LEONARD TURKOWSKI Lipcowy miód LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1980 ISBN 83-205-3158-6 Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1980 Sobota Lekarz podsunął mi swe ramię, nie przestając częstować uśmiechem, a nawet podtykając mi go pod oczy, jakby go miał na sprzedaż. — Proszę się o mnie oprzeć, panno Basiu. Mocowałam się z pantoflem, nie chciał wcho- dzić na wilgotną jeszcze stopę, w dodatku unu- rzaną w piasku. Położyłam rękę na barku leka- rza, lecz zaczęły mi się z niej sypać kwiaty. — Proszę podać, panno Basiu, ja ten bukiet potrzymam. Udało mi się otrzepać nogę z piasku i wsunąć but. O wiele prostsze były teraz zmagania z dru- gim. Gdy wreszcie stanęłam na obie nogi, sięg- nęłam po swoje kwiatki i rzuciłam się biegiem do drogi. Na asfalcie stanęłam zdyszana pod drze- wem i patrzyłam, jak lekarz szedł w moją stro- nę statecznym krokiem, bynajmniej się nie śpie- sząc. Też mi kawaler! Mimo to spodobało mi się to poranne spotka- nie. Ale też nigdy przedtem nie mogłam pozwo- lić sobie na takie wczesne spacery, bo od dzie- ciństwa przywykłam pomagać rodzicom w ran- nych obrządkach, a już za nic nie odstąpiłabym nikomu dojenia krów. Po całej porannej krząta- ninie bywałam zwykle dojrzała tylko do śniada- nia. Jeżeli kiedykolwiek znajdowałam czas na spacer, to dopiero po obiedzie. Teraz miałam zastępować swą siostrę Jadzię w sklepie, a w związku z tym moje poranne pra- ce przejęła ode mnie mama. Ponieważ zaś przy- wykłam do rychłego wstawania, postanowiłam sobie przed rozpoczęciem zajęć „urzędowych" wychodzić każdego dnia na pół godzinki do lasu lub na łąkę. I cóż się stało za pierwszym razem? Tuż za za- gajnikiem spotkałam Zimnickiego! Szedł miedzą na skraju łąki i dłubał scyzorykiem w kawałku drewna. Gdy mnie zobaczył, zawołał z daleka: — Dzień dobry, panno Basiu! Proszę podejść, bo akurat rzeźbię portret pani! Poczułam się nieswojo, bo do tej pory styka- łam się z nim zaledwie kilka razy w domu, gdy przychodził do mamy. Sama do ośrodka zdrowia chodziłam też rzadko. I oto szliśmy teraz razem szosą w stronę pierwszych domów naszej wsi, ja z bukietem kwiatów, lekarz ze swoją rzeźbą i kozikiem. Z bliska przekonałam się, że rzeczywiście rzeźbił dziewczynę z kwiatami. Zapytałam go: — Pan zawsze takie rzeźby robi, panie dokto- rze? — I tak, i nie, zależy, co pani ma na myśli — odpowiedział. — Rzeźbię w ogóle ludzi w kon- takcie z przyrodą. Zazwyczaj ze zwierzętami; z psem, końmi lub ptakiem, a nawet z gadem, choćby z żabą. Lecz także z roślinami. Albo z na- rzędziami rolniczymi. Chciałam go jeszcze wypytywać o te rzeźby, lecz to już on mnie pytał: — Zamienimy się? — Czym? Ale przede wszystkim chodźmy już — wtrąciłam — bo muszę za pięć minut otworzyć sklep. — Ja pani dam swoją dłubankę, a pani mi swoją wiązankę. — Przecież to zwykły wiecheć z łąki! — za- wołałam. — Proszę się przyjrzeć dohrze. Przeważ- nie te kremowo-żółte kwiatki, ostrożenie. Źdźbła trawy trzęślicy... mają takie ciemne kłoski. Tam dalej w życie nazbierałam trochę modraków. Niech pan mnie nie zdradzi, ale nie mogłam oprzeć się chęci zerwania odrobiny kwitnącej gryki. — To to białe? — Tak. No i trochę ognichy i ostu. — Pani zna wszystkie rośliny? — Nie, nie wszystkie. Ale wszystkie lubię. — Zazdroszczę im. — Pozwalam panu zazdrościć. — To pewnie nie da mi pani swego bukietu? — Dam, proszę. A wstawi pan do wazonu? Podałam mu bukiet. Spojrzał na mnie ze zdzi- wieniem, lecz zaraz oczy jego zalśniły, a czoło się wygładziło. — Ależ oczywiście! Ta wiązanka to prawie ar- cydzieło. Czy przyjmie pani w zamian tę skrom- ną dłubankę? Podawał mi rzeźbę: dziewczyna z warkoczami trzymała w jednej ręce kwiaty, a drugą układa- ła je, siedząc na pniaku, pochylona, z twarzą peł- ną skupienia i zachwytu. Ta rzeźba była przecież warta o wiele więcej niż mój bukiecik. Czy mia- łam prawo ją przyjąć? — Pan naprawdę chce mi to dać, panie dokto- rze? — Proszę mnie nie przezywać — przerwał mi, potrząsając śmiesznie głową... — Znoszę takie rzeczy ostatecznie w przychodni, zwyczajowo... — jąkał się. — Ale prywatnie... No naprawdę, pro- szę to przyjąć ode mnie. Nie będę za to niczego żądał, te kwiaty stanowią hojną zapłatę. Byliśmy już w samym środku Podgaju, na skrzyżowaniu dróg. — Dziękuję — powiedziałam, wzięłam rzeźbę, skłoniłam się. — I muszę już iść. Dziś pierwszy dzień mojej pracy. — Powodzenia! — zawołał już z daleka, bo nie czekając ani chwili, pobiegłam przed siebie. Dopiero usłyszawszy to życzenie, zreflektowa- łam się, żem zupełnie zapomniała pożegnać się z lekarzem. Zatrzymałam się więc na chwilę i odkrzyknęłam: — Dziękuję! Do widzenia! Przed sklepem na szczęście nikt na mnie nie czekał. Mogłam spokojnie, bez nerwów uporać się z zamkiem i sztabą, co dla mnie wcale nie było takie łatwe. Wszedłszy do wnętrza nie wiedziałam, co z so- bą począć. Siadłam więc na krześle i przypomnia- łam sobie słowa Jadzi: „W sklepie jest zawsze robota". I dane mi wczoraj ostrzeżenie: „Pamię- taj, że sobota jest zawsze najgorsza!" Na szczęś- cie moja siostrunia uzupełniła tę nauczkę komen- tarzem, że tym razem wiele osób poczyniło za- kupy już wcześniej, bo wiedząc o jej ślubie, byli przekonani, że w sobotę sklep będzie w ogóle nieczynny. Jadzia postarała się też o to, by to- waru nie zabrakło: zamówiła go na piątek więcej niż zwykle i udało się jej dostać tyle, ile chcia- ła, pewnie urzędnicy z geesu chcieli jej z okazji ślubu zrobić przyjemność. Minuty schodziły jedna za drugą, a ja siedzia- łam bezczynnie, bo do sklepu nikt nie wchodził. Cały poprzedni dzień spędziłam tu z siostrą i pod jej opieką wdrażałam się do pracy, a ona pokazy- wała mi wszystko po kolei — cały ten skompli- kowany majdan sklepowy — i uprzedzała: „Ni- czego nie ruszaj, niczego nie zmieniaj, niech wszystko zostanie tak, jak sobie poustawiałam". Więc jeżeli wszystko jest dobrze, to co mam wła- ściwie robić? Wreszcie przez szeroką szybę witryny sklepo- wej zobaczyłam magazyniera z PGR-u Wieczor- ka, jak maszerował raźnym krokiem przez skrzy- żowanie. Do sklepu czy nie? — wróżyłam sobie. Gdyby tak — byłby to dobry omen, bo zawsze mnie uczono, że jak pierwsza jest baba, to nie- dobrze, że szczęsny początek bierze się zawsze od mężczyzny. Tak, Wieczorek szedł prosto do sklepu — prze- konałam się o tym rychło. Kołysał się, śmiesznie wyrzucając nogi przed siebie. Jeszcze parę kro- ków. Jeszcze moment, jeszcze drugi, jeszcze tyl- ko trzy kroki —? już: zamaszystym ruchem roz- warł skrzydło drzwi. Zobaczywszy mnie za ladą, zatrzymał się przy wejściu, otworzył szeroko oczy, policzki jego rozjaśniły się uśmiechem. Do- piero wtedy na dobre zamknął za sobą, zbliżył się do kontuaru i zarzucił mnie nawałnicą słów: — Kogo widzą moje śliczne oczy! Czy to na- sza panna Basieńka, czy anioł z reszelskiego ko- ścioła? Ot, jak to świat szybkim marszem zmie- rza do komunizmu! Bo jeżeli w sklepie jest i to- war, i jeszcze taka dziewczyna na dodatek, to właściwie czego więcej potrzeba? Wyciągnął do mnie dłoń, pochyliwszy się nad ladą. Wahałam się, czy mu podać rękę; nie będę się chyba ze wszystkimi dokumentnie witała, zresztą może to nawet niehigieniczne i zakazane, nikt mi tego nie wyjaśnił. Ale pomyślałam, że ten pierwszy mężczyzna, jako dobra wróżba, za- sługuje na wyjątek. Podałam mu rękę, a on ca- łował ją zbyt długo. Musiałam mu ją wyrwać. — Mniam, mniam, mniam, jaka rozkosz! Żeby tak jeszcze buziuchnę pocałować, to chodziłbym do sklepti dwadzieścia razy na dzień. A wierz mi, Basieńko, gdyby mi tak jeszcze wolno było ciebie kochać, to nosiłbym cię na rękach. — A jak moja siostra urzędowała w sklepie, to nie było dobrze? — Ach! Jadzia jest też cud-dziewczyna, obie jesteście anioły! Ale jak sobie wyobrażę, że za- miast ciebie mogłaby tu na zastępstwo przyjść jakaś wydra, to brrr... Byle czego ma człowiek dosyć każdego dnia we własnym domu. — U pana to każda nowa jest aniołem, a po jakimś czasie z anioła robi się diablica. — Co robić? Człowiek nie dyszel od wozu, lu- bi zmianę. Zmieniają się czasy, ustroje, mody, maszyny, ceny, to i babę człowiek też chciałby odmieniać. — Pan tu gada i gada, a przecież ja mam sprzedawać. Niech pan popatrzy, już idzie sołty- ska... A ja się cieszyłam, że pierwszym klientem będzie mężczyzna. Spojrzał w okno. Sołtyska Wiśniewska szła w domowym fartuchu, wznosząc się na kulawych nogach i opadając jak okręt na fali. — Pani nie wie? Sporciaki, zapałki i piwko. Reszta należy do baby. No, ale trzeba spie... pra- szam! —• Bo co? — spytałam, sięgając po papierosy i zapałki, bo butelkę Wieczorek wziął sobie sam, a potem rzuciłam mu karcące spojrzenie. — Bo nic — odparł zmieszany. — Piwo wezmę na drogę. Powietrze robi się swądliwe. Wydając mu resztę, spojrzałam w okno. Tuż za sołtyska szła księgowa z PGR-u — córka kie- rownika gospodarstwa, Szolla, która ponoć miała wyjść za mąż za kogoś w Biskupcu i w związku z tym opuścić Podgaj. Czyżby Wieczorek przed nią uciekał? — Coś pan? — powiedziałam głośno. — Księ- gowa panu wadzi? — Eeee tam, wadzi nie wadzi... Nie wie pani, Basieńko? Zgoda też tak kołem się toczy, jak owa fortuna. Nie kładź palca, gdzie tobie niemi- ło. No, ciao, aniołku! Sołtyska już otwierała drzwi. Wieczorek wy- mknął się, nim je zamknęła. Nie widziałam już, jak mijał ;ńą z księgową. Po chwili zapachniało w sklepie jak w perfumerii. Ania Szollówna ustatkowała się trochę w ostat- nich czasach i spoważniała, ale niektórych ele- mentów blichtru nie mogła się wyzbyć. Nie tyl- ko Wieczorek jej nie lubił. Ja też za nią nie przepadałam, a i z Wiśniewską nie przywitały się wcale, chociaż znały się od dawna. No tak, księgowa wynosiła się nad całą wieś i dla wszy- stkich była jakby kimś obcym. Sołtyska odpłynęła ze swoimi zakupami ku- chennymi, Szollówna z carmenami i batonikiem czekoladowym. Przemknęło przez sklep jeszcze kilka osób — przeważnie dzieci — i znów zosta- łam sama. Wiedziałam, że sobotniego ruchu — jeżeli dziś w ogóle jakiś się wywiąże — można spodziewać się dopiero po przerwie południowej. Mogłam więc swobodnie rozmyślać. A więc to już tak daleko zaszło! Ja, najmłod- sza w domu, stoję oto jak inni na stanowisku pracy i zarabiam pierwsze w swym życiu zło- tówki. A jednocześnie moja siostra Jadzia — pierwsza z naszego rodzeństwa — zakłada własną rodzinę. Czyli dwie rewolucyjne zmiany w domu za jednym zamachem. Czy będą to zmiany po- myślne? Nasza rodzina nie należy co prawda do najza- możniejszych w Podgaju, a jednak wszyscy są przekonani o tym, że nam się żyje lepiej i szczę- śliwiej niż innym. Porównać nas choćby z Duda- mi. Są właścicielami dużego gospodarstwa, a sta- ry Duda jest pracowity i ma szczęśliwą rękę, więc opływają we wszystko: posiadają nowy, piękny dom, samochody, traktory, maszyny (wszystkie własne) i ponoć pieniędzy ogromne mnóstwo. A żyje się im bardzo źle. Stary Duda skąpi i maltretuje rodzinę z powodu byle uchy- bienia, jego żona piekli się całymi dniami i pła- cze nad swym losem, więc dzieci pouciekały z domu do miasta: do Biskupca, Olsztyna, nawet Warszawy. I tylko moja przyjaciółka Marysia z bratem Pawłem cierpią w skrytości, ponuro patrząc w przyszłość. Nasze gospodarstwo niewielkie, choć dobre, ale mama chora, a ojciec grymaśny. Jednak ko- chamy rodziców takich, jacy są, bo zdajemy so- bie sprawę z tego, że zdrowie to los na loterii, a ojciec jeżeli pomarudzi, to w trosce o nasze dobro. Toteż zżyliśmy się z domem. Starszy brat, Andrzej, po ukończeniu studiów w Akademii Rolniczo-Technicznej w Olsztynie przyjął pracę zootechnika w PGR-ze, nie opuszczając Podgaju. Młodszy, Marek, dojeżdża do pracy w bazie maszy- nowej w Szelejowie. Jadzia już cztery lata sprze- daje w tym oto sklepie, a po swym małżeństwie z nauczycielem Kulickim też nie opuści rodzin- nej wsi. Ja... No, ja muszę wpierw ukończyć li- ceum, a potem będę myślała, co dalej. Za rok matura! Chciałabym jednak pozostać w tej na- szej wiosce. Wkrótce rozpoczniemy budowę no- wego domu: dużego, nowoczesnego, od razu ta- kiego, w którym wystarczy miejsca dla nas wszy- stkich razem z rodzinami, gdy je pozakładamy. Jesteśmy zgodni w poglądzie, że powinniśmy wspólnie mieszkać. Dlatego wszyscy — tymcza- sem z wyjątkiem mnie — przyłożą ręki i grosza do jego budowy. Jadzia zawsze była dobrą siostrą. Jak to miło, że nie będziemy musiały rozstać się po jej ślu- bie z Kulickim. Za samo to byłabym gotowa za- stępować ją tu w sklepie nie tylko przez miesiąc podróży poślubnej, lecz choćby przez cały rok. Zwłaszcza że spółdzielnia płaci mi za to zastęp- stwo. Ogromnie mi się spodobał przedwczorajszy gest mojej siostry. Gdyśmy wyszły z biura pre- zesa geesu, pobłogosławione jego decyzją powie- rzenia mi miesięcznego zastępstwa, Jadzia zapro- ponowała mi, niby to pytając: — Chciałabyś przeczytać coś z mojego życia? — Z twojego życia? — zdziwiłam się. — A któż to napisał o twoim życiu? — Ja sama. — Ho, ho! A dużo to tego? — Dużo. Tyle, co cała powieść. Leży to już cztery lata w teczce. Niedawno na tej teczce na- pisałam coś jakby tytuł: „Start". — Zwariowałaś, Jadźka! — Nie zwariowałam. Mówię prawdę, najpraw- dziwszą. Spisałam to przed czterema laty, gdym była akurat w takiej samej sytuacji, jak ty te- raz. Rozpoczynałam pracę w sklepie. Przez cały pierwszy tydzień notowałam swoje przeżycia, a potem w czasie urlopu, spisałam dokumentnie. Wiesz, taki pamiętnik. — I wszystko w tym umieściłaś? — Tak. Jest nawet i o tobie, bo pisałam o wszystkim, co się działo dookoła, w naszym do- mu, w całej wsi. — I dasz mi to do poczytania? — Jeżeli chcesz. Właśnie cię o to pytam. — Pewnie że chcę! Jak tego samego wieczoru rozpoczęłam lekturę siedmiu zeszytów, zapisanych ręcznie przez sio- strę, tak ukończyłam ją dopiero nad ranem, o ja- snym dniu, gdy przede mną zostały już tylko dwie godziny snu. Było w tym pamiętniku o jej pracy i o początkach znajomości z Adamem, o ro- dzinie i wsi — tak jak Jadzia powiedziała. To wtedy została ona przewodniczącą koła ZSMW. To wtedy, w czynie społecznym, rozpoczęto bu- dowę sali gimnastycznej przy szkole, co stało się początkiem szybkiej rozbudowy Podgaju. A gdyśmy wczoraj pracowały razem w sklepie — po to, by Jadzia mogła mnie wdrożyć do pra- cy — postanowiłam i ja opisać swoje pierwsze dni dorosłego życia. No bo przecież człowiek sta- je się dorosły, gdy zaczyna zarabiać sam na sie- bie. Pomyślałam sobie, że będę pisała wszystko, choćbym miała — tak jak Jadzia — zapełnić każ- dego dnia cały zeszyt od deski do deski. Bo prze- cież jest to nie tylko nowy etap mojego życia. Jeszcze bardziej nowe staje się życie jej. Ślub — to przecież ogromny przełom w życiu dziew- czyny. Więc bardzo dziwnie rozpocznie się to moje opowiadanie. Dziwnie i przewrotnie: ślubem i weselem! Bardzo często opowieści, a jeszcze częściej baj- ki, kończą się ślubem i weselem, a w mojej opo- wieści marsz weselny zabrzmi na samym począt- ku. No i pewnie tak będzie właściwiej, bo prze- cież zawarcie małżeństwa nie jest kresem życia, lecz jego progiem. Co najmniej jednym z progów. Kończy niewiele, a zaczyna wszystko. Powstaje coś zupełnie nowego: rodzina. Bo też moja opowieść nie będzie bajką. Będę — tak samo jak i Jadzia — opisywała tylko fak- ty- No, ale ruch w sklepie przywołał mnie do po- rządku. A był to codzienny, wzmożony ruch, to- warzyszący przerwie śniadaniowej w pegeerze. Pracownicy gospodarstwa prędko zapełnili prze- strzeń z tamtej strony kontuaru. Sami sięgali do transportera z piwem i rzucali mi na stół mo- nety. Jadzia zapewniła mnie, że