8332
Szczegóły |
Tytuł |
8332 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8332 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8332 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8332 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA ZAGINIONEJ SYRENY
PRZYGODY TRZECH DETEKTYW�W
(Prze�o�y�a: ANNA IWA�SKA)
S�owo wst�pne Alfreda Hitchcocka
Witajcie, mi�o�nicy tajemniczych przyg�d!
Je�li znacie ju� Trzech Detektyw�w, ten wst�p nie jest Wam potrzebny. Przewr��cie kartk� i przyst�pcie od razu do rozdzia�u pierwszego, gdzie zaczynaj� si� emocjonuj�ce przygody. B�dziecie �wiadkami dziwnych zdarze�, zwi�zanych z pewnym niezno�nym dzieciakiem, nawiedzon� gospod�, antypatycznym mi�o�nikiem ps�w i oczywi�cie syren�. Dowiecie si� o �mierci pewnej pi�knej aktorki, kt�ra... Ale nie powinienem zdradza� zbyt wiele na wst�pie. Teraz chc� Wam tylko przedstawi� g��wnych bohater�w.
Trzej Detektywi to ch�opcy, kt�rzy mieszkaj� w Rocky Beach, ma�ym miasteczku na wybrze�u Oceanu Spokojnego. Jupiter Jones, Pierwszy Detektyw i g�owa zespo�u, to puco�owaty, bystry ch�opak, kt�ry wiele czyta i pami�ta wszystko, co przeczyta�. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, jest wysportowany, lojalny, a tak�e, prawd� m�wi�c, troch� ostro�ny, zw�aszcza gdy dzi�ki Jupiterowi ch�opcy znajduj� siew sytuacjach podbramkowych. Bob Andrews, cho� najmniejszy, jest r�wnie �mia�y i nieust�pliwy jak tamci dwaj. Do jego zada� nale�y prowadzenie analiz i dokumentacji dla zespo�u.
A teraz, skoro ju� poznali�cie ch�opc�w, wyruszajcie na spotkanie z przygod�.
Alfred Hitchcock
Rozdzia� 1
Zaginiony ch�opczyk
- Nie ma go! Nie ma Todda! Znik�!
Z dziedzi�ca po drugiej stronie ulicy wybieg�a kobieta. By�a m�oda, �adna, opalona. Wygl�da�a na przera�on�.
- Panie Conine, znowu znik�! - krzycza�a. - Nie mog� go nigdzie znale��!
Starszy pan siedzia� na �awce przy promenadzie i gaw�dzi� mi�o z trzema ch�opcami. Teraz wyraz jego twarzy zmieni� si� nagle, pojawi�o si� na niej zm�czenie i zniecierpliwienie.
- Niech to wszyscy diabli - mrucza� pod nosem. - Czy to dziecko nie mo�e pi�� minut usiedzie� spokojnie? Wsta� i podszed� do kobiety.
- Nie martw si�, Regino - powiedzia�. - Przecie� nie ma dnia, by Todd cho� raz nie uciek�. Tiny go pilnuje.
- Tiny z nim nie poszed� - odparta kobieta. - Tiny �pi. Odwr�ci�am na chwil� g�ow� i Todd znik�. Jest zupe�nie sam!
Na to trzej ch�opcy, kt�rzy dotrzymywali towarzystwa starszemu panu, wymienili spojrzenia.
- Czy zaginiony to pani syn? - zapyta� najgrubszy z ch�opc�w. - Ile ma lat?
- Pi�� - odpowiedzia�a kobieta - i nie powinien si� sam oddala�.
- Och, nie m�g� zaj�� daleko - powiedzia� pan Conine. - Poszukamy go wzd�u� Nadbrze�nej. Id� w tamt� stron�, a ja p�jd� w stron� przystani. Znajdziemy go na pewno. Zobaczysz.
Poklepa� j� po ramieniu. Odwr�ci�a si� i odesz�a z wyrazem pow�tpiewania na twarzy. Patrzy� za ni� przez chwil�, po czym skierowa� si� w stron� przeciwn�.
- Pi�cioletnie dziecko - odezwa� si� szczup�y ch�opiec w okularach, jeden z trzech siedz�cych na �awce. - Jupe, przecie� to miejsce roi si� od podejrzanych typ�w. Gdybym mia� pi�cioletniego dzieciaka, na pewno nie pozwoli�bym mu si� wa��sa� samemu po tej okolicy.
Puco�owaty ch�opiec pokiwa� z zatroskaniem g�ow�. Nazywa� si� Jupiter Jones. Wraz z przyjaci�mi, Bobem Andrewsem i Pete�em Crenshawem, przyjecha� dzisiaj do malowniczego kalifornijskiego miasteczka o nazwie Wenecja. Wybrali si� tutaj z rodzinnego Rocky Beach z inicjatywy Boba. Przymocowali rowery do stojak�w na rynku i poszli spacerem przez Nadbrze�n�, szerok�, brukowan� promenad�, biegn�c� wzd�u� pla�y. Pogapili si� na imprezy karnawa�owe, z kt�rych Wenecja s�yn�a - po cementowym chodniku je�dzi�y na wrotkach dziewcz�ta w trykotach, obok, �cie�k� dla rower�w mkn�li je�d�cy na koniach, pla�owicze puszczali latawce. Kr�cili si� te� muzykanci uliczni, sprzedawcy lod�w, �onglerzy, klowni, mimowie i wr�bici.
Odbywa� si� w Wenecji radosny festiwal uliczny, ale mia�a ona i swoj� smutn� stron�. W pobli�u Nadbrze�nej ch�opcy zobaczyli grup� przycupni�tych na pla�y w��cz�g�w, kt�rzy be�kocz�c podawali sobie z r�k do r�k butelk�. Widzieli, jak policja aresztowa�a m�odego cz�owieka oskar�onego o sprzeda� narkotyk�w i jak odprowadzano go skutego w kajdanki. Widzieli z�odziejaszka sklepowego, kt�ry zbiega� z jednego z nadbrze�nych sklep�w, ob�adowany torbami z jedzeniem, a w�a�ciciel przywo�ywa� policj�.
Jupiterowi przypomnia�y si� zas�yszane o Wenecji historie. Podobno tutejsza pla�a by�a rajem dla zbieg�w, kt�rzy mieszkali pod molem. M�wiono, �e gangi m�odocianych przest�pc�w grasuj� na pobliskich ulicach. To nie by�o odpowiednie miejsce do samotnych w�dr�wek malutkiego dziecka.
Jupiter zerkn�� na przyjaci�. Patrzyli na niego wyczekuj�co, spodziewaj�c si�, �e podejmie decyzj�.
- Zanosi si� na now� spraw� dla Trzech Detektyw�w - powiedzia� i dwaj pozostali ch�opcy u�miechn�li si� aprobuj�co.
Byli to w�a�nie Trzej Detektywi. Utworzyli agencj� detektywistyczn� i wci�� wypatrywali zagadkowych spraw do rozwi�zania. Nie by�o spraw zbyt du�ych lub zbyt ma�ych, kt�rych by si� nie podejmowali.
Ch�opcy ruszyli wzd�u� Nadbrze�nej. Przeprowadzali poszukiwania bardziej metodycznie ni� pan Conine czy matka ch�opca. Zagl�dali do �mietnik�w. Zagadywali bosonogie dzieci, biegaj�ce po pla�y. Zag��biali si� w alejki i uliczki ��cz�ce Nadbrze�n� z ulicami do niej r�wnoleg�ymi, czyli Przelotow� i Alej� Pacyfiku.
W�a�nie na jednej z tych bocznych uliczek zobaczyli ma�ego ch�opca, przykucni�tego na ganku. Prowadzi� o�ywion� rozmow� z rudym kotem. By� ciemnow�osy i czarnooki, podobnie jak kobieta z dziedzi�ca.
- Na imi� ci Todd? - zagadn�� Jupiter.
Malec nie odpowiedzia�. Cofn�� si� i stara� si� wcisn�� poza wahad�owe drzwi ganku.
- Mama ci� szuka - powiedzia� Jupiter.
Ch�opczyk przypatrywa� mu si� chwil�. Wreszcie skapitulowa�. Wyszed� zza drzwi i wyci�gn�� r�czk�.
- Okay - powiedzia�.
Jupe wzi�� ch�opczyka za r�k� i wszyscy zawr�cili na Nadbrze�n�. Gdy tylko wyszli na promenad�, wpad� na nich pan Conine. By� mocno zdyszany i zdenerwowany. Rzuci� si� do Todda.
