12883
Szczegóły |
Tytuł |
12883 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12883 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12883 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12883 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gabriel Garcia Marquez
Generał w labiryncie
(El general en su labertino)
Przełożyła: Zofia Wasitowa
Alwarowi Mutis,
który podarował mi pomysłu
napisania tej książki.
Wydaje się, że diabeł kieruje
kolejami mego życia.
(list do Santandera, 4 sierpnia 1832)
***
Jose Palacios, jego najstarszy sługa, zastał go leżącego bezwładnie w wannie, nagiego,
z otwartymi oczyma, i pomyślał, że się utopił. Wiedział, że jest to jedna z wielu przyjętych
przezeń form medytacji, ale stan ekstazy, w jakim się znajdował ów unoszony przez wodę
człowiek, zdawał się świadczyć, że nie należy on już do świata żywych. Nie śmiał podejść bliżej
i tylko odezwał się do niego stłumionym głosem, generał bowiem kazał się obudzić przed piątą,
aby o świcie mogli wyruszyć w drogę. Kiedy otrząsnął się z zauroczenia, zobaczył w półmroku
niebieskie przejrzyste oczy, kędzierzawą, wiewiórczo rudą czuprynę i nieulękłą majestatyczną
postawę swego nieodłącznego majordomusa, trzymającego filiżankę wywaru z maku
przyprawionego gumą arabską. Wyczerpany, złapał za uchwyty przy wannie i wychynął spośród
odmętów oczyszczającej leczniczej kąpieli z godnym delfina wigorem, nieoczekiwanym u kogoś
tak wychudzonego.
– Wyjeżdżamy – rzekł. – I to jak najprędzej. Tutaj nikt nas nie chce.
Jose Palacios słyszał te słowa tyle razy i w tak różnych okolicznościach, że nie sądził, aby
pokrywały się z prawdą, chociaż juczne zwierzęta, gotowe do drogi, czekały w stajniach,
a przydzielona oficjalnie świta zaczynała się gromadzić pod domem. Pomógł mu się jako tako
wytrzeć i otulił nagie ciało chorego burką używaną w stepie, bo trząsł się z zimna, aż filiżanka
brzęczała mu w dłoniach. Już kilka miesięcy temu, gdy pomagał mu wciągnąć skórzane spodnie
nie używane od czasu wspaniałych nocy w Limie, sługa zauważył, że generał, w miarę jak traci
na wadze, staje się też coraz niższy. Nawet jego nagość była inna, bo ciało miał białe, a twarz
i ręce spieczone wskutek nadmiernego wystawiania się na wiatr i niepogodę. Skończył
czterdzieści sześć lat w lipcu zeszłego roku, ale jego szorstkie, falujące karaibskie włosy stawały
się już popielate, a kości powykręcał mu przedwczesny uwiąd; był tak wyniszczony, że obawiano
się, iż nie dożyje do następnego lipca. Ale zdecydowane ruchy nadawały mu wygląd innego
człowieka, nie tak pokrzywdzonego przez życie, i krążył bez przerwy po pokoju, jakby w pogoni
za czymś nie istniejącym. Kilkoma gorącymi łykami, niemal parząc sobie język, wypił ziołową
herbatę, jednocześnie omijając mokre ślady, które zostawił na zmierzwionych matach
pokrywających podłogę, i wydawało się, że ten napój przywraca mu życie. Ale nie powiedział
ani słowa, póki w pobliżu, na wieży katedry, nie wybiła piąta.
– Sobota, ósmy maja roku trzydziestego, dzień, w którym Anglicy zabili Joannę d’Arc –
oznajmił majordomus. – Deszcz pada od trzeciej nad ranem.
– Od trzeciej nad ranem siedemnastego wieku – powiedział generał głosem wciąż jeszcze
zmąconym przez kwaśne tchnienie bezsenności. I dodał, już na serio: – Nie słyszałem piania
kogutów.
– Tutaj nie ma kogutów – powiedział Jose Palacios.
– Tu nie ma nic – powiedział generał. – To kraj wiarołomców.
Bo znajdowali się w Santa Fe de Bogota, dwa tysiące sześćset metrów nad poziomem
odległego morza, i ogromna sypialnia o gołych ścianach, wystawiona na lodowate wiatry, które
przenikały przez źle opatrzone okna, nie mogła być dla nikogo pomieszczeniem zdrowym. Jose
Palacios umieścił miskę z pianą mydlaną na marmurowym blacie toaletki, a obok czerwony
aksamitny neseser z przyborami do golenia: wszystkie były metalowe i pozłacane. Na półeczce
obok lustra postawił lichtarz ze świecą, tak aby generał miał odpowiednie oświetlenie,
i przysunął bliżej piecyk, żeby mu trochę ogrzać nogi. Potem podał okulary o kwadratowych
szkłach w cienkiej srebrnej oprawce, które miał zawsze dla niego w kieszonce kamizelki. Generał
włożył je i ogolił się brzytwą, przy czym poruszał równie zręcznie lewą dłonią jak i prawą,
ponieważ był od urodzenia oburęczny. Robił to wszystko ze spokojem i opanowaniem
zadziwiającym u człowieka, który jeszcze kilka minut temu nie mógł utrzymać w ręku filiżanki.
Skończył golenie po omacku, wciąż krążąc po pokoju, gdyż starał się jak najrzadziej patrzeć
w lustro, by nie widzieć własnych oczu. Po czym wyrwał sobie kilka włosów z nosa i uszu,
wyczyścił swe wspaniałe zęby sproszkowanym węglem i szczoteczką o włoskach z jedwabiu
i srebrnej rączce, obciął i wypolerował paznokcie u rąk i nóg i na koniec, zrzuciwszy burkę,
wylał na siebie duży flakon wody kolońskiej, którą nacierał oburącz całe ciało, póki się dokładnie
nie zdezynfekował. Tego ranka odprawiał ten codzienny obrządek mycia z większą zaciekłością
i okrucieństwem niż kiedykolwiek, starając się oczyścić ciało i duszę z dwudziestu lat daremnych
wojen i rozczarowań, jakie przynosi władza.
Ostatnim gościem, którego przyjął poprzedniego wieczora, była Manuela Saenz,
zahartowana w wojennych trudach, rodowita mieszkanka Quito, kobieta, która kochała go, ale
nie dane jej było towarzyszyć mu aż do śmierci. Dopełniała, jak zwykle, obowiązku
informowania generała o wszystkim, co się zdarzyło pod jego nieobecność, gdyż od dawna
nikomu tak nie ufał jak jej. Oddał jej na przechowanie jakieś pamiątki, których jedyną wartość
stanowiło to, że należały do niego, a także kilka cenniejszych książek i dwa kufry osobistych
dokumentów. Wczoraj, podczas krótkiego oficjalnego pożegnania, powiedział jej: „Bardzo cię
kocham, ale będę kochał jeszcze bardziej, jeśli teraz okażesz więcej rozsądku niż kiedykolwiek”.