przy piwie klien- ci są absolutnie uczciwi, jest to sprawą honoru i gdyby jeden drugiego schwytał na oszukań- stwie — nie puściłby tego płazem, podczas gdy przy innych zakupach jeszcze by pomógł oszu- kać. Nie miałam więc z piwoszami szczególne- go kłopotu poza tym, że zrobił się potworny har- mider. A ja nie przepadam za hałasem, tęsknię raczej za samotnością niż za tłumem — choć nie za osamotnieniem, bo ono zawsze bywa dokuczli- we. — O! Widzicie? Mamy nową Sklepową. Jak znajdzie se męża, to pójdzie precz i znowu przy- śle tu młodszą siostrę. — A bo to ma młodszą?! Musiałby Sztachelski dopiero zrobić. — A bo to ma czym? — zarechotał któryś, a za nim inni. Witali mnie, pogadywali sobie w związku z moją osobą, ot, talk, żeby tylko gadać. Bo nie mogę powiedzieć, by mnie ludzie we wsi nie lubili. A ja lubię być lubiana. — A wej! Tamta była dobra sklepowa, może ta będzie jeszcze lepsza! — A myśleli my, że jak u sklepowej wesele, to kram będzie zamknięty. Co Sztachelscy, to Szta- chelscy. Dobra firma. — To jednak szkoła drenna* firma. Nauczy- ciel żeniwszy sia, to i nauki nie ma. — A właśnie że jeszcze lepsza! Nauczyciel że- ni się w czasie wakacji! Nie potrzeba mu nawet wolnego dnia z ustawy. — Co prawda, to prawda. Sztachelscy dobra firma, a Kulicki też dobra. Rozpierała mnie duma. Czy z jej powodu nie zaczęłam być opryskliwa dla niektórych klien- tów? Rozmowy ucichły, gdy wszedł sołtys. Kości- sty, masywny, choć niewielki, swym pojawieniem się budził respekt. Ściągnął z rozmachem kape- lusz z głowy, rzucił słowa powitania i — jak to on — stanął w kolejce, za kobietami i za jakimś smarkaczem. Wiedziałam, że czeka na piwo, a nie wątpiłam w to, że nie powinien tak stać, bo zawsze miał sporo zajęć. Spytałam go więc: —' Piwko, panie Wiśniewski? — Jo, psiwko. Dej mi ta jedno, jak chcesz. Z butelką w ręce przyłączył się do gromady. Oderwał kapsel zębami, pociągnął parę haustów i zahuczał swym gromkim głosem: * drenna — kiepska, licha — No to co, chłopy? Przyjdzieta w poniedzia- łek na budowę? Wszczął się wielki harmider. Posypały się protesty. Dopiero po chwili dał się słyszeć głos spokojniejszy: — Sołtys pewnie z miasta, nie wie, co to sia- nokosy i co żniwa? — Ale dom strażaka chceta, żeby stał? — Sołtysie, puknijcie się w głowę! — Chcemy domu i chcemy przy nim praco- wać, ale po żniwach. — A wyście pewnikiem też z miasta, nie wie- ta, co po żniwach, a co po burakach, a co po kartoflach, a co po... Ech! Toć zawsze jest ro- bota w gospodarstwie — bronił się Wiśniew- ski. ?— Z budową trzeba wziąć na wstrzymanie do jesieni — wstawił ktoś tonem zdecydowanym. — A majstry z miasta, cośmy ich najęli, ma- ją przez całe lato marudzić bez waszej pomo- cy? — To nie nasza sprawa! — rąbnął któryś. Sołtys podniósł rękę, jakby chciał tamtego uderzyć, ale tylko podrapał łysinę. Rzekł wresz- cie: — Może mata i rację. Najgorzej, jak wszyscy mają rację, każdy swoją. Nijak ich nie idzie po- godzić. Ale... — namyślał się przez chwilę, wreszcie rzucił gromko: — Na zabawę to będzie- ta mieli czas?! Harmider wzmógł się, zapanowała ogólna ra- dość. Mnie jednak drążyła myśl, że budowa do- mu strażaka zepsuła mi najpiękniejszy szlak spacerowy, którym teraz aż przykro chodzić. Ra- dzę sobie tak, że chodzę na spacer polem, prosto z naszego ogrodu. — A kiedy ten tanc, sołtysie? — zapytał ktoś wesoło. — A toć kiedy ma być, jak nie 22 lipca. Jesz- cze po niedzieli, na komitecie budowy, pogadamy. Bo dochód z zabawy będzie na budowę domu strażaka, chłopaki ze straży ją zorganizują. Dyskusja się ożywiła. Jeden przekrzykiwał drugiego. Tymczasem skończyła się kolejka przed kontuarem, pustoszały także butelki. Ktoś zawo- łał: — No, chłopaki! Przerwa się kończy! Sołtys uniósł rękę z kapeluszem. Bractwo się uciszyło, bo znaczyło to, że chce on mówić. — No, pogadam ja ci z tymi z miasta, mogą teraz gdzieś tam szkoły remontować, a z naszą budową trochę poczekamy. Tymczasem na zaba- wie zarobimy trochę grosza. Nie szczędząc uznania dla tych propozycji, ro- botnicy zaczęli wysypywać się ze sklepu. Dopie- ro przy drzwiach któryś palnął: — A niech tam ten komitet nie przeźre na- szych pieniędzy! Cudze to zawsze lepiej smaku- kuje. Śmiejąc się i pokpiwając, znikali za drzwiami. Sołtys też kierował się łr\ł wyjściu, lecz usły- szawszy ostatnie zdanie, zatrzymał się jeszcze na chwilę, by powiedzieć: — Zawdy się głupoty trzymają tych z pegeeru, a najgorzej takich zasrusów jak ten. Pomału tu w Podgaju wszyscy za złodziei będą. Widział ja w restauracjach takie tabliczki, gdzie pisało: „specjalność zakładu". Ma i Podgaj taką specjal- ność: pomawianie o złodziejstwo. To rzekłszy, wcisnął kapelusz na głowę i na- wet nie pożegnawszy się wyszedł, trzaskając drzwiami. W sklepie zostały jeszcze dwie' kobiety, które patrzyły za nim, jak gniew niesie go przez ulicę. Westchnęłyśmy wszystkie trzy — prawie jedno- cześnie. Aż jedna powiedziała: — Sołtys musi mieć zdrowie. Nigdy nie wiada, czego ten naród tak doprawdy chce. Były to święte słowa. Na tylu ludzi w Podga- ju każdy ma inne pragnienia, dążenia, poglądy, inaczej pojmuje dobro gromady. A jeszcze wszy- scy się nawzajem podejrzewają. Muszę jednak przyznać, że gdy wypadnie podjąć ważniejszą decyzję, to znajdują zwykle wspólny język i do- chodzą do zgody. Może właśnie dzięki takim, jak Wiśniewski? Na chwilę mignął mi za oknem turkusowy fia- cik Marka. Mój Boże, wszyscy nasi domownicy mieli tę sobotę wolną od pracy, a tylko ja jedna z całego domu byłam uwiązana na swej pierwszej w życiu posadzie. Ale też wszyscy mieli innego rodzaju urwanie głowy, a ja jedna byłam wolna od obowiązków domowych. Po jakiej takiej przerwie, w miarę zbliżania się południa, ruch w sklepie zaczął się wzmagać. Zjawiały się kobiety, aby zrobić normalne zaku- py kuchenne, wbiegały dzieci po jakieś zapo- mniane przez mamy drobiazgi, przy okazji kupu- jąc po parę deka cukierków. Wchodzili też męż- czyźni, by wyciągnąwszy z transportera butelkę piwa i rzuciwszy monetę na kontuar, stanąć pod oknem i ze smakiem pociągać złocisty, pieniący się płyn. Fiacik Marka tym razem zatrzymał się przed sklepem. Brat z siostrą, wysiadłszy z niego, szli prosto w moją stronę. Jadzia niosła na przedra- mieniu moją różową sukienkę z koronkami. We- szli z impetem, widać było, że się śpieszyli. Ja- dzia skierowała się prosto na zaplecze, Marek sięgnął po butelkę lemoniady. — Nie piję piwa, bo cały czas dzisiaj przy kierownicy. Dopiero wieczorem sobie pofolgu- ję- Jadzia, wyszedłszy z zaplecza, stanęła obok nie- go — z tamtej strony lady. — No więc, Basiulka — komunikowała mi zdy- szanym głosem — pamiętaj, o pierwszej wyjeż- dżamy. Marek podjedzie po ciebie, musisz być już przebrana, sukienkę ci przyniosłam i powie- siłam tam na wieszaku. Ślub jest w urzędzie o wpół do drugiej, więc nie zdążysz już ze skle- pu do domu. Spróbujesz jakoś przebrać się tutaj? Uspokoiłam ją, zapewniłam, że wszystko bę- dzie dobrze. Ale dla niej dziś nie było uspoko- jenia. Sama nie włożyła jeszcze ślubnej sukni, stała przede mną w dżinsach i bluzce, ale fryzurę miała już uroczyście upiętą i poprzetykaną sztucznymi fiołkami, podniesioną wysoko i zwieńczoną kokiem. Trzymała mimo wszystko fason, bo uśmiech nie schodził z jej twarzy. Marek kupił sporty i carmeny. Zdziwiło mnie to. Wiedziałam, że pali sporty, więc po co car- meny? Odpowiedź na to pytanie znalazłam rychło, nie upłynęło nawet pół godziny. Turkusowy fiacik zajechał jeszcze raz przed sklep, a z niego spiesz- nym krokiem przemknęła do sklepu — tak, to była ona! — Ania Szollówna! Odmieniona, wy- malowana jeszcze bardziej wyzywająco niż zwyk- le, ubrana w piękną suknię brokatową i złociste buciki na wysokich obcasach. Kupiła zapomnia- ne przedtem masło i... carmeny. I szybkim kro- kiem wróciła do fiacika, z którego wnętrza Ma- rek pomachał mi ręką, by zaraz zniknąć, pozo- stawiwszy za sobą tylko głuchy warkot silni- ka. Więc to tak? To, że ją podwiózł, mogło nie mieć znaczenia, bo w dniu ślubu, w ogólnym tumulcie wszystko było możliwe. Ale carmeny kupił na pewno po to, by ją częstować. A to u Marka było już dużo, bo zawsze bywał raczej wstrzemięźliwy w świad- czeniu ludziom uprzejmości. Zaniepokoiłam się. O córce kierownika folwar- ku mówiło się raczej nie najlepiej. Lubiła mieć adoratorów wokół siebie. Przed kilku laty już prawie mieli się pobrać z felczerem, który okazał się jednak łobuzem. Swego czasu wyciągała mac- ki na naszego Andrzeja, ostatnio jakoby miała wyjść za kogoś w Biskupcu, a teraz... Dla mnie to było nieco za dużo. Zupełnie inaczej niż ona wyobrażałam sobie stosunek kobiety do męż- czyzn. W ciągu najbliższego czasu wpadł po papierosy jeden z kolegów Marka z bazy maszynowej w Szelejewie. Nie znałam go osobiście, lecz był to jeden z tych, którzy się do mnie zalecali, a od paru dni nagabywał mnie o choćby jeden ta- niec na weselu. „Już oni ze mną potańczą — myślałam sobie — jak będę grała w zespole na skrzypcach! Nie odłożę instrumentu nawet na chwilę!" Chociaż... I teraz, płacąc za klubowe, krygujący się blon- dynek szepnął, nachylając się przez kontuar: — Panno Basiu, więc przypominam: wszystkie tanga dla mnie. A jak nie wszystkie, to chociaż jedno... — Nie będzie ani jednego tanga! — zaśmia- łam mu się prosto w nos. — Będziemy grali sa- me kujawiaki! — No, no! — pogroził mi palcem i wyszedł ze sklepu, po czym wsiadł do swego dużego fia- ta. „Myśli, osioł — pomyślałam jeszcze — że mnie złapie na głupi samochód!" A swoją drogą miałam dużo podziwu dla gospo- darności tych chłopaków, którzy po kilku latach pracy kupowali sobie auta. Choćby nasz Marek. Wpłacił należność za fiacika już po trzech la- tach pracy zawodowej, a dostał go niedawno. Żył solidnie, nie pił, nie trwonił pieniędzy na byle co, a i teraz — jak ma siąść za kierownicą, to nie weźmie kieliszka alkoholu do ust. Może to właśnie jest największy zysk z motoryzacji? Wreszcie zaczęła zbliżać się pierwsza — godzi- na rozpoczęcia przerwy obiadowej, która miała trwać cztery godziny. Niestety, ani na chwilę nie pozostawałam sama, zawsze ktoś stał za kon- tuarem. Dopiero gdy obsłużyłam jedną z klien- tek, a dwie następne zagadały się z sobą — uda- ło mi się wyskoczyć na zaplecze. Stało tam nie- wielkie lusterko, w którym można się było oglą- dać fragmentami. Szybko ściągnęłam z siebie bluzkę i wyskoczyłam ze spódniczki, jednocześnie zsuwając z nóg drewniaki. Potem kilkoma rucha- mi wciągnęłam przez głowę suknię — nie mo- głam tylko dociągnąć zamka błyskawicznego na plecach. Jeszcze chwila — i poprawiłam na gło- wie fryzurę. Czy w ogóle miałam coś do popra- wiania? Mama mówi mi zawsze, że młodość jest najwiejkszą ozdobą, że młodemu we wszystkim dobrze. Pewnie to racja. Jakie znaczenie ma dla mnie to, czy jakiś kosmyk włosów układa sdę na lewo, czy na prawo? Na szczęście nie było w sklepie żadnego męż- czyzny, więc poprosiłam pierwszą z brzegu klien- tkę o zaciągnięcie zamka. Zlustrowała przede wszystkim mój strój — za nią dwie pozostałe — i głosem pełnym podziwu zawołała: — Jakaż to panna Basia zrobiwszy się śliczna! Może to dzisiaj dwa wesela u Sztachelskich? Kończyłam dopiero obsługiwanie ostatnich ko- biet, gdy usłyszałam szum motoru i przyszedł po mnie Marek. Pomógł mi zamknąć drzwi i wsie- dliśmy do fiacika. Szybko dogoniliśmy kawalka- dę samochodów. We fiaciku Marka siedziały prócz mnie Ania Szollówna i Lucyna Dunajska z klubu „Ruchu". To właśnie w klubie miało od- bywać się wesele, salka została już dawno zare- zerwowana. Na chwilkę zmąciła moje myśli obec- ność Ani, ale szybko dostosowałam się do bez- troskiego, pogodnego nastroju Marka i jego to- warzyszek. Jechaliśmy tą najpiękniejszą z dróg na Warmii, którą rzadko przebywałam, choć szalenie lubi- łam. Ciepły, słoneczny lipiec podkreślał urodę krajobrazu. Asfaltowa szosa wiła się to pod gó- rę, to w dół przez rzadki las, przetykany pełny- mi światła polankami. Po obu stronach śmigały siwe pnie brzóz i topoli, strojnych refleksami słońca, kładącego się delikatnymi smugami na konarach. Korony drzew wyglądały jak zielone lampiony. Głębiej nieco stał las sosnowy, który raz po raz podchodził aż do samej drogi. Nie mogąc nas dotknąć swoim cieniem, dosięgał za- pachem prażonego słońcem igliwia. Potem karawana samochodów wyszła na pole. Zobaczyłam cały długi sznur małych i dużych fiatów, ciągnący się kolorową wstęgą, która bra- ła początek od niebieskiej wołgi młodej pary, strojnej zielenią i splotami wielobarwnych wstążek. Gdy samochód zatrząsł się na bruku, minęliś- my po prawej stronie rząd starych, jakby bajko- wych domków zeszłowiecznych — krytych to da- chówką, to trzciną. Wjeżdżaliśmy do Reszla, te- go cudnego miasteczka, które wszyscy w domu lubimy. Zostawiliśmy za sobą majestatyczną wieżę kościelną, mignęła jedna i druga uliczka, wreszcie — po nagłym skoku w rynek — zatrzy- maliśmy się pod ratuszem. Nie mieszcząc się w jednym rzędzie, samochody stawały bezładną gromadą. Znalazłam się w tłumie znajomych i obcych. Odszukałam przede wszystkim rodziców. Ojciec widoczny był z daleka w uroczystym, czarnym garniturze. Stał opodal wejścia do ratusza i gładził rzadkie kosmyki swych siwych włosów. Mama obok niego, niezaradna, skulona, na pałąkowa- tych nogach, przedwcześnie pochylona starością, jakby z odwróconą od całego świata twarzą, peł- ną gruzłów i wypukłości. Gdy stanęłam obok nich, poczułam się też jakaś taka mała pod na- wałnicą przeżyć, osaczona mrowiem kręcących się wszędzie dookoła weselników. Znalazłam oparcie dla oczu w pięknej fasadzie ratusza, zwieńczonej graniastosłupem wieżyczki. Wchodziliśmy do wnętrza cisnąc się, w nieła- dzie, którego nie pojmowałam. Choć może to nie był nieład?... Wydawało mi się zawsze przedtem, że droga do ślubu jest drogą jasną, prostą, bez zakrętów i ścisku... W ostatniej chwili dopadł mnie i ujął pod rę- rę ten sam kolega Marka, który przed południem wpadł do sklepu po papierosy i próbował zamó- wić sobie u mnie wszystkie tanga. Nawet nie mogłam go dobrze zapamiętać — tak zawsze przelatywał przede mną lub obok mnie — ruch- liwy jakiś i niespokojny. Poznawałam go właści- wie tylko po pstrej koszuli w jakieś krzyczące ciapki, po ogorzałej cerze, blond włosach i dłu- gim nosie. Teraz poznałam go jednak, choć ko- szulę miał uroczystą, białą. Ale też właściwie na wąskich i ciemnych schodach ratuszowych czułam go tylko przy sobie, bo przylgnął do mnie i szeptał mi bezczelnie do ucha: — Panno Basiu, Marek przeznaczył mnie pani jako parę w orszaku. — Dlaczego ja o tym nic nie wiedziałam? — zapytałam ostro. — Nie moja wina. — Nie wiedziałam co prawda w ogóle o żad- nym orszaku i o żadnych parach — zaśmiałam się cichutko. — Całymi dniami byłam zaambara- sowana sklepem. — Az powrotem jedzie pani ze mną, moim samochodem. — A skąd pan to wie? — powiedziałam, już oburzona na to, że tak mną dysponują. — Taki przydział od starszego drużbanta. A wieczorem, pani wie, tanga. Zaśmiałam się głośno, właściwie wyśmiałam go. Ale musiałam zaraz zamilknąć, bo weszliśmy do sali ślubów, w której urzędnik z łańcuchem na szyi czekał już na dopełnienie obrządków. Przyszło mi tylko na myśl, że wszyscy mężczyźni niewiele znaczą przy lekarzu. A już najmniej ten tutaj... Gdy po miesiącu spisuję tę relację, nie mogę sobie nawet przypomnieć, jak ta salka ślubów wyglądała, poza tym, że miała wysokie okna. By- łam przez cały czas taka wstrząśnięta całą uro- czystością, przebiegającą wbrew moim poprzed- nim wyobrażeniom, a w swoim zagubieniu taka zapatrzona w