero po Nowym Roku. Nadrobił już wszystkie zaległości, bo rzeczywiście je miał, i wytracał tylko czas na bezsensownych jego zdaniem zajęciach, które mu Elwira na siłę wymyślała. Z ulgą dowiedział się, że Paweł zadzwonił, prosząc, aby Damian pomógł mu w zapakowaniu szopki, po którą nazajutrz proboszcz miał przysłać mały, 61 ciężarowy samochód specjalnie udostępniony w tym celu przez Spółdzielnię Mleczarską POELO. Damian wybrał się do Pawła zaraz po śniadaniu. Po jednodniowej odwilży, nocą znowu złapał mróz i nad nie rozmrożonym do końca śniegiem utworzyła się krucha, niemal przezroczysta warstwa szklistego lodu. Z trzaskiem pękała pod butami, kiedy Damian biegł przez zagajnik. Nikt nie odpowiedział na stukanie do drzwi, więc wszedł do domu, domyślając się, że Paweł czeka na niego w pracowni. Pomimo wczesnej pory, w kominku paliły się równo przycięte polana, wypełniając wielki pokój swoim żywym ciepłem, tak innym od ciepła grzejników. Damian przystanął i chwilę patrzył na płonące drwa, ułożone na ruszcie. Przy kominku, w dużym żeliwnym pojemniku zobaczył przygotowane do spalenia wióry, najwyraźniej zgarnięte z podłogi w pracowni. Idąc tam, Damian spojrzał na zakole pełne roślin i na parawany przysłaniające sypialny zakątek Zuzanki. Niedługo znowu tu będzie, pomyślał z niepokojem. Paweł ucieszył się, widząc, że Damian już jest. - Z dużymi elementami nie ma kłopotu, ale te małe wymagają zabezpieczenia. Popatrz, jakie delikatne nóżki ma kogut albo jaka krucha jest aureola wokół głowy Najświętszej Panienki. A poza tym chciałbym, żebyśmy przenieśli wszystko do dużego pokoju i ustawili przy drzwiach, bo kiedy przyjedzie samochód ze Spółdzielni i chłopaki zaczną po swojemu to nosić, zobaczysz, że moje cztery owce zostaną bez nóg, a krowa bez ogona. Napracowałem się nad tym, w życiu swoim nie przypuszczałem, że na stare lata porwę się na taką mozolną dłubaninę. Ciekawi mnie, gdzie też ksiądz proboszcz będzie z roku na rok przechowywał tę moją szopkę. Powiada, że ma już na nią miejsce w podziemiach kościoła, muszę jednak sam tego dopilnować, 68 bo z naszego księdza proboszcza jest trochę szałaputa, chociaż miły człowiek. Za mojej młodości mieliśmy tu świetnego proboszcza, Woronieckiego. No, ten to był! Uważający, staranny, chociaż trochę zbyt drobiazgowy. Możliwe, pomyślał Damian, tylko biedaczysko prawej nawy od lewej nie odróżniał. W przeciwieństwie do Juliana, Paweł był bardzo rozmowny. - Ze trzy dni zajmie ustawianie szopki w kościele. To się tylko wydaje, że wszystko jest już gotowe i wystarczy ustawić, a tak naprawdę, jest tu jeszcze roboty, a roboty. Na święta będę miał gości, wiesz o tym? - Wiem, Zuzanka mówiła, że całą rodziną przyjeżdżają do pana. - Właśnie, więc muszę trochę i o domu pomyśleć, a przede wszystkim zaopatrzyć kuchnię. Zięć mój, kiedy wraca z rejsu, strasznie robi się łasy na domowe jedzenie, córka z kolei, Bogna, nie ma do garów głowy. Uważaj, Damian, uważaj, bo jeżeli zawadzisz byczkiem o fikusa, Zuzanka łeb ci ukręci. - Ładne te jej kwiaty. - Ona po babce ma do roślin zieloną rękę. Basia, moja żona, taką miała. Zuzanka jeszcze dalej w tym poszła, bo każdy byle krzewik i badylek musi odnaleźć w książkach, Baśce było obojętne, jak się co nazywa, byle zdrowo rosło. Ta owieczka jakaś mi cherlawa wyszła, nie uważasz? Ale, co tam, cherlawy człowiek też Panu Bogu miły, tym bardziej owieczka. Mówiła mi Elwira, że i ty miałeś problem? - Tak. Miałem. - I że z bożą pomocą z niego wyszedłeś? - Tak jakby. Ciekawe w takim razie, co o jego problemie wie Zuzanna. Wszystko albo nic. We dwóch nieśli teraz daszek stajenki, nagle Paweł zatrzymał się. 69 - Daj odsapnąć - powiedział. Przez chwilę wpatrywał się w twarz Damiana. Westchnął, a potem zapytał zwyczajnie: - Brakuje ci babci, co? - Bardzo. Pokiwał głową i przesunął ręką po brzegu daszka, na którym osiadł pył. - Wspaniała z niej była kobieta. Przyjaźniła się z moją żoną, pewnie wiesz o tym? - Wiem. Znałem pana żonę, przyjeżdżała do nas kilka razy. - Bliżej przyjaźniły się ze sobą w młodości. I z Elwirą, chociaż od Elwiry obydwie były trochę starsze. Twoja babcia została świadkiem na naszym ślubie. Ksiądz Woroniecki nam dawał, ten, o którym ci mówiłem, że taki staranny. Ciekawe, przed którym ołtarzem brali ślub. Z kolei Damian wytarł daszek z drzewnego pyłu. Czy idąc, mijali boczną nawę? - Przed którym to było ołtarzem? Paweł spojrzał na Damiana zdziwiony. - Przed głównym, dlaczego pytasz? - Tak pytam. Zwiedzałem niedawno ten kościół. - Przed głównym... - powtórzył Paweł. - Tam, gdzie wtedy stały klęczniki dla świadków, teraz będzie ta stajenka. Dziwnie los się plecie, co? - Drugim świadkiem ślubu był pewnie pan Julian? Damian poczuł się podle, kiedy zadał to pytanie, ale przecież cofnąć go już nie mógł. Paweł milczał, patrzył na Damiana tępo, tak jakby go w ogóle nie widział. Paznokciem stukał w brzeg daszka. - Nie. Drugim świadkiem była Elwira - powiedział wreszcie. Damian pomyślał, że musi zajrzeć do teczki z dokumentami, którą zabrał ze sobą z domu. Przeglądał je kiedyś, teraz 70 przypomniał sobie, że była między nimi kartka pocztowa, która zwróciła jego uwagę, ale wtedy nie zastanawiał się nad jej treścią, bo go nie interesowała. Jeszcze dziś będę musiał ją znaleźć, postanowił. I znalazł. Kartka pocztowa w kolorze kremowym. Pośrodku napis POSTKARTE. W lewym górnym rogu napis Absender. W prawym górnym rogu znaczek pocztowy w kolorze ciemnozielonym, perforowany, stemplowany. W lewym górnym rogu znaczka orzeł niemiecki. W prawym górnym rogu cyfra 12. Na znaczku pomnik Mikołaja Kopernika stojący na dziedzińcu Collegium Maius w Krakowie. Na dole napis GENERALGOUVERNEMENT. Adresy nadawcy i odbiorcy czytelne. 30/1 41 r. Moja kochana Marysiu! Piszę z Ostrowca, zatrzymałam się tu w drodze do Kielc, dokąd jadę w różnych sprawach gospodarczych. Teraz jest w majątku bardzo dużo czynności buchalter уjny eh, o których nie mamy pojęcia, wszystko, co się tu dzieje, musimy w najmniejszych szczegółach notować, wielki kłopot. Marysiu, to wszystko nie jest ważne, liczy się tylko decyzja, którą ostatecznie podjęłam, i w związku z tym mam do Ciebie gorącą prośbę. Ty i Elwira jesteście moimi jedynymi Przyjaciółkami, więc chyba zrozumiałe, że chciałabym, abyście były świadkami na moim ślubie z Jul... (popatrz! Co za FATALNA pomyłka!) z Pawłem. Datę podam Ci, kiedy wyrazisz zgodę. Przyślę Ci również pieniądze na podróż, bo wiem, jaki to będzie dla Ciebie wydatek. Czekam na wiadomość i całuję Ciebie, Marysiu moja... Baśka Czy mogłabyś mi na ten ślub pożyczyć swój kostium kremowy obszyty białym futerkiem, który szyłaś u Płaczkowskiej? Baśka Damian przeczytał kartkę parę razy, zanim schował ją z powrotem do teczki z papierami. Oprócz FATALNEJ pomyłki, 71 było w niej jeszcze coś, co wydawało mu się dziwne. Na ten ślub? Czy to nie brzmi trochę lekceważąco? Na ślub, na mój ślub, ale nie na ten ślub. Czepiam się, pomyślał w końcu, wsunął kartkę do kartonowej teczki i zawiązał jej postrzępione tasiemki. Tylko jednego był już pewien. Wolno idąc z Pawłem od wejścia do głównego ołtarza, przy którym czekali na nich ksiądz Jan Woroniecki, Marysia i Elwira, Baśka mijała boczną nawę. Zapewne nie spojrzała na obraz z wizerunkiem Matki Bożej Bolesnej i na wiszący obok pierścionek z szafirem. Szła w pożyczonym od Marysi kremowym kostiumie z białym futerkiem i patrzyła przed siebie, ale o kim myślała? Następnego dnia w południe, kiedy już skończyli zabezpieczanie i przenoszenie szopki, Paweł szybko podgrzał w mikrofalówce zrazy z kaszą gryczaną. - Ciekawe, że to nie klopsy z makaronem - zdziwił się Damian, widząc przed sobą kopiasty talerz. Paweł roześmiał się. - Klopsy z makaronem jadłem wczoraj na kolację, jeżeli odczuwasz szczególny ich brak, mogę natychmiast uzupełnić nasze menu, mam solidny zapas w spiżarni. Grudki kaszy osiadły na wielkiej, szpakowatej brodzie Pawła, Damian nie wiedział, czy mu o tym powiedzieć, czy nie, ale na szczęście on sam przesunął po niej ręką. Obydwa psy siedziały obok stołu, oblizywały się, postękiwały i uderzały potężnymi ogonami w podłogę. Kocica tkwiła przy talerzu Pawła i łapą ściągała na obrus kawałki mięsa, Paweł nie zwracał na to uwagi. - Pan Julian krócej trzyma swoje zwierzęta. - Owszem, ale głównie na pokaz. O moich psach mówi, że są rozwydrzone, tylko szkoda, że nie widziałeś, co się dzieje 72 u niego w domu, kiedy nie ma w nim Elwiry. Psy sypiają na tapczanie, a jego kotka Fifka godzinami leży mu na plecach, kiedy on siedzi przy maszynie do pisania. - Dziwi mnie, że pan Julian nie korzysta z komputera. - W naszym wieku ciężko jest zmienić przyzwyczajenia. - Pan, widzę, ma komputer. - Mam też córkę, zięcia i wnuczkę, a to wiele tłumaczy. Julianowie są sami, woleliby chyba wpuścić do domu tygrysa niż Internet, nie wszystko jest rezultatem potrzeby, często wyłącznie naciskiem otoczenia. Nie wyobrażam sobie mojej Zuzanki bez Internetu. Baśka to lubiła, ja mniej. Mnie, widzisz, bardziej pasuje gęsie pióro. Należę do wymierającego gatunku romantyków. - Dlaczego do wymierającego? - Jest ich coraz mniej, ale sympatyczni z nas ludzie, zapewniam cię. Trudno znaleźć nawet źdźbło romantyzmu w świecie, w którym porusza się Zuzanka, klikając w klawisze. - Pan się myli - powiedział Damian. - Mylę się? Przecież ona nawet zamiast słów potrafi używać kropek, średników, nawiasów i innych jeszcze znaków interpunkcyjnych. - To tylko środki wyrazu, chodzi przecież o ich znaczenie. - Środki wyrazu, mój drogi, to głos, intonacja albo charakter pisma. Zuzanka przysyła mi mejla, w którym odczytuję: dwukropek, kreska i dwa prawe nawiasy. Mam z tego zrozumieć, że moja wnuczka jest bardzo szczęśliwa. Nie wiem, z czego się śmiejesz, Damianie, to po prostu smutne dla starego człowieka. Baśka potrafiła jej na to odpowiadać, to prawda. Przesyłała odwrotną pocztą ósemkę, kreskę i jeden prawy nawias, co podobno miało oznaczać, że babcia w okularach uśmiecha się do Zuzanki, albo coś takiego. Spójrz, przyjechał samochód ze 73 Spółdzielni Mleczarskiej POELO, dobrze, że zdążyliśmy zjeść obiad, jeżeli masz ochotę na kefir, to weź sobie z lodówki. Idąc do drzwi, Paweł stanął jeszcze przy oknie i uchylił ażurową firankę. - O, nie! Widzę, że przyjechał z nimi ten cymbał, synalek prezesa, mówią na niego Rudy Poelo. Ten chłopak składa się wyłącznie z mięśni, podejrzewam, że jest sklonowanym bicepsem, pozbawionym całej reszty, którą czegoś ja osobiście, uważam za bardzo istotną, ale być może w dziewczynach budzi to dwukropek, kreskę, o, czyli zachwyt, po prostu. Do domu weszło ich czterech. Kierowca, dwóch mężczyzn w żółtych kombinezonach z niebieskim firmowym napisem na plecach i ten Rudy Poelo, który z wyglądu przypominał konia Przewalskiego. Był niewysoki, krępej budowy, brązoworude włosy sterczały mu wzdłuż głowy sczesaną do góry, krótką grzywą. Białe adidasy przypominały końskie kopytka. Damian poznał go natychmiast, on też nie zastanawiał się długo. Gwizdnął na widok Damiana. - Ej, kolego! - powiedział. - A my to się chyba znamy, nie? - Może i tak - odparł Damian obojętnie. Wrzucił kubek po kefirze do pojemnika na śmiecie i spojrzał na zdumionego Pawła. - To co mamy robić? - zapytał. - Nosimy wszystko do samochodu? - Czekaj! Czekaj, Damianie - powstrzymał go Paweł. - Po kolei, po kolei. Wy się znacie skąd? - Ze szkoły, zwyczajnie! - wyjaśnił Damian. - Będziem chodzić do jednej - potwierdził Rudy Poelo. - To ty chodzisz do szkoły? Paweł patrzył na niego wyraźnie zaskoczony. - Bywam tam czasami - roześmiał się i otarł ręką nos. 74 - Ach, bywasz. Chustki stoją w pudełku przy telefonie, zapraszam. - Obchodzę się bez. - Właśnie widzę. - Ciężka sprawa - powiedział kierowca, chodząc między drewnianymi rzeźbami stajenki. - Piękna, delikatna robota! - pochwalił dzieło Pawła. - Trzeba będzie uważać przy ładowaniu jak na zgniłe jaja. Całkiem jak u Wita Stwosza będzie teraz w naszym kościele. Dyskusja, od czego zacząć i jak to zrobić, trwała dosyć długo. Rudy Poelo rozglądał się po wnętrzu domu, który do tej pory znał tylko z zewnątrz. Ruszył się, kiedy Paweł zwrócił się do niego ostro: - Do roboty, chłopcze. Nie stój jak słup. Sięgnął po deszczułki, z których Paweł zamierzał ustawić zagródkę dla owiec, nie było tego dużo. Przechodząc obok Damiana, który razem z kierowcą ostrożnie przenosił żłobek, kopnął go w nogę. - Sorry, synu! - powiedział. - Potkłem się o ciebie niechcąco. Damian zacisnął zęby. Stop, pomyślał. Stop, póki co. Pochwycił zatroskany wzrok Pawła, który, chociaż wielki i o potężnych ramionach, nagle wydał mu się stary i bezbronny. Trzymał w objęciach owcę, sztywnymi nogami obejmującą go w pasie, i czekał, aż skończy się przepychanka w drzwiach. - My tu sobie damy radę - powiedział. - Ty wracaj do domu, Elwira czeka, niepokoi się... - nalegał nieporadnie. - Umówiłem się z nią, że podjadę z wami do sklepu pani Adeli i zrobię zakupy. I tak będzie! - powiedział zdecydowanie. - Ksiądz proboszcz czeka na nas z panem Przykościelnym - wtrącił się jeden z mężczyzn. - I jeszcze po szkole mają tam przyjść moi dwaj synowie, damy radę, nie martw nic. Wysadzimy 75 ciebie przy Adeli i rób swoje. A my potem pana artystę odwieziemy do domu. Załadowali wszystko dość sprawnie, chociaż Rudy Poelo rozsiadł się na zydlu Przenajświętszej Panienki i długo palił papierosa. W końcu rozzłościło to kierowcę, który kazał mu się wreszcie ruszyć. - A ty tu po co przyjechałeś? Na wczasy? Zasuwaj mi zaraz po świętego Józefa, bo jak Boga kocham, po łbie w końcu ode mnie oberwiesz! Co ty myślisz, że ja się twojego starego boję? Jak twój stary za Gierka koszulę w zębach nosił, to ja z jego ojcem wódkę piłem, a jak sobie zasłużył, to i w tyłek ode mnie oberwał! Pomogło, chociaż kto wie, czy się panu kierowcy historia trochę nie pomyliła. Spłoszony Rudy Poelo, mamrocząc coś pod nosem, dźwignął w końcu świętego Józefa i nawet zręcznie wsadził go do samochodu. Jechali do miasta wolno, bo chociaż wszystkie figury były dobrze zabezpieczone, kierowca bał się dla nich wstrząsów na pobrużdżonej lodem drodze. Pamiętał, żeby zatrzymać się przy sklepie Adeli. Damian wysiadł niechętnie, bał się zostawiać Pawła samego, ale on nalegał: - Wysiadaj, wysiadaj, Damian, dziękuję za pomoc, wpadnę do was wieczorem albo jutro rano. Adela stała przed sklepem i ostrą szczotką czyściła wycieraczkę. Ucieszyła się, widząc Damiana idącego z pustym plecakiem przewieszonym przez ramię. - No i proszę, jaką to wyrękę ma babunia z pana Damiana! Aż miło takiego klienta obsłużyć! A co pan Damian dziś sobie życzy kupić? Mam świeżutki śmietankowy twarożek, smaczności! Nie kazała babunia twarożku? Damian wyjął z bocznej kieszeni plecaka kartkę, na której Elwira wypisała wszystko, co było jej tym razem potrzebne. 76 Uradowana Adela chodziła teraz z kartką po sklepie i układała wybrane zakupy na ladzie. - Ależ nam babunia wygodę zrobiła! Tylko niech pan Damian niczego jeszcze do plecaka nie chowa, bo ja, chociaż w rozumie wszystko zaraz liczę, potem muszę i tak w kasę fiszkalną wpuścić, żeby mi się jedno z drugim zgadzało. Panie Boziu kochany, z tą kasą fiszkalną, to ja się mam! A może pan Damian sam sobie na niej zakupy policzy? A może mi jeszcze rolkę papieru do drukowania wymieni, bo zaraz się kończy? W kasie fiskalnej wypadło inaczej niż w rozumie Adeli, więc chwilę trwało, zanim wspólnie doszli z tym do ładu. Wreszcie Damian zaczął pakować swoje zakupy. Adela, przyglądając mu się, usiadła na swoim krześle i nagle zapytała otwarcie: - A pan Damian to dlaczego samochodem ze Spółdzielni Mleczarskiej POELA przyjechał? Nie wie, że oni wstawiają do Samu? Nie lepiej mu z panią Adelą trzymać? Wytłumaczył jej. Słuchała go z niedowierzaniem. I to nasz pan rzeźbiarz kochany wszystko sam wykonał? I Panienkę Przenajświętszą, i Józefa? I anioła, Trzech Króli i całe to bydełko? I Dzieciątko w żłobie? Wzruszyła się, wyciągnęła z kieszeni chusteczkę, chlipała w nią i ocierała łzy z policzków. - Ja tam Basieńki pana Pawła nie znałam, ale w mieście mówili, że z niej była nadzwyczajnie piękna i miła osoba. A pan Damian ją znał? - Znałem. - I prawda to, że Nataszka tak w nią poszła, jak kropla w kroplę? - Myślę, że prawda. Zasępiła się. - Coś panu Damianu muszę poradzić. Niech się z tym całym Rudym Poelem nie koleguje, na co mu to? 77 - Nie koleguję się z nim, pani Adelo. - To i dobrze. I niechże na niego uważa, bo on, nie przymierzając, na pana Damiana Nataszkę poluje. Tak mówiła żona pana Przykościelnego, pani Przykościelna Ludwisia. A Ludwisia Przykościelna wie wszystko, bo nie na darmo pan Przykościelny jest kościelnym, prawda? - Przykościelny to nazwisko? - Nazwisko, a jakże! Sam, Damianku, teraz widzisz, że w tym wszystkim Pan Bozia osobiście swój święty palec maczał. Tak zupełnie bez powodu pan Przykościelny panem kościelnym nie jest, dlatego też i pani Ludwisia swoje wie. Ani ona Nataszka, ani ona moja, pomyślał Damian, tylko dlaczego mam ochotę rozszarpać na strzępy Rudego Poela? W domu zaczynało już pachnieć świętami. Damian leżał na materacu w swoim pokoju i czytał kolejnego Carrolla, którego podsunął mu Julian. Odłożył jednak książkę, chociaż go do niej ciągnęło, bo zapach pasty do podłogi pomieszany z zapachem kapusty, którą na parę dni przed świętami zaczęła gotować Elwira, przypomniał mu jego dom, mimo że od tych wspomnień wolał uciekać. Dziecinnych świąt, z rodzicami i prawdziwym Mikołajem, prawie nie pamiętał, dopiero kiedy zamieszkał z babcią Marysią, zapachy stały się ważne. Zaczynały się później i były inne niż u Elwiry, ale w końcu przecież i ona będzie gotować grzyby. Zapach w domu babci zaczynał się od grzybów. I od kompotu z suszu, goździki pachniały, cynamon. Inny też pamiętał zapach pasty do podłogi, mniej było w nim terpentyny niż tutaj. Wiedział, że powinien wstać, zejść na dół i powiedzieć Elwirze: zaraz zaciągnę tę podłogę, proszę pani. Babcia Marysia powiedziałaby mu: Damian, zrób to, zrób tamto i jeszcze coś zrób. Wtedy zwlókłby się z tapczana niechętnie, opornie i mamrocząc coś pod nosem, zrobiłby w końcu i to, i tamto, i jeszcze coś. Brakuje mi własnego mamrotania, pomyślał ze smutkiem. Elwira miała zwyczaj zapadania w obrażone, nadęte milczenie, w ten sposób dając mu do zrozumienia, że nie pomyślał o czymś, o czym powinien pomyśleć. Nie cierpiał tego. Przeciągnął się i jeszcze przez chwilę leżał, patrząc, jak w rogu sufitu chybocze się zwisająca długa nitka cienkiej pajęczyny. Elwira ucieszyła się, kiedy zszedł na dół i wyjął z miednicy, pełnej gorącej wody, butelkę pasty w płynie, którą właśnie rozgrzewała, bo skawaliła się w środku. - Zawsze tak się męczę przy podłodze, bardzo ci jestem wdzięczna, Damianie - powiedziała nawet miło, chociaż trochę oficjalnym tonem. - Czy będzie jeszcze coś, w czym mogę pomóc? - Może skręcisz trochę maku, ale dopiero jutro, mam takie specjalne sitko do maszynki, takie... - Wiem! - przerwał jej krótko. Zawsze skręcał mak. Dobrze wiedział, jakie sitko jest do tego potrzebne. Uwinął się z podłogą szybko, dom nie był duży, u babci Marysi miał z tym więcej roboty. Po południu Elwira odkurzała regał. Stała na drabinie i miotełką z piór przesuwała po grzbietach książek z najwyższej półki. Wyciągnęła spomiędzy nich jakieś stare pismo z postrzępionymi brzegami. - To jest po prostu niemożliwe! - zawołała. - Wiecznie wyrzucam przeróżne papierzyska i wiecznie mamy ich w domu pełno! - Co tam znowu znalazłaś? Julian wyszedł ze swojego pokoju i stanął w drzwiach. Trzymał w ręku pusty kubek po herbacie i talerzyk z resztką pokruszonych wafli. 79 Elwira pochyliła się, żeby sprawdzić. - Tygodnik Ilustrowany z grudnia... och, nie wiem, przecież nie widzę bez okularów, ale czekajcie... chyba to będzie trzydzieści osiem... tak, trzydzieści osiem! Chyba trzeba wyrzucić, nie przyda się nawet psu na budę. Wymachiwała pismem, jednocześnie omiatając z niego kurz. - Chętnie przejrzę - powiedział Damian, który właśnie kończył sklejanie nadłamanej poręczy krzesła. - Łap... Nie schodząc z drabiny, Elwira rzuciła mu pismo, którego luźne strony rozsypały się na podłodze, Damian zebrał je i zaczął składać, zaciekawiły go ogłoszenia, zwłaszcza jedno, obwiedzione czerwonym ołówkiem. Pismo w formacie A3. W lewym górnym rogu strony tytułowej długi ozdobny inicjał: litera T, obok sowa w kole z gałązek. Wzdłuż strony ciemnoniebieski tytuł: TYGODNIK ILUSTROWANY. W prawym górnym rogu data: 27.12... Rok nieczytelny. W prawym dolnym rogu napis: Redakcja i Administracja Warszawa ul. Zgoda 12. Niżej: Cena numeru 1 zł 50 gr. Na str. VI-ej - ogłoszenia, pośród nich jedno większe, w czarnej, ozdobnej ramce. NAJNOWSZE ŻURNALE DLA ELEGANCKIEJ PANI poleca PRACOWNIA SUKIEN I OKRYĆ MARJA PŁACZKOWSKA warszawa ul. Traugutta 3 m. 13 teł. 753-22 Całość niedbale zaznaczona czerwonym ołówkiem, w dolnej części strony widoczne trzy wykrzykniki i polecenie: PRZEKAZAĆ ADRES MARYSI! 