Zrozumiała to jako kolejny dowód szacunku i uwielbienia – tak wiele ich jej złożył w ciągu
ośmiu lat wzajemnej gorącej miłości. Ona jedna z jego otoczenia uwierzyła mu: tym razem
naprawdę odchodził. Ale też ona jedna miała przynajmniej niepodważalny powód, by oczekiwać
jego powrotu.
Nie zamierzali juz się zobaczyć przed podróżą. Jednakże do?a Amalia, pani domu, chciała
im dać w prezencie możność ostatniego ukradkowego uścisku i kpiąc sobie z przesądów
pruderyjnej miejscowej społeczności wpuściła Manuelę, już w stroju do konnej jazdy, wejściem
od strony stajni. Nie dlatego, że byli sekretnymi kochankami – bo wszak byli nimi całkiem
jawnie i ku powszechnemu zgorszeniu – lecz aby za wszelką cenę chronić dobre imię domu.
Generał okazał się nawet bardziej bojaźliwy, bo polecił Josemu Palaciosowi nie zamykać drzwi
od przyległego salonu, gdzie wciąż kręcili się domownicy, a pełniący straż adiutanci grali
w karty jeszcze długo potem, jak wizyta dobiegła końca.
Manuela czytała mu przez dwie godziny. Do niedawna, póki zaokrąglone kształty nie zaczęły
zdradzać jej wieku, wydawała się całkiem młoda. Paliła marynarską fajkę, skrapiała się werbeną,
wodą używaną przez wojskowych, ubierała po męsku i obracała wśród żołnierzy, ale jej nieco
ochrypły głos wciąż zdawał się stworzony do miłosnego półmroku. Czytała w skąpym blasku
tkwiącej w lichtarzu świecy, siedząc w fotelu, na którym był jeszcze herb ostatniego wicekróla,
a generał słuchał wyciągnięty na łóżku w domowym ubraniu i przykryty derką z wigoniowej
wełny. Tylko rytm jego oddechu wskazywał na to, że nie śpi. Książka peruwiańskiego pisarza
Noe Calzadillasa nosiła tytuł Wiadomości i plotki, jakie obiegły Limę w roku Pańskim 1826
i Manuela czytała ją z aktorską emfazą, doskonale pasującą do stylu autora.
W ciągu następnej godziny nie było słychać w uśpionym domu żadnego dźwięku prócz jej
głosu. Ale po ostatnim przejściu straży rozległ się nagle zgodny wybuch śmiechu czuwających
mężczyzn, aż w okolicy zaczęły szczekać psy. Generał otworzył oczy, raczej zaciekawiony niż
niespokojny, ona zaś zamknęła książkę, zaznaczając kciukiem stronicę.
– To pańscy przyjaciele – powiedziała.
– Nie mam przyjaciół – odparł. – A jeśli nawet kilku ich jeszcze zostało, to już i tak nie na
długo.
– Ależ są tam, na dworze, czuwają i pilnują, żeby pana nie zabili.
W ten oto sposób dowiedział się o tym, co wiedziało całe miasto: szykowano już niejeden
zamach na niego, toteż resztka oddanych mu ludzi strzegła domu, by udaremnić takie napady.
Sień i galerie wokół wewnętrznego ogrodu zajmowali huzarzy i grenadierzy: wszyscy oni byli
Wenezuelczykami i mieli mu towarzyszyć aż do portu Cartagena de Indias, gdzie powinien był
wsiąść na żaglowiec płynący do Europy. Dwaj z nich rozłożyli swoje maty do spania pod
głównymi drzwiami sypialni, a adiutanci mieli zamiar grać dalej w przyległym pokoju, aż
Manuela skończy lekturę, ale w tych okolicznościach nie można było ufać nikomu spośród tej
wielkiej gromady ludzi o niepewnym pochodzeniu i różnego autoramentu. Nie przejmując się
złymi nowinami, generał dał znak Manueli, żeby czytała dalej.
Śmierć była dla niego zawsze nieuniknionym ryzykiem zawodowym. Wszystkie swe wojny
prowadził na granicy bezpieczeństwa i nie odniósł najlżejszego draśnięcia, a pod
nieprzyjacielskim ogniem zachowywał taką pogodę i spokój ducha, że nawet jego oficerowie
zgodnie obstawali przy łatwym wyjaśnieniu, iż uważa się za istotę, której nie można zranić.
Wyszedł nietknięty ze wszystkich zamachów, jakich nań dokonywano, a w wielu przypadkach
ocalał, ponieważ nie spal akurat we własnym łóżku. Chodził bez eskorty, a jadł i pił nie
przejmując się w ogóle tym, co i gdzie mu podają. Tylko Manuela wiedziała, że ta beztroska nie
brała się z nieświadomości ani fatalizmu, lecz ze smutnego przeświadczenia, że umrze na swoim
postaniu, w nędzy, nagi i pozbawiony tej pociechy, jaką jest wdzięczność ogółu.
Jedyną dostrzegalną zmianą w rytuale bezsennego czuwania było owej nocy to, że przed
pójściem spać nie wziął gorącej kąpieli. Jose Palacios przygotował mu dość wcześnie, dodając do
wody ziół o działaniu wykrztuśnym i ogólnie wzmacniającym, i utrzymywał ją w odpowiedniej
temperaturze, aby generał mógł się wykąpać, gdy tylko zechce. Ale on nie chciał. Połknął dwie
tabletki przeczyszczające (cierpiał stale na obstrukcję) i ukołysany zabawnymi plotkami z życia
Limy szykował się do drzemki. Nagle, bez wyraźnej przyczyny, złapał go atak kaszlu, tak że aż
dom zdawał się trząść w posadach. Oficerowie grający w karty w przyległym pokoju zamarli
w bezruchu. Jeden z nich, Irlandczyk Belford Hinton Wilson, zajrzał do sypialni, by zapytać, czy
nie potrzeba pomocy, i zobaczył, że generał leży w poprzek łóżka twarzą do dołu i usiłuje
wymiotować. Manuela podtrzymywała mu głowę nad miską. Jose Palacios, jedyny, któremu
wolno było wchodzić do sypialni bez pukania, ogromnie zaniepokojony pozostał przy nim,
dopóki atak nie minął. Wówczas generał, z załzawionymi oczyma, odetchnął głęboko i wskazał
ręką na toaletkę.
– To przez te cmentarne kwiaty – powiedział.
Jak zwykle. Bo zawsze znajdował w takich przypadkach winowajcę. Manuela, która znała go
lepiej niż ktokolwiek, dala znak Palaciosowi, aby zabrał z pokoju bukiet przywiędłych tuberoz
przyniesionych rano. Generał znów położył się na wznak z zamkniętymi oczyma, a Manuela
podjęła lekturę tym samym tonem co przedtem. Dopiero kiedy wydało się jej, że usnął, odłożyła
książkę na nocną szafkę, pocałowała chorego w rozpalone gorączką czoło i szepnęła Josemu
Palaciosowi, że od szóstej rano będzie czekała na rozstajach przy drodze do Hondy, aby go po
raz ostatni pożegnać. Po czym otuliła się żołnierską peleryną i na palcach wyszła z sypialni.
