13000
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13000 |
Rozszerzenie: |
13000 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13000 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13000 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13000 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
LEONARD TURKOWSKI
Lipcowy mi�d
LUDOWA SPӣDZIELNIA WYDAWNICZA
WARSZAWA 1980
ISBN 83-205-3158-6
Copyright by Ludowa Sp�dzielnia Wydawnicza
Warszawa 1980
Sobota
Lekarz podsun�� mi swe rami�, nie przestaj�c
cz�stowa� u�miechem, a nawet podtykaj�c mi go
pod oczy, jakby go mia� na sprzeda�.
� Prosz� si� o mnie oprze�, panno Basiu.
Mocowa�am si� z pantoflem, nie chcia� wcho-
dzi� na wilgotn� jeszcze stop�, w dodatku unu-
rzan� w piasku. Po�o�y�am r�k� na barku leka-
rza, lecz zacz�y mi si� z niej sypa� kwiaty.
� Prosz� poda�, panno Basiu, ja ten bukiet
potrzymam.
Uda�o mi si� otrzepa� nog� z piasku i wsun��
but. O wiele prostsze by�y teraz zmagania z dru-
gim. Gdy wreszcie stan�am na obie nogi, si�g-
n�am po swoje kwiatki i rzuci�am si� biegiem
do drogi. Na asfalcie stan�am zdyszana pod drze-
wem i patrzy�am, jak lekarz szed� w moj� stro-
n� statecznym krokiem, bynajmniej si� nie �pie-
sz�c. Te� mi kawaler!
Mimo to spodoba�o mi si� to poranne spotka-
nie. Ale te� nigdy przedtem nie mog�am pozwo-
li� sobie na takie wczesne spacery, bo od dzie-
ci�stwa przywyk�am pomaga� rodzicom w ran-
nych obrz�dkach, a ju� za nic nie odst�pi�abym
nikomu dojenia kr�w. Po ca�ej porannej krz�ta-
ninie bywa�am zwykle dojrza�a tylko do �niada-
nia. Je�eli kiedykolwiek znajdowa�am czas na
spacer, to dopiero po obiedzie.
Teraz mia�am zast�powa� sw� siostr� Jadzi�
w sklepie, a w zwi�zku z tym moje poranne pra-
ce przej�a ode mnie mama. Poniewa� za� przy-
wyk�am do rych�ego wstawania, postanowi�am
sobie przed rozpocz�ciem zaj�� �urz�dowych"
wychodzi� ka�dego dnia na p� godzinki do lasu
lub na ��k�.
I c� si� sta�o za pierwszym razem? Tu� za za-
gajnikiem spotka�am Zimnickiego! Szed� miedz�
na skraju ��ki i d�uba� scyzorykiem w kawa�ku
drewna. Gdy mnie zobaczy�, zawo�a� z daleka:
� Dzie� dobry, panno Basiu! Prosz� podej��,
bo akurat rze�bi� portret pani!
Poczu�am si� nieswojo, bo do tej pory styka-
�am si� z nim zaledwie kilka razy w domu, gdy
przychodzi� do mamy. Sama do o�rodka zdrowia
chodzi�am te� rzadko.
I oto szli�my teraz razem szos� w stron�
pierwszych dom�w naszej wsi, ja z bukietem
kwiat�w, lekarz ze swoj� rze�b� i kozikiem. Z
bliska przekona�am si�, �e rzeczywi�cie rze�bi�
dziewczyn� z kwiatami. Zapyta�am go:
� Pan zawsze takie rze�by robi, panie dokto-
rze?
� I tak, i nie, zale�y, co pani ma na my�li �
odpowiedzia�. � Rze�bi� w og�le ludzi w kon-
takcie z przyrod�. Zazwyczaj ze zwierz�tami;
z psem, ko�mi lub ptakiem, a nawet z gadem,
cho�by z �ab�. Lecz tak�e z ro�linami. Albo z na-
rz�dziami rolniczymi.
Chcia�am go jeszcze wypytywa� o te rze�by,
lecz to ju� on mnie pyta�:
� Zamienimy si�?
� Czym? Ale przede wszystkim chod�my ju�
� wtr�ci�am � bo musz� za pi�� minut otworzy�
sklep.
� Ja pani dam swoj� d�ubank�, a pani mi
swoj� wi�zank�.
� Przecie� to zwyk�y wieche� z ��ki! � za-
wo�a�am. � Prosz� si� przyjrze� dohrze. Przewa�-
nie te kremowo-��te kwiatki, ostro�enie. �d�b�a
trawy trz�licy... maj� takie ciemne k�oski. Tam
dalej w �ycie nazbiera�am troch� modrak�w.
Niech pan mnie nie zdradzi, ale nie mog�am
oprze� si� ch�ci zerwania odrobiny kwitn�cej
gryki.
� To to bia�e?
� Tak. No i troch� ognichy i ostu.
� Pani zna wszystkie ro�liny?
� Nie, nie wszystkie. Ale wszystkie lubi�.
� Zazdroszcz� im.
� Pozwalam panu zazdro�ci�.
� To pewnie nie da mi pani swego bukietu?
� Dam, prosz�. A wstawi pan do wazonu?
Poda�am mu bukiet. Spojrza� na mnie ze zdzi-
wieniem, lecz zaraz oczy jego zal�ni�y, a czo�o
si� wyg�adzi�o.
� Ale� oczywi�cie! Ta wi�zanka to prawie ar-
cydzie�o. Czy przyjmie pani w zamian t� skrom-
n� d�ubank�?
Podawa� mi rze�b�: dziewczyna z warkoczami
trzyma�a w jednej r�ce kwiaty, a drug� uk�ada-
�a je, siedz�c na pniaku, pochylona, z twarz� pe�-
n� skupienia i zachwytu. Ta rze�ba by�a przecie�
warta o wiele wi�cej ni� m�j bukiecik. Czy mia-
�am prawo j� przyj��?
� Pan naprawd� chce mi to da�, panie dokto-
rze?
� Prosz� mnie nie przezywa� � przerwa� mi,
potrz�saj�c �miesznie g�ow�... � Znosz� takie
rzeczy ostatecznie w przychodni, zwyczajowo... �
j�ka� si�. � Ale prywatnie... No naprawd�, pro-
sz� to przyj�� ode mnie. Nie b�d� za to niczego
��da�, te kwiaty stanowi� hojn� zap�at�.
Byli�my ju� w samym �rodku Podgaju, na
skrzy�owaniu dr�g.
� Dzi�kuj� � powiedzia�am, wzi�am rze�b�,
sk�oni�am si�. � I musz� ju� i��. Dzi� pierwszy
dzie� mojej pracy.
� Powodzenia! � zawo�a� ju� z daleka, bo nie
czekaj�c ani chwili, pobieg�am przed siebie.
Dopiero us�yszawszy to �yczenie, zreflektowa-
�am si�, �em zupe�nie zapomnia�a po�egna� si�
z lekarzem. Zatrzyma�am si� wi�c na chwil�
i odkrzykn�am:
� Dzi�kuj�! Do widzenia!
Przed sklepem na szcz�cie nikt na mnie nie
czeka�. Mog�am spokojnie, bez nerw�w upora� si�
z zamkiem i sztab�, co dla mnie wcale nie by�o
takie �atwe.
Wszed�szy do wn�trza nie wiedzia�am, co z so-
b� pocz��. Siad�am wi�c na krze�le i przypomnia-
�am sobie s�owa Jadzi: �W sklepie jest zawsze
robota". I dane mi wczoraj ostrze�enie: �Pami�-
taj, �e sobota jest zawsze najgorsza!" Na szcz�-
cie moja siostrunia uzupe�ni�a t� nauczk� komen-
tarzem, �e tym razem wiele os�b poczyni�o za-
kupy ju� wcze�niej, bo wiedz�c o jej �lubie, byli
przekonani, �e w sobot� sklep b�dzie w og�le
nieczynny. Jadzia postara�a si� te� o to, by to-
waru nie zabrak�o: zam�wi�a go na pi�tek wi�cej
ni� zwykle i uda�o si� jej dosta� tyle, ile chcia-
�a, pewnie urz�dnicy z geesu chcieli jej z okazji
�lubu zrobi� przyjemno��.
Minuty schodzi�y jedna za drug�, a ja siedzia-
�am bezczynnie, bo do sklepu nikt nie wchodzi�.
Ca�y poprzedni dzie� sp�dzi�am tu z siostr� i pod
jej opiek� wdra�a�am si� do pracy, a ona pokazy-
wa�a mi wszystko po kolei � ca�y ten skompli-
kowany majdan sklepowy � i uprzedza�a: �Ni-
czego nie ruszaj, niczego nie zmieniaj, niech
wszystko zostanie tak, jak sobie poustawia�am".
Wi�c je�eli wszystko jest dobrze, to co mam w�a-
�ciwie robi�?