80 Damian zastanowił się. Przekazać adres Marysi, z całą pewnością oznaczało, przekazać jego babci. Dlaczego? Damian rozłożył wielkie stronice Tygodnika i zaczął przeglądał je dalej, ale treść tamtego ogłoszenia nie dawała mu spokoju. Przekazać adres Marysi. W trzydziestym ósmym roku mieszkała w Warszawie na Mazowieckiej, mówiła mu, więc na Traugutta miała blisko, może dlatego zaczęła tam szyć sukienki na miarę? Może nie lubiła kupować gotowych? Jaka była ta pani Pła-czkowska? Czy klęczała na podłodze, kiedy trzymając szpilki w stulonych ustach, wyrównywała dół spódniczki? Czy stojąc przed lustrem, jego babcia mówiła: tu trochę krócej, poproszę, a rękawy może niech będą odrobinę węższe. Damian nie wiedział, dlaczego to nieduże ogłoszenie rozbudziło w nim ciekawość i wyobraźnię. Może dlatego, że tęsknił. Przekazać adres Marysi. I co dalej? Elwira rozstawiła deskę do prasowania i przewiesiła przez nią biały obrus. Był zanadto przesuszony, więc musiała go skrapiać wodą ze spryskiwacza. Rozproszone w powietrzu krople syczały, padając na stojące obok żelazko. Babcia oddawała większe rzeczy do pralni. Nie cierpiał ładowania ich do wózka na zakupy, a potem odbierania w spłaszczonych, nieporęcznych paczkach. Spojrzał na Elwirę. - Kim była pani Płaczkowska? - zapytał. - Nie wiem. Nie znam żadnej pani Płaczkowskiej - odparła, wygładzając zagięcia obrusa. Podszedł do niej z szóstą stroną Tygodnika, obojętnie spojrzała na zakreślone czerwonym ołówkiem ogłoszenie. - Nic mi to nie mówi. Odchodził już, kiedy go zatrzymała. - Czekaj, pokaż mi, co tu jest napisane? Przekazać adres Marysi? 81 Przyglądała się, jakby nagle dotarło do niej, że może w tych trzech słowach jest odpowiedź na pytanie Damiana. - To pismo Baśki, poznaję, zawsze robiła cuda z dużymi literami, ale nie wiem, kim była ta jakaś Płaczkowska. Spryskiwacz przestał zwilżać, Elwira krótko powiedziała, co o nim myśli, i poszła do łazienki, żeby napełnić go wodą. Dopiero teraz Damian zauważył, że Julian ciągle stoi w drzwiach swojego pokoju, oparty o framugę drzwi, z pustym kubkiem i z talerzykiem w ręku, ale kiedy Elwira wyszła, podszedł do stołu i spojrzał na Tygodnik. Czytał zakreślone ogłoszenie, jedna gęsta brew obniżyła się, drugą uniósł do góry. On wie, pomyślał Damian. Nie mylił się. - Twoja babcia szyła u Płaczkowskiej sukienki - powiedział. - I Baśka też. Za moich młodych lat często bywałem na Traugutta, bo ciotka Płaczkowska była kuzynką mojej matki - przesunął ręką po ogłoszeniu, jakby chciał strącić z niego niewygodne wspomnienie. - To właśnie u niej poznałem Baśkę i twoją babcię. Pewnego dnia otworzyłem drzwi, kiedy przyszły do miary. I te drzwi, powiem ci, Damianie, już na zawsze zostały we mnie otwarte. Odwrócił się i szybko wszedł do kuchni, jakby chciał uciec przed jego pytaniami. Wróciła Elwira ze swoim spryskiwaczem napełnionym wodą i zaczęła zwilżać obrus. Uliczkę znam w Barcelonie, zaśpiewała nagle tym złoszczącym Damiana głosem Ordonki. Złożył Tygodnik i poszedł z nim na górę, ale nie mógł czytać. Był tak zaskoczony nieoczekiwaną szczerością Juliana, że chciałby teraz powiedzieć mu coś ważnego, coś, co wyrównałoby rachunek między nimi, chociaż żadnego rachunku nie było. To tylko Damian tak czuł. 82 Zuzanka przyjechała rannym pociągiem. Wyskoczyła z wagonu, szczęśliwa, że udało jej się wyrwać ze szkoły na parę dni przed końcem zajęć. Bogna zawsze ulegała, jeżeli argumentem Zuzanki było: mamo, przecież muszę przed świętami pomóc dziadkowi. Biegnąc w stronę kiosku, po bilet na autobus, Zuzanka zamachała z daleka pani Przykościelnej, która właśnie kupowała gazetę i gumę do żucia. Kupowanie gumy było dla niej trochę krępujące, bo wiedziała, że ten jej nawyk wszystkim znajomym, a więc właściwie całemu miastu, wydawał się śmieszny, na widok biegnącej Zuzanki szybko schowała do kieszeni płaszcza dwie paczuszki, miętową i pomarańczową. - A cóż to, Zuzanko? - zdziwiła się. - U ciebie w szkole już ferie? - Nie, skąd! Zwolniłam się, bo muszę przed świętami pomóc trochę mojemu dziadkowi. Och, Zuzanka, pomyślał pan z kiosku, ta to zawsze wie, co komu powiedzieć, żeby się przypodobać. - Dobre z ciebie dziecko! - pochwaliła ją pani Przykościelna. - A twój ojciec już wrócił z rejsu? - Wrócił. Przyjadą z mamą na dzień przed wigilią i przywiozą jedzenie na całe święta. Mama zapisała mi na kartce to, co jeszcze muszę kupić u pani Adeli. Dziś posprzątam, pojutrze zrobię zakupy i ubiorę choinkę - zajrzała do kiosku przez otwarte okienko. - Nie wie pan przypadkiem, czy sprzedają już drzewka na placu? U nich zawsze są najładniejsze! Na pewno dobrze wiedziała, spryciula, że to jego syn Piotrek ma umowę z leśniczym na sprzedaż tam świątecznych drzewek. - Sprzedają! - zawołała pani Przykościelna. - Widziałam, kiedy szłam do mojego lekarza pierwszego i ostatniego kontaktu! Pan z kiosku tylko jęknął. Pani Przykościelna zawsze wyskakiwała z czymś takim, co odbierało mu mowę. Podał Zuzance 83 bilet, wydał resztę, ale tak ciekawił go jej wypchany plecak, który ciągle sobie poprawiała, że w końcu nie wytrzymał i zapytał: - Co panna Zuzanka dźwiga w tym worku? - Jest w nim niespodzianka dla mnie. Od dziadka pod choinkę. To znaczy, oczywiście, od świętego Mikołaja, którego spotkałam wczoraj w sklepie ze zwierzętami. - I cóż to jest? - Królik. - Żywy? - zapytała pani Przykościelna, przezornie odsuwając się od Zuzanki. - Pewnie, że żywy. - Nic z tego nie rozumiem. Na pasztet świąteczny? Nie mogła ochłonąć ze zdumienia, ale nie dowiedziała się, jakie będą dalsze losy królika, bo właśnie nadjechał autobus i Zuzanka pobiegła na przystanek. - Miła panienka - uśmiechnął się pan z kiosku. - Podobna do żony pana rzeźbiarza, jakby kto skórę zdarł. - Podobna, ale może w życiu jej się lepiej ułoży - powiedział życzliwie. - A cóż to, tamtej źle było? - oburzyła się pani Przykościelna. Rozwinęła gumę i szybko wsunęła ją do ust, sądząc, że on tego nie zauważy. - Nie to, że źle, ale może powinno być lepiej - powiedział. Zastanawiała się nad tym przez chwilę, a wniosek, który wysnuła, był prosty. - Każda chciałaby mieć takiego męża jak nasz pan rzeźbiarz. Urodziwy i bogaty. Schowała do torby gazetę, ale jeszcze przez chwilę szarpała suwak, w który wsunęła się podszewka. - Ten chłopak od Elwiry to pewnie naszej Zuzance wpadnie w oko - powiedziała. 84 - A mnie wnuk mówił, że Rudy Poelo ma na nią chrapkę. Wreszcie pani Przykościelna uporała się z suwakiem i poszła do apteki. Pan z kiosku został sam i czekając na kolejnego klienta, przypomniał sobie ten odległy dzień, kiedy po raz pierwszy zobaczył rzeźbiarza. To było na rynku, prawie dokładnie w tym samym miejscu, w którym dziś jego syn Piotrek zaczął sprzedawać choinki. Nikt wtedy nie mówił o panu z kiosku pan z kiosku, wszyscy wiedzieli, że ma na imię Lucek, że chodzi do szkoły zawodowej, gdzie jego sprawowanie oceniono jako sehr gut, bardzo dobre, co' potwierdzono na świadectwie, które tam otrzymał w 1941 roku. Im Schuljahr 1940/41, dla ścisłości. I to właśnie gdzieś na przełomie tych lat, niewysoki, chudy Lucek stał w sklepie spożywczym z trzema kartkami żywnościowymi, Lebensmittelkarte, w ręku, żeby odebrać chleb i marmoladę dla swojej rodziny. Stał i czekał bo właśnie wnoszono jeszcze ciepłe, bure bochenki pachnące kwaśno. I wtedy wszedł do sklepu wysoki, szczupły mężczyzna, zupełnie obcy w mieście, więc nie było skorych do rozmowy z nim. Podszedł do Lucka, który stał jako ostatni w kolejce. - Chłopcze, ty na pewno wiesz, jak się stąd można dostać do dworu? Pewnie, że wiedział. Do dworu był kawał drogi, po gości dziedzic zawsze wysyłał konie. Bryczkę albo dwukołowy wolancik, który Luckowi szczególnie się podobał. - Niech pan idzie za mną, pokażę. Wyszli przed sklep i Lucek pokazał obcemu wyboistą drogę w dół, w dolinę. Dalej to było od miasta, niż jest teraz, bo miasto przybliżyło się do dworu, który dziwnym zrządzeniem losu rzeźbiarzowi został w spadku. - Czekaj... - powiedział obcy wówczas człowiek. - Nie chciałbym czegoś pomylić... 85 I wyjął z kieszeni płaszcza złożoną, jak to wtedy na poczcie składano, depeszę z napisem: Deutsche Post Osten, żeby sprawdzić dokładną nazwę majątku. Kartka o wymiarach 21x15 cm. W lewym górnym rogu wydrukowany czerwony numer: Nr 067. Pośrodku czarny nadruk Deutsche Post Osten, wszystko podkreślone czarną linią. Pod nią z lewej strony napis: Aufgenommen: Odebrano: Tag: Monat: Jahr: Zeit: (dzień, miesiąc, rok, czas). Z prawej strony napis: Ubermittelt: Oddany: Tag: Zeit: an: durch: (dzień, czas, do, przez). Na kartce naklejone wąskie paski z nazwiskiem adresata i treścią telegramu. PO DŁUGIM I GŁĘBOKIM NAMYŚLE ZGADZAM SIE NA ŚLUB PRZYJEDŹ PILNIE OJCIEC OCZEKUJE BASKA Tak pan z kiosku zapamiętał słowa tej depeszy, którą rzeźbiarz wtedy trzymał w ręku. Może dwa, trzy, były w niej inne, ale na pewno nie te, że Baśka po długim i głębokim namyśle zgadza się na ślub. I już wtedy, chociaż był małym chłopcem i wołali na niego Lucek, a o sprawach małżeńskich niewielkie miał pojęcie, to jednak już wtedy wiedział, że coś z tym ślubem nie jest tak, jak powinno być. Ale teraz przyszedł naczelnik stacji po nowe tygodniki. Pan z kiosku od dawna przypuszczał, że on wcale ich nie czyta, tylko całymi dniami rozwiązuje zamieszczane tam krzyżówki, najchętniej Jolki, a potem kładzie wszystkie w poczekalni dworcowej. I może dlatego pan z kiosku tak lubił sprzedawać pisma naczelnikowi stacji, że przyjemnie mu było myśleć o tym, jak ci, których nie stać na kupno tygodników, czytają je na dworcu za darmo. 86 Niepojęte. Ona usnęła na materacu Damiana. Trzymała głowę na rogu welurowej poduszki, na której przycupnął królik. Położyła rękę na jego grafitowym futerku, a on cały zmieścił się pod jej dłonią, bo był jeszcze taki mały. Miała czekać, aż Paweł i Julian skończą na dole rozgrywanie partii szachów, ale ułożona wygodnie, zasnęła znudzona filmem, który razem oglądali w telewizji. Damian siedział na podłodze obok i patrzył na nią. Spała tak mocno, że z pewnością mógłby teraz zdjąć z jej stopy grubą, zieloną skarpetkę, a ona nawet nie poczułaby tego. W migoczącym nierówno świetle ekranu, widział jej uchylone usta i kosmyk brązowych włosów przekreślający policzek. Zobaczył też, że królik wysunął łepek spod jej dłoni i śmiesznie ruszał nosem, kładąc po sobie uszy, małe, podłużne jak muszelki. Mógłby tak siedzieć i patrzeć na nich bez końca. Zuzanna, Zuzanna, Zuzanna. To imię, powtarzane rytmicznie, przypominało uderzenia dzwonu kościelnego. Przypadek czy sygnał? Ostrożnie położył rękę na jej stopie, zmieściła się pod nią jak królik. Skończył się film, Damian spojrzał na zegarek. Program, który miał zamiar obejrzeć, zaczynał się późno, było jeszcze dużo czasu. Chciał, żeby partia szachów rozgrywana na dole trwała jak najdłużej, ale nie, właśnie usłyszał głos Elwiry, która wołała Zuzannę. Pochylił się i pogłaskał jej policzek. Przestraszony tym ruchem królik poruszył się na poduszce, i to ją obudziło. - Elwira woła - powiedział Damian. - Musisz już iść, niestety. Nie odezwała się, tylko uważnie patrzyła na niego, po chwili odwróciła głowę i spojrzała na spokojnego już królika. - Dobrze nam tu, prawda? - pogładziła sztywne uszka. - Czy pójdziemy jutro po choinki, Damianie? - Pójdziemy, ale oprócz tego muszę jeszcze znaleźć coś dla Elwiry i Juliana. Nie wiem, co. 87 - Pod choinkę? -Tak. - Pomyślimy. Wstała, z królikiem przytulonym do szyi, wspięła się na palce i pocałowała Damiana w policzek. - Dziękuję, wspaniale spało się u ciebie. Nie wiedział przecież, że tak naprawdę nie spała tu nawet przez sekundę. Program, na który czekał, zaczynał się w piątek na pół godziny przed północą, a kończył pół godziny po północy, a więc w sobotę. Coś dla Zuzanny, pomyślał Damian, taka piątkowa sobota, jej ulubiony dzień. Miał zamiar obejrzeć go spokojnie, u siebie w pokoju, ale nic z tego nie wyszło, Julian, zachęcony wygraną z Pawłem, zaproponował Damianowi jeszcze jedną partię przed snem. - Co za pomysł? - zdenerwowała się Elwira. - O tej porze? Zrezygnowany Julian zaczął już chować szachy do drewnianego pudła, kiedy Damian, wbrew sobie, powiedział: - Ja zagram chętnie. Elwira wzruszyła ramionami. - Będziecie siedzieć do rana, już to widzę. - Wspaniały wzrok, Elwiro - uśmiechnął się do niej Julian, z powrotem ustawiając szachy na polach. Damian pilotem przełączył program w telewizorze. - I do tego jakiś horror? - fuknęła Elwira. Spojrzała na ekran, to nie był horror, bo zobaczyła miłą, znajomą twarz. Zatrzymała się przy drzwiach, chociaż szła już do sypialni, patrzyła. Szukała w pamięci, kim jest ten człowiek. Ksiądz. Nagle uprzytomniła sobie, że wcale go nie zna, że on jest tylko do kogoś uderzająco podobny. Do kogo, zastanawiała się, aż wreszcie to odkryła. 88 - Czy nie uważasz, że ten młody księżulo bardzo przypomina dyrektora z twojego liceum? - zapytała Damiana. Słowo księżulo było ostatnim, które pasowało do młodego, przystojnego mężczyzny, i to nie tylko dlatego, że był młodym, przystojnym mężczyzną, ale i z wielu innych powodów. - To nie żaden księżulo - mruknął Damian niechętnie. - Co z tego, że chodzi w marynarce? - nie zrozumiała. - Zobacz, że ma koloratkę. To mi się zresztą nie podoba, ksiądz powinien być księdzem. I powinien nosić sutannę. Wolałam również, kiedy msze odprawiano po łacinie. Niczego wtedy nie rozumiałam, ale to było takie podniosłe. Julian uśmiechnął się. Komentarze Elwiry, podobnie jak jej kruchość, rozbrajały go. Miał grać białymi, więc pierwszy ruch należał do niego, ale ciągle nie mógł go wykonać, bo ona stała obok, a bardzo nie lubił, jeżeli ktoś stał obok, kiedy on się nad czymś zastanawiał. Och, powiedziała Elwira nagle. - Och... Damianie! Czy to przypadkiem nie jest ten twój mądry ksiądz, o którym opowiadała mi Marysia? - Och... - ironicznie powtórzył za nią Damian. - Tak, to on. Czy możesz sobie wyobrazić zaśnieżoną drogę, biegnącą w dole wąwozu? Białe drzewa i krzewy na jego stromiznach? Po nocnej zamieci świeżo przysypane koleiny? A nad drogą niebo przeraźliwie błękitne i słońce, które zamiast rozgrzewać, potęguje tylko zimny kolor bieli? Jeżeli możesz to sobie wyobrazić, wyobraź sobie, jeżeli nie, trudno, ale szkoda. A oni szli tą właśnie drogą i chociaż mieli jeszcze daleko do miasta, szli wolno, ponieważ, jak by to określił stary tłumacz: nie było im spieszno. Zwłaszcza ona marudziła, a to zatrzymywało ją coś w bucie, a to musiała znaleźć coś w kieszeni, a to zawiązać pod szyją, a to naciągnąć na uszy. Prawdę mówiąc, 89 zwlekała, bo już była gotowa iść z nim przez całe życie, tak bardzo ją urzekło, jak on na nią patrzy, jak chowa jej stopę pod swoją dłonią, jak mówi: jesteś, kiedy ona mówi: mnie nie ma. A potem było jeszcze inaczej, bo okazało się, że liczą się nie tylko spojrzenia i gesty, ale także dziwna wspólnota, która wyskakuje jak uśmiechnięty pajac z pudełka, kiedy załatwia się coś razem, wybiera, kupuje, kiedy człowiek pyta człowieka: jak uważasz, jak sądzisz; kiedy prosi: poradź mi, pomyśl, jak będzie lepiej. I wyciąga się nitkę ze wspólnego, czarodziejskiego motka. Paweł prosił, żeby zajrzeli do kościoła, bo poprzedniego dnia wieczorem zadzwonił do niego uradowany proboszcz, zachwycał się żłobkiem i zapewniał, że jest już prawie, prawie gotowy. Paweł nie bardzo wiedział, co znaczy: prawie, prawie. Tymczasem proboszcz wcale nie przesadzał, stajenka, stająca obok prezbiterium, była właściwie skończona, zobaczyli ją z daleka. Jeszcze krzątali się przy niej jacyś ludzie z parafii, ale siostry zakonne już były zajęte układaniem siana w żłobku i drapo-waniem błękitnej szaty na figurze Najświętszej Panny, tak jak to sobie Paweł wymyślił. Nawet zwierzęta czuwały na swoich miejscach, chociaż dopiero umacniano daszek stajenki. To właśnie tu, myślał Damian, stały klęczniki Marysi i Elwiry, kiedy ich przyjaciółka Baśka brała ten ślub przed głównym ołtarzem. Zuzanka ani razu nie spojrzała w stronę bocznej nawy, gdzie u samego szczytu aksamitnej, fioletowej draperii wisiał pierścionek Baśki. Może nie wiedziała o nim, a może przywykła do tej myśli. Później Damian długo szukał odpowiednich choinek. Paweł chciał mieć wysoką, sięgającą sufitu. Elwira prosiła o niewielką. Wszystkie drzewka przysypane były śniegiem, Damian wyciągał je na środek placu i uderzając końcem pnia o ziemię, strząsał 90 białą warstwę, ukrywającą gałązki. Zuzanna chodziła dookoła nich i wybierała. - Ta jest ładna, ale ta bardziej rozłożysta. Ta łysa na górze, chociaż ma dobry dół. Ta może się podobać cioci Elwirze, bo ona chciała, żebyśmy jej kupili pękatą, a ta właśnie jest pękata, albo ta, spójrz, ta też jest pękata. W końcu wybrali dwie choinki, które Piotrek, syn pana z kiosku, wsunął im do specjalnych gęstych siatek. Elwira czekała w domu na telefon, żeby przyjechać po nich samochodem, chociaż tłumaczyli jej, że wolą wracać autobusem, a od przystanku przyniosą obydwa drzewka bez trudu. - Ciocia Elwira jak się uprze, to nie ma co z nią gadać. Zawsze taka była, mówiła mi moja mama, że na wujka Juliana też się uparła jak baran. - Chyba źle na tym nie wyszedł. - Powinien zostać starym kawalerem, to by do niego bardziej pasowało niż ciocia Elwira. Może nie powinnam tak mówić, ale ona mnie nie znosi, a ja za nią też nie przepadam. - Dlaczego ciebie nie znosi? - Bo jestem podobna do babci, a ona mojej babci nie znosiła. - Była świadkiem na jej ślubie. - Ano, była. - Jak myślisz, dlaczego w takim razie babcia ją wybrała? Zostawili obydwie choinki przy budce, w której siedział syn pana z kiosku, i poszli zrobić resztę zakupów. Damian chciał podjąć pieniądze z bankomatu. Idąc przez targowisko, Zuzanka omijała zamarznięte kałuże, więc dopiero po chwili odpowiedziała na pytanie Damiana. - Babcia wybrała Elwirę, bo była pod ręką, bo mieszkała obok, bo uważała ją za przyjaciółkę. Do czasu. - Do czasu...? 91 Zuzanka poślizgnęła się, ale nie upadła, bo zdążyła złapać Damiana za rękaw. Miała ochotę trzymać go tak i nie puścić już nigdy. - Do czasu, kiedy nie spodobało się mojej babci, że Elwira wyszła za wujka Juliana. - Dlaczego niby miała za niego nie wyjść? Przecież twoja babcia też wyszła za dziadka. Zuzanka roześmiała się. - Ktoś może pomyśleć, że oni nic, tylko za siebie wychodzili, prawda? Babcia za dziadka, dziadek za babcię, wujek za ciocię, ciocia za wujka, coś tak jak w tym wierszyku o rzepce. Tylko dziwnym jakimś trafem, moja babcia nie wyszła za wujka Juliana. Pewnie dlatego nie udało im się trach! wyciągnąć rzepki. Myślał, że Zuzanka powie coś więcej, ale ona tylko śmiała się, ściągając aż pod samą brodę brzegi wełnianej czapki. Wreszcie zobaczyli przy poczcie bankomat, Damian podszedł do niego, a Zuzanka stanęła w pobliżu i czekała. Miał ochotę kupić jej coś pod choinkę, ale zupełnie nie wiedział co. Pomyślał, że teraz już zawsze będzie miał trochę pieniędzy na koncie, bo za wynajęte mieszkanie Elwira co miesiąc miała mu wpłacać jakąś sumę, a resztę odkładać na kiedyś, jak to już dawno zadecydowała jego babcia. Pomyślał o tym ze smutkiem, kiedy teraz wprowadził PIN swojej nowej karty i czekał na pieniądze. Wysunęły się z bankomatu, schował je i rozejrzał się. Zuzanna była oparta o słup ogłoszeniowy i ciągle ściągała pod brodą brzegi czapki, ale z daleka zobaczył, że jest przestraszona. Naprzeciwko niej stał Rudy Poelo. Trzymał ręce w kieszeni czarnej, skórzanej kurtki i mówił coś, jednocześnie uderzając czubkiem ciężkiego buta w stertę zgarniętego, zmrożonego śniegu. Nagle roześmiał się, wyciągnął rękę i palcami postukał Zuzankę w czoło. Cofnęła głowę, Damian usłyszał, jak zawołała: 92 - To ty wybij sobie ze łba ten swój cholerny pomysł, głupi cymbale! Rudego Poelo nie było, kiedy Damian dobiegł, bo na jego widok szybko wskoczył do stojącego obok firmowego samochodu Spółdzielni Mleczarskiej POELO i natychmiast ruszył. - Czego on od ciebie chciał? - Tego, czego nie dostanie! - wrzasnęła na całe targowisko rozzłoszczona Zuzanka, zupełnie jakby to nie Damian stał naprzeciwko niej, tylko kompletnie głuchy Rudy Poelo. Objął ją, kiedy szli w stronę sklepu pani Adeli. Objął, bo płakała. Byli już niedaleko, kiedy zatrzymała się, żeby wytrzeć nos. Wyjęła z kieszeni kurtki postrzępioną chustkę. - Przepraszam za ten cyrk... - powiedziała. - Mówiłam ci już, że nie jestem z tego świata. Mnie w nim nie ma, ja się do niego nie nadaję. - Gdyby ciebie w nim nie było, nie płakałabyś teraz. Płaczesz, więc w nim jesteś i nie uciekniesz, bo nie ucieka się stąd bezkarnie, próbowałem. Patrzyła na Damiana wyczekująco, nie zrozumiała tego, co powiedział. Widząc jej spojrzenie, odważył się i podciągnął do góry luźny rękaw kurtki, i wtedy zobaczyła blizny na jego przedramieniu, rozległe ślady po wkłuciach. Nie odezwała się. Nie spojrzała na niego. Nie mogła oderwać wzroku od posinia-łych zgrubień. Stała przed nim mała, nieporadna, przestraszona, ze zwieszonymi rękami, w których trzymała frędzle podartej chustki. - I co? - zapytała po chwili. Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie, chociaż pewnie było najprostsze ze wszystkich, które mogła mu zadać. Nagle Zuzanna rzuciła strzępy ligniny na chodnik i schwyciła Damiana za kołnierz kurtki. Uniosła się na czubkach butów i z przechyloną 93 do tyłu głową, patrzyła mu w oczy. Może czekała, że wreszcie coś powie, ale on ciągle milczał. - Bardzo trudno z tego wyjść? - zapytała cicho. - Trudniej nie wracać. Puściła jego kołnierz i zaczęła szukać chustek po kieszeniach swojej kurtki, ale we wszystkich miała tylko strzępy. Adela siedziała na swoim ulubionym krześle, które, ustawione naprzeciwko witryny, było jak loża w teatrze. Siedząc na nim, mogła widzieć wszystko, co działo się na pobliskich uliczkach osiedla, bo ich wyloty zbiegały się akurat na wprost jej sklepu, tworząc mały placyk, zielony latem, zimą biały, a bury na przedwiośniu. Taka zmiana dekoracji też była jak w teatrze, chociaż, prawdę mówiąc, zdarzało się Adeli tęsknić za bezkresnym krajobrazem Kazachstanu, który z taką ulgą zostawiała. Ludzie byli dobrzy w tej nowej starej ojczyźnie, mimo że w tamtej zostały też, nieliczne już, ale od serca przyjaźnie. Dawno powymierali ci, których najmocniej kochała: mamusia, tatuś i Tanieczka, starsza siostrzyczka, więc z obcymi zżyła się tam Adela jak z rodziną najbliższą, no, ale trudno, wszystkiego człowiek od Pana Bozi nie dostanie, tyle tylko, na ile zasłużył albo ile sobie wymodlić potrafił. Obco jej tu nie było, pani Przykościelna na wilię zaprosiła, żona pana burmistrza stroik świąteczny przyniosła, Gabrysia, żona pana z kiosku, ciasto drożdżowe i barszczyk z uszkami obiecała. A pewno jeszcze i jakaś rybka przed pasterką kapnie. Pomyślała też, że i ona nikomu z pustymi rękoma życzeń nie złoży, bo swoją godność posiada. Już i mak drobny, siweńki, odłożyła, i rodzynki kalifornijskie, i migdały, więc tylko wierciochę od sąsiadki pożyczy i... co to? Nataszka i Damianek, no, no! Pewno Elwirze czegoś zbrakło, a tak się tu zaklinała, że całe 94 zakupy na święta ma zrobione, albo pani Bogna Nataszkę po coś przysłała, chociaż Adela nie widziała, żeby samochód kapitana dolinką do pana rzeźbiarza jechał. Ależ ta Nataszka, proszę! Widział to kto, żeby panienka chłopcu sama z siebie na szyi wisiała? Takie one są, Panie Boziu miły, dawniej chłopiec o panienkę długo musiał zabiegać, a teraz wiszą im na szyjach, ledwo oni od ziemi odrosną, oj, brzydko, Nataszko, brzydko! Ale, co tam, dziewuszka z niej jak lalusia i do pana Damianka pasuje. Mogłaby tylko tak na nim nie wisieć, bo to naprawdę panience nie przystoi. Damianek czegoś po kieszeniach szuka, może on co zgubił? Portfelik, nie daj Panie Boziu? Nie, chustkę tylko wyjął, i... a to dopiero!... buzię Nataszce jak dzidziusiowi wyciera, a to niby dlaczego? Płakała? Nataszka? Taka śmieszka? Dziewczynki to zawsze oczy w mokrych miejscach mają. Łzy im lecą byle czego, bo niby jakie prawdziwe zmartwienia może mieć taka Nataszka? Żadnych. Pod nos wszystko podetknięte, pomyśleć nie zdąży, a już kupione, gotowe, zrobione. Mówiła pani Przykościelna, że rodzice Nataszki może za wiele czasu dla niej nie mają, bo tata więcej na morzu niż na lądzie, a mama swojej firmy pilnuje, ale za to Nataszka co chce, to ma, więc niech nie narzeka i nie płacze Damiankowi w rękaw. Idą. Miłe dzieci, grzeczności im nie brakuje. Przywitać się ładnie potrafią i odwitać nie zapomną, kiedy ze sklepu wychodzą. Pani Adela zerknęła do słoja z ogórkami. Dobrze, starczy, chociaż, po prawdzie, Damianek potrafi sobie nieźle wtrząchnąć, ale niech mu tam na zdrowie idzie. Julian szedł z psami wzdłuż wąwozu. Spuszczone ze smyczy goniły się w śniegu, poszczekiwały, wyciągały z zasp połamane gałęzie i z badylami w pyskach przybiegały do niego, czekając, 95 żeby im je rzucał jak najdalej. Julian szedł, aby swoim dorocznym, przedświątecznym zwyczajem otworzyć okienko w przydrożnej kapliczce, przetrzeć je i odkurzyć figurkę świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych, którą kiedyś ustawiła tu Baśka, z nadzieją, że tym gestem uda jej się wyjednać odnalezienie listu od pułkownika Krzymały. Ten list tajemniczo zniknął z szuflady w jej toaletce i chociaż Baśka przewróciła cały dom w poszukiwaniu zielonej koperty, święty Antoni nie był na tyle życzliwy, żeby przyjść z pomocą. Może intencja, dla której gwałtownie poszukiwała listu, nie wydawała mu się zbyt przejrzysta, a może naprawdę przekraczało jego możliwości nakłonienie Baśki, żeby szukała listu od pułkownika Krzymały nie w swoim domu, tylko w biurku sąsiada i byłego narzeczonego, Juliana. Julian natomiast czuł się w stosunku do świętego Antoniego bardzo nie w porządku, ponieważ Baśka, zwątpiwszy w skuteczność jego działania, mówiła o tym wszędzie, i to dość ironicznie. Figurki jednak nie wyjęła zza szybki w przydrożnej kapliczce, więc zobowiązany wobec świętego Julian pilnował skrupulatnie, żeby panował w niej porządek. Elwira nie była tym zachwycona, ale z biegiem lat zaczęła traktować te starania jako miłe dziwactwo i jego własny, dziękczynny gest za cudowne ocalenie. Julian daremnie tłumaczył psom, że rzucanie badyli stało się dla niego zbyt wyczerpujące i że czas, aby wreszcie dały mu spokój z tą rozrywką. Wrócił do domu zmęczony długim spacerem. Zadowolone psy ułożyły się na swoich legowiskach, Julian postanowił pójść w ich ślady, niestety jego legowisko było zupełnie zrujnowane, bo Elwira zmieniała właśnie pościel w sypialni, wietrząc jednocześnie kołdry i poduszki. Poszedł więc do swojego gabinetu i usiadł przy biurku. Zdziwił się. To zapewne Damian położył tutaj Tygodnik Ilustrowany, który kiedyś zabrał do siebie, żeby go przejrzeć. Sądził pewnie, że 96 Julian będzie chciał zachować odnalezione w nim przypadkowo ogłoszenie, i miał rację. Julian otworzył pismo na szóstej stronie i przez chwilę spoglądał na reklamę pracowni sukien z ulicy Traugutta, potem złożył Tygodnik i schował go do najniższej szuflady biurka, jedynej zamykanej przez niego na klucz. Ciotka Płaczkowska, zamyślił się. Pamiętał dokładnie jej mieszkanie. Cztery pokoje, dwa połączone ze sobą wielkimi drzwiami, dwa z korytarza, łazienka, kuchnia i mała spiżarenka z boku. Sięgnął po ołówek i na kawałku papieru maszynowego narysował pracownię krawiecką swojej ciotki, zadziwiające, że pamiętał tyle szczegółów. To jest fragment dziennika mojej stryjenki (notes o formacie A4, strony białe, gładkie, zapisane głównie atramentem czarnym, oprawa twarda, kremowa, połyskliwa, zniszczona, zapewne kiedyś inkrustowana w całości masą perłową). A zatem to jest fragment dziennika mojej stryjenki, która znała Juliana w jego najlepszym okresie, to znaczy wtedy, jak zaręczony z Baśką zaczął bywać z nią w znakomitych warszawskich salonach, wysoki, szczupły, zawsze świetnie ubrany. Obok niego ona. Mężczyźni pochylali głowy, kiedy ich mijała, kobiety milkły. Tak pisała moja stryjenka: Wczoraj byłam na ślicznym soiree u państwa Losów. Trochę spóźniony zjawił się tam kuzyn naszych gospodarzy, Julian, ze swoją świeżo upieczoną narzeczoną, córką pewnego ziemianina z okolic Ostrowca. Co za para! Julian jak zawsze wytworny, chociaż spadek po swoim dziadku odziedziczył zaledwie miesiąc temu, w dniu pełnoletności, ale już teraz widać po nim, że tu szkołę dobrą, a w Londynie studium jakieś skończył, nabierając tam manier godnych najlepszych salonów. Ona niezwykłej urody, nieco hiszpańska w kolorycie, wiotka, ubrana doskonale, wedle najlepszych europejskich wzorów. Młodziutka, pełna wdzięku i urzekającej wprost gracji. Julian wpatrzony w swoje cudo. Pierścionek zaręczynowy bardzo niezwykły, brylant otoczony ośmioma 97 szafirami. Szok, kiedy powiedzieli, że zamierzają spędzić lato w rybackiej chacie na Półwyspie Helskim. No, może, może to będzie miało osobliwy dla nich urok, zwłaszcza dla Juliana, którego przecież zawsze tylko do kurortów wozili. Powiedziano mi potem, że swoje kreacje ta młoda dama szyje wyłącznie u Płaczkowskiej na Traugutta! No, proszę! To moje rodzinne archiwalia. Cóż, stryjenka zawsze miała skłonność do przesady, ale zapewne jakaś prawda w tym jest. Przeglądam, sprawdzam, czy gdzieś jeszcze nie zapodziały się ślady z tamtych lat, może jakieś notatki, zdjęcia. Sporo tego, ale czy rozpoznałabym na nich twarze, które znam jedynie z opowiadań albo z teraz? Przecież nie. Znajduję notes z adresami, ale nawet nie wiem, do kogo należą niestaranne zapiski. Mały zeszycik ze słowami piosenek, coś dla Elwiry, powinnam jej wysłać. Co nam zostało z tych lat miłości pierwszej? Będzie tak śpiewała, obierając ziemniaki, aż Damian ucieknie na poddasze. A jednak, proszę! A jednak! Mam przed sobą zdjęcie Juliana. No, rzeczywiście, musiała to być uroda nie mniej niezwykła niż ta Baśki, o której pisała moja stryjenka. Teraz, kiedy już zdziadział, zdziwaczał, pochylił się, a jego pobrużdżoną twarz dodatkowo szpeci brodawka wielkości grochu, widoczna na czole, jego dawny męski urok i światowość wydają się niedorzecznością, nikt w to nie uwierzy, jeżeli w ogóle kogoś jeszcze obchodzi coś, co dawniej nazywano: charme i esprit du monde. Potwierdzić je mogą wyłącznie świadectwa kobiet, z których wiele się w nim kochało, ale zostały po nich już tylko listy i pamiętniki albo pamięć żywa, jednak zamglona i senna. Jakie to smutne, prawda? A ja często przechodzę obok, zupełnie obojętna. Zdjęcie Juliana. 10x14 cm, czarno-białe. Julian stoi oparty o balustradę mostku w Łazienkach. Ubrany jest po sportowemu: półbuty, zapewne 98 brązowe, spodnie pumpy, z angielskiego tweedu, zapięte na guziki poniżej kolan. Biała koszula z ciemnym krawatem, widocznym w trójkątnym wycięciu pulowera. Gładkie włosy, uczesane z przedziałkiem na boku. Uśmiechnięty sztucznie. Uśmiechnij się, Julianie, masz taki poważny wyraz twarzy! No, uśmiechnij się, proszę! Tak pewnie powiedziała Baśka, bo ona robiła to zdjęcie. Na odwrocie data: sierpień, 1939 r. I zdanie: Nasz ostatni spacer w Łazienkach. Skąd się wzięła ta fotografia wśród moich rodzinnych papierów i dokumentów, tego nie wiem i nigdy już się nie dowiem, bo nie mam od kogo, po prostu. Może stryjenka dostała ją od Baśki, może o nią prosiła, po nieszczęsnej śmierci Juliana? Nie będę jej wkładała między kartki notesu ze słowami piosenek, który zamierzam wysłać Elwirze. Po co? Przecież wiem, jakie zadry nosi w sercu, to zdjęcie, to krótkie zdanie na jego odwrocie, byłoby jeszcze jedną. Bogna? Paweł i Maciej słyszą jej podniesiony głos, małe piekło. Idą między szeregiem rzeźb Pawła, żeby obejrzeć tę, nad którą teraz pracuje. Odkąd wyprowadziła się stąd Matka Boska z Rodziną, zwierzętami i gośćmi, Paweł powrócił do rozpoczętej dawno dziewczęcej głowy. Maciej patrzy, ale nie wie, która to z nich, Baśka czy Zuzanka. - Piękna - mówi. No, bo piękna. Rozgląda się, ostatnio był tu rok temu, Wielkanoc wypadła mu na morzu, Bogna i Zuzanka przyjechały same, czy coś się zmieniło? Nic, może oprócz Pawła, wygląda znakomicie, przytył. 99 - To Baśka - domyślnie rozstrzyga jego problem Paweł. - Czyżby? - śmieje się Maciej. - Baśka, Baśka. Wiesz, one mają zupełnie inne uszy. Niestety, Maciej nie pamięta, jakie uszy miała teściowa, nie przepadał za nią, chociaż ceni jej urodę w twarzy swojej córki. Bogna ciągle krzyczy. Nie rozumieją słów, bo drzwi do pracowni są zamknięte, dochodzi tu tylko podniesiony głos i potok związanych ze sobą zdań, niemożliwych do rozdzielenia. Obydwaj udają, że nic się nie dzieje, ale obydwaj nasłuchują, czy Zuzanka już płacze. - Pójdę tam - mówi wreszcie Maciej. - Daj spokój, dojdą ze sobą do ładu. - Pójdę tam, tato. Paweł wie, że Maciej cierpi katusze. Całymi miesiącami marzy o domu, tęskni, a kiedy wraca, czeka na niego gąszcz problemów, których nie może pojąć, bo jego życie rodzinne jest jak film, przerywany reklamami. Te reklamy to rejs po rejsie. Trudno uchwycić wątek. Paweł i Maciej idą razem. Wiedzą, że Bogna i Zuzanka są w sypialnym zakątku Baśki, widzieli je, kiedy szli do pracowni. Teraz obydwie siedzą na tapczanie, ale z daleka od siebie. Bogna ma zaczerwienione policzki, jak zawsze, kiedy jest czymś rozgniewana. Natomiast Zuzanka patrzy na nią spokojnie, wygląda, jakby krzyk Bogny jej nie dotyczył. Paweł wie, że ta mina, to spojrzenie nieobecne, świadczą o tym, że wyniosła się z realnego świata w ten drugi, zamknięty, który stworzyła dla siebie. Maciej nie ma o tym pojęcia, więc nic dziwnego, że nie może zrozumieć jej spokoju. - Dlaczego wyprowadziłaś mamę z równowagi? - warczy, stając między parawanami. - Sama się z niej wyprowadziła. 100 Przesadziła Zuzanka, zaniepokoił się Paweł. Teraz Maciej pomyśli: bezczelna smarkata, na to wygląda. - A nie pomogłaś jej przypadkiem? O co właściwie tu chodzi? Szloch, ale to nie Zuzanka, to Bogna płacze. Powinno być odwrotnie. Paweł nie bardzo wie, co ma zrobić, żeby uciszyć swoją rodzinę, nieźle zapowiadają się te święta. - Bogna, weż ty się uspokój! Zuzanko, królik wcisnął się między ścianę i toaletkę, pomóż mu wyjść. A ty, Maciej, chodź, zrobię ci drinka. Ale Maciej dziękuje za drinka. Nie podoba mu się to wszystko, dawniej zawsze lubił tu przyjeżdżać na święta, ale teraz jest jakoś inaczej. Zmieniło się, coś jest nie tak. Paweł poklepał go po ramieniu. - Chodź, oprawimy choinkę, pomożesz mi. Choinka już jest wniesiona do domu, czeka oparta o ścianę przy drzwiach, trzeba ją tylko porządnie umocować w stojaku. Maciej, idąc po nią z Pawłem, spojrzał na puste fotele przed kominkiem. Nagle dotarło do niego. Nigdy specjalnie jej nie lubił, ale nie ma Baśki, o to chodzi. Pachnie zupa grzybowa. Bogna wstawiła ją zaraz po przyjeździe. Łazanki przywiozła gotowe. I trzeba jeszcze doprawić wigilijną kapustę. - Czy możesz mi dać chustkę, Zuzanko? - Zapomniałam kupić, mam tylko strzępy. Strzępy Bogna ma własne, wyjęła z kieszeni swetra cały kłąb. Boże Narodzenie to święto zgody i wybaczania. Zuzanka chce o tym pamiętać, bo nauczyła ją tego babcia. Usiadła obok Bogny i przytuliła się do niej. - Mamo, nie gniewaj się na mnie, proszę cię, to nie moja wina, że go pokochałam. 101 - Mam nadzieję, że ci przejdzie - powiedziała Bogna gorzko. - Zbyt dużo wiem o koszmarze, który przeżyła z nim ciocia Marysia, zanim z tego wyszedł. - Jest taki miły, mamo, naprawdę. Bogna schowała strzępy chustki do kieszeni, objęła Zuzankę ramionami i przygarnęła do siebie, jak kiedyś, jak dawno nie. Była dla niej okropna, ona na pewno tak bardzo czekała, bo chciała jej się zwierzyć, a tymczasem... no, dobrze, ale dlaczego to musi być właśnie ten chłopiec? - Przepraszam, byłam dla ciebie przykra, Zuziu. - Przeproś mnie za to, co powiedziałaś o moim sercu. Przeproś mnie za to, dobrze? Jaka żałosna. - A co ja powiedziałam o twoim sercu? Zuzanka wciągnęła głęboko powietrze, i wypuściła je. Nie płakała, bo otworzyła szeroko oczy, żeby nie popłynęły z nich łzy, i to się udało. Przez chwilę mocno zagryzała dolną wargę, aż wreszcie wykrztusiła: - Że jest dla ciebie z kamienia. - Ja tak powiedziałam? -Ty. - Niemożliwe. - Dobrze - powiedziała Zuzanka. - To mi wystarczy. Bogna robiła zasmażkę, kiedy przyszła Elwira. Niosła przed sobą jakieś pakunki zawinięte w poszwę od poduszki. - Weź to ode mnie, Zuzanko, i przekaż Mikołajowi. Uważaj bardzo, bo tam jest dla ciebie coś, co łatwo może się złamać. - A ja jeszcze nie zapakowałam prezentów dla was, Zuzanka wpadnie po południu i przyniesie. - A co ty jesteś taka zapuchnięta, Bogna? Masz coś z oczami? Można to tak nazwać, zgoda. 102 - Tak, mam coś z oczami. - Zrób okłady, zioła świetlika są najlepsze. Ty sama robisz zasmażkę? Ja używam tej z pudełka. Macie zioła świetlika w domu? Zioła świetlika na problem z Zuzanka. - Ciociu, jak ty przyszłaś z tą paczką? Jest taka ciężka! - Przywiozłam na sankach. - Mogłaś poprosić Damiana. - Ubiera choinkę. Pierwszy raz nam się zdarza, że ktoś ubiera choinkę. Julian podaje mu bombki, wygląda na zadowolonego. Zuzanka postawiła worek z prezentami przy kominku. Paweł i Maciej szukali miejsca, w którym stanie w tym roku ich drzewko. Zawsze te same dyskusje, może tu, może tam, i w końcu ono ląduje pośrodku wielkiego pokoju, widoczne niemal z każdego miejsca. Zuzanka niepostrzeżenie rozwiązała wstążkę i zajrzała do poszewki, jak była mała, zawsze po wszystkich kątach szukała prezentów, teraz już nie, ale tym razem była ciekawa, czy w worku Elwiry jest jakaś paczka od Damiana dla niej. Od tego uzależniała, czy dołączy prezent dla niego do tych, które Bogna przywiozła dla Elwiry i Juliana. Kupiła Damianowi organizer, ładny, czarny. W worku od Elwiry zobaczyła jakieś drobne paczki i jedną wielką, bardzo nieforemną, spiętą szpilkami. To kwiat. Z pewnością tam jest kwiat w doniczce. Na przypiętym kartoniku zobaczyła swoje imię, napisane dużymi literami: ZUZANNA. Tylko Damian nie zdrabniał jej imienia. Usłyszała, jak dziadek zaprasza Elwirę na świąteczny obiad w pierwszy dzień świąt. Czy uzgodnił to z mamą? Czy ona będzie tego chciała, czy może powie, że wyjeżdża pierwszego dnia z samego rana? Elwira mówiła niepewnie: 103 - Sama nie wiem, jest nas teraz troje, taki kłopot... - Żaden kłopot - powiedziała Bogna. - Miejsca przy stole jest dosyć. Odepchnął ją. Doprawdy, czuł, jak ją odpycha. Obudził się wściekły na siebie, nawet przez sen nie powinien jej odpychać, zwłaszcza że jednocześnie śniły mu się chmury. Powiedziała wczoraj, że najbardziej boi się chmur, kiedy nadchodzą szare, grafitowe, skłębione i suną nisko. Powiedziała, że to ją przeraża, bo lęka się, że razem z nimi płynie po niebie koniec świata. Damian usnął przy włączonym telewizorze. Leżąc, czekał na wiadomości, ale w końcu przespał wszystkie. Z dołu dobiegał jeszcze głos Juliana, więc mógł zejść i zapytać, co się dzieje na świecie. Przy jego poduszce leżał organizer od Zuzanny. Z ulgą pomyślał, że na szczęście kupił jej prezent. Kwiat. I podjął chyba dobrą decyzję, chociaż długo wahał się między kwiatem a perfumami. Może kiedyś, przy jakiejś innej okazji, kupi jej perfumy. Nie, chyba nie, chyba nigdy nie kupi jej perfum, ojcowie kamilianie nie kupują perfum dziewczynom. A może? Czy jest w tym coś złego? Przyjdzie czas, kiedy dowie się, jak właściwie z tym jest, jeżeli nie będzie mógł kupić perfum, trudno. Wczoraj na pasterce jej tata pięknie śpiewał kolędy, jego głos słychać było zupełnie oddzielnie, reszta była tylko tłem. Paweł stał niedaleko szopki i nie mógł się powstrzymać, żeby co chwila na nią nie spoglądać. Pan Przykościelny zrobił bardzo ładne oświetlenie. Damian ze swojego miejsca widział twarz Bogny. Wyglądała na skupioną, ale zauważył, że ona też parę razy spojrzała w jego stronę. Ciekawe, ile o nim wie, ile już narozpowiadała wszystkim. O Elwirę był spokojny, wbrew pozorom ona mówiła mniej, niż wiedziała. Trochę to dziwne, 104 ale w końcu przywykł do niej, chociaż byłoby lepiej, gdyby tyle nie śpiewała. Dostała od kogoś notes ze słowami starych piosenek, więc bardzo rozszerzyła swój repertuar. Szczęśliwie, od czasu do czasu nuciła też kolędy, co było nawet miłe. Obiad u Pawła minął spokojnie i wcale nienudno, czego Damian bardzo się obawiał, ponieważ nie cierpiał długiego, świątecznego siedzenia przy stole. Maciej jednak rozbawiał wszystkich opowieściami ze swojego ostatniego rejsu. Scysja między Damianem a Elwirą miała miejsce jeszcze przed ich wyjściem z domu, kiedy Elwira przypomniała sobie, że Damian nie ma garnituru. Przecież wie, że nie mam, kotłowało się w nim, już raz przerabialiśmy tę sprawę. - A krawat? Czy masz chociaż krawat? Nie miał. Nie myślał o krawatach, kiedy pakował się, jadąc tutaj. - A białą koszulę? Nie miał. Miał niebieską. - Ale czy porządną? Tak, porządną. Julian powiedział, że znajdzie mu jakiś swój krawat pasujący do niebieskiej koszuli i do dżinsów, które, jak stwierdziła Elwira, dzięki Bogu, miał nowe. Mam nowe nie dzięki Bogu, tylko dzięki babci Marysi, myślał Damian wściekły, stojąc z Julianem obok szafy, w której szukali odpowiedniego krawata. - W tym będę wyglądać jak pajac - opierał się, kiedy Julian przykładał mu do koszuli granatowy krawat w czerwony rzucik. - No więc, proszę, znajdź sobie sam — powiedział w końcu Julian i stanął z boku. Damian pojawił się w końcu przed Elwirą w gładkim, czarnym krawacie, wybranym spośród kilkunastu wiszących po 105 wewnętrznej stronie drzwi do szafy. Elwira załamała ręce na jego widok. - Czy naprawdę nie mogłeś wybrać innego? Przecież to jest krawat, który Julian kupił sobie parę lat temu z przeznaczeniem na swoją ostatnią ziemską drogę, i nigdy go dotąd nie włożył! W takich momentach Julian szczególnie lubił swoją żonę. - Nic nie szkodzi, Elwiro, niech Damian w nim idzie, bo w końcu spóźnimy się na obiad i Bogna będzie wściekła. Damian jednak bardzo źle się poczuł w krawacie przeznaczonym na tak szczególną okoliczność, szybko rozwiązał węzeł, pieczołowicie zawiązany przez Juliana, i wrócił szukać czegoś, w czym czułby się lepiej. Wybrał szary krawat o nierównej fakturze materiału. W końcu prawie punktualnie zjawili się u Pawła. Kwiat, który kupił Zuzannie, stał już między innymi, chociaż ciągle jeszcze w doniczce ozdobionej świąteczną, karbowaną bibułką. Zuzanka była nim zachwycona. - Ricinus communis, z Etiopii. Doprawdy piękny. Dostałam go od Mikołaja. A czy tobie ten wspaniały starzec coś przyniósł? Damian opowiedział jej, jak to się odbyło. Położył pod choinką dwie paczki, dla Elwiry i Juliana. Zaskoczona tym Elwira wyjęła wtedy prezenty, które oni przygotowali dla siebie i dla niego. - Już nie pamiętam, kiedy mieliśmy pod drzewkiem jakieś upominki. Zwykle dawaliśmy je sobie z ręki do ręki. Po wigilii Julian podszedł do choinki. Najpierw zadumany stał przy niej chwilę, potem sięgnął po jedną z paczek i odczytał wyraźnie napisane imię. Podał ją Elwirze. Następny prezent był dla niego. - Dawno nie przychodził do nas prawdziwy Mikołaj, cóż, Damianie, doprawdy... - powiedział speszony i nie dokończył zdania. 