Wtedy generał otworzył oczy i powiedział cicho do Josego Palaciosa:
– Powiedz Wilsonowi, żeby ją odprowadził do domu. Rozkaz ten został wypełniony wbrew
chęciom Manueli,
która uważała, że bezpieczniejsza będzie sama niż pod opieką lansjerów. Jose Palacios szedł
przed nią ze świecą ku stajniom, dokoła wewnętrznego ogrodu z fontanną, przy której zaczynały
rozkwitać pierwsze przed świtem tuberozy. Deszcz ustał na chwilę i wiatr nie świszczał już
wśród drzew, ale na lodowatym niebie nie było ani jednej gwiazdy. Pułkownik Belford Wilson
coraz powtarzał hasło i odzew, aby uspokoić strażników leżących na matach w krużganku.
Przechodząc pod oknem głównej sali, Jose Palacios zobaczył pana domu, który podał kawę
grupie przyjaciół – wojskowych i cywilów; przybyli tutaj, by czuwać aż do chwili odjazdu.
Kiedy wrócił do sypialni, generał majaczył w gorączce. Wypowiadał bezładne zdania, które
sprowadzały się do tego jednego: „Nikt nic nie zrozumiał”. Jego ciało płonęło od gorączki,
puszczał smrodliwe wiatry świadczące o kamicy. Sam nie potrafił nazajutrz powiedzieć, czy
mówił przez sen, czy też plótł głupstwa na jawie; nawet tego nie pamiętał. Było to coś, co on
określał jako „atak mojego szaleństwa”. Nikt się już tym nie niepokoił, bo cierpiał na takie ataki
od przeszło czterech lat i żaden lekarz nie pokusił się o ich fachową interpretację; a następnego
dnia wstawał jak odrodzony z popiołów i całkowicie przytomny. Jose Palacios okrył go kocem,
postawił zapalony kaganek na marmurowej toaletce i wyszedł z pokoju nie zamykając drzwi, aby
czuwać nadal w przyległym pomieszczeniu. Wiedział, że generał poczuje się lepiej nad ranem
i wtedy wejdzie do wanny z letnią już wodą starając się odzyskać siły nadszarpnięte nocnymi
koszmarami.
Był to finał burzliwego dnia. Garnizon złożony z siedmiuset osiemdziesięciu dziewięciu
huzarów i grenadierów zbuntował się żądając wypłaty żołdu. Był to pretekst. Prawdziwa
przyczyna przedstawiała się inaczej: ludzie ci pochodzili przeważnie z Wenezueli i wielu z nich
walczyło o wyzwolenie czterech narodów, ale w ciągu ostatnich tygodni tak często byli obiektem
zniewag i ulicznych prowokacji, że nie bez powodu bali się o to, jaki los ich spotka, gdy generał
opuści kraj. Konflikt zażegnano wypłacając im diety plus tysiąc pesos w złocie, zamiast
żądanych siedemdziesięciu tysięcy, i żołnierze odmaszerowali po południu do swej rodzinnej
ziemi wraz z ciągnącą za nimi gromadą kobiet, dzieciaków i zwierząt domowych. Łoskot bębnów
i granie wojskowych trąbek nie zdołały uciszyć wrzasków motłochu, który szczuł na nich psy
i ciskał petardy pod nogi idących, aby zmylić im krok. W ten sposób nie szykanowano nigdy
wojsk nieprzyjacielskich. Jedenaście lat temu, pod koniec długiego, trwającego trzy wieki
panowania Hiszpanów, okrutny wicekról don Juan Samano uciekał tymi samymi ulicami
w przebraniu pielgrzyma, ale wiózł ze sobą kufry pełne złotych figurek bożków, nieszlifowanych
szmaragdów, świętych tukanów, szklanych szkatułek z mieniącymi się motylami z Muzo – i nie
było osoby, która by nie płakała patrząc nań z balkonu, nie rzuciła mu kwiatka i nie życzyła
z całego serca szczęśliwej podróży i spokojnego morza. Generał potajemnie uczestniczył
w negocjacjach zmierzających do załagodzenia konfliktu; nie ruszał się przy tym z domu,
którego mu użyczono na mieszkanie, a który należał do ministra wojny i marynarki – a na koniec
wysłał razem ze zbuntowanymi oddziałami generała Josego Laurencia Silvę, swego dalekiego
krewniaka i zaufanego adiutanta, którego obecność miała być gwarancją, że aż do granicy
wenezuelskiej nie powtórzą się zamieszki. Nie widział przechodzącego pod balkonem wojska,
ale słyszał trąbki, walenie w bębny i zgiełk zgromadzonego na ulicy tłumu, którego krzyków nie
zdołał zrozumieć. Tak małą wagę do nich przywiązywał, że przejrzał w tym czasie, razem ze
swymi kopistami, zaległą korespondencję i podyktował list do Wielkiego Marszałka don Andresa
de Santa Cruz, prezydenta Boliwii, zawiadamiając go, że rezygnuje ze sprawowania władzy, ale
nie wspominając w sposób stanowczy o wyjeździe za granicę. „Nie napiszę już więcej żadnego
listu, póki żyję” – oświadczył na zakończenie. Potem, gdy pocił się w gorączce podczas sjesty,
przerwały mu sen dalekie wrzaski i hałas i zbudził się nagle na odgłos petard: mogły to być
równie dobrze strzały oddane przez buntowników, jak sztuczne ognie. Ale kiedy zapytał,
odpowiedziano mu, że to zabawa. Tylko tyle: „Ot, zabawa, panie generale”. I nikt, nawet
Palacios, nie śmiał mu wyjaśnić, co to była za zabawa.