ślubną fryzurę Jadzi — tak, właś- nie we fryzurę, bo próbowałam w jej głowie od- czytać to, co przeżywała — że właściwie prawie wszystko poza tą fryzurą zginęło w mgle niepa- mięci. Z niej wzrok mój przeskakiwał na śnież- nabiały kołnierzyk koszuli pana młodego. Myśla- łam jedno: że od dziś mojemu dawnemu, uwiel- bianemu nauczycielowi będę mówiła „Adam". Z trudem przypominam sobie, że z tych obojga wzrok mój przenosił się na dostojną postać ojca i na biedną, skuloną mamę. Potem na doktora Zimnickiego. Wreszcie na nauczycielkę Tamarę Wieszunównę, narzeczoną mego brata Andrzeja, i na niego samego, bo oni oboje występowali ja- ko świadkowie. Lecz szybko wracałam spojrze- niem na kok Jadzi i wpięte w jej włosy fiołki oraz na zielony wianek, którego poprzednio nie miała. Ceremonia trwała dość długo. Urzędnik stanu cywilnego to wstawał, to siadał, a w uroczystej ciszy pobrzękiwał złoty łańcuch na jego piersi. Młodzi państwo i świadkowie też stale mieli coś do czynienia. Gdy Jadzia włożyła obrączkę na palec Adama, przeszedł dreszcz przez całe moje ciało i dobrze, że w tej chwili stojący za mną drużba mój otarł się o moje plecy, a jego gorący oddech spłynął na moją szyję, bo zrobiło mi się zimno. W pewnej chwili zabrzmiał marsz weselny, co z pewnością oznaczało koniec ceremonii. Szłam oszołomiona ku młodej parze, przeciskając się w ludzkim tłoku. Stanęłam obok płaczącej ma- my, by poczekać na okazję złożenia nowożeńcom gratulacji. Na jej twarzy łzy rozpływały się po tysiącu zmarszczek. W pewnym momencie usły- szałam szept: — Co pani zrobiła z moją figurką? Spojrzałam na lekarza z uczuciem przestrachu, bo zupełnie o tej figurce zapomniałam, ale on już odchodził i tylko z daleka uśmiechał się do mnie. Gdy patrzyłam za nim, do mego ucha do- szły słowa: — Podchodźmy do młodej pary. Obejrzałam się i w tym momencie twarz mo- jego drużby wydawała mi się całkiem miła. Lecz zaraz sobie pomyślałam, że nawet nie wiem, jak mu na imię, jak go w myślach nazywać. Napie- rał na mnie — prowadził w stronę nowożeńców. Dobrnęłam wreszcie do Jadzi, z którą uściska- łyśmy się mocno, lecz tak jakoś nijako, aż było mi przykro, że nie mogę zdobyć się na ciepły, serdeczny uścisk. Potem Adam Kulicki — też jakiś jakby obcy — objął mnie, przycisnął i ob- całował oba moje policzki. Dopiero wtedy zro- biło mi się gorąco i poczułam parność powietrza i panujący w salce zaduch. Zaszumiało mi w gło- wie i zaczerwieniłam się, bo na dobitek Adam trzymał mnie za ręce i spoglądał mi prosto w oczy. Gdy tylko mnie puścił — zaraz wycofałam się do wyjścia. Osaczała mnie pamięć szeptów tam- tych dwóch mężczyzn i pocałunki szwagra. Dusił napór męskich zapachów — tak różnych, a tak zarazem podobnych, w których dominowała woń mydła do golenia i papierosowego dymu. Mój drużba dogonił mnie na schodach. — Basiu! — zawołał, chwytając mnie za ło- kieć. Opanował mnie nagły gniew, więc wyrywając mu się, powiedziałam ostro: — Nawet nie wiem, jak się pan naz^, NI., a pan mnie tyka. Ruszyłam przed siebie, więc gonił mnie po raz drugi i dogonił już na zewnątrz, przed ratuszem, oślepioną blaskiem słońca. Mrużyłam oczy, by go dostrzec. Stał przede mną z pochyloną głową i szeptał pokornie: — Przepraszam. Ja jestem Bartek. Nazywam się Mucha. Pomyślałam mimo woli: „Nie chcę być panią Muchą", ale zaraz odsunęłam tę głupią myśl. W tej chwili było mi go właściwie żal. Wsiadaliśmy do samochodów. Zajęłam miejsce na tylnym siedzeniu obok jakiejś obcej kobiety, pewnie krewnej pana młodego, której z powodu pracy w sklepie nie zdążyłam poznać. Przede mną obok kierowcy — to znaczy Muchy — sie- dział mężczyzna, także obcy. Bartek jechał teraz jak szatan, bo wysunął się na czoło. Reszta aut pozostała daleko za nami. Lecz gdyśmy zbliżyli się do naszego domu, oka- zało się, że mimo wszystko ktoś nas wyprzedził, a gdyśmy wysiedli, przekonałam się łatwo, że stojący na dróżce do ogrodu turkusowy fiacik był turkusikiem Marka. A oto mama z tatą wycho- dzili już z otwartych drzwi frontowych naszego domu. Ojciec niósł na serwetce duży, okrągły bo- chen chleba, na którego szczycie stała maleńka solniczka. Zaraz potem z podwórza zaczął się wy- sypywać mój zespół muzyczny, rżnąc ognistego mazura. Stary Rauhut dudnił na dudach, Andzia Rauhutówna szalała na harmoszce, mały Jurek Bauman rąbał w bęben i talerze, a Janek Skrzy- pa — zamiast na swoim kontrabasie — grał na skrzypcach. Brakowało bowiem tylko mnie. Nadjeżdżały już i inne samochody, a młodzi i starzy wysypywali się z nich przed dom, two- rząc szpaler. Tym szpalerem podeszli młodzi pań- stwo do naszych rodziców. Mama płakała znów i tylko wymachiwała przed sobą rękami, niczego pewnie nie widząc przez łzy. Gdy nowożeńcy klęknęli przed nią, położyła dłonie na ich gło- wach. Poszło to wszystko jakoś tak nieceremo- nialnie, bo uczestnicy nadto byli wzruszeni. Oj- ciec cały bochen razem z solniczka wepchnął w ramiona pana młodego, a potem byle jak wszy- scy weszli do wnętrza domu. Cisnęliśmy się w tłoku za nimi. Na obiad do mieszkania proszona była tylko najściślejsza ro- dzina i świadkowie, a miejscowi goście mieli przyjść później do klubu, lecz i tak nasze trzy pokoje zapełniły się doszczętnie. We wszystkich pomieszczeniach stały stoły obstawione krzesła- mi, bo prawie całą resztę mebli wyniesiono do stodoły. Nakrycia stołów przygotowała matka Adama, która przyjechała poprzedniego dnia. I teraz krzątała się z główną gospodynią wesela — Haliną Wieczorkową. Obie razem wnosiły wa- zy z rosołem. Rozlokowanie gości przy stołach poszło spraw- nie. Ja upatrzyłam sobie miejsce naprzeciw mło- dej pary. Ale jeszcze przez jakiś czas Adam z Markiem i Andrzejem wnosili butelki z wódką, piwem i oranżadą. Nie trzeba też było długo cze- kać, by sołtys wzniósł toast za zdrowie i pomyśl- ność nowożeńców. Dopiero po wychyleniu tego toastu zaczęto wręczać im prezenty. Jadzia przyj- mowała je z radością. Choć ciekawość malowała gię na jej twarzy, odstawiała wszystko na para- pety okienne i na komódkę. Orkiestra zagrała „Sto lat", wszyscy wstali i odśpiewali tę pieśń, trzymając kieliszki w rękach. Dopiero potem podano pieczeń z ziemniakami i jarzynami. Z matką Adama i Wieczorkową krzątała się teraz i nasza mama w asyście Olsza- kowej. Ojciec siedział obok Jadzi, sam reprezen- tując parę rodzicielską. Ja z jednej strony mia- łam lekarza, a z drugiej Bartka, bo jednak ci dwaj zdołali mnie dopaść pomimo ścisku. Nurto- wało mnie pytanie: dlaczego jest tu lekarz? Do- myśliłam się, że zaprzyjaźnił się z Andrzejem, choć dotychczas nie zdążyłam tego spostrzec. Prawdę mówiąc, nudziło tmnie to posiedzenie przy stole. Jedzono, rozmawiano właściwie o ni- czym, bo o wszystkim, raz po raz podnoszono kieliszki, wygłaszano głupie toasty i pito wódkę. A najgłupszy wydawał mi się obyczaj wołania „gorzko! gorzko!" po to tylko', by młoda para się całowała. Nie byłam nigdy przedtem na weselu, ale słyszałam o tym zwyczaju, który wydawał mi się wulgarny, a teraz budził we mnie śmiech i litość. Pocałunki wyglądały w dodatku nie- smacznie: Jadzia nastawiała swoje pucołowate policzki i wydymała wargi, a Adam obejmował ją i dotykał ustami, ledwie wytartymi z sosu. Podzieliłam się tym spostrzeżeniem z lekarzem. Popatrzył na mnie uważnie, uśmiechnął się i wy- szeptał: — Wrażliwa jest pani, panno Basiu. Jestem pewien, że i nowożeńcy robią to bez przekona- nia. Lecz gdyby nie spełnili życzenia, zanudzono by i ogłuszono okrzykami nie tylko ich, ale i nas wszystkich. Na tym się nasza rozmowa urwała. Nie miałam właściwie co robić, bo nowożeńców i lekarza sta- le ktoś zagadywał, Bartek zaś, chcąc się zapewne spodobać, próbował bawić wszystkich dookoła na równi ze mną, tak że dla mnie zostawało mu bardzo niewiele czasu. Czułam, że zgrywa się specjalnie, bo z jednej strony był pełen wsty- du po tym, jak utarłam mu nosa, a z drugiej — chciałby wyglądać na zucha i światowca. Ko- niec końców nudziłam się trochę na tej uczcie weselnej, choć miałam obok siebie takich chęt- nych mi kawalerów. Na szczęście wszystko ma swój kres. I ja mu- siałam ruszyć się od stołu, by na godzinę piątą zdążyć do sklepu. Zresztą i inni zaczęli podnosić się z miejsc i szukać przestrzeni do tańca. Na próżno. Orkiestra przygrywała, lecz w całym mieszkaniu nie było nawet odrobiny miejsca. Wreszcie pan młody podniósł się, zadzwonił w szklankę, aby uciszyć towarzystwo i ogłosił, że za chwilę wszyscy, z orkiestrą na czele, udadzą się do pałacu, gdzie w klubie odbędą się tańce, a na życzenie można będzie napić się kawy albo herbaty, piwa lub oranżady. Natomiast od godziny dziesiątej tu, w domu, gotowa będzie kolacja dla tego samego grona gości, które tu teraz zasiada. Przepchałam się ku drzwiom, a przekroczyw- szy próg, odetchnęłam głęboko i ogarnęłam wzrokiem świat, kąpiący się jeszcze w dziennym świetle. Lecz zaraz za progiem stał lekarz, a wy- glądało to tak, jakby na mnie czekał. W blasku słońca ujrzałam go wyraziście: orli nos i wyso- kie czoło, kudłatą rudą brodę i długą szyję. Za- stąpił mi drogę i mówił głosem jakby zdyszanym: — Pani idzie do sklepu, panno Basiu, wiem o tym. Nawet nie zdążyłem zamiendć z panią kilku słów. Może odprowadzę panią? Nie zdążyłam mu odpowiedzieć, bo z drugiej strony ktoś ujął mnie pod rękę. Spojrzałam i oczywiście — tak jak się spodziewałam •— zo- baczyłam twarz Bartka. I wtedy nagle zachciało mi się śmiać, więc pofolgowałam sobie i roze- śmiałam się na cały głos. W rozbiegu jednak — prowadzona przez chłopaka z Szelejowa — nie zdołałam zatrzymać się nawet na chwilę i śmie- jąc się w dalszym ciągu, przeszłam z nim przez furtkę. Do lekarza odwróciłam się tylko i poki- wałam mu ręką. Podniósł i on rękę i wykonał jakiś niezgrabny ruch. Gdyśmy już szli drogą, powiedziałam Bartkowi: — Nie bądź taki nachalny, bo ja tego nie lubię. Puścił mnie nagle i zatrzymał się w miejscu. — To co? — wrzasnął. — Mam się od ciebie odczepić? — Tak — palnęłam i zaczęłam szybkim kroJ kiem iść przed siebie. Ogarnął mnie gwałtowny gniew i pchał naprzód. Nie obejrzałam się nawet. Byłam zła na Bartka, lecz jeszcze bardziej na siebie samą, bo bynajmniej nie chciałam go tak potraktować. To on doprowadził mnie do takiego stanu. Tym bardziej nie chciałam zostawić lekar*a taV, jak go zostawiłam. Mógł przecież to machanie ręką potraktować jako kpinę. Moja złość była więc przede wszystkim złością z powodu niezręcznego rozstania z Zimnickim. Gniewnymi, energicznymi ruchami otwiera- łam sklep, przed którym stały już dwie ko- biety. Obsługując klientów, myślałam bez prze- rwy o tych dwóch mężczyznach, których niechcą- cy uraziłam. Nie, żeby mi na nich zależało. Nie zależało mi na żadnym, choć lekarza było mi bardziej szko- da, bo nie zawinił ani na jotę. Toteż gdy na za- pleczu w pewnym momencie wpadła mi pod rę- kę otrzymana od niego figurka, wzięłam ją do ręki i przez pewien czas wpatrywałam się w ry- sy dziewczyny. Na szczęście w sklepie nie było typowo sobot- niego, ożywionego ruchu. Tak więc praca szła mi gładko, bez żadnych zakłóceń. Na szczęście też przed zamknięciem sklepu przyszedł — tak, ja- keśmy się już rano umówili — mój starszy brat, by pomóc mi w przeliczeniu kasy i razem ze mną zdać ją na poczcie. Gdyśmy potem poszli do klubu, był jesz- cze dzień, choć słońce zaczęło rumienić się na horyzoncie. W sali weselnej panował miły pół- mrok. Andrzej zaproponował, bym skorzystała z tego i zatańczyła z nim choć raz, nim pójdę grać w zespole. Zawsze lubiłam tańczyć ze swym starszym bratem. Nikt tak miękko, tak delikatnie i z ta- ką kulturą nie podtrzymuje partnerki, rzadko kto porusza się w tańcu tak gracko jak on. Gdy mnie potem goście weselni zobaczyli na podium, trzymającą skrzypce w ręku i nacierają- cą smyczek kalafonią — ozwały się oklaski. By- łam teraz pierwszą w zespole. Prowadzał go daw- niej Adam Kulicki, założyciel i doradca arty- styczny, ale na co dzień takt i ton podawał do gry stary dudziarz Rauhut. Dopiero od początku obecnych wakacji na jego prośbę zaczęłam robići to ja, jako lepiej obyta z zasadami muzyki, bo od trzech lat uczęszczałam do ogniska muzyczne- go w Biskupcu. Rozszalałam się, moje ręce miotały się w zwa- riowanym rytmie, dobywając ze skrzypiec kas- kady piskliwych tonów. Andzia ledwie nadążała iza mną na klawiaturze harmoszki. Stary Rau- hut zaczął mylić przytupywanie nogą z rytmem muzyki. Janek Skrzypa tępo ciął smyczkiem ba- sy, dudniąc, aż drżały szyby. A mały Jurek bez litości tłukł bęben. Kazałam na początek grać oberka. Po pierw- szych taktach goście żwawo poskoczyli do tańca, lecz szybko zaczęli się wycofywać. W piorunują- cym tempie ciągnęliśmy taniec 'tak długo, że pod koniec ostało się tylko niewiele par: sołtys Wiś- niewski z jakąś dzierlatką, lekarz ze starą sołty- ską, mój brat Marek z Anią i jeszcze kilką mniej znanych mi osób. Gdy tylko odłożyłam instrument, pojawił się obok mnie Bartek. Skłonił się grzecznie i zapro- ponował: — Teraz, jak już odrobiłem tego długiego obertasa, to przecież mogłabyś zostawić skrzypce i zatańczyć ze mną jeden kawałek? Targnęła mną duma: Jak to, miałam ulegać byle chłopakowi z Szelejowa tylko dlatego, że on tego chce? Niedoczekanie jego! — Nie — powiedziałam stanowczo. — Nie mo- gę odłożyć skrzypiec, choć chętnie bym z tobą za- tańczyła, przynajmniej po to, byś sobie nie my- ślał, że mam coś przeciw tobie. Nie mogę być jednak niesolidarna. Muszę pograć choćby go- dzinkę. — Dobrze — skłonił się znów chłopak, po swo- jemu pokornie pochylając głowę. — Przyjdę za godzinę. Zdążyliśmy jednak zagrać tylko raz. Bo oto natychmiast po zakończeniu tego kolejnego tań- ca wyszedł na podium sołtys, pomachał dłonią orkiestrze, pokłonił się gościom i podniósł rękę na znak, że chce przemówić. Nie pomogło to, gwar trwał. Wtedy zarządziłam donośny tusz. Dopiero goście zaczęli ustawiać się półkolem. Soł- tys nabrał oddechu i ująwszy się pod boki, za- czął przemawiać: Proszą panów muzykantów, By wżma trąby nie brzmiały! Panów przydanów i panny przydanki, By warna nóżki nie drgały! Tylko byśta moi mowy pilne słuchali. Panno brutko, pożegnaj już ojców progi I matcyne jizby, chlewy i stogi; Żegnśjta też garki, luszki i mniski, Już was ziency myć nie będzie, Bo się dziś waju pozbędzie; Zegnśjta, kumpanki mniłe, Już przeminęły te chwile, Kiedyśmy pospołu latały, I w bziałym psiasku grzebały. A jakem trocha podrośli, Do karczemki pośli, Bok łobok na stołuszkach siadali, Rączki na szyje zakładali, Teraz się rozstawać musiwa. Bywat ji! Spostrzegłam się w porę i zarządziłam długi wiwat. Gdy skończyliśmy, sołtys zwrócił się do pana młodego: Panowie muzykantozie! Nie przed kogo jenszego, Jeno przed brutkana naszego, Co by się na rzeczy znał I śklanka psiwa podoł! Bywat mu! Gdyśmy grali kolejny wiwat, Adam Kulicki już szedł w stronę sołtysa z przygotowaną zaw- czasu szklanką piwa. Musiał być w zmowie z ora- torem. Graliśmy teraz tak długo, aż sołtys całą szklanicę wychylił do dna. Lecz wtedy zwrócił się do orkiestry: Rżnijcie od łucha.do łucha, Bom posiluł gardło i ducha! Bywat mu! Rżnęliśmy więc dalej, a przez ten czas sołtys ob- całował się z młodym panem, który następnie zaprowadził go do bufetu na kolejną szklankę piwa. Jednocześnie brzmiały huraganowe okla- ski. A na koniec ozwały się okrzyki: „gorzko! gorzko!", więc Adam musiał zostawić sołtysa, od- szukać Jadzię i stanąwszy z nią na środku sali, całować ją. Gdy po przerwie oczyścić. I kompost przerobić. A jeszcze wapno przywieźć. Do niedzieli się wygrzebię. Zacznę żni- wować w