Wreszcie przez szerok� szyb� witryny sklepo-
wej zobaczy�am magazyniera z PGR-u Wieczor-
ka, jak maszerowa� ra�nym krokiem przez skrzy-
�owanie. Do sklepu czy nie? � wr�y�am sobie.
Gdyby tak � by�by to dobry omen, bo zawsze
mnie uczono, �e jak pierwsza jest baba, to nie-
dobrze, �e szcz�sny pocz�tek bierze si� zawsze
od m�czyzny.
Tak, Wieczorek szed� prosto do sklepu � prze-
kona�am si� o tym rych�o. Ko�ysa� si�, �miesznie
wyrzucaj�c nogi przed siebie. Jeszcze par� kro-
k�w. Jeszcze moment, jeszcze drugi, jeszcze tyl-
ko trzy kroki �? ju�: zamaszystym ruchem roz-
war� skrzyd�o drzwi. Zobaczywszy mnie za lad�,
zatrzyma� si� przy wej�ciu, otworzy� szeroko
oczy, policzki jego rozja�ni�y si� u�miechem. Do-
piero wtedy na dobre zamkn�� za sob�, zbli�y�
si� do kontuaru i zarzuci� mnie nawa�nic� s��w:
� Kogo widz� moje �liczne oczy! Czy to na-
sza panna Basie�ka, czy anio� z reszelskiego ko-
�cio�a? Ot, jak to �wiat szybkim marszem zmie-
rza do komunizmu! Bo je�eli w sklepie jest i to-
war, i jeszcze taka dziewczyna na dodatek, to
w�a�ciwie czego wi�cej potrzeba?
Wyci�gn�� do mnie d�o�, pochyliwszy si� nad
lad�. Waha�am si�, czy mu poda� r�k�; nie b�d�
si� chyba ze wszystkimi dokumentnie wita�a,
zreszt� mo�e to nawet niehigieniczne i zakazane,
nikt mi tego nie wyja�ni�. Ale pomy�la�am, �e
ten pierwszy m�czyzna, jako dobra wr�ba, za-
s�uguje na wyj�tek. Poda�am mu r�k�, a on ca-
�owa� j� zbyt d�ugo. Musia�am mu j� wyrwa�.
� Mniam, mniam, mniam, jaka rozkosz! �eby
tak jeszcze buziuchn� poca�owa�, to chodzi�bym
do sklepti dwadzie�cia razy na dzie�. A wierz
mi, Basie�ko, gdyby mi tak jeszcze wolno by�o
ciebie kocha�, to nosi�bym ci� na r�kach.
� A jak moja siostra urz�dowa�a w sklepie,
to nie by�o dobrze?
� Ach! Jadzia jest te� cud-dziewczyna, obie
jeste�cie anio�y! Ale jak sobie wyobra��, �e za-
miast ciebie mog�aby tu na zast�pstwo przyj��
jaka� wydra, to brrr... Byle czego ma cz�owiek
dosy� ka�dego dnia we w�asnym domu.
� U pana to ka�da nowa jest anio�em, a po
jakim� czasie z anio�a robi si� diablica.
� Co robi�? Cz�owiek nie dyszel od wozu, lu-
bi zmian�. Zmieniaj� si� czasy, ustroje, mody,
maszyny, ceny, to i bab� cz�owiek te� chcia�by
odmienia�.
� Pan tu gada i gada, a przecie� ja mam
sprzedawa�. Niech pan popatrzy, ju� idzie so�ty-
ska... A ja si� cieszy�am, �e pierwszym klientem
b�dzie m�czyzna.
Spojrza� w okno. So�tyska Wi�niewska sz�a
w domowym fartuchu, wznosz�c si� na kulawych
nogach i opadaj�c jak okr�t na fali.
� Pani nie wie? Sporciaki, zapa�ki i piwko.
Reszta nale�y do baby. No, ale trzeba spie... pra-
szam!
�� Bo co? � spyta�am, si�gaj�c po papierosy
i zapa�ki, bo butelk� Wieczorek wzi�� sobie sam,
a potem rzuci�am mu karc�ce spojrzenie.
� Bo nic � odpar� zmieszany. � Piwo wezm�
na drog�. Powietrze robi si� sw�dliwe.
Wydaj�c mu reszt�, spojrza�am w okno. Tu�
za so�tyska sz�a ksi�gowa z PGR-u � c�rka kie-
rownika gospodarstwa, Szolla, kt�ra pono� mia�a
wyj�� za m�� za kogo� w Biskupcu i w zwi�zku
z tym opu�ci� Podgaj. Czy�by Wieczorek przed
ni� ucieka�?
� Co� pan? � powiedzia�am g�o�no. � Ksi�-
gowa panu wadzi?
� Eeee tam, wadzi nie wadzi... Nie wie pani,
Basie�ko? Zgoda te� tak ko�em si� toczy, jak
owa fortuna. Nie k�ad� palca, gdzie tobie niemi-
�o. No, ciao, anio�ku!
So�tyska ju� otwiera�a drzwi. Wieczorek wy-
mkn�� si�, nim je zamkn�a. Nie widzia�am ju�,
jak mija� ;� z ksi�gow�. Po chwili zapachnia�o
w sklepie jak w perfumerii.
Ania Szoll�wna ustatkowa�a si� troch� w ostat-
nich czasach i spowa�nia�a, ale niekt�rych ele-
ment�w blichtru nie mog�a si� wyzby�. Nie tyl-
ko Wieczorek jej nie lubi�. Ja te� za ni� nie
przepada�am, a i z Wi�niewsk� nie przywita�y
si� wcale, chocia� zna�y si� od dawna. No tak,
ksi�gowa wynosi�a si� nad ca�� wie� i dla wszy-
stkich by�a jakby kim� obcym.
So�tyska odp�yn�a ze swoimi zakupami ku-
chennymi, Szoll�wna z carmenami i batonikiem
czekoladowym. Przemkn�o przez sklep jeszcze
kilka os�b � przewa�nie dzieci � i zn�w zosta-
�am sama. Wiedzia�am, �e sobotniego ruchu �
je�eli dzi� w og�le jaki� si� wywi��e � mo�na
spodziewa� si� dopiero po przerwie po�udniowej.
Mog�am wi�c swobodnie rozmy�la�.
A wi�c to ju� tak daleko zasz�o! Ja, najm�od-
sza w domu, stoj� oto jak inni na stanowisku
pracy i zarabiam pierwsze w swym �yciu z�o-
t�wki. A jednocze�nie moja siostra Jadzia �
pierwsza z naszego rodze�stwa � zak�ada w�asn�
rodzin�. Czyli dwie rewolucyjne zmiany w domu
za jednym zamachem. Czy b�d� to zmiany po-
my�lne?
Nasza rodzina nie nale�y co prawda do najza-
mo�niejszych w Podgaju, a jednak wszyscy s�
przekonani o tym, �e nam si� �yje lepiej i szcz�-
�liwiej ni� innym. Por�wna� nas cho�by z Duda-
mi. S� w�a�cicielami du�ego gospodarstwa, a sta-
ry Duda jest pracowity i ma szcz�liw� r�k�,
wi�c op�ywaj� we wszystko: posiadaj� nowy,
pi�kny dom, samochody, traktory, maszyny
(wszystkie w�asne) i pono� pieni�dzy ogromne
mn�stwo. A �yje si� im bardzo �le. Stary Duda
sk�pi i maltretuje rodzin� z powodu byle uchy-
bienia, jego �ona piekli si� ca�ymi dniami i p�a-
cze nad swym losem, wi�c dzieci poucieka�y
z domu do miasta: do Biskupca, Olsztyna, nawet
Warszawy. I tylko moja przyjaci�ka Marysia
z bratem Paw�em cierpi� w skryto�ci, ponuro
patrz�c w przysz�o��.
Nasze gospodarstwo niewielkie, cho� dobre, ale
mama chora, a ojciec gryma�ny. Jednak ko-
chamy rodzic�w takich, jacy s�, bo zdajemy so-
bie spraw� z tego, �e zdrowie to los na loterii,
a ojciec je�eli pomarudzi, to w trosce o nasze
dobro. Tote� z�yli�my si� z domem. Starszy brat,
Andrzej, po uko�czeniu studi�w w Akademii
Rolniczo-Technicznej w Olsztynie przyj�� prac�
zootechnika w PGR-ze, nie opuszczaj�c Podgaju.
M�odszy, Marek, doje�d�a do pracy w bazie maszy-
nowej w Szelejowie. Jadzia ju� cztery lata sprze-
daje w tym oto sklepie, a po swym ma��e�stwie
z nauczycielem Kulickim te� nie opu�ci rodzin-
nej wsi. Ja... No, ja musz� wpierw uko�czy� li-
ceum, a potem b�d� my�la�a, co dalej. Za rok
matura! Chcia�abym jednak pozosta� w tej na-
szej wiosce. Wkr�tce rozpoczniemy budow� no-
wego domu: du�ego, nowoczesnego, od razu ta-
kiego, w kt�rym wystarczy miejsca dla nas wszy-
stkich razem z rodzinami, gdy je pozak�adamy.