Dopiero z relacji Manueli podczas nocnej wizyty dowiedział się, że stronnicy jego
politycznych przeciwników, tych z partii demagogicznej, jak mawiał, wylegli na ulicę i przy
aprobacie sił porządkowych podburzali przeciw niemu korporacje rzemieślnicze. Był piątek,
dzień targowy, co sprzyjało wszelkim rozruchom na rynku. Bardziej gwałtowny niż zwykle
deszcz, błyskawice i grzmoty rozproszyły wichrzycieli o zmierzchu. Ale szkoda już została
wyrządzona. Studenci z kolegium San Bartolome zajęli biura sądu najwyższego, aby wymusić
publiczny proces przeciwko generałowi, i rozerwali bagnetem – a potem wyrzucili szczątki przez
balkon – jego olejny portret naturalnej wielkości, namalowany przez byłego chorążego z armii
wyzwoleńczej. Pijane, odurzone cziczą tłumy splądrowały sklepy przy ulicy Real i podmiejskie
gospody, których nie zamknięto w porę, a na głównym placu rozstrzelano wypchaną trocinami
kukłę wyobrażającą generała, którego i tak każdy by rozpoznał, nawet bez błękitnej kurtki ze
złotymi guzikami. Oskarżono go, że był cichym inspiratorem buntu w wojsku, podjąwszy
spóźnioną decyzję odzyskania władzy, której, po dwunastu latach nieprzerwanego panowania,
pozbawił go jednogłośnie Kongres. Oskarżano go o zamiar wprowadzenia prezydentury
dożywotniej, aby potem mógł zająć jego miejsce jakiś europejski książę. Oskarżano go o to, że
pozorował wyjazd z kraju, a w rzeczywistości udawał się nad granicę wenezuelską, skąd
zamierzał wrócić na czele zrewoltowanych oddziałów, aby objąć władzę. Ściany lokali
publicznych były oblepione „papierzyskami” – tak nazywano obelżywe ulotki skierowane
przeciwko niemu – a jego najbardziej znani stronnicy kryli się po cudzych domach, czekając na
uspokojenie nastrojów. Prasa oddana generałowi Francisco de Paula Santanderowi, jego
największemu nieprzyjacielowi, rozpowszechniła pogłoskę, że tajemnicza choroba, wokół której
robiono tyle hałasu, a także natrętne przypominanie o zamiarze odejścia – były to po prostu
polityczne chwyty, stosowane po to, aby zaczęto go błagać o pozostanie. Tej nocy, gdy Manuela
Saenz opowiadała mu ze szczegółami przebieg minionych burzliwych godzin, żołnierze
tymczasowego prezydenta próbowali zamazać napis nabazgrany węglem na ścianie pałacu
arcybiskupiego: „Ani nie wyjeżdża, ani nie umiera”. Generał westchnął.
– Bardzo źle chyba wyglądają nasze sprawy – powiedział – i bardzo źle musi być ze mną,
skoro to wszystko zdarzyło się o parę domów stąd i skoro wmawiano mi, że to zabawa.
Prawdę rzekłszy nawet jego najbliżsi przyjaciele nie wierzyli ani w to, że wyjedzie, ani że
wyrzeknie się władzy. Miasto było zbyt małe, a ludzie zbyt wścibscy i rozplotkowani, aby nie
wiedzieć, co stanowiło przeszkodę w tej niepewnej jeszcze podróży: po pierwsze, nie miał
pieniędzy, aby udać się gdziekolwiek z odpowiednio dużą świtą, a po drugie, jako były prezydent
republiki, nie mógł bez pozwolenia rządu opuścić kraju, nim minie rok, i nawet nie był na tyle
przebiegły, by się o takie pozwolenie starać. Rozkaz pakowania bagaży, wydany przezeń
w sposób jak najbardziej jawny, tak aby dotarł do uszu tych, których chciał o tym powiadomić,
nie został zrozumiany jako wyraźny dowód, że podjął nieodwołalną decyzję, nawet przez samego
Palaciosa, zdarzało się już bowiem, że posuwał się do ogołacania domu chcąc zrobić wrażenie, że
wyjeżdża, i zawsze był to zręczny polityczny manewr. Adiutanci dostrzegali u niego w ostatnim
roku aż nadto oczywiste przejawy rozczarowania. A przecież, innymi razy, kiedy się tego
najmniej spodziewano, budził się rano pełen energii i na nowo snuł nić żywota, z jeszcze
większym rozmachem niż dotychczas. Jose Palacios, który zawsze z bliska śledził te
nieprzewidziane zmiany nastroju, określał je na swój sposób: „Co mój pan myśli, to tylko mój
pan wie”.
Wszystkim już spowszedniały jego powtarzające się zapowiedzi rezygnacji, z których
najdawniejsza została wyrażona dwuznacznym stwierdzeniem zawartym w mowie wygłoszonej
podczas przyjmowania prezydentury: „Mój pierwszy dzień pokoju będzie zarazem ostatnim
dniem sprawowania władzy”. W ciągu następnych lat podawał się do dymisji tyle razy i w tak
różnych okolicznościach, że nigdy już nie wiedziano, kiedy jest to zgodne z prawdą.
Najgłośniejsza była rezygnacja zadeklarowana przed dwoma laty, wieczorem 25 września, kiedy
cały i zdrowy umknął spiskowcom zamierzającym go zamordować w jego własnej sypialni
w pałacu rządowym. Delegacja Kongresu, która odwiedziła go rankiem – po tym, jak spędził
sześć godzin pod mostem, bez ciepłego okrycia – zastała go otulonego wełnianym kocem
i z nogami w miednicy z gorącą wodą; ale to nie gorączka przysparzała mu cierpień, lecz
doznany zawód. Oświadczył przybyłym, że nie będzie śledztwa w sprawie spisku, nikt nie będzie
miał procesu, a zgromadzenie Kongresu – przewidziane na Nowy Rok – ma się odbyć
natychmiast, aby dokonać wyboru następnego prezydenta republiki.
– Gdy to się stanie – dodał na koniec – opuszczę Kolumbię na zawsze.
Jednakże śledztwo zostało przeprowadzone, winnych osądzono z całą bezwzględnością
i czternastu z nich rozstrzelano na głównym placu. Kongres ustawodawczy powołany 2 stycznia
zebrał się dopiero po szesnastu miesiącach i nikt już nie mówił o dymisji. Ale każdy zagraniczny
gość, każdy przypadkowy współbiesiadnik lub przyjaciel słyszał w owym czasie od niego:
„Wyjadę tam, gdzie mnie będą kochać”.
Znana powszechnie wiadomość o jego nieuleczalnej chorobie również nie była niezbitą
wskazówką, iż szykuje się do odejścia. Nikt nie wątpił, że jest chory. Przeciwnie, od ostatniego
powrotu z wojen na południu każdy, kto widział generała przechodzącego wirydarzem, ze
zdumieniem stwierdzał, że przybył on tu tylko po to, aby umrzeć. Zamiast dosiadać Białego
Gołębia, swego słynnego konia, jeździł teraz na nędznym mule okrytym czaprakiem z plecionki,
włosy mu posiwiały, czoło miał poorane i chmurne, a kurtkę nosił brudną i do tego z nadprutym
rękawem. Blask sławy już go opuścił. Podczas milczącego czuwania, jakie mu zgotowano tej
nocy w domu rządowym, trwał zamknięty w sobie i nigdy się nie dowiedziano, czy to
przewrotność polityczna, czy też zwykłe roztargnienie sprawiło, że witając się z jednym
z ministrów nazwał go imieniem innego.
Chociaż zachowywał się tak, jakby już był u kresu, nie wierzono w jego odejście, ponieważ
od sześciu lat mówił, że umiera, a przecież jego gotowość sprawowania rządów pozostawała
wciąż taka sama. Pierwszą wiadomość przyniósł pewien oficer marynarki brytyjskiej, który ujrzał
go przypadkiem na pustyni Pativilca, na północ od Limy, podczas wojny o wyzwolenie południa.