poniedziałek od samego rana. Żeby ino pogoda się utrzymała. — A jeżeli ja ojcu pomogę w tych wszystkich robotach? — wtrącił Marek. Ojciec skierował wzrok na niego. Patrzył na własnego syna tak, jakby go widział po raz pier- wszy. — We żniwa zawsze mi pomagałeś — powie- dział wreszcie, kładąc akcent na słowo ,,zawsze". — A jeżeli pomogę już teraz, z tym sianem, wapnem i innymi sprawami? — Teraz? Już? A do roboty kto za ciebie pój- dzie? — Nikt. Ojciec drgnął. Nerwowo manipulował łyżeczką. Jego wzrok znów opadł na kubek. Po chwili jed- nak naprężyły się mięśnie jego twarzy, a na po- liczkach ukazały się rumieńce. Wreszcie podniósł się raptownie z krzesła, uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły nakrycia, a zwróciwszy się do Marka, zaczął krzyczeć: — Znowu zaczynasz, tak!? Znowu te same śpiewki, tak!? Będziesz mi tu głowę zawracał tym zdawaniem gospodarstwa! Chcecie mnie wygryźć z mojej roboty! Chcecie mnie żywcem kłaść do trumny! Ale się wam nie uda! Wyrzuciwszy to z siebie, ojciec odwrócił się, podszedł do drzwi, otworzył je i wypadłszy, trza- snął nimi z rozmachem. Słychać było jeszcze od- dalające się uderzenia jego butów o podłogą. Z kolei Marek uderzył pięścią w stół. Jego głos też przechodził w krzyk: — Cholera! Widzicie, jak to jest! W pracy jed- no piekło, a w domu drugie! I tak można żyć? Podeszłam do brata, stanęłam przy nim, obję- łam go za szyję. — Mareczku, nie przejmuj się! Czy musisz z nim rozmawiać o przekazaniu gospodarstwa? To jest całkiem zbędne. Gdy przyjdzie stosowna pora, ojciec sam zacznie o tym mówić, bądź pewien. Położył ręce na moich dłoniach. Trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę. Zapytałam go cichutko, jak- by natężenie mego głosu mogło mieć istotny wpływ na sens tego, co mówię: — Więc rzuciłeś pracę? — Rzuciłem. Po co mam walczyć z wiatraka- mi? Powiedział mi sekretarz POP, że jak ja odej- dę, to on postawi sprawę w województwie, że to będzie ostatnia kropla, która spowoduje, że kie- rownik wyleci. On myśli, że ja wtedy wrócę do roboty. Ale niedoczekanie ich. Trudno, ty masz rację, ojciec niech sobie pomarudzi, a ja będę z nim pracował. W końcu przestanie marudzić. A jak się wszystko klawo ułoży, to sam zda gospodarkę. — Słusznie — przyznałam. — A teraz o wszy- stkim zapomnijmy. Pociągnęłam go za sobą. Wzięłyśmy go razem z Marysią za ręce i we trójkę zakręciliśmy kółe- czko, jak pierwszaki w szkole. Lecz zaraz przy- pomniała mi się mama. Zatrzymałam koło i zwróci- łam się do obojga: — Wiecie co? Miewam czasem genialne myśli. — Raz na sto lat — wyśmiał się brat. — Mam właśnie taką, jaka tylko raz na sto lat może się zdarzyć. Uważajcie. Wpierw ty, Marysiu. Pozwolisz, że wyfruniemy z domu, że wrócę do- piero wieczorem? — Ależ fruwaj, Basiu! — A teraz ty, Marku, słuchaj dobrze. Przed domem stoi turkusik. Wsiądziemy do niego, poje- dziemy do Reszla i odwiedzimy mamę. W czwartki po obiedzie są w szpitalach odwiedziny. Tobie też to dobrze zrobi, zapomnisz trochę o swoich tro- skach. Przystał bez namysłu. A ja po dwóch już minutach jechałam do tego ślicznego miasteczka, które odwiedzałam zawsze z taką przyjemnością. Do jego gotyckiej urody, do bajkowych kamieniczek i zaułków. Teraz — im silniej oddziaływały na mnie piękne sosny i brzo- zy krętej drogi — tym boleśniej odczuwałam nie- pokój o mamę. Lecz widdk zbliżającej się wieży kościelnej i krągłej baszty zamkowej napełnił mnie z powro- tem otuchą. Gdyśmy starymi uliczkami podjeż- dżali pod szpital —? serce biło we mnie coraz moc- niej. Potem pędem wbiegłam po schodkach nie- wielkiego budynku. Niecierpliwie czekałam na informację pielęgniarki, gdzie szukać pacjentki Sztachelskiej z Pddgaju. Gdy wreszcie szybkim krokiem dotarłam do otwartych drzwi sali, spa- dła na mnie ogromna rozpacz razem z sufitem — wielkim, jak śnieżne pole. Stało pod tym sufitem kilka metalowych łóżek — może siedem, może osiem. Wodziłam po nich wzrokiem z uczuciem beznadziei. Bezładnie skoł- tuniona pościel czyniła wrażenie czegoś zwiastu- jącego nieszczęście. Wokół każdej chorej siedziała na krzesłach gromadka odwiedzających. Mamy szukałam wzrokiem długo, bo... leżała tuż, blisko, przy mnie, obok drzwi wejściowych. Odwrócona twarzą do ściany, w nie znanej mi, szpitalnej piżamie, tym trudniejsza była do roz- poznania. Musiałam podejść bliżej łóżka, by móc z góry badać wzrokiem jej odmienione rysy twa- rzy. Zmarniała przez ten krótki czas, oczy miała podkrążone, policzki jej zbladły, nos się wyciągnął i zaostrzył, cała twarz wydłużyła. Drgnęła, gdy ją szeptem pozdrowiłam. Z jej oczu raptem puściły się łzy, a wymizerowana twarz wykrzywiła się spazmem. Odwróciła się do mnie, legła na plecach, patrzyła na nas oczyma pełnymi żałości, mokrymi od płaczu. — Dzieci, dzieci, zastanówcie się, po co mnie tu wygruzili jak kabańczyka? Głos jej brzmiał matowo, ochryple, cicho i jak- by nieśmiało, choć nasycony był wyrzutem. Sama nie mogłam powstrzymać się od płaczu. Przysia- dłam na krawędzi łóżka i objęłam mamę ramio- nami, a twarz przytuliłam do jej szyi. Dopiero Marek przywołał mnie do porządku, bo sama nie oderwałabym się od mojej najbiedniej- szej. Gdy siadłam z powrotem na krześle, byłam cała spocona. Rozgorączkowane ciało mamy pro- mieniowało, jak nabuzowany piec, a na dobitek w sali panował upał i zaduch. — Dzieci, dzieci, zabierzcie mnie przecie stąd. Stawiałam na nocnym stoliku zabrane na chyb- cika i przywiezione tu kompoty i owoce. Nie zdo- łałam dobyć z siebie ani słowa. Wreszcie Marek powiedział: — Jeżeli mamę lekarz tu przysłał, to widocznie tak trzeba. Nie będą tu niepotrzebnie mamy trzy- mali, bo z miejscami krucho, więc nie ma1 stra- chu. O rany, nie będziemy chyba uczyli lekarzy, co mają robić! W sali pokazała się pielęgniarka, kończyła się pora odwiedzin. Staliśmy jeszcze przez dłuższą chwilę w milczeniu, zagubieni w szpitalnym tłum- ku, a mama tylko kręciła przecząco głową, wsku- tek czego włosy jej rozkładały się bezładnymi pa- smami po całej poduszce. Gdy następnym razem sylwetka pielęgniarki mignęła mi w korytarzu — wiedziałam, co uczy- nię. Nic nie mówiąc, zostawiłam Marka sam na sam z mamą i wyszłam z sali. Wyłowiłam w głębi korytarza biały fartuszek z czepkiem i czarną przepaską. Podeszłam z gotową decyzją. Pielęgniarka poinformowała mnie, że ordynator przyjmuje członków rodzin w swoim gabinecie i mogę z nim rozmawiać. Poszłam pod wskazane drzwi i siadłam na ławeczce za dwiema babinami. Lekarz łatwo przypomniał sobie chorą. Wiedział też, że przyjechała z Podgaju, że przysłał ją dok- tor Zimnicki, że już telefonowano w jej sprawie. Lecz o zwolnieniu nie chciał słyszeć. — Droga pani. Mama musiała zostać unieru- chomiona. Groził jej zawał serca i bardzo dobrze, że do nas trafiła, bo w przeciwnym razie mogło być gorzej. Co prawda niebezpieczeństwo już mi- nęło i stan jest raczej dobry, ale wolimy ją mieć jeszcze na oku. Pozwolę jej nawet wstawać. Ale co innego, gdy pospaceruje sobie tu, pod naszym dozorem, a co innego w domu, gdzie w dodatku zaraz się pewnie chwyci za jaką robotę. Już my wiemy, jak to bywa. Lekarz był miłym człowiekiem i uśmiechał się sympatycznie, lecz nie okazywał skłonności do targowania się. Ściskając moją rękę, zapewnił mnie jeszcze raz, że mama ma tutaj dobrą opiekę, i poprosił o przekazanie pozdrowień doktorowi Zimnickiemu. Pożegnanie z mamą było smutne. Zalewając się łzami, powtarzała w kółko swoje: — Dzieci, dzieci, tak mnie zostawicie? Dzieci, dzieci, zastanówcie się... •Wracaliśmy z Reszla do domu przerażeni jej stanem, wstrząśnięci tym, cośmy przy niej prze- żyli. Zapytałam samą siebie i brata, czy miotanie się w takiej rozpaczy wyjdzie jej na dobre. Wreszcie Marek rąbnął dłonią w kierownicę, aż zaryczał klakson, wyłączył bieg i rozłożył ręce, pozwalając wózkowi toczyć się po szosie. Gdy za- trzymaliśmy się na poboczu, pod brzozami, powie- dział energicznie: — A ja_ci powiem, Baśka, ty masz rację. Ma- mie najbardziej potrzebny teraz spokój i dobry nastrój. Posłuchaj, jasny gwint. Jest taki przepis o wypisaniu ze szpitala na własne żądanie czy nie ma? — Wracaj — odrzekłam bez chwili namysłu. Po kilku minutach zajechaliśmy z powrotem pod szpital. Mimo woli spojrzałam na zegarek, lecz nie obchodzili mnie w tej chwili nawet klienci. Jeżeli postoją pod sklepem z takiego powodu, to im korona z głowy nie spadnie. Lekarz był jeszcze w szpitalu, choć zbierał się do wyjścia i spotkaliśmy go na dole, w izbie przy- jęć, już bez kitla. Gdy nas zobaczył, ucieszył się i powiedział wprost: — Dobrze, że jeszcze państwo jesteście. — Tak? — spytałam struchlała, z sercem pod gardłem. — Co się stało, panie doktorze? — Nic się nie stało. Ale byłem u pacjentki, bo mnie do niej wezwano. Straszliwie zapłakana, jak dziecko. Dałem jej środki uspokajające. Jeżeli ma tutaj zostawać tak niechętnie, to niech lepiej wra- ca do domu. Lekarz przecież jest na miejscu. Po- zostawiam to do waszej decyzji. Noc wyjaśniła wszystko na korzyść chorej. — Panie doktorze, zabieramy ją! — zawoła- łam. — Właśnie po to wróciliśmy. — Ale ja nie mam teraz karetki. — Nie potrzeba, jesteśmy samochodem. Czy może jechać na siedząco? — Ostatecznie może. Tylko proszę uważać. Marek pilnował załatwienia formalności zwią- zanych z wypisem, a ja odebrałam jej odzież. Po- tem Marek zszedł na dół, a ja pomagałam mamie ubierać się. Zamiast ze mną współdziałać, prze- szkadzała mi raczej, bo ręce jej drżały z emocji, a dolne kończyny plątały się bezładnie. Z podob- nymi trudnościami sprowadzałam ją na dół po schodach. Jechaliśmy wreszcie do Podgaju. Umówiłam się z Markiem, że wysadzi mnie przed sklepem i sam już zajedzie z mamą do domu. Klucze od sklepu nosiłam w torebce. Gdy zajechaliśmy na central- ny placyk, ujrzałam gromadkę ludzi, stojącą przed pawilonem. Spojrzałam na zegarek — byłam spóź- niona tylko dziesięć minut. Podbiegłam do drzwi, przeprosiłam czekających. Olszakowa odpowie- działa: — Przyjechałaś z mamą, to dobrze, nie przej- muj się nami. Inna kobieta dodała: — O, Franek leci już z powrotem, bośmy po- słały go do was, żeby się dowiedział, czy będzie otwarte. Obeszło się więc bez skarg i narzekań. Obsługując klientów, bez przerwy myślałam o mamie. Jeżeli wróciła do domu, to już przecież była szczęśliwa i z pewnością zdrowsza. Franka obsłużyłam pierwszego i poprosiłam go, by po zaniesieniu zakupów do domu zafundował sobie jeszcze jeden spacer, żeby mianowicie po- wiadomił lekarza o powrocie mamy i przekazał mu moją prośbę o odwiedzenie jej. Załatwiwszy tę sprawę, o wiele spokojniej zabrałam się do pracy. Po przejściu pierwszej fali klientów nastał dłuż- szy okres spokoju. Uporządkowałam przez ten czas sklep i półki. Następnie otworzyłam książkę, by oderwać się od natarczywych myśli o domu. Fi- lozof omawiał źródła cierpienia ludzkiego, a jako jedno z nich wskazał poczucie niepewności. A ta- kie właśnie uczucie targało mną po odwiezieniu mamy do szpitala. Lecz jakież było moje zdu- mienie, gdy przeczytałam taki fragment zdania: „...gdybyśmy znali przyszłość, to życie w wielu wy- padkach stałoby się nie do zniesienia". Tak więc znajomość przyszłych zdarzeń mogłaby stać się jeszcze straszniejsza od niepewności? Więc ludzie chodzący do wróżek szukają nie spokoju, lecz nie- szczęścia... Wyobraziłam sobie w tym momencie najgorsze: mamę na tej samej białej pościeli, nieruchomą, o pożółkłej twarzy, takiej, jak twarz naszej nau- czycielki, która zmarła w ubiegłym roku. Jakież . to straszne! A ja przecież będę musiała to prze- żyć! Przypomniały mi się słowa Zimnickiego, że im dłużej się żyje, tym więcej bliskich i przyja- ciół ma się pod ziemią i tym mniej na ziemi. Z tych rozmyślań wyrwał mnie Franus, który wrócił od lekarza, oznajmiając, że nie zastał go w domu, lecz przekazał komu trzeba moją sprawę i zapewniono go, że pan doktor wkrótce wróci do domu i wtedy wszystko zostanie mu powtórzone. Niepewność więc wróciła: Kiedy przyjdzie? Kiedy zbada mamę? Nawet książka o szczęściu nic na to nie pomogła. Rozproszyło moje myśli dopiero przybycie kil- ku mężczyzn na piwo. Tym nigdy nie brakowało dobrego nastroju. Wchodzili z animuszem, otwie- rali i zamykali drzwi zamaszyście, rzucali mi mo- nety pańskimi gestami i sami sięgali po swoje po- cieszycielki. Otwierali butelki z fasonem, zacze- piając kapsle o transporter, a następnie odrzuca- jąc je do śmietnika. Podnosili brązowe szkło do ust i z wesołym bulgotaniem stopniowo je opróż- niali. Nie brakło im też nigdy tematów do rozmów. Rozpoczynające się żniwa, nowe kombajny w pe- geerze, śmierć Szczepaniukowej, zatrucie potoku i jeziora, budowa domu strażaka, zbliżające się święto 22 Lipca i zabawa taneczna i wiele jeszcze innych tematów przewijało się wciąż jak przez ekran telewizora. Wróciła też sprawa traktora Dudy, stojącego na polu z naszym koniem. W czasie krótkiej służby popołudniowej miałam jeszcze trzy wizyty. Pierwszy przyszedł Janek Skrzypa, który oznajmił, że przysłał go lekarz. Patrzyłam na niego ze zdziwieniem, nie dowierza- jąc jego słowom, lecz Janek zaklinał, że mówi świętą prawdę. — Przysięgam się dwoma palcami — zapew- niał po swojemu — i niech mnie pierun spali, jak to nieprawda. Szedłem ulicą, a on zawołał mnie do siebie i pięknie godoł, że mi chcesz coś po- wiedzieć. — A niby co mam ci powiedzieć? •— Coś o jakiejś tam, aniołyszku, wystawie. To ty sama nic nie wiesz? Domyśliłam się natychmiast: lekarz, wiedząc, że mam mało czasu, chciał mi pomóc w zorgani- zowaniu prób przed koncertem planowanym ńa otwarcie wystawy. — A więc uważaj, Jasiu — zagaiłam. — W nie- dzielę odbędzie się w klubie uroczyste otwarcie wystawy sztuki ludowej. I my tam mamy grać. Musimy zejść się dzisiaj wieczorem, obgadać, co będziemy grali, i przećwiczyć. — Tyz prow da. — Proszę więc, obskocz naszych i poproś ich na ósmą, niech przyjdą z instrumentami. Nie skończyłam jeszcze rozmowy z Jankiem, gdy w sklepie zjawił się Bartek Mucha z Szele- jewa, ten sam przyjaciel Marka, który próbował podrywać mnie na weselu. Bartek był czwarty w kolejce przed kontuarem i musiał czekać, aż obsłużę trzy inne osoby. Wy- glądało na to, że chce coś kupić. Stał cierpliwie, z potulną miną, przebierając niecierpliwie noga- mi. Gdy zaproponowałam mu piwo, pokręcił przecząco głową, podnosząc w palcach kluczyki samochodowe, i sięgnął po butelkę oranżady, po- dając mi jednocześnie zapłatę. Rozejrzał się po piwoszach, lecz zapewne nie znał się bliżej z żad- nym, bo stanął na uboczu. Przybliżył się do mnie dopiero wtedy, gdy miejsce przy kontuarze opu- stoszało. Spuścił nieśmiało głowę i wirując dooko- ła palca kluczykami, zaczął bąkać: — Chciałbym z tobą... no... porozmawiać. Nie było w nim ani śladu dawnego animuszu. Musiałam go teraz ośmielać: — Widzisz, że stale są tu jacyś ludzie. Ale nie przejmuj się, mów. — Chciałem cię zapytać, czy nie namówiłabyś Marka, żeby wrócił do roboty. Coś go ucięło w nos i poszedł w środku dnia. Dawno go namawiałem, żeby robił swoje i nie wtykał nosa do nie swoich spraw. — To niedobrze. Nie wolno spokojnie patrzeć na bałagan. Wtrącać się trzeba. — No tak, ale... Nie wiedział sam, co dalej mówić, jakie „ale" wystawić przeciwko mnie. W tym jednak nie mia- łam zamiaru mu pomagać. Wydukał wreszcie: — No co? Pogadasz z nim? Mnie nie chce słu- chać. A ciebie by usłuchał. Ty jesteś taka... — Jaka? — Taka... że chce się ciebie słuchać. Zaśmiałam się w głos. Zarumienił się. Powie- działam: — Nie, Marek nie słucha mnie wcale, choć ci się tak wydaje. A zresztą może on postąpił