Rezydencja
Szczegóły |
Tytuł |
Rezydencja |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rezydencja PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rezydencja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rezydencja - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Dla mojego męża Brooke’a Browera,
bo dzięki niemu uwierzyłam,
że nie ma rzeczy niemożliwych.
I dla naszych cudownych dzieci:
Grahama i Charlotte.
Strona 4
GŁÓWNI
BOHATEROWIE
James W.F. „Skip” Allen:
odźwierny w latach 1979–2004
Reds Arrington:
hydraulik i brygadzista-hydraulik w latach 1964–1979
Preston Bruce:
portier w latach 1953–1977
Traphes Bryant:
elektryk i opiekun psów w latach 1951–1973
Cletus Clark:
malarz w latach 1969–2008
William „Bill” Cliber:
elektryk w latach 1963–1990, główny elektryk w latach 1990–2004
Wendy Elsasser:
florystka w latach 1985–2007
Chris Emery:
odźwierny w latach 1987–1994
Betty Finney:
pokojówka w latach 1993–2007
James Hall:
kamerdyner (dorywczo) w latach 1963–2007
William „Bill” Hamilton:
konserwator i główny magazynier w latach 1958–2013
James Jeffries:
pracownik kuchni i kamerdyner (dorywczo) od 1959 roku do teraz
Wilson Jerman:
konserwator i kamerdyner w latach 1957–1993, portier (dorywczo)
w latach 2003–2010
Jim Ketchum:
kustosz w latach 1961–1963, główny kustosz w latach 1963–1970
Christine Limerick:
ochmistrzyni w latach 1979–2008 (przerwa zawodowa w latach
1986–1991)
Strona 5
Linsey Little:
konserwator w latach 1979–2005
Roland Mesnier:
mistrz cukiernik w latach 1979–2006
Betty Monkman:
kustosz w latach 1967–1997, główny kustosz w latach 1997–2002
Ronn Payne:
florysta w latach 1973–1996
Nelson Pierce:
odźwierny w latach 1961–1987
Mary Prince:
niania Amy Carter
James Ramsey:
kamerdyner od końcówki kadencji Cartera do 2010 roku
Stephen Rochon:
mistrz ceremonii w latach 2007–2011
Frank Ruta:
szef kuchni w latach 1979–1991 (przerwa zawodowa w latach
1987–1988)
Tony Savoy:
pracownik i szef działu operacyjnego w latach 1984–2013
Bob Scanlan:
florysta w latach 1998–2010
Walter Scheib:
szef kuchni w latach 1994–2005
Rex Scouten:
odźwierny w latach 1957–1969, mistrz ceremonii w latach
1969–1986, główny kustosz w latach 1986–1997
Ivaniz Silva:
pokojówka w latach 1985–2008
Herman Thompson:
kamerdyner (dorywczo) w latach 1960–1993
Gary Walters:
odźwierny w latach 1976–1986, mistrz ceremonii w latach
1986–2007
Strona 6
J.B. West:
odźwierny w latach 1957–1969, mistrz ceremonii w latach
1959–1969
Lynwood Westray:
kamerdyner (dorywczo) w latach 1962–1994
Worthtington White:
odźwierny w latach 1980–2012
Zephyr Wright:
rodzinna kucharka Johnsonów
Strona 7
WSTĘP
Życie w Białym Domu przypomina teatr, w którym tragedia łączy
się z komedią. Nam, personelowi, przypada rola drugoplanowa.
Lillian Rogers Parks, pokojówka i krawcowa
w Białym Domu w latach 1929–1961,
My Thirty Years Backstairs at the White House
Strona 8
reston Bruce siedział w kuchni swojego
waszyngtońskiego domu, słuchał radia i jadł z żoną lunch – jedyny
posiłek w ciągu dnia, który spożywali razem – kiedy spiker przerwał
audycję, aby ogłosić wiadomość z ostatniej chwili:
– Prezydent został postrzelony.
Bruce podskoczył na krześle, uderzając kolanem o blat stołu,
i naczynia z brzękiem zsunęły się na podłogę. Mniej więcej minutę
później podano kolejną informację, a głos spikera był jeszcze bardziej
przejmujący:
– Prezydent został postrzelony. Potwierdzono właśnie, że został
postrzelony. Jego stan wciąż pozostaje nieznany.
„To niemożliwe”, pomyślał Bruce. Narzucił palto i zapominając
o włożeniu kapelusza, wyszedł w ten rześki listopadowy dzień, wskoczył
do samochodu i ruszył z podjazdu. Jego żona Virginia została w domu,
przerażona zamarła pośród odłamków potłuczonych talerzy leżących na
kuchennej podłodze.
