12796
Szczegóły |
Tytuł |
12796 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12796 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12796 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12796 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Władimir Sorokin
Trzydziesta miłość Mariny
przełożył Jerzy Czech
Marina trzasnęła efektownie drzwiami taksówki i zaciągając się po drodze
papierosem przecięła znany do obrzydzenia plac i weszła na brudne schody
Uniwermagu. Zaczynało się już zmierzchać, świeciły rozciągnięte w szereg
witryny, roiły się w nich dziesiątki ludzi, trzeszczały kasy, przesuwały się
wypełnione zakupami druciane siatki. Oszklone drzwi, pchnięte z rozmachem przez
brzydkiego, otyłego mężczyznę, uderzyły Marinę w nadstawioną dłoń. Zaciągnęła
się po raz ostatni i rzuciła papieros pod nogi, na zapchaną błotem kratę,
przydeptała go i weszła do sklepu. W środku było duszno i ciasno. Marina
znalazła wolny koszyk i ruszyła ku ladom, zasłoniętym przez tłoczących się
ludzi. Na mięsnym panowało potworne zamieszanie, zbity tłum rozchwytywał towar
wyrzucony na ladę, słychać było wymyślanie i poskramiające riposty sprzedawczyń.
"Lud, Co się zgina pod pak ciężarem, Sam sobie wielbłądem i sam sobie carem..."
- przypomniała sobie Marina i ze wzgardliwym uśmieszkiem przeszła obok. Przy
nabiałowym pchało się mniej ludzi, na oszronionych kontuarach poniewierały się
brykiety margaryny i paczkowany ser. Wybrała kawałek, włożyła go do koszyka, a
zderzywszy się wzrokiem z tęgą pracownicą spytała:- Przepraszam, a masła nie ma?
- Zara przywiozom - odrzekła tamta, z surową obojętnością patrząc gdzieś w drugą
stronę. Rzeczywiście, dwaj podpici pracownicy przywieźli metalową skrzynię,
unieśli ją postękując, przechylili. Żółte cegły posypały się na stoisko, ktoś
popchnął Marinę. Nie zdążyła zrobić kroku, a już przed jej oczyma zamiast masła
w zwartą masę stężały ludzkie plecy. "Bydlaki!" - krzywiąc się pomyślała Marina.
Jedna para pleców wyrwała się z tłumu i zmieniła w starszawą kobietę z
przyciśniętym do piersi naręczem kostek. Na jej twarzy malowało się pełne
napięcia zatroskanie.- Czekajcie no... pięć starczy...
Podjęła głośne postanowienie i wybrała jedną kostkę do odrzucenia.- Niech pani
da mnie - cicho poprosiła Marina, a kobieta omiotła ją roztargnionym spojrzeniem
i podała jej masło. Marina wzięła je i niepostrzeżenie wsunęła do kieszeni
płaszcza.
Od tej chwili serce zaczęło jej bić słodko i trwożliwie.
Lawirując wśród ludzi wzięła chleb ze stoiska z pieczywem, mleko z nabiałowego i
poszła w kierunku kas. Ku białym, trzeszczącym kasjerkom wiodły długie kolejki.
"Jak do spowiedzi" - uśmiechnęła się Marina i ustawiła za sympatycznym
staruszkiem, podobnym do skoczka pustynnego. Staruszek przeżuwał zapadniętymi
ustami, śmiesznie poruszając pędzelkami wąsów i gapił się na boki.
Marina czekała, wsłuchana w narastający stukot serca.