słusznie? — Jak to słusznie? Przecież trzeba pracować. Spojrzałam mu prosto w mdłe oczy, ledwie przebłyskujące między powiekami. — Czy twoi rodzice mają gospodarstwo? — spytałam znienacka. — Nie. Ja jestem z miasta, mój tata jest robot- nikiem. — No widzisz. A nasz ojciec ma gospodarstwo. — To co? — To to, że Marek pracuje. — Gdzie?! — wybuchnął, niczego się nie do- myślając. — W domu. W naszym gospodarstwie. Zrobił minę lekceważącą: — E, tam w domu. To nie to. Spieraliśmy się przez dłuższą chwilę, aż nam przerwał kolejny klient. Bartek odstąpił na bok, a potem zaczął znowu: — Ale ja mam do ciebie jeszcze coś. — Mów śmiało. Przybliżył się do lady, nachylił się nad nią, za- czął mówić szeptem: — W niedzielę jest u nas zabawa. W Szelejo- wie. Przyszłabyś, tobyśmy potańczyli. Zawahałam się. Trochę szkoda mi było tego chłopaka, nie chciałam mu odmawiać po raz dru- gi, rzekłam więc wykrętnie: — Do niedzieli jeszcze daleko. — Nie tak daleko. Dziś czwartek. — Namyślę się jeszcze. — Przyjechałbym po ciebie samochodem. — I nie odwiózłbyś, bo potem byś pił. — Mógłbym nie pić... — Zobaczymy jeszcze. Patrzył mi z niedowierzaniem w oczy. Przenosił wzrok to na półki sklepowe, to na mnie. Bąkał jeszcze to i owo. Lecz nie zamierzałam wiązać się z tym człowiekiem żadnymi przyrzeczeniami, choć coraz bardziej było mi go żal. Może najbardziej dlatego, że w Marku tracił najlepszego przyjaciela i mógł poczuć się osamotniony. Dopiwszy oranżadę, wyszedł niepewnym kro- kiem. Kolejnym moim gościem był sprowadzony przez Franka lekarz. Uśmiechał się do mnie od wejścia — całkiem inny niż poprzedni mój roz- mówca — z rozjaśnioną twarzą i sięgającymi aż do głębi oczyma. — No widzi pani, panno Basiu, że wszystko jest w porządku! — zawołał od progu. „Jeżeli wszystko jest w porządku, to po co ode- słał mamę do szpitala?" — pomyślałam i zaraz powiedziałam głośno: — Więc zdrową pan doktor odesłał do Reszla? — Eeee, pani swoje. To nie tak było. Mówił mi jeszcze raz od początku to samo, co w dniu ataku, to samo także, co lekarz reszelski. Przypomniałam sobie: — Pan ordynator szpitala w Reszlu prosił, by pana od niego pozdrowić... Rozmowę przerywali nam piwosze, sięgający od czasu do czasu po kolejne butelki. Nowi klienci już nie napływali. Rozmawialiśmy o mamie, o opiece, jaką trzeba jej zapewnić. Zimnicki pochwalił mnie za to, że poprosiłam Marysię do naszego domu. Nie wie- dział, co się za tym kryło i jak trudne życie miała przyjaciółka. On widział niestety tylko to co na zewnątrz: naszą trudną sytuację żniwną z powo- du choroby mamy i wyjazdu Jadzi w podróż po- ślubną. — Byłem u mamy pani, tak jak mnie pani pro- siła. Rozmawiałem też z ojcem. Trafiłem dobrze, bo pan Sztachelski ogromnie był rad z powrotu żony do domu. Ojciec przyznał się do rzeźbienia, zaprowadził mnie nawet do drewutni, gdzie dłubie kozikiem, i pokazał mi obie swe rzeźby: tę, o któ- rej pani wspominała, i drugą, którą już zdążył roz- począć. I zgodził się dać mi obie na wystawę. — Zgodził się!? — zawołałam z radością i za- razem ze zdziwieniem, bo nie przypuszczałam, że ojciec ulegnie lekarzowi tak łatwo. — Wie pani, co mi powiedział? Powiedział tak: „Ja panu doktorowi wierzę, bo zna się na swoim fachu, to może zna się i na tych tam dłubaniach". — Chyba miał rację — westchnęłam. Zimnicki rozwinął papier, wydostał klocek drze- wa i postawił go na kontuarze. Ta rzeźba — choć całkiem inna od pierwszej — była podobna do niej w wyrazie. Było widać na niej mozolną dłubaninę kozikiem, owe charakte- rystyczne dla ojca wąskie nacięcia czubkiem scy- zoryka. Wyraz twarzy kobiety, którą ojciec przed- stawił, podobny był do wyrazu twarzy osób wy- stępujących w poprzedniej grupie. Kobieta — ubrana w jakiś trudny do określenia, powłóczysty strój, jakby w togę — miała serce na wierzchu. Obu rękami sięgała do serca i wyjmowała z niego cierń. Zapewne przedstawiała chorą mamę, próbu- jącą ratować swe zdrowie. Zdumiała mnie ta in- wencja artystyczna, zwłaszcza ów cierń, symboli- zujący cierpienie, mozolnie wyjmowany z chorego serca. Pokazał to, co w naszym domu najtrudniej- sze. Przelał w swoje dzieło cały swój. niepokój i całą czułość, których nie potrafił okazywać w życiu codziennym. Teraz było widać wyraźnie, że jego zwykła oschłość w stosunkach z nami jest jedynie pozorem, wynikającym z nieumiejętności wyrażania uczuć czy ze zwykłej wstydliwości. Zastanowiliśmy się jeszcze z lekarzem nad po- rządkiem uroczystości otwarcia wystawy nie- dzielnej i nad repertuarem naszego koncertu. Na koniec Zimnicki poprosił mnie, bym jutro przy- szła do klubu, zobaczyć gotową już wystawę. Od piątku do niedzieli można jeszcze wiele popra- wić. Pozostało już tylko pół godziny do zamknięcia sklepu, podliczyłam więc kasę, posegregowałam pieniądze i zaczęłam przygotowywać się do wyj- ścia. W domu trafiłam na awanturę. Zatrwożyłam się, bo stan mamy wymagał przecież spokoju. Ojciec, Marek i Andrzej sprzeczali się w kuch- ni na oczach przestraszonej Marysi, która wyobra- żała sobie nasz dom jako idealny, wolny od wszel- kich zatargów. Mama leżała w sypialni i tylko raz po raz dochodziły jej głośne westchnienia, kończące się sakramentalnym: „Dzieci, dzieci, za- stanówcie się" — i retorycznym zapytaniem: „Po coście mnie przywieźli do domu?" Gdy weszłam do kuchni, awantura akurat zda- wała się wygasać, a jej uczestnicy jakby dochodzi- li do porozumienia. Ojciec krzyczał jeszcze: — Nie dam się wypędzić! Nie dam się odsta- wić do kąta! Lecz Andrzej już go mitygował: — Ależ nikt nie chce ojca odstawiać do kąta. Nie padło ani słowo o emeryturze. Trzymajmy się rzeczywistości. A więc: potrzebuje ojciec pomocy w gospodarstwie? — Potrzebuję, czy nie potrzebuję, to nie ma nic do rzeczy — odpowiadał ojciec zadziornie. — Nie wiada, kto kogo potrzebuje. A może chcecie, bym się sam usrał z roboty? — A więc nazwijmy to inaczej: musimy wspól- nie pracować na gospodarstwie. — No pewnie! — Ale my z Markiem niewiele możemy, jak pracujemy gdzie indziej. — Ja wam nie kazałem iść gdzie indziej do ro- boty. Jeszcze jak Marek pracował w Biskupcu, to byłem przeciwny. A jak opuścił Biskupiec, tom mówił, że nie potrzebuje iść gdzie indziej. Ale on uciekł do Szelejowa. Bracia śmiali się ojcu w żywe oczy, lecz on już nawet tego nie dostrzegał. Andrzej ciągnął dalej cierpliwie: — A teraz ojciec miota się o to, że Marek rzucił Szelejów i chce pracować w domu. — Bo on to zrobił po to, żeby mnie wygruzić na emeryturę! — krzyknął ojciec, znów wściekły. — Przecież ani on tego nie powiedział, ani ja,^ ani nikt inny. — Ja to wiem i bez waszej mowy. Obstawał twardo przy swoim, choć był już zmę- czony kłótnią. Nie mógł czy nie chciał zrozumieć intencji swych synów. Wiedziałam, że nie trzeba się wtrącać, więc milcząc zaczęłam pomagać Ma- rysi w przygotowywaniu kolacji. Marek także milczał. Biedny, nie mógł dogadać się w szelejow- skiej bazie, a teraz nie znajduje wspólnego języka z ojcem... i Może nie chciał zbędnymi słowami popsuć wszystkiego, a tym samym wyrzec się swoich za- miarów? Bo przecież przystępując do pracy w gospodarstwie rodzinnym, myślał o przyszłym ob- jęciu go, o odejściu ojca na emeryturę, o prze- stawieniu produkcji na nowe tory. O tym wie- dzieli wszyscy, ojciec też. I to właśnie ojca gnie- wało. A przecież Marek, myśląc o przejęciu gospo- darstwa od ojca, nie chciał czynić tego przeciw niemu, tylko we wspólnym interesie. Był świa- dom tego, że gdyby on pokierował pracą, to wszy- stkim, także i ojcu*, działoby się o wiele lepiej, bo osiągałoby się mniejszym wysiłkiem większe zyski. Ale ojciec jakąkolwiek rozmowę na ten te- mat przyjmował jako atak na siebie. Uporczywe obstawanie ojca przy swoim czyni- ło wszelką argumentację zbędną i bezcelową. To- też milczenie zapadło na dobre. Zaczęliśmy siadać do stołu. Bracia uśmiechali się do siebie porozu- miewawczo. Rada byłam, że się zbytnio nie przej- mują. Ojciec wbił wzrok w talerz z chlebem. Ja porozumiałam się wzrokiem z Marysią, która już się uspokoiła i rozpogodziła, jakby zaczęła ro- zumieć cały mechanizm wygasłej kłótni. Z sypial- ni rzadziej teraz dochodziły westchnienia mamy i jękliwe „Dzieci, dzieci". Marysia została z mężczyznami przy kolacji, a ja z talerzem i kubkiem poszłam do mamy, żeby ją nakarmić. Niechętnie jadła, nie lubiła być ob- sługiwana. Uspokajałam ją tłumacząc, że starcie było konieczne, że teraz ojciec przemyśli sobie wszystko od nowa i może już jutro będzie na ten sam temat zupełnie inaczej rozmawiał. Po kolacji poszłyśmy z Marysią do klubu, gdzie moi muzycy oczekiwali mnie w komplecie, przy- grywając zgromadzonej młodzieży. Bez trudu ustaliliśmy repertuar występu. Postanowiliśmy zagrać wiązankę melodii warmińskich — coś, cze- gośmy jeszcze w całości nie grali. Grywaliśmy co prawda pojedyncze pieśni z Warmii, lecz kon- cepcja wiązanki zrodziła się dopiero teraz. Wzię- liśmy na początek „Kokoskę jarzembatą", z nią powiązałam następną pieśń i tak dalej, by po kil- kunastu utworach zejść na kołysankę „Modre oczka, idźta spać", a po niej, nie patrząc już na melodyczne powiązania, wyskoczyć niespodziewa- nie, na zasadzie kontrastu, żywym rytmem me- lodii „Mniała baba psiankno córka". Marysia, przysłuchując się naszej grze, zaczęła nucić jedną z piosenek. I wtedy wpadłam na wspaniałą myśl. Poprosiłam ją, by zaśpiewała gło- śniej. A potem jeszcze jedną. I tak zupełnie przy- padkowo zyskaliśmy współuezestniczkę w wyko- nywaniu wiązanki. Ale długo jeszcze targowaliś- my się z nią, nim zgodziła się wystąpić razem z nami na niedzielnym koncercie. Gdyśmy po skończonych ćwiczeniach poszły z Marysią do bufetu, by wypić kawę, zobaczy- łyśmy Marka, siedzącego przy stoliku z Anią Szollówną. Wzdrygnęłam się na ten widok, bo nijak mi ten prosty, bezpośredni chłopak nie pa- sował do nienaturalnej, wyfioczonej dziewczyny. Zanim jednak gospodyni klubu Lucyna Dunaj - ska zdążyła nam cokolwiek podać, brat już stał przy mnie i nakazywał: — Idźcie, przysiądźcie się do Ani. Kawę za- raz wam przyniosę. Ja dziś funduję. Dowiecie, się, dlaczego. Nie chciało mi się siadać z Szollówną, lecz bar- dzo chciałam dowiedzieć się, jaki to powód do fundowania ma dzisiaj mój brat. Czułyśmy się z Marysią niezręcznie w towarzystwie wsiowej damy, toteż skorzystałam z pierwszej okazji, by zapytać brata: — No to gadaj, dlaczego fundujesz kawę? — O rany! Powodów mam dzisiaj sto. — Wymień choć jeden. — Sama niektóre znasz. — Niektóre — przyznałam. — Rzuciłeś pracę, to raz. Ale, ale, czy to tak można bez wypowie- dzenia, łapu-capu, z dnia na dzień? — Załatwiłem bardzo porządnie — wyjaśnił brat. — Tymczasem jestem na urlopie, z którego już nie wrócę. — Dobrze. Zaczynasz gospodarzyć razem z oj- cem, to dwa — wyliczałam dalej. — Co jeszcze? Marek zrobił minę, jak po occie. — O rany! Męczysz mnie! Jak ci powiem, to pomyślisz Bóg wie co. — Nic nie pomyślę. Gadaj. Brat wpatrzył się we mnie wzrokiem najpo- ważniejszym w świecie. Było w jego twarzy coś nie znanego mi, czego nigdy dotąd w niej nie spo- strzegłam. Zadumanie? Stateczność? Napięcie woli? Zaczął mówić zmienionym, matowym głosem: — Przyszedłem tu przed kwadransem prosto do Wiśniewskiego. Wiesz, kim on jest. — No zwyczajnie, sołtys. No, gospodarz. Aha! — domyśliłam się. — Prezes Koła ZSL. — No widzisz. To o to chodzi. Zgadnij, co zrobiłem. Nie domyślałam się. Czyżby zmienił zdanie i chciał pracować w państwowym gospodarstwie? Albo poszedł na skargę? Ale dlaczego do soł- tysa? — Nie domyślam się, mów. — Było mi wstyd. Widziałam, jak trudno mu zdecydować się na wyjaśnienie. — Widzisz, kurczę pieczone, to może wyglądać trochę przewrotnie. — Niech wygląda, jak chce! — zawołałam nie- cierpliwie. — Gadajże! — A więc powiem ci. Dogadałem się z Wiśnie- wskim, że mogę złożyć podanie o przyjęcie do ZSL. I napisałem to podanie. I dałem to podanie Wiśniewskiemu. I za tydzień moja kandydatura ma być rozpatrywana na'zebraniu. I nie dam się tym kumplom, co się ze mnie wyśmiewają. Patrzyłyśmy na niego wszystkie trzy w mil- czeniu. Nie wiem, jak przyjęły nowinę Marysia i Ania, ale dla mnie decyzja brata była rzeczy- wiście dziwnie umiejscowiona w czasie: Rano rzucił pracę, a wieczorem wstępuje do stronni- ctwa? Brat nie mógł wytrzymać naszego wzroku. Zwrócił się teraz do Ani, jakby od niej oczekiwał uznania. Rzeczywiście, doczekał się go rychło, bo dziewczyna powiedziała: — Brawo, Marek, to się chwali! I tyle. Mnie natomiast nurtowały wątpliwości. Marek spoglądał raz po raz na mnie, w końcu rąbnął pięścią w stół. — No czego chcesz ode mnie? Nie wolno mi ro- bić, co mi się podoba?! Nie wydawało mi się to takie proste, jak jemu. Gdyśmy z Marysią wychodziły z klubu, Marek i Ania zostali jeszcze przy stoliku. Późny dzień chylił się ku wieczorowi. Obraz, jaki zastałam w domu, był całkiem odmienny od tego, jaki przedstawił się moim oczom po powro- cie ze sklepu. Ojciec i Andrzej siedzieli razem przy łóżku mamy. Na jej twarzy kwitła radość, nawet najzatwardzialsze zmarszczki na czole wygładza- ły się, a oczy świeciły. Andrzej właśnie mówił: — Ma ojciec rację. Powinni dać niezłą emery- turę, bo przecież uprawialiśmy tę ziemię troskli- wie i ona dobrze się nam wywdzięczała. Towa- rowość naszego, gospodarstwa była niezła, dosta- wy kształtowały się w ostatnich latach lepiej niż u innych na takim samym areale. Ojciec machnął ręką. — Ech tam, wszystko mi już jedno, jaka będzie ta emerytura. Trochę więcej, trochę mniej, bo nieważne. Może ważniejsze to, że matka i ja bę- dziemy mniej tyrali. A najważniejsze, że mam jeszcze co robić. Nie pójdę wcale do kąta — za- kończył, spojrzawszy porozumiewawczo na mnie. Domyśliłam się od razu, o czym mówi. Miał na myśli dłubanie w drewnie. Powiedziałam niepew- nie, pełna trwogi o to, czy nie wywołam jego gniewu: — Ojciec rzeźbi w drewnie, Andrzeju. Dał Zim- nickiemu na wystawę dwie piękne prace. Andrzej z radością spojrzał w twarz ojca, który zwróciwszy się w stronę mamy, wykrztusił z sie- bie: — Jakie tam one piękne. Zacząłem kołupać i tyle. A z tą emeryturą dajcie mi się jeszcze na- myślić. Stałyśmy z Marysią na boku, splecione ramio- nami. Przyjaciółka dotknęła ustami mego ucha i szepnęła: — I już jest dobrze... — Tak to u nas bywa — odszepnęłam. — Ale do jutra wszystko może się odmienić. Ta sprawa ciągnie się przecież od paru lat. — Trzeba iść spać — rzekł ojciec, wstając z krzesła. — Dajcie matce te lekarstwa, co jej się należą na noc. Rozpierało mnie szczęście. Takie chwile jak ta zdarzały się i u nas rzadko. Ale ojciec coś sobie jeszcze przypomniał: — A gdzie znowu Marek? Chodził dziś mili- cjant po wsi, w sprawie tego traktora na naszym polu. A potem Wieczorek śmiał się ze mnie i mó- wił: „Uważajcie, Sztachelśki, bo wasi synowie nie tylko traktor, ale i wóz strażacki wyciągną ko- niem z remizy i czym nasze ochotniki będą ogień gasić?" Wiem, że Wieczorek głupi, ale że wam ta- kie głupoty w głowie... To powiedziawszy, wyszedł z kuchni, trzasną- wszy drzwiami. Piątek Zbudził mnie świt. Przez otwarte okno słońce raziło oczy rumianym jeszcze blaskiem, a powie- trze wlewało się jakby samą rześkoscią. Marysia jeszcze pochrapywała na łóżku Jadzi. Jej pozo- stająca w cieniu twarz malowała się różnymi od- cieniami bladości. Postanowiłam wstać i zająć się porannymi czynnościami gospodarskimi, pozosta- wiając ją w pościeli. Lecz gdy tylko — wkłada- jąc pantofle — niechcący stuknęłam obcasem, zbudziła się i nerwowym ruchem zrzuciwszy z siebie koc, stanęła na równe nogi. Zaczęłyśmy targować się, która