Jeste�my zgodni w pogl�dzie, �e powinni�my
wsp�lnie mieszka�. Dlatego wszyscy � tymcza-
sem z wyj�tkiem mnie � przy�o�� r�ki i grosza
do jego budowy.
Jadzia zawsze by�a dobr� siostr�. Jak to mi�o,
�e nie b�dziemy musia�y rozsta� si� po jej �lu-
bie z Kulickim. Za samo to by�abym gotowa za-
st�powa� j� tu w sklepie nie tylko przez miesi�c
podr�y po�lubnej, lecz cho�by przez ca�y rok.
Zw�aszcza �e sp�dzielnia p�aci mi za to zast�p-
stwo.
Ogromnie mi si� spodoba� przedwczorajszy
gest mojej siostry. Gdy�my wysz�y z biura pre-
zesa geesu, pob�ogos�awione jego decyzj� powie-
rzenia mi miesi�cznego zast�pstwa, Jadzia zapro-
ponowa�a mi, niby to pytaj�c:
� Chcia�aby� przeczyta� co� z mojego �ycia?
� Z twojego �ycia? � zdziwi�am si�. � A
kt� to napisa� o twoim �yciu?
� Ja sama.
� Ho, ho! A du�o to tego?
� Du�o. Tyle, co ca�a powie��. Le�y to ju�
cztery lata w teczce. Niedawno na tej teczce na-
pisa�am co� jakby tytu�: �Start".
� Zwariowa�a�, Jad�ka!
� Nie zwariowa�am. M�wi� prawd�, najpraw-
dziwsz�. Spisa�am to przed czterema laty, gdym
by�a akurat w takiej samej sytuacji, jak ty te-
raz. Rozpoczyna�am prac� w sklepie. Przez ca�y
pierwszy tydzie� notowa�am swoje prze�ycia,
a potem w czasie urlopu, spisa�am dokumentnie.
Wiesz, taki pami�tnik.
� I wszystko w tym umie�ci�a�?
� Tak. Jest nawet i o tobie, bo pisa�am
o wszystkim, co si� dzia�o dooko�a, w naszym do-
mu, w ca�ej wsi.
� I dasz mi to do poczytania?
� Je�eli chcesz. W�a�nie ci� o to pytam.
� Pewnie �e chc�!
Jak tego samego wieczoru rozpocz�am lektur�
siedmiu zeszyt�w, zapisanych r�cznie przez sio-
str�, tak uko�czy�am j� dopiero nad ranem, o ja-
snym dniu, gdy przede mn� zosta�y ju� tylko
dwie godziny snu. By�o w tym pami�tniku o jej
pracy i o pocz�tkach znajomo�ci z Adamem, o ro-
dzinie i wsi � tak jak Jadzia powiedzia�a. To
wtedy zosta�a ona przewodnicz�c� ko�a ZSMW.
To wtedy, w czynie spo�ecznym, rozpocz�to bu-
dow� sali gimnastycznej przy szkole, co sta�o
si� pocz�tkiem szybkiej rozbudowy Podgaju.
A gdy�my wczoraj pracowa�y razem w sklepie
� po to, by Jadzia mog�a mnie wdro�y� do pra-
cy � postanowi�am i ja opisa� swoje pierwsze
dni doros�ego �ycia. No bo przecie� cz�owiek sta-
je si� doros�y, gdy zaczyna zarabia� sam na sie-
bie.
Pomy�la�am sobie, �e b�d� pisa�a wszystko,
cho�bym mia�a � tak jak Jadzia � zape�ni� ka�-
dego dnia ca�y zeszyt od deski do deski. Bo prze-
cie� jest to nie tylko nowy etap mojego �ycia.
Jeszcze bardziej nowe staje si� �ycie jej. �lub
� to przecie� ogromny prze�om w �yciu dziew-
czyny. Wi�c bardzo dziwnie rozpocznie si� to
moje opowiadanie. Dziwnie i przewrotnie: �lubem
i weselem!
Bardzo cz�sto opowie�ci, a jeszcze cz�ciej baj-
ki, ko�cz� si� �lubem i weselem, a w mojej opo-
wie�ci marsz weselny zabrzmi na samym pocz�t-
ku. No i pewnie tak b�dzie w�a�ciwiej, bo prze-
cie� zawarcie ma��e�stwa nie jest kresem �ycia,
lecz jego progiem. Co najmniej jednym z prog�w.
Ko�czy niewiele, a zaczyna wszystko. Powstaje
co� zupe�nie nowego: rodzina.
Bo te� moja opowie�� nie b�dzie bajk�. B�d�
� tak samo jak i Jadzia � opisywa�a tylko fak-
ty-
No, ale ruch w sklepie przywo�a� mnie do po-
rz�dku. A by� to codzienny, wzmo�ony ruch, to-
warzysz�cy przerwie �niadaniowej w pegeerze.
Pracownicy gospodarstwa pr�dko zape�nili prze-
strze� z tamtej strony kontuaru. Sami si�gali
do transportera z piwem i rzucali mi na st� mo-
nety. Jadzia zapewni�a mnie, �e przy piwie klien-
ci s� absolutnie uczciwi, jest to spraw� honoru
i gdyby jeden drugiego schwyta� na oszuka�-
stwie � nie pu�ci�by tego p�azem, podczas gdy
przy innych zakupach jeszcze by pom�g� oszu-
ka�. Nie mia�am wi�c z piwoszami szczeg�lne-
go k�opotu poza tym, �e zrobi� si� potworny har-
mider. A ja nie przepadam za ha�asem, t�skni�
raczej za samotno�ci� ni� za t�umem � cho� nie
za osamotnieniem, bo ono zawsze bywa dokuczli-
we.
� O! Widzicie? Mamy now� Sklepow�. Jak
znajdzie se m�a, to p�jdzie precz i znowu przy-
�le tu m�odsz� siostr�.
� A bo to ma m�odsz�?! Musia�by Sztachelski
dopiero zrobi�.
� A bo to ma czym? � zarechota� kt�ry�, a za
nim inni.
Witali mnie, pogadywali sobie w zwi�zku z moj�
osob�, ot, talk, �eby tylko gada�. Bo nie mog�
powiedzie�, by mnie ludzie we wsi nie lubili.
A ja lubi� by� lubiana.
� A wej! Tamta by�a dobra sklepowa, mo�e
ta b�dzie jeszcze lepsza!
� A my�leli my, �e jak u sklepowej wesele, to
kram b�dzie zamkni�ty. Co Sztachelscy, to Szta-
chelscy. Dobra firma.
� To jednak szko�a drenna* firma. Nauczy-
ciel �eniwszy sia, to i nauki nie ma.
� A w�a�nie �e jeszcze lepsza! Nauczyciel �e-
ni si� w czasie wakacji! Nie potrzeba mu nawet
wolnego dnia z ustawy.
� Co prawda, to prawda. Sztachelscy dobra
firma, a Kulicki te� dobra.
Rozpiera�a mnie duma. Czy z jej powodu nie
zacz�am by� opryskliwa dla niekt�rych klien-
t�w?
Rozmowy ucich�y, gdy wszed� so�tys. Ko�ci-
sty, masywny, cho� niewielki, swym pojawieniem
si� budzi� respekt. �ci�gn�� z rozmachem kape-
lusz z g�owy, rzuci� s�owa powitania i � jak to
on � stan�� w kolejce, za kobietami i za jakim�
smarkaczem. Wiedzia�am, �e czeka na piwo, a nie
w�tpi�am w to, �e nie powinien tak sta�, bo
zawsze mia� sporo zaj��. Spyta�am go wi�c:
�' Piwko, panie Wi�niewski?
� Jo, psiwko. Dej mi ta jedno, jak chcesz.
Z butelk� w r�ce przy��czy� si� do gromady.
Oderwa� kapsel z�bami, poci�gn�� par� haust�w
i zahucza� swym gromkim g�osem:
* drenna � kiepska, licha
� No to co, ch�opy? Przyjdzieta w poniedzia-
�ek na budow�?
Wszcz�� si� wielki harmider. Posypa�y si�
protesty. Dopiero po chwili da� si� s�ysze� g�os
spokojniejszy:
� So�tys pewnie z miasta, nie wie, co to sia-
nokosy i co �niwa?
� Ale dom stra�aka chceta, �eby sta�?
� So�tysie, puknijcie si� w g�ow�!
� Chcemy domu i chcemy przy nim praco-
wa�, ale po �niwach.
� A wy�cie pewnikiem te� z miasta, nie wie-
ta, co po �niwach, a co po burakach, a co po
kartoflach, a co po... Ech! To� zawsze jest ro-
bota w gospodarstwie � broni� si� Wi�niew-
ski.