- Ty niegodziwy ch�opcze! - krzycza�. - Twoja biedna matka szaleje z niepokoju!
W�a�nie ukaza�a si� szalej�ca z niepokoju matka. Najpierw porwa�a Todda w ramiona, potem potrz�sn�a nim.
- Je�li jeszcze raz p�jdziesz gdzie� sam, obedr� ci� ze sk�ry! - zagrozi�a.
Gro�ba nie zrobi�a na Toddzie wielkiego wra�enia, ale wiedzia�, �e lepiej siedzie� cicho. Sta� cierpliwie, podczas gdy ch�opcy przedstawiali si� jego mamie.
Nazywa�a si� Regina Stratten. Ju� rozpogodzona, gaw�dzi�a z ch�opcami, prowadz�c ich w stron� dziedzi�ca, z kt�rego przedtem wybieg�a. By� to plac mi�dzy budynkami, ustawionymi w kszta�t litery U. W budynkach tych mie�ci�y si� sklepy. Regina Stratten skierowa�a si� do pierwszego z nich po lewej, do ksi�gami nazwanej �M�l Ksi��kowy�.
W ksi�garni przy kasie siedzia� w�t�y pan ko�o sze��dziesi�tki. Regina przedstawi�a go. By� to jej ojciec, Charles Finney. Prowadzili ksi�garni� we dw�jk�, podczas gdy Todd kr�ci� si� im pod nogami, pozostaj�c pod opiek� psa Tiny.
Tiny okaza� si� olbrzymim zwierzakiem. By� miesza�cem doga z labradorem. Pomerda� ogonem na widok Todda i po�o�y� mu mord� na ramieniu.
- Popatrz tylko, jak Tiny za tob� t�skni� - powiedzia�a Regina Stratten. - Nie wstyd ci?
Todd odpar� wielkodusznie:
- Tiny drzema�. Nie chcia�em go budzi�, wi�c poszed�em sam.
- Jeszcze raz to zrobisz, to ju� ja ciebie obudz�! - ofukn�a go matka.
Pan Conine przygl�da� si� obecnym, stoj�c w progu. W pewnej chwili zosta� odepchni�ty przez szczup�ego, przystojnego m�czyzn� w �rednim wieku, na kt�rego twarzy malowa�a si� g��boka dezaprobata. Obrzuci� Todda w�ciek�ym spojrzeniem.
- Te rysunki past� do z�b�w na mojej szybie to twoja sprawka?
Todd wycofa� si� za Tiny�ego.
- Todd! - Regina Stratten nie posiada�a si� z oburzenia. - Todd, jak mog�e� wpa�� na taki pomys�?
Pan Finney westchn��.
- Zastanawia�em si�, co si� sta�o z past� do z�b�w.
- Je�li to si� powt�rzy, wezw� policj� i ka�� ci� aresztowa� - grozi� nowo przyby�y.
- Ale�, panie Burton - zaprotestowa�a Regina - nie r�bmy z tego zbrodni. Jestem pewna, �e Toddowi jest bardzo przykro i b�dzie...
- B�dzie si� trzyma� ode mnie z daleka - przerwa� jej m�czyzna. Pokr�ci� g�ow� i stwierdzi�: - Co� trzeba zrobi� z tym dzieciakiem!
Tiny wyczu�, �e przybysz nie jest przychylny jego m�odemu panu i zawarcza�.
- A ty, psie - burkn�� m�czyzna - b�d� cicho! Po czym czuj�c, �e zachowa� si� �miesznie, wymaszerowa� ze sklepu. Todd zerkn�� na matk�. Nie u�miecha�a si�. Dziadek te� si� nie u�miecha�. Todd ukry� buzi� w kud�atym grzbiecie Tiny�ego.
- Dobrze - odezwa�a si� matka - nie udawaj obra�onej niewinno�ci, Todd. Lepiej odt�d uwa�aj, s�yszysz? To nasz gospodarz i mo�emy st�d wylecie�, jak b�dziesz mu wyrz�dza� szkody.
Todd nie odpowiedzia�. Pod sto�em, w g��bi sklepu le�a� samochodzik i Todd poszed� si� nim bawi�. Tiny pocz�apa� za nim.
- Teraz b�dzie grzeczny - stwierdzi�a Regina Stratten. - Przynajmniej przez najbli�sze pi�tna�cie minut.
Dzi�kowa�a ponownie ch�opcom za odnalezienie Todda, a pan Finney nalega�, by zostali i napili si� lemoniady. Przyj�li zaproszenie ch�tnie, gdy� mieli tu do za�atwienia pewn� spraw�. Pomagali Bobowi w zbieraniu informacji do jego wakacyjnej pracy o ameryka�skiej cywilizacji.
- Mam zamiar pisa� o osiedlach, w kt�rych dokonuj� si� zmiany - t�umaczy� Bob panu Finneyowi. - Pomy�la�em sobie, �e Wenecja jest miejscem, od kt�rego dobrze zacz��.
Pan Finney kiwa� g�ow�, a stary pan Conine a� piszcza� z zadowolenia.
- W Wenecji zachodz� zmiany od momentu, gdy j� zbudowano - m�wi�. - To zwariowana miejscowo�� i nigdy nie jest tu nudno.
- Przyjedziecie znowu jutro na parad�, prawda? - zapyta�a Regina.
- Parad� Czwartego Lipca, z okazji �wi�ta Niepodleg�o�ci? Oczywi�cie, je�eli pani uwa�a, �e warto j� zobaczy� - odpar� Bob.
- Absolutnie powinni�cie j� zobaczy� - powiedzia� pan Finney. - To parada inna ni� te, jakie dot�d widzieli�cie. Czwartego lipca wszystko mo�e si� zdarzy�, a w Wenecji zazwyczaj si� zdarza!
Bob spojrza� pytaj�co na przyjaci�. Pete przez szyb� wystawow� gapi� si� na Nadbrze�n�. W�a�nie przechodzi�a kobieta w fioletowej sukni, prowadz�c sama z sob� o�ywion� konwersacj�.
- To panna Moonbeam - powiedzia� pan Conine. - Sta�y bywalec pla�y.
- Aha - odpar� Pete. - No, skoro tu jest tak ciekawie w powszedni dzie�, za nic nie chcia�bym straci� �wi�ta. G�osuj� za parad�!
- Ja r�wnie� - o�wiadczy� Jupiter Jones. - Prawd� m�wi�c, nie mog� si� jej doczeka�!
Rozdzia� 2
Dziedziniec Syreny
Nast�pnego dnia Trzej Detektywi nie doszli jeszcze na pla��, gdy rozleg� si� ostry huk - eksplozja lub strza�. Pete a� podskoczy�.
- Co to by�o?
- Uspok�j si� - powiedzia� Jupe. - Zapomnia�e�, �e jest Czwarty Lipca? To tylko fajerwerk.
Pete zmiesza� si�.
- Ach, tak. Oczywi�cie. Wszystko przez to, �e to takie zwariowane miejsce.
Miejsce by�o istotnie zwariowane, a w ka�dym razie niewiarygodnie zat�oczone. Na promenadzie panowa� �cisk. Wsz�dzie k��bi� si� t�um pieszych i je�d��cych na wrotkach. Setki dzieci przepycha�o si� w ci�bie. Setki starych ludzi z tubkami lod�w w r�kach chroni�o si� pod parasolami. Toczy�y si� liczne w�zki z niemowl�tami. Psy ugania�y si� pojedynczo i w stadach. Grajkowie uliczni fiukali i brzd�kali. Na placykach przylegaj�cych do Nadbrze�nej sta�y ci�ar�wki z roz�o�on� na platformach dziwn� garderob�, kt�r� handlowali dziwnie wygl�daj�cy osobnicy.
Bob wzi�� sw�j aparat fotograficzny i pstryka� po drodze zdj�cia. Sfotografowa� pann� Moonbeam, kobiet� w fioletowej sukni, gdy ta�czy�a przy d�wi�kach akordeonu, na kt�rym gra� cz�owiek z bajecznie kolorow� papug� na ramieniu.
Id�c Nadbrze�n� ch�opcy napotkali obdartego m�czyzn�, kt�ry pcha� w�zek sklepowy, wy�adowany pustymi butelkami i puszkami. Za nim bieg�y truchtem dwa kundle. Zatrzymywa�y si� pos�usznie, ilekro� ich pan przystawa� przy koszach na �mieci i grzeba� w nich.