co zrobi. Ja ob- stawałam przy tym, że nie możemy jej zbytnio wykorzystywać, ona twierdziła, że ja dosyć się narobię w sklepie i powinnam pozostawić jej do- mowe obowiązki w całości. Oświadczyła wreszcie, że dla niej zajęcia w naszym domu stanowią przyjemność. Po tej dyskusji poszłam do sypialni, by spraw- dzić, jak 'się czuje mama. Leżała z otwartymi oczyma, patrząc w sufit. Łóżko ojca było już pu- ste, zaścielone. Gdy się zaczęłam krzątać wokół mamy, oświadczyła, że postanowiła dzisiaj wstać, więc mam dać pokój tym zabiegom. Zaczęły się więc drugie targi, które skończyły się moim za- pewnieniem, że zgodzę się na krótki spacer mamy po mieszkaniu, ale dopiero w południe, jak wrócę ze sklepu. Ostatecznie lekarz w Reszlu powiedział, że pozwoli mamie wstawać. Bałam się jednak, by nie zabrała się od razu do roboty. W pokoju nie zastałam już Marysi. Znalazłam ją przy dojeniu krów. W długim białym kitlu wy- glądała raczej jak lekarka niż dojarka. O mało nie pobiłyśmy się o skopek. Lecz wreszcie ule- głam jej kategorycznemu żądaniu, bym lepiej po- szła sobie na spacer, jeżeli już tak wcześnie wsta- łam, a w ogóle mam jej nie przeszkadzać. Perspektywa przejścia się przez pole i wstąpie- nia do lasu była zbyt pociągająca, bym nie ule- gła przyjaciółce. Rozliczając się ze swym sumie- niem, musiałam przyznać Marysi rację: istotnie, pierwszego dnia pracy w sklepie postanowiłam odbywać spacery każdego ranka. A wcale tego postanowienia nie dotrzymałam. Zaczerpnęłam ze skopka kubek mleka, wypi- łam i wybiegłam z obory prosto do ogrodu. Owio- nął mnie cudowny chłód. Delikatny wietrzyk roz- wiewał mi włosy. Biegłam przez ogród — lekka, ciesząc się poprawą zdrowia mamy, przyjaźnią Marysi. A może i to, co mnie łączyło z lekarzem, mogłam też nazywać przyjaźnią? Pachniały goź- dziki, z samego dna gleby wstawała ciężka woń warzyw. Przy ulach doszedł mnie zapach miodu. Zwolniłam kroku, by nie drażnić pszczół. Robot- nice wyfruwały na pożytek, leciały na oślep, nie- kiedy obijając się o mnie, lecz instynktownie dą- żąc dalej. Kilkadziesiąt kroków za pawilonikiem Andrzeja spostrzegłam ojca, pochylonego nad łanem zboża. Gdy podeszłam bliżej — zobaczyłam, jak rozgnia- ta żytni kłos i wyłuskuje z niego ziarno. Pową- chał rozsypane na dłoni złociste perełki, po czym wziął kilka z nich do ust i rozgryzł je ze sma- kiem, z miną skupioną, uważną. Dopiero wtedy zauważył, że stoję obok niego. Lecz spokojnie przeniósł wzrok z powrotem na swą dłoń i nic nie powiedział. Mnie natomiast rozpierała chęć mówienia. Nie miałam jednak odwagi. Toteż szepnęłam tylko: — I co dalej, ojcze? Odpowiedział bez wahania: — Nie będę dłużej czekał. Jest i Marek w do- mu, to jutro wyjedziemy kosiarką. Ogarniałam wzrokiem połacie pól — różne od- cienie zieleni i żółtości. Protokąty upraw le- żały szachownicą z jednej strony horyzontu, z drugiej rozłamywały się ciemne pasma lasu. Po- środku wiła się asfaltowa droga. Biegłam w ten piękny świat z rozrzuconymi ramionami, jakbym za chwilę miała go objąć. Nagle na skrzyżowaniu dróg stanęłam pod drewnianym, chwiejącym się ze starości krzyżem. Właściwie miałam przed sobą dwa krzyże. Ten stojący dźwigał poczerniałą figurkę Chrystusa, a na tym leżącym krzyżu dróg polnych stałam ja, choć powinnam może położyć się na nim, by ukrzyżować swoje radości i smutki, klęski i zwy- cięstwa, szczęścia i nieszczęścia. Padnę tu w liniach kolein, utarzam się w szarym piachu, nogi w południe wkleję, ramiona rzucę na wschód i na zachód, głowę zamrożę w mroku północy — wezwę wszystkie moce — i młotami kościelnych wież każę wbić w swe ramiona gwoździe przydrożnych wierzb. Szeptałam te słowa zapiekłymi z przejęcia ustami. Daleko, prawie na samej linii horyzontu wzbijała się w niebo wieża jeziorańskiego kościo- ła. Powietrze było czyste, widoczność niezwykła. Byłam przejęta. Jeszcze nigdy nie czułam tak mocno swej więzi z ziemią. Ziemia — człowiek — jego dom. To jakby trzy elementy życia, podstawowe, ściśle z sobą po- wiązane. Czym jest nasza wieś, jeśli nie jednością ziemi, domów i ludzi? Człowiek musi żyć w zgo- dzie z ziemią, nawet idąc ku nowoczesności i się- gając po zdobycze cywilizacji. Odnosi się to za- równo do domów, które trzeba wyposażyć we wszystko, co nowoczesne, nie odrywając ich od tradycji, która z ziemi wyrasta. Z ziemi i z czło- wieka. Odnosi się to do wszystkiego, co ludzie w swych domostwach posiadają i do 'wszystkiego, co na co dzień biorą do rąk. Iść naprzód, nie zry- wając nici, łączących człowieka z jego praźród- łem... — Panno Basiu, jaka pani dziś śliczna... Stanęłam raptownie. Byłam na skraju lasu, a przede mną stał Zimnicki. Trzymał ręce przed sobą, a w nich spoczywała drewniana figurka człowieka, niosącego topór na ramieniu. Momen- talnie stanęły mi w oczach stare domy drewnia- ne. Topór był niegdyś symbolem budownictwa. Toporem posługiwał się cieśla. Wskazałam palcem na figurkę, która tak harmonizowała z moimi my- ślami i wyszeptałam: — Panie doktorze, jakie to piękne... Lecz natychmiast oprzytomniałam i uświado- miłam sobie śmieszność swych słów w zestawieniu z tym, co powiedział mi lekarz. Posłużyłam się podobnym zwrotem. Spojrzałam w jego oczy i roześmiałam się. I na jego łagodnej twarzy zakwitł uśmiech. Był mi ten człowiek w tej chwili tak miły, jak nigdy do- tychczas. Byłabym gotowa pocałować go, uścis- nąć. Może nawet iść z nim do ślubu? Pod wpływem tych myśli poczułam nagle ru- mieniec na twarzy. Powiedziałam szybko, żeby od- wrócić jego uwagę od tego rumieńca: — Przepraszam, byłam zamyślona, a pan tak nagle... Ale proszę mi nie prawić komplementów, bo się wstydzę. A ta figurka jest doprawdy pięk- na. Jak pan to robi, że mają tyle wyrazu? Jak pan to wydobywa ze zwykłego drewna? — Ja raczej wchodzę w drewno. Jeżeli z cze- goś coś wydobywam, to z samego siebie. Poszliśmy naprzód. Słońce stało już wysoko, przeświecało przez pnie i korony sosen. Myśla- łam: jak to się robi, żeby zawsze znajdować sto- sowną rzecz? Ot, topór — i widać już budowa- nie domu, bez pokazywania tego wprost. Albo u ojca: ciernie — i już wiadomo, że chodzi o cier- pienie ludzkie. — Już się pani na mnie nie gniewa? — spytał. Popatrzyłam na niego i sama nie mogłam zro- zumieć, jak mogłam się dąsać. — Nigdy się na pana nie gniewałam. — Naprawdę? — Naprawdę. — Naprawdę naprawdę? — Naprawdę naprawdę. — I nie będzie pani gniewała się nigdy. — Tego nie mogą przyrzec. Ale postaram się. — Wobec tego pożyczy mi pani tę dziewczy- nę z kwiatami, którą ofiarowałem pani przed ty- godniem? — Pożyczyć panu? — zdziwiłam się. — Po co? — Nie domyśla się pani? Domyślałam się jednak. Powiedziałam: — Oczywiście, dam ją panu na wystawę. Rozmawialiśmy potem o mamie, o trudnej sy- tuacji w naszym domu z powodu jej choroby i wy- jazdu Jadzi, o Marysi. W pewnej chwili lekarz powiedział, że jeżeli mamie się nie pogorszy, to może już wstawać nawet na kilka godzin, byle unikała cięższych prac i kładła się ze dwa, trzy razy w ciągu dnia. Obiecał odwiedzić ją około południa. I tak znaleźliśmy się na skraju wsi. Ponieważ chciałam wrócić do domu tą samą drogą, przez ogród, zatrzymaliśmy się na granicy pól, jeszcze na jeziorańskiej szosie. Gdy mu po- dałam dłoń, przytrzymał ją, nie puszczał, a ja nie chciałam mu jej wyrywać. Patrząc mi w oczy, powiedział: — Panno Basiu, jeszcze chwileczkę! Musiałam chwilkę poczekać na dalsze jego słowa. — Chciałem pani coś powiedzieć, panno Basiu. Najpierw, żeby pani nie zapomniała o figurce i o niedzielnym koncercie. — Niech pan będzie spokojny, nie zapomnę. — A druga sprawa jest trochę niecodzienna. Ale myślę, że jesteśmy z sobą zaprzyjaźnieni na tyle, bym mógł pani wszystko powiedzieć. Wiem w dodatku, że żyjecie blisko z Olszakami. Wpierw serce skoczyło mi do gardła i myśla- łam, że usłyszę coś, co można usłyszeć tylko raz w życiu. Ale co on naplątał z tymi Olszakami? — To prawda, Olszak jest niemal jedynym są- siadem, z którym nasz ojciec szczerze się przy- jaźni — odparłam. Próbowałam coś wyczytać z twarzy Zininickie- go, lecz nic mi z tego nie wychodziło. — Otóż ja u Olszaków wynająłem na trzy ty- godnie pokój, bo będę miał gościa, którego nie chcę trzymać u siebie ze względu na trochę kon- serwatywne poglądy ludzi na wsi. Olszakowie mają dużo miejsca wolnego. Ale wie pani co? Nie śmiem im tego powiedzieć, lękam się jednak tro- chę o wygląd tego pokoju, czy będzie prezentował się w miarę miło i kulturalnie. I otóż, ufając gu- stowi pani, chciałbym prosić... Domyśliłam się momentalnie, o co chodzi. Do- powiedziałam sama: — Zajrzę do Olszaków, tak miby od niechcenia. Na pewno pochwalą się spodziewanym gościem, a może nawet sami poradzą się, jak urządzić po- kój. — Jest pani cudowna, Basiu. A wie pani, jaki to będzie gość? — Byłoby dobrze, gdybym wiedziała choć tyle, czy mężczyzna, czy kobieta, bo od tego zależy... Zimnicki schylił głowę. — Kobieta — szepnął. A po małej chwili uzu- pełnił: — Moja narzeczona. Spojrzałam gwałtownie na jego twarz okoloną zarostem, lecz zaraz moja głowa spadła — ciężka jak żelazna kula. Cały świat zachwiał się nagle w-okół mnie. Słońce zgasło i w oczach zrobiło mi się czarno. Z trudem utrzymywałam równowagę. Zacisnęłam zęby i pięści i nagłym zrywem rzuci- łam się przed siebie. Biegłam tak pędem na oślep. Dopiero po kilku- dziesięciu krokach zorientowałam się, że pędzę przez pole seradeli. Widząc cały świat przez gęstą mgłę, kierowałam się do miedzy, prowadzącej pro- sto do naszego ogrodu. Zdyszana dopadłam ogrodzenia pasieki i wspar- łam się o słupek parkanu. Zamknęłam oczy i gry- złam wargi. Nie mogłam o niczym myśleć. To był kres wszystkiego. Po cóż jeszcze żyłam? Po co sta- łam, tłukąc pięścią drewniany słup? Rozkołysały się w mej głowie słowa książki o szczęściu: „Sa- motność jest lepsza od towarzystwa ludzkiego". „Samotność jest lepsza..." — Co to? Moja siostrunia nie wie, że nie staje się pszczołom na drodze do pożytku? Otwarłam oczy tak gwałtownie, że światło sło- neczne boleśnie je poraziło. Andrzej stał przede mną i badał wzrokiem moją twarz. Zapytał nagle. — Stało się coś? Wybuchłam łkaniem. Ujął oburącz moją głowę i skłonił ją na swą pierś. Staliśmy tak przez jakiś czas w milczeniu — tak długo, aż przestałam pła- kać. Wtedy on powiedział cichutko: — Bałem się, że to się może tak skończyć. Ale nie wtrącałem się, bo nie sądziłem, że to zaszło tak daleko. Ze ty... Wyrwałam głowę z jego objęcia. Spojrzałam na niego przerażona. Więc on w dodatku wszystko wiedział? Może nawet więcej niż ja sama? — Co!? — spytałam, chcąc się jeszcze ratować przed tą jego wiedzą. — Że co może się tak skoń- czyć? Że co zaszło tak daleko? — Nie daj się, Baśka. Póki ja wiem, to nic. Ale nie ośmiesz się przed ludźmi. I przed nim. On tam jeszcze stoi na polu i patrzy na nas, pewnie niespokojny o ciebie. Potrafisz go wydrzeć z ser- ca, na pewno, ale nie dorosłaś jeszcze do tego, nie masz tylu sił, by znieść własną śmieszność. — Śmieszność? — pytałam, jeszcze nie dowie- rzając. — No cicho, nie martw się. Ja wiedziałem, że on ma narzeczoną. I widziałem, jak ty zaczynasz rozumieć przewrotnie jego sympatię. Ale nie są- dziłem... On cię zwyczajnie lubi, w dodatku znaj- duje z tobą wspólny język. Macie podobne za- interesowania. Traktował cię jak kumpla. Nic więcej. No, oczywiście trochę delikatniej, boś jest dziewczyną. Ta chłodna analiza mojej sytuacji zmroziła mnie. Nie, nie potrafiłam jeszcze myśleć. Czułam tylko, że muszę wydostać się spod ogromnego cię- żaru, którym jestem przywalona. Wycierałam pospiesznie łzy. Podniosłam jeszcze raz głowę. Ujęłam ramię brata i ruszyłam z nim dróżką między ulami a pawilonem. Pszczoły la- tały gęsto, głośno bzycząc. Andrzej wszedł do pa- wiloniku i wrócił z blaszaną bańką. Uśmiechnął się i powiedział: — Przyszedłem po miód. Podobno daje się go chorym na serce? — Prawda — szepnęłam. Zrobiło mi się jakby lżej i dopowiedziałam: -v- No to daj spróbować. — Co, masz też chore serce? — westchnął ciężko, lecz się uśmiechnął. Przechodziliśmy z pasieki do ogrodu. Potrzą- snęłam głową. Zaprzeczyłam: — Ja? Nie! Ale kto wie, czyje serce w gorszej sytuacji: mamy czy moje. A po prawdzie to ja te- raz wcale nie mam serca. Odchyliłam pokrywkę bańki, zanurzyłam pa- lec w złocistej cieczy i włożyłam go do ust. — Hola! Nie rób tego, bo zlecą się pszczoły! Gęsta, lepka masa lśniła jeszcze złocistą war- stwą na palcu, gdy go oblizałam. Nadleciała do niego rzeczywiście jedna pszczółka, lecz odpędzi- łam ją. Ostra, przenikliwa słodycz rozpływała się po języku i wlewała się do gardła. W domu Andrzej postawił słój na stole. Zaczer- pnęłam z niego zaraz czubatą łyżkę miodu i na. talerzyku zaniosłam go mamie. Miód był i dla nas na śniadanie. Przy stole sie- dział także Janek Skrzypa, który przyszedł do pracy przy wykopie fundamentów. Przypominał mi budowę naszego domu — tego pięknego domu dla nas wszystkich. „Dla wszystkich z wyjątkiem mnie" — pomyślałam i natychmiast poczułam łzy, zachodzące mi oczy, więc przygryzłam wargi i za- częłam klepać byle co do Marysi, aby tylko nikt nie zauważył, w jakim jestem stanie. Dom i miód — to było zestawienie budzące we mnie wiele lirycznych skojarzeń, lecz jakżeż w tej chwili rozdzierające moje serce. Odpędzałam je gwałtownie, lecz wracały. Dom symbolizuje ogni- sko rodzinne, miód — miłość. A we mnie była ruina. To, oo budowałam w sobie przez ostatnie dni — zawalało się z hukiem i trzaskiem. Siedzieliśmy przy śniadaniu wszyscy z wyjąt- kiem mamy, która miała wstać dopiero w jakiś czas po posiłku. Rozmowa nie kleiła się, w dużej mierze wskutek obecności ojca. Jego wczorajszy nastrój onieśmielał wszystkich. Był zbyt ciepły, zbyt łagodny i ugodowy. Gdyby postąpić nie- ostrożnie — ojciec zamknąłby się z powrotem w sobie jak ślimak w skorupie. Rzeczywiście, po jego wyjściu w podwórze na- strój się zmienił. Milczenie przerwał Marek: — No to, wiara, wszystko klapuje. Ojciec zmiękł jak kura w garnku. Z emeryturą poczekamy na później. Uczczę to pracą. Jutro mamy wyjechać na pole do żyta. Dzisiaj popracuję od rana z Jan- kiem przy wykopie, a po południu sprawdzę żni- wiarkę i inne rzeczy. — Fajnie — ucieszył się Skrzypa. — Ino, jak boga mego, nie weź się z kluczem szwedzkim do konia, panie mechanizatorze, bo mu się z brzucha obrok wysypie. Wstawano od stołu. I na mnie był czas. Zanim zdążyłam się podnieść, braci już nie było w kuch- ni. Wtedy podeszła do mnie Marysia i przytu- liwszy się, zaczęła mówić: - Twój ojciec jutro wychodzi do żniw, a mój dzisiaj. — Wiem. No to co? — Widzisz... — zawahała się. Patrzyła mi pro- sto w oczy. Rumieniec oblewał jej twarz powoli, stopniowo rozszerzając się od dołeczków w po- liczkach aż po uszy. Domyśliłam się natychmiast, co miała na myśli. — Jesteś potrzebna w domu — wyszeptałam i pogłaskałam jej twarz. Z trudem wypowiadała następne zdanie: — Widzisz, jest mi bardzo trudno. I chciała- bym pomóc swoim w najtrudniejszych chwilach, i boję się tam wracać. To jednak mimo wszystko mój dom... — Wracaj — powiedziałam twardo. — Tak myślisz? A twoja mama, a wy... My- ślałam o tym już wcześnie rano, ledwie wstałam, to dlatego tak cię wypędzałam, chciałam zapo- mnieć się w robocie. — Wracaj — powtórzyłam. — Musimy sobie dać radę. Mama dziś zacznie wstawać. Choć nic nie zrobi, to chociaż nie będzie z nią kłopotu. Milczała dość długo. Zdecydowała wreszcie: — Wiesz co? Przygotuję obiad i przejdę się w południe do domu. Spróbuję na dwa fronty. Two- jej mamie rzeczywiście coraz lepiej... Jest i Ma- rek w domu. Pojutrze niedziela, to będziesz przez cały dzień... Na tym stanęło. Ucałowałam ją na pożegnanie. Zawinęłam w papier drewnianą figurkę dziewczy- ny z kwiatami i pobiegłam do sklepu. Nie, nie mogłam przestać o nim myśleć, jeżeli łączyły mnie z nim różne sprawy. To bolało, ale nie znajdowa- łam na to rady. Pierwszego chłopca, który przyszedł po za- kupy, poprosiłam, by pobiegł z zawiniątkiem do lekarza, obiecując, że po powrocie obsłużę go za to poza kolejką. A potem pochłonęła mnie praca razem z całą rozpaczą, którą w sobie dławiłam. Geesowski żuk przyjechał dosyć wcześnie i przy- wiózł zwiększoną ilość towaru, od razu z sobot- nio-niedzielnym przydziałem. Było więcej niż zwykle świeżego mięsa, wędlin, wędzonego bocz- ku — może z okazji zaczynających się żniw? Konwojent witał mnie porozumiewawczym uśmiechem, ostentacyjnie trzymając ręce na szwach spodni. Nie trzymał ich natomiast przy sobie Wieczo- rek, który — jak zwykle ?