?� Z budow� trzeba wzi�� na wstrzymanie do
jesieni � wstawi� kto� tonem zdecydowanym.
� A majstry z miasta, co�my ich naj�li, ma-
j� przez ca�e lato marudzi� bez waszej pomo-
cy?
� To nie nasza sprawa! � r�bn�� kt�ry�.
So�tys podni�s� r�k�, jakby chcia� tamtego
uderzy�, ale tylko podrapa� �ysin�. Rzek� wresz-
cie:
� Mo�e mata i racj�. Najgorzej, jak wszyscy
maj� racj�, ka�dy swoj�. Nijak ich nie idzie po-
godzi�. Ale... � namy�la� si� przez chwil�,
wreszcie rzuci� gromko: � Na zabaw� to b�dzie-
ta mieli czas?!
Harmider wzm�g� si�, zapanowa�a og�lna ra-
do��. Mnie jednak dr��y�a my�l, �e budowa do-
mu stra�aka zepsu�a mi najpi�kniejszy szlak
spacerowy, kt�rym teraz a� przykro chodzi�. Ra-
dz� sobie tak, �e chodz� na spacer polem, prosto
z naszego ogrodu.
� A kiedy ten tanc, so�tysie? � zapyta� kto�
weso�o.
� A to� kiedy ma by�, jak nie 22 lipca. Jesz-
cze po niedzieli, na komitecie budowy, pogadamy.
Bo doch�d z zabawy b�dzie na budow� domu
stra�aka, ch�opaki ze stra�y j� zorganizuj�.
Dyskusja si� o�ywi�a. Jeden przekrzykiwa�
drugiego. Tymczasem sko�czy�a si� kolejka przed
kontuarem, pustosza�y tak�e butelki. Kto� zawo-
�a�:
� No, ch�opaki! Przerwa si� ko�czy!
So�tys uni�s� r�k� z kapeluszem. Bractwo si�
uciszy�o, bo znaczy�o to, �e chce on m�wi�.
� No, pogadam ja ci z tymi z miasta, mog�
teraz gdzie� tam szko�y remontowa�, a z nasz�
budow� troch� poczekamy. Tymczasem na zaba-
wie zarobimy troch� grosza.
Nie szcz�dz�c uznania dla tych propozycji, ro-
botnicy zacz�li wysypywa� si� ze sklepu. Dopie-
ro przy drzwiach kt�ry� paln��:
� A niech tam ten komitet nie prze�re na-
szych pieni�dzy! Cudze to zawsze lepiej smaku-
kuje.
�miej�c si� i pokpiwaj�c, znikali za drzwiami.
So�tys te� kierowa� si� �r\� wyj�ciu, lecz us�y-
szawszy ostatnie zdanie, zatrzyma� si� jeszcze na
chwil�, by powiedzie�:
� Zawdy si� g�upoty trzymaj� tych z pegeeru,
a najgorzej takich zasrus�w jak ten. Poma�u tu
w Podgaju wszyscy za z�odziei b�d�. Widzia� ja
w restauracjach takie tabliczki, gdzie pisa�o:
�specjalno�� zak�adu". Ma i Podgaj tak� specjal-
no��: pomawianie o z�odziejstwo.
To rzek�szy, wcisn�� kapelusz na g�ow� i na-
wet nie po�egnawszy si� wyszed�, trzaskaj�c
drzwiami.
W sklepie zosta�y jeszcze dwie' kobiety, kt�re
patrzy�y za nim, jak gniew niesie go przez ulic�.
Westchn�y�my wszystkie trzy � prawie jedno-
cze�nie. A� jedna powiedzia�a:
� So�tys musi mie� zdrowie. Nigdy nie wiada,
czego ten nar�d tak doprawdy chce.
By�y to �wi�te s�owa. Na tylu ludzi w Podga-
ju ka�dy ma inne pragnienia, d��enia, pogl�dy,
inaczej pojmuje dobro gromady. A jeszcze wszy-
scy si� nawzajem podejrzewaj�. Musz� jednak
przyzna�, �e gdy wypadnie podj�� wa�niejsz�
decyzj�, to znajduj� zwykle wsp�lny j�zyk i do-
chodz� do zgody. Mo�e w�a�nie dzi�ki takim, jak
Wi�niewski?
Na chwil� mign�� mi za oknem turkusowy fia-
cik Marka. M�j Bo�e, wszyscy nasi domownicy
mieli t� sobot� woln� od pracy, a tylko ja jedna
z ca�ego domu by�am uwi�zana na swej pierwszej
w �yciu posadzie. Ale te� wszyscy mieli innego
rodzaju urwanie g�owy, a ja jedna by�am wolna
od obowi�zk�w domowych.
Po jakiej takiej przerwie, w miar� zbli�ania
si� po�udnia, ruch w sklepie zacz�� si� wzmaga�.
Zjawia�y si� kobiety, aby zrobi� normalne zaku-
py kuchenne, wbiega�y dzieci po jakie� zapo-
mniane przez mamy drobiazgi, przy okazji kupu-
j�c po par� deka cukierk�w. Wchodzili te� m�-
czy�ni, by wyci�gn�wszy z transportera butelk�
piwa i rzuciwszy monet� na kontuar, stan�� pod
oknem i ze smakiem poci�ga� z�ocisty, pieni�cy
si� p�yn.
Fiacik Marka tym razem zatrzyma� si� przed
sklepem. Brat z siostr�, wysiad�szy z niego, szli
prosto w moj� stron�. Jadzia nios�a na przedra-
mieniu moj� r�ow� sukienk� z koronkami. We-
szli z impetem, wida� by�o, �e si� �pieszyli. Ja-
dzia skierowa�a si� prosto na zaplecze, Marek
si�gn�� po butelk� lemoniady.
� Nie pij� piwa, bo ca�y czas dzisiaj przy
kierownicy. Dopiero wieczorem sobie pofolgu-
j�-
Jadzia, wyszed�szy z zaplecza, stan�a obok nie-
go � z tamtej strony lady.
� No wi�c, Basiulka � komunikowa�a mi zdy-
szanym g�osem � pami�taj, o pierwszej wyje�-
d�amy. Marek podjedzie po ciebie, musisz by�
ju� przebrana, sukienk� ci przynios�am i powie-
si�am tam na wieszaku. �lub jest w urz�dzie
o wp� do drugiej, wi�c nie zd��ysz ju� ze skle-
pu do domu. Spr�bujesz jako� przebra� si� tutaj?
Uspokoi�am j�, zapewni�am, �e wszystko b�-
dzie dobrze. Ale dla niej dzi� nie by�o uspoko-
jenia. Sama nie w�o�y�a jeszcze �lubnej sukni,
sta�a przede mn� w d�insach i bluzce, ale fryzur�
mia�a ju� uroczy�cie upi�t� i poprzetykan�
sztucznymi fio�kami, podniesion� wysoko
i zwie�czon� kokiem.
Trzyma�a mimo wszystko fason, bo u�miech
nie schodzi� z jej twarzy.
Marek kupi� sporty i carmeny. Zdziwi�o mnie
to. Wiedzia�am, �e pali sporty, wi�c po co car-
meny?
Odpowied� na to pytanie znalaz�am rych�o, nie
up�yn�o nawet p� godziny. Turkusowy fiacik
zajecha� jeszcze raz przed sklep, a z niego spiesz-
nym krokiem przemkn�a do sklepu � tak, to
by�a ona! � Ania Szoll�wna! Odmieniona, wy-
malowana jeszcze bardziej wyzywaj�co ni� zwyk-
le, ubrana w pi�kn� sukni� brokatow� i z�ociste
buciki na wysokich obcasach. Kupi�a zapomnia-
ne przedtem mas�o i... carmeny. I szybkim kro-
kiem wr�ci�a do fiacika, z kt�rego wn�trza Ma-
rek pomacha� mi r�k�, by zaraz znikn��, pozo-
stawiwszy za sob� tylko g�uchy warkot silni-
ka.
Wi�c to tak?
To, �e j� podwi�z�, mog�o nie mie� znaczenia,
bo w dniu �lubu, w og�lnym tumulcie wszystko
by�o mo�liwe. Ale carmeny kupi� na pewno po to,
by j� cz�stowa�. A to u Marka by�o ju� du�o, bo
zawsze bywa� raczej wstrzemi�liwy w �wiad-
czeniu ludziom uprzejmo�ci.
Zaniepokoi�am si�. O c�rce kierownika folwar-
ku m�wi�o si� raczej nie najlepiej. Lubi�a mie�
adorator�w wok� siebie. Przed kilku laty ju�
prawie mieli si� pobra� z felczerem, kt�ry okaza�
si� jednak �obuzem. Swego czasu wyci�ga�a mac-
ki na naszego Andrzeja, ostatnio jakoby mia�a
wyj�� za kogo� w Biskupcu, a teraz... Dla mnie
to by�o nieco za du�o. Zupe�nie inaczej ni� ona
wyobra�a�am sobie stosunek kobiety do m�-
czyzn.