106 Paczek było sporo, bo Elwira dołączyła prezenty, które przed samą wigilią przyniosła Zuzanka. Później usiedli przy choince i rozwijali kolorowe papiery. - Miło! - powiedział nagle Julian. - Bardzo miło. Wtedy Damian pomyślał, że może jego obecność tutaj wypełniła i Julianowi, i Elwirze miejsce, które dotąd uważali za puste. List Juliana do Marysi, pisany w czasie Bożego Narodzenia 1941 r. w obozie jenieckim dla oficerów polskich. Blankiet reglamentowany, biały, błyszczący, sldadany na trzy części, liniowany po wewnętrznej stronie. Na zewnętrznej wydrukowane napisy: w lewym górnym narożniku: pieczęć o treści: Gepruft, Offlag VI В Dóssel; Gebuhrenhei. Pośrodku napis: Kriegsgefangenenpost. W prawym górnym narożniku: An; Empfangsort; Strasse; Kreis; Landesteil. Poniższy adres nadawcy, odwrócony: Absender; Vor- und Zuname; Lager-Bezeichnung: Deut-schland (Allemagne) Auf diese Seite nur der Kriegsgefangene! Na tej strome pisze wyłącznie jeniec wojenny! Dnia 21 grudnia 1941 r. Droga Moja Marysiu! Z okazji Bożego Narodzenia kieruję do Ciebie mój list, bo tak się złożyło, że kiedy myślałem o bliskich mi z dawnych czasów osobach, Ty, jako druga, pojawiłaś się w mojej pamięci, więc do Ciebie zwracam się z najlepszymi życzeniami. Rodzina moja, jak wiesz, już przed wojnę rozrzucona była po świecie. A przyjaciele? Dziwno myśleć, że tak jeszcze niedawno otworzyłem przed Wami drzwi pracowni mojej cioci Płaczkowskiej! I o tym, że wkrótce potem w karnawale balowałem z Baśka po warszawskich salonach! A teraz ta głęboka samotność. Ja zajmuję się trochę malowaniem obrazków, a także utrwalam angielski, korzystając tu z umiejętności kolegi, który zna ten język równie dobrze, jak polski. Droga Marysiu, pomyśl czasami o zawsze wspominającym Ciebie mile Julianie 107 Odezwała się melodia w telefonie. Damian sięgnął po komórkę, którą trzymał pod poduszką, i sprawdził, kto dzwoni. Zuzanna. Nie przyjmę, pomyślał. I przyjął. - Wiesz, że dostałam nową Nokię od Mikołaja? - Wiem, pokazywałaś mi. - Dzwonię do ciebie, bo chcę sprawdzić, czy dobrze działa. - Chyba działa. - Spałeś? - Właściwie nie. - To spałeś czy nie spałeś? - Obudziłem się przed chwilą, ale wstałem, żeby zajrzeć do papierów mojej babci, przypomniało mi się, że coś tam mam, i postanowiłem znaleźć. - Znalazłeś? -Uhm. - Mój dziadek jest u was. - Nie wiedziałem. A ty, co robisz? - Idę spać. U nas zawsze jest problem ze spaniem, jak ktoś przyjeżdża, bo babcia i dziadek rozwalili wszystkie ściany. Podobno kiedyś mieli tu pięć pokoi i kuchnię. Ja tego nie widziałam, bo urodziłam się na gotowe. - Dlaczego to zrobili? - Chcieli mieć przestrzeń. - Jest ładnie. - Ładnie, ale spróbuj tu położyć spać cztery osoby, dwa psy, kota i królika. Dla nikogo nie ma miejsca, bo miejsce zajmuje przestrzeń. Sypiamy po kątach. Dziadek mówi, że tak musi być, bo przestrzeń jest wymagająca, ale ciocia Elwira powiedziała mi kiedyś, że wymagająca to była moja babcia. Ja też jestem wymagająca. -Ty? 108 - Wymagam od ciebie, żebyś o mnie myślał. - Ach, tak... - Myślisz o mnie czasami? - Myślę. - Mógłbyś mi kiedyś przysłać SMS-a. - Pewnie. Pewnie, że mógłbym. - Nie słyszę zachwytu w twoim głosie. - Muszę kończyć, Elwira mnie woła. - To cześć. - Cześć. Zuzanna nie mogła usłyszeć zachwytu w jego głosie, ponieważ wcale nie był zachwycony. Przeciwnie, jej telefon przygnębił go. Elwira zawołała z dołu, bo chciała wiedzieć, co ma ochotę zjeść na kolację. Zimne przekąski, bigos czy może pierogi, które zostały z wigilii. Po telefonie Zuzanny właściwie już na nic nie miał ochoty, ale poprosił o pierogi. Paweł i Julian grali w szachy. Fifka, która siedziała na stoliku obok nich, łapą przesunęła wieżę. - Mizia! - zawołała Elwira. - Mizia, psik! - Nie wyganiaj Fifki, Elwiro - sprzeciwił się Julian. - To mądra kotka, ja zostawię ten ruch, Pawle. Dom wariatów, pomyślał Damian, łapiąc się na odrobinie czułości. - Chłopcy z Manczy - powiedziała Elwira, wyjmując pierogi z lodówki. - Zawsze musicie z kimś grać, nawet kotce nie przepuścicie. Nie potraficie inaczej. Po chwili namysłu Paweł przesunął damę, roześmiał się głośno i stwierdził z zadowoleniem: - Szach-mat, Julianie. Nie trzeba było słuchać kotki. Oparł się o zagłówek fotela, jedną ręką gładził szpakowatą brodę, a palcami drugiej stukał w blat stolika. Znowu wygrał. Rozgrzane w mikrofalówce pierogi były zbyt gorące, Damian, 109 nie zamykając ust, trzymał w zębach połówkę jednego z nich. Gadatliwe zazwyczaj psy Juliana, wpatrzone w tę sztuczkę, oniemiały z zachwytu. - Czy długo zamierzacie jeszcze grać? - zapytała Elwira. - Póki życia starczy - powiedział Julian. Bogna! Nie, wydawało jej się tylko, że ktoś ją woła. Przez chwilę leżała w małej sypialence, którą zaczął już oświetlać nadchodzący ranek, i starała się zasnąć. Muszę wyłączyć myślenie, wyłączyć myślenie, powtarzała sobie. Za półokrągłym oknem, przysłoniętym kordonkowa firanką, którą kiedyś wy-dziergała szydełkiem Baśka, już szarzało. W głębi pokoju zegar stojący przy drzwiach do pracowni Pawła uderzył siedem razy. A więc to rano, nie żadna noc. Zuzanka spała na starym, rozkładanym fotelu, który kiedyś stał w tej części pracowni, w której teraz Paweł zawiesił półki ze swoją kolekcją fajek. Fotel należał wtedy do Bogny, bo dawniej właśnie tam miała swój zakątek, i nawet go lubiła. Teraz już nie. Teraz przeszkadzał jej słodkawy, aromatyczny zapach tytoni, jaki ciągle trwał w starych cybuchach, i ostry świeżego drewna, bo od niego odwykła. Zuzanka, która dawną sypialnię Baśki uważała teraz za swoją, bez gadania ustępowała ją Bognie, kiedy zdarzało im się przyjeżdżać do Pawła razem. Bogna czekała na kolejne uderzenie zegara. Barn, jedno. Kwadrans po siódmej. Zegar stał kiedyś w dworskiej jadalni, ale Bogna tylko wiedziała o tym, bo kiedy ona przyszła na świat, dom był już przerobiony. Stary, który został Baśce po ojcu, a jemu z kolei po wojnie jako resztówka, wymagał remontu. To wtedy Baśka kazała wyburzyć ściany, dobudować pracownię dla Pawła, i zaczęła żyć nowym życiem, zupełnie do poprzedniego niepodobnym. 110 Bogna żałowała teraz, że nigdy nie spróbowała przebić się przez jej skrytą naturę, bo była skryta, chociaż często ludzie mówili o niej: szalona Baśka, i mówiąc tak, uśmiechali się, bo w tym szaleństwie była serdeczna i miła. A że podjęła decyzję, aby rozwalić stare dworskie ściany, to tylko jej sprawa. Taką miała fantazję. Toaletka, którą teraz Bogna coraz wyraźniej widziała w świetle jaśniejącego dnia, zrobiona była z czereśniowego drzewa. Owalne lustro, zamocowane na specjalnych bolcach, było ruchome, na niskich szafkach Zuzanka zostawiła alabastrowe, ulubione pudełka Baśki i stojące w srebrnej, ozdobnej ramce zdjęcie Pawła. Bogna nie wiedziała, czy ktoś oprócz niej wpadł kiedyś na pomysł, żeby odchylić zaciski przytrzymujące z tyłu ściankę ramki. Zapewne nie. To chyba tylko ona, wiele lat temu, zupełnie przypadkowo, podważyła pilnikiem do paznokci małe zaczepy, żeby usunąć zebrane pod nimi drobne kłaczki kurzu. Zobaczyła wtedy, że pod zdjęciem Pawła zostało ukryte drugie, większe, tylko dokładnie złożone. W pierwszej chwili nie poznała na nim Juliana, dopiero kiedy na młodą twarz ze zdjęcia nałożyła jego rysy, sprawdziło się. Pomyślała, że niechcący odkryła jakąś tajemnicę swojej matki, ale jeszcze nie była tego pewna. Odwróciła fotografię, szukając po drugiej stronie daty, podpisu, śladu, i zrozumiała, że tak się właśnie stało. Nigdy o nic Baśki nie zapytała. Upozowane zdjęcie Juliana, format 15x21cm, czarno-białe, pożółkłe, bardzo zniszczone, z wyraźnymi zagięciami po złożeniu. Julian w mundurze wojskowym stoi oparty o poręcz krzesła. Za nim udrapowana kotara, po lewej stronie stojak z kwiatem doniczkowym, w prawym dolnym rogu nieczytelna nazwa zakładu fotograficznego. 111 Na odwrocie w górnym prawym rogu data: wrzesień, 1939 r. Sochaczew. Niżej tekst, pisany bardzo drobnymi literami: Tak teraz wyglądam, Najmilsza moja! Stacjonujemy w pobliżu Zakładu Fotograficznego, którego właściciel uparł się zrobić nam, adiutantom, zdjęcia ku chwale Ojczyzny. Basieńko! Klnę się na Boga, że wrócę do Ciebie cały i zdrowy. Czekaj na mnie, to nie potrwa długo! Całuję ręce, usta i to miejsce na szyi takie szczególne. Pewien Twojej miłości Julian Niczego o tamtej Baśce nie wiem, niczego. Bogna podciągnęła wyżej kołdrę, bo poczuła zimno idące od okna. Spoglądała na coraz wyraźniejszą w jaśniejącym pokoju ramkę ze zdjęciem Pawła. Może powinnam zniszczyć ukrytą za nim fotografię Juliana, może mama chciałaby tego. Niczego o tamtej Baśce nie wiem, wracała uparcie ta myśl. Czy to dobrze, czy źle? Źle, bo chyba lepiej układałoby się między nami, gdyby ona była bardziej otwarta, a ja bardziej dociekliwa. A tak? Odeszła, zamknięta na zawsze jak skarbiec z tajemnicą, do której nikt nie znał szyfru. Może Julian? Może on jeden znał. A Paweł? Zuzanka kaszle, pewnie przemarzła, kiedy wracali z pasterki, bo kaszle już drugi dzień. Trzeba będzie dać jej mleka z masłem i miodem. W pracowni wieje na nią od tych wielkich okien, trzeba będzie znaleźć dodatkowy koc. A o mnie, co wie Zuzanka? Nic. Ja się nie zwierzam. Bogna położyła się na wznak, zasłoniła oczy splecionymi dłońmi. Trudno wytrzymać z Zuzanka, myślała. Uparta, hu-morzasta, uciekająca od świata, który jej się nie podoba. Niczego o mnie nie wie, tak jak ja niczego nie wiedziałam o Baśce. Czy i nam nie byłoby lżej, gdybym opowiedziała Zuzance o swoich smutkach, tęsknocie, pustych dniach i trudnych 112 nocach, kiedy Maciej wypływa w długi rejs. Czasami zazdrość. Czasami strach, kiedy w lustrze widać nowe bruzdy wzdłuż ust, ciemniejące białka oczu, zmętniałe tęczówki. Co czuła Bogna, moja matka? Może tak pomyśli kiedyś Zuzanka, bo przecież nie zna jej tajemnic, o jej marzeniach nic nie wie, o klęskach nie ma pojęcia ani o zawiedzionych ambicjach, ale na pewno będzie pamiętać Bogny krzyk, kiedy nieopatrznie zwierzyła się i powiedziała jej o Damianie. To troska, znalazła dla siebie wytłumaczenie Bogna, i naciągnęła kołdrę na głowę. Tak, troska, ale to był krzyk. Barn, barn, dwa razy. Wpół do ósmej. Dziś piątek, jutro sobota. Nie, dziś sobota, wczoraj był piątek. W kuchni zaczyna się ruch, dobiegają głosy Pawła i Macieja robiących poranną kawę. Psy poszczekują pod drzwiami, chcą wyjść na dwór. Zuzanka kaszle. Nie wiadomo dlaczego, Bogna płacze. - Dobrze, bardzo chętnie, pani Ludwisiu! To ja przyniosę makiełki, bo mi została jeszcze pełniutka ładyszka, a pan Przykościelny bardzo w nich zasmakował. To do widzenia, moja kochaneńka, do miłego zobaczenia za jaką godzinkę. Odkładając komórkę, Adela odetchnęła z ulgą, bo doprawdy, czego ludzie nie wymyślą! Leży byle gdzie i dzwoni, a jeszcze jak po dzwoniące sięgnąć, to podskakuje, sznurka żadnego nie ma ani wtyczki do kontaktu, wcale nie wygląda jak prawdziwy telefon, aż strach do rąk wziąć. Prezent taki od Gwiazdora dostała. Dwie godziny Damianek siedział i uczył ją, jak ma się z tą słuchawką obchodzić, sześć ogórków kiszonych przy tym zjadł, nie licząc mu, broń Panie Boziu. To niemożliwe, żeby nasza pani Adela sama w sklepie siedziała, bez żadnego ze światem porozumienia, trzeba jej od Gwiazdora telefon sprawić. 113 Tak podobno pan z kiosku zarządził i całe osiedle, jak jeden mąż, zrzuciło się do puszki, a ksiądz proboszcz powiedział, że rachunki miesięczne na parafię mają przychodzić. Ot, rodacy mili, wiedziała, gdzie na stare lata można ciepła zaznać. A teraz pani Ludwisia Przykościelna prosi na kolację po-świąteczną. Chociaż żadnych innych gości nie będzie, ubrać się trzeba jak najlepiej. Trzy sukienki ma do wyboru, ale długo namyślać się nie potrzebuje. Włoży brązową, aksamitną, którą jej pani Elwira przyniosła, po świętej pamięci pani Basieńce. Fontazie ona miała przy paseczku, Adela je odpruła i zamiast jakiegoś fibżdziu przy szyi, kołnierzyczek koronkowy upięła. Mówiła pani Elwira, że świętej pamięci pani Basieńka to do końca lubiła się tak nosić, żeby tu jej coś wisiało, tam coś majtało, i że Nataszka po niej to ma. Do państwa Przykościelnych daleko nie jest, ale uważać trzeba, bo na chodnikach szklisto i idzie się po nich jak po lustrze, a do tego pani Adela z bliska niedowidzi, więc na jakieś drzewo łatwo może się napatoczyć. Pan doktor zaraz po Trzech Królach ma jej oczy obejrzeć, naprawdę, jakich ona ma przyjaciół na stare lata, kto by pomyifeł, że Pan Bozia tak o wszystko zadba, nawet, nie przymierzając, o ciepłe majtki, które od Gwiazdora dostała za pośrednictwem pani Elwiry. Do stołu pani Przykościelna pięknie nakryła, talerzyki w kwiatowy rzucik, kryształowa karafeczka, proszę, proszę, co za przyjęcie! Pan Przykościelny garnitur czarny nałożył, a pani Ludwisia loki na głowie upięła, chyba sztuczne, bo jak w wigilię po cukier do sklepu przyszła, to jeszcze ledwo co włosów miała na głowie. Od słowa do słowa i cały swój kazachski życiorys pani Adela znowu musiała opowiadać. Potem pan Przykościelny przed telewizorem zasiadł, a pani Ludwisia i Adela na kanapce, i zaraz ploteczki zaczęły sobie 114 zwierzać, jak to panie po kolacji mają w dobrym obyczaju. Pani Przykościelna, zanim na emeryturę poszła, była akuszerką i połowie miasta pępowinę zawiązywała, więc pewnie, że o każdym wie coś ciekawego. Na przykład pana z kiosku synowa, to znaczy żona tego Piotrusia, który się czternaście godzin pośladkami rodził, to zaraz po przyjściu na świat w ogóle nie mogła tchu złapać, żadne klapsy w tyłeczek nie pomagały, aż ją pani Ludwisia musiała za nożęta schwycić i dobrze wytrząchać, teraz w banku pracuje, ale jeszcze przed Wielkanocą się spodziewa, i co? Nikogo przy mnie może nie być, tylko pani Ludwisia, takiej ufności do mnie wtedy nabrała, opowiada pani Przykościelna. A może konfiturkę wiśniową, pani Adelo? A chętnie, poproszę, przepadam wprost za konfitiurką wiśniową. Ach, jaki to miły wieczór u państwa Przykościelnych! Czas tylko na pana Przykościelnego, musi iść, obiecał księdzu proboszczowi, że wieczorem raz jeszcze do kościoła przyjdzie, bo dziś msza święta ostatnia dopiero o ósmej, a dzwonić trzeba. - Damianek będzie księdzu służyć, więc ja, Ludwisiu, zadzwonię tylko i wrócę - powiedział. - Damianek? Czyf ja słuch tracę? - zapytała pani Adela zdumiona. - A Damianek. Dlaczegożby nie? - No, no... No, no... - A czemu to tak panią Adelę dziwi? - Czegoś mi to do Damianka nie pasuje, prawdę powiem. - Szczególnie pasuje! - zapewnił ją pan Przykościelny z głębokim przekonaniem. - On przecież do zakonu idzie, pani Adela o tym nie wie? No, nie wie, nie wie... a co z Nataszka, mój Panie Boziu? ...a co z Nataszka? 115 Elwira nie miała zwyczaju porządkowania maszynopisów Juliana, rozkładał je na biurku w sposób, który on nazywał metodycznym, a ona bałaganiarskim. Umówili się jednak raz na zawsze, że papiery Juliana są nietykalne, Elwira więc, co najwyżej, omiatała je wzrokiem, zerkając przy okazji, ile stron tłumaczenia Julian ma już za sobą. Tego ranka, kiedy wietrzyła jego gabinet, bo tylko rześkie, mroźne powietrze było jej zdaniem źródłem zdrowia, zamykając okno, spojrzała na biurko Juliana i zobaczyła leżący na nim arkusz papieru, w całości pokryty dość dziwnym rysunkiem, którego w pierwszej chwili nie zrozumiała. Dopiero kiedy przyjrzała mu się dokładnie, zorientowała się, że to jest plan mieszkania, jakiego ona z całą pewnością nie znała. Zaznaczone jednak drzwi i okna wykluczały pomyłkę, to był plan mieszkania. Długi korytarz, dwa pokoje w amfiladzie, dwa z oddzielnym wejściem, w sporym pomieszczeniu zaznaczony piec kuchenny, obok drzwi do spiżarni, takiej jakie zwykle bywały w starych, miejskich kamienicach. Arkusz papieru, na którym Julian narysował niezrozumiały dla Elwiry plan, niewątpliwie pochodził z leżącej obok ryzy, a więc robił to niedawno. Elwira przyglądała się uważnie, ciągle jednak nie potrafiła dopasować szkicu do żadnego ze znanych jej mieszkań. - Cóż to jest, Julianie? - zapytała, kiedy wszedł do gabinetu. - O czym mówisz? Zdziwiony spojrzał na niezbyt starannie zrobiony szkic. - Ach, to! To jest, moja droga, mieszkanie mojej ciotki, w którym bywałem przed wojną. - I co? Tak ci się raptem przypomniało? - Grzebałem w pamięci - odparł wymijająco. - Czy dogrzebałeś się w niej czegoś ciekawego? 116 Julian, idąc w stronę biurka, zatrzymał się przy Elwirze, przytulił ją do siebie i pogładził po głowie. - Pamięć starego człowieka jest zawsze niezwykle interesująca - powiedział łagodnie. Elwira sięgnęła po arkusz ze szkicem mieszkania, oddaliła go od siebie na długość ręki i patrzyła. - Kim była dla ciebie ta ciotka? - Krawcową, Elwiro. - Krawcową była? Dla ciebie? - Ach, nie! Dla mnie krawcowa była ciotką. Elwira zmartwiła się, zdarzało się, że Julian mówił rzeczy zupełnie pozbawione sensu. W wywietrzonym pokoju zrobiło się chłodno, więc kiedy usiadł przy biurku, Elwira zarzuciła mu na ramiona ciepły bezrękawnik z owczej wełny, w którego uzdrowicielską moc święcie wierzyła. Zaklekotały cicho klawisze starej maszyny do pisania, której Julian uparcie używał, chociaż coraz częściej zaglądał do pokoju Damiana, żeby wypróbować działanie laptopa. Elwira usiłowała włożyć odkurzacz do schowka w przedpokoju, kiedy otworzyły się drzwi wejściowe i do domu wrócił zmarznięty Damian. - Jest wściekłe zimno, a odgarnianie śniegu, kiedy bez przerwy pada, wydaje mi się zajęciem zupełnie pozbawionym sensu. - Ale odgarnąłeś? - Odgarnąłem. - Więc masz plus u Pana Boga. - Jest pani pewna, że Bóg stawia plusy za tak durną robotę? - Jestem pewna. Dlaczego się nie rozbierasz? - Dzwoniła Zuzanna. Kaszle, nie może wychodzić, prosiła, żeby jej przynieść coś do czytania. 117 - Będziesz miał zatem drugi plus na górze. - Bardzo wątpię. Rzeczywiście wątpił, bo wbrew sobie zbyt się ucieszył, że znowu zobaczy Zuzannę. - Chciałbym zanieść jej Carrolla, powinienem zapytać pana Juliana, czy mogę, ale nie chciałbym przeszkodzić, słyszę, że już pracuje. - Na pewno możesz. Odkąd tu mieszkam, między tymi dwoma domami zawsze wszystko wędrowało i wędruje nadal, począwszy od damskich pantofli kiedyś, skończywszy na włosz-czyźnie do rosołu teraz. Damian, ciągle nie zdejmując kurtki, oparł się o drzwi i patrzył, jak Elwira walczy z długim, gumowym wężem odkurzacza. Zamiast jej pomóc, stał i zastanawiał się, czy wie, od kiedy Elwira mieszka w tym domu. Nie wiedział. Miał wrażenie, że od zawsze, ale przecież nie mogła tu mieszkać od zawsze, skoro urodziła się w Warszawie, o czym wspominała, i jeżeli zaraz po wojnie zdała tam maturę. Nie pamiętał, żeby babcia opowiadała mu kiedyś, jakim cudem Elwira znalazła się tutaj. Teraz miał okazję, żeby o to zapytać. - Czy pani dawno tu mieszka? - Dawno. Ten wąż mnie zabije, Damianie, nie mógłbyś mi pomóc? Pomógł, ruszył się wreszcie. Okręcił wężem odkurzacz, wepchnął go do schowka i zamknął zaczep haczyka. Haczyk też ma swoje lata, pomyślał, jak wszystko tutaj. Elwira zaczęła układać porozrzucane na półce czapki i rękawiczki. - Dawno mieszkam, wieki całe - powiedziała. - Kiedyś dom należał do ojca Baśki, była tu dworska oficyna. Pewnie nie wiesz, co to jest dworska oficyna? - zapytała z powątpiewaniem. Wiedział, mniej więcej. 118 - No właśnie. Zajmował ją Baśki stryj z rodziną, a kiedy w końcu zabrali się stąd, ojcu Baśki po reformie został dwór, kawałek ogrodu i ta pusta oficyna, resztę diabli wzięli. Postanowił ją sprzedać, na co mu była? Mój ojciec kupił, za psi pieniądz zresztą. No i takeśmy się z panną Basieńką poznały! - Elwira powiedziała to ostatnie zdanie śpiewnym, teatralnym tonem. Starannie wyrównała brzegi czerwonej czapki, palcami roztrzepała pompon, później położyła ją na półce i przyklepała. - Tę czapkę to mi Baśka zrobiła szydełkiem. Spruła stary sweter, ciach-mach i czapka. Bardzo zręczna była w palcach. Te ładne firanki u nich w domu to też sama robiła. Z kordonku. Klęła przy tym jak szewc, bo jej się ciągle nitka z motka za bardzo wywlekała. Popatrzyła na Damiana i nagle, jakby to dopiero teraz do niej dotarło, powiedziała zdumiona: - A wiesz ty co, Damianie? Twoja babcia i ja we dwie świadkowałyśmy Baśce na ślubie. Nie przyznał się, że wie o tym, że może jej nawet pokazać miejsce przy ołtarzu, w którym stały ich klęczniki. - Nie uwierzysz, ale Baśka była ubrana w twojej babci kremowy kostium, obszyty białym futerkiem, bardzo elegancki, chociaż, jak pamiętam, trochę na Baśkę przykusy, bo Marysia ciut niższa była od niej. - A wesele gdzie urządzali? - Wesele? O weselu wtedy nie myślała. Znowu sięgnęła po swoją czerwoną czapkę, znowu wyciągała jej brzegi i strzepywała pompon. - Dlaczego? Elwira najpierw milczała, potem cisnęła czapkę na półkę i powiedziała krótko: - Baśka była w żałobie. Damian nie zapytał po kim. 119 Po prostu nie znosiła tego. Gorące mleko z masłem i miodem. Zawsze spotykało ją to nieszczęście, kiedy była zaziębiona. I chociaż wszyscy brali porządne leki, antybiotyki albo różne tam aspiryny, to Zuzanka nie, ona zawsze musiała być leczona gorącym mlekiem z masłem i miodem, jak wiejska dziewka za Króla Ćwieczka. Nie zgodziła się na żadne leżenie w łóżku. Zgoda, ciepły sweter, rajstopy, a na nie jeszcze czarne legginsy. Właśnie wkładała grube pomarańczowe skarpetki, które tego dnia zamierzała nosić zamiast kapci, i zastanawiała się, czy ich jadowity kolor nie gryzie się za bardzo z fioletem swetra, kiedy stwierdziła, że i tak już wszystko przepadło, bo usłyszała symboliczne stukanie do drzwi i wszedł Damian. Pomarańczowe skarpetki gryzły się z fioletem okropnie, więc Zuzanki nie dziwiło, że nie mógł oderwać od nich wzroku. - Masz zdumiewające skarpetki - powiedział wreszcie. - Kolor mają z piekła rodem, ale są bardzo ciepłe. Moja babcia zrobiła je szydełkiem. Masę rzeczy zrobiła Baśka szydełkiem. - Czerwona czapka Elwiry to też jej dzieło - powiedział. - Wiem. Babcia czasami kupowała zupełnie porządne swetry tylko po to, żeby je spruć i zrobić z nich coś zupełnie innego, na przykład skarpetki, które w tym samym sklepie można było kupić o połowę taniej niż sweter. Babcia po prostu chętnie pruła. Może to była jakaś forma obrony, bo życie nie podobało jej się tak samo jak mnie. Tylko że ona rozwalała ściany, pruła swetry, przesadzała drzewa albo tworzyła różne potrawy. Na przykład gotowaną rzodkiewkę zapiekaną w cieście, a ja nic. Siedzę i pozwalam, żeby mnie życie głupio niosło, albo wymyślam sobie inne, takie, do którego nikomu nie wolno wścibiać nosa, rozumiesz? 