— przyszedł po sporty i zapałki. Odczekał moment, a gdy sklep zrobił się pusty, wszedł za kontuar pod pozorem przyjścia mi z pomocą przy podniesieniu worka z kaszą. Gdyśmy go tylko postawili na właściwym miej- scu, położył niespodziewanie rękę na moim barku i w następnej chwili zsunął ją na pierś. — Stop! — zawołałam. — Z kim pan chce spaść z ambony? Ze mną czy z Haliną? Wycofał się posłusznie. — Wie pani co, Basieńko? W komunizmie nie powinno być żon. Tylko same dziewczyny. — Które na starość wyrzucałoby się na śmiet- nik — powiedziałam z takim przejęciem, jakby mnie ten los oto właśnie spotkał. — Eeee, pani to zaraz... A jak pani chce wie- dzieć, to na zapowiedzi daliśmy. — I dlatego pan z łapami do mnie? — Eeee, przecie to jedno z drugim nie ma nic do rzeczy. Paradny był ten pegeerowski magazynier. Z wi- docznym zmęczeniem na twarzy podszedł do tran- sportera, odstawił opróżnioną butelkę i zatarł ręce. Nie miało sensu z nim dyskutować. Przez długie lata swego życia nawykł do chwytania radości i przyjemności wszędzie, gdzie się dało. Może miał rację? Wyniósł się, gdy przyszli kolejni klienci. Napływali coraz tłumniej, zwiedziawszy się o transporcie poszukiwanych towarów. Miałam te- raz pracę bez przerwy, a była to praca z mokrymi i zatłuszczonymi rękami, które mogłam niestety wycierać tylko w ściereczkę lub fartuch, bo gdy- bym je stale myła, kolejka wyczekujących wydłu- żyłaby się poza sklep. Po jakimś czasie do tej fali kupujących, wśród których przeważały kobiety, dołączyła się druga — piwoszów. A gdy nadeszła pora pegeerowskiej przerwy śniadaniowej — tłum w sklepie urósł tak, że bałam się o mury pawilonu. Gorąco stawało się trudne do wytrzymania. Zaduch gęstniał. Pot występował na całe moje ciało, bluzka przykleja- ła się do pleców. Z trudem chwytałam oddech. Opadałam z sił i nogi uginały się pode mną. Z coraz większym trudem orientowałam się w ży- czeniach klientów, bo co trochę ktoś wtrącał ja- kieś uwagi i zapytania. Ale to wszystko było mi potrzebne. Nie pozwalało myśleć o tamtym. Od piwoszów dowiedziałam się, że dziś rano przyjechała do Pódgaju komisja prokuratorska. żeby zbadać sprawę zatrucia wody. Sam prokura- tor rejonowy zjechał z fachowcami, rzeczoznaw- cami i innymi osobistościami. Ponoć od nas poszli tam dyrektor Szoll, Kuchciński, sołtys i lekarz. — Przyjechały aż dwie taksówki ludzi. Jeżdżą, cholery, jeżdżą, a my na nich musimy pracować. — A oni to niby nie pracują? — Taka tam praca! Do łopaty z nimi, albo i do kosy. — A dopieroś wczoraj czy przedwczoraj mówił, co ci sędziowie w Biskupcu robią, i że niby po- winni przyjechać i sprawę zbadać. — E, tam! Ja będę płacił za ich jazdy! — Nie. Zapłaci za wszystko ten, co okaże się winny. Prezes mleczarni. — A to inna para kaloszy. Niech go kosztuje. — A mi tu, tu urośnie, jak go skażą. ?— He-he! Co ci wyrośnie? — Cebula! Ot, co! I czosnek. Pośmiali się znowu i prędko zapomnieli o wszy- stkim, by tym razem wziąć na języki zbliżającą się zabawę taneczną na rzecz budowy domu stra- żaka. Wiedzieli wszystko naprzód, nawet i to, co ktoś sobie wymyślił, że na zabawie przygrywać ma orkiestra z Olsztyna. — A diabła ci tam z Olsztyna! Nasi będą grać, nasza panna Basia dyrygować będzie i na skrzyp- kach pitu-pitu. — Na skrzypkach ze Skrzypą! A z Wieczor- kiem będzie tańczyła, bo on główny od tej zabawy i już ją do komitetu wciągnął. — Z Haliną ślub, z Basią tańce! Dobry! I znów zarechotali. I znów ktoś dał sygnał do odejścia, więc wysypali się jak gruszki z worka. Już na godzinę przed południową przerwą wszy- stek atrakcyjny towar został sprzedany. Szczę- ście, że wśród kupujących znalazła się Marysia, która poczyniła zakupy i dla nas, i dla Dudów, bo zostalibyśmy w domu bez kawałka mięsa, ja zapomniałam o tym na śmierć. Jeszcze tylko raz po raz wszedł ktoś z zapyta- niem o schab, o wołowinę, o szynkową kiełbasę. Niestety, mogłam oferować jedynie salceson, ka- szankę i puszki z mięsem. Toteż wkrótce ruch w sklepie zamarł prawie zupełnie. Wtedy zjawiła się Ania Szollówna. Weszła ja- koś spokojniej, skromniej, jakby po prośbie. Obej- rzała mnie, jak kogoś nowego, taksującym wzro- kiem. Poprosiła o carmeny i zapałki, oznajmiając, że po zakupy jej mama przysłała już jakąś dziew- czynę. Otworzyła paczkę z papierosami, zapaliła i upewniwszy, że nikt nie nadchodzi — zaciągnę- ła się głęboko dymem, wypuściła jego kłąb z ust i zaczęła mówić: Już, już jakby miała powiedzieć coś ważnego, lecz raz i drugi ktoś jej przeszkodził swym wej- ściem do sklepu. Wreszcie — rozejrzawszy się i upewniwszy, że nikt nie nadchodzi — za- ciągnęła się głęboko dymem, wypuściła jego kłąb z ust i zaczęła mówić: — Ty wiesz, Basiu, że my z Markiem... Muszę ci przyznać, że to bardzo dobry chłopak, jak zre- sztą wszyscy w waszym domu. Nie mówię już o tobie i Jadzi... Jesteście fajne. Ale także Andrzej... Urwała. Spojrzałam na nią — patrzyła w prze- strzeń za oknem, jakby widziała coś bardzo da- leko. Domyślałam się, że wolałaby Andrzeja, prze- cież kiedyś jej się podobał, lecz starszy brat po- został wierny Tamarze. Westchnęła wreszcie, ocknęła się z zamyślenia i ciągnęła dalej. — Ja mu sprzyjam, to znaczy Markowi. A wy- daje się, że on ma wobec mnie poważne zamiary. Chce się ustabilizować i zająć gospodarstwem, bo nikt z was nie ma na to ochoty. Ja mu to zresztą sama podpowiadałam. No, życie mogłoby być piękne... Znów ktoś jej przerwał, lecz na krótko — na tyle, ile trzeba, by sprzedać kawałek mydła toale- towego. Znów zostałyśmy same, Ania mówiła: — Ja też w ostatnim czasie zaczęłam poważniej myśleć o życiu. Wiem, że byłam trochę lekko- myślna i łatwowierna. Zbyt ufałam mężczyznom... Ach, jak strasznie przeżyłam sprawę z felczerem Chmurą, którego przed czterema laty po prostu wyrzucono z Podgaju. Ileż najadłam się wstydu za swoją ufność. Wiem także, że byłam trochę ekstrawagancka i niepodobna do innych dziew- cząt w Podgaju. Ale wydawało mi się, że powin- nam się czymś wyróżniać. Teraz już wiem, że człowiek jest tylko tyle wart, ile sam sobą re- prezentuje. Co tam! Pan Bóg stworzył ludzi rów- nymi, a socjalizm dał im równe prawa... Ostatnie jej zdania rozgniewały mnie. Więc ona godziła się na Marka, bo przestała czuć się wyższa od niego, bo spuściła z tonu? Już jej nawet Pan Bóg i socjalizm potrzebny, żeby usprawiedliwiać mezalians, na który zapewne we własnym prze- konaniu się skazywała. Nie! Nie podobała mi się ta dziewczyna w dalszym ciągu, a nawet jeszcze bardziej niż przedtem. Co w niej zobaczył Marek? Zaiste, każda potwora znajdzie swego amatora. Nie podobała mi się uległość brata. Bo to przecież ona go namówiła do rzucenia pracy w Szelejowie i do osiedlenia się na ojcowsJdm gospodarstwie! Dobrze, że Marek to zrobił, ale dlaczego pod jej wpływem! 1 do czego ona zmierza? Chce być gos- podynią wiejską czy też wydaje się jej, że zrobi z męża badylarza-milionera? Czy zdaje sobie spra- wę z tego, jak to trudno pracować na swoim, jak ciężko trzeba się narobić każdego dnia? Jeszcze przewinęło się przez sklep parę osób. Poszła sobie wreszcie i kandydatka na moją bra- tową. Odetchnęłam z ulgą. Po raz pierwszy od czasu porannej katastrofy przestałam odczuwać ból pod czaszką. Do domu szłam już spokojniej- sza — w nadziei, że domownicy pozwolą mi o wszystkim zapomnieć. Mama siedziała w kuchni przy stole i zapewniła mnie, że czuje się doskonale. Powiedziała mi też, że lekarz zdążył już ją odwiedzić. Mgła zasnuła mi oczy na tę wiadomość, lecz widok Marysi po- mógł mi otrząsnąć się z nagłego przypływu bólu. Pomogłam przyjaciółce wykończyć obiad i przygo- tować stół. Od niej dowiedziałam się, że zamie- rza po południu iść do domu, ale wieczorem naj- pewniej wróci do mnie. Ojciec i Marek przyszli z podwórza zgodni, jak dwaj przyjaciele. Czyścili się i otrzepywali, żar- tując i omawiając wspólną pracę. Potem po kolei myli się w wielkiej misce rodzinnej starym zwy- czajem, pochodzącym jeszcze z czasów, gdy w do- mu nie było bieżącej wody. Wreszcie ciężko opa- dli na krzesła. — A tośmy się spracowali — westchnąwszy, ogłosił Marek. — Ale też jutro kosiarka będzie chodziła jak zegarek. A ze Skrzypą tośmy tak da- leko przygotowali wykop pod fundamenty, że da- lej bez fachowca ani rusz. Rany boskie, jak na jutro rano Andrzej nie sprowadzi z Biskupca tego inżyniera, co ma prowadzić budowę, to wszystko stanie w miejscu. Skrzypa już przed godziną po- szedł do domu i narzeka, że jak robota nie ru- szy, to będzie musiał szukać sobie innej. Tymcza- sem zostało mu jeszcze trochę na popołudnie i na jutro. A co po niedzieli? — Weźcie go do żniw — poradziłam. — O rany! On i żniwa! Zresztą tę przyjemność ma u siebie, ale mu się nie chce robić w gospo- darstwie, wszystko załatwia jego brat razem z ba- bami. Niech skonam, jak Janek wyjdzie na pole. — Ja bym tego ochlapusa na pole nie wziął — powiedział ojciec. — Do budowy to co innego/ Sprzątnęłyśmy z Marysią po obiedzie i wy- szłyśmy razem na wieś. Słońce paliło, przygnia- tało do ziemi, wytapiało pot. Jedynie pod drzewa- mi łatwiej było o oddech. Wysokie lipy szumia- ły, a pszczela muzyka w ich konarach wprawiała mnie w zadumę. Odprowadziwszy Marysię do domu, stanęłam na drodze, bezbronna, nie wiedząc, co czynić dalej. Póki ją miałam przy sobie, czułam się bezpieczna, miałam możliwość ratunku lub ucieczki. Teraz cały świat zaczął się walić od nowa, zapadać mi się pod nogami. Ale przecież musiałam pójść do klubu, jeżeli Zimnicki zaprosił mnie do zwiedzenia wystawy jeszcze przed jej otwarciem. Jeżeli przyrzekłam mu, a teraz nie pójdę, to tym samym odkryję przed nim swój ból. Ta myśl poderwała mnie. Ru- szyłam naprzód i zaczęłam znów widzieć otocze- nie przytomnymi oczyma. Lipy rzucały krótkie, szerokie cienie, domostwa stały zanurzone w kwiatowych ogródkach, ktoś przechodził z jednej strony ulicy na drugą, po chwili przecięła wieś ciężarówka. Czyż nie powinnam spojrzeć temu człowiekowi prosto w oczy, żeby nie pomyślał o mnie źle? Czy nie muszę przeżyć odwrotności tego szoku, który przeżyłam rano? To znaczy jeszcze jeden szok, lecz łagodzący skutki tamtego? Może dojdę w ten sposób — myślałam — do stanu, w którym przekonam się, że właściwie nic się nie stało? Bo przecież co najmniej nic się nie zmieniło. On jest taki, jaki był: niczego mi prze- cież nie obiecywał i nie obiecuje, wyciągał tylko i nadal wyciąga do mnie przyjazną rękę, nawią- zuje współpracę. Wśród mieszkańców wsi zna- lazł kogoś, czyje towarzystwo mu po prostu odpo- wiada i ot, podtrzymuje kontakt, bo w dodatku sprzyjają temu okazje: to choroba w domu, to przypadkowe spotkanie, to wesele, na które Adam jako dyrektor szkoły nie mógł nie zaprosić kierownika ośrodka zdrowia. A ja? Moje złudzenia? Na czym wyrastały? Ja- kie miałam do nich prawo? I znowu zachciało mi się płakać. Lecz natych- miast rozejrzałam się dookoła. Stary Matuszkie- wicz stał przed swoim domem, a ja — głupia — stanęłam akurat na jego oczach i przykładałam chusteczkę do oczu. Zacisnęłam pięści i szybkim krokiem ruszy- łam przed siebie. Wtedy z daleka zobaczyłam Jego, wychodzącego z ośrodka zdrowia. Szedł powoli, prosto ku bramie, wiodącej na teren pegeeru, któ- rą zazwyczaj wchodzi się do pałacu. Przystojny, wysoki, w samych spodniach i białej koszulce z krótkimi rękawkami, poruszał się zgrabnie, miło było patrzeć na niego, lecz ciężko znieść myśl o tym, że... Pomyślałam zaraz, jak to dobrze, że nie poszłam przed nim, bo nie zastałabym go w klubie. Mógł jeszcze jeść obiad, mógł przyjmować kogoś w gabinecie. Im bliżej byłam pałacu, tym większa ogarniała mnie trema. Lecz oczyszczała mnie ona ze wszyst- kich innych lęków. Teraz miałam absolutną pew- ność, że czynię dobrze, że tylko taka konfrontacja z nim może mnie wyleczyć z rozpaczy. Powinnam tylko -wysilić się na jak największą naturalność, umieć zapanować nad sobą, „trzymać fason". Od tego zależało wszystko. A jedna chwila sła- bości mogła mnie zgubić. Gdy weszłam do salki, skierowały się na mnie tylko oczy dwóch chłopców z organizacji młodzie- żowej, którzy z jakimiś przedmiotami w rękach krzątali się wśród stolików i gablot. Lekarz stał akurat na krótkiej drabince. Jeszcze raz zatrzy- małam wzrok na białych spodniach i białej ko- szuli. Sięgał ręką wysoko nad siebie, by umieścić na ścianie dwie duże palmy wileńskie. Wynikało z tego, że wystawa miała ukazać nie tylko folklor warmiński, lecz także kulturę tych, co przybyli na Warmię z najodleglejszych stron. Potwier- dzała to również gablota pod owymi palmami. Znajdowały się w niej pisanki warmińskie, wileń- skie i rzeszowskie — każde z osobna, na typo- wych talerzach z tamtych regionów, opatrzonych etykietkami. Zimnicki akurat zdołał powiesić palmy i zesko- czył z drabinki, a ujrzawszy mnie, schylił się w ukłonie. Widziałam, jak jego oczy badają moją twarz. Dobyłam z siebie wszystkie siły, by nie wydostała się na nią choćby cząstka tego, co mnie nurtowało. Szliśmy ku sobie. Lekarz uśmiechał się pogod- nie. Lecz ująwszy moją dłoń, zapytał: — Mam nadzieję, że wszystko w porządku? Roześmiałam się sztucznie, siliłam się na dobry humor. — Mamie jest coraz lepiej. — Ale trzeba o nią dbać... — Tu urwał, a po chwili dodał: — O siebie też. — Dziękuję — bąknęłam, nie wiedząc, co mo- głabym powiedzieć innego. I na tym właściwie skończyło się to, co teraz, gdy spisuję swe przeżycia, chce mi się nazwać „zderzeniem". Myślałam: „Czy rzeczywiście nic nie zauważył? Czy jest taki niedomyślny? Czy taki... taktowny?" Byłam pewna raczej tego ostatniego. Przywitałam się z asystującymi mu chłopcami. Następnie we dwoje ruszyliśmy dookoła salki. Zimnicki prowadził mnie, objaśniał eksponaty, ich układ, rolę każdego w całości wystawy. Część główną ekspozycji stanowił dział, poświę- cony kulturze materialnej Warmii. A więc dwa modele chat miejscowych, dwa manekiny pre- zentujące stroje ludowe: męski i kobiecy. Dalej sprzęt domowy. Slombank, czyli ława, służąca za- razem jako skrzynia odzieżowa i jako łóżko. Ko- łowrotek, żarna, kopyście drewniane i tym po- dobne rzeczy. Zeszłowieczna pralka z drewna. Wspaniała Skrzynia malowana łączyła ten dział z działem sztuki ludowej. Pokazano w nim wła- śnie wspomniane już pisanki, makatki ze szmat, ozdobny zamek do drzwi, drewniane świątki. Da- lej w gablotach umieszczono dokumenty polskości Warmii: książki drukowane w miastach Warmii i Mazur, kilka egzemplarzy „Gazety Olsztyńskiej" z pierwszych lat dwudziestego wieku, polskie świadectwa szkolne z polskiej szkoły w Gietrz- wałdzie, legitymacje Związku Polaków w Niem- czech. Wreszcie jeden cały bok