Zobaczył on generała leżącego na ziemi w nędznym szałasie stanowiącym zaimprowizowaną
kwaterę główną. Był owinięty wełnianą peleryną, a głowę miał owiązaną jakąś szmatą, gdyż
pośród tego piekła upalnych południowych godzin dręczyło go nieznośne zimno w kościach; nie
miał przy tym nawet tyle siły, aby odegnać kury dziobiące ziemię wokół niego. Po rozmowie,
którą prowadził z trudem i którą przerywały ataki szału, z rozdzierającym dramatyzmem
pożegnał swego gościa:
– Proszę odejść i opowiedzieć światu, że widział pan, jak umierałem, cały w kurzym łajnie,
na tym niegościnnym piasku – powiedział.
Podobno cierpiał wówczas na udar wywołany ostrym słońcem pustyni. Mówiono potem, że
był już bliski śmierci w Guayaquil, a nieco później w Quito, gdyż zapadł na gorączkę gastryczną,
której najbardziej niepokojącym symptomem był brak jakiegokolwiek zainteresowania
otaczającym światem i absolutny spokój ducha. Nikt nie wiedział, czy pogłoski te miały jakieś
podstawy, ponieważ on sam zawsze był przeciwnikiem medycznej wiedzy, sam sobie stawiał
diagnozę i przepisywał leki, czerpiąc wskazówki z książki Donostierre’a La medecine d votre
maniere. Był to francuski podręcznik medycyny domowej, który Jose Palacios woził wszędzie za
generałem: istna wyrocznia służąca do zrozumienia i leczenia wszelkich przypadłości ciała
i duszy.
Cokolwiek by się o tym mówiło, ta „agonia” generała okazała się jednak bardzo pożyteczna.
Gdy bowiem sądzono, że już umiera w Pativilca, on raz jeszcze sforsował grzbiet Andów,
zwyciężył w Junin, ukoronował wyzwolenie Ameryki hiszpańskiej ostatecznym zwycięstwem
pod Ayacucho, stworzył republikę Boliwii i wrócił do Limy upojony triumfem: tak szczęśliwy
nie był nigdy przedtem i nie miał już być w przyszłości. Toteż ogłaszane wciąż oświadczenia, że
z powodu choroby ustąpi ze stanowiska i opuści kraj, a także formalne posunięcia zdające się to
potwierdzać były zaledwie nieudolną powtórką dramatu, który oglądano zbyt często, aby weń
uwierzyć.
W kilka dni po powrocie, po jakiejś przykrej naradzie rządowej, ujął pod ramię marszałka
Antonio Jose Sucre. „Proszę zostać jeszcze chwilę”, rzekł mu. Zaprowadził go do swego
prywatnego gabinetu, gdzie przyjmował tylko nielicznych wybrańców, i niemal siłą posadził
w swym ulubionym fotelu.
– To miejsce należy się teraz bardziej panu niż mnie – powiedział.
Wielki Marszałek Ayacucho, jego serdeczny przyjaciel, dobrze znał sytuację, w jakiej
znajdował się kraj, ale generał jeszcze raz szczegółowo mu ją przedstawił, po czym przeszedł do
sedna sprawy. Wkrótce miał się zebrać Kongres ustawodawczy, aby wybrać prezydenta republiki
i zaakceptować nową konstytucję, w spóźnionym dążeniu do uratowania złotego snu
o zjednoczeniu całego kontynentu. Peru pod rządami konserwatywnej arystokracji było już chyba
nie do odzyskania. Generał Andres de Santa Cruz prowadził Boliwię na własną rękę w obranym
przez siebie kierunku. Wenezuela pod panowaniem generała Jose Antonio Paeza właśnie
proklamowała autonomię. Generał Juan Jose Flores, prefekt generalny południa, połączył
Guayaquil i Quito, aby stworzyć niepodległą republikę Ekwadoru. Republika Kolumbii, pierwszy
zalążek ogromnej, zjednoczonej ojczyzny, została pomniejszona do granic dawnego
wicekrólestwa Nowej Granady.
Szesnaście milionów Amerykanów, od niedawna dopiero zaznajomionych z wolnością,
pozostawało na łasce miejscowych przywódców.
– Tak więc – zakończył generał – wszystko to, czegośmy dokonali własnymi rękoma, tamci
teraz tratują nogami.
– To szyderstwo losu – powiedział marszałek Sucre.
– Wygląda na to, że ideały niezależności zasialiśmy tak głęboko, iż narody usiłują teraz
uniezależnić się nawzajem od siebie.
Generał odparł porywczo:
– Niech pan nie powtarza takich łajdackich wymysłów wroga – rzekł – nawet jeżeli
zawierają tyle prawdy co ten.
Marszałek Sucre przeprosił go. Był to człowiek inteligentny, nieśmiały i przesądny,
a w twarzy miał łagodność, której nie zdołały przysłonić stare blizny po ospie. Generał, który
bardzo go lubił, powiedział kiedyś, że Sucre tylko udaje skromnisia. Wykazał się męstwem pod
Pichincha, Tumusla, Tarqui i miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, gdy dowodził słynną bitwą
pod Ayacucho, w której zniszczono ostatnią hiszpańską redutę w Ameryce Południowej. Ale
bardziej niż te wyczyny wsławiła go dobroć serca, jaką wykazywał w zwycięstwie, oraz talenty
polityczne godne męża stanu. Teraz był to moment, w którym zrezygnowawszy ze wszystkich
stanowisk nosił się całkiem zwyczajnie, bez żadnych wojskowych odznak; chodził w długim do
kostek szarym sukiennym płaszczu, zawsze z podniesionym kołnierzem dla osłony przed
lodowatymi wiatrami ciągnącymi od pobliskich gór. Jedynym podjętym przez niego
obowiązkiem wobec narodu
– i, zgodnie z jego pragnieniem, ostatnim – było uczestnictwo, w charakterze deputowanego
z Quito, w Kongresie ustawodawczym. Skończył trzydzieści pięć lat, zdrowie miał żelazne i był
szaleńczo zakochany w do?i Marianie Carcelen, markizie de Solanda, pięknej młodziutkiej
figlarce z Quito, z którą ożenił się per procura przed dwoma laty i z którą miał sześciomiesięczną
córeczkę.
Generał nie mógł sobie wyobrazić, że mógłby się znaleźć ktoś, kto lepiej niż Sucre zastąpiłby
go na stanowisku prezydenta republiki. Wiedział, że brakuje mu jeszcze pięciu lat do
przewidzianego regulaminem wieku: to konstytucyjne ograniczenie wymusił Rafael Urdaneta,
chcąc zamknąć przed nim drogę do dalszej kariery. Jednakże generał czynił dyskretne starania,
aby wnieść poprawkę do poprawki.
– Niech się pan zgodzi – rzekł mu – a ja pozostanę jako generalissimus i będę krążył wokół
rządu jak byk dokoła stada krów.