W ci�gu najbli�szego czasu wpad� po papierosy
jeden z koleg�w Marka z bazy maszynowej
w Szelejewie. Nie zna�am go osobi�cie, lecz by�
to jeden z tych, kt�rzy si� do mnie zalecali, a
od paru dni nagabywa� mnie o cho�by jeden ta-
niec na weselu. �Ju� oni ze mn� pota�cz� �
my�la�am sobie � jak b�d� gra�a w zespole na
skrzypcach! Nie od�o�� instrumentu nawet na
chwil�!" Chocia�...
I teraz, p�ac�c za klubowe, kryguj�cy si� blon-
dynek szepn��, nachylaj�c si� przez kontuar:
� Panno Basiu, wi�c przypominam: wszystkie
tanga dla mnie. A jak nie wszystkie, to chocia�
jedno...
� Nie b�dzie ani jednego tanga! � za�mia-
�am mu si� prosto w nos. � B�dziemy grali sa-
me kujawiaki!
� No, no! � pogrozi� mi palcem i wyszed�
ze sklepu, po czym wsiad� do swego du�ego fia-
ta.
�My�li, osio� � pomy�la�am jeszcze � �e mnie
z�apie na g�upi samoch�d!"
A swoj� drog� mia�am du�o podziwu dla gospo-
darno�ci tych ch�opak�w, kt�rzy po kilku latach
pracy kupowali sobie auta. Cho�by nasz Marek.
Wp�aci� nale�no�� za fiacika ju� po trzech la-
tach pracy zawodowej, a dosta� go niedawno. �y�
solidnie, nie pi�, nie trwoni� pieni�dzy na byle
co, a i teraz � jak ma si��� za kierownic�, to
nie we�mie kieliszka alkoholu do ust. Mo�e to
w�a�nie jest najwi�kszy zysk z motoryzacji?
Wreszcie zacz�a zbli�a� si� pierwsza � godzi-
na rozpocz�cia przerwy obiadowej, kt�ra mia�a
trwa� cztery godziny. Niestety, ani na chwil�
nie pozostawa�am sama, zawsze kto� sta� za kon-
tuarem. Dopiero gdy obs�u�y�am jedn� z klien-
tek, a dwie nast�pne zagada�y si� z sob� � uda-
�o mi si� wyskoczy� na zaplecze. Sta�o tam nie-
wielkie lusterko, w kt�rym mo�na si� by�o ogl�-
da� fragmentami. Szybko �ci�gn�am z siebie
bluzk� i wyskoczy�am ze sp�dniczki, jednocze�nie
zsuwaj�c z n�g drewniaki. Potem kilkoma rucha-
mi wci�gn�am przez g�ow� sukni� � nie mo-
g�am tylko doci�gn�� zamka b�yskawicznego na
plecach. Jeszcze chwila � i poprawi�am na g�o-
wie fryzur�. Czy w og�le mia�am co� do popra-
wiania? Mama m�wi mi zawsze, �e m�odo�� jest
najwiejksz� ozdob�, �e m�odemu we wszystkim
dobrze. Pewnie to racja. Jakie znaczenie ma dla
mnie to, czy jaki� kosmyk w�os�w uk�ada sd� na
lewo, czy na prawo?
Na szcz�cie nie by�o w sklepie �adnego m�-
czyzny, wi�c poprosi�am pierwsz� z brzegu klien-
tk� o zaci�gni�cie zamka. Zlustrowa�a przede
wszystkim m�j str�j � za ni� dwie pozosta�e �
i g�osem pe�nym podziwu zawo�a�a:
� Jaka� to panna Basia zrobiwszy si� �liczna!
Mo�e to dzisiaj dwa wesela u Sztachelskich?
Ko�czy�am dopiero obs�ugiwanie ostatnich ko-
biet, gdy us�ysza�am szum motoru i przyszed� po
mnie Marek. Pom�g� mi zamkn�� drzwi i wsie-
dli�my do fiacika. Szybko dogonili�my kawalka-
d� samochod�w. We fiaciku Marka siedzia�y
pr�cz mnie Ania Szoll�wna i Lucyna Dunajska
z klubu �Ruchu". To w�a�nie w klubie mia�o od-
bywa� si� wesele, salka zosta�a ju� dawno zare-
zerwowana. Na chwilk� zm�ci�a moje my�li obec-
no�� Ani, ale szybko dostosowa�am si� do bez-
troskiego, pogodnego nastroju Marka i jego to-
warzyszek.
Jechali�my t� najpi�kniejsz� z dr�g na Warmii,
kt�r� rzadko przebywa�am, cho� szalenie lubi-
�am. Ciep�y, s�oneczny lipiec podkre�la� urod�
krajobrazu. Asfaltowa szosa wi�a si� to pod g�-
r�, to w d� przez rzadki las, przetykany pe�ny-
mi �wiat�a polankami. Po obu stronach �miga�y
siwe pnie brz�z i topoli, strojnych refleksami
s�o�ca, k�ad�cego si� delikatnymi smugami na
konarach. Korony drzew wygl�da�y jak zielone
lampiony. G��biej nieco sta� las sosnowy, kt�ry
raz po raz podchodzi� a� do samej drogi. Nie
mog�c nas dotkn�� swoim cieniem, dosi�ga� za-
pachem pra�onego s�o�cem igliwia.
Potem karawana samochod�w wysz�a na pole.
Zobaczy�am ca�y d�ugi sznur ma�ych i du�ych
fiat�w, ci�gn�cy si� kolorow� wst�g�, kt�ra bra-
�a pocz�tek od niebieskiej wo�gi m�odej pary,
strojnej zieleni� i splotami wielobarwnych
wst��ek.
Gdy samoch�d zatrz�s� si� na bruku, min�li�-
my po prawej stronie rz�d starych, jakby bajko-
wych domk�w zesz�owiecznych � krytych to da-
ch�wk�, to trzcin�. Wje�d�ali�my do Reszla, te-
go cudnego miasteczka, kt�re wszyscy w domu
lubimy. Zostawili�my za sob� majestatyczn�
wie�� ko�cieln�, mign�a jedna i druga uliczka,
wreszcie � po nag�ym skoku w rynek � zatrzy-
mali�my si� pod ratuszem. Nie mieszcz�c si�
w jednym rz�dzie, samochody stawa�y bez�adn�
gromad�.
Znalaz�am si� w t�umie znajomych i obcych.
Odszuka�am przede wszystkim rodzic�w. Ojciec
widoczny by� z daleka w uroczystym, czarnym
garniturze. Sta� opodal wej�cia do ratusza i g�adzi�
rzadkie kosmyki swych siwych w�os�w. Mama
obok niego, niezaradna, skulona, na pa��kowa-
tych nogach, przedwcze�nie pochylona staro�ci�,
jakby z odwr�con� od ca�ego �wiata twarz�, pe�-
n� gruz��w i wypuk�o�ci. Gdy stan�am obok
nich, poczu�am si� te� jaka� taka ma�a pod na-
wa�nic� prze�y�, osaczona mrowiem kr�c�cych
si� wsz�dzie dooko�a weselnik�w. Znalaz�am
oparcie dla oczu w pi�knej fasadzie ratusza,
zwie�czonej graniastos�upem wie�yczki.
Wchodzili�my do wn�trza cisn�c si�, w nie�a-
dzie, kt�rego nie pojmowa�am. Cho� mo�e to nie
by� nie�ad?... Wydawa�o mi si� zawsze przedtem,
�e droga do �lubu jest drog� jasn�, prost�, bez
zakr�t�w i �cisku...
W ostatniej chwili dopad� mnie i uj�� pod r�-
r� ten sam kolega Marka, kt�ry przed po�udniem
wpad� do sklepu po papierosy i pr�bowa� zam�-
wi� sobie u mnie wszystkie tanga. Nawet nie
mog�am go dobrze zapami�ta� � tak zawsze
przelatywa� przede mn� lub obok mnie � ruch-
liwy jaki� i niespokojny. Poznawa�am go w�a�ci-
wie tylko po pstrej koszuli w jakie� krzycz�ce
ciapki, po ogorza�ej cerze, blond w�osach i d�u-
gim nosie. Teraz pozna�am go jednak, cho� ko-
szul� mia� uroczyst�, bia��. Ale te� w�a�ciwie
na w�skich i ciemnych schodach ratuszowych
czu�am go tylko przy sobie, bo przylgn�� do mnie
i szepta� mi bezczelnie do ucha:
� Panno Basiu, Marek przeznaczy� mnie pani
jako par� w orszaku.
� Dlaczego ja o tym nic nie wiedzia�am? �
zapyta�am ostro.
� Nie moja wina.
� Nie wiedzia�am co prawda w og�le o �ad-
nym orszaku i o �adnych parach � za�mia�am
si� cichutko. � Ca�ymi dniami by�am zaambara-
sowana sklepem.