Zazwyczaj spokojny i opanowany Bruce pędził ulicami miasta
z prędkością prawie dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Nawet do mnie nie docierało, że tak szybko jadę – powie później.
Nagle dobiegło go wycie syreny policyjnej. Funkcjonariusz
zaparkował za nim na rogu Szesnastej Ulicy i Columbia Road,
zeskoczył z motoru i podszedł do drzwi kierowcy.
– Skąd ten pośpiech? – Nie był w nastroju do żartów.
– Proszę posłuchać, pracuję w Białym Domu – wyjaśnił
zdyszanym głosem Bruce. – Postrzelono prezydenta.
Nastąpiła chwila pełnej zdumienia ciszy. Mrożąca krew w żyłach
wiadomość najwyraźniej nie dotarła jeszcze do wszystkich.
– Ruszamy – rzucił zaszokowany policjant i wskoczył na motor. –
Za mną!
Tego dnia Bruce dojechał do południowo-zachodniej bramy
Białego Domu w policyjnej eskorcie.
Większość Amerykanów żyjących w tamtym czasie pamięta
dokładnie, co robili, kiedy usłyszeli, że prezydent Kennedy został
Strona 9
postrzelony. Ta szokująca wiadomość była jeszcze boleśniejsza dla
Bruce’a, gdyż Kennedy był dla niego nie tylko prezydentem, ale też
szefem i – co więcej – przyjacielem. Preston Bruce pracował jako portier
w Białym Domu i był bardzo lubianym członkiem personelu. Dzień
wcześniej z samego rana odprowadził prezydenta, pierwszą damę i ich
syna John-Johna do czekającego na południowym trawniku śmigłowca
piechoty morskiej, którym odlecieli do bazy lotnictwa wojskowego
Andrews, aby tam przesiąść się na samolot. Stamtąd państwo Kennedy
mieli się udać w fatalną w skutkach dwudniową podróż do pięciu miast
stanu Teksas. (John-John, który za cztery dni miał obchodzić trzecie
urodziny, uwielbiał latać helikopterem z rodzicami. Jego wycieczka
zakończyła się jednak już w Andrews, a kiedy dowiedział się, że nie
może towarzyszyć dalej rodzicom w podróży do Dallas, rozpłakał się.
Wtedy po raz ostatni widział ojca).
– Teraz przejmujesz dowodzenie – zwrócił się do Bruce’a
prezydent Kennedy, przekrzykując warkot silników stojącego na
południowym trawniku śmigłowca. – Zarządzaj wszystkim wedle
uznania.
Bruce, potomek niewolników i syn małorolnego gospodarza
z Karoliny Południowej, został honorowym członkiem rodziny
Kennedych. Oglądał z nimi filmy w sali kinowej Białego Domu
i przyglądał się, jak nieskrępowany prezydent bawi się z dziećmi. Twarz
Bruce’a wykrzywił grymas bólu, kiedy Kennedy, goniąc po Gabinecie
Owalnym za niesfornym malcem John-Johnem, uderzył głową o blat
biurka. (Chłopczyk uwielbiał się pod nim chować. Bruce bardzo często
przed ważnymi spotkaniami musiał go stamtąd wyciągać). Wysoki,
szczupły pięćdziesięciolatek z gęstą siwą czupryną i białą brodą wkładał
codziennie do pracy czarny frak i białą muszkę. Był tak oddany pracy,
której częścią było między innymi wymagające niezwykłego taktu
zadanie wskazywania miejsc zdenerwowanym gościom zaproszonym na
przyjęcia dyplomatyczne, że zaprojektował stół z lekko pochyłym
blatem ułatwiającym ustawianie wizytówek, zwany „stołem Bruce’a”.
Jego wynalazek służył innym przez kolejne dekady.
Dwudziestego drugiego listopada, pędząc do Białego Domu, Bruce
nie dowierzał wiadomościom.
Strona 10
– Wzburzenie, które tamtego dnia wstrząsnęło całym moim ciałem,
towarzyszy mi do dziś – wspominał po latach.
Kiedy dotarł do głównego budynku rezydencji, myślał tylko
o jednym: „Poczekam na panią Kennedy”. Wraz z pozostałymi
członkami personelu tłumnie zgromadzonymi w biurze przełożonego
zespołu administracyjnego pochylił się nad odbiornikiem telewizyjnym.
W wiadomościach potwierdzono obawy, które żywił każdy
z pracujących w Białym Domu. Bruce napisał później: „W głębi ducha
wszyscy mieliśmy świadomość, że każdy z prezydentów po opuszczeniu
tych siedmiu hektarów ziemi może już nie wrócić, tak jak to się stało
w przypadku prezydenta Kennedy’ego”.