Wyglądał na osłabionego, ale jego stanowczość była przekonywająca. Marszałek świadom
był wszakże od dawna, że fotel, na którym siedzi, nigdy nie będzie należał do niego. Na krótko
przed tą rozmową, kiedy po raz pierwszy stanęła przed nim możliwość objęcia prezydentury,
powiedział, że nigdy nie będzie rządził państwem, którego ustrój i kierunek, w jakim zmierza,
staje się coraz bardziej ryzykowny. Jego zdaniem pierwszym krokiem do oczyszczenia atmosfery
byłoby odsunięcie od władzy wojskowych i chciał zaproponować Kongresowi, aby postanowił,
że w ciągu najbliższych czterech lat żaden generał nie będzie mógł zostać prezydentem; być
może zamierzał w ten sposób pokrzyżować plany Urdanecie. Ale najmocniejszymi
przeciwnikami poprawki mieli się okazać właśnie ci najmocniejsi: sami generałowie.
– Jestem już zbyt zmęczony, mam dość poruszania się bez busoli – powiedział Sucre. –
A poza tym, Ekscelencjo, wie pan równie dobrze jak ja, że tutaj nie będzie potrzebny prezydent,
lecz pogromca powstań.
Będzie uczestniczył w obradach Kongresu ustawodawczego, to oczywiste, a nawet może się
zgodzić na przewodniczenie im, jeśli otrzyma tę zaszczytną funkcję. Ale mc poza tym. Toczące
się przez czternaście lat wojny nauczyły go, że największym zwycięstwem jest żyć. Prezydentura
w Boliwii, kraju rozległym i nie znanym, który stworzył i którym rządził umiejętnie, odsłoniła
przed nim niestałość i chwiejność władzy. Rozum i serce podszeptywały mu, że sława jest czymś
bezużytecznym. „Tak więc mówię nie, Ekscelencjo” – rzekł kończąc rozmowę. 13 czerwca,
w dzień świętego Antoniego, musiał być w Quito razem z żoną i córką, aby obchodzić z nimi nie
tylko te jedne imieniny, ale też i wszystkie w przyszłości. Bo postanowienie, że będzie żył dla
tych dwóch istot i tylko dla nich, w szczęściu i miłości, podjął podczas ostatnich świąt Bożego
Narodzenia.
– To wszystko, czego żądam od życia – powiedział. Generał zbladł.
– A myślałem, że już nic nie może mnie zaskoczyć – rzekł i spojrzał mu w twarz: – To
ostatnie pańskie słowo?
– Przedostatnie – odparł Sucre. – Bo jeszcze chcę podziękować Ekscelencji za jego dobroć.
Generał klepnął się w udo, chcąc się obudzić z tego nie spełnionego snu.
– Niech i tak będzie – powiedział. – W tej chwili podjął pan za mnie ostatnią decyzję
w moim życiu.
Tego wieczoru zredagował pismo w sprawie swej rezygnacji; był osłabiony na skutek środka
wymiotnego, jaki przepisał mu na uspokojenie żółci sprowadzony przypadkowo lekarz. 20
stycznia otworzył Kongres ustawodawczy mową pożegnalną, w której wychwalał
przewodniczącego obradom marszałka Sucre jako najgodniejszego spośród generałów. Pochwały
te wzbudziły oklaski, ale jeden z deputowanych stojący koło Urdanety szepnął mu na ucho:
„Chce przez to powiedzieć, że jest tu ktoś, kto ma więcej zalet niż pan”. To stwierdzenie generała
i złośliwa uwaga owego posła utkwiły w sercu Rafaela Urdanety jak dwa rozżarzone gwoździe.
Było to zrozumiałe. Jeżeli Urdaneta nie miał tak wielkich osiągnięć wojskowych jak Sucre
ani jego ogromnego uroku, to przecież nie było powodu, żeby go uważać za mniej godnego. Jego
opanowanie i wytrwałość wynosił pod niebiosa sam generał. Jego wierność i przywiązanie były
wypróbowane ponad wszelką wątpliwość, a przy tym był jednym z nielicznych ludzi na świecie
którzy ośmielali się mówić mu prosto w oczy nie chcianą, przejmującą lękiem prawdę. Świadom
niedopatrzenia, generał starał się je naprawić, gdy oddawano tekst do druku, i zamiast
„najgodniejszy spośród generałów”, napisał własnoręcznie: „jeden z najgodniejszych”. Poprawka
nie złagodziła urazy.
W kilka dni później, podczas spotkania generała z zaprzyjaźnionymi posłami, Urdaneta
zarzucił mu, że pozorując odejście czynił potajemne starania, by go wybrano ponownie. Przed
trzema laty generał Jose Antonio Paez objął siłą władzę nad departamentem Wenezueli
w pierwszej próbie oddzielenia go od Kolumbii. Generał udał się wówczas do Caracas, pogodził
się z Paezem, uściskał go na oczach wszystkich wśród radosnych śpiewów i bicia dzwonów
i wymyślił specjalnie dla niego, na zasadzie wyjątku, ustrój, który pozwalał mu rządzić tak, jak
chciał. „I to był początek klęski”, powiedział Urdaneta. Bo ta usłużność nie tylko zatruła w końcu
stosunki z Granadyjczykami, ale zasiała wśród nich dążenie do separacji. Teraz, rzekł na koniec
Urdaneta, największą przysługą, jaką generał mógłby oddać ojczyźnie, byłaby natychmiastowa
rezygnacja z nałogu rządzenia i wyjazd z kraju. Generał odpowiedział z nie mniejszą
zapalczywością. Ale Urdaneta był człowiekiem uczciwym, mówił potoczyście i z zapałem, toteż
wszyscy odnieśli wrażenie, że byli świadkami upadku wielkiej, starej przyjaźni.
Generał ponownie zgłosił rezygnację i wyznaczył don Dominga Caicedo na pełniącego
obowiązki głowy państwa, dopóki Kongres nie wybierze prezydenta. Pierwszego marca opuścił
pałac rządowy drzwiami dla służby, aby nie spotkać się z gośćmi, którzy pili właśnie szampana
na cześć jego następcy, i odjechał cudzym powozem do wiejskiego dworku w Fucha, idyllicznym
podmiejskim zakątku, w którym użyczył mu gościny tymczasowy prezydent. Już sama
świadomość, że jest jedynie zwykłym obywatelem, pogłębiła wyniszczenie wywołane środkiem
wymiotnym. Poprosił Josego Palaciosa, śniącego na jawie, aby postarał się o przybory do pisania,
bo chce przystąpić do spisywania wspomnień. Jose Palacios przyniósł mu atrament i papier
w takiej ilości, że starczyłoby tego na czterdzieści lat wspominków albo i więcej, on zaś
uprzedził Fernanda, swego bratanka i kopistę, że zamierza korzystać z jego usług od najbliższego
poniedziałku o godzinie czwartej nad ranem: była to zawsze najlepsza dla niego pora, aby
przemyśleć wszystko, co go do żywego bolało. Jak to wielokrotnie powtarzał bratankowi, chciał
zacząć od wspomnienia najdawniejszego, a był nim sen, który miał kiedyś, jako trzyletnie
dziecko, na hacjendzie San Mateo w Wenezueli. Śniło mu się, że do domu wtargnął czarny muł
o złotych zębach i biegał po wszystkich pomieszczeniach od salonu aż po spiżarnie, i w porze
sjesty, gdy spała cała rodzina i niewolnicy, zjadał bez pośpiechu wszystko, na co się natknął, aż
w końcu skonsumował zasłony, dywany, lampy, wazony na kwiaty, serwis i nakrycia w jadalni,
ciżemki świętych z ołtarzy, bieliźniarki i skrzynie z całą zawartością, garnki w kuchni, drzwi
i okna wraz z zawiasami i kołatkami i wszystkie meble, od ganków aż po sypialnie, jedyną zaś
rzeczą, którą zostawił nietkniętą, kołyszącą się na swoim miejscu, było owalne lustro na toaletce
jego matki.