- To Fergus - odezwa� si� kto� za plecami ch�opc�w.
By� to Conine, starszy pan, kt�rego poznali poprzedniego dnia.
- Fergus jest do�� niezwyk�ym cz�owiekiem. Prosta, dobra dusza, o jakich si� czasem s�yszy. Mo�e niezbyt bystry, ale nie ma w nim krzty z�a. Wszystkim, co ma, dzieli si� ze swymi psami. Dzieci go uwielbiaj�. Poobserwujcie go troch�, a sami zobaczycie.
Przygl�dali si� cz�owiekowi zwanemu Fergusem, gdy cz�apa� w poprzek chodnika w stron� �awki stoj�cej przy nadbrze�nej kawiarni. Usiad� i wydoby� ustn� harmonijk�. Psy przysiad�y przed nim z nadstawionymi uszami.
Fergus zacz�� gra�. Gra� cicho, z pocz�tku zbyt cicho, by kto� m�g� go us�ysze�, lecz nagle pojawi�y si� wok� niego dzieci. Podchodzi�y cicho po dwoje lub troje i przykuca�y, tworz�c p�kole.
Detektywi mimo woli zacz�li s�ucha� nieznanej melodii z r�wnym przej�ciem, co dzieci.
Ma�y koncert trwa� tylko kilka minut. Potem Fergus schowa� harmonijk� i odszed�, wlok�c za sob� w�zek i psy. Dzieci rozbieg�y si�.
- Zawsze tak si� dzieje? - zapyta� Jupiter. - Zawsze przychodz� dzieci?
- Zawsze - odpar� pan Conine.
Ch�opcy poszli naprz�d, a pan Conine im towarzyszy�. Na pla�y, a nawet na promenadzie wci�� eksplodowa�y fajerwerki. Gdy doszli w pobli�e ksi�garni, dostrzegli Todda stoj�cego na skraju dziedzi�ca. Pies kr�ci� si� ko�o niego. Chodzi� ostro�nie, na sztywnych �apach i ch�opcy zorientowali si�, �e musi by� porz�dnie stary.
- Ten ch�opczyk jest znowu sam - powiedzia� Pete.
- Nic mu si� nie stanie, Tiny jest z nim - odpar� pan Conine. - Todd jest najwa�niejszy dla tego psa, zaraz po soczystej ko�ci. Nikomu nie da�by go tkn��. Gdyby tylko m�g� uchroni� Todda od k�opot�w... - pan Conine nie sko�czy� zdania.
- Za�o�� si�, �e Todd cz�sto pakuje si� w mas� k�opot�w - podj�� Bob.
- Tak - przyzna� pan Conine. - Jest �ywy, ma wyobra�ni� i nudzi si� w ksi�gami. Regina jest wdow� i nie sta� jej na opiekunk� do dziecka. Tak wi�c Todd sp�dza tu ca�e dnie, goni�c psy i koty s�siad�w i wymy�laj�c sobie zabawy. Czasem jest Supermanem, czasem Lukiem Skywalkerem. Jestem pewien, �e jego matka nie mo�e doczeka� si� wrze�nia, gdy rozpocznie szko��.
Ch�opczyk znudzi� si� ju� ogl�daniem t�umu na promenadzie. Detektywi spostrzegli, �e bawi si� teraz pi�k�, kt�r� odbija� o spr�chnia�� �cian� rozpadaj�cego si� budynku w g��bi dziedzi�ca. Stary, trzykondygnacyjny budynek wygl�da� do�� dziwnie na tle nowo dobudowanych do niego po obu stronach skrzyde� sklep�w.
- Co to jest, ten stary dom? - zapyta� Bob pana Conine�a. - Wygl�da, jakby mia� jak�� ciekaw� przesz�o��.
- Istotnie ma. To stara gospoda �Syrena�. St�d ca�y ten kompleks zwany jest Dziedzi�cem Syreny. Powiniene� doprawdy sfotografowa� gospod�, je�li piszesz prac� o zmianach dokonuj�cych si� w tej okolicy.
Bob robi� zdj�cia, a Pete i Jupe w tym czasie rozgl�dali si� po dziedzi�cu, kt�rego nie mieli czasu obejrze� poprzedniego dnia. Dziedziniec otwiera� si� na zach�d, co dawa�o ze starego hotelu pe�en widok na ocean. Wzd�u� p�nocnego boku bieg� dwukondygnacyjny budynek, kt�rego parter zajmowa�y sklepy. Pierwszym by� �M�l Ksi��kowy�, nast�pnym sklep z latawcami o nazwie �Skrzyd�a Ikara�, dalej mniejszy sklepik - �Klejnocik�. Na jego wystawie le�a�y kamienie, minera�y i r�cznej roboty srebrna bi�uteria. W rogu, mi�dzy sklepem z kamieniami a hotelem, znajdowa�y si� schody, wiod�ce do galerii �Syrena�, mieszcz�cej si� tu� nad sklepem z kamieniami.
- W�a�ciciel galerii to czaruj�cy pan Burton - powiedzia� pan Conine. - Mieli�cie okazj� pozna� go wczoraj, kiedy wydziera� si� na Todda. Do niego nale�y ca�y Dziedziniec Syreny wraz z hotelem. Mieszka obok galerii, nad ksi�garni�.
Ch�opcy przeszli do zwiedzania kolejnych zabudowa� dziedzi�ca. Gospoda �Syrena� zajmowa�a ca�� jego wschodni� stron�. Od po�udnia zamyka�o go drugie dwukondygnacyjne skrzyd�o sklep�w i mieszka�. Z hotelem s�siadowa�a du�a kawiarnia �Orzech�, a od strony oceanu znajdowa� si� sklep z ni�mi, we�n� i przyborami tkackimi �Ciep�y puszek�.
Sam dziedziniec by� starannie utrzymany, z chodnikiem wy�o�onym p�ytami, trawnikiem, fontannami i donicami kwiat�w. Przed kawiarni� �Orzech� na tarasowym podwy�szeniu rozstawiono stoliki. Uwija� si� tam chudy, czarnow�osy m�ody cz�owiek. Zbiera� w�a�nie naczynia na tac�. Mia� ziemist� cer� i wygl�d cz�owieka, kt�ry nie my� si� i nie spa� od d�u�szego czasu. Na tarasie by� teraz r�wnie� Todd. Skaka� na ziemi� poni�ej, znowu wchodzi� na taras, skaka� i tak w k�ko. Tiny przysiad� opodal i patrzy� z oddaniem na swego m�odego pana.
- Hej, ty! Dzieciak! - krzykn�� gniewnie m�ody cz�owiek z tac�. - Do�� tego!
Todd z ura�on� min� wycofa� si� w stron� ksi�gami.
- Ten facet nie musia� si� na niego wydziera� - powiedzia� Pete. - Todd nie robi� nic z�ego.
- Mooch Henderson nie umie si� zachowa� - przytakn�� pan Conine. - Tony i Marge Gould, kt�rzy prowadz� kawiarni�, nie maj� szcz�cia w dobieraniu pracownik�w.
- Czy pan Burton jest w�a�cicielem r�wnie� tego budynku? - zapyta� Bob, wskazuj�c kawiarni�.
- Tak. Jak widzicie, oba skrzyd�a s� zupe�nie nowe. Tylko gospoda jest cz�ci� starej Wenecji. Zosta�a zbudowana w 1920 roku, kiedy to miejscowo�� zacz�a si� rozwija�. Wenecja mia�a by� miejscem pokazowym i wygl�da�a wspaniale. Mia�a kana�y niemal jak Wenecja we W�oszech. Ludzie z Hollywoodu przyje�d�ali tu na weekendy. Zatrzymywali si� w �Syrenie� i za�ywali morskich k�pieli. P�niej zrobi�o si� modne sp�dzanie weekend�w w Malibu i Wenecja zacz�a z wolna podupada�. Do gospody nikt ju� nie przyje�d�a�, wreszcie zabito j� deskami. Kiedy Clark Burton kupi� t� posiad�o�� i postawi� nowe budynki, byli�my pewni, �e odnowi tak�e gospod�. Ale nigdy tego nie zrobi�.
- Clark Burton! - wykrzykn�� nagle Jupiter. - Aktor! Wiedzia�em, �e sk�d� go znam, gdy go wczoraj zobaczy�em.
- Aktor? - powt�rzy� Pete. - Nigdy o takim nie s�ysza�em.