� Az powrotem jedzie pani ze mn�, moim
samochodem.
� A sk�d pan to wie? � powiedzia�am, ju�
oburzona na to, �e tak mn� dysponuj�.
� Taki przydzia� od starszego dru�banta.
A wieczorem, pani wie, tanga.
Za�mia�am si� g�o�no, w�a�ciwie wy�mia�am
go. Ale musia�am zaraz zamilkn��, bo weszli�my
do sali �lub�w, w kt�rej urz�dnik z �a�cuchem
na szyi czeka� ju� na dope�nienie obrz�dk�w.
Przysz�o mi tylko na my�l, �e wszyscy m�czy�ni
niewiele znacz� przy lekarzu. A ju� najmniej
ten tutaj...
Gdy po miesi�cu spisuj� t� relacj�, nie mog�
sobie nawet przypomnie�, jak ta salka �lub�w
wygl�da�a, poza tym, �e mia�a wysokie okna. By-
�am przez ca�y czas taka wstrz��ni�ta ca�� uro-
czysto�ci�, przebiegaj�c� wbrew moim poprzed-
nim wyobra�eniom, a w swoim zagubieniu taka
zapatrzona w �lubn� fryzur� Jadzi � tak, w�a�-
nie we fryzur�, bo pr�bowa�am w jej g�owie od-
czyta� to, co prze�ywa�a � �e w�a�ciwie prawie
wszystko poza t� fryzur� zgin�o w mgle niepa-
mi�ci. Z niej wzrok m�j przeskakiwa� na �nie�-
nabia�y ko�nierzyk koszuli pana m�odego. My�la-
�am jedno: �e od dzi� mojemu dawnemu, uwiel-
bianemu nauczycielowi b�d� m�wi�a �Adam".
Z trudem przypominam sobie, �e z tych obojga
wzrok m�j przenosi� si� na dostojn� posta� ojca
i na biedn�, skulon� mam�. Potem na doktora
Zimnickiego. Wreszcie na nauczycielk� Tamar�
Wieszun�wn�, narzeczon� mego brata Andrzeja,
i na niego samego, bo oni oboje wyst�powali ja-
ko �wiadkowie. Lecz szybko wraca�am spojrze-
niem na kok Jadzi i wpi�te w jej w�osy fio�ki
oraz na zielony wianek, kt�rego poprzednio nie
mia�a.
Ceremonia trwa�a do�� d�ugo. Urz�dnik stanu
cywilnego to wstawa�, to siada�, a w uroczystej
ciszy pobrz�kiwa� z�oty �a�cuch na jego piersi.
M�odzi pa�stwo i �wiadkowie te� stale mieli co�
do czynienia. Gdy Jadzia w�o�y�a obr�czk� na
palec Adama, przeszed� dreszcz przez ca�e moje
cia�o i dobrze, �e w tej chwili stoj�cy za mn�
dru�ba m�j otar� si� o moje plecy, a jego gor�cy
oddech sp�yn�� na moj� szyj�, bo zrobi�o mi si�
zimno.
W pewnej chwili zabrzmia� marsz weselny, co
z pewno�ci� oznacza�o koniec ceremonii. Sz�am
oszo�omiona ku m�odej parze, przeciskaj�c si�
w ludzkim t�oku. Stan�am obok p�acz�cej ma-
my, by poczeka� na okazj� z�o�enia nowo�e�com
gratulacji. Na jej twarzy �zy rozp�ywa�y si� po
tysi�cu zmarszczek. W pewnym momencie us�y-
sza�am szept:
� Co pani zrobi�a z moj� figurk�?
Spojrza�am na lekarza z uczuciem przestrachu,
bo zupe�nie o tej figurce zapomnia�am, ale on
ju� odchodzi� i tylko z daleka u�miecha� si� do
mnie. Gdy patrzy�am za nim, do mego ucha do-
sz�y s�owa:
� Podchod�my do m�odej pary.
Obejrza�am si� i w tym momencie twarz mo-
jego dru�by wydawa�a mi si� ca�kiem mi�a. Lecz
zaraz sobie pomy�la�am, �e nawet nie wiem, jak
mu na imi�, jak go w my�lach nazywa�. Napie-
ra� na mnie � prowadzi� w stron� nowo�e�c�w.
Dobrn�am wreszcie do Jadzi, z kt�r� u�ciska-
�y�my si� mocno, lecz tak jako� nijako, a� by�o
mi przykro, �e nie mog� zdoby� si� na ciep�y,
serdeczny u�cisk. Potem Adam Kulicki � te�
jaki� jakby obcy � obj�� mnie, przycisn�� i ob-
ca�owa� oba moje policzki. Dopiero wtedy zro-
bi�o mi si� gor�co i poczu�am parno�� powietrza
i panuj�cy w salce zaduch. Zaszumia�o mi w g�o-
wie i zaczerwieni�am si�, bo na dobitek Adam
trzyma� mnie za r�ce i spogl�da� mi prosto
w oczy.
Gdy tylko mnie pu�ci� � zaraz wycofa�am si�
do wyj�cia. Osacza�a mnie pami�� szept�w tam-
tych dw�ch m�czyzn i poca�unki szwagra. Dusi�
nap�r m�skich zapach�w � tak r�nych, a tak
zarazem podobnych, w kt�rych dominowa�a wo�
myd�a do golenia i papierosowego dymu.
M�j dru�ba dogoni� mnie na schodach.
� Basiu! � zawo�a�, chwytaj�c mnie za �o-
kie�.
Opanowa� mnie nag�y gniew, wi�c wyrywaj�c
mu si�, powiedzia�am ostro:
� Nawet nie wiem, jak si� pan naz^, NI., a pan
mnie tyka.
Ruszy�am przed siebie, wi�c goni� mnie po raz
drugi i dogoni� ju� na zewn�trz, przed ratuszem,
o�lepion� blaskiem s�o�ca. Mru�y�am oczy, by go
dostrzec. Sta� przede mn� z pochylon� g�ow�
i szepta� pokornie:
� Przepraszam. Ja jestem Bartek. Nazywam
si� Mucha.
Pomy�la�am mimo woli: �Nie chc� by� pani�
Much�", ale zaraz odsun�am t� g�upi� my�l. W
tej chwili by�o mi go w�a�ciwie �al.
Wsiadali�my do samochod�w. Zaj�am miejsce
na tylnym siedzeniu obok jakiej� obcej kobiety,
pewnie krewnej pana m�odego, kt�rej z powodu
pracy w sklepie nie zd��y�am pozna�. Przede
mn� obok kierowcy � to znaczy Muchy � sie-
dzia� m�czyzna, tak�e obcy.
Bartek jecha� teraz jak szatan, bo wysun�� si�
na czo�o. Reszta aut pozosta�a daleko za nami.
Lecz gdy�my zbli�yli si� do naszego domu, oka-
za�o si�, �e mimo wszystko kto� nas wyprzedzi�,
a gdy�my wysiedli, przekona�am si� �atwo, �e
stoj�cy na dr�ce do ogrodu turkusowy fiacik by�
turkusikiem Marka. A oto mama z tat� wycho-
dzili ju� z otwartych drzwi frontowych naszego
domu. Ojciec ni�s� na serwetce du�y, okr�g�y bo-
chen chleba, na kt�rego szczycie sta�a male�ka
solniczka. Zaraz potem z podw�rza zacz�� si� wy-
sypywa� m�j zesp� muzyczny, r�n�c ognistego
mazura. Stary Rauhut dudni� na dudach, Andzia
Rauhut�wna szala�a na harmoszce, ma�y Jurek
Bauman r�ba� w b�ben i talerze, a Janek Skrzy-
pa � zamiast na swoim kontrabasie � gra� na
skrzypcach. Brakowa�o bowiem tylko mnie.
Nadje�d�a�y ju� i inne samochody, a m�odzi
i starzy wysypywali si� z nich przed dom, two-
rz�c szpaler. Tym szpalerem podeszli m�odzi pa�-
stwo do naszych rodzic�w. Mama p�aka�a zn�w
i tylko wymachiwa�a przed sob� r�kami, niczego
pewnie nie widz�c przez �zy. Gdy nowo�e�cy
kl�kn�li przed ni�, po�o�y�a d�onie na ich g�o-
wach. Posz�o to wszystko jako� tak nieceremo-
nialnie, bo uczestnicy nadto byli wzruszeni. Oj-
ciec ca�y bochen razem z solniczka wepchn��
w ramiona pana m�odego, a potem byle jak wszy-
scy weszli do wn�trza domu.
Cisn�li�my si� w t�oku za nimi. Na obiad do
mieszkania proszona by�a tylko naj�ci�lejsza ro-
dzina i �wiadkowie, a miejscowi go�cie mieli
przyj�� p�niej do klubu, lecz i tak nasze trzy
pokoje zape�ni�y si� doszcz�tnie. We wszystkich
pomieszczeniach sta�y sto�y obstawione krzes�a-
mi, bo prawie ca�� reszt� mebli wyniesiono do
stodo�y. Nakrycia sto��w przygotowa�a matka
Adama, kt�ra przyjecha�a poprzedniego dnia.