Ale w Fucha czuł się tak dobrze, powietrze było tak delikatne pod niebem z szybko
przemykającymi chmurami, że już więcej nie mówił o pisaniu pamiętników, a poranne godziny
przeznaczał na spacery: chodził pachnącymi ścieżkami po sawannie. Odwiedzający go w tych
dniach znajomi mieli wrażenie, że jest silniejszy. Szczególną uwagę zwracali na to wojskowi,
jego najwierniejsi przyjaciele, którzy namawiali go, żeby pozostał na swym prezydenckim
stanowisku, nawet gdyby musiał w tym celu dokonać zamachu stanu. On studził ich zapał
mówiąc, że władza oparta na przemocy nie przystoi człowiekowi takiemu jak on, ale chyba nie
całkiem pożegnał się z nadzieją, że zostanie powołany na mocy zgodnej z prawem decyzji
Kongresu. Jose Palacios powtarzał: „Co mój pan myśli, to tylko mój pan wie”.
Manuela wciąż jeszcze mieszkała o kilka kroków od pałacu San Carlos będącego siedzibą
prezydentów i czujnie nasłuchiwała głosów z ulicy. Zjawiała się w Fucha dwa lub trzy razy
w tygodniu, a jeżeli było coś pilnego, to i częściej, i przywoziła marcepany, łakocie wyrabiane
w klasztorach i tabliczki czekolady z cynamonem na podwieczorek, który jadali o czwartej.
Rzadko kiedy miała przy sobie gazety, generał bowiem stał się tak drażliwy i wyczulony na
krytykę, że nawet najbardziej banalna uwaga mogła odebrać mu spokój. Opowiadała mu
natomiast szczegółowo o wszelkich wydarzeniach politycznych, o salonowych intrygach,
i powtarzała przepowiednie rozgłaszane przez plotkarzy, a on, pełen niesmaku, musiał tego
wysłuchiwać, nawet gdyby wiadomości były niepomyślne, bo tylko jej pozwalał mówić wszystko
bez ogródek. Kiedy nie mieli sobie wiele do powiedzenia, przeglądali korespondencję albo ona
mu czytała, albo też grali w karty z adiutantami, ale obiad jedli zawsze tylko we dwoje.
Poznali się w Quito, przed ośmiu laty, na uroczystym balu z okazji wyzwolenia, kiedy ona
była jeszcze żoną doktora Jamesa Thorne, angielskiego lekarza wprowadzonego w ostatnich
latach wicekrólestwa w krąg arystokracji limańskiej. Prócz tego, że Manuela była ostatnią
kobietą, z którą łączyła generała nieprzerwana miłość – odkąd, dwadzieścia siedem lat temu,
zmarła jego żona – stała się też jego powiernicą, strażniczką archiwum i najlepszą, wzruszającą
lektorką i należała do jego sztabu generalnego, otrzymawszy stopień pułkownika. Minęły już
czasy, gdy omal nie odgryzła mu kawałka ucha w jakiejś scenie zazdrości, ale ich najpospolitsze
kłótnie kończyły się zwykle wybuchem nienawiści, po czym następowała tkliwa kapitulacja, jaką
przynosi wielka miłość. Manuela nie zostawała na noc. Odjeżdżała dość wcześnie, aby ciemności
nie zaskoczyły jej po drodze, zwłaszcza w tej porze roku, gdy zmierzch zapada szybko.
W przeciwieństwie do tego, co działo się w posiadłości „La Magdalena” w Limie, gdzie
generał musiał wymyślać różne preteksty, aby trzymać ją z dala od siebie, podczas gdy on bawił
się z wysoko urodzonymi damami (a także z innymi, urodzonymi trochę niżej) – teraz, w Fucha,
zachowywał się tak, jakby nie mógł żyć bez niej. Wypatrywał jej na drodze, którą miała przybyć,
zanudzał Josego Palaciosa nieustannymi pytaniami o godzinę, kazał przesuwać fotel, rozpalać
ogień w kominku, gasić, rozpalać znowu, zniecierpliwiony i zły, póki nie zobaczył
wyjeżdżającego zza gór powozu, którego widok sprawiał, że życie nabierało blasku. Ale bywał
równie rozdrażniony, kiedy wizyta przedłużała się i zajmowała mu więcej czasu, niż
przewidywał. Podczas sjesty kładli się na łóżku nie zamykając drzwi, nie rozbierając się i nie
śpiąc, i niejednokrotnie, bezskutecznie, próbowali zaznać słodyczy ostatniej miłości, on bowiem
nie był już w stanie zadowolić swej ukochanej, ale nie chciał się z tym pogodzić.
Jego uporczywa bezsenność miała w tych dniach cechy ogólnego rozprzężenia. Zasypiał
nagle, niezależnie od pory dnia, w połowie zdania, dyktując list albo przy grze w karty, i sam nie
wiedział, czy to sen, czy krótkotrwałe omdlenie. Ale gdy tylko kładł się na łóżku, porażała go
jasność i trzeźwość własnego umysłu. Dopiero o świcie udawało mu się zapaść w grząski półsen,
póki znów nie obudził go podmuch wiatru wśród drzew. Wtedy nie opierał się pokusie, by po raz
kolejny odłożyć dyktowanie wspomnień do jutra i wybrać się na samotną przechadzkę, która
często przedłużała się aż do obiadu.
Wychodził bez eskorty, nie biorąc nawet dwóch wiernych psów, które często towarzyszyły
mu na bitewnych polach, ani żadnego ze swych koni, gdyż sprzedano je batalionowi huzarów,
aby zasilić fundusz podróżny. Szedł w stronę pobliskiej rzeki nieskończenie długą topolową
aleją, stąpając po kołdrze nadgniłych liści, otulony w poncho z wigoniowej wełny, w długich
butach z wełnianą wyściółką, w zielonej jedwabnej czapce, którą dawniej zakładał do spania.
Siadał przy drewnianej kładce, by na dłuższy czas popaść w zadumę w cieniu rozpaczliwie
smutnych płaczących wierzb, wpatrzony w płynącą wodę, którą kiedyś przyrównał do ludzkiego
losu używając kwiecistego języka przejętego od nauczyciela z lat młodzieńczych, don Simona
Rodrigueza. Ktoś z eskorty przemykał się za nim ukradkiem, śledząc go aż do chwili, gdy wracał
mokry od rosy, niemal bez tchu, tak że z trudem starczało mu sił, by wejść na frontowe schody,
blady i odurzony, ale z oczyma pełnymi szaleńczego szczęścia. Czuł się tak dobrze podczas tych
eskapad, że – słyszeli to ukryci strażnicy – śpiewał wśród drzew piosenki żołnierskie, jak za
dawnych lat legendarnej sławy i homeryckich klęsk. Ci, co lepiej go znali, zastanawiali się nad
przyczyną tego dobrego humoru, skoro nawet Manuela wątpiła w to, że jeszcze raz może zostać
powołany na stanowisko prezydenta republiki przez Kongres ustawodawczy, który on sam uznał
za wspaniały.