Stukało prawie jak wtedy - odzywając się echem w skroniach, wypełniając całą
pierś. Kobieta siedząca przy kasie była niewiarygodnie gruba, kędzierzawa, miała
otłuszczoną, apatyczną twarz i fioletowe policzki. Szybko stukając w klawisze
zerkała na koszyki z produktami, mruczała należną sumę, brała pieniądze tak,
jakby zwracano jej należny dług, szperała w plastykowych szufladkach w
poszukiwaniu drobnych i ponownie stukała w klawisze. Marina rozebrała ją w
myślach i wzdrygnęła się z obrzydzenia: Olbrzymie, obwisłe piersi z winogronami
pomarszczonych brodawek spoczywały na potężnych fałdach białożółtego brzucha i
na systematycznie wsysanym przez ciemny lej pępku; białe, guzowate szynki nóg,
posiekane drobnymi nitkami żył, rozwierały się, odsłaniając mroczne włochate
monstrum z zastygłym pionowym uśmiechem czerwonych warg..."Ciekawe, ile kostek
masła zmieściłoby się w jej pochwie?" - pomyślała Marina przesuwając się razem z
kolejką. Wydało się jej, że tam, we wnętrzu monstrum, kryje się już z tuzin
kostek, które spokojnie roztapiają się sprasowując w żółtą owalną bryłę...- Co
pani ma? - zajrzała matrona do koszyka Mariny, chociaż wszystko i tak było
widać.- Dwa mleka, pszenny za dwadzieścia pięć, ser...
Pulchna ręka przekręciła zapakowany w celofan kawałek:
- Dziewięćdziesiąt trzy... tak... trzydzieści dwa... dwadzieścia pięć.
Wszystko?
- WszyStko - odrzekła Marina uśmiechając się drgającymi nerwowo ustami i
spoglądając w zielone oczy kasjerki. Serce waliło ogłuszająco, kolana przyjemnie
dygotały, zimna kostka ciążyła w kieszeni.- Rubel pieesiąt.
Marina podała różowiutkiego motyla - dziesięciorublówkę, odebrała niedogodnie
nastroszoną resztę. Z płonącą twarzą podeszła do lady.
"Siedemdziesiąta druga kostka" - przemknęło jej przez głowę; rozchyliła wargi
lekko się uśmiechając. Przełożyła zakupy ze sklepowego koszyka do swojej
foliowej torby i wyjęła kostkę z kieszeni. Staruszek-skoczek, który znalazł się
tuż obok, również przekładał do swojej zielonej torby chleb, margarynę i mleko.
Kiedy kolejny raz nachylił się nad koszykiem, Marina zręcznie wrzuciła kostkę do
jego torby, wzięła reklamówkę i podążyła ku wyjściu. Od dawna już kradła państwu
masło. Było to przyjemne i dojmujące odczucie, niepodobne do żadnego innego.
Przyjemnie było stać w ponurej kolejce ze świadomością, że się popełnia
przestępstwo, opanowywać wewnętrzne drżenie, podchodzić do kasy, czując mocne
uderzenia krwi w skroniach, kłamać z uśmiechem i drgającymi kącikami ust...
Kiedyś Marina trafiła na młodziutką, nadzwyczaj pociągającą dziewczynę, która
niezdarnie naciskała klawisze i pytała czarującymi usteczkami: I co jeszcze?
- Wszystko. To już wszystko - cicho rzekła Marina, z uśmiechem przyglądając się
dziewczynie. Strasznie wtedy pragnęła, żeby to cud-dziewczę ją nakryło, a potem
porozpinało całą i przeszukało swoimi krótkimi paluszkami o połamanych
paznokciach, czerwieniąc się przy tym i odwracając oczka. A jeszcze lepiej
byłoby, gdyby to Marina pracowała jako kasjerka, a milutka kleptomanka została
przez nią złapana z kawałkiem sera w siatce. - Pójdzie pani ze mną - spokojnie
powiedziałaby Marina, kładąc rękę na jej skamieniałym ze strachu ramieniu.
Przeszłyby wówczas przez smród i ścisk uniwersamu do odludnego, mrocznego
gabinetu dyrektora. Marina przekręca klucz, odgradzając się od śmierdzącego
gwaru, zaciąga zasłony, zapala biurową lampę.
- Przepraszam, ale muszę panią poddać oględzinom.