I teraz krz�ta�a si� z g��wn� gospodyni� wesela
� Halin� Wieczorkow�. Obie razem wnosi�y wa-
zy z roso�em.
Rozlokowanie go�ci przy sto�ach posz�o spraw-
nie. Ja upatrzy�am sobie miejsce naprzeciw m�o-
dej pary. Ale jeszcze przez jaki� czas Adam
z Markiem i Andrzejem wnosili butelki z w�dk�,
piwem i oran�ad�. Nie trzeba te� by�o d�ugo cze-
ka�, by so�tys wzni�s� toast za zdrowie i pomy�l-
no�� nowo�e�c�w. Dopiero po wychyleniu tego
toastu zacz�to wr�cza� im prezenty. Jadzia przyj-
mowa�a je z rado�ci�. Cho� ciekawo�� malowa�a
gi� na jej twarzy, odstawia�a wszystko na para-
pety okienne i na kom�dk�. Orkiestra zagra�a
�Sto lat", wszyscy wstali i od�piewali t� pie��,
trzymaj�c kieliszki w r�kach.
Dopiero potem podano piecze� z ziemniakami
i jarzynami. Z matk� Adama i Wieczorkow�
krz�ta�a si� teraz i nasza mama w asy�cie Olsza-
kowej. Ojciec siedzia� obok Jadzi, sam reprezen-
tuj�c par� rodzicielsk�. Ja z jednej strony mia-
�am lekarza, a z drugiej Bartka, bo jednak ci
dwaj zdo�ali mnie dopa�� pomimo �cisku. Nurto-
wa�o mnie pytanie: dlaczego jest tu lekarz? Do-
my�li�am si�, �e zaprzyja�ni� si� z Andrzejem,
cho� dotychczas nie zd��y�am tego spostrzec.
Prawd� m�wi�c, nudzi�o tmnie to posiedzenie
przy stole. Jedzono, rozmawiano w�a�ciwie o ni-
czym, bo o wszystkim, raz po raz podnoszono
kieliszki, wyg�aszano g�upie toasty i pito w�dk�.
A najg�upszy wydawa� mi si� obyczaj wo�ania
�gorzko! gorzko!" po to tylko', by m�oda para si�
ca�owa�a. Nie by�am nigdy przedtem na weselu,
ale s�ysza�am o tym zwyczaju, kt�ry wydawa�
mi si� wulgarny, a teraz budzi� we mnie �miech
i lito��. Poca�unki wygl�da�y w dodatku nie-
smacznie: Jadzia nastawia�a swoje puco�owate
policzki i wydyma�a wargi, a Adam obejmowa�
j� i dotyka� ustami, ledwie wytartymi z sosu.
Podzieli�am si� tym spostrze�eniem z lekarzem.
Popatrzy� na mnie uwa�nie, u�miechn�� si� i wy-
szepta�:
� Wra�liwa jest pani, panno Basiu. Jestem
pewien, �e i nowo�e�cy robi� to bez przekona-
nia. Lecz gdyby nie spe�nili �yczenia, zanudzono
by i og�uszono okrzykami nie tylko ich, ale
i nas wszystkich.
Na tym si� nasza rozmowa urwa�a. Nie mia�am
w�a�ciwie co robi�, bo nowo�e�c�w i lekarza sta-
le kto� zagadywa�, Bartek za�, chc�c si� zapewne
spodoba�, pr�bowa� bawi� wszystkich dooko�a na
r�wni ze mn�, tak �e dla mnie zostawa�o mu
bardzo niewiele czasu. Czu�am, �e zgrywa si�
specjalnie, bo z jednej strony by� pe�en wsty-
du po tym, jak utar�am mu nosa, a z drugiej �
chcia�by wygl�da� na zucha i �wiatowca. Ko-
niec ko�c�w nudzi�am si� troch� na tej uczcie
weselnej, cho� mia�am obok siebie takich ch�t-
nych mi kawaler�w.
Na szcz�cie wszystko ma sw�j kres. I ja mu-
sia�am ruszy� si� od sto�u, by na godzin� pi�t�
zd��y� do sklepu. Zreszt� i inni zacz�li podnosi�
si� z miejsc i szuka� przestrzeni do ta�ca. Na
pr�no. Orkiestra przygrywa�a, lecz w ca�ym
mieszkaniu nie by�o nawet odrobiny miejsca.
Wreszcie pan m�ody podni�s� si�, zadzwoni�
w szklank�, aby uciszy� towarzystwo i og�osi�,
�e za chwil� wszyscy, z orkiestr� na czele, udadz�
si� do pa�acu, gdzie w klubie odb�d� si� ta�ce,
a na �yczenie mo�na b�dzie napi� si� kawy albo
herbaty, piwa lub oran�ady. Natomiast od godziny
dziesi�tej tu, w domu, gotowa b�dzie kolacja dla
tego samego grona go�ci, kt�re tu teraz zasiada.
Przepcha�am si� ku drzwiom, a przekroczyw-
szy pr�g, odetchn�am g��boko i ogarn�am
wzrokiem �wiat, k�pi�cy si� jeszcze w dziennym
�wietle. Lecz zaraz za progiem sta� lekarz, a wy-
gl�da�o to tak, jakby na mnie czeka�. W blasku
s�o�ca ujrza�am go wyrazi�cie: orli nos i wyso-
kie czo�o, kud�at� rud� brod� i d�ug� szyj�. Za-
st�pi� mi drog� i m�wi� g�osem jakby zdyszanym:
� Pani idzie do sklepu, panno Basiu, wiem
o tym. Nawet nie zd��y�em zamiend� z pani�
kilku s��w. Mo�e odprowadz� pani�?
Nie zd��y�am mu odpowiedzie�, bo z drugiej
strony kto� uj�� mnie pod r�k�. Spojrza�am
i oczywi�cie � tak jak si� spodziewa�am �� zo-
baczy�am twarz Bartka. I wtedy nagle zachcia�o
mi si� �mia�, wi�c pofolgowa�am sobie i roze-
�mia�am si� na ca�y g�os. W rozbiegu jednak �
prowadzona przez ch�opaka z Szelejowa � nie
zdo�a�am zatrzyma� si� nawet na chwil� i �mie-
j�c si� w dalszym ci�gu, przesz�am z nim przez
furtk�. Do lekarza odwr�ci�am si� tylko i poki-
wa�am mu r�k�. Podni�s� i on r�k� i wykona�
jaki� niezgrabny ruch.
Gdy�my ju� szli drog�, powiedzia�am Bartkowi:
� Nie b�d� taki nachalny, bo ja tego nie lubi�.
Pu�ci� mnie nagle i zatrzyma� si� w miejscu.
� To co? � wrzasn��. � Mam si� od ciebie
odczepi�?
� Tak � paln�am i zacz�am szybkim kroJ
kiem i�� przed siebie.
Ogarn�� mnie gwa�towny gniew i pcha�
naprz�d. Nie obejrza�am si� nawet. By�am z�a
na Bartka, lecz jeszcze bardziej na siebie sam�,
bo bynajmniej nie chcia�am go tak potraktowa�.
To on doprowadzi� mnie do takiego stanu. Tym
bardziej nie chcia�am zostawi� lekar*a taV, jak
go zostawi�am. M�g� przecie� to machanie r�k�
potraktowa� jako kpin�. Moja z�o�� by�a wi�c
przede wszystkim z�o�ci� z powodu niezr�cznego
rozstania z Zimnickim.
Gniewnymi, energicznymi ruchami otwiera-
�am sklep, przed kt�rym sta�y ju� dwie ko-
biety. Obs�uguj�c klient�w, my�la�am bez prze-
rwy o tych dw�ch m�czyznach, kt�rych niechc�-
cy urazi�am.
Nie, �eby mi na nich zale�a�o. Nie zale�a�o mi
na �adnym, cho� lekarza by�o mi bardziej szko-
da, bo nie zawini� ani na jot�. Tote� gdy na za-
pleczu w pewnym momencie wpad�a mi pod r�-
k� otrzymana od niego figurka, wzi�am j� do
r�ki i przez pewien czas wpatrywa�am si� w ry-
sy dziewczyny.
Na szcz�cie w sklepie nie by�o typowo sobot-
niego, o�ywionego ruchu. Tak wi�c praca sz�a mi
g�adko, bez �adnych zak��ce�. Na szcz�cie te�
przed zamkni�ciem sklepu przyszed� � tak, ja-
ke�my si� ju� rano um�wili � m�j starszy brat,
by pom�c mi w przeliczeniu kasy i razem ze mn�
zda� j� na poczcie.