120 Skarpetki były za długie, więc mówiąc, składała je przy kostkach w szerokie mankiety. - Ja nie wścibiam. - Nie, ty nie. Może szkoda, bo czasami właśnie ciebie chętnie zaprosiłabym do niego na malinową herbatę. - A tam przypadkiem nie dają mleka z masłem i miodem? - Coś ty, tam dają wyłącznie malinową herbatę. Więc co? Wpadniesz? Co powiedzieć? Dziękuję, ale nie mam czasu? Chętnie, ale nie dam rady? Niestety nie mogę, chociaż bardzo chciałbym zdjąć ci z nóg te za grube i za pomarańczowe skarpetki, żeby w końcu zobaczyć twoje bose stopy. - Musi nam wystarczyć to, co mamy - powiedział. Spochmurniała. - To znaczy mleko z masłem i miodem? - zapytała zaczepnie. - Mniej więcej. I jeszcze gotowane rzodkiewki zapiekane w cieście. Sięgnęła po książkę, którą Damian przyniósł. Białe jabłka, Carrolla. Otworzyła ją. - Dobre? - Dobre. Udawała, że przegląda, ale nawet nie patrzyła na treść, było jej głupio. Zaprosiła Damiana do swojego życia na malinową herbatę, a on odmówił. Mam za swoje, najlepiej zamknąć życie na cztery spusty i nikogo do niego nie wpuszczać, nikogo nie zapraszać. - I przyjaźń - powiedział po chwili. Więc powtórzyła sobie: mleko z masłem i miodem, rzodkiewki zapiekane w cieście i przyjaźń. Wspaniałe menu. - Wspaniałe menu. 121 Podciągnęła nogi i wtuliła się między poduszki fotela. Damian ciągle wpatrywał się w jej pomarańczowe skarpetki, pewnie myślał, że trzeba mieć zupełnie źle w głowie, żeby coś takiego nosić. - Żebyś wiedział, że to są moje ulubione skarpetki - powiedziała na wszelki wypadek. - Miałem kiedyś kurtkę w tym samym kolorze. Wszyscy mi mówili, że wyglądam w niej jak pajac, a ja uważałem, i uważam do tej pory, że była najlepszym ciuchem, jaki kiedykolwiek miałem. - Wszyscy ci mówili, to znaczy kto ci mówił? - Wszyscy, zwłaszcza babcia Marysia. - Ciągle jeszcze masz tę kurtkę? Zawahał się. - Nie. Prawdę mówiąc, sprzedałem ją, kiedy byłem na głodzie, wtedy wszystko jest obojętne. Myślisz tylko o tym, jak zdobyć forsę, ale przecież ty tego nigdy nie zrozumiesz, bo jesteś małą, grzeczną dziewczynką. Uśmiechnął się do niej, a ona czekała, żeby powiedział więcej. - Na bazarze kupił ją jakiś umorusany facet i od razu włożył na siebie. Miałem już forsę w garści, a jednak chciało mi się płakać, kiedy widziałem moją kurtkę odchodzącą beze mnie. Położył rękę na jej nodze i otoczył palcami w tym najszczup-lejszym miejscu, nad kostką, powyżej szerokiego mankietu skarpetki. Zuzanka zamknęła oczy. Zobaczyła Damiana w powyciąganym swetrze, w za luźnych spodniach, nieruchomo stojącego wśród tłumu na bazarze i patrzącego, jak za rzędem straganów odchodzi od niego pomarańczowa kurtka. Było tak cicho między nimi, że słyszeli daleki trzask drewna płonącego w rozpalonym kominku. 122 Przypomniałam sobie, że wśród przeróżnych papierów i dokumentów w archiwaliach mojej stryjenki widziałam mały świstek, który kiedyś mnie rozśmieszył. Znalazłam więc ozdobną teczkę zapinaną na metalowy zatrzask, z moim imieniem na białej naklejce. Schowane tam było wszystko, co z nie znanych mi powodów stryjenka uważała za ważne dla siebie, a czego i ja nie mogłam jakoś zniszczyć, skoro nie zniszczyła tego sama stryjenka. Przekładając stare zdjęcia, świadectwa, kartki i liściki, szybko trafiłam na to, czego szukałam. Kartka wyrwana z zeszytu w kratkę, z przyciętymi skośnie narożnikami, zapisana małymi, imitującymi druk literami. Wzdłuż lewego brzegu ozdobiona stylizowaną gałązką. W górze kartki, podkreślony czerwoną kredką, tytuł: PRZEPIS BARBARY NA RZODKIEWKI ZAPIEKANE W CIEŚCIE, SZCZEGÓLNIE PRZYDATNY NA ŻYCIOWE AMBARASY. Niżej następujący tekst: Bierzesz rzodkiewek dorodnych pęczek, oddzielasz liście, łodyżki i te ogonki, które stercza na czubku każdej. Obierasz cieniutko i wrzucasz do wrzątku, w którym gotujesz je minut piętnaście. W tym czasie przygotowujesz ciasto jak na lane kluski, może odrobinę gęściejsze, ale bez przesady. Na patelni rozgrzewasz tłuszcz, uważając, żeby się nie przypalił w czasie, kiedy Ty będziesz zajęta wylewaniem rzodkiewek z garnka na sitko. Przestudź je zimną wodą, wrzuć do lanego ciasta, zamieszaj i na patelnię! Smaż pod przykryciem, a kiedy zobaczysz, że placek zrumienił się od spodu, zręcznym ruchem odwróć go na lewą stronę, to znaczy przenicuj, jak by powiedziała ciotka Juliana, pani Płaczkowska, w swojej pracowni krawieckiej. Placek, ozdobiony drobno posiekanym koperkiem, wyłóż na talerz i następnie podaj mężowi, o ile jakiegoś masz. Sama nie jedz, szkodzi. Przepis ten zaletę ma taką, że wszystkie wspomniane tu czynności łagodzą proces myślenia o tym, co kiedyś było, co teraz jest, oraz tego najgorszego, czego się swoim zwyczajem, proroczo, spodziewasz. Jeżeli męża masz dobrego, zje ten 123 placek bez gadania i jeszcze powie: dziękuje, było pyszne, dziecinko! Albo: moja droga, a cóż to za wspaniałe danie! Ponieważ w tym czasie, kiedy w kuchni zwierzałaś się rzodkiewkom, udało ci się odzyskać równowagę psychiczna, z pewnością będziesz mogła ze swoim mężem wytrzymywać dalej, łagodnie i szczęśliwie. Czy wiesz, co robiła Ofelia, kiedy była, nazwijmy to: w złym nastroju? Błąkała się, biedactwo, po zamku w Elsynorze i śpiewała trochę niedorzeczne piosenki. O mnie się nie martw, skarbie, ponieważ ja właśnie idę po rzodkiewki. Baśka Zapewne jesteś ciekawa, czego to najgorszego, obecnie, spodziewam się proroczo? Otóż, moja kochana, znowu odwiedził nas Julian, wydaje mi się, że moja zaprzyjaźniona sąsiadka Elwira i on, ach...! Baśka grudzień, 1949 r. Schowałam tę kartkę do teczki, którą mi powierzyła stryjenka. Przepis szczególnie przydatny na życiowe ambarasy. Postaram się zapamiętać, że mam go między papierami stryjenki, bo nigdy nie wiadomo, kiedy może mi się przydać, a przecież zawsze lepiej pójść do warzywniaka i kupić rzodkiewki, niż błąkać się po Elsynorze i podśpiewywać. Niezależnie od przyczyny. Sylwestra wszyscy mieli spędzić u Julianów. Elwira szykowała uroczystą kolację na siódmą, ale o piątej po południu zaczęła nakrywać do stołu. Poprosiła też Damiana, żeby zawiesił w jadalni kilka balonów i serpentyny, które kupiła poprzedniego dnia. Pan z kiosku przyglądał się cierpliwie, kiedy przewracała mu w pudełku kolorowe rolki, chociaż wiedział, że wszystkie one są takie same. Elwira jednak, w czerwonej czapce z pomponem i z zaróżowionymi od mrozu policzkami, wyglądała na tak przejętą, że patrzenie na nią było dla pana z kiosku ogromną przyjemnością. 124 W tym roku Elwira miała przed Sylwestrem inny nastrój niż ten, który miewała w ostatnich latach. Może właśnie dlatego serpentyny wydały jej się nagle tak samo ważne, jak w tych odległych czasach, kiedy Baśkę, Marysię i ją ogarniało przed sylwestrowym wieczorem karnawałowe szaleństwo. Ubierały się wtedy fantazyjnie i tańczyły w kolorowych kapelusikach przypiętych do wymyślnych fryzur. Śmiały się z byle czego, zwłaszcza po północy, kiedy już było jasne, że każda z nich wypiła po tym jednym kieliszku szampana za dużo. Lubiły zapraszać na powitanie Nowego Roku gości z miasta, jednak teraz, szykując stół, Elwira wolała o tym nie myśleć. Matematyka sylwestrowych wieczorów z czasem stała się dla niej zbyt smutna. Marysia już od dawna nie przyjeżdżała na zwariowane, wspólne zabawy, a bo to za zimno, a bo za daleko, a to nie zostawi kanarka, a to ma u siebie wnuka, ale zawsze dzwoniła po północy. W tym roku nie zadzwoni. Wyjmując z kredensu serwis, Elwira śpiewała: ..Bóg się rodzi, moc truchleje..., wyciągając wszystkie samogłoski aż po sam sufit Damianowego poddasza. Siedem osób usiądzie przy stole. Cztery psy, dwa koty i królik będą się plątać pod nogami. No i dobrze, chociaż Mizia nie przepada za kotką Pawła, która, nie wiadomo dlaczego, ma na imię Kocica. ...Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi, wstańcie, pasterze... Elwira polubiła królika Zuzanki, chce nawet kupić podobnego Damianowi na imieniny, nie wie tylko, kiedy on je obchodzi. Trzeba się o to dowiedzieć. Julian w pierwszej chwili będzie kręcił nosem, ale później przywyknie do królika, zupełnie jak do Damiana. ...lulajże, lulaj! A ty go, matulu, do snu utulaj... żeby tylko Damianowi w szkole jakoś poszło, Boże święty, żeby!... siedem płaskich dużych, siedem średnich, dwa półmiski duże, jeden mały, dwie salaterki, miseczki na marynaty... 125 - Co ty chciałeś, Juleczku? Dopiero teraz zauważyła, że Julian wszedł do pokoju. Stanął przy stole, spojrzał, poprawił bombkę w leżącym tam świątecznym stroiku. - Niczego nie chciałem. Usłyszałem, że śpiewasz Lulajże, Jezuniu, bardzo to lubię, Elwiro. - Uważam, że moglibyśmy kupić Damianowi królika na imieniny - powiedziała, jakby to było dalszym ciągiem kolędy. - Dobry pomysł. - Prawda? Nie wiadomo tylko, kiedy je obchodzi. Julian też tego nie wiedział. O Damianie wiem dużo, i nic, pomyślał. Wiem, że wyciągnięto go z nieszczęścia, że stracił jedyną bliską mu osobę, którą sam zajmował się do ostatka, i dla mnie to jest dużo, ale nie wiem, kiedy ma imieniny, co może dla niego znaczy, że nie wiem nic. Smutne. - Trzeba kupić królika, nie czekając na datę - powiedział. - Masz rację, trzeba. Zaraz po Nowym Roku pojadę do nowego sklepu ZOO, który otworzyli przy kinie. Tam na pewno mają króliki. - Potrzebna będzie klatka. - Klatki u nich widziałam. Myślisz, żeby kupić białego czy szarego? - Zobaczymy. Z talerzami w ręku, Elwira znieruchomiała, patrzyła na Juliana z niedowierzaniem. - To ty pojedziesz ze mną? - Wybiorę się. Myślę, że lepiej kupić szarego. - Cicho... - powiedziała Elwira. - Damian idzie. Wszedł do pokoju, z dużą foliową torbą na śmiecie w ręku. Rozejrzał się. 126 - Nic tu nie ma do wyrzucenia? Z kuchni zabrałem wszystko, co pani naszykowała, z wyjątkiem tego noża z czerwonym trzonkiem, który pozwoliłem sobie wyjąć z wiadra. - Widocznie sam wpadł, ale dobrze, że go zauważyłeś, Damianie, to mój ulubiony nóż. Nie, tu niczego nie ma. A ty masz u siebie jakieś śmiecie, Julianie? - Przecież uważasz, że ja mam u siebie wyłącznie śmiecie. - Bo tak jest, ale czy masz jakieś śmiecie, z którymi mógłbyś się rozstać? - Mam. Zapraszam cię, Damianie. Poszedł do swojego pokoju, a Damian ruszył za nim, z torbą wypełnioną do połowy. - Elwira przesadza, traktując mój pokój jak zbiorowisko śmieci - powiedział, wyraźnie urażony. Wrzucił Damianowi do torby wyschniętą torebkę po zaparzonej herbacie, która leżała na brzegu spodka, i zmiętą bibułkową serwetkę. Przedarł dwa arkusze papieru maszynowego, zgniótł je, pokręcił głową. - To plon mojej wczorajszej pracy - wyznał niechętnie. - Miałem zły dzień. Włóż coś na siebie, jak będziesz szedł ze śmieciami, idzie mróz. Powiedz mi, Damianie... Wrzucił jeszcze do torby dwa zużyte wkłady z długopisów i puste pudełko po spinaczach. - Powiedz mi, Damianie - powtórzył. - Co jest z prawdy w tym, że chcesz się w przyszłości zajmować utylizacją śmieci? Podobno masz takie plany. Damian uniósł torbę, której brzegi już związał od góry, i roześmiał się. - Nie takie śmiecie miałem na myśli, ale to prawda, że chciałbym jakoś pomagać w porządkowaniu świata. - Masz konkretny plan? 127 Damian zawahał się. Jego zamierzenia były tak bardzo osobiste, że mówienie o nich wydawało mu się niemożliwe. - Być może... - Być może, to znaczy, co masz zamiar robić? - Być może wybiorę życie zakonne. - A poważnie? - Poważnie. Może wyrzucimy jeszcze te łupiny po orzechach? - Tak, możemy wyrzucić. Damian rozluźnił wiązanie torby i wsypał do niej łupiny. Rozejrzał się po pokoju, spojrzał na biurko. - To wszystko? - zapytał. - Według mnie wszystko, jedynie Elwira odkryłaby w tym pokoju więcej śmieci, ale wtedy, mój drogi, musiałbyś przyjechać tutaj ciężarówką ze Spółdzielni Mleczarskiej POELO. Kiedy Damian wyszedł, Julian zbliżył się do okna i uchylił zaciągniętą już zasłonę. W świetle ogrodowej latarni zobaczył, jak on biegnie wąską dróżką, wydeptaną w śniegu, w stronę pojemników na śmiecie. Bez kurtki, oczywiście. Wybiorę życie zakonne, powiedział. Czy to miał być żart? Wybierze życie zakonne. A jeżeli nie żartował? Julian usiadł w fotelu, jednak nie przysunął się do biurka, bo to już nie była pora na pracę ani na czytanie, niedługo będzie musiał przebrać się i czekać na gości. Słuchał brzęku sztućców, które w sąsiednim pokoju Elwira wyjmowała z szuflady. Kuchenna orkiestra na sześć łyżek, pięć widelców i nóż, mówiła o tym dźwięku Baśka. Bogna zadzwoniła piętnaście po szóstej, właśnie w tej chwili, w której Elwira odwracała kaczkę w piekarniku. Kaczka nadziewana jabłkami to była specjalność jej domu, o którą dopominano się zawsze, kiedy zapraszała do siebie gości na obiad lub na gorącą kolację. W tym roku Maciej rozprawiał o niej 128 nawet w czasie świąt. Sylwestrowa kaczka cioci Elwiry płynęła obok mnie, kiedy latem tego roku mijaliśmy Gibraltar, mówił, ciągnęła za sobą długi sznur pieczonych jabłek, które wyglądały jak małe kaczęta. Bogna zadzwoniła piętnaście po szóstej i powiedziała, że mowy nie ma. - Mowy nie ma, ciociu! Zuzanka ma trzydzieści osiem i dwie kreski. Maciej mówi, że można ją zapatulić i przerzucić do was, ale rozumiesz, że to jest bez sensu, a ona przecież nie może zostać tu sama. Tak, Elwira rozumiała, że to jest bez sensu, rozumiała też, że Zuzanka nie może zostać sama. Mowy nie ma, Bogna ma rację. Nie zastanawiała się długo. - Nakrywaj do stołu! Kaczka będzie gotowa za trzy kwadranse, przełożę ją z brytfanki do garnka, u ciebie z garnka do brytfanki, ale już teraz włącz piekarnik na dwieście. Wszystko przyniesiemy, i śledzie, i jajka faszerowane, i sałatkę jarzynową, i wędlinę, i marynaty. I ciasto. I szampana. Nawet mazurki przyniesiemy, bo przecież pomyliłam święta i zrobiłam mazurki na wigilię. Sprawdź koniecznie, czy masz dosyć kieliszków do szampana, bo one tłuką się przy zmywaniu i zawsze jest ich za mało, jeżeli nie masz siedmiu, zadzwoń, bo coś mi się wydaje, że u mnie są jakieś kieliszki Pawła. Parę minut po siódmej będziemy u was. Nic się nie martw, Bogna! Do północy jeszcze daleko. Zuzance daj mleka z masłem i miodem, najlepiej wrzuć jej do tego jeszcze trochę czosnku. Damian zdejmował serpentyny i wypuszczał powietrze z balonów. Elwira zawijała wędlinę w folię aluminiową i przekładała sałatkę do zamykanych pojemników. Julian, ubrany już w ciemny garnitur, upychał w słoiku śledzie. Przyrumieniona kaczka dochodziła w piekarniku. Potem Elwira poprosiła Damiana, 129 żeby przymocował do sanek duży wiklinowy kosz. Zastanawiał go spokój i sprawność, z którymi ona i Julian robili to wszystko. - Tłumaczyłam ci kiedyś! - przypomniała mu Elwira. - Jednak najwyraźniej o tym zapomniałeś. Między naszymi domami zawsze wszystko wędrowało i wędruje, więc jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Bądź tak dobry i wrzuć moje pantofle do koszyczka z marynatami, i pamiętaj, że one tam są. To zresztą pantofle Bogny, które ona zostawiła u nas, więc zaczęłam je nosić, czasami Bogna pożycza sobie ode mnie, ale zawsze oddaje. Często myślę, że kiedy po naszym najdłuższym życiu Zuzanka i ty zaczniecie się tu rządzić, może w tych domach niewiele się zmieni. Czy możesz zajrzeć do kaczki, Julianie, bardzo cię proszę, bo na śmierć zapomniałam, że mam jeszcze do zapakowania pasztet. Tak naprawdę, Julian wolał zajrzeć do kaczki, niż myśleć o tym, co się stanie, kiedy Elwira dowie się o planach Damiana. Z pewnością będzie się zamartwiać: a jeśli ktoś przybiegnie, żeby pożyczyć angielskiego ziela, a tu dom pusty? Kto komu odda parasolkę, zabierze rękawiczki, kto kogo zaprosi na świąteczny obiad albo na sylwestrowego szampana? Kto z kim pójdzie wąwozem na wiosenny spacer, a jesienią pożegna odlatujące bociany? Czy smugi wysokich, szarych dymów nad dachami dwóch domów już nie będą wizytówkami naszych rozpalonych kominków? Na stare lata, pomyślał Julian, nie Elwira, tylko ja robię się sentymentalny, niedobrze, moja kaczko. O siódmej Damian ciągnął już sanki ścieżką przez zagajnik, Elwira dreptała obok, przytrzymując pałąk koszyka. Julian szedł za nimi, chowając pod kurtką przestraszoną Fifkę, a uszczęśliwione psy biegły między drzewami, poszczekując. Rok temu było zupełnie inaczej, myślał Damian. Rok temu nawet nie przyszłoby mu do głowy, że następny sylwestrowy wieczór 130 spędzi na leśnej ścieżce przysypanej śniegiem, ciągnąc na sankach kaczkę z jabłkami, słuchając wesołego szczekania psów i rozpaczliwego pomiaukiwania kotki, po to, żeby o północy wysłuchać dwunastu uderzeń starego dworskiego zegara. Smutek i tęsknota przywędrowały mu do gardła, trudno. Maciej stał w drzwiach, z rozpostartymi szeroko ramionami, za jego plecami Bogna wymachiwała kuchenną ścierką. Wciągnęli sanki do sieni, Elwira i Bogna zajęły się opróżnianiem obydwóch koszy, dużego i małego. Cztery ujadające psy zaczęły powitalną gonitwę, którą Paweł bezskutecznie usiłował opanować. Kotka wrzeszczała, wczepiona w kurtkę Juliana. Zuzanka siedziała w fotelu przy kominku, zapatulona po samą brodę grubym kocem w kratę, spod niego, tuż przy jej twarzy, sterczały malutkie uszy królika. Włosy miała znowu ściągnięte na czubku głowy w roztrzepaną palmę. Bogna zakryła ją kocem bardzo dokładnie, ale jedna stopa w grubej białej skarpetce była na zewnątrz. Damian zauważył to od razu. - No i popatrz, jak ja wyglądam! -powiedziała schrypniętym głosem, kiedy zbliżył się do niej. - Tylko mnie nie całuj, proszę, bo ja na pewno jestem okropnie zaraźliwa. Nie miał zamiaru jej całować, chociaż nad jej głową prowokacyjnie zwisała jemioła przymocowana do sufitowej belki. - Nie całuj mnie! - powtórzyła. - Odłożymy to na później, dobrze? Nie umiem sobie poradzić, zupełnie nie potrafię, nie wiem nawet, jak się do tego zabrać, myślał, głaszcząc małe, sztywne uszy królika. Jak można odłożyć na później całowanie Zuzanny, jeżeli w ogóle jej się całować nie powinno? Spojrzał na zapuchnięty od kataru nos, załzawione oczy i spękane gorączką usta. Myślał, że przejdzie mu na to ochota, ale nie przeszła. Nie powiedział jednak: dobrze, odłożymy to na później. Uśmiechnął się tylko. 131 Natomiast Paweł, Julian i Maciej głośno zaśmiewali się z czegoś w pracowni. Damian dobrze wiedział, że Julian, oprócz oficjalnie przyniesionego szampana, przemycił tu, bez wiedzy Elwiry, sporą płaską butelkę swojej ulubionej wiśniowej nalewki, która zapewne była teraz przyczyną ich dobrego humoru. Damian stanął na krześle i zaczął rozwieszać pod sufitem przyniesione z domu serpentyny i na nowo nadmuchane balony, kiedy Elwira i Bogna przyszły z talerzem pełnym orzechów. - Za pół godziny będzie kolacja! - uprzedziła Elwira. Pan z kiosku siedział w domu sam, bardzo obrażony na swojego syna Piotrusia i na synową Dziunię. Dziunia wróciła właśnie ze szpitala po urodzeniu Helusi. Helusia była pierwszą wnuczką pana z kiosku, więc chyba nikogo nie powinno dziwić, że aż się palił, aby Helusię zobaczyć jak najszybciej. Dziunia jednak, poparta przez tego bezczelnego, zdaniem pana z kiosku, Piotrusia, powiedziała, że owszem, tak, ale dopiero może to nastąpić za trzy dni. Trzy dni czekać na zobaczenie pierwszej w życiu człowieka wnuczki? No, nie! W takim razie pan z kiosku może w ogóle swojej wnuczki nie oglądać, tak powiedział Piotrusiowi przez telefon, w którym zresztą słychać było cichutkie kwilenie, rozdzierające serce pana z kiosku w drobne strzępy. Helusia z pewnością przestałaby płakać, gdyby tylko pozwolono dziadziusiowi wziąć tę kruszynę w ramiona, chodzić z nią po pokoju, lulać, śpiewać do uszka kołysanki, całować z całą pewnością słodkie paluszki. Pani Adela podzielała rozżalenie pana z kiosku i była naprawdę szczerze wzburzona bezwzględnością Piotrusia i Dziuni, zwłaszcza że, jak się dowiedziała od pani Przykościelnej, biedna Helusia nie miała nawet puchowego becika, tylko cała rozgrzebana leżała w łóżeczku na gołym materacu. Wszystko to 132 było przyczyną, dla której pani Adela postanowiła wziąć do ręki swoją niesłychanie denerwującą słuchawkę i, tak jak to ją Damianek nauczył, wywołać w spisie telefonów numer pana z kiosku. Domyślała się, że zapewne on, obrażony i dotknięty, siedzi teraz sam w domu i oczekuje nadejścia Nowego Roku, który zaczynał mu się fatalnie. I tak właśnie było. - Dzień dobry, panie pośle! Witam pana! - przyjął uprzejmie jej telefon pan z kiosku. Pani Adela bardzo się zlękła, bo przecież w swoim przekonaniu nie była żadnym panem posłem, tylko panią Adelą ze sklepu spożywczego. Dopiero po chwili okazało się, że pan z kiosku źle odczytał na ekraniku słuchawki imię pani Adeli i sądził, że dzwoni do niego pan poseł Ademik, dla którego miał zaprenumerować zeszyty o hodowli ptaków domowych. Wszystko wyjaśniło się dzięki dociekliwości pana z kiosku, który z radością przyjął zaproszenie pani Adeli, aby spędzić u niej sylwestrowy wieczór. Pani Adela otworzyła mu drzwi bardzo zatroskana. - Panie Lucjanie! Nigdy pan w to nie uwierzy! - Ależ uwierzę, pani Adelo! - zapewnił ją w ciemno. - Podczas gdy rozmawialiśmy przez telefon, to przypsła mi się pieczeń do patelni! A miałam taką najszczerszą wolę przyjąć pana Lucjana gorącym daniem, bo przemyśliwałam, że on zjadłby z ochotą pieczeń ze zdrowej krowy oraz kluseczki mojej własnej, domowej roboty! - A jakże, pani Adelo! A jakże! Nic się jednakowoż nie stanie, jeżeli zechce pani poczęstować nas tylko szampanem. I tu wyjął z kieszeni płaszcza pękatą butelkę z szyjką okręconą sreberkiem i misternie zabezpieczoną metalowym drucikiem, którą dwa dni temu osobiście zakupił w sklepie pani Adeli. 