- Tak, Burton jest aktorem - powiedzia� pan Conine - ale od lat nie gra w filmach. Z pewno�ci� od czas�w, kiedy przyszli�cie na �wiat. Sk�d go znasz, Jupiterze? Z telewizji?
- Jupe jest na�ogowym kinomanem - odpowiedzia� Bob. - Chodzi na stare filmy wy�wietlane w ma�ym kinie w Hollywoodzie. Pete u�miechn�� si� ironicznie.
- Jupe sam by� gwiazdorem filmowym, by� znany jako Ma�y T�u�cioch!
Pan Conine wygl�da� na zaskoczonego.
- M�j Bo�e! Wi�c to ty by�e� Ma�ym T�u�ciochem? No, no!
Jupe sp�on�� rumie�cem. Nie cierpia�, gdy mu przypominano jego aktorsk� przesz�o��. Czym pr�dzej zmieni� temat:
- M�wi� pan, �e Clark Burton prowadzi t� galeri�? - zapyta�, wskazuj�c pi�tro p�nocnego skrzyd�a.
- Tak. Sprzedaje ceramik� artystyczn�, obrazy i wyroby ze srebra. A tam - pan Conine wskaza� balkon biegn�cy nad kawiarni� i pasmanteri� w po�udniowym skrzydle - s� dwa mieszkania. Ja zajmuj� to przy gospodzie, w drugim, z widokiem na ocean, mieszka panna Peabody. O, w�a�nie nadchodzi. To mi�a pani, cho� troch� zasadnicza.
S�siadka pana Conine�a mia�a co najmniej siedemdziesi�t lat. Schodzi�a wolno po schodach wiod�cych z balkonu, trzymaj�c si� por�czy. By�a w sukni zbyt d�ugiej jak na obowi�zuj�c� mod� i w kapeluszu z rondem przybranym r�owymi r�ami.
- Dzie� dobry, panno Peabody - przywita� j� pan Conine. - Zechce pani pozna� moich m�odych przyjaci�. Jupiter, Pete i Bob.
- Jupiter! - powiedzia�a. - Co za interesuj�ce imi�. Niecz�sto si� je s�yszy.
- Ch�opcy pracuj� nad szkolnym zadaniem - wyja�nia� pan Conine.
- Studiuj� zmiany zachodz�ce w Wenecji.
- W ca�ej Wenecji? - zapyta�a panna Peabody. - Czy tylko na Dziedzi�cu Syreny?
Bob zdziwi� si�.
- Czy tak du�o mo�na by si� dowiedzie� o Dziedzi�cu Syreny?
- Wi�cej ni� ci si� zdaje - odparta panna Peabody. - Hotel, z kt�rego znikn�a Franceska Fontaine, to w�a�nie stara gospoda �Syrena�. Bob i Pete nie mieli poj�cia, o czym kobieta m�wi.
- Och, m�j Bo�e! - wykrzykn�a. - To rzeczywi�cie by�o dawno. A wi�c Franceska Fontaine by�a aktork�. Zatrzymywa�a si� tu cz�sto w czasach, gdy Wenecja by�a eleganck� miejscowo�ci�. Pewnego niedzielnego ranka wsta�a i wysz�a z gospody, by pop�ywa�. Zanurzy�a si� w oceanie i wi�cej jej nie widziano.
Jupe zmarszczy� czo�o.
- Zdaje si�, �e s�ysza�em t� histori�.
- Bez w�tpienia. To jedna z legend Hollywoodu. Poniewa� nie znaleziono cia�a, zacz�y si� szerzy� plotki. Jedni m�wili, �e Fontaine pop�yn�a dalej wzd�u� pla�y, wysz�a z morza i pojecha�a do Phoenix w Arizonie, gdzie �y�a z hodowc� drobiu. Inni twierdzili, �e przekrad�a si� z powrotem do gospody i zastrzeli�a si� w swoim pokoju z powodu jakiej� strasznej choroby, na jak� zapad�a. Co� nieuleczalnego. Nieuleczalne choroby by�y modne w owych czasach.
- M�wi�, �e w hotelu straszy i �e jest to duch Franceski Fontaine - doda� pan Conine. - Jestem sk�onny w to uwierzy�.
- Nonsens! - obruszy�a si� panna Peabody.
- Kto� jest w hotelu - powiedzia� pan Conine cicho, lecz stanowczo. - Widuj� �wiat�o w oknach noc�. A poniewa� nikt tam nie wchodzi ani nie wychodzi, kto� musi tam stale przebywa�. My�l�, �e Clark Burton wie o tym i dlatego hotelu nie wyremontowa� i nie otworzy� ponownie.
- Boi si� ducha? - zapyta� Bob.
- Nie - odpowiedzia�a panna Peabody. W jej oczach pojawi� si� z�o�liwy b�ysk. - Po prostu nie widzia� w tym �adnej okazji do rozg�osu. Clark Burton lubi by� w centrum uwagi. Ale je�li chcecie dowiedzie� si� czego� wi�cej, id�cie z nim porozmawia�. Jest teraz w swojej galerii.
Bob nosi� w pami�ci obraz Burtona urz�dzaj�cego awantur� ma�emu Toddowi.
- Ja... hm... nie chcia�bym mu przeszkadza� - wyj�ka�. - Mo�e jest zaj�ty.
- Nigdy nie jest a� tak zaj�ty, �eby nie m�c m�wi� o sobie! - o�wiadczy�a panna Peabody. - Jest kiepskim aktorem, a uwielbia zwraca� na siebie uwag�. Powiedzcie mu tylko, �e zamierzacie umie�ci� jego nazwisko w waszej pracy, a zobaczycie, co b�dzie.
Po tych s�owach skin�a im g�ow� i posz�a do kawiarni. Pan Conine u�miechn�� si�.
- Id�cie - zach�ci� ch�opc�w. - Do rozpocz�cia parady macie jeszcze troch� czasu.
Ch�opcy przeszli z wolna do schod�w po p�nocnej stronie dziedzi�ca. Bob waha� si� przez chwil�, po czym wzi�� g��boki oddech i zacz�� si� wspina� na g�r�. Nie spieszno mu by�o do spotkania z gburowatym panem Burtonem. Czy na nich te� nakrzyczy?
Rozdzia� 3
K�opot!
Galeria �Syrena� by�a pomieszczeniem o wysokim sklepieniu i bia�ych �cianach. Gdy ch�opcy weszli do �rodka, rozleg� si� d�wi�k dzwonka. Nie�mia�o rozgl�dali si� wok�. Zobaczyli rze�by z hebanu i drzewa r�anego, barwne tkaniny, obrazy i przeszklone gabloty z pi�kn� ceramik�. Tu i tam dostrzegli te� czary i wazony ze srebra lub kolorowego szk�a.
Na podwy�szeniu przed du�ym oknem obok drzwi sta�a porcelanowa figurka syreny. Statuetka mia�a nie wi�cej ni� jakie� sze��dziesi�t centymetr�w wysoko�ci. Ma�a, p�ludzka istota przedstawiona by�a w pozie figlarnej. Roze�miana, unosi�a si� na swym rybim ogonie, trzymaj�c w wyci�gni�tej r�ce muszelk�.
- O co chodzi? - odezwa� si� Clark Burton.
Sta� za kontuarem w tylnym rogu. Kontuar si�ga� mu do pasa i odgradza� ma�e pomieszczenie z umywalk�, szafkami i schowkiem na miot�y. Burton spogl�da� na ch�opc�w nieprzyja�nie.
Bob pomy�la� o wycofaniu si� na schody. Ten cz�owiek by� dok�adnie tak gburowaty, jak Bob przewidywa�. Jupe jednak wysun�� si� naprz�d i przybra� sw� najbardziej okaza�� postaw�.
- Jestem Jupiter Jones - powiedzia� z godno�ci�. - Spotkali�my si� przelotnie wczoraj, w niezbyt przyjemnych okoliczno�ciach, gdy ma�ego Todda przyprowadzono do domu. Dzi� wr�ci�em tu wraz z przyjaci�mi, gdy� interesuje nas to miejsce. Interesuje nas r�wnie� pan, panie Burton.
Jupiter czasami zaskakiwa� doros�ych. Czasami nawet ich onie�miela�. Pana Burtona chyba rozbawi�. M�czyzna wyszed� ze swego k�ta z igraj�cym na wargach u�mieszkiem.
Jupiter zignorowa� reakcj� Burtona i ci�gn��:
- M�j przyjaciel Bob pisze prac� o osiedlach miejskich znajduj�cych si� w trakcie przeobra�e�. M�wiono nam o pana udziale w zmianach dokonuj�cych si� w Wenecji.
- Aha - powiedzia� Burton. - Tak, to prawda. Mog� po�wi�ci� wam kilka minut. Siadajcie.
Wskaza� stoj�ce pod �cian� krzes�a. Ch�opcy usiedli. Burton usadowi� si� wygodnie naprzeciw nich. Zacz�� m�wi� z rozwag�, jakby powtarza� z pami�ci s�owa przez kogo� mu napisane.
- Od dawna interesowa� mnie Dziedziniec Syreny. Zwyk�em bywa� w Wenecji i za�ywa� tu morskich k�pieli na d�ugo przedtem, nim ta miejscowo�� sta�a si� popularna. Nie by�o tu wtedy �cie�ki dla rowerzyst�w, nie by�o butik�w. Sta�y tylko ma�e domy nadbrze�ne, chyl�ce si� ku ruinie, a kana�y by�y zad�awione chwastami.
Gdy wystawiono na sprzeda� gospod� �Syrena�, zasi�gn��em informacji. Cena nie by�a wyg�rowana, kupi�em wi�c hotel wraz z przylegaj�cym do niego terenem. Jako m�ody ch�opiec by�em mi�o�nikiem Franceski Fontaine i podnieca�a mnie my�l, �e b�d� w�a�cicielem miejsca, w kt�rym sp�dzi�a sw� ostatni� noc.
Tu popatrzy� pytaj�co na ch�opc�w.
- Wiecie o Francesce Fontaine?
- Tak, prosz� pana - odpowiedzia� Bob.
- Gdy kupi�em t� posiad�o��, by� tu jedynie hotel i puste podw�rze otoczone p�otem. Wybudowa�em dwa boczne skrzyd�a, kt�re zamkn�y podw�rze, i poleci�em to podw�rze zazieleni�. Chc�, �eby tu by�o �adnie, skoro tu mieszkam. Obecnie odwiedzaj� nas licznie nie tylko pla�owicze, lecz urbani�ci, arty�ci, architekci, ludzie, kt�rzy pragn� dokona� tu zmian, ka�dy w swojej dziedzinie.
Burton zdawa� si� wielce z siebie zadowolony.
- Pewnego dnia - kontynuowa� - Wenecja stanie si� tym, czym zawsze wszyscy chcieli j� widzie�. Oczy�ci si� zaniedbane tereny i b�dziemy tu mieli naprawd� eleganck� miejscowo��. Dziedziniec Syreny b�dzie wart miliony!
Urwa�, a Jupiter zapyta�:
- A co z gospod�? Zamierza j� pan odnowi�?
- Jeszcze nie wiem - odpar� Burton. - Jest w okropnym stanie. W�a�ciwie powinno si� j� zburzy�. Ale by�a tak wspania�a swego czasu, �e nie mia�bym serca jej zniszczy�.
- Zdaje si�, �e s�ysz� parad� - doda� spogl�daj�c przez otwarte drzwi. - Czy udzieli�em wam wyczerpuj�cych informacji?
Najwyra�niej chcia� si� ich pozby�, podzi�kowali mu wi�c i wyszli.
Dziedziniec by� pusty. Wszyscy stali st�oczeni na ulicy. Dobiega�y ha�a�liwe d�wi�ki tr�bek, b�bn�w i flet�w.
Ch�opcy przy��czyli si� do widz�w. Fajerwerki eksplodowa�y teraz tylko na pla�y. Parada si� zacz�a. Nie przypomina�a �adnej, jak� dot�d ogl�dali. Nie by�o orkiestr szkolnych z dziewcz�tami-doboszami. Zamiast nich maszerowali ludzie w kostiumach k�pielowych i trykotach gimnastycznych, w d�insach, w hinduskich sari i kaftanach. Jaki� m�czyzna w turbanie maszeruj�c gra� na cymba�kach. Inny z maszeruj�cych prezentowa� si� wr�cz wspaniale w szafranowej szacie z naszytymi na niej okruchami luster. Ch�opcy zrozumieli, �e po prostu ka�dy, kto mia� ochot�, paradowa� w pochodzie.
Bob fotografowa�, ile tylko si� zmie�ci�o na rolce filmu. Par� krok�w dalej sta�a Regina Stratten, trzymaj�c Todda na barana. Naprzeciwko, na swojej ulubionej �awce sta� pan Conine.
Niebawem Todd za��da�, by go mama postawi�a na ziemi. Od razu zacz�� si� przepycha� przez t�um w stron� dziedzi�ca.
- �eby� mi si� nie zbli�a� do okien pana Burtona! - wo�a�a za nim matka. - I Tiny ma by� z tob�!
- Okay - zgodzi� si� Todd i odbieg�, a pies powl�k� si� za nim.
Parada trwa�a nadal. Wyj�tkowo tego dnia zezwolono na przejazd samochod�w przez Nadbrze�n�. Otwarte kabriolety wioz�y ludzi z tablicami, kt�re reklamowa�y miejscowe sklepy i wyroby. Inne samochody ci�gn�y ma�e platformy sponsorowane przez miejscowe organizacje. Starsze panie w letnich sukienkach nios�y transparent z napisem: Stowarzyszenie Senior�w �Wichrowy Zieleniec�. Dalej maszerowa�a m�odsza grupa w koszulkach z nadrukiem wzywaj�cym do kontroli czynsz�w w Wenecji. Po jakim� czasie Jupe�a dobieg� g�os Reginy Stratten:
- Gdzie jest Todd?!
Przecisn�a si� mi�dzy widzami i wesz�a na Dziedziniec Syreny. Po paru minutach by�a z powrotem.
- Tato?! - wo�a�a. - Tato, gdzie jeste�?!
Charles Finney przepycha� si� przez t�um.
- Nie mog� znale�� Todda - powiedzia�a, gdy si� zbli�y�.
Poklepa� j� po ramieniu.
- Nie martw si�. Przecie� Tiny z nim jest. Nic mu si� nie stanie.
Ale Regina by�a niespokojna i wr�ci�a wraz z ojcem na dziedziniec. Jupiter poszed� za nimi.
Regina wo�a�a i wo�a�a, ale ani Todd nie odpowiedzia�, ani nie przybieg� Tiny.
Charles Finney zagl�da� do sklep�w. Clark Burton pojawi� si� na swym balkonie. Tony Gould, w�a�ciciel kawiarni, wyszed� na taras. �aden z nich nie widzia� Todda.
- Przepad�! Znowu uciek�! - wo�a�a Regina wystraszona i z�a zarazem.
Tak wi�c Jupiter, Pete i Bob po raz drugi ruszyli na poszukiwanie ch�opca. Podobnie jak poprzedniego dnia zagl�dali w alejki, przetrz�sali krzaki i �ywop�oty. Sz�o im niesporo z racji t�um�w i parady, kt�ra zdawa�a si� nie mie� ko�ca. Byli ju� w pi�tej lub sz�stej przecznicy od Dziedzi�ca Syreny, kiedy przysiedli na odpoczynek na stopniach jakiej� rudery.
- Dzieciak zd��y� pewnie wr�ci� bezpiecznie do ksi�garni - powiedzia� Bob. - Mo�e by tam p�j�� i sprawdzi�?
- W�a�nie - przytakn�� Pete. - Albo przy��czy� si� do parady i �wietnie si� bawi, a nam to wszystko ucieka.
Jupe nie odzywa� si�. Patrzy� z irytacj� przed siebie.
Wreszcie Bob si� podni�s� i podszed� do du�ego pojemnika na �mieci, stoj�cego opodal rudery. Zajrza� do �rodka.
- Och, nie! - wykrzykn��.
- Co? - zapyta� Pete. - Wygl�dasz, jakby� zobaczy� ducha. Bob z odwr�con� twarz� sta� przy pojemniku. By� bardzo blady.
- Tam w �rodku jest pies. My�l�, �e to Tiny i... chyba jest martwy.
Rozdzia� 4
Z�owieszcze przypuszczenia
Ch�opcy wr�cili biegiem po Regin� Stratten i jej ojca. Oboje zidentyfikowali psa. To by� Tiny. Regina z niepokoju odchodzi�a od zmys��w.
Teraz zabrano si� do systematycznych poszukiwa� Todda Strattena. Do wieczora dwunastu policjant�w szuka�o dziecka. Kr��yli samochodami patrolowymi po Nadbrze�nej. Spenetrowali na piechot� wszystkie drogi i alejki w pobli�u pla�y. Pukali do dom�w i wypytywali mieszka�c�w.
Bob, Pete i Jupiter czekali na tarasie kawiarni przy Dziedzi�cu Syreny. Towarzyszy� im bardzo zgn�biony pan Conine. P�nym popo�udniem przy��czy�a si� do nich panna Peabody.
- Okropna historia - powiedzia�a.
- Och, panno Peabody, prosz� tak nie m�wi�! - odezwa� si� Pete. - Oczywi�cie, okropne, �e pies nie �yje, ale to nie znaczy, �e Todd nie jest zdr�w i ca�y.
- Nie jest zdr�w i ca�y - powiedzia�a panna Peabody. - Todd i Tiny byli nieroz��czni. Gdyby kto� zaatakowa� Tiny�ego, Todd by si� wydziera� wniebog�osy, i gdyby kto� krzywdzi� Todda...
Potrz�sn�a g�ow�.
- Tak - podj�� Jupiter - gdyby kto� usi�owa� wyrz�dzi� krzywd� Toddowi, Tiny rzuci�by si� na niego. A w�wczas ten kto� m�g�by uderzy� psa.
- Policja uwa�a, �e Tiny m�g� zosta� potr�cony przez samoch�d - powiedzia� Bob. - M�g� to by� tylko przypadek. Mo�e kierowca wrzuci� psa do �mietnika, �eby unikn�� k�opot�w.
- Wi�c dlaczego Todd nie przybieg� do domu? - zapyta� Jupiter. W�a�nie Charles Finney wyszed� z ksi�gami, a za nim Regina. Twarze mieli blade i �ci�gni�te trosk�. J�li rozgl�da� si� po Nadbrze�nej, to w lewo, to w prawo. Robi�o si� p�no i t�um si� przerzedzi�. Z bocznej ulicy wyjecha� samoch�d i zatrzyma� si� przed Dziedzi�cem Syreny. Wysiedli dwaj m�czy�ni, jeden z nich ni�s� r�czn� kamer�.
- Ludzie z telewizji! - powiedzia� pan Conine. - Czy�by zamierzali przeprowadzi� wywiad z Regin�? Tak. Teraz wtargn� w jej prywatne �ycie do reszty.
Obserwowali z tarasu, jak jeden z m�czyzn, w kurtce i granatowych spodniach, m�wi� co� do pani Stratten, trzymaj�c przed ni� mikrofon. Zauwa�yli, �e im wi�cej m�wi�, tym bardziej jej rysy wykrzywia�y si�. Wreszcie zacz�a p�aka�.
Pojawi� si� Clark Burton. Zszed� ze schod�w wiod�cych do jego galerii i zbli�y� si� do Reginy, Obj�� j� opieku�czo ramieniem.
- Zgrywa si� przed kamer� - zauwa�y�a panna Peabody. - Zawsze dobrze to robi�, o ile wiem.
- Pani go nie lubi, prawda? - zapyta� Jupe.
- Nie lubi� - prychn�a. - To snob, pr�ny, egocentryczny i zawsze si� zgrywa.
- Droga panno Peabody, c� za wzruszaj�ca charakterystyka - powiedzia� pan Conine.
- Zaledwie j� zacz�am - odpar�a.
Tymczasem Burton ca�kowicie przej�� wywiad. M�wi� i m�wi�, podczas gdy Regina sta�a smutno z boku. Gdy wreszcie reporter odwr�ci� si� i wyci�gn�� do niej mikrofon, umkn�a do ksi�garni.
- Biedactwo - powiedzia�a panna Peabody.
Gdy wreszcie reporterzy telewizyjni odjechali, ch�opcy postanowili wyruszy� w drog� powrotn� do domu. Mijaj�c ksi�garni�, dostrzegli w g��bi p�acz�c� Regin�.
Wiedziony impulsem, Jupe wyj�� z portfela wizyt�wk� i wszed� do sklepu.
- Chcieliby�my pom�c, je�li to mo�liwe - powiedzia� i poda� jej kart�. - Prosz� tylko zatelefonowa� pod ten numer i przyjedziemy. Wiem, �e policja robi co mo�e, ale je�li tylko przyjdzie pani na my�l...
Zostawi� zdanie nie doko�czone. Regina patrzy�a na kart� wizytow� Trzech Detektyw�w, kt�ra wygl�da�a nast�puj�co:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
???
Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones
Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews
- Rozwi�zali�my wiele niezwyk�ych zagadek, z kt�rymi nie mogli si� upora� do�wiadczeni zawodowcy - powiedzia� Jupiter z dum�.
- Odkrywali�my nieraz rzeczy, kt�rych policja nie umia�a wykry� - wtr�ci� stoj�cy za Jupe�em Pete.
- Tak - powiedzia�a Regina - przypuszczam, �e dzieciaki potrafi� odkry� rzeczy, z kt�rymi nie mog� sobie poradzi� doro�li. Ale tym razem zostawmy to policji. Jestem pewna, �e go znajd�. Todd po prostu zaszy� si� gdzie� i zasn��. W ka�dym razie mam nadziej�, �e tak si� sta�o.
Ale w jej g�osie nadziei nie by�o.
Do Rocky Beach ch�opcy wracali w zapadaj�cym zmierzchu. Ca�y czas my�leli o zaginionym dziecku i o martwym psie w pojemniku na �mieci.
- Nie mam odwagi pomy�le�, kto lub co zabi�o tego biednego psa - odezwa� si� Pete ponuro. - Ani dlaczego.
- Prawdopodobnie by� to jaki� nieodpowiedzialny kierowca - powiedzia� Bob. - Kto�, kto nie �mia� stan�� przed w�a�cicielem psa.
- Ciekaw jestem... - powiedzia� Jupiter, ale nie doda� nic wi�cej. Tego� wieczoru o dziesi�tej Jupiter ogl�da� dziennik telewizyjny wraz z cioci� Matyld� i wujkiem Tytusem, z kt�rymi mieszka�. Nadawano w�a�nie lokalne wiadomo�ci i pierwszym doniesieniem wieczoru by�a sprawa znikni�cia Todda Strattena.
Dziennikarz, kt�ry tego popo�udnia odwiedzi� Dziedziniec Syreny, podawa� szczeg�y zaj�cia. Potem Jupe zobaczy� moment, gdy usi�owano przeprowadzi� wywiad z Regin� Stratten. Natychmiast na ekranie pojawi� si� Clark Burton. Wygl�da� bardzo przystojnie i zdawa� si� by� szczerze przej�ty.
- My wszyscy tutaj, przy Dziedzi�cu Syreny, modlimy si� o powr�t Todda Strattena - m�wi� nabo�nie. - To rozkoszny malec i jego s�siedzi pragn�, by wr�ci� do nich czym pr�dzej, zdr�w i ca�y.
- Dziwne - powiedzia�a wpatrzona w ekran ciocia Matylda. - Clark Burton wygl�da tak m�odo, a musi by� dobrze posuni�ty w latach. Pewnie bardzo dba o siebie.
- Albo operacyjnie usuni�to mu zmarszczki - za�mia� si� wujek Tytus.
Obraz na ekranie zamigota� i pojawi� si� dziennikarz przy biurku w studio.
- Do obecnej chwili nie odnaleziono Todda Strattena - m�wi�. - Ktokolwiek posiada�by informacje, mog�ce naprowadzi� na jego �lad, proszony jest o skontaktowanie si� z policj� pod numerem telefonu, kt�ry podajemy teraz na ekranie. Todd ma pi�� lat, wzrost oko�o metra, ostatnio widziano go w d�insach i trykotowej koszulce w czerwone i niebieskie paski. Pokazano zamazan� fotografi� Todda. Nast�pnie dziennikarz przeszed� do innych wiadomo�ci.
- Biedna ta matka - powiedzia�a ciocia Matylda. - Musi odchodzi� od zmys��w.
Oboje z wujkiem Tytusem poszli do sypialni i Jupiter zosta� sam ze swoimi my�lami. Jak m�g� Todd znikn�� tak nagle, nawet w miejscu zat�oczonym i szalonym, jakim by�a Wenecja? Z ca�� pewno�ci� kto� go widzia�, gdy opuszcza� Dziedziniec Syreny!
Do nast�pnego rana Todda nie odnaleziono. Po �niadaniu Jupiter pom�g� cioci Matyldzie uprz�tn�� naczynia. Potem poszed� do sk�adu z�omu po drugiej stronie ulicy. By�o to przedsi�biorstwo, kt�re prowadzili wujostwo. Na jego terenie znajdowa�a si� stara przyczepa kempingowa. Nie nadawa�a si� ju� do sprzeda�y i ch�opcy przekszta�cili j� w Kwater� G��wn� ich zespo�u detektywistycznego. Dla ukrycia jej przed w�cibskimi oczami, spi�trzyli wok� z�om i zbudowali sekretne wej�cia i tunele. W �rodku urz�dzili sobie biuro oraz male�kie laboratorium i ciemni� fotograficzn�. Jupe kupi� u�ywany mikroskop i wyreperowa� aparat fotograficzny. Posiadali szafk� na dokumentacj�, kt�r� prowadzi� Bob, i p�k� wype�nion� ksi��kami, z kt�rych czerpali potrzebne informacje. Co najwa�niejsze, mieli tu tak�e telefon, kt�ry op�acali z pieni�dzy zarobionych r�nymi pracami w sk�adzie.
Tego rana, gdy tylko Jupe wszed� do Kwatery G��wnej, zadzwoni� telefon. Podni�s� s�uchawk� i dobieg� go wezbrany �zami g�os Reginy Stratten.
- Halo! Czy to Jupiter Jones?
- Tak, pani Stratten - odpar� Jupe.
- Och, dobrze! S�uchaj, m�j tatu� szuka� Todda przez ca�� noc i policja te�, i nic... i nic nie znale�li. Wiem, �e wszyscy si� staraj�, ale my�la�am, �e mo�e... mo�e...
- Mo�e nie zaszkodzi, �eby trzy osoby wi�cej szuka�y? - powiedzia� Jupe.
- W�a�nie, nie zaszkodzi.
- Zatelefonuj� po moich przyjaci� i natychmiast wyruszamy do Wenecji.
Jupe nie by� pewien, co Detektywi mog� zdzia�a�. Ale wiedzia� jedno - jako� pomog�!
Rozdzia� 5
Trudny wywiad
Regina Stratten by�a sama w ksi�garni. Mia�a podkr��one oczy i r�ce jej dr�a�y.
- �adnych wiadomo�ci - powiedzia�a. - �adnego �ladu. Nic. Policja wci�� przeszukuje s�siedztwo. Ach, i robi� sekcj� zw�ok Tiny�ego. Nie wiem dok�adnie po co.
Jupe zastanowi� si�.
- Sekcja zw�ok wyka�e przyczyn� zgonu. Mo�e wykaza�, czy Tiny zosta� zabity przypadkowo, czy rozmy�lnie. Je�li, na przyk�ad, do rany przylgn�y odpryski farby, prawdopodobnie potr�ci� go samoch�d. Je�li ustal�, �e Tiny zgin�� przypadkowo, wtedy ani jego �mier�, ani znikni�cie Todda nie b�dzie wygl�da�o tak gro�nie.
- Tak, ale jaki to ma zwi�zek z odszukaniem Todda? - powiedzia�a Regina.
- B�dziemy wiedzieli wi�cej, a ka�da, nawet najdrobniejsza informacja jest pomocna - odpar� Jupe. - Teraz proponuj�, �eby�my wraz z przyjaci�mi spr�bowali dowiedzie� si�, gdzie ostatnio tu, na terenie Dziedzi�ca Syreny, widziano Todda.
- Tutaj? - zdziwi�a si� Regina. - Ale� policja wypyta�a ju� wszystkich. Co za sens robi� to znowu?
- Po pierwsze - odpowiedzia� Jupe - musimy sami dowiedzie� si� wszystkiego. Po drugie, kto� m�g� sobie przypomnie� o czym�, czego nie powiedzia� policji. A po trzecie, to jedyne logiczne post�powanie. Wszyscy widzieli wczoraj Todda wchodz�cego na dziedziniec. Kto� musia� widzie�, jak wychodzi�. Czy nie mam racji?
- Chyba tak - powiedzia�a Regina.
Trzej Detektywi przyst�pili do pracy. Zacz�li od rozmowy z wysokim, chudym m�czyzn�, kt�ry prowadzi� sklep z latawcami. Nazywa� si� Leo Andersen. Zauwa�y� Todda wchodz�cego poprzedniego dnia na dziedziniec i wi�cej go potem nie widzia�.
- Wyszed�em ze sklepu i poszed�em w stron� ulicy, �eby popatrze� sobie na parad� - m�wi�. - Todd przeszed� ko�o mnie z Tinym. Nigdy nie rozstawa� si� z Tinym.
- Czy zostawi� pan sklep otwarty? - zapyta� Jupiter. - Czy ch�opiec m�g� tu wej�� frontowymi drzwiami i wyj�� tylnymi?
Andersen potrz�sn�� g�ow�.
- Widzisz zatrzask na tylnych drzwiach? �eby wyj��, Todd musia�by go otworzy�, a �eby do niego si�gn��, musia�by stan�� na krze�le. Zauwa�y�bym wi�c, chyba �e Todd odstawi� krzes�o na miejsce, a wierzcie mi, Todd nie odstawia� niczego na miejsce. Nigdy!
W�a�cicielka sklepu z kamieniami, panna Alhea Watkins, odpowiedzia�a podobnie. Nie by�o jej w sklepie w czasie parady, ale by�a pewna, �e ani Todd, ani nikt inny nie m�g� tam wej�� pod jej nieobecno��. Sklep by� bowiem zamkni�ty na klucz.
- Nierozs�dnie jest zostawia� drzwi otwarte w pobli�u pla�y - m�wi�a. - Zbyt wielu rabusi�w. Zreszt�, czy to ma znaczenie, kt�r�dy Todd opu�ci� dziedziniec? By� tak szybki. M�g� wyj�� od frontu i przecisn�� si� przez t�um.
- Staramy si� tylko i�� jego �ladem - odpar� Jupe. - Gdyby�my znale�li kogo�, kto widzia� Todda lub psa, mog�oby nam to pom�c. Panna Watkins wzdrygn�a si� na wzmiank� o psie.
- Co za niegodziwiec zabi� psa i wrzuci� do �mietnika? Obrzydliwe.
- Nie wiemy dot�d, kto lub co zabi�o Tiny�ego - powiedzia� Jupe. - Gdyby sobie pani przypomnia�a co� jeszcze, prosz� zatelefonowa� do nas - doda� i wr�czy� kart� wizytow�.
Ch�opcy zostawili pann� Watkins z jej pos�pnymi my�lami i udali si� do pasmanterii naprzeciw.
Pani Kerinovna, w�a�cicielka sklepu, by�a spokojn�, jasnow�os� kobiet�. Nie widzia�a Todda poprzedniego dnia i nie opuszcza�a swego sklepu.
- Mog�am ogl�da� parad� przez okno - wyja�ni�a. - To wspania�y kraj. Ludzie sobie maszeruj� i m�wi�, co chc�, nawet rzeczy, kt�re mog� si� nie podoba� komu� tak wa�nemu jak policja, i to jest w porz�dku. Nie widzia�am Todda. Ogromnie mi �al jego mamy. Pewnie si� bardzo niepokoi.
W kawiarni kilka os�b siedzia�o przy kawie i ciastkach. Obs�ugiwa� w�a�ciciel, Tony Gould. Gdy ch�opcy zacz�li go wypytywa�, zabra� ich spiesznie do kuchni, gdzie krz�ta�a si� jego �ona, Marge.
- Todd nie wchodzi� tu wczoraj - powiedzia�. - Czasami pr�bowa� wycygani� od nas ciastko czy herbatniki, ale ostatnio przeganiali�my go.
- Nie chcieli�my, �eby mu si� z�by popsuty - wtr�ci�a Marge Gould.
- Tak wi�c nie widzieli�cie go po rozpocz�ciu parady? - spyta� Jupe.
- Nie, by�em zaj�ty. Sprz�ta�em ze stolik�w, bo Mooch, kt�ry powinien to robi�, znikn��. Zdarza mu si� to cz�sto.
Trzej Detektywi podzi�kowali Gouldom i poszli naprzeciw do galerii �Syrena�. Zastali jej w�a�ciciela w nieprzychylnym nastroju.
- Dlaczego wypytujecie o Todda Strattena? - pyta�. - Podobno zbieracie materia�y do pracy szkolnej.
- To robili�my wczoraj - odpowiedzia� Jupe. - Dzi� staramy si� pom�c pani Stratten.
- Policja pomaga pani Stratten - powiedzia� Burton. - Wiadomo, �e robi� to dobrze.
Jupe wyci�gn�� portfel, wyj�� jedn� z kart wizytowych Trzech Detektyw�w i poda� Burtonowi.
- Pani Stratten uwa�a, �e my r�wnie� mo�emy pom�c.
- Dobry Bo�e! - wykrzykn�� Burton po przeczytaniu wizyt�wki.
- Uda�o nam si� wyja�ni� wiele dziwnych i tajemniczych spraw - doda� Jupe z przekonaniem.
- Zapewne - powiedzia� Burton pojednawczo. - Dobrze. Nie chc�, by uwa�ano, �e nie jestem ch�tny do wsp�pracy. Co chcecie wiedzie�?
- Staramy si� i�� tropem wczorajszej w�dr�wki Todda - odpar� Jupiter. - By�oby dobrze, gdyby�my mogli odtworzy� jego drog� od samego pocz�tku. Czy mo�e widzia� go pan wczoraj po rozpocz�ciu parady?
- Nie, nie widzia�em i my�l�, �e trafiacie kul� w p�ot. Cokolwiek si� sta�o dziecku i jego psu, nie sta�o si� tutaj. Jak pami�tacie, pies zosta� potr�cony przez samoch�d. Po Dziedzi�cu Syreny nie je�d�� samochody.
- Racja - przyzna� Jupe. - Tym niemniej, czy to nie dziwne, �e Todd wszed� na dziedziniec w czasie parady i nikt go wi�cej nie widzia�?
- Niespecjalnie - odpar� Burton. - Todd to ruchliwy dzieciak i wsz�dzie go by�o pe�no.
- Czy m�g� przyj�� tutaj? - pyta� Jupiter. - Widz�, �e s� tu tylne drzwi. Czy m�g� wej�� tu na g�r�, przej�� przez galeri� i wyj�� tylnymi drzwiami?
Jupiter przecisn�� si� do tylnych drzwi. Otworzy�y si� pod dotkni�ciem, a za nimi ukaza�y si� schody prowadz�ce na zaplecze budynku. By� tam parking, kt�ry wychodzi� na ulic� Przelotow�, biegn�c� r�wnolegle do Nadbrze�nej. Wbrew swej nazwie by�a w�ska, marnie wybrukowana i zat�oczona samochodami, kt�re posuwa�y si� jeden za drugim, dotykaj�c si� zderzakami, gdy kierowcy rozgl�dali si� za miejscem na post�j. Jupe zamkn�� drzwi.
- Nie u�ywa pan zasuwy?
- Zasuwam j� na noc, kiedy zamykam sklep - odpowiedzia� Burton. - W ci�gu dnia wci�� biegam do gara�u lub �mietnika i ci�g�e zasuwanie by�oby uci��liwe.
Jupe skin�� g�ow� i przeszed� do frontowych drzwi, gdzie czujnik elektryczny uruchamia� dzwonek. Jupe przesun�� r�k� na jego wysoko�ci i dzwonek zad�wi�cza�.
- Czujnik jest niemal na wysoko�ci pasa - powiedzia�. - Todd m�g� przej�� poni�ej, nie uruchamiaj�c dzwonka. Podobnie jak Tiny. Je�li wyszed� pan na chwil�, mogli wbiec do �rodka.
Burtonowi twarz zastyg�a na moment, po czym u�miechn�� si�.
- To tak si� tu dosta� w zesz�ym tygodniu i zostawi� na gablotach lepkie odciski palc�w.
- Nigdy pan nie zauwa�y�, �e mo�na tu wchodzi� i wychodzi� nie w��czaj�c czujnika? - zapyta� Jupe z niedowierzaniem.
- Nnn... nie pomy�la�em o tym - odpowiedzia� Burton. Tymczasem Pete kr�ci� si� po galerii. Gdy znalaz� si� przy podwy�szeniu przed du�� szyb� wystawow�, poczu� rozczarowanie. Podwy�szenie by�o puste.
- Sprzeda� pan syren�! - wykrzykn��.
- Nie, nie sprzeda�em. Zosta�a... - Burton urwa�. - My�l�, �e kto� j� wczoraj ukrad�, kiedy by�em zaj�ty. Dwukrotnie zdarzy�o si�, �e by�o tu zbyt wiele os�b. Doprawdy nie wiem, dlaczego skradziono akurat syren�. Niejedna rzecz w tej galerii jest bardziej warto�ciowa.
- Zapewne - wtr�ci� Jupiter.
- Tyle nieodpowiedzialnych ludzi przychodzi tu na pla�� - m�wi� Burton. - Jak na przyk�ad kierowca, kt�ry potr�ci� tego psa, a nast�pnie wrzuci� go do �mietnika.
- Je�li tak si� rzeczywi�cie sta�o - powiedzia� Bob. - Robi� dla pewno�ci sekcj� zw�ok.
- Tak?
Zapad�a cisza, jakby Burton oczekiwa�, �e ch�opcy powiedz� wi�cej. Skoro jednak milczeli, rzek�:
- Je�li to wszystko, by�bym...
Jupiter wpad� mu w s�owo.
- A co z hotelem? Czy Todd m�g� si� tam dosta�? Mo�e jest tam jakie� otwarte okno lub wy�amany zamek?
- Z pewno�ci� nie - odpar� Burton. - Miejsce jest zabezpieczone. Pilnuj� tego. Nie �ycz� sobie tam w��cz�g�w, kt�rzy mogliby wznieci� jaki� po�ar.
- Czy policja przeszuka�a wczoraj hotel? - pyta� z uporem Jupe.
- Oczywi�cie. Jak tylko otworzy�em drzwi nabrali pewno�ci, �e nikt tam nie wchodzi� od lat.
- Ale czy przeszukali?
Burton nagle si� rozz�o�ci�.
- Do�� tego! - krzykn��. - Jak d�ugo czas mi na to pozwala�, bra�em udzia� w tej zabawie w detektyw�w. Czeka na mnie praca. Je�li pozwolicie, chcia�bym si� wzi�� do niej.
Ch�opcy zacz�li wi�c wychodzi�, ale nie zd��yli zej�� z po�owy schod�w, gdy Burton ich zawo�a�.
Odwr�cili si�.
Sta� w drzwiach. Z�o�� ju� mu przesz�a. Wygl�da� staro i mizernie.
- Przepraszam - powiedzia�. - Nie chcia�em was urazi�. Straci�em cierpliwo��, bo to wszystko jest dla mnie trudne. Kiedy by�em ch�opcem, mia�em przyjaciela, kt�ry pewnego dnia zagin��. Po prostu nie wr�ci� do klasy po du�ej przerwie. To by�o w stanie Iowa, gdzie si� urodzi�em. Poszli�my go szuka� i to ja go znalaz�em. Za miastem by�y stare kamienio�omy. Woda wype�ni�a d� i tam le�a� m�j przyjaciel. Uton��.
- Przykro mi - powiedzia� Jupiter.
Zeszli na dziedziniec. Na tarasie kawiarni popija�a kaw� panna Peabody.
- No wreszcie! - zawo�a�a. - Czekam na was. Chc� wam co� pokaza�.
Rozdzia� 6
Przykre s�owa
Panna Peabody przywo�a�a Tony�ego Goulda.
- Pora na obiad i ci ch�opcy musz� umiera� z g�odu - powiedzia�a. - Zjedz� razem ze mn�. My�l�, �e hamburgery. Mnie tego je�� nie wolno, ale kiedy jest lepiej z moim trawieniem, uwielbiam te wszystkie wspania�o�ci.
- Cztery hamburgery - powiedzia� Tony Gould i odszed� spiesznie.
- Kiedy by�am ma�a, jeszcze m�odsza od was, zjada�am tony taniutkich cukierk�w, lukrecji, drops�w i ma�ych, r�owych serduszek z wypisanymi na nich r�nymi mi�ymi powiedzonkami. - Panna Peabody odchyli�a si� i zapyta�a: - A wi�c, co my�licie o naszym przyjacielu Clarku Burtonie?
Jupe zamruga� tylko oczami. Zmiana tematu by�a do�� nag�a.
- Staracie si� pomoc Reginie Stratten, prawda? - ci�gn�a panna Peabody. - M�wi�a mi rano, �e zamierza do was zatelefonowa�. Bardzo bym chcia�a, �eby�cie zdo�ali zrobi� co� dla niej. To taka mi�a m�oda osoba, a tak niewiele tu dobrze wychowanych ludzi. Wi�kszo�� jest wr�cz nieucywilizowan