Kiedy o czwartej nad ranem następnego dnia Jackie Kennedy,
ubrana w poplamiony krwią słynny różowy wełniany kostium, wsparta
na ramieniu szwagra Roberta F. Kennedy’ego, wreszcie przekroczyła
próg Białego Domu, była blada jak śmierć i równocześnie niesamowicie
spokojna.
– Bruce, czekałeś na nasz powrót – odezwała się miękko, jakby
chciała go pocieszyć.
– Tak, przecież wiedziała pani, że tu będę, pani Kennedy –
odpowiedział.
Po krótkim nabożeństwie odprawionym w Sali Wschodniej
zaprowadził pierwszą damę i prokuratora generalnego do prywatnych
apartamentów na drugim piętrze. Kiedy stał w ciszy w windzie, obok
dwóch najbliższych prezydentowi osób, Bruce nie wytrzymał i załkał ze
zgryzoty. Jackie i Robert dołączyli do niego; wszyscy troje, obejmując
się, płakali aż do zatrzymania się windy. Kiedy pierwsza dama weszła do
sypialni, powiedziała do swojej pokojówki i przyjaciółki Providencii
Paredes:
– Myślałam, że mnie też zabiją.
Następnie zdjęła kostium poplamiony krwią męża i wykąpała się.
Wyczerpany Bruce resztę nocy spędził, siedząc na krześle w małej
sypialni na trzecim piętrze. Zdjął frak i muszkę, rozpiął kilka guzików
białej koszuli ze sztywnym kołnierzykiem, ale nie poddał się zmęczeniu.
– Nie chciałem się kłaść na wypadek, gdyby pani Kennedy mnie
potrzebowała.
Strona 11
Jego lojalność doczekała się nagrody. Tuż po pogrzebie prezydenta
pierwsza dama podarowała mu krawat, który jej mąż miał na sobie
podczas lotu do Dallas.
– Prezydent chciałby, żebyś go zachował – powiedziała.
(JFK zmienił krawat tuż przed wejściem do samochodu, zbędną
sztukę włożył do kieszeni marynarki i miał ją przy sobie w chwili
śmierci). Robert Kennedy zdjął rękawiczki i wręczył je oniemiałemu
przyjacielowi:
– To dla ciebie – powiedział Bruce’owi. – Pamiętaj, że miałem je
na sobie w dniu pogrzebu brata.
Portier przez cztery dni z rzędu nie chciał zejść ze stanowiska i do
domu, do żony, wrócił dopiero dwudziestego szóstego listopada. Jego
oddanie pracy i pierwszej rodzinie może wydawać się wyjątkowe, ale nie
jest niczym nadzwyczajnym w przypadku osób zatrudnionych
w siedzibie prezydenta Stanów Zjednoczonych.
________
W przeważającym stopniu życie rodzinne urzędującego prezydenta
Stanów Zjednoczonych pozostaje nieznane opinii publicznej.
Prywatności członków rodziny prezydenckiej strzegą pracownicy
Zachodniego Skrzydła i zespół prawie stu osób, które umyślnie trzymają
się w cieniu, czyli personel Białego Domu. Przez większość czasu
pracują na drugim i trzecim piętrze rezydencji o powierzchni ponad
pięciu tysięcy metrów kwadratowych. Tam członkowie pierwszej
rodziny Ameryki mogą umknąć przed przytłaczającą presją związaną
z urzędem, choćby to miało być jedynie kilka drogocennych godzin,
kiedy zjedzą wspólnie kolację czy pooglądają telewizję. Niepomni na
tłumy kręcących się na pierwszym piętrze turystów i amatorów fotografii
zebranych przy płocie z aparatami w komórkach w pełnej gotowości,
mogą tam, na górze, cieszyć się intymnością prywatnego życia.
W odróżnieniu od nieprzebranej rzeszy polityków, którzy po
opuszczeniu murów Białego Domu ochoczo udzielali wywiadów
i wydawali liczne wspomnienia, pokojówki, kamerdynerzy, kucharze,
odźwierni, mechanicy, elektrycy, hydraulicy, stolarze i floryści
zatrudnieni do prowadzenia najsłynniejszego domu w Ameryce w dużej
Strona 12
mierze woleli pozostać anonimowi. Jeden z pracowników zwierzył mi
się, że dla nich wszystkich „dyskrecja jest najwyższą cnotą”.
W konsekwencji zakulisowe życie personelu Białego Domu ma cechy
prawdziwej konspiracji.
Po raz pierwszy uświadomiłam to sobie, kiedy jako
korespondentka z Białego Domu zostałam zaproszona na lunch
zorganizowany przez Michelle Obamę dla niespełna tuzina dziennikarzy
w kameralnej jadalni na piętrze państwowym Rezydencji Wykonawczej.