133 Mile mijał im czas na wspominaniu dawnych lat, chociaż nie zawsze były dobre zarówno dla niej, jak i dla niego. - Och, moja Adelo! - wyznał w pewnej chwili pan z kiosku, sięgając po dłoń Adeli, którą ucałował czule. - Jakże niewymownie jestem rad, że właśnie z tobą mogę spędzić tę przełomową noc. Zobacz, nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek spotka na drodze swojego życia rozumiejącego przyjaciela. Adela wzruszyła się jego wyznaniem. - O tak, Lucjanie! Ja nie mniej czuję w sercu wielkie uszczęśliwienie z tego powodu. Pilnuj tylko, mój drogi, żebyśmy w zagadaniu nie przeoczyli dwunastej godziny. Żałuję bardzo, że nie mogłam ugościć ciebie pieczenia, ale widzę, że z apetytem jadłeś także i inne domowe smaczności. - Niezwykle! Niezwykle przypadły mi do gustu! - zapewnił. Potem, niestety, pan z kiosku musiał wyjść na papierosa, bo nie chciał zadymić Adeli mieszkania, wrócił zziębnięty. - Dawno nie mieliśmy tak ostrej zimy - mówił, rozcierając skostniałe dłonie. - Pamiętam dobrze jednego Sylwestra, którego przyszło mi spędzić we dworze, u pana Pawła i pani Basieńki. Też był wtedy taki siarczysty mróz, więc pana Juliana podwoziłem bryczuszką, bo jechał do nich z niespodziewaną wizytą. Przybył do miasta późnym pociągiem, a ja w tym czasie bryczuszką zarabiałem, bo ciągle to były te lata, kiedy żadnego handlowego interesu nie mogłem otworzyć. - No i co? No i co? - dopytywała się Adela. - Mieszkałem tuż przy stacji, tam prawie, gdzie teraz mój kiosk stoi. Ciemno, zimno, a tu do drzwi ktoś stuka. Uchyliłem, patrzę, obcy. Wysoki, czarny, ubrany na pół po wojskowemu. - Czarny? Nasz pan Julian? - Wyobraź sobie! Włosy miał jak smoła. Młody był wtedy, prosty jak świeca, spodobałby ci się, Adelo. 134 - Nie żartuj sobie, chociaż i teraz panu Juliami nic nie brakuje, no, ale opowiadaj! Opowiadaj dalej, bo ciekawość mnie bierze. - Ja to go przed samą wojną ze dwa razy widziałem, jeszcze jak do panny Basieńki w konkury uderzał i żenić się chciał. Przyjeżdżał do dworu, ojczulka odwiedzać. Małym chłopaczkiem, co prawda, wtedy byłem, ale pamiętam, jakby się to wszystko wczoraj działo. No, cóż ty tak patrzysz, Adelo, na mnie? - Z panną Basieńką? Żenić się chciał? Mój ty Panie Boziu! - nie dowierzała. - A jakże! Po słowie byli, tylko że jak pana Juliana z wojska do obozu wzięli, to przyjaciel mu narzeczoną sprzed nosa sprzątnął. - Znaczy się sprzątnął mu pan Paweł? Ty chyba prawdy nie mówisz, Lucjanie, tylko tak bajasz jak w serialu. - Tak było. Tego wieczoru, kiedy go do dworu wiozłem, ojczulka na świecie już nie było, tylko panna Basieńką z panem Pawłem gospodarzyli. Nawet dwór przerobili na tę wielką stodołę, którą do tej pory mają. - A panna Basieńką, kiedy pana Juliana zobaczyła, to co? - Tańce akurat u nich były, bo czekali Nowego Roku i mieli gości. - Ale ona, jak go zobaczyła, to co? - Serdecznie żałuję, ale tego nie wiem, Adelo, bo nie widziałem. Mogę ci tylko powiedzieć, że ledwo od tamtego dnia minął rok z kawałkiem, a już się nasza pani Elwira za pana Juliana wydała. - I oni tak razem? Po sąsiedzku? Adela i pan z kiosku popatrzyli na siebie, zgodnie pokręcili głowami i zamilkli, bo tego to już w ogóle nie mogli pojąć. 135 ZList Elwiry do Marysi, będący obecnie w posiadaniu wnuka Marysi, Damiana. Włożony do koperty w kolorze niebieskim, zaadresowany ^fioletowym atramentem, być może, był to atrament czarny, który zz czasem zmienił kolor. W prawym górnym rogu koperty znaczek ^pocztowy perforowany, o nominale 15 złotych, mały, czerwony, zz, podobizną Bolesława Bieruta i napisem POCZTA POLSKA. ZList Elwiry pisany na papierze listowym w kratkę, pochodzącym ^z bloku korespondencyjnego. _30 lutego, 1950 r. Droga Moja Marysiu! Bardzo żałuję, że nie mogłaś być na naszym klubie, byłoby mi z pewnością raźniej, gdybym miała przy sobie zzyczliwą duszę. Myślę, że pisząc tak, krzywdzę naszą Baśkę, która w^iaprawdę starała się być dla mnie w tym dniu nadzwyczajnie miła. stylu biedermeier, ja nie wiem. Myślę, że wyglądałam bardzo ładnie, _^ak na swoje możliwości. Życzenia składano nam w przedsionku ^cościelnym, bo na zewnątrz było mroźno. Niewymownie długo Julian ж Paweł obejmowali się ramionami i stali tak bez słowa. Baśka i ja pocałowałyśmy się w przelocie, bo do mnie była kolejka z życzeniami, a może zresztą z jakiegoś innego powodu, bo ta sama kolejka była -przecież do Juliana. Marysiu, ja nie wiem, czy kiedykolwiek uwolnię się od głupiej myśli, że Baśka jest bardziej Juliana niż ja, przyznaję П36 Ci się do tego z wielkim zawstydzeniem. Wierz mi, że będę się starała, aby wszystko ułożyło się jak najlepiej. Mam nadzieję, że będziesz mogła przyjechać w lecie. Całuję! Twoja Elwira PS Przesyłam Ci serdeczności od mojego Męża. Elwira Łatwe to nie będzie, pomyślał Damian, kiedy wskazówki stojącego zegara zbliżyły się do dwunastej. Stał obok Macieja, tuż przy zegarze, obaj trzymali w ręku gotowe do otwarcia butelki szampana. Julian podszedł do niego i zapytał cicho: - Poradzisz sobie? - Jasne! - powiedział. Wcale takie jasne nie było, bo Damian jeszcze nigdy sam nie otwierał szampana na Nowy Rok, a więc tak, żeby korek wystrzelił równo o północy. Paweł stał obok i trzymał przed sobą tacę z kieliszkami. Zegar uderzył swoje pierwsze barn i obydwa korki jednocześnie wyskoczyły z butelek. Jeden trafił w psa, drugi w Zuzankę. Elwira, Bogna i Zuzanka biły brawo i piszczały. Damian, ze swoim kieliszkiem w ręku, stanął z boku i czekał. Pierwsza podeszła do niego Elwira, która już złożyła życzenia Julianowi i natychmiast zaczęła się rozglądać, żeby zobaczyć, gdzie on jest. - Wiesz dobrze, Damianie, czego ci życzę. Życzę ci, żebyś sobie dobrze radził w szkole, bo to jest dla ciebie w tej chwili najważniejsze. - A ja życzę pani szczęścia. I zdrowia. Wyciągnęła swój kieliszek w stronę jego kieliszka i stuknęła ostrożnie. Pocałował ją w rękę, a ona dotknęła ustami jego pochylonej głowy. Podszedł Julian i poklepał go po ramieniu. 137 - No, stary! Powodzenia! - Nawzajem. I zdrowia. Bogna, Maciej, Paweł. I koniec świata, Zuzanna, która pociągając nosem, jedną ręką objęła go za szyję, a w drugiej uniosła swój kieliszek ponad ich głowami. Niezdarnie pocałował ją w ucho. - Ja ci życzę, żebyś wpadł kiedyś do mojego świata na malinową herbatę... - powiedziała. Pachniała czosnkiem i była rozpalona jak piec. Okręcona kocem w kratkę, ledwo stała na nogach, przydeptując jego ciągnące się po podłodze rogi. - A ty? - dopominała się. - Czego ty mi życzysz, u licha! - Ja tu wszystkim życzyłem zdrowia, więc tobie też. - To ja dla ciebie jestem wszyscy? - Jesteś dla mnie Zuzanną. Roześmiała się. - Ach, ty! Zobaczysz, wyjdę za mąż za Rudego Poelo i tyle mnie będziesz miał! - Tego nie zrobisz, wiedźmo. - O! - zawołała. - Nareszcie usłyszałam od ciebie jakieś dobre słowo! Maciej częstował psy szampanem, wszystkie cztery chciały jednocześnie wsunąć języki do kieliszka. Bogna kazała Zuzance wrócić na fotel. Damian rozejrzał się, Elwira stała obok zegara i zapatrzyła się na wskazówki, więc podszedł do niej i stojąc za jej plecami, powiedział cicho: - A ja coś dla pani mam. - Ojej, a ja niczego nie mam dla ciebie, u nas nie ma zwyczaju dawania prezentów na Nowy Rok. - To nie jest prezent. v Patrzyła na niego pytająco. Wyjął z kieszeni białą kopertę i podał jej, wzięła, niepewna i zaskoczona. Najpierw zajrzała, jakby chciała odgadnąć, co jest w środku, a potem wyjęła zniszczony kartonik i zobaczyła. Poszarzały rewers zdjęcia. Wyraźne załamania. Kilka drobnych, rozpryśniętych w kleksy plam po jakimś płynie, być może po kawie. I wyblakły, ale zupełnie czytelny napis. TRZY BOGINIE 31 GRUDNIA/1 STYCZNIA - 1949/1950 SYLWESTER Odwróciła. Siedziały obok siebie na staromodnej kanapie z wysokim oparciem. Nad ich głowami, przystrojonymi stożkami małych karnawałowych kapelusików, zwisały paski serpentyn. W uniesionych dłoniach trzymały kieliszki z nie dopitym szampanem. Patrzyła i milczała. Dopiero po chwili zapytała Damiana: - Znalazłeś? -Tak. Znowu milczała, później uniosła głowę i patrząc mu w oczy, powiedziała chrapliwie, zacinając się przy każdym słowie: - Nie... ma., już... tej... kanapy... Jeszcze raz przeczytała napis na odwrocie, a potem potrząsnęła głową, strzepując z niej wzruszenie. Zawołała trochę zbyt wesoło: - Chłopcy! Chodźcie tutaj do mnie! Coś wam pokażę! Pierwsze przybiegły psy, ale zaraz za nimi podeszli do niej i Julian, i Paweł. - A co ty tu masz? - Co to jest, pokaż! - Ciociu, co tam trzymasz w ręku? Maciej spojrzał Elwirze przez ramię. 139 - Jakieś damulki. Podała zdjęcie Bognie i wtedy wszyscy oni pochylili się nad nim. - A ty masz dla siebie? - zapytała Damiana. -Nie. - Przecież tam jest też i Marysia. - Wiem, tylko że ja nigdy nie siedziałem na tej kanapie. Roześmiała się. - Zrobię sobie ksero - powiedział. Teraz Julian trzymał zdjęcie w ręku, wpatrując się w każdy jego szczegół, ale usłyszał to, co Damian powiedział. Zrobi sobie ksero z naszej przeszłości, pomyślał, chyba czas, żebym zaczął używać laptopa, jeżeli mamy zachować równowagę. Później podszedł do Elwiry. - Widziałaś datę na odwrocie? - Widziałam. Za miesiąc był nasz ślub. Ogarnął ją ramieniem, kruchą i drobną, jeszcze bardziej kruchą i jeszcze bardziej drobną niż kiedyś. Sięgnęli po swoje kieliszki, zadźwięczało szkło o szkło. Damian stał za fotelem Zuzanki i przyglądał się. Wiedział, że powinien się przełamać, powinien zacząć wreszcie mówić do nich inaczej, a nie ciągle pan i pani. Z dnia na dzień stawali mu się bliżsi, jednak ciągle jeszcze nie mógł, ciągle jeszcze byli za daleko. - Mama mówi, że pojutrze zapakują mnie do samochodu i jazda do domu! Dość to będzie okropne, jeżeli nie spadnie ta gorączka, głowa odleci mi w czasie jazdy. Mam do ciebie prośbę. - Jaką? - Mógłbyś tu zaglądać od czasu do czasu? Dziadek coraz częściej zapomina o podlewaniu moich kwiatów. Chciałabym, żebyś czasami sprawdził, czy one nie giną z pragnienia. Uważaj szczególnie na diffenbachię. 140 - Z Madagaskaru? - Coś ty, z Brazylii. Myślisz z obrzydzeniem o pójściu do szkoły? - zapytała nagle. - Myślę o tym bez najmniejszego obrzydzenia. Im prędzej, tym wcześniej. Zastanowiła się, z bolącą głową myślała powoli. - Tak. Rozumiem. Niech tylko mnie nie pyta, co potem, zląkł się, ale nie odchodził od niej, stał i patrzył, jak porusza palcami stopy w grubej białej skarpetce, tylko niech mnie o to nie pyta. Nie zapytała, na szczęście. Zamknęła oczy i słuchała, jak jej ojciec i Elwira śpiewają kolędy. Widocznie czuła, że stojący za fotelem Damian trzyma dłoń na oparciu, tuż obok jej głowy, bo sięgnęła za siebie i położyła na niej rękę. - Mimo wszystko dziś jest piątkowa sobota, wiesz? - Uhm... - powiedział Damian. Wyjechała. Była to paskudna sprawa. Wyjechała chora, z gorączką, suchym, uporczywym kaszlem. Bogna była zdenerwowana, wpychała do bagażnika dziesiątki małych, foliowych toreb, w które zazwyczaj się pakowała, ku zniecierpliwieniu Macieja. Paweł był zmartwiony, najchętniej zatrzymałby Zuzankę u siebie, ale tym razem Bogna uparła się i za nic nie chciała jej zostawić. Damian do ostatniej chwili usiłował jej pomóc, ale wszystko chciała robić sama. - Dziękuję ci bardzo, Damianie, ale to nie jest robota dla ciebie. Czy doprawdy musimy zabierać teraz tego cholernego królika, Zuzanko? Klatka zajmie masę miejsca, nawet nie będziesz mogła się wyciągnąć. - Tak, musimy zabrać tego cholernego królika! - upierała się Zuzanka płaczliwie. 141 - A czy musimy koniecznie ciągnąć ze sobą papirusa? - Musimy, bo ja go przesadziłam i muszę sama mieć na niego oko, inaczej on się gotów nie przyjąć. Dziadek go nie dopilnuje, Damian go nie dopilnuje, ja muszę sama. - Dlaczego chcesz brać te kalosze? - Bo to są moje ukochane kalosze, więc jak nadejdzie wiosna, będę w nich chodzić. - Bardziej ci się przydadzą tutaj. Nie biorę tych kaloszy! - Mamo! - Bogna, na miły Bóg, weź jej te kalosze! - A ty się, Maciej, nie wtrącaj! To są sprawy między Zuzanką a mną, o których ty, oczywiście, nie masz pojęcia. - Nie mam pojęcia o kaloszach? Paweł zawołał psy, żeby zamknąć je w pracowni, bo zaczęły ładować się do samochodu, w którym siedziała już Zuzanka z królikiem i z torbami, ponieważ nie wszystkie zmieściły się w bagażniku, Maciej miał w nim jeszcze dwa koła zapasowe i trzy kanistry, a Bogna lampę kwarcową, bez której nigdzie się nie ruszała. Wreszcie odjechali. Zuzanka długo machała Pawłowi i Damianowi, którzy stali przy bramie. - Bogna jest bardzo nerwowa, ale była taka od urodzenia - tłumaczył ją zakłopotany Paweł, kiedy wchodzili do domu. - Nie wiem, po kim ona to ma, Baśka, moja żona, była taka spokojna. Wewnętrznie rozedrgana, ale spokojna. Napijesz się czegoś? - Dziękuję, będę już szedł, muszę tylko wziąć Carrolla, którego dla Zuzanki pożyczałem od pana Juliana. Damian przeglądał stertę zostawionych przez Zuzannę książek. - A tobie jak się tam żyje, mój chłopcze? - Dziękuję, jakoś się układa. Teraz, kiedy zacznę szkołę, wszystko będzie inaczej. Mam nadzieję, że dam sobie radę, chociaż, jak pan wie, miałem coś niecoś do uzupełnienia. 142 Paweł jakby nie słyszał odpowiedzi Damiana. - Elwira jest porywcza, czasami nawet nieobliczalna. Za to Julian... - zawahał się. - Julian to nadzwyczajny człowiek, mam w stosunku do niego niewypłacalny dług wdzięczności. Damian znalazł już książkę, ale chociaż trzymał ją w ręku, ciągle jeszcze stał przed Pawłem i czekał, czy nie dowie się czegoś więcej, Paweł powiedział tylko, że może pod wieczór wpadnie do Juliana na szachy. 1 wpadł rzeczywiście. Zasiedli przy swoim ulubionym stoliku i Julian otworzył ozdobne pudło. Damian usiadł obok, żeby obserwować ich grę, wszystko jednak potoczyło się inaczej, bo zanim Paweł wykonał pierwszy ruch białymi, do pokoju weszła Elwira z dżinsową koszulą Damiana w ręku. - Proszę, oto twoja koszula. Powiesiła ją na półokrągłej poręczy krzesła i starannie poprawiła kołnierzyk. - Jest czysta, wyprasowana i bardzo proszę, żebyś poszedł w niej jutro do szkoły. Nie wkładaj na siebie żadnych bawełnianych, powyciąganych łachów. - To nie są łachy. - Może nie łachy, ale zmiętoszone ciuchy. Koszula wisiała na poręczy krzesła. Oskarżyciel posiłkowy, pomyślał o niej Damian, chociaż lubił tę koszulę. - Spodnie, proszę, żebyś włożył te, które nosiłeś w czasie świąt. Właśnie przygotował je sobie przed chwilą, zanim zszedł na dół, ale nie powiedział tego Elwirze. Nie podobał mu się jej głos. - I tak: chcę, żebyś teraz obiecał nam, że będziesz się w szkole zachowywał przyzwoicie. Żadnych awantur, żadnego podejrzanego towarzystwa, szacunek dla starszych, od pana dyrektora począwszy, na pani woźnej kończąc. 143 Coś się poplątało Elwirze, pomyślał Damian. Ona pojęcia nie ma, jak ze mną rozmawiać. Nie wie, że w tej chwili mam ochotę pójść do szkoły, nawymyślać dyrektorowi i wszcząć burdę na korytarzu, rozśmieszyła go ta myśl. - Czekam! - powiedziała Elwira. Paweł pochylił głowę i przesunął pionka, ale Julian nie patrzył na szachownicę, patrzył na Damiana, teraz był jego ruch. - Ja nie wiem, na co pani czeka. - Czekam na twoją obietnicę. - Ach, tak! Oczywiście, obiecuję. - Żadnych numerów? - Żadnych, może być pani o to zupełnie spokojna. - Zrobisz wszystko, żeby nie przynieść nam wstydu? - Elwiro... - wtrącił Julian uspokajająco. - Zrobię wszystko, żeby nie przynieść państwu wstydu, obiecuję to. - Prosto ze szkoły do domu. - Prosto, chyba że będę miał jakieś konsultacje albo dodatkowe zajęcia. - O tym wolałabym wiedzieć wcześniej. - Zawsze uprzedzę, a w razie czego zadzwonię. Jego uległość denerwowała Elwirę, oczekiwała oporu i dyskusji, coś tli, w jej przekonaniu, nie było w porządku. Wstał, podszedł do krzesła i sięgnął po koszulę. - Bardzo dziękuję za uprasowanie. - Nie ma za co. - Jest za co, wyglądała przecież jak wyciągnięta psu z gardła. - Damianie, czy możemy ci ufać? - Z całą pewnością, proszę pani. Jeszcze chyba nigdy w życiu o niczym nie był tak głęboko przekonany, jak w tej chwili o tym, że nie zawiedzie tych dwojga starych ludzi. 144 - Oświadczasz to uroczyście? - Elwiro... - wtrącił znowu Julian. - Oświadczam to uroczyście. Elwira przysiadła na brzegu krzesła, runęła plecami na jego wysokie oparcie, skrzyżowała ręce na piersiach i jęknęła: - O, Boże! Miej nas wszystkich w swojej opiece! Damian marzył o tym samym. Następnego dnia, a było to z pewnością w samo południe, bo hejnalista Zbigniew Olczyk grał hejnał z wieży mariackiej, Julian przerwał tłumaczenie zawiłego akapitu, żeby zrobić sobie przerwę na herbatę. Elwira natomiast przeglądała pocztę, którą właśnie odebrała z rąk pana listonosza. Szczęśliwie nie znalazła w niej żadnych rachunków, przeważały ulotki reklamowe i spóźnione kartki świąteczne. Niestety, właśnie w tej samej chwili, kiedy strzała z tatarskiego łuku ugodziła Zbigniewa Olczyka w gardło i przebiła mu krtań, pod dom Elwiry i Juliana podjechał radiowóz z napisem: POLICJA Wysiadł z niego pan aspirant Włodzimierz Rolka, łupnął drzwiczkami samochodu, wbiegł na ganek i nacisnął guzik dzwonka. Wszystko wcale nie było filmowe i tylko pozornie przypominało to, co zwykle oglądamy w serialach o mężnych albo nierozgarniętych policjantach. Tak naprawdę, było przerażające. Elwira czuła, że na widok aspiranta Rolki serce zaczyna jej bić dwa razy szybciej, niż powinno, a Julian stał przed nim z niepokojem w oczach. - Jest mi bardzo przykro... - aspirant Rolka wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki wielką blachę, uniósł ją do góry i pokazał najpierw Elwirze, a potem Julianowi. - Jestem z policji. 145 Oboje dobrze o tym wiedzieli, bo znali pana Rolkę od wielu lat. Elwira trzęsła się ze zdenerwowania, pełna najgorszych przeczuć, i obydwiema rękami ściągała pod szyją kołnierz swetra. - Tak, tak, panie Rolka... - powiedział Julian. - Co się stało? - Chodzi o państwa wnuka. - Tak, tak, panie Rolka... - powtórzył Julian. - Co się stało? - Sprał po pysku Rudego Poela. Julianowi wydawało się, że słyszy ton zadowolenia w głosie, którym aspirant Rolka wyjaśnił przyczynę swojej u nich obecności, być może sam miewał ochotę na tego rodzaju łobuzerski rękoczyn w stosunku do Rudego Poela, ale nie pozwalała mu na to policyjna blacha, którą nosił na sercu. - Czy można wiedzieć, za co? - Ba! - odpowiedział Włodzimierz Rolka krótko, ale dostatecznie długo na to, aby Julian zrozumiał, że tego nikt nie wie, a w każdym razie nie wie tego na razie aspirant Rolka. - A gdzie w tej chwili znajduje się nasz wnuk? - zapytał Julian, przytomniejąc. - Znajduje się w szpitalu na izbie przyjęć. Elwira wsunęła się pod ramię Juliana i jeszcze mocniej ściągnęła sweter pod szyją. - Czy coś mu się stało? - zapytał Julian. - Niewątpliwie najpierw trzeba opatrzyć jego łuk brwiowy, a później pobrać zeznania. Nie byłoby źle, gdyby ktoś z państwa pojechał tam ze mną. - A Rudy Poelo? Co z nim jest? - Ładnie, że pan się o to troszczy, bo z nim sprawa wygląda gorzej, wzięli go od razu na chirurgię szczękową, ale tak prawdę mówiąc... - aspirant Rolka najpierw zawahał się, a potem wyznał szczerze: - Ale tak prawdę mówiąc, chętnie bym mu jeszcze od siebie dołożył. 146 Czy to pocieszyło Elwirę? Nie bardzo. Pojechali do szpitala oboje. W izbie przyjęć była tylko młodziutka pielęgniarka, która czekając na pacjentów, oglądała telewizję, spłoszyła się, widząc aspiranta Włodzimierza Rolkę. - W czym mogę pomóc? - zapytała grzecznie, szybko naciskając wyłącznik pilota. Aspirant Rolka zapytał o Damiana. - Właśnie pan doktor zakłada mu szwy, są w pokoju zabiegowym - wyjaśniła. - Jeżeli państwo chcą poczekać, to za tymi drzwiami na prawo mamy krzesełka. - Szwy... - powiedziała Elwira cicho. - Złamał chłopakowi szczękę, jemu zakładają szwy, a wczoraj zapewniał, że można mu ufać, bo nie przyniesie wstydu. Julian nic nie mówił, pokasływał tylko i nerwowo rozcierał dłonie. Za chwilę siedzieli już w małej poczekalni, zadumani i milczący, tylko aspirant Rolka sprawdzał jakieś swoje zapiski w czarnym notesie, pomrukując coś od czasu do czasu. Nagle otworzyły się drzwi i, ku zdumieniu Elwiry, zajrzał tu ten młody ksiądz z telewizji, któremu tak wiele zawdzięczał Damian i o którym tyle mówiła jej Marysia. Na szczęście było jeszcze jedno wolne krzesło, więc wszedł. Powiedział: dzień dobry, i usiadł, podejrzliwie spoglądając na gruby notes aspiranta Rolki. Uśmiechnął się do Elwiry, kiedy zobaczył, że na niego patrzy. Uśmiechnął się do niej jak do znajomej, jakby i on mógł ją widzieć z ekranu telewizora, kiedy o północy razem z Damianem ogląda jego programy na przełomie prawie każdego piątku i soboty. Tym razem nie miał na sobie nawet szarej koszuli z koloratką pod szyją, tylko zwykłe sportowe wdzianko z nie dopiętym kołnierzykiem. - No, to mamy kłopot! - powiedział. - Bardzo mi przykro, że tak się stało. 