W dniu wyborów ujrzał podczas porannego spaceru bezpańskiego charta skaczącego przez
chaszcze w pogoni za przepiórkami. Gwizdnął na niego szelmowsko, a pies zatrzymał się
w jednej chwili, postawił uszy i dostrzegł go stojącego w opończy ciągnącej się niemal po ziemi
i w czapce florenckiego biskupa, opuszczonego przez Boga, na ogromnej równinie pod
gwałtownie nadciągającymi chmurami. Obwąchał go dokładnie – podczas gdy generał głaskał go
czubkami palców – ale zaraz cofnął się i spojrzawszy mu w oczy swymi złotymi źrenicami,
uciekł przestraszony, warknąwszy nieufnie. Generał ruszył za mm nie znaną dotąd ścieżką
i znalazł się na przedmieściu, wśród błotnistych uliczek o pokrytych czerwonymi dachami
domach z cegły adobe; z podwórek biła woń dojonych krów. Nagle usłyszał czyjś krzyk:
– „Długa Kicha”!
Nie zdążył się uchylić przed pecyną krowiego gnoju, która ciśnięta z jakiejś obory, trafiła go
w pierś opryskując twarz. Ale eksplozja łajna nie zrobiła na nim takiego wrażenia jak ów okrzyk;
wytrącił go ze stanu otępienia, w którym znajdował się, odkąd opuścił pałac prezydencki. Znane
mu było to przezwisko, ochrzcili go nim Granadyjczycy, tak samo nazywano kiedyś słynnego
wariata włóczącego się po ulicach w mundurach wziętych z teatralnej garderoby. Nawet pewien
senator uważający się za liberała określił go tym przydomkiem pod jego nieobecność i tylko
dwóch innych wstało wówczas, aby zaprotestować. Nigdy jednak nie rzucono mu tego słowa
prosto w twarz i w sposób tak dotkliwy. Zaczął się wycierać brzegiem opończy i jeszcze się
dobrze nie oczyścił, gdy idący za nim niepostrzeżenie oficer wyskoczył zza drzew z obnażoną
szpadą, aby ukarać sprawcę. Generał zwrócił cały swój gniew przeciw memu.
– A ty co tu robisz, u diaska? – zapytał. Oficer stanął na baczność.
– Wypełniam rozkazy, Ekscelencjo – powiedział.
– Nie jestem dla ciebie ekscelencją – odparł generał. Pozbawił go funkcji i tytułów, a wpadł
przy tym w taką furię, że oficer uznał, iż i tak mu się upiekło, bo kara mogła być o wiele
surowsza. Nawet Jose Palacios, który zwykle świetnie go rozumiał, tym razem nie bardzo
pojmował, skąd u niego taka bezwzględność.
Był to zły dzień. Generał przez cały ranek miotał się po domu, niespokojny jak zawsze w dni
wizyt Manueli, ale wszyscy z jego otoczenia wiedzieli, że tym razem nie chodzi mu o nią, tylko
o wiadomości z Kongresu. Usiłował wyliczyć sobie, minuta po minucie, każdy punkt obrad.
Kiedy Jose Palacios w odpowiedzi na jego pytanie odparł, że jest dziesiąta godzina, generał
rzekł: „Choćby ci demagodzy nie wiem jak się rozgadali, to teraz już na pewno rozpoczęto
głosowanie”. A po chwili zastanowienia zapytał głośno: „Któż może wiedzieć, co sobie myśli
taki człowiek jak Urdaneta?”. Jose Palacios był pewny, że generał to wie, ponieważ Urdaneta
rozgłaszał na prawo i lewo przyczyny swej urazy. W pewnym momencie, gdy Jose Palacios
przechodził w pobliżu, generał zagadnął go od niechcenia: „Jak sądzisz, na kogo będzie głosował
Sucre?”. Jose Palacios orientował się równie dobrze jak i on, że marszałek Sucre nie może
głosować, bo w tych dniach wyjechał do Wenezueli razem z monsignore Jose Marią Estevezem,
aby na polecenie Kongresu negocjować w sprawie terminu separacji. Toteż, nawet się nie
zatrzymując, odpowiedział: „Pan to wie lepiej niż ktokolwiek inny, generale”. Generał
uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili, gdy wrócił z tamtej przykrej wycieczki.
Mimo kapryśnego apetytu niemal zawsze zasiadał do stołu przed jedenastą i zjadał jajko na
miękko popijając kieliszkiem porto albo skubnął kawałek sera, ale tego dnia, podczas gdy inni
jedli, on, na tarasie, nie przestawał wpatrywać się w drogę i tak był tym pochłonięty, że nawet
Jose Palacios nie śmiał mu przeszkadzać. Po trzeciej zerwał się nagle z miejsca słysząc trucht
mułów, zanim jeszcze na wzgórzu pojawił się powóz Marnieli. Pospieszył ją przywitać, otworzył
drzwiczki, pomógł wysiąść i już w momencie gdy spojrzał jej w twarz, wiedział, jaką wiadomość
przywozi. Don Joaquin Mosquera, najstarszy syn znakomitego rodu z Popayan, został
jednogłośnie wybrany prezydentem republiki.
Reakcją generała nie był ani gniew, ani rozczarowanie, lecz tylko zdumienie, ponieważ on
sam podsunął Kongresowi kandydaturę don Joaquina Mosquery, pewny, że nie zostanie przyjęta.
Pogrążył się w myślach i odezwał się dopiero przy podwieczorku. „Ani jednego głosu na mnie?”
– zapytał. Ani jednego. Jednakże członkowie oficjalnej delegacji, która złożyła mu wizytę nieco
później – a byli to wierni mu deputowani – wyjaśnili mu, że jego zwolennicy zgodnie uznali, że
głosowanie powinno być jednomyślne, tak aby nie stwarzać wrażenia, że generał przegrał
w zatargu między dwiema skłóconymi stronami. Był do tego stopnia rozdrażniony, że zdawał się
nie dostrzegać istoty owego subtelnego i eleganckiego wykrętu. Uważał natomiast, że
w przypadku osobistości tak okrytej chwałą jak on rzeczą bardziej godną byłoby, gdyby jego
rezygnację przyjęto już za pierwszym razem.
– Krótko mówiąc – westchnął – demagodzy znowu odnieśli zwycięstwo, i to podwójne.
Mimo to bardzo się pilnował, aby nie dać po sobie poznać wzburzenia, póki nie pożegnał ich
w drzwiach domu. Ale kiedy powozy zniknęły mu z