Od kiedy Jackie Kennedy zaaranżowała na drugim piętrze miejsce, gdzie
rodziny urzędujących prezydentów na co dzień spożywają posiłki, Stara
Jadalnia Rodzinna skryła się w cieniu oficjalnej Jadalni Państwowej,
w której niejednokrotnie bywałam na organizowanych tam przyjęciach.
Nigdy wcześniej jednak nie trafiła mi się okazja przebywania
w prywatnej części Białego Domu, nawet nie miałam pojęcia o istnieniu
tej właśnie małej sali. Wstęp do wielu pomieszczeń rezydencji jest
bardzo ograniczony, dziennikarze i fotografowie zapraszani na oficjalne
wydarzenia, jak na przykład przyjęcia w Sali Wschodniej czy obiady
dyplomatyczne (teraz często wyprawiane w zachwycającym białym
pawilonie wzniesionym na południowym trawniku), są trzymani z daleka
od gości Białego Domu. Wielkie fety wymagają też powiększenia
personelu o zatrudnianych dorywczo kamerdynerów, kelnerów
i kelnerki.
Dlatego moje zdziwienie było ogromne, kiedy w dniu lunchu
zorganizowanego przez pierwszą damę jej doradca zaprowadził nas do
dość niewielkiej i przytulnej Starej Jadalni Rodzinnej, a ubrany
elegancko mężczyzna poczęstował nas szampanem serwowanym na
lśniącej srebrnej tacy. Zjedliśmy sałatkę skomponowaną z warzyw
wyhodowanych w ogrodzie Białego Domu i pyszną duszoną rybę
przepięknie podaną na porcelanie należącej do prezydenta Trumana.
Dania roznosił kamerdyner, który był najwyraźniej w dobrej komitywie
z pierwszą damą. „Obrazek niczym z Downton Abbey”, pomyślałam. Po
spotkaniu zaczęłam się zastanawiać, kim byli ci ludzie, których łączyły
tak zażyłe stosunki z jedną z najpotężniejszych rodzin na świecie.
Jako korespondentka z Białego Domu z ramienia agencji
Bloomberg News pracowałam w jednej z wielu mikroskopijnych,
Strona 13
pozbawionych okien klitek, znajdujących się pod Centrum Prasowym
imienia Jamesa Brady’ego. W piwnicznej ciasnocie jest zawsze gwarno
niczym w ulu, bo dziennikarze biegają tam i z powrotem, biorąc udział
w niezliczonych wydarzeniach, sprawdzając źródła i wysyłając
wystukane na komputerach notatki. Podczas pracy w Białym Domu
zwiedziłam niemal pół świata, podróżując na pokładach samolotów
przewożących prezydenta i wiceprezydenta, pisałam artykuły
z Mongolii, Japonii, Polski, Francji, Portugalii, Chin i Kolumbii, ale
najbardziej fascynujący temat czekał na mnie na miejscu: życie
mężczyzn i kobiet opiekujących się pierwszą rodziną Ameryki, lojalnych
i wiernych urzędowi prezydenta Stanów Zjednoczonych. Każdy członek
personelu zatrudniony w Białym Domu był świadkiem wydarzeń
historycznych i każdy krył w zanadrzu niesamowite opowieści.
Biały Dom jest najpotężniejszym i najtrwalszym symbolem
amerykańskiej prezydentury. W tym na pierwszy rzut oka trzypiętrowym
budynku rzeczywiście znajdują się: sto trzydzieści dwa pokoje, sto
czterdzieści siedem okien, dwadzieścia osiem kominków, osiem klatek
schodowych i trzy windy, które łączą sześć kondygnacji, nie
wspominając o dwóch ukrytych półpiętrach. To dom w danej chwili
zamieszkany przez tylko jedną znaną rodzinę. Natomiast opiekujący się
nim personel należy do jego stałych lokatorów.
Członkowie personelu wnoszą w tę słynną siedmiohektarową
posiadłość odrobinę człowieczeństwa, a także przenoszą nas w świat
europejskich wartości. Wstają skoro świt i poświęcają życie, aby
z budzącą podziw, pełną spokoju godnością służyć pierwszej rodzinie.
Dla każdego z nich praca w Białym Domu, niezależnie od piastowanej
funkcji, jest źródłem dumy. Wraz z kolejnymi wyborami w rezydencji
pojawiają się nowe twarze, oni jednak trwają niezależnie od
administracji, zachowując polityczne sympatie dla siebie. Przyświeca im
jeden cel: dbanie o życie pierwszej rodziny Ameryki w najbardziej
otwartym dla publiczności prywatnym domu Stanów Zjednoczonych.