Gdy�my potem poszli do klubu, by� jesz-
cze dzie�, cho� s�o�ce zacz�o rumieni� si� na
horyzoncie. W sali weselnej panowa� mi�y p�-
mrok. Andrzej zaproponowa�, bym skorzysta�a
z tego i zata�czy�a z nim cho� raz, nim p�jd�
gra� w zespole.
Zawsze lubi�am ta�czy� ze swym starszym
bratem. Nikt tak mi�kko, tak delikatnie i z ta-
k� kultur� nie podtrzymuje partnerki, rzadko kto
porusza si� w ta�cu tak gracko jak on.
Gdy mnie potem go�cie weselni zobaczyli na
podium, trzymaj�c� skrzypce w r�ku i nacieraj�-
c� smyczek kalafoni� � ozwa�y si� oklaski. By-
�am teraz pierwsz� w zespole. Prowadza� go daw-
niej Adam Kulicki, za�o�yciel i doradca arty-
styczny, ale na co dzie� takt i ton podawa� do
gry stary dudziarz Rauhut. Dopiero od pocz�tku
obecnych wakacji na jego pro�b� zacz�am robi�i
to ja, jako lepiej obyta z zasadami muzyki, bo
od trzech lat ucz�szcza�am do ogniska muzyczne-
go w Biskupcu.
Rozszala�am si�, moje r�ce miota�y si� w zwa-
riowanym rytmie, dobywaj�c ze skrzypiec kas-
kady piskliwych ton�w. Andzia ledwie nad��a�a
iza mn� na klawiaturze harmoszki. Stary Rau-
hut zacz�� myli� przytupywanie nog� z rytmem
muzyki. Janek Skrzypa t�po ci�� smyczkiem ba-
sy, dudni�c, a� dr�a�y szyby. A ma�y Jurek bez
lito�ci t�uk� b�ben.
Kaza�am na pocz�tek gra� oberka. Po pierw-
szych taktach go�cie �wawo poskoczyli do ta�ca,
lecz szybko zacz�li si� wycofywa�. W piorunuj�-
cym tempie ci�gn�li�my taniec 'tak d�ugo, �e pod
koniec osta�o si� tylko niewiele par: so�tys Wi�-
niewski z jak�� dzierlatk�, lekarz ze star� so�ty-
sk�, m�j brat Marek z Ani� i jeszcze kilk� mniej
znanych mi os�b.
Gdy tylko od�o�y�am instrument, pojawi� si�
obok mnie Bartek. Sk�oni� si� grzecznie i zapro-
ponowa�:
� Teraz, jak ju� odrobi�em tego d�ugiego
obertasa, to przecie� mog�aby� zostawi� skrzypce
i zata�czy� ze mn� jeden kawa�ek?
Targn�a mn� duma: Jak to, mia�am ulega�
byle ch�opakowi z Szelejowa tylko dlatego, �e on
tego chce? Niedoczekanie jego!
� Nie � powiedzia�am stanowczo. � Nie mo-
g� od�o�y� skrzypiec, cho� ch�tnie bym z tob� za-
ta�czy�a, przynajmniej po to, by� sobie nie my-
�la�, �e mam co� przeciw tobie. Nie mog� by�
jednak niesolidarna. Musz� pogra� cho�by go-
dzink�.
� Dobrze � sk�oni� si� zn�w ch�opak, po swo-
jemu pokornie pochylaj�c g�ow�. � Przyjd� za
godzin�.
Zd��yli�my jednak zagra� tylko raz. Bo oto
natychmiast po zako�czeniu tego kolejnego ta�-
ca wyszed� na podium so�tys, pomacha� d�oni�
orkiestrze, pok�oni� si� go�ciom i podni�s� r�k�
na znak, �e chce przem�wi�. Nie pomog�o to,
gwar trwa�. Wtedy zarz�dzi�am dono�ny tusz.
Dopiero go�cie zacz�li ustawia� si� p�kolem. So�-
tys nabra� oddechu i uj�wszy si� pod boki, za-
cz�� przemawia�:
Prosz� pan�w muzykant�w,
By w�ma tr�by nie brzmia�y!
Pan�w przydan�w i panny przydanki,
By warna n�ki nie drga�y!
Tylko by�ta moi mowy pilne s�uchali.
Panno brutko, po�egnaj ju� ojc�w progi
I matcyne jizby, chlewy i stogi;
�egn�jta te� garki, luszki i mniski,
Ju� was ziency my� nie b�dzie,
Bo si� dzi� waju pozb�dzie;
Zegn�jta, kumpanki mni�e,
Ju� przemin�y te chwile,
Kiedy�my pospo�u lata�y,
I w bzia�ym psiasku grzeba�y.
A jakem trocha podro�li,
Do karczemki po�li,
Bok �obok na sto�uszkach siadali,
R�czki na szyje zak�adali,
Teraz si� rozstawa� musiwa.
Bywat ji!
Spostrzeg�am si� w por� i zarz�dzi�am d�ugi
wiwat. Gdy sko�czyli�my, so�tys zwr�ci� si� do
pana m�odego:
Panowie muzykantozie!
Nie przed kogo jenszego,
Jeno przed brutkana naszego,
Co by si� na rzeczy zna�
I �klanka psiwa podo�!
Bywat mu!
Gdy�my grali kolejny wiwat, Adam Kulicki
ju� szed� w stron� so�tysa z przygotowan� zaw-
czasu szklank� piwa. Musia� by� w zmowie z ora-
torem. Grali�my teraz tak d�ugo, a� so�tys ca��
szklanic� wychyli� do dna. Lecz wtedy zwr�ci�
si� do orkiestry:
R�nijcie od �ucha.do �ucha,
Bom posilu� gard�o i ducha!
Bywat mu!
R�n�li�my wi�c dalej, a przez ten czas so�tys ob-
ca�owa� si� z m�odym panem, kt�ry nast�pnie
zaprowadzi� go do bufetu na kolejn� szklank�
piwa. Jednocze�nie brzmia�y huraganowe okla-
ski. A na koniec ozwa�y si� okrzyki: �gorzko!
gorzko!", wi�c Adam musia� zostawi� so�tysa, od-
szuka� Jadzi� i stan�wszy z ni� na �rodku sali,
ca�owa� j�.
Gdy po przerwie <w graniu zacz�am sprawdza�
str�j skrzypiec, by zarz�dzi� nast�pny taniec,
us�ysza�am gromki okrzyk:
� Bia�e tango!
Przeszuka�am wzrokiem salk�. By�o dla innie
jasne, co si� knuje. To krzykn�� m�j m�odszy
brat Marek, trzyma� jeszcze podniesion� r�k�.
A dalej, przy zespole mechanizm�w graj�cych
manipulowa� Bartek. Zanim tango pop�yn�o
z magnetofonowej ta�my, ju� wiedzia�am, co zro-
bi�. Nie mog�am ulec bezczelnej zmowie tych
dw�ch ch�opc�w, kt�rym si� zdawa�o, �e stawi�
si� na ich rozkaz. B�yskawicznie odnalaz�am
wzrokiem doktora Zimnickiego, stoj�cego opodal
drzwi. Od�o�y�am skrzypce i szybkim krokiem
pod��y�am do niego. Sta� jeszcze w tym samym
miejscu. Sk�oni�am si� przed nim, nic nie m�wi�c
i tylko u�miechaj�c si�. Podszed� do mnie, uj��
mnie pod r�k� i zacz�� prowadzi� na �rodek salki.
Nie widzia�am jego twarzy. S�ysza�am tylko ciep-
�y szept:
�? Dzi�kuj� pani, panno Basiu.
Gdy�my zrobili kilka pierwszych krok�w, po-
wiedzia�am:
� Nie chcia�am, panie doktorze, by pan po-
my�la�, �e tam przed domem zamierza�am post�-
pi� wobec pana niegrzecznie.
� Ach, nie przysz�o mi to wcale do g�owy.
Spojrza�am teraz w oczy mego partnera. �mia-
�y si� do mnie, cho� na ca�ej jego twarzy pano-
wa�a powaga, kt�rej przydawa�y jeszcze rude k�-
dziory brody. By�y to zupe�nie inne oczy ni�
oczy Bartka i r�nych ch�opc�w, kt�rzy kiedy-
ko�wiek si� mn� interesowali. W ich wejrzeniach
znajdowa�am raczej jakie� agresywne rozmarze-
nie, w oczach doktora tli�a si� spokojna rado��.
Dawa�y mi poczucie bezpiecze�stwa.
Po tangu nast�pi�y inne ta�ce. Mo�e po prostu
Marek chcia� da� wypoczynek orkiestrze, kt�ra
przecie� � inaczej ni� ja � gra�a ju� od kilku
godzin.
Zacz�to klaska� w d�onie, odbija� partner�w.
Oczywi�cie, wkr�tce odbi� mnie Bartek, po nim
Andrzej, po Andrzeju Janek Skrzypa i nast�p-
nie kilku jeszcze innych. Nareszcie bawi