Dziewczyna płacze, płacze beznadziejnie i szczerze, nie orientując się, jak
coraz rozkoszniejsza robi się jej mokra twarzyczka. -
Ppproszę...ppprro...szę...panią...nie zzaawia...daamiać...instytutu...
- Wszystko będzie zależało od pani - miękko odpowiada Marina, rozpinając jej
bluzeczkę i pstrykając zapinką stanika, ściąga dziewczynie dżinsy i majtki.
Przez chwilę patrzy na swoją brankę - nagusieńką, śliczną, bezradnie chlipiącą,
a potem mówi tym samym miękkim głosem:- Przepraszam, ale muszę jeszcze obejrzeć
pani organy płciowe.
Pani wie, że niektóre chowają nawet tam...
Dziewczyna rozchyla drżące kolana, ręka Mariny dotyka puszystego wzgórka, długo
go obmacuje, potem rozwiera prześliczne usteczka i... Pisk opon na mokrym
asfalcie doszczętnie wymazał te rojenia. \
Marina instynktownie odchyliła się do tylu i ocknęła w realnym świecie
moskiewskiego zmierzchu: zielona "Wołga", która opryskała ją wodnym pyłem,
przejechala obok, a kierowca zdążył złośliwie postukać się palcem w czoło. "Do
świętego Piotra też można wcześniej. - Uśmiechnęła się, przekładając torbę z
zakupami do lewej ręki. - No i co? Odfrunąć podczas takich marzeń... To
zabawne..." Plac się kończył, drogę przegradzał teraz świeżo wykopany rów,
Marina, przechodząc z łatwością po przerzuconej nad nim desce, zdążyła dostrzec
pustą butelkę na mokrym dnie rowu. Przed nią, świecąc oknami, piętrzyły się
ośmiopiętrowe bloki.
Mieszkała już od siedmiu lat w tej dzielnicy, którą uważano za nową, chociaż
wyglądała na starą i zapuszczoną.- Pani, a którą ma pani na czasie? - krzyknęła
do niej z ławki podłużna plama w kapeluszu. "Kutafon" - pomyślała smętnie,
skręciła za róg i znalazła się na swoim podwórzu.
Dozorczyni nieśpiesznie odłupywała lód z chodnika, jej siedmioletni synek
puszczał coś białego na ciemnej wstędze ciurkającego w lodzie strumyka. Na
skwerku skupiła się gromada graczy w domino, a kostki stukały dźwięcznie. Marina
skrócila sobie drogę po chrzęszczącym zbitym, brudnym śniegu, przeskoczyla
kałużę z napęcznialym niedopałkiem, po czym otrzepując śnieg z bucików,
przyciągnęla do siebie drzwi wejściowe.żarówka nie świecila się od trzech dni,
za to guzik od windy palił się zlowrogim, rubinowym żarem.Winda wkrótce
przyjechała, drzwi rozsunęły się z obrzydliwym zgrzytem, po czym pykając ze
spłaszczonego "Bielomora" wytoczyl się z nich krótkonog1 grubas z bialym pudlem
na smyczy.Na prawym skrzydle drzwi, Obok znajomych i spowszedniałych DUPA,
SPARTAK i NADIA pojawił się lakoniczny aksjomat: CHUJ + PIZDA = RUCHANIE.-
Niewątpliwie... - wyraziła pelną znużenia zgodę Marina, przypomniawszy sobie
ulubione slówko Walentina. Pomyślala też: "Onanizm jednak nie wybawia chłopCÓW.
Libido rwie się na swobodę, sublimuje.Masz rację, Zygmuncie..." Otworzyla
torebkę, wyjęla zawieszone na agrafce klucze.Winda stanęła, Marina wyszla i
skierowala się ku swoim drzwiom, jedynym, które nie były obite, mialy zwyklą,
spóldzielczą k1amkę.Puszczalski zamek nie stawial przesadnego Oporu kluczowi,
bucik popchnął drzwi, palec szczