Rezydencja

Szczegóły
Tytuł Rezydencja
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rezydencja PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rezydencja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rezydencja - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Dla mojego męża Brooke’a Browera, bo dzięki niemu uwierzyłam, że nie ma rzeczy niemożliwych. I dla naszych cudownych dzieci: Grahama i Charlotte. Strona 4 GŁÓWNI BOHATEROWIE James W.F. „Skip” Allen: odźwierny w latach 1979–2004 Reds Arrington: hydraulik i brygadzista-hydraulik w latach 1964–1979 Preston Bruce: portier w latach 1953–1977 Traphes Bryant: elektryk i opiekun psów w latach 1951–1973 Cletus Clark: malarz w latach 1969–2008 William „Bill” Cliber: elektryk w latach 1963–1990, główny elektryk w latach 1990–2004 Wendy Elsasser: florystka w latach 1985–2007 Chris Emery: odźwierny w latach 1987–1994 Betty Finney: pokojówka w latach 1993–2007 James Hall: kamerdyner (dorywczo) w latach 1963–2007 William „Bill” Hamilton: konserwator i główny magazynier w latach 1958–2013 James Jeffries: pracownik kuchni i kamerdyner (dorywczo) od 1959 roku do teraz Wilson Jerman: konserwator i kamerdyner w latach 1957–1993, portier (dorywczo) w latach 2003–2010 Jim Ketchum: kustosz w latach 1961–1963, główny kustosz w latach 1963–1970 Christine Limerick: ochmistrzyni w latach 1979–2008 (przerwa zawodowa w latach 1986–1991) Strona 5 Linsey Little: konserwator w latach 1979–2005 Roland Mesnier: mistrz cukiernik w latach 1979–2006 Betty Monkman: kustosz w latach 1967–1997, główny kustosz w latach 1997–2002 Ronn Payne: florysta w latach 1973–1996 Nelson Pierce: odźwierny w latach 1961–1987 Mary Prince: niania Amy Carter James Ramsey: kamerdyner od końcówki kadencji Cartera do 2010 roku Stephen Rochon: mistrz ceremonii w latach 2007–2011 Frank Ruta: szef kuchni w latach 1979–1991 (przerwa zawodowa w latach 1987–1988) Tony Savoy: pracownik i szef działu operacyjnego w latach 1984–2013 Bob Scanlan: florysta w latach 1998–2010 Walter Scheib: szef kuchni w latach 1994–2005 Rex Scouten: odźwierny w latach 1957–1969, mistrz ceremonii w latach 1969–1986, główny kustosz w latach 1986–1997 Ivaniz Silva: pokojówka w latach 1985–2008 Herman Thompson: kamerdyner (dorywczo) w latach 1960–1993 Gary Walters: odźwierny w latach 1976–1986, mistrz ceremonii w latach 1986–2007 Strona 6 J.B. West: odźwierny w latach 1957–1969, mistrz ceremonii w latach 1959–1969 Lynwood Westray: kamerdyner (dorywczo) w latach 1962–1994 Worthtington White: odźwierny w latach 1980–2012 Zephyr Wright: rodzinna kucharka Johnsonów Strona 7 WSTĘP Życie w Białym Domu przypomina teatr, w którym tragedia łączy się z komedią. Nam, personelowi, przypada rola drugoplanowa. Lillian Rogers Parks, pokojówka i krawcowa w Białym Domu w latach 1929–1961, My Thirty Years Backstairs at the White House Strona 8 reston Bruce siedział w kuchni swojego waszyngtońskiego domu, słuchał radia i jadł z żoną lunch – jedyny posiłek w ciągu dnia, który spożywali razem – kiedy spiker przerwał audycję, aby ogłosić wiadomość z ostatniej chwili: – Prezydent został postrzelony. Bruce podskoczył na krześle, uderzając kolanem o blat stołu, i naczynia z brzękiem zsunęły się na podłogę. Mniej więcej minutę później podano kolejną informację, a głos spikera był jeszcze bardziej przejmujący: – Prezydent został postrzelony. Potwierdzono właśnie, że został postrzelony. Jego stan wciąż pozostaje nieznany. „To niemożliwe”, pomyślał Bruce. Narzucił palto i zapominając o włożeniu kapelusza, wyszedł w ten rześki listopadowy dzień, wskoczył do samochodu i ruszył z podjazdu. Jego żona Virginia została w domu, przerażona zamarła pośród odłamków potłuczonych talerzy leżących na kuchennej podłodze. Zazwyczaj spokojny i opanowany Bruce pędził ulicami miasta z prędkością prawie dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. – Nawet do mnie nie docierało, że tak szybko jadę – powie później. Nagle dobiegło go wycie syreny policyjnej. Funkcjonariusz zaparkował za nim na rogu Szesnastej Ulicy i Columbia Road, ­zeskoczył z motoru i podszedł do drzwi kierowcy. – Skąd ten pośpiech? – Nie był w nastroju do żartów. – Proszę posłuchać, pracuję w Białym Domu – wyjaśnił zdyszanym głosem Bruce. – Postrzelono prezydenta. Nastąpiła chwila pełnej zdumienia ciszy. Mrożąca krew w żyłach wiadomość najwyraźniej nie dotarła jeszcze do wszystkich. – Ruszamy – rzucił zaszokowany policjant i wskoczył na motor. – Za mną! Tego dnia Bruce dojechał do południowo-zachodniej bramy Białego Domu w policyjnej eskorcie. Większość Amerykanów żyjących w tamtym czasie pamięta dokładnie, co robili, kiedy usłyszeli, że prezydent Kennedy został Strona 9 postrzelony. Ta szokująca wiadomość była jeszcze boleśniejsza dla Bruce’a, gdyż Kennedy był dla niego nie tylko prezydentem, ale też szefem i – co więcej – przyjacielem. Preston Bruce pracował jako portier w Białym Domu i był bardzo lubianym członkiem personelu. Dzień wcześniej z samego rana odprowadził prezydenta, pierwszą damę i ich syna John-Johna do czekającego na południowym trawniku śmigłowca piechoty morskiej, którym odlecieli do bazy lotnictwa wojskowego ­Andrews, aby tam przesiąść się na samolot. Stamtąd państwo Kennedy mieli się udać w fatalną w skutkach dwudniową podróż do pięciu miast stanu Teksas. (John-John, który za cztery dni miał obchodzić trzecie urodziny, uwielbiał latać helikopterem z rodzicami. Jego wycieczka zakończyła się jednak już w Andrews, a kiedy dowiedział się, że nie może towarzyszyć dalej rodzicom w podróży do Dallas, rozpłakał się. Wtedy po raz ostatni widział ojca). – Teraz przejmujesz dowodzenie – zwrócił się do Bruce’a prezydent Kennedy, przekrzykując warkot silników stojącego na południowym trawniku śmigłowca. – Zarządzaj ­wszystkim wedle uznania. Bruce, potomek niewolników i syn małorolnego gospodarza z Karoliny Południowej, został honorowym członkiem rodziny Kennedych. Oglądał z nimi filmy w sali kinowej Białego Domu i przyglądał się, jak nieskrępowany prezydent bawi się z dziećmi. Twarz Bruce’a wykrzywił grymas bólu, kiedy Kennedy, goniąc po Gabinecie Owalnym za niesfornym malcem John-Johnem, uderzył głową o blat biurka. (Chłopczyk uwielbiał się pod nim chować. Bruce bardzo często przed ważnymi spotkaniami musiał go stamtąd wyciągać). Wysoki, szczupły pięćdziesięciolatek z gęstą siwą czupryną i białą brodą wkładał codziennie do pracy czarny frak i białą muszkę. Był tak oddany pracy, której częścią było między innymi wymagające niezwykłego taktu zadanie wskazywania miejsc zdenerwowanym gościom zaproszonym na przyjęcia dyplomatyczne, że zaprojektował stół z lekko pochyłym blatem ułatwiającym ustawianie wizytówek, zwany „stołem Bruce’a”. Jego wynalazek służył innym przez kolejne dekady. Dwudziestego drugiego listopada, pędząc do Białego Domu, Bruce nie dowierzał wiadomościom. Strona 10 – Wzburzenie, które tamtego dnia wstrząsnęło całym moim ciałem, towarzyszy mi do dziś – wspominał po latach. Kiedy dotarł do głównego budynku rezydencji, myślał tylko o jednym: „Poczekam na panią Kennedy”. Wraz z pozostałymi członkami personelu tłumnie zgromadzonymi w biurze przełożonego zespołu administracyjnego pochylił się nad odbiornikiem telewizyjnym. W wiadomościach potwierdzono obawy, które żywił każdy z pracujących w Białym Domu. Bruce napisał później: „W głębi ducha wszyscy mieliśmy świadomość, że każdy z prezydentów po opuszczeniu tych siedmiu hektarów ziemi może już nie wrócić, tak jak to się stało w przypadku prezydenta Kennedy’ego”. Kiedy o czwartej nad ranem następnego dnia Jackie Kennedy, ubrana w poplamiony krwią słynny różowy wełniany kostium, wsparta na ramieniu szwagra Roberta F. Kennedy’ego, wreszcie przekroczyła próg Białego Domu, była blada jak śmierć i równocześnie niesamowicie spokojna. – Bruce, czekałeś na nasz powrót – odezwała się miękko, jakby chciała go pocieszyć. – Tak, przecież wiedziała pani, że tu będę, pani Kennedy – odpowiedział. Po krótkim nabożeństwie odprawionym w Sali Wschodniej zaprowadził pierwszą damę i prokuratora generalnego do prywatnych apartamentów na drugim piętrze. Kiedy stał w ciszy w windzie, obok dwóch najbliższych prezydentowi osób, Bruce nie wytrzymał i załkał ze zgryzoty. Jackie i Robert dołączyli do niego; wszyscy troje, obejmując się, płakali aż do zatrzymania się windy. Kiedy pierwsza dama weszła do sypialni, powiedziała do swojej pokojówki i przyjaciółki Providencii Paredes: – Myślałam, że mnie też zabiją. Następnie zdjęła kostium poplamiony krwią męża i wykąpała się. Wyczerpany Bruce resztę nocy spędził, siedząc na krześle w małej sypialni na trzecim piętrze. Zdjął frak i muszkę, ­rozpiął kilka guzików białej koszuli ze sztywnym kołnierzykiem, ale nie poddał się zmęczeniu. – Nie chciałem się kłaść na wypadek, gdyby pani Kennedy mnie potrzebowała. Strona 11 Jego lojalność doczekała się nagrody. Tuż po pogrzebie prezydenta pierwsza dama podarowała mu krawat, który jej mąż miał na sobie podczas lotu do Dallas. – Prezydent chciałby, żebyś go zachował – powiedziała. (JFK zmienił krawat tuż przed wejściem do samochodu, zbędną sztukę włożył do kieszeni marynarki i miał ją przy sobie w chwili śmierci). Robert Kennedy zdjął rękawiczki i wręczył je oniemiałemu przyjacielowi: – To dla ciebie – powiedział Bruce’owi. – Pamiętaj, że miałem je na sobie w dniu pogrzebu brata. Portier przez cztery dni z rzędu nie chciał zejść ze stanowiska i do domu, do żony, wrócił dopiero dwudziestego szóstego listopada. Jego oddanie pracy i pierwszej rodzinie może wydawać się wyjątkowe, ale nie jest niczym nadzwyczajnym w przypadku osób zatrudnionych w siedzibie prezydenta Stanów Zjednoczonych. ________ W przeważającym stopniu życie rodzinne urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych pozostaje nieznane opinii publicznej. Prywatności członków rodziny prezydenckiej strzegą pracownicy Zachodniego Skrzydła i zespół prawie stu osób, które umyślnie trzymają się w cieniu, czyli personel Białego Domu. Przez większość czasu pracują na drugim i trzecim piętrze rezydencji o powierzchni ponad pięciu tysięcy metrów kwadratowych. Tam członkowie pierwszej rodziny Ameryki mogą umknąć przed przytłaczającą presją związaną z urzędem, choćby to miało być jedynie kilka drogocennych godzin, kiedy zjedzą wspólnie kolację czy pooglądają telewizję. Niepomni na tłumy kręcących się na pierwszym piętrze turystów i amatorów fotografii zebranych przy płocie z aparatami w komórkach w pełnej gotowości, mogą tam, na górze, cieszyć się intymnością prywatnego życia. W odróżnieniu od nieprzebranej rzeszy polityków, którzy po opuszczeniu murów Białego Domu ochoczo udzielali wywiadów i wydawali liczne wspomnienia, pokojówki, kamerdynerzy, kucharze, odźwierni, mechanicy, elektrycy, hydraulicy, stolarze i floryści zatrudnieni do prowadzenia najsłynniejszego domu w Ameryce w dużej Strona 12 mierze woleli pozostać anonimowi. Jeden z pracowników zwierzył mi się, że dla nich wszystkich „dyskrecja jest najwyższą cnotą”. W konsekwencji zakulisowe życie personelu Białego Domu ma cechy prawdziwej konspiracji. Po raz pierwszy uświadomiłam to sobie, kiedy jako korespondentka z Białego Domu zostałam zaproszona na lunch zorganizowany przez Michelle Obamę dla niespełna tuzina dziennikarzy w kameralnej jadalni na piętrze państwowym Rezydencji Wykonawczej. Od kiedy Jackie Kennedy zaaranżowała na drugim piętrze miejsce, gdzie rodziny urzędujących prezydentów na co dzień spożywają posiłki, Stara Jadalnia Rodzinna skryła się w cieniu oficjalnej Jadalni Państwowej, w której niejednokrotnie bywałam na organizowanych tam przyjęciach. Nigdy wcześniej jednak nie trafiła mi się okazja przebywania w prywatnej części Białego Domu, nawet nie miałam pojęcia o istnieniu tej właśnie małej sali. Wstęp do wielu pomieszczeń rezydencji jest bardzo ograniczony, dziennikarze i fotografowie zapraszani na oficjalne wydarzenia, jak na przykład przyjęcia w Sali Wschodniej czy obiady dyplomatyczne (teraz często wyprawiane w zachwycającym białym pawilonie wzniesionym na południowym trawniku), są trzymani z daleka od gości Białego Domu. Wielkie fety wymagają też powiększenia personelu o zatrudnianych dorywczo kamerdynerów, kelnerów i kelnerki. Dlatego moje zdziwienie było ogromne, kiedy w dniu lunchu zorganizowanego przez pierwszą damę jej doradca zaprowadził nas do dość niewielkiej i przytulnej Starej Jadalni Rodzinnej, a ubrany elegancko mężczyzna poczęstował nas szampanem serwowanym na lśniącej srebrnej tacy. Zjedliśmy sałatkę skomponowaną z warzyw wyhodowanych w ogrodzie Białego Domu i pyszną duszoną rybę przepięknie podaną na porcelanie należącej do prezydenta Trumana. Dania roznosił kamerdyner, który był najwyraźniej w dobrej komitywie z pierwszą damą. „Obrazek niczym z Downton Abbey”, pomyślałam. Po spotkaniu zaczęłam się zastanawiać, kim byli ci ludzie, których łączyły tak zażyłe stosunki z jedną z najpotężniejszych rodzin na świecie. Jako korespondentka z Białego Domu z ramienia agencji Bloomberg News pracowałam w jednej z wielu mikroskopijnych, Strona 13 pozbawionych okien klitek, znajdujących się pod Centrum Prasowym imienia Jamesa Brady’ego. W piwnicznej ciasnocie jest zawsze gwarno niczym w ulu, bo dziennikarze biegają tam i z powrotem, biorąc udział w niezliczonych wydarzeniach, sprawdzając źródła i wysyłając wystukane na komputerach notatki. Podczas pracy w Białym Domu zwiedziłam niemal pół świata, podróżując na pokładach samolotów przewożących prezydenta i wiceprezydenta, pisałam artykuły z Mongolii, Japonii, Polski, Francji, Portugalii, Chin i Kolumbii, ale najbardziej fascynujący temat czekał na mnie na miejscu: życie mężczyzn i kobiet opiekujących się pierwszą rodziną Ameryki, lojalnych i wiernych urzędowi prezydenta Stanów Zjednoczonych. Każdy członek personelu zatrudniony w Białym Domu był świadkiem wydarzeń historycznych i każdy krył w zanadrzu niesamowite opowieści. Biały Dom jest najpotężniejszym i najtrwalszym symbolem amerykańskiej prezydentury. W tym na pierwszy rzut oka trzypiętrowym budynku rzeczywiście znajdują się: sto trzydzieści dwa pokoje, sto czterdzieści siedem okien, dwadzieścia osiem kominków, osiem klatek schodowych i trzy windy, które łączą sześć kondygnacji, nie wspominając o dwóch ukrytych półpiętrach. To dom w danej chwili zamieszkany przez tylko jedną znaną rodzinę. Natomiast opiekujący się nim personel należy do jego stałych lokatorów. Członkowie personelu wnoszą w tę słynną siedmiohektarową posiadłość odrobinę człowieczeństwa, a także przenoszą nas w świat europejskich wartości. Wstają skoro świt i poświęcają życie, aby z budzącą podziw, pełną spokoju godnością służyć pierwszej rodzinie. Dla każdego z nich praca w Białym Domu, niezależnie od piastowanej funkcji, jest źródłem dumy. Wraz z kolejnymi wyborami w rezydencji pojawiają się nowe twarze, oni jednak trwają niezależnie od administracji, zachowując polityczne sympatie dla siebie. Przyświeca im jeden cel: dbanie o życie pierwszej rodziny Ameryki w najbardziej otwartym dla publiczności prywatnym domu Stanów Zjednoczonych. W czasie swojej pracy wielu z nich było świadkami chwil niezwykle trudnych dla prezydentów i ich rodzin, ale zaledwie garstka zdecydowała się na opublikowanie wspomnień. W niniejszej książce po raz pierwszy zebrałam świadectwa wielu członków personelu Strona 14 opowiadających o swoim oddaniu w służbie pierwszej rodzinie Ameryki. W ich wspomnieniach znajdą się opowieści zarówno o drobnych gestach dobroci, jak i o wybuchach złości czy chwilach osobistego zwątpienia, o dziwac-twach i słabostkach wielkich tego świata, ale też o momentach, w których monotonię codziennej pracy rozjaśnia błysk narodowego triumfu lub zaciemnia bolesna tragedia. Personel rezydencji patrzy na rodzinę prezydencką pod kątem nieznanym reszcie świata: jest świadkiem zabaw Kennedych z dziećmi w Gabinecie Owalnym i przekraczania progu Białego Domu przez pierwszego w historii czarnoskórego prezydenta; na prośbę Nancy Reagan odkłada po starciu kurzu każde z kolekcji dwudziestu pięciu porcelanowych puzderek z Limoges dokładnie na to samo miejsce, zapewnia spokój Hillary Clinton podczas tak zwanej afery rozporkowej, w konsekwencji której postawiono zarzuty jej mężowi. Choć podzielili się ze mną mnóstwem niesłychanych historii, to każdy z byłych jak i obecnych pracowników kierował się przede wszystkim długoletnią zasadą etyczną gwarantującą dyskrecję i ochronę pierwszej rodzinie Ameryki. W odróżnieniu od mieszkańców Waszyngtonu zafiksowanych na władzy, którzy praktycznie, zanim powiedzą, jak mają na imię, wpierw chwalą się, gdzie pracują, członkowie personelu unikają wspominania o swoim wyjątkowym miejscu pracy. ­Kodeks honorowy odziedziczyli po swoich poprzednikach, którzy ukrywając stan zdrowia Franklina D. Roosevelta1, wprowadzali gości na obiady dyplomatyczne dopiero po usadzeniu prezydenta i wyprowadzeniu jego wózka, a także starali się, aby pogłoski o romansach Johna F. Kennedy’ego nie opuściły murów Białego Domu. Pracownicy personelu mają tak uprzywilejowany wgląd w życie prezydenta, że aktualnie urzędujący w Białym Domu politycy nie życzyli sobie, abym z nimi rozmawiała. Jeden z byłych członków obsługi odpowiedział mi w e-mailu: „Wydaje mi się, że nikt z obecnie zatrudnionych tam osób nie będzie chciał z panią rozmawiać z obawy o utratę pracy – taka jest rzeczywistość. Wpojono nam, że to, co się dzieje w Białym Domu, nie wydostaje się na zewnątrz”. Choć z początku niektórzy mieli opory, aby podzielić się doświadczeniem z pracy w „domu”, jak nazywają go między sobą, każdy Strona 15 zachował się niezwykle taktownie. Niezależnie od koloru skóry czy płci, wykonywanego w przeszłości zawodu, kucharze, elektrycy i pokojówki – dziesiątki emerytowanych członków personelu – zaprosili mnie, abym usiadła z nimi przy kuchennym stole lub w ich salonie na sofie. (Byłam wtedy w ciąży z drugim dzieckiem, dlatego zatroskani pytali o moje samopoczucie, a także interesowali się, czy może nie jestem głodna). Szybko się otwierali i z błyskiem radości w oku snuli opowieść o latach pracy dla kilku prezydentów i ich rodzin. Wielu wydawało się nieświadomych tego, że mieli wyjątkowe życie, a siedzieli przecież w pierwszym rzędzie na seansie współczesnej historii. Ich wspomnienia nie zawsze okazywały się spójne, niektórzy wyrażali się o swoich pracodawcach w samych superlatywach, inni zaś dzielili się mniej pochlebnymi historiami. Namówienie ich na rozmowę nie zawsze było proste. Niektórzy zgadzali się na spotkanie dopiero wtedy, gdy wymieniłam nazwiska osób, z którymi już wcześniej rozmawiałam. Inni mieli się na baczności aż do spotkania w cztery oczy, jak na przykład główny elektryk William „Bill” Cliber, który zdał mi fascynującą relację z ostatnich dni prezydentury Richarda ­Nixona; ale też ochmistrzyni Christine Limerick zwierzająca się z bolesnej decyzji przejścia na tymczasowy urlop w związku z wyniszczającym psychicznie, niewłaściwym traktowaniem przez jedną z pierwszych dam. Niektórzy, jak James Ramsey, ulubiony kamerdyner George’a W. Busha, zgodzili się na opowieść wyłącznie o pozytywnych aspektach swojej pracy. Ramsey obawiał się, że jeśli ujawni niepochlebne wątki (choć wcale nie było takich przesłanek), rząd cofnie mu emeryturę, na którą pracował całe życie. Przy okazji autentycznie kochał każdą z rodzin, której służył. Zmarł w 2014 roku, dlatego jestem niezmiernie wdzięczna ­losowi, że mogłam go poznać; a także innych członków personelu, którzy odeszli z tego świata, nim ich wspomnienia ukazały się drukiem w niniejszej książce. Rozmawiałam z pracownikami zatrudnionymi w Białym Domu w czasie zwanym Camelotem2, w tym z osobą, której jako pierwszej powiedziano o zabójstwie JFK, a także z kamerdynerami, portierami i florystami opiekującymi się Barackiem Obamą i jego bliskimi. Strona 16 Słuchałam opowieści dzieci prezydentów o tym, jak się dorasta w Białym Domu. Odbyłam także szczere rozmowy z byłymi pierwszymi damami: Rosalynn Carter, Barbarą Bush i Laurą Bush, oraz z kilkorgiem wysoko postawionych urzędników. Większość z nich bardzo chętnie wspominała o wysiłku tych, którzy w ciszy i z zaangażowaniem wypełniają swe zakulisowe obowiązki. Oddani całkowicie swojej pracy członkowie ­personelu wytrwale unikają świateł reflektorów, i to nie tylko w metaforycznym sensie tego wyrażenia. – Niepisana zasada każe nam trzymać się w cieniu. W obecności kamerzysty chowamy się za nim, pod nim, nad nim albo przechodzimy naokoło – podkreślał odźwierny James W.F. „Skip” Allen. Moi rozmówcy, osoby o niezwykłej osobowości i inteligencji, zaciekawili mnie, dlatego zapragnęłam lepiej ich poznać. Wielu spośród nich miało poczucie humoru, które nazwałabym ironicznym, żeby nie powiedzieć: sarkastycznym. Emerytowany ­kamerdyner James Hall, kiedy zakończyliśmy rozmowę, odprowadził mnie bardzo wolnym krokiem przez zatłoczony hol domu opieki, w którym mieszkał. Nie powodowały nim jedynie zasady uprzejmości, bo jak przyznał, chciał się upewnić, że wszyscy zobaczą go w towarzystwie młodszej kobiety. Śmiejąc się, dodał: – Czuję się tu jak na planie Dynastii. W poszukiwaniu materiałów do książki musiałam się udać poza Waszyngton. Allen spędzał emeryturę w Bedford, w stanie Pensylwania, w ogromnej, liczącej ponad pięćset pięćdziesiąt metrów kwadratowych, wiejskiej posiadłości pochodzącej z dziewiętnastego wieku. Siedzieliśmy nad basenem, jedliśmy kanapki z sałatą i kurczakiem, a z nieba siąpiła mżawka, kiedy słuchałam opowieści o bliskiej relacji łączącej każdego z prezydentów z personelem („Pamiętali o naszych urodzinach i nie było w tym nic wyjątkowego”), o stresie związanym z najwyższym państwowym stanowiskiem („Żaden z nich, bez wyjątku, opuszczając Biały Dom, nie wygląda młodziej niż na początku kadencji”). W obliczu przepychu i okoliczności towarzyszących oficjalnym uroczystościom i zagranicznym wizytom personel Białego Domu pozostaje w cieniu, jednak ma zasadnicze znaczenie zarówno Strona 17 w przypadku prywatnego, jak i publicznego aspektu życia każdego prezydenta. – W pewnym sensie i ja , i cała moja rodzina uważaliśmy ich za współgospodarzy, obok prezydenta i pierwszej damy – powiedziała mi Tricia Nixon Cox, starsza z dwóch córek prezydenta Nixona. – Dzięki nim wszystko prezentowało się elegancko i przytulnie. Czasem pracownicy rezydencji nawet pomagają najsłynniejszym parom świata w przetrwaniu kryzysów, bo pozwalają im na bycie sobą, choćby na krótko. Kilku z nich powiedziało mi, że podczas skandalu z Monicą Lewinsky Hillary Clinton wyglądała na zmęczoną i przybitą. Żałowali jej, bo wiedzieli, że nade wszystko potrzebowała tego, czego mieć nie mogła, czyli prywatności. Jeden z odźwiernych, Worthington White, pamiętał, że wyprosił turystów i trzymając na dystans ochroniarzy z Secret Service3, podarował pierwszej damie kilka krótkich godzin, które spędziła w samotności nad basenem. White dodał, że „znaczyło to [dla niego] bardzo wiele”. Był dumny, że potrafił jej pomóc. Czasem członkowie personelu są świadkami radosnych scen, gdy świeżo zaprzysiężony prezydent nieskrępowanie cieszy się z osiągniętego sukcesu. W 2009 roku, kiedy uroczystości inauguracyjne wreszcie dobiegły końca, Obamowie szykowali się do pierwszej nocy pod dachem Białego Domu. Kiedy późnym wieczorem White przyniósł na górę plik dokumentów, wcale nie wyglądali na sennych. Po wejściu na drugie piętro stał się świadkiem niecodziennej rozmowy. – Nagle usłyszałem, jak prezydent Obama mówi: „To jest to. Tak, to właśnie to. Wreszcie to czuję”. Chwilę potem rozbrzmiała muzyka. To była Mary J. Blige. Nowi mieszkańcy zdjęli już oficjalne stroje, prezydent był w koszuli, a pierwsza dama miała na sobie spodnie dresowe i T-shirt. White pamięta, że prezydent ujął żonę w talii i nagle oboje zaczęli tańczyć do piosenki Real Love. Opowiadając mi o tym, odźwierny na chwilę zamilkł. – To była najpiękniejsza, najbardziej urocza scena, jaką można sobie wyobrazić. – Założę się, że czegoś takiego jeszcze w tym domu nie widziałeś, Strona 18 prawda? – zapytał go Obama, nie wypuszczając żony z objęć. – Z ręką na sercu odpowiem panu, że na tym piętrze jeszcze nigdy nikt nie słuchał Mary J. Blige – oznajmił mu White. Nie jest pewien, jak długo jeszcze państwo Obamowie tańczyli, ale było oczywiste, że postanowili cieszyć się chwilą. ________ Wiele pierwszych rodzin przyznaje, że uważa personel za prawdziwych mieszkańców Białego Domu. Prezydent Carter nazywał członków obsługi „spoiwem trzymającym dom w ryzach”. Natomiast jeden z pracowników określił swoich kolegów po fachu jako „bijące serce Białego Domu”. W rezydencji zatrudnionych jest dziewięćdziesięciu sześciu pełnoetatowych pracowników, a dorywczo, w niepełnym wymiarze godzin, dochodzi jeszcze dwustu pięćdziesięciu. Są to: odźwierni, kucharze, floryści, pokojówki, kamerdynerzy, portierzy, malarze, stolarze, elektrycy, hydraulicy, mechanicy i kaligrafiści. Dodatkowo z ramienia National Park Service4 pracuje tam dwadzieścia kilka osób, do których obowiązków należy pielęgnacja i utrzymanie terenów zielonych położonych wokół Białego Domu. Członkowie personelu rezydencji są pracownikami federalnymi i pracują dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. Centrum zarządzania personelem Białego Domu jest biuro mistrza ceremonii, które znajduje się na głównym piętrze tuż przy północnym portyku. Mistrz zarządza funduszami przeznaczonymi na prowadzenie Domu, w kwocie ustalonej przez Kongres. Z nich opłaca między innymi rachunki za ogrzewanie, prąd, klimatyzację i pensje pracowników. W 1941 roku, kiedy w skład personelu wchodziły zaledwie sześćdziesiąt dwie osoby, roczny budżet wyniósł sto pięćdziesiąt dwa tysiące dolarów. W ciągu siedemdziesięciu pięciu lat wzrost liczby pracowników, a także kosztów operacyjnych, plus inflacja, podniosły kwotę do trzynastu milionów dolarów. (Oprócz tego istnieje odrębny fundusz na renowację i utrzymanie samego budynku, który wynosi siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie). Mistrza ceremonii można porównać do dyrektora hotelu, choć Strona 19 różnią się tym, że w Białym Domu obsługuje się tylko jednego gościa. Do obowiązków mistrza ceremonii należy zarządzenie personelem i ścisła współpraca z pierwszą damą. Ma zastępcę i jest bezpośrednim przełożonym grupy odźwiernych, z których każdy odpowiada za odrębny departament zwany „zakładem”, na przykład zakład gospodarstwa domowego czy zakład florystyczny. Odźwierni przyjmują wszystkich gości, oficjalnych i prywatnych, a także notują, gdzie znajduje się prezydent, jeśli jest w Białym Domu. Ich zapiski trafiają później do prezydenckiej biblioteki, gdzie zachowuje się je dla potomności. Współcześnie praca mistrza ceremonii ma tak złożony charakter, że wymaga rygoru i dyscypliny zazwyczaj kojarzonych ze służbą wojskową. Nim kontradmirał Straży Granicznej Stanów Zjednoczonych Stephen Rochon został w 2007 roku powołany przez George’a W. Busha na to stanowisko, zostając ósmym z rzędu, a pierwszym czarnoskórym mistrzem ceremonii, musiał ośmiokrotnie stawiać się na kolejne etapy rozmów, krążąc między Białym Domem a swoją jednostką stacjonującą w Norfolk w stanie Wirginia. Ostatni raz spotkał się w Gabinecie Owalnym z samym prezydentem. Bush miał wątpliwości, czy Rochon będzie zadowolony ze skromnej nazwy stanowiska, niezbyt adekwatnej do wykonywanych obowiązków. – Jak ci się widzi ten cały mistrz ceremonii? – zapytał kontradmirała. – Panie prezydencie, szczerze? To tylko nazwa – opowiedział Rochon. Okazało się jednak, że nazwa ma znaczenie, bo kiedy Rochon został zatrudniony, zmieniono ją na „mistrz ceremonii Białego Domu i dyrektor zarządzający Rezydencji Wykonawczej”, co brzmi zdecydowanie efektowniej. W październiku 2011 roku posada przypadła Angelli Reid, byłej ­menedżerce hotelu Ritz-Carlton w Arlington w stanie Wirginia, pierwszej kobiecie i drugiej czarnoskórej osobie w historii tego urzędu. Niezależnie jednak od wrażenia, jakie wywiera nazwa stanowiska, zadanie stojące przed piastującą je osobą jest jedno: zaspokoić wszelkie potrzeby pierwszej rodziny. Do obowiązków mistrza ceremonii J.B. Strona 20 Westa należały gorączkowe przeszukiwania pokoi w poszukiwaniu zaginionych chomików Caroline Kennedy i obdzwanianie tuzina specjalistów, aby usatysfakcjonować prezydenta Johnsona domagającego się lepszego ciśnienia wody pod prysznicem. Jacqueline Kennedy nazywała Westa „najpotężniejszym mężczyzną w całym Waszyngtonie, zaraz po prezydencie”. Pracy w Białym Domu, niezależnie od tego, czy chodzi o najwyższe, czy najbardziej podstawowe stanowiska, nie znajdzie się, przeglądając ogłoszenia w prasie, nie pomoże też wysyłanie aplikacji przez Internet. – Jeśli chodzi o wakaty w Białym Domu, to nie zamieszcza się ogłoszeń o pracę – wyjaśnił Tony Savoy, do 2013 roku szef działu operacyjnego. – Każdy z zainteresowanych, z którymi przeprowadzałem rozmowy, został mi zarekomendowany przez zatrudnionego w rezydencji członka rodziny lub przyjaciela. Każdy pracownik osobiście ręczy za polecanego przez siebie kandydata. Większość ludzi zostaje na stanowiskach przez długie lata, czasem pracują tu kolejne pokolenia – jak choćby rodzina Ficklinów, z której aż dziewięć osób było zatrudnionych w Białym Domu. Za każdej nowej administracji wybiera się sekretarkę ds. socjalnych. Tradycyjnie ta posada była zarezerwowana dla kobiet. Aż do 2011 roku, kiedy Obamowie powołali na to stanowisko Jeremy’ego Bernarda, pierwszego mężczyznę, który na dodatek nie kryje swojej orientacji homoseksualnej. Sekretarka czy sekretarz ds. socjalnych działa jako łącznik pomiędzy pierwszą rodziną a personelem oraz między Zachodnim i Wschodnim Skrzydłem. Do jej lub jego obowiązków należy nadzór nad usadzeniem gości podczas obiadów dyplomatycznych i innych oficjalnych wydarzeń organizowanych w Białym Domu. Poza tym osoba piastująca to stanowisko przygotowuje robocze arkusze, które później przekazuje personelowi, z informacją, ile osób zostało zaproszonych i w jakich pomieszczeniach odbędzie się feta. Sekretarka ds. socjalnych często znajduje się między młotem a kowadłem, próbując pogodzić dwa przeciwstawne światy. Letitia Baldrige, zatrudniona na tym stanowisku za Kennedy’ego, pokazała prezydentowi listy, w których krytykowano uwielbiane przez pierwszą