W czasie swojej pracy wielu z nich było świadkami chwil
niezwykle trudnych dla prezydentów i ich rodzin, ale zaledwie garstka
zdecydowała się na opublikowanie wspomnień. W niniejszej książce po
raz pierwszy zebrałam świadectwa wielu członków personelu
Strona 14
opowiadających o swoim oddaniu w służbie pierwszej rodzinie Ameryki.
W ich wspomnieniach znajdą się opowieści zarówno o drobnych gestach
dobroci, jak i o wybuchach złości czy chwilach osobistego zwątpienia,
o dziwac-twach i słabostkach wielkich tego świata, ale też o momentach,
w których monotonię codziennej pracy rozjaśnia błysk narodowego
triumfu lub zaciemnia bolesna tragedia.
Personel rezydencji patrzy na rodzinę prezydencką pod kątem
nieznanym reszcie świata: jest świadkiem zabaw Kennedych z dziećmi
w Gabinecie Owalnym i przekraczania progu Białego Domu przez
pierwszego w historii czarnoskórego prezydenta; na prośbę Nancy
Reagan odkłada po starciu kurzu każde z kolekcji dwudziestu pięciu
porcelanowych puzderek z Limoges dokładnie na to samo miejsce,
zapewnia spokój Hillary Clinton podczas tak zwanej afery rozporkowej,
w konsekwencji której postawiono zarzuty jej mężowi.
Choć podzielili się ze mną mnóstwem niesłychanych historii, to
każdy z byłych jak i obecnych pracowników kierował się przede
wszystkim długoletnią zasadą etyczną gwarantującą dyskrecję i ochronę
pierwszej rodzinie Ameryki. W odróżnieniu od mieszkańców
Waszyngtonu zafiksowanych na władzy, którzy praktycznie, zanim
powiedzą, jak mają na imię, wpierw chwalą się, gdzie pracują,
członkowie personelu unikają wspominania o swoim wyjątkowym
miejscu pracy. Kodeks honorowy odziedziczyli po swoich
poprzednikach, którzy ukrywając stan zdrowia Franklina D. Roosevelta1,
wprowadzali gości na obiady dyplomatyczne dopiero po usadzeniu
prezydenta i wyprowadzeniu jego wózka, a także starali się, aby pogłoski
o romansach Johna F. Kennedy’ego nie opuściły murów Białego Domu.
Pracownicy personelu mają tak uprzywilejowany wgląd w życie
prezydenta, że aktualnie urzędujący w Białym Domu politycy nie życzyli
sobie, abym z nimi rozmawiała. Jeden z byłych członków obsługi
odpowiedział mi w e-mailu: „Wydaje mi się, że nikt z obecnie
zatrudnionych tam osób nie będzie chciał z panią rozmawiać z obawy
o utratę pracy – taka jest rzeczywistość. Wpojono nam, że to, co się
dzieje w Białym Domu, nie wydostaje się na zewnątrz”.
Choć z początku niektórzy mieli opory, aby podzielić się
doświadczeniem z pracy w „domu”, jak nazywają go między sobą, każdy
Strona 15
zachował się niezwykle taktownie. Niezależnie od koloru skóry czy płci,
wykonywanego w przeszłości zawodu, kucharze, elektrycy i pokojówki
– dziesiątki emerytowanych członków personelu – zaprosili mnie, abym
usiadła z nimi przy kuchennym stole lub w ich salonie na sofie. (Byłam
wtedy w ciąży z drugim dzieckiem, dlatego zatroskani pytali o moje
samopoczucie, a także interesowali się, czy może nie jestem głodna).
Szybko się otwierali i z błyskiem radości w oku snuli opowieść o latach
pracy dla kilku prezydentów i ich rodzin. Wielu wydawało się
nieświadomych tego, że mieli wyjątkowe życie, a siedzieli przecież
w pierwszym rzędzie na seansie współczesnej historii. Ich wspomnienia
nie zawsze okazywały się spójne, niektórzy wyrażali się o swoich
pracodawcach w samych superlatywach, inni zaś dzielili się mniej
pochlebnymi historiami.
Namówienie ich na rozmowę nie zawsze było proste. Niektórzy
zgadzali się na spotkanie dopiero wtedy, gdy wymieniłam nazwiska
osób, z którymi już wcześniej rozmawiałam. Inni mieli się na baczności
aż do spotkania w cztery oczy, jak na przykład główny elektryk William
„Bill” Cliber, który zdał mi fascynującą relację z ostatnich dni
prezydentury Richarda Nixona; ale też ochmistrzyni Christine Limerick
zwierzająca się z bolesnej decyzji przejścia na tymczasowy urlop
w związku z wyniszczającym psychicznie, niewłaściwym traktowaniem
przez jedną z pierwszych dam.
Niektórzy, jak James Ramsey, ulubiony kamerdyner George’a W.
Busha, zgodzili się na opowieść wyłącznie o pozytywnych aspektach
swojej pracy. Ramsey obawiał się, że jeśli ujawni niepochlebne wątki
(choć wcale nie było takich przesłanek), rząd cofnie mu emeryturę, na
którą pracował całe życie. Przy okazji autentycznie kochał każdą
z rodzin, której służył. Zmarł w 2014 roku, dlatego jestem niezmiernie
wdzięczna losowi, że mogłam go poznać; a także innych członków
personelu, którzy odeszli z tego świata, nim ich wspomnienia ukazały się
drukiem w niniejszej książce.
Rozmawiałam z pracownikami zatrudnionymi w Białym Domu
w czasie zwanym Camelotem2, w tym z osobą, której jako pierwszej
powiedziano o zabójstwie JFK, a także z kamerdynerami, portierami
i florystami opiekującymi się Barackiem Obamą i jego bliskimi.
Strona 16
Słuchałam opowieści dzieci prezydentów o tym, jak się dorasta
w Białym Domu. Odbyłam także szczere rozmowy z byłymi pierwszymi
damami: Rosalynn Carter, Barbarą Bush i Laurą Bush, oraz z kilkorgiem
wysoko postawionych urzędników. Większość z nich bardzo chętnie
wspominała o wysiłku tych, którzy w ciszy i z zaangażowaniem
wypełniają swe zakulisowe obowiązki.
Oddani całkowicie swojej pracy członkowie personelu wytrwale
unikają świateł reflektorów, i to nie tylko w metaforycznym sensie tego
wyrażenia.
– Niepisana zasada każe nam trzymać się w cieniu. W obecności
kamerzysty chowamy się za nim, pod nim, nad nim albo przechodzimy
naokoło – podkreślał odźwierny James W.F. „Skip” Allen.
Moi rozmówcy, osoby o niezwykłej osobowości i inteligencji,
zaciekawili mnie, dlatego zapragnęłam lepiej ich poznać. Wielu spośród
nich miało poczucie humoru, które nazwałabym ironicznym, żeby nie
powiedzieć: sarkastycznym. Emerytowany kamerdyner James Hall,
kiedy zakończyliśmy rozmowę, odprowadził mnie bardzo wolnym
krokiem przez zatłoczony hol domu opieki, w którym mieszkał. Nie
powodowały nim jedynie zasady uprzejmości, bo jak przyznał, chciał się
upewnić, że wszyscy zobaczą go w towarzystwie młodszej kobiety.
Śmiejąc się, dodał:
– Czuję się tu jak na planie Dynastii.
W poszukiwaniu materiałów do książki musiałam się udać poza
Waszyngton. Allen spędzał emeryturę w Bedford, w stanie Pensylwania,
w ogromnej, liczącej ponad pięćset pięćdziesiąt metrów kwadratowych,
wiejskiej posiadłości pochodzącej z dziewiętnastego wieku. Siedzieliśmy
nad basenem, jedliśmy kanapki z sałatą i kurczakiem, a z nieba siąpiła
mżawka, kiedy słuchałam opowieści o bliskiej relacji łączącej każdego
z prezydentów z personelem („Pamiętali o naszych urodzinach i nie było
w tym nic wyjątkowego”), o stresie związanym z najwyższym
państwowym stanowiskiem („Żaden z nich, bez wyjątku, opuszczając
Biały Dom, nie wygląda młodziej niż na początku kadencji”).
W obliczu przepychu i okoliczności towarzyszących oficjalnym
uroczystościom i zagranicznym wizytom personel Białego Domu
pozostaje w cieniu, jednak ma zasadnicze znaczenie zarówno
Strona 17
w przypadku prywatnego, jak i publicznego aspektu życia każdego
prezydenta.
– W pewnym sensie i ja , i cała moja rodzina uważaliśmy ich za
współgospodarzy, obok prezydenta i pierwszej damy – powiedziała mi
Tricia Nixon Cox, starsza z dwóch córek prezydenta Nixona. – Dzięki
nim wszystko prezentowało się elegancko i przytulnie.
Czasem pracownicy rezydencji nawet pomagają najsłynniejszym
parom świata w przetrwaniu kryzysów, bo pozwalają im na bycie sobą,
choćby na krótko. Kilku z nich powiedziało mi, że podczas skandalu
z Monicą Lewinsky Hillary Clinton wyglądała na zmęczoną i przybitą.
Żałowali jej, bo wiedzieli, że nade wszystko potrzebowała tego, czego
mieć nie mogła, czyli prywatności. Jeden z odźwiernych, Worthington
White, pamiętał, że wyprosił turystów i trzymając na dystans
ochroniarzy z Secret Service3, podarował pierwszej damie kilka krótkich
godzin, które spędziła w samotności nad basenem. White dodał, że
„znaczyło to [dla niego] bardzo wiele”. Był dumny, że potrafił jej
pomóc.
Czasem członkowie personelu są świadkami radosnych scen, gdy
świeżo zaprzysiężony prezydent nieskrępowanie cieszy się
z osiągniętego sukcesu. W 2009 roku, kiedy uroczystości inauguracyjne
wreszcie dobiegły końca, Obamowie szykowali się do pierwszej nocy
pod dachem Białego Domu. Kiedy późnym wieczorem White przyniósł
na górę plik dokumentów, wcale nie wyglądali na sennych. Po wejściu
na drugie piętro stał się świadkiem niecodziennej rozmowy.
– Nagle usłyszałem, jak prezydent Obama mówi: „To jest to. Tak,
to właśnie to. Wreszcie to czuję”. Chwilę potem rozbrzmiała muzyka. To
była Mary J. Blige.
Nowi mieszkańcy zdjęli już oficjalne stroje, prezydent był
w koszuli, a pierwsza dama miała na sobie spodnie dresowe i T-shirt.
White pamięta, że prezydent ujął żonę w talii i nagle oboje zaczęli
tańczyć do piosenki Real Love. Opowiadając mi o tym, odźwierny na
chwilę zamilkł.
– To była najpiękniejsza, najbardziej urocza scena, jaką można
sobie wyobrazić.
– Założę się, że czegoś takiego jeszcze w tym domu nie widziałeś,
Strona 18
prawda? – zapytał go Obama, nie wypuszczając żony z objęć.
– Z ręką na sercu odpowiem panu, że na tym piętrze jeszcze nigdy
nikt nie słuchał Mary J. Blige – oznajmił mu White.
Nie jest pewien, jak długo jeszcze państwo Obamowie tańczyli, ale
było oczywiste, że postanowili cieszyć się chwilą.
________
Wiele pierwszych rodzin przyznaje, że uważa personel za
prawdziwych mieszkańców Białego Domu. Prezydent Carter nazywał
członków obsługi „spoiwem trzymającym dom w ryzach”. Natomiast
jeden z pracowników określił swoich kolegów po fachu jako „bijące
serce Białego Domu”.
W rezydencji zatrudnionych jest dziewięćdziesięciu sześciu
pełnoetatowych pracowników, a dorywczo, w niepełnym wymiarze
godzin, dochodzi jeszcze dwustu pięćdziesięciu. Są to: odźwierni,
kucharze, floryści, pokojówki, kamerdynerzy, portierzy, malarze,
stolarze, elektrycy, hydraulicy, mechanicy i kaligrafiści. Dodatkowo
z ramienia National Park Service4 pracuje tam dwadzieścia kilka osób,
do których obowiązków należy pielęgnacja i utrzymanie terenów
zielonych położonych wokół Białego Domu. Członkowie personelu
rezydencji są pracownikami federalnymi i pracują dla prezydenta Stanów
Zjednoczonych.
Centrum zarządzania personelem Białego Domu jest biuro mistrza
ceremonii, które znajduje się na głównym piętrze tuż przy północnym
portyku. Mistrz zarządza funduszami przeznaczonymi na prowadzenie
Domu, w kwocie ustalonej przez Kongres. Z nich opłaca między innymi
rachunki za ogrzewanie, prąd, klimatyzację i pensje pracowników.
W 1941 roku, kiedy w skład personelu wchodziły zaledwie sześćdziesiąt
dwie osoby, roczny budżet wyniósł sto pięćdziesiąt dwa tysiące dolarów.
W ciągu siedemdziesięciu pięciu lat wzrost liczby pracowników, a także
kosztów operacyjnych, plus inflacja, podniosły kwotę do trzynastu
milionów dolarów. (Oprócz tego istnieje odrębny fundusz na renowację
i utrzymanie samego budynku, który wynosi siedemset pięćdziesiąt
tysięcy dolarów rocznie).
Mistrza ceremonii można porównać do dyrektora hotelu, choć
Strona 19
różnią się tym, że w Białym Domu obsługuje się tylko jednego gościa.
Do obowiązków mistrza ceremonii należy zarządzenie personelem
i ścisła współpraca z pierwszą damą. Ma zastępcę i jest bezpośrednim
przełożonym grupy odźwiernych, z których każdy odpowiada za
odrębny departament zwany „zakładem”, na przykład zakład
gospodarstwa domowego czy zakład florystyczny. Odźwierni przyjmują
wszystkich gości, oficjalnych i prywatnych, a także notują, gdzie
znajduje się prezydent, jeśli jest w Białym Domu. Ich zapiski trafiają
później do prezydenckiej biblioteki, gdzie zachowuje się je dla
potomności.
Współcześnie praca mistrza ceremonii ma tak złożony charakter, że
wymaga rygoru i dyscypliny zazwyczaj kojarzonych ze służbą
wojskową. Nim kontradmirał Straży Granicznej Stanów Zjednoczonych
Stephen Rochon został w 2007 roku powołany przez George’a W. Busha
na to stanowisko, zostając ósmym z rzędu, a pierwszym czarnoskórym
mistrzem ceremonii, musiał ośmiokrotnie stawiać się na kolejne etapy
rozmów, krążąc między Białym Domem a swoją jednostką stacjonującą
w Norfolk w stanie Wirginia. Ostatni raz spotkał się w Gabinecie
Owalnym z samym prezydentem. Bush miał wątpliwości, czy Rochon
będzie zadowolony ze skromnej nazwy stanowiska, niezbyt adekwatnej
do wykonywanych obowiązków.
– Jak ci się widzi ten cały mistrz ceremonii? – zapytał
kontradmirała.
– Panie prezydencie, szczerze? To tylko nazwa – opowiedział
Rochon.
Okazało się jednak, że nazwa ma znaczenie, bo kiedy Rochon
został zatrudniony, zmieniono ją na „mistrz ceremonii Białego Domu
i dyrektor zarządzający Rezydencji Wykonawczej”, co brzmi
zdecydowanie efektowniej. W październiku 2011 roku posada przypadła
Angelli Reid, byłej menedżerce hotelu Ritz-Carlton w Arlington
w stanie Wirginia, pierwszej kobiecie i drugiej czarnoskórej osobie
w historii tego urzędu.
Niezależnie jednak od wrażenia, jakie wywiera nazwa stanowiska,
zadanie stojące przed piastującą je osobą jest jedno: zaspokoić wszelkie
potrzeby pierwszej rodziny. Do obowiązków mistrza ceremonii J.B.
Strona 20
Westa należały gorączkowe przeszukiwania pokoi w poszukiwaniu
zaginionych chomików Caroline Kennedy i obdzwanianie tuzina
specjalistów, aby usatysfakcjonować prezydenta Johnsona domagającego
się lepszego ciśnienia wody pod prysznicem. Jacqueline Kennedy
nazywała Westa „najpotężniejszym mężczyzną w całym Waszyngtonie,
zaraz po prezydencie”.
Pracy w Białym Domu, niezależnie od tego, czy chodzi
o najwyższe, czy najbardziej podstawowe stanowiska, nie znajdzie się,
przeglądając ogłoszenia w prasie, nie pomoże też wysyłanie aplikacji
przez Internet.
– Jeśli chodzi o wakaty w Białym Domu, to nie zamieszcza się
ogłoszeń o pracę – wyjaśnił Tony Savoy, do 2013 roku szef działu
operacyjnego. – Każdy z zainteresowanych, z którymi przeprowadzałem
rozmowy, został mi zarekomendowany przez zatrudnionego
w rezydencji członka rodziny lub przyjaciela. Każdy pracownik
osobiście ręczy za polecanego przez siebie kandydata.
Większość ludzi zostaje na stanowiskach przez długie lata, czasem
pracują tu kolejne pokolenia – jak choćby rodzina Ficklinów, z której aż
dziewięć osób było zatrudnionych w Białym Domu.
Za każdej nowej administracji wybiera się sekretarkę ds.
socjalnych. Tradycyjnie ta posada była zarezerwowana dla kobiet. Aż do
2011 roku, kiedy Obamowie powołali na to stanowisko Jeremy’ego
Bernarda, pierwszego mężczyznę, który na dodatek nie kryje swojej
orientacji homoseksualnej. Sekretarka czy sekretarz ds. socjalnych działa
jako łącznik pomiędzy pierwszą rodziną a personelem oraz między
Zachodnim i Wschodnim Skrzydłem. Do jej lub jego obowiązków
należy nadzór nad usadzeniem gości podczas obiadów dyplomatycznych
i innych oficjalnych wydarzeń organizowanych w Białym Domu. Poza
tym osoba piastująca to stanowisko przygotowuje robocze arkusze, które
później przekazuje personelowi, z informacją, ile osób zostało
zaproszonych i w jakich pomieszczeniach odbędzie się feta.
Sekretarka ds. socjalnych często znajduje się między młotem
a kowadłem, próbując pogodzić dwa przeciwstawne światy. Letitia
Baldrige, zatrudniona na tym stanowisku za Kennedy’ego, pokazała
prezydentowi listy, w których krytykowano uwielbiane przez pierwszą