147 - Nam też jest przykro, proszę księdza. Uśmiechnął się znowu, ale jednocześnie uniósł w górę ramiona ruchem chłopaka, którego złapano na tym, że coś na-psocił. - Nie rozumiem! Przecież państwo dobrze wiecie, że to jest świecka szkoła. Elwira przysłoniła usta ręką i tylko jęknęła cichutko. - Yyyy... Potem spojrzała na niego, niezwykle wprost speszona, i powiedziała z zakłopotaniem: -Ja pana najmocniej przepraszam, ale myślałam, że pan jest kimś zupełnie innym. Popatrzył na Elwirę z wyraźną sympatią. - Wiem, kogo ma pani na myśli, i pochlebia mi to. Podobieństwo między nami, mam nadzieję, nie jest wyłącznie fizyczne. A jeżeli chodzi o Damiana, muszę przyznać, że wejście do szkoły miał dość oryginalne. - A właściwie, jak to było? - ożywił się nagle aspirant Rolka. Podniósł się, stanął przed dyrektorem, wyjął spod kurtki swoją efektowną blachę i pokazał mu ją z bliska. - Jestem z policji! - Siadaj pan, panie Rolka - odpowiedział mu na to kolokwialną polszczyzną dyrektor, który jeszcze bardzo niedawno nękał aspiranta Rolkę zawiłościami stylistycznymi. Brakowało tylko, żeby do tego zdania dorzucił: trzy minus. Włodzimierz Rolka usiadł natychmiast, bo nadal czuł bardzo wielki respekt dla swojego dyrektora i jeżeli on kazał mu usiąść, to aspirant Rolka siadał. - Czy mógłby pan dyrektor zeznać, jak to było? - zapytał. - Cha, cha! - zaśmiał się dyrektor. - Tak, Włodziu, mogę zeznać. 148 Elwira poczuła się lepiej, tylko Julian siedział ciągle z kamienną twarzą i przysłuchiwał się wszystkiemu z niezwykłą uwagą, bo jego podejrzenia z wolna zaczynały się sprawdzać, chociaż jeszcze taki bardzo tego pewien nie był. - Kłopoty z Rudym Poelem to dla nas nic nowego, prawda? - zapytał dyrektor Włodzia Rolkę. - Tak jest, panie dyrektorze! - Bardzo dobrze - pochwalił go. - To jedno mamy więc wyjaśnione. Nie było jednak sytuacji, żebyśmy złapali go za rękę. - To znaczy ja go raz złapałem, ale mi się wyrwał. - Damianowi się nie wyrwał, bo Damian wszedł do szkoły i pierwszymi osobami, które zobaczył, był Rudy Poelo i jeden chłopak z najmłodszej klasy, którego on ciągnął do toalety. - Ma pan dyrektor na myśli szkolny kibel? - Prawidłowo rozumujesz, panie władzo. Zostawiając swój plecak na parapecie okiennym w korytarzu... - Zaraz, zaraz... - przerwał mu aspirant Rolka - ...na parapecie okiennym w korytarzu... - Nie notuj tego! Zapamiętaj! I tak będę musiał wszystko to powtarzać na komisariacie do protokółu, znam życie nie od dziś. - Tak jest, panie dyrektorze! - Włodzio Rolka zamknął czarny notes i służbiście wyprostował się na krześle. - Skończył pan dyrektor: na parapecie okiennym w korytarzu... - I wszedł do toalety. - Jak mógł zostawić plecak na parapecie w korytarzu, przecież mogli mu go ukraść! - powrócił nagle do tematu plecaka aspirant Rolka, któremu słusznie przypomniały się liczne wykłady o prewencji, czyli zapobieganiu przestępstwom oraz szkodom. - I wszedł do toalety... - pomógł dyrektorowi snuć dalej wątek. 149 - A tam zobaczył na własne oczy, jak Rudy Poeło, najzwyczajniej w świecie, chce dać koledze pięć tabletek amfetaminy, które, co tu dużo ukrywać, Damian potrafi odróżnić od innych nawet na odległość kilometra. I które, notabene, zabezpieczyłem dla policji w swoim gabinecie. - Uprzejmie dziękuję! - skłonił się dyrektorowi aspirant Rolka. - Najpierw jednak Rudy Poelo zażądał od kolegi ekwiwalentu w żywej gotówce, jak zapewne będziesz chciał, Włodziu, zapisać w swoim protokóle. - Tak jest, panie dyrektorze! Elwira zaczęła oddychać głębiej i z ulgą poczuła, jak zwalnia się oszalały bieg jej serca, tylko Julian ciągle siedział zasępiony, nie patrzył na nikogo, jakby jedyną przyczyną jego tu obecności była kontemplacja plakatu reklamującego działanie rutinoscor-binu, który wisiał na wprost niego. - Damian szybko podbił od dołu rękę, w której Rudy Poelo trzymał tabletki. Poleciały do góry, Damian trzy z nich złapał, dwie upadły na ziemię. Wtedy Rudy Poelo powiedział: to ty masz towar w garści, idę z tym do dyrektora. No i tak się zaczęło. - Machnął Poela? - Bez chwili wahania. - A Poelo oddał? - Nawet się nie zastanawiał, myślę. - Ale nie jest pan dyrektor pewien? - Znasz Poela. Myślę, że jestem pewien. - Mówimy jak na komisji śledczej! - ucieszył się aspirant Rolka. - Wedle mojej wiedzy, oddał. Widziałem łuk brwiowy. Julian natomiast wcale nie był taki pewien, czy Damian przypadkiem nie jest bardzo rad, że tak szybko udało mu się znaleźć pretekst, dzięki któremu mógł sprać po pysku Rudego 150 Poela, jak to określił aspirant Rolka, ale nie za amfetaminę, tylko za to, że Poelo miał oko na Zuzankę. Julian wiedział o tym. W miarę jak Elwira uspokajała się, a nawet myślała o Damianie z czymś w rodzaju nikłego uznania, bo nie do końca pochwalała jego porywczość, Juliana ogarniał coraz większy, skrywany przed nią niepokój. Zwątpił bowiem, czy Damian rzeczywiście nadaje się do życia zakonnego. Pojęcie powołania było Julianowi zupełnie obce, niełatwo mu było zatem obiektywnie rozstrzygnąć tak trudny problem. Co więcej, był głęboko przekonany, że może tego dokonać tylko i wyłącznie sam Damian, bez zachęty lub sprzeciwu ze strony kogokolwiek. Wdzięczny był natomiast dyrektorowi, że swoim spokojem i łagodnym poczuciem humoru złagodził napięcie, które towarzyszyło Elwirze od chwili, kiedy aspirant Rolka pojawił się w drzwiach ich domu. Teraz wszystko wskazywało na to, że zebrała się jakoś, i tylko cichutkie przytupywanie jedną nogą świadczyło o jej zdenerwowaniu. Drzwi pokoju zabiegowego otworzyły się wreszcie i stanął w nich Damian. Był tak zaskoczony obecnością ich wszystkich w tej małej poczekalni, że najwyraźniej nie bardzo wiedział, jak ma się zachować, do kogo podejść i co komu powiedzieć. Podszedł do Elwiry, za co Julian wdzięczny był niebiosom i zdrowemu rozsądkowi Damiana. Stanął przed nią z pochyloną głową i opuszczonymi bezwładnie rękoma. Jedno oko, policzek i część czoła zakryte miał grubym opatrunkiem przytrzymanym skrzyżowanymi plastrami. Na dżinsowej koszuli widać było ślady krwi, wygląda biednie, pomyślał Julian. Widocznie Elwira uległa podobnemu wrażeniu, bo przesunęła ręką po jego drugim policzku i zapytała krótko: - Boli? Damian drgnął pod tym dotykiem i podniósł głowę. 151 - Boli mnie to, że was zawiodłem - powiedział. Nie mógł wymyślić niczego lepszego, Elwira była bliska łez. - No, już dobrze. No, już... Julian podszedł i poklepał go po ramieniu. - Pewnie będziesz musiał iść na komisariat, ale to chyba nie potrwa długo, kłopot w tym, że przyjechaliśmy tu radiowozem, pan aspirant Rolka nas przywiózł, więc musimy wziąć taksówkę. Damian podszedł do dyrektora. - Nie wiem, co powiedzieć. - Nie musisz nic mówić, przecież wszystko wiem. Nie martw się, wracaj do szkoły, jak będziesz mógł najprędzej. Jutro, pojutrze, kiedyś. No! Głowa do góry, wszystko w porządku. Dużo masz szwów? - Trzy. Dyrektor spojrzał na stojącego obok zatroskanego Juliana, który w jego wzroku dostrzegł sygnał skierowany wyłącznie do siebie. - Niech pan się tak nie martwi - usłyszał cichy głos. - On sobie da radę. Aspirant Rolka schował notes do czarnej, skórzanej torby, którą stale nosił przy sobie, zawieszoną na ramieniu. - Dziś dam ci już spokój z tymi zeznaniami, odłożymy je na później. Jesteś wolny. Zabrzmiało to tak, jakby aspirant Rolka wypuszczał Damiana na wolność po długoletnim więzieniu, więc Elwira spojrzała na niego z wdzięcznością. - Bardzo pan jest miły, proszę pana... - utknęła. - Proszę pana aspiranta, bardzo pan jest miły! - powtórzyła. - Włodziu, może podwiózłbyś państwa radiowozem? Jak tam z twoją służbą? - Mogę podwieźć, jasna rzecz! Służba, panie dyrektorze, nie zając. 152 Milczeli, jadąc radiowozem aspiranta Rolki. Zaczęła się odwilż, widać było, jak woda spływa drogą w nieckę doliny, tu i ówdzie, między skorupami zbitego śniegu pokazywały się kocie łby, trzęsło. - Boli? - zapytała znowu Elwira. - Trochę boli, ale do wytrzymania, dali mi zresztą jakiś zastrzyk, po którym ma mi przejść. - W domu położysz się i może uśniesz. Damian co chwila spoglądał na Juliana, jego milczenie niepokoiło go, i Julian to widział, ale cóż mógł powiedzieć? Sam tego nie wiedział. Wreszcie dojechali na miejsce, aspirant Rolka podziękował za kawę, na którą chciała go zatrzymać Elwira, i od razu zawrócił. Dopiero kiedy stanęli przed drzwiami, zobaczyli, że w pośpiechu w ogóle nie zamknęli ich na klucz. - Wybiegliśmy z domu jak dwoje szaleńców! - zawołała Elwira, wchodząc do środka. Damian przytrzymał dłonią swój opatrunek i kręcąc głową, powiedział: - Tak mi przykro, proszę pani, ale ja zwyczajnie musiałem. - Wiem. Musiał. To zdumiewające, że Elwira nie wygłosiła teraz mowy tronowej, tylko uznała, że Damian musiał. Julian poczuł się zmęczony i poszedł do siebie. Z ulgą wyciągnął się na tapczanie, żeby chociaż na trochę odciążyć bolący kręgosłup. Słyszał, jak Elwira robi coś w kuchni, jednocześnie przemawiając do Fifki. Była dziś nadzwyczajna, pomyślał. Była doprawdy nadzwyczajna, jak zawsze zresztą. Z wyjątkiem tego jednego razu, którego nie potrafił zapomnieć. Damian nie spał, kiedy weszła do pokoju ze szklanką herbaty w ręku. Przymknął nie zasłonięte opatrunkiem oko, ale zostawił lekko nie domkniętą powiekę. Uwierzyła, że śpi. Cicho przysunęła 153 krzesło i postawiła na nim szklankę. Przez chwilę stała, później nachyliła się i położyła rękę na czole Damiana, sprawdzając, czy nie jest gorące. Nie było, ale poczuł, że jej dłoń jest chłodniejsza, i to było dobre, kojące ból. Powinienem teraz powiedzieć do niej babciu, myślał. Dziękuję, babciu. Usiądź przy mnie, babciu. Nie zabieraj mi swojej ręki, babciu. Powinien tak powiedzieć, ale ciągle jeszcze nie mógł, nie teraz, później, może już niedługo, ale nie teraz, teraz jeszcze nie. Spod rzęs patrzył na jej pochyloną nisko głowę. Nasłuchiwała jego oddechu, znał dobrze to pochylenie. Siwe włosy miała nastroszone bezładnie, jak zwykle po szybkim zdjęciu czapki. Cofnęła rękę. Nie zabieraj mi jeszcze swojej ręki, babciu, powinien powiedzieć. I powiedział to. Wiele lat temu obiecałam mojej stryjence, że przejeżdżając kiedyś obok miejscowości, w której się urodziła, zatrzymam się tam i poszukam śladów jej dzieciństwa. Obydwie wiedziałyśmy świetnie, że tych śladów zapewne nie znajdę, bo przeszedł tamtędy nie tylko miniony czas, ale i wojenna zawierucha. Wiedziałam, że najpierw muszę odnaleźć aptekę na rynku, bo kiedyś jej właścicielami byli rodzice mojej stryjenki, która prosto spomiędzy pięknych brązowych szaf ozdobionych białymi plakietkami, spomiędzy przeszklonych gablot i ozdobnych lad tej prowincjonalnej apteki, trafiła do warszawskich salonów i znakomitego towarzystwa stołecznej palestry. Ryneczek był niewielki, zabudowa wokół niego niska, nagie o tej porze roku drzewa nie stanowiły żadnej ozdoby, chociaż z pewnością ładnie pomyślany skwerek latem był ulubionym miejscem spotkań mieszkańców. Stryjenka mówiła, że nazywano go kołowrotkiem, ale nie potrafiła wyjaśnić mi dlaczego. 154 Pan z kiosku przy dworcu, tuż obok parkingu, na którym zostawiłam samochód, powiedział mi, że w miejscu dawnej apteki jest teraz sklep ogrodniczy i że piękne, szlachetne meble wywieziono stamtąd jeszcze za Bieruta. Zgubiłam więc trop dzieciństwa mojej stryjenki, zanim go znalazłam. Włócząc się jednak po wąskich uliczkach miasteczka, przypomniałam sobie jej opowieść o dziwnych losach tej pięknej Baśki, która mieszkała właśnie gdzieś w tych okolicach, w niewielkim majątku ziemskim swojego ojca, a potem w odziedziczonej po nim resztówce. To tu przecież opłakiwała śmierć Juliana, a potem może również opłakiwała wiadomość, która nadeszła od niego z obozu jenieckiego w Niemczech, dokąd został przekazany po długim, więziennym pobycie w rumuńskiej twierdzy Bra§ov. Losy, losy nasze zawiłe, myślałam, przystając przed starym, niepozornym po-mniczkiem Elizy Orzeszkowej, pod którym zapewne składała kiedyś kwiaty moja stryjenka, zagorzała przecież wielbicielka Nad Niemnem. Szukając w pobliżu kwiaciarni, w której mogłabym kupić jakiś bukiecik i z myślą o mojej stryjence złożyć go u stóp tej mało lubianej przeze mnie pisarki, zobaczyłam stojący na niewielkim wzniesieniu kościół. Był to kościół pod wezwaniem świętej Anny, w którym stryjenka była chrzczona i w którym podobno, jak się kiedyś dowiedziała, w bocznej nawie Baśka zawiesiła jako wotum piękny pierścionek z brylantem i szafirami. Weszłam do kościoła, pustego o tej porze, i przyklękłam na chwilę obok chrzcielnicy, myślę, że moja stryjenka byłaby zadowolona, wiedząc, że wzruszyło mnie to ogromnie. Pierścionka Baśki długo nie mogłam wypatrzyć wśród złotych, srebrnych i emaliowanych precjozów wiszących na welurowych, fioletowych wstęgach, obszytych ozdobnymi nićmi. W końcu zobaczyłam go na samej górze, był trochę przysłonięty naroż- 155 nikiem materiału, ale nawet z dołu widoczny na tyle dobrze, że mogłam policzyć brylanty otaczające zmatowiały nieco szafir. Było ich osiem, dokładnie tak, jak to opisała w swoim pamięt-niczku stryjenka. Wychodziłam już z kościoła, kiedy nagle dotarło do mnie, że coś się tu nie zgadza. Wróciłam i jeszcze raz obejrzałam zawieszony wysoko pierścionek Baśki. No, nie wiem. No, nie wiem, może to ja czegoś nie pamiętam, szafir otoczony ośmioma brylantami? Wróciłam do domu późnym wieczorem i bardzo zmęczona. Pierścionek Baśki nie dawał mi jednak spokoju. Pośród pamiątek po stryjence znowu odnalazłam jej notes w zniszczonej okładce, ozdobionej kiedyś masą perłową. I odnalazłam w nim zapis, o którym myślałam. ...Młodziutka, pełna wdzięku i urzekającej wprost gracji. Julian wpatrzony w swoje cudo. Pierścionek zaręczynowy bardzo niezwykły, brylant otoczony ośmioma szafirami... A więc nie myliłam się! To nie zaręczynowy pierścionek Baśki wisi na fioletowym, kościelnym welurze. - Zastanowiłbym się nad tą wieżą... - cicho powiedział Damian pewnego wieczoru. Siedział przy stoliku obok Pawła i Juliana, uważnie śledząc kolejne ruchy figur na szachownicy. - Przestań się mądrzyć, młody człowieku - obruszył się Paweł. - Twój dziadek wie, co ma robić, jeżeli będzie chciał ruszyć bryłę z posad świata i nowymi pchnąć ją tory, to ją ruszy, czyż nie mam racji, Julianie? - Oczywiście, że masz rację, drogi kolego, właśnie zastanawiam się nad pozycją bryły. 156 - A zatem? - A zatem wieża i szach-mat, Pawle. Wieczorem, kiedy Paweł w strumieniach padającego deszczu poszedł już do domu, Damian i JuUan znowu zasiedli przy stoliku. - Wuj Paweł bardzo nie lubi przegrywać - powiedział Damian, ustawiając figury na szachownicy. - A czy znasz kogoś, kto za tym przepada? - Mam na myśli, że on robi się wściekły i zaczyna szarpać brodę. A tak poważnie, który z was wygrywa częściej? - Dlaczego nie pytasz, który z nas przegrywa rzadziej? Damian roześmiał się. - Który przegrywa rzadziej? - Jeżeli masz na myśli wyłącznie szachy, częściej przegrywa Paweł. A jeżeli życie, raczej ja jestem na minusie. Jednak wydaje mi się, że lepiej znoszę swoje przegrane niż Paweł. - Mówi pan tajemniczo - uśmiechnął się Damian. - Im więcej lat, tym więcej tajemnic. - A ja sądzę, że tajemnic więcej ma się w młodości, bo później przestają być potrzebne. - Często jakieś zostają na zawsze - powiedział Julian i przesunął białego piona o jedno pole. - Jestem przywiązany do tego debiutu - skomentował swój ruch. - Ja też go lubię. - A wracając do tajemnic, to czasami biorą się z braku odwagi. - Ma pan takie? - Nie, ale mam inne. - Które wzięły się z...? - Pytanie osobiste, a ton natarczywy - skarcił go Julian, nie odrywając wzroku od szachownicy. - Wiem o tym, ale zawsze może pan powiedzieć, że to nie moja broszka. 157 - Za to twój ruch, Damianie. Mam tajemnice, które wywodzą się z miłości, mówiąc ogólnikowo i patetycznie. - Nie chce pan sprawiać bólu? Julian uniósł głowę i zaskoczony spojrzał na Damiana. - Tak, mój rozsądny chłopcze, nie chcę sprawiać bólu, a może powodować zakłopotania. Powody niby proste, prawda? Czasami jednak... - wykonał tylko krótki ruch ręką. Do pokoju weszła Elwira i włączyła telewizor. - Oglądaliście wiadomości? - Tak, ale ty sobie obejrzyj, a my tu będziemy grali - powiedział Julian. Nie mógł się skupić. Krótka rozmowa z Damianem wyprowadziła go z równowagi. Tajemnice? Może przyszła pora, żeby się wreszcie komuś zwierzyć, myślał. Może właśnie Damian został mu zesłany w tym celu przez los. Trzeba to rozważyć. Ależ ten chłopiec odsłonił króla! Co za błąd, i to na samym początku gry! Zauważyć czy udawać, że się nie widzi? - Przydałoby ci się drugie oko - powiedział. Damian dopiero teraz zobaczył, że jego króla nic nie chroni. - No, tak! A to wszystko dlatego, że myślałem o czymś innym. O czym myślał w takim razie? Julian chciałby to wiedzieć. Przyglądał się, jak on starannie układa szachy w drewnianym pudle, a potem zamyka je na klucz. - Wypuszczę psy - powiedział. Słysząc to, obydwa zerwały się i pobiegły do drzwi. Julian jeszcze chwilę siedział przy stoliku i nieuważnie patrzył w ekran telewizora, wkrótce jednak podniósł się, sięgnął po kurtkę, narzucił ją na siebie i wyszedł przed dom. Damian stał na stopniach ganku i pilnował psów biegających po ogrodzie, ciągle jeszcze padał gęsty, drobny deszcz. - Jak tam twoje szwy? - zapytał Julian. 158 - Lepiej, tylko coś mnie kłuje, ale przecież jutro mają mi wszystko zdjąć. - Może zostać niezła blizna, ale to dobrze, bo będzie ci przypominać, że bijatyka to nie sposób załatwiania spraw o dziewczynę. - To nie była sprawa o dziewczynę. - Wiem, ale myślę, że gdyby nie Zuzanka, ręka nie poleciałaby ci tak szybko, a Rudy Poelo nie wylądowałby na chirurgii szczękowej. Damian gwizdnął na palcach, bo psy obszczekiwały zmokniętego kota sąsiadów przelatującego pod płotem, później pochylił się i zaczął zawiązywać sznurowadło buta, które ciągnęło się po mokrej podłodze ganku. - A w jaki sposób pan załatwiał swoje sprawy o dziewczynę? Julian pomyślał, że Damian dobrze wie, o co pyta. - W otwartej rozmowie, chociaż na pewno było to trudniejsze niż cios w szczękę i pęknięty łuk brwiowy. Damian zajął się drugim sznurowadłem, pochylony nad butem, spytał cicho, tak żeby Julian spokojnie mógł udawać, że go nie słyszy. - I tak to było? - I tak było. Damian nie miał trzeciego buta, więc podniósł się i stojąc teraz na wprost Juliana, z tym łukiem brwiowym, który roztrzaskał mu Rudy Poelo, zapytał wolno, z nieśmiałym zdumieniem: - A dlaczego właściwie pan ustąpił? - Nie ustąpiłem, ona wybrała. Damian odwrócił się. Ostro, krótko gwizdnął na psy, chociaż tym razem nie szczekały, a potem mocno przycisnął ręką plaster, który zaczął się odklejać. 