salki zajmowała współczesna sztuka ludowa. Były kufle i cera- miczne plakietki Józefa Borysa, wycinanki Alicji Kopowskiej i moc rzeźb drewnianych. Najwięcej z nich wyszło spod dłuta doktora Zimnickiego. Przedstawiały różne sceny wiejskie, związane z pracą, zabawą i wypoczynkiem człowieka. A na koniec w tej całej masie dostrzegłam dwie rzeźby naszego ojca: „rodzinę" i „cierpiącą kobietę". Karteczka przed tymi figurkami wyraźnie infor- mowała, że ich autorem jest Wincenty Sztachel- ski z Podgaju. Cieszyło mnie to bardzo, że rzeźby ojca spodo- bały się organizatorowi ekspozycji i jakoś inaczej o nim pomyślałam. Cieszyłam się, że cała wieś bę- dzie mogła przekonać się, co potrafi nasz ojciec. Postanowiłam sobie, że zrobię wszystko, by za- równo on, jak i bracia przyszli na otwarcie wy- stawy, a przy okazji wysłuchali też koncertu z udziałem moim i Marysi. Jakaż była moja radość, gdy Zimnicki powiedział, że spróbuje naszego oj- ca — jako jedynego poza nim twórcę w Podga- ju — poprosić, by w niedzielę przeciął wstążkę w momencie otwarcia. Nie wstępując już do domu, poszłam wcześniej do Sklepu, by go trochę uporządkować. Po po- łudniu panował już spokój, gdyż wszyscy zdą- żyli zaopatrzyć się przed południem. Jedynie pi- wosze dopisali jak zwykle. Miałam dosyć czasu, by przysiadać z dziełem Tatarkiewicza i poczytywać po kilka stron. Choć nie była to łatwa lektura — niosła mi uspokojenie. Wczytując się, zaczynałam pojmować pewne me- chanizmy rządzące dążeniem do szczęścia i osią- ganiem go lub nieosiąganiem. Próbowałam przy- mierzać filozoficzne prawdy do swego własnego życia, do życia naszej rodziny. Lecz gdy tylko do- chodziłam w myślach do dnia dzisiejszego — łzy cisnęły mi się do oczu. A już całkiem tragicznie zabrzmiał mi fragment tekstu: „Przyzwyczajaj się do myśli, że wszystko straciłeś". Niekiedy z kartek książki przenosiłam wzrok na pijących piwo i dyskutujących mężczyzn. Jak- że często te same sprawy jednym były obojętne, a innych cieszyły. Jakże często zamartwiali się czymś, nad czym drudzy przechodzili pogodnie do porządku dziennego. A więc szczęście nie jest zawsze tym samym... Przez pewien czas dialog toczony przez piwo- szy potwierdzał jakby te spostrzeżenia. Bo oto rozmowa zeszła na problemy małżeństwa, a rozpo- częła się od tak jeszcze niedawnego wesela Jadzi i Adama. Siwy Matuszkiewicz, słaniając się lek- ko na nogach po trzech piwach, zauważył: — Nasz nowy dyrektor szkoły to sobie używa życia, że ino patrzeć. Pojechał z młodą żonką i pije sobie ten miodek. A ja to bym każdego dnia wolał wydudlić flaszeczkę gorzałecżki. — Dyrektor ma recht, co sobie po świecie raj- zuje — powiedział na to stary Warmiak Kłeczka. — On tej berbeluchy nie szanuje. A żonkę lubi. — Co tam jest do lubienia — przerwał mu Duda. — Nie ma nic gorszego od baby w domu. Tylko zmartwienie, gniew, mordęga. — Rację ma Duda — przyłączył się Wieczo- rek. — Najgorsza to ta baba, co w domu. Już ja wolę te inne. Ot, pannę Basię by człowiek przy- tulił, to już jakby całkiem komunizm zapanował na świecie. — Bajesz — skarcił go Kłeczka. — Ty się le- piej ożeń ze swoją, bo inaczej to jeno sromota we wsi. — Toć się żenię — bronił się strofowany. — Choć po prawdzie to wolałbym do piekła iść, żeby każdego dnia inną mieć młódkę. Ledwie towarzystwo wysypało się ze sklepu, ledwie zdołałam znowu otworzyć książkę, w drzwiach ukazał się ten sam milicjant z gwiazdka- mi, który po weselu przyszedł do nas w sprawie traktora zaprzężonego w konia. Za nim, ze spu- szczonymi pokornie głowami, postępowali: tenże Wieczorek, który tu przed chwilą wesoło rozpra- wiał o kobietach i znany mi tylko z widzenia mło- dy pracownik pegeerowski, bywający w sklepie z innymi na piwie. Mundurowy pozdrowił mnie pogodnie i z miną zwycięzcy oznajmił: — A więc, obywatelko sklepowa, mamy już winowajców. — Jakich? — spytałam, nie będąc pewna, o co może chodzić. Myślałam, że raczej o zatrucie po- toku i jeziora, więc wyraziłam głośno to przypusz- czenie. — Tych od jeziora też mamy, zajmuje się nimi prokurator. Wiemy już, którzy pracownicy mle- czarni sprawili to nieszczęście. Sprawa pójdzie do sądu. Pewnie będą musieli naprawić szkody. — Naprawić szkody? To jest możliwe? — Możliwe, obywatelko, choć to długo potrwa, nim na koszt mleczarni jezioro zostanie od nowa zarybione. Odetchnęłam z ulgą na myśl, że nie ma na świe- cie rzeczy, które nie mogłyby przyjąć pomyślnego obrotu. Ale milicjant mówił dalej: — Ja jednak do obywatelki sklepowej w innej sprawie. Ojciec obywatelki gdzieś tam w polu, braci też nie ma w domu, a mama nie chciała ze mną rozmawiać, odesłała mnie tutaj. A akurat tuż pod sklepem spotkałem tych dwóch tutaj. To są winowajcy. — Jacy winowajcy?! — krzyknęłam. Wieczorek spoglądał na mnie spode łba, uśmie- chając się nieznacznie, a ten młody obracał w rę- kach czapkę, przełamując nerwowo jej sztywny daszek. — To ci dwaj wyprowadzili obywatelowi Du- dzie traktor, a obywatelowi Sztachelskiernu konia. Czy obywatelka ich zna? Spojrzawszy na minę Wieczorka, wybuchnęłam śmiechem, lecz widząc poważny wyraz twarzy mi- licjanta, powstrzymałam się od dalszych obja- wów wesołości. ' — A więc obywatelka sklepowa zna tego tutaj obywatela Wieczorka? ' — Talk, znam osobiście od wielu lat. — Czy obywatel Wieczorek okazywał wrogie zamiary wobec obywatela Sztachelskiego? — Nie, proszę pana, pozostajemy w dobrych stosunkach. — A czy obywatelka zna tego oto obywatela Kosińskiego? — Znam tylko z widzenia. Nie mamy z sobą nic wspólnego. — A więc nigdy nie działał na szkodę obywa- tela Sztachelskiego? — Nie, nigdy. Indagacje trwały przez kilka minut, w ciągu których zgodnie z wolą „władzy" obsługiwałam i odprawiałam napływających klientów. Wreszcie wszyscy trzej wyszli ze sklepu. Wieczorek na po- żegnanie odwrócił się i puścił do mnie oko. Nie pojmowałam nic z tego wszystkiego. Musia- ło chodzić o zwykły żart. Chyba że ten młody człowiek z pegeeru odgryzł się Wilniukom, bo po- chodził na pewno z Kurpiów. A więc zostały jesz- cze i takie szczątki dzielnicowych antagonizmów? Piątek, wieczorem Dorwałam się wreszcie do pisania. Ale i tak nie zapiszę tego, co dzisiaj najważniejsze, bo rozdra- pałabym świeże jeszcze rany, a przecież mam pi- sać, żeby się uspokoić, oczyścić z tego co złe, przy- kre, trudne. A rany? Chyba się zasklepią. Lepiej więc skupić uwagę na sprawach jaśniejszych? Bo pomyśleć, że wieczorem byłam w domu świadkiem jakby podwójnych zaręczyn. Ale zacznę od początku. Bo najparadniejsze w tym wszystkim jest to, że te ważne sprawy działy się... w naszej kuchni! Gdy przestąpiłam jej próg. Marek siedział przy kuchennym stole razem z Anią Szollówną. Na środku królowała butelka słodkiego szampana, a na talerzach i półmiskach pełno było ciastek, sło- dyczy, owoców. — Bój się Boga! — zawołałam na ten widok. — Ty w kuchni przyjmujesz gościa? — O rany! — wstydził się mój młodszy brat. — Zawsze się u nas je w kuchni, to z gościem nie można? — My też nieraz jadamy w kuchni — mówiła Ania, podniósłszy się z krzesła na powitanie. Lecz nie było to jedyne zaskoczenie. Zawołałam jeszcze raz: — I kto przygotował ten stół!? Ty? Marek dumnie podniósł głowę. — A co? Źle to zrobiłem? Zresztą zrobiliśmy to z Andrzejem. O rany, on się tu zaraz pokaże z Tamarą. I to było moje trzecie zaskoczenie. O czwartym powiem we właściwym momencie. Po paru minutach rzeczywiście pojawił się An- drzej z narzeczoną. Była — jak zawsze — wspa- niała ze swoim czarnym warkoczem, opasującym głowę, i ze śniadą cerą, przyciemnioną teraz opa- lenizną. Tamara bywała już u nas, choć rzadko, a i Anią odwiedziła nas kilka razy, lecz takiego spotkania obu na raz z moimi obydwoma braćmi jeszcze nasz dom nie widział. Mama w sypialni siedziała w fotelu. Zobaczy- wszy mnie, uśmiechnęła się, ale twarz jej wy- krzywiał wstyd. Gdy Andrzej wszedł, by zaprosić ją do stołu, klasnęła w ręce, roześmiała się głośno i powiedziała: — Dzieci, dzieci, zastanówcie się, co ja będę z wami robiła! Wy tu w halsztukach *, a my z tatą w jermiakach *. Toć to bez tołku! Wkrótce i Marek przyprowadził z podwórza ojca. Certo wał się i wymawiał, potem chciał się myć i przebierać, wreszcie dał się przekonać i usiadł przy stole. — A na jaką to pamiątkę? — spytał. — Na dobre rozpoczęcie żniw — z uśmiechem zażartował Marek. Na tym zakończyły się wstępne ceregiele. Choć tematu tego nie poruszono ani słówkiem — wszy- * halsztuk — krawat * jermiak — rodzaj siermięgi scy wiedzieliśmy, że bracia chcą przedstawić ro- dzicom swoje narzeczone i że wróży to, być może, dwa bliskie wesela. Czas płynął miło. Zapomniałam o swoim nie- szczęściu. Wystrzelił korek od szampana, wzno- szono toasty za zdrowie rodziców, za pomyślność żniw, za szczęście nowego domu, którego funda- ment wkrótce miał zacząć kłaść Skrzypa. Ja wzniosłam toast za pomyślność obu par. I w momencie, gdy podniosłam kieliszek, do kuchni wszedł doktor Zimnicki. Jego widok ukłuł mnie w serce. Ale zapanowałam nad sobą. Marek natychmiast roześmiał się i szepnął mi do ucha: — A może i zdrowie trzeciej pary? Zarumieniłam się gwałtownie, byłabym się za- padła pod ziemię, lecz przecież musiałam wstać, by powitać gościa i przynieść dla niego krze- sło. — Wstąpiłem tylko ria" chwilę, po drodze, za- pytać o zdrowie pani Sztachelskiej — tłumaczył lekarz. Namówiony przez Andrzeja, obiecał jednak za- jąć miejsce przy stole po odwiedzeniu chorej. Zamknął się z nią na parę minut, a wróciwszy usiadł obok mnie, bo innej możliwości nie było. Wyglądało to teraz rzeczywiście tak, jakby, razem z rodzicami, siedziały cztery pary i ta myśl nie opuszczała mnie ani na chwilę, lecz humor mi się trochę poprawił. To prawda, że obecność leka- rza przy moim boku jeszcze wczoraj imponowa- łaby mi, a przed południem dręczyła, lecz teraz po prostu trochę żenowała, a trochę bawiła. „Mój Boże, ten człowiek zwyczajnie lubił mnie — my- ślałam. — Był w ogóle dobry dla nas. Troszczył się o mamę, pochwalił rzeźby ojca i wziął je na wystawę. Prosił mnie o koncertowanie na jej o- twarciu. Tańczył ze mną, siedział obok mnie, po- darował mi figurkę, pożyczył książki, bo mnie lubi, bo mnie lubi. I o co chodzi? O co chodzi?" Rozmawialiśmy o zdrowiu mamy i o minionym weselu. O podróży poślubnej Jadzi z Adamem i o żniwach. O rozpoczętych pracach przy budo- wie naszego nowego domu i o wystawie w klubie. Zeszło i na rzeźby ojca, których bracia jeszcze nie widzieli. Ojciec dąsał się na każde słowo na ten temat, lecz Zimnicki potrafił go ugłaskać. Nie miał nawet trudności z otrzymaniem przyrzeczenia, że ojciec przyjdzie na otwarcie wystawy. Rozmawialiśmy także o obu parach narzeczeń- skich. Wspomniałam w pewnym momencie o dwóch ślubach, które nas czekają. Gdy Marek patrząc na mnie zażartował, że będzie i trzeci — zerwałam się gniewnie z krzesła, by uciec. Lecz zaraz opanowałam emocję i siadłam z powrotem. Żart był niestosowny, ale wszyscy zachowali się taktownie i nikt go nie podjął. A Andrzej powie- dział: — To niezła propozycja, Basiu. Dwa wesela w jednym domu za jednym zamachem! Ja się na to piszę. Jak tylko wygrzebiemy się ze żniw i robót jesiennych, pomyślimy! Co ty na to, Tamara? Tamara zawstydziła się, jej głowa w koronie koczy skłoniła się na bok. Wyszeptała: — Mnie takie" tanie sensacje nie są potrzebne. Ale też nie widzę w tej propozycji niczego zdroż- nego. Ania natomiast wybuchnęła entuzjazmem: — Nie ma w tym żadnej sensacji! Byłoby to po prostu fajnie! Ale jeszcze nie wiadomo, czy nasi panowie wytrwają , w zamiarze poślubienia nas. Czy Marek nie będzie w miłości taki zmienny jak w pracy? ., , Rodzice nie zabierali głosu. Zresztą nikt ich o nic nie pytał. Ojciec w towarzystwie był milczkiem pospolitym, mama też traciła resztkę śmiałości. On wtrącał tylko pojedyncze słowa, ona powtarza- ła w różnych wersjach swoje: „dzieci, dzieci". W ostateczności powinnam była być bardzo szczęśliwa tego wieczoru. Oto zbiegało się przy tym stole wszystko, o czym rozmyślałam w ostat- nich dniach. Szczęście — miłość — rodzina — dom — przyroda — tradycja — nowoczesność — co jeszcze? Przecież nic się we mnie w gruncie rzeczy nie zawaliło, jeżeli otaczała mnie nadal przyjaźń Zimnickiego. Może i zaprzyjaźnię się z jego narzeczoną, gdy ta przyjedzie? Tak więc budowałam z tych elementów jakby nowy, jednolity gmach. Z własnych przemyśleń, choć wciąż jeszcze potrafiłam nazywać jedynie poszczególne cegiełki, nie obejmując całości, bu- dował się mój światopogląd. A przecież gdy bu- duje się dom — widzi się raczej ostateczny kształt budowli, a cegiełki wymykają się z pola widzenia. Czy miałam karać siebie za to, że w swej naiw- ności uległam złudzeniom? Przecież jeden błąd nie może łamać całego życia... . Energicznie wstałam ze swego miejsca. Dość było tych kilku godzin rozpaczy. Powinnam od- budować swoją pogodę. Podeszłam do kredensu, wyjęłam z niego bochenek chleba i słój miodu, a z lodówki kostkę masła. Postawiłam to zwy- czajnie na stole, podałam noże i zachęciłam do je- dzenia. Wszyscy skorzystali chętnie z mego zaprosze- nia. Ręce wyciągnęły się po bochen, krajały Skib- ki. Cieknący z łyżki miód lał się do talerzyków.- Oto czego mi jeszcze brakowało: chleba i miodu. Symboli pracy, żniw, sytości, pokoju, a pewnie i samego szczęścia. Cieszyłam się, że mój poczę- stunek przypadł wszystkim do gustu. — To jest żarcie! — zawołał Marek. — Bo i prawda — przyznał ojciec. — To zdrowe — powiedziała nawet mama. Sama też ukroiłam sobie kawałek chleba i po- smarowałam masłem, a na talerzyk włożyłam czu- batą łyżkę miodu. Silna, sycąca słodycz, oblepia- jąca mi wargi, odsuwała wszystkie gorycze tego dnia. Wstawaliśmy od stołu radośni, ja z uczuciem ulgi na sercu. Marek, podnosząc się, uderzył dło- nią w stół i zawołał: — No więc jutro zaczynamy kosić! — A dziś ucztowaliśmy jak na dożynkach — dodał Andrzej, śmiejąc się. Lecz Zimnioki odparował: — Nastały takie czasy, że przednówek nie jest chudszy od dożynek. — Bo i prawda — dodał ojciec. — Jadło się dawniej przed żniwami postnie. Młodzi nie wie- dzą, co to przednówek. Przez cały rok u nich we- sele. Obie pary narzeczeńskie wyfrunęły z domu. Le- karz zamienił jeszcze kilka zdań z mamą na temat lekarstw, a następnie z ojcem na temat rzeźb i wy- stawy. Ze mną pożegnał się tylko. Musiałam wy- trzeć ręce, by podać mu rękę, bo natychmiast po powstaniu od stołu zabrałam się do zmywania na- czyń. Było już ciemno, gdy wymknęłam się z domu na wieczorny spacer. Przeczuwałam, że Zimni- dkiego tym razem nie spotkam. Może już dziś miała przyjechać jego narzeczona? Wydawało się, że gwiazdy migają blisko, bli- ziutko, prawie nad moją głową i chwilami dozna- wałam złudzenia, że huczą jak pszczoły. — Gwiazdy są moje i 'wasze — wyszeptałam i zaczęłam powtarzać: — Gwiazdy są moje i wa- sze — a potem składałam wers po wersie: Gwiazdy są moje i wasze: nikt nam ich nie ukradnie. Tak dla mnie, jak i dla was śród nocy świecą ładnie. Lecz mi się śni po nocach: gdybyście brali je siłą — każdy, każdy po jednej — dla mnie by nie starczyło. Że gdyby nawet rozdano gwiazd jasnych lśniące pieniądze, dla mnie zostałby tylko palący ognik żądzy. Pobiegłam do domu, wskoczyłam przez otwarte okno do swego pokoju, żeby się z nikim nie ze- tknąć, i sięgnęłam po kartkę papieru. Spisałam wiersz na kartce. Może będę pisała wiersze, może to jest moim losem? A jak nie, to cieszę się i z tych czterech, które powstały w ciągu pierwszego tygodnia mo- jej pracy w sklepie. Jakie to dziwne, właśnie w tym okresie... A może nie dziwne?...