159 - Wcale nie poszło o Zuzannę, przecież pan o tym wie - powiedział. - Poszło o małego chłopaka, w którego Rudy Poelo zaczął ładować prochy. - Jesteś pewien, że tylko o to? Damian zawahał się. - Bardzo pewien nie jestem - powiedział szczerze. Uśmiechnął się i dodał: - proszę księdza. Dochodziła północ, Julian ciągle jeszcze siedział w swoim wygodnym fotelu, zamiast położyć się i poczytać przed snem. Z moją pamięcią to jak z drzewami jesienią, rozmyślał. Jesienią na drzewach wiszą pożółkłe liście, ale wystarczy byle podmuch wiatru, żeby zaczęły spadać. Zamknął oczy i słuchał, jak deszcz coraz głośniej i głośniej tłucze w blaszany parapet okna. Taką informację można odczytać na płycie, przymocowanej na domu numer 17/19 przy ulicy Senatorskiej, tuż obok placu Teatralnego w Warszawie. Ulica Senatorska Dawny trakt wybiegający ze Starej Warszawy przez Bramę Krakowską w kierunku południowo-zachodnim. Od XVI w. zabudowana okazałymi siedzibami, a ich prestiż stał się podstawą nazwy ulicy, poświadczoną w dokumentacji od XVI w. Idąc Senatorską od Krakowskiego Przedmieścia w stronę placu Teatralnego, łatwo można tę tablicę odnaleźć. Nie odnajdzie się jednak śladów po lekkich, różowych pantofelkach Baśki, która stukając wysokimi obcasami, szła kiedyś tędy, prowadzona pod rękę przez uszczęśliwionego Juliana. Ulica Senatorska, 160 podobnie jak dziś, wiodła bowiem prosto przed gmach Teatru Wielkiego, gdzie pod filarami mieścił się wtedy wytworny sklep jubilerski Michała Mankielewicza. W Warszawskim Skorowidzu Branżowym z lat 1937-1938, na stronie 244, w Dziale Firm Jubilerskich i Zegarmistrzowskich, znaleźć można to właśnie imię i nazwisko, natomiast w warszawskiej książce telefonicznej z 1939 roku numer telefonu oraz właściwy adres firmy: 6 41 56 M. Mankielewicz, Skład wyrobów jubilerskich w gmachu teatralnym. Julian, który po ulokowaniu spadkowych walorów w papierach wartościowych nadal dysponował wysoko oprocentowanym kapitałem, właśnie do Mankielewicza postanowił zaprowadzić swoją piękną narzeczoną, ponieważ chciał, żeby na jej palcu zabłysnął wreszcie symbol jego uczuć, czystej wody brylant. Wybrał tę, a nie inną firmę, bo już od kilku pokoleń wszyscy mężczyźni w jego rodzinie właśnie u Mankielewicza kupowali biżuterię swoim wybrankom. W Tygodniku Ilustrowanym z 1899 roku, numer 21, znaleźć można taką reklamę: MICHAŁ MANKIELEWICZ Gmach Teatru pod filarami największa fabryka i najbogatszy w kraju magazyn wyrobów brylantowych, złotych i srebrnych. Wysyła za granicę i na prowincję. Przedmioty zamówione listownie, gdyby się nie podobały, wraca bez żadnej straty. TOWAR WYTWORNY 161 Ubrana była w różowy kostium w guście Chanel, uszyty przez ciotkę Płaczkowską. Baśka, która na co dzień najchętniej wkładała swobodne, kolorowe stroje i mówiła o nich z zadowoleniem: moje malownicze łachmany, tego dnia postanowiła wyglądać wytwornie. Szła bowiem z narzeczonym do Man-kielewicza wybrać zaręczynowy pierścionek. Chciała ten ważny dla nich dzień zapamiętać na całe życie. I chyba tak się stało. Jedno wspomnienie przywołuje następne, więc jest teraz w pokoju Juliana marcowy dzień przed świętami Wielkanocy i jest już Elwira. Ich wspólna z Pawłami wyprawa do miasta po zakupy, o których Elwira zwykła mówić sprawunki, co Juliana, chociaż nie wiedział dlaczego, bardzo raziło. Pojechali więc po sprawunki we czworo, a ponieważ nie spieszyli się z powrotem do domu, chodzili wolno po największym wtedy w mieście sklepie, czym Julian i Paweł byli nieskończenie znudzeni. Jednak Baśka i Elwira wytrwale przeglądały wieszaki pełne nieciekawych ubrań, których cena i tak przekraczała ich skromne możliwości, bo to był czas, kiedy Julian nosił skórzany bezrękawnik podbity zieloną, zmechaconą podpinką, który dostał po wkroczeniu aliantów do Niemiec, i także stamtąd pochodzące koszule, a Paweł buty z cholewami, wojskowe bryczesy i kurtkę kupioną na bazarze, z przychodzących wtedy zza oceanu amerykańskich paczek. I nagle Baśka, przesuwając wiszące na stojaku banalne, jednakowe sukienki, wyjęła spośród nich bladoróżowy kostium. Prostą spódniczkę i żakiet bez kołnierza, zapinany do samej góry, wykończony płaską, szeroką pliską. Przez chwilę trzymała go, wysoko unosząc metalowy uchwyt wieszaka, a potem przyłożyła do siebie i spojrzała w wiszące obok lustro. Zobaczyła Juliana, patrzyli sobie w oczy, trwało to może dwie sekundy, może trzy, a może dłużej. Baśka spokojnie powiesiła kostium 162 z powrotem. I wtedy Elwira zawołała głośno: czekaj, pokaż mi, to ładne! Sama zdjęła kostium ze stojaka. Teraz ona trzymała go przed sobą, przyglądała mu się uważnie, sprawdzając wykończenie i cenę. Nie był drogi. Zapytała, pełna pokusy i wątpliwości jednocześnie: czy w różowym będzie mi do twarzy, jak myślicie? Baśka i Julian milczeli, tylko Paweł odpowiedział: pewnie, to przecież twój kolor! A jednak Elwira nie kupiła tego kostiumu, bo kiedy wyszła z przymierzalni, Baśka spojrzała na nią i stwierdziła, że wygląda w nim dziwnie blado. Julian wiedział, że powiedziała tak, ponieważ to był jej kolor, nie Elwiry. To był wyłącznie jej kolor, bo to w nim wchodziła do Mankielewicza, i to w nim potem stała nad paletką pierścionków. Pamiętał. Brylant czystej wody, otoczony szafirami iskrzył się na jej palcu, kiedy stojąc w różowym kostiumie, trzymała szczupłą dłoń, uniesioną nad czarnym aksamitem podstawki. Wahała się, ten drugi pierścionek, ten szafir otoczony brylantami też był piękny. Poprosiła, żeby Julian wybrał. Wybrał brylant. Pamiętał. Następnego dnia zjawił się u Mankielewicza sam. Damian dostał królika. Siedział teraz na swoim materacu i tulił do siebie szare zwierzątko. Zupełne zaskoczenie. Elwira i Julian przyszli do niego z królikiem w klatce, z paczką pokarmu, dwoma kolbami kukurydzy i z torbą wiórków. - Byliśmy w mieście i to małe stworzenie przyplątało się do nas. Damian był szczęśliwy. Nigdy nie miał własnego psa ani kota, ani królika, nawet chomika nie miał, ani myszek. Był szczęśliwy jak mały chłopiec, któremu dobre duchy spełniły skryte marzenie. Głaskał, przemawiał, obiecywał królikowi króliczy raj na ziemi. Postawił jego klatkę obok materaca, ale 163 wiedział, że tak jak Zuzanna swojemu, on też zostawi mu jak najwięcej swobody. Elwira i Julian zeszli do kuchni, żeby napić się herbaty, zmęczeni wyprawą do miasta, zwłaszcza że oglądali jeszcze glazurę i terakotę. Skoro podjęli już decyzję zrobienia łazienki przy pokoju Damiana, trzeba było od czegoś zacząć. - Nie wiem, czy to najmądrzejszy pomysł - powiedziała Elwira, kiedy siedzieli przy kuchennym stole, czekając na wrzątek. - W czasie remontu cały dom przewrócą nam do góry nogami, ale trudno, słowo się rzekło, zwłaszcza że tak się przy tym uparłeś, Julianie. - Ja się uparłem? Przecież to ty się uparłaś. - Ja? Mnie Damian nie przeszkadza, kiedy korzysta z naszej łazienki. - Mnie również. - To dlaczego twierdziłeś, że koniecznie musi mieć swoją? - Bo tego chciałaś. Elwira wstała, w końcu zagotowała się woda i natarczywie zaczął gwizdać czajnik. - Ucieszył się z królika! - Julian przypomniał sobie zaskoczoną minę Damiana. - Bardzo się ucieszył. - Wydawało mi się, że miał łzy w oczach, zauważyłeś? - I mnie się tak wydawało. Zwierzak jest zresztą ładny i zabawny. - Bardzo zabawny. Dziwne, że do tej pory nie wpadliśmy na pomysł, żeby kupić królika. Dziwne to są te rozmowy, które teraz prowadzimy, moja Elwiro, pomyślał Julian. Drzwi na górze otworzyły się i usłyszeli głos Damiana. - Nie macie pojęcia, jak on śmiesznie obgryza kolbę! Chodźcie zaraz, musicie zobaczyć! 164 - Idziemy? - zapytała Elwira. - Chyba trzeba pójść. I jak tu powiedzieć Elwirze, że Damian ma zamiar ją zostawić, zupełnie zmieniając swoje życie? A może ich wspólne obecne życie, w ostatecznym rozrachunku. Julian niechętnie myślał o tym, kiedy z bolącym kręgosłupem wdrapywał się znowu po stromych schodach, tylko po to, żeby zobaczyć, jak mały, szary królik obgryza kolbę kukurydzy. Czy jedynie po to? W końcu jemu też ten chłopiec stał się bliski. Następnego dnia rano Elwira pojechała, żeby w sklepie ze sprzętem sanitarnym obejrzeć kabiny prysznicowe do nowej łazienki. Po drodze podrzuciła Damiana do szkoły, więc Julian wreszcie mógł swobodnie otworzyć swoją zamykaną na klucz szufladę biurka i wyjąć z niej metalową skrzynkę z szyfrowym zamkiem, która stanowiła jedyne miejsce w tym domu, do którego tak naprawdę nikt nie miał dostępu. Julian ustawił cyfry kodu. Otworzył się jego mały sejf. Oprócz polis, kart bankowych oraz kilkuset złotych, niewiele w nim było. Na samym dnie leżała zniszczona, zielona koperta, której jakoś święty Antoni, mimo usilnych błagań zrozpaczonej Baśki, nigdy nie znalazł w tym biurku. Może nie chciał? Koperta została kiedyś przez Juliana dodatkowo zaklejona i przewiązana sznurkiem. Znajdował się w niej list kondolencyjny od pułkownika Krzymały do Baśki, który, jak wszystkim tłumaczyła, stanowił dla niej osobliwą pamiątkę, a nawet przypisywała mu wartość muzealną, co było oczywistą przesadą, ale w jej przekonaniu skutecznie wyjaśniało szaleństwo, z którym usiłowała odnaleźć swoją zgubę. A była to: zielona, zniszczona koperta, adresowana ręcznie, z napisem w dolnym prawym rogu: DO RĄK WŁASNYCH. W środku biały niegdyś, 165 a obecnie pożółkły kartonik ze starannie wykaligrafowanym, krótkim listem. Wielce Szanowna Pani! Z głębokim żalem zawiadamiam o bohaterskiej śmierci Narzeczonego Szanownej Pani, który poległ w walce stoczonej nad rzeka Bzura. Miejsce, w którym został pochowany, nie jest nam znane, gdyż znalazło się poza linia frontu. Z wyrazami głębokiego smutku jednoczę się z Szanowną Panią w Jej żałobie i pozostaję z poważaniem płk Tadeusz Krzymała Baśka swojego zaręczynowego pierścionka z brylantem nie chciała nosić. Zdjęła go z palca, bo jego widok potęgował bolesne uczucie straty i żałoby, odbierał chęć do dalszego życia. Schowany w miękkim flanelowym woreczku, znalazł w końcu swoje bezpieczne miejsce w zielonej kopercie, razem z listem pułkownika Krzymały. Leżał tam przez parę lat, ukryty w skrytce Basinej toaletki, aż któregoś dnia koperta stamtąd znikła. Baśka płakała, ale wtedy już nikt, lub prawie nikt, nie pamiętał jej zaręczynowego pierścionka z brylantem. Wszyscy, lub prawie wszyscy, sądzili, że Baśka opłakuje wyłącznie zaginiony list pułkownika Krzymały. Julian, pośród swoich papierów rozrzuconych na biurku, znalazł wreszcie dużą kopertę, którą przygotował sobie poprzedniego dnia wieczorem, i krążek samoprzylepnej taśmy. Sięgnął po niebieski flamaster i zaadresował kopertę samym imieniem. DAMIAN Po chwili zastanowienia w prawym dolnym rogu dopisał krótkie polecenie: do rąk własnych. Długo myślał, jakiej treści list powinien dołączyć, aby wyjaśnić cel i sens tego, co zamierzał zrobić. Ograniczył się znowu tylko do imienia ZUZANNA 166 które ozdobnymi literami wyrysował na zielonej kopercie, tuż powyżej prośby pułkownika Krzymały o doręczenie jego listu wyłącznie do rąk Baśki. Napis wyglądał teraz jak jedna całość: Zuzanna, a niżej: do rąk własnych, spojrzał na to jeszcze raz i odetchnął z ulgą. Skoro święty Antoni przez tyle lat chronił Elwirę, z pewnością stary Julian nie powinien się w tę sprawę wtrącać. Wsunął zieloną kopertę do tej większej, białej i zajął się jej dokładnym zabezpieczeniem. A więc mamy teraz przed sobą białą kopertę formatu A3, niebieskim flamastrem zaadresowaną jedynie imieniem: DAMIAN. W prawym dolnym rogu widnieje wyraźny dopisek Juliana: do rąk własnych. W środku, oprócz listu, wyczuć można przedmiot o nieokreślonym kształcie. Biała koperta złożona jest na pół i wielokrotnie owinięta taśmą samoklejącą, przezroczystą. Julian włożył ją do swojego sejfu, który zamknął, starannie ustawiając szyfr. Pozostało jeszcze przekazanie Damianowi mało skomplikowanego układu cyfr i krótkiej prośby: pamiętaj, że dopiero po najdłuższym życiu Elwiry... Po najdłuższym życiu Elwiry zaręczynowy pierścionek z brylantem i ośmioma szafirami, kupiony Baśce w sklepie jubilerskim Mankielewicza na placu Teatralnym, włoży na palec jej wnuczka. Julian, zanim zamknął metalową skrzynkę w szufladzie biurka, popatrzył jeszcze na nią z zadumą. Myślał o zawiłościach losu, bo przecież jego trudnej miłości do dwóch kobiet strzegł przed światem ciągle jeden i ten sam szyfr. Był to parawan szczelniejszy niż ten, który nie ukrył Elwiry przed wzrokiem Juliana, kiedy wiedziona uporczywą, męczącą zazdrością o Baśkę, pewnego Sylwestra, już po północy, otworzyła szufladkę czereśniowej, dworskiej toaletki. 167 Słownik języka polskiego (inny), dwutomowy, w obwolucie gołębiego koloru, wydany przez Wydawnictwo Naukowe PWN. Tom drugi, strona 22, fragment hasła parawan. Parawan, 1 Parawan to przenośna, często składana i niewysoka ścianka, która coś zasłania lub osłania przed czymś. Słownik języka polskiego (inny), dwutomowy, w obwolucie gołębiego koloru, wydany przez Wydawnictwo Naukowe PWN. Tom drugi, strona 832, fragment hasła toaletka. Toaletka, Toaletka to szafka lub stolik z lustrem, przed którym siada kobieta, kiedy się czesze lub robi makijaż. To była szafka, stara dworska toaletka, z której korzystała jeszcze matka Baśki, szafka pełna szufladek, skrytek, małych półek. I tajemnic. Elwira nie znała jeszcze Juliana, kiedy Baśka, na początku ich zażyłości, pokazała jej swój jedyny zaręczynowy pierścionek, bo przecież później, w kościele Świętej Anny, Paweł założył jej na palec tylko ślubną obrączkę. Julian, siedząc z sylwestrowym szampanem w ręku, miał przed sobą japoński, składany parawan, który oddzielał sypialny kącik Baśki od reszty ich wielkiego pokoju. W ażurowym łączeniu jego składanych ścianek widział swoją śliczną, drobną i wiotką żonę, która poprawiała uczesanie w kryształowym lustrze toaletki. Zobaczył także szybki ruch jej ręki, kiedy wyjęła coś z najniższej szuflady i szybko wrzuciła do aksamitnej, wieczorowej torebki. Dopiero po jakimś czasie, kiedy Baśka odkryła brak swojej cennej zielonej koperty, Julian zaczął szukać jej u siebie w domu. I znalazł, niestety. Pamiętał dni, kiedy tego, co zginęło, szukały obydwie. Baśka głośno, wstrząśnięta, poruszona, oskarżająca wszystkich. Elwira 168 cicho, pod pretekstem porządków, spłoszona, z trudem ukrywająca niepokój. Zapytana przez Pawła, powiedziała: nigdy, nie wiem, o czym ty mówisz, ja wtedy podniosłam z podłogi szminkę. Julian milczał, Elwira milczała. Po jakimś czasie, zupełnie nieoczekiwanie dla wszystkich, Baśka przestała szukać zielonej koperty. Nikt nigdy nie dowiedział się, że któregoś dnia, kiedy we czwórkę wybrali się na wiosenny spacer wąwozem, Julian podszedł do niej i nie wyjaśniając niczego, poprosił: nie szukaj, zrób to dla mnie, to jedno zrób dla mnie, daj mi ten pierścionek. Julian schował do szuflady biurka swoją metalową skrzynkę, bo samochód Elwiry podjechał przed dom. Bogna? Pani Adela nie wierzyła własnym oczom. Bogna jedzie! Ciekawe, dlaczego? Ani to żadne święto, ani imieniny pana rzeźbiarza, ale dobrze, dobrze! Może pan Paweł chociaż przez parę dni przestanie się karmić klopsikami w sosie pomidorowym, chociaż nie dalej jak przedwczoraj Adela tyle pierogów ruskich narobiła, że i dla niego starczyło. Jeszcze i Lucjan zdrowo sobie pojadł, bo chętnie przyjął jej zaproszenie na gorącą kolację. Prawdę mówiąc, to Lucjan tak ją zaraz po przyjściu zagadał opowieściami o małej Helusi, że cebulka na patelce zbytnio się porumieniła. Adela jednak nawet jednym słowem Lucjanowi o tym nie wspomniała, więc jadł z nadzwyczajnym smakiem, a co więcej, nawet sam o dokładkę poprosił. Cóż to? Bogna zatrzymała samochód przed samym sklepem Adeli, otworzyła drzwiczki i wysiadła. A za nią, kto? Nataszka! Może znowu jakąś ospę złapała i, jak to często bywa, przyjechała chorować do dziadka. Dzień dobry, dzień dobry! Buzi, buzi! Weź sobie, Nataszka, ogórka, weź, moje dziecko! A pani Bogna, co? Z jakiej to okazji? 169 - Ach, pani Adelo! To Zuzanka tak mnie w kółko mordowała, że chce do dziadka! - Hm, hm, hm, do dziadka, mówi pani Bogna? No, może i do dziadka, kto tam Nataszkę wie. Nataszka, a ty słyszałaś, że Damianek też ma króliczka żywego? - Wiem, wiem! Ciągle mi o nim przysyła SMS-y i mejle! Po jakiemu ta Nataszka mówi, wprost nie wiadomo, co ma na myśli, dawniej kawalerowie panienkom kwiaty przysyłali albo jeszcze lepiej bomboniery, albo liściki miłosne. Adela sama, owszem, za młodych lat takie otrzymywała, od Iwana, na przykład, ale nie poszła za niego, bo przygłupi był, nie to, co Lucjan kochany, który wszystko człowiekowi potrafi wyłożyć, zwłaszcza w polityce. - Taka jestem tego królika ciekawa! - powiedziała Nataszka, grzebiąc w słoju z ogórkami i goniąc szczypcami tego, który pewno wydał jej się najtwardszy. Bogna patrzyła po sklepie, wyraźnie zdumiona. - A cóż to, pani Adelo? Klopsików w pomidorach pani zabrakło? - Ano, nie ma, wczoraj ojczulek pani Bogny ostatnie dwa wziął. - Ach, to coś tam ma do jedzenia! - ucieszyła się Bogna. - To ja poproszę tylko sześć jajek, masło i makaron. - Makaron to przez cały ostatni tydzień ojczulek konsumował. - Bo lubi, pani Adelo. - A może by tak pani Bogna naleśniczków mu z serem zrobiła? - Z naleśnikami to taka papranina, pani Adelo, że nie mam na nie głowy. Jaka znowu papranina? Co ta Bogna mówi, przecież prawdziwy grzech w ten sposób o jedzeniu się wyrażać. Nie ma 170 głowy na naleśniki? Pani Bogna? To niby na co ją ma? Naczytała się pewno tych pisemek dla pań, których u Lucjana w kiosku wprost całe zatrzęsienie, i tylko jej się jakieś wy-dzibasy marzą. - Placuszki kartoflane... - zaproponowała pani Adela. - Mam kartofelki w sam raz na tarcie. - Ojej, pani Adelo! Jakie ja będę miała ręce po ziemniakach! Widzę, że ma pani gulasz w słoikach? - Mam, ale pani Bogno, czy to my wiemy? A może on jest z jakiejś oszalałej krowy? - Myśli pani? No, dobrze, więc gulaszu nie będę brała, ale może wieprzowinę. Widzę, że na tamtym słoiku jest napisane: wieprzowina po angielsku. Oj, Panie Boziu, że też Bogna musi zawsze po angielsku albo po amerykańsku! Zrobiłaby porządną kapustkę faszerowaną z kartofelkami tłuczonymi po polsku, toż pan Paweł pewno ze trzy lata czegoś takiego nie jadł. Muszę i ja kiedyś Lucjanowi na obiadek niedzielny taką kapustkę faszerowaną zrobić. - Dwie wieprzowiny poproszę. I natkę pietruszki. - O! Natka bardzo zdrowa! - ucieszyła się wreszcie pani Adela. - Zwłaszcza dla starszego pana. - Natkę mama dla mojego królika kupuje! - oburzyła się Nataszka, wymachując w powietrzu szczypcami do łowienia ogórków. - I oczywiście dla Belli! - A Bella to kto? - Króliczka Damiana. Muszę mieć coś, co króliczki lubią szczególnie, bo wybieramy się do niej z wizytą. Mój ty Panie Boziu! Z wizytą do królika! Ta Nataszka taka kochana, ale czasami jak coś powie, to aż zemgli człowieka. - Czy mogę już to wszystko do kasy fiszkalnej wrzucić? 171 - Tak, pani Adelo, jeszcze tylko puszkę piwka poproszę, może być Okocim albo Żywiec, wszystko mi jedno, co tam pani ma pod ręką, bo i to, i to lubię. Już Bognie nie powiem, że od piwka brzuszek jej z pewnością urośnie, jak nie przymierzając panu Przykościelnemu, któremu pani Ludwisia napoju tego nijak nie może wyperswadować. Klik, klik, klik, klik, klik. Ile się należy? No, patrzcie, państwo, nic pani Bogna nie kupiła, a jaki rachunek się zrobił! Może ja coś źle policzyłam? A może dwa razy za to samo? Klik, klik, klik, klik, klik. Nie chce być inaczej. - Do widzenia, pani Adelo! - Do widzenia, moje kochane! Do widzenia! Serdeczności dla ojczulka! - Uparłam się jak baran, więc przyjechałam - powiedziała Zuzanka, zdejmując w sieni kalosze. - Jesteś z tego powodu bardzo zadowolony, zgoda? - Zgoda. - Przyniosłam dla Belli natkę pietruszki. Przytrzymaj mojego królika, tylko nie miętoś go za bardzo, bo jest najedzony. Twoja dużo je? - Sporo. Postawiła kalosze w kącie, więc spojrzał na jej stopy. Miała dziś na nogach mechate skarpetki z różnobarwnej wełny. - Dobrze, że Bella jest króliczka, może będziemy mieli małe. - Bardzo możliwe, ale na razie Bella jest za młoda na małe. - Skąd wiesz? - Czytałem. Babcia kupiła mi książkę o królikach. - Babcia? - upewniła się. - Babcia. 172 - Cieszę się! - wzięła od niego królika i stanęła na palcach, żeby dokładniej zobaczyć twarz Damiana. - Pokaż mi teraz ten swój głupi łuk brwiowy. Matko! - jęknęła. - Mam nadzieję, że i ty solidnie mu przyłożyłeś? - Trochę za solidnie, myślę. - To źle myślisz. Nie ma za solidnie dla Rudego Poela, trzeba mu było jeszcze dorzucić z mojej kasy, uzbierałam spory kapitał w moim świecie. Chodźmy na górę, chcę jak najprędzej zobaczyć Bellę! Dzień dobry, ciociu! Dzień dobry, wujku! Dzień dobry, wszystkie łaskawe anioły w tym domu! Tup, tup, tup, pobiegli na górę. - Ależ ona podobna do Baśki... - powiedziała Elwira. -1 z rysów, i z figury, i z tego rabanu, który dookoła siebie robi. - Baśka nie robiła dookoła siebie rabanu, wesoła była i to wszystko. Julian stawił pasjansa. - As kierowy do przełożenia - powiedziała Elwira. - I dziewiątka na tamtą kupkę. - Elwiro... - No, dobrze, dobrze, już nie mówię ani słowa! Jeszcze tylko damę pikową na waleta, a tam masz czwórkę na trójkę. Z czego ty się śmiejesz, Julianie? - Z ciebie się śmieję, a z kogo mam się śmiać. - Słuchaj, czy ty się nie boisz, że oni tam na górze mogą się całować? Niestety, Julian wcale się tego nie obawiał i nawet, prawdę mówiąc, wolałby, żeby tak było. - Myślę, że króliki mają wieczorek zapoznawczy. - Słyszę muzykę! Może celowo nastawili tak głośno, żebyśmy tu niczego nie słyszeli. - Mówisz jak prawdziwa babcia. 173 - Bo jestem prawdziwą babcią, czuję to. - Dziś powiedział do mnie dziadku. Pierwszy raz. - Żartujesz! - Poważnie. - Było ci przyjemnie? -Tak. - Możesz położyć dwójkę pikową na trójkę. Wiesz, Julianie, jak już jesteśmy dziadkami, to myślę, że przyszedł czas, żebym ci coś powiedziała. Spojrzał na nią, wyglądała na strapioną. Opuściła głowę i rękoma wygładzała spódnicę na kolanach. - To nie będzie miłe wyznanie - uprzedziła. Złożył karty szybkim ruchem, chociaż pasjans dopiero w połowie był ułożony, a miał duże szanse, żeby wyjść. - Nie mów, Elwiro! - powiedział. - Nie chcę tego. Prawie przez całe ich wspólne życie czekał na to, i tego chciał. - Wolałabym. Ciągle nie podnosiła głowy, ciągle nie patrzyła na niego. Teraz zrozumiał, że zawsze bał się tej chwili, podobnie jak ona. - Nie! - usłyszeli nagle krzyk Zuzanki. - A tam, co się dzieje? - przeraziła się Elwira. Zamilkła, nasłuchując. Po chwili znowu spojrzała na Juliana. I zaczęła mówić. Na górze nie działo się nic szczególnego. Dwa króliki obwąchiwały sobie pyszczki rozedrganymi noskami, a Zuzanka siedziała na materacu Damiana i z całej siły przytrzymywała rękoma skarpetki. - Nie pozwalam! - Zdejmij chociaż jedną! Proszę cię! - Nie zdejmę, za nic! 174 - Chciałbym tylko zobaczyć, jak wyglądają twoje stopy, Zuzanno. - Jak stopy. - Więc dlaczego nie chcesz mi ich pokazać? - Bo mam paznokcie u nóg pomalowane na zielono, dlatego! Wyglądają okropnie. - Mogą sobie być zielone, mnie to nie przeszkadza. Wahała się przez chwilę, wreszcie ostrożnie wysunęła stopę w jego stronę. - Tylko nie łaskocz! - zastrzegła. Ujął czubek mechatej, różnobarwnej skarpetki i pociągnął. Stopa była wąska, opalona, z dwoma jasnymi śladami, które zostały po paskach letnich sandałków. Patrzył długo, czuł, że to jest ważna chwila w jego życiu. Zdecydował. Jutro przyzna Julianowi rację. Niewątpliwie Rudy Poelo oberwał z dwóch powodów. A zielone paznokcie Zuzanny wyglądały jak świeże wiosenne listki. / 175 — --------- M ...... ro -------- u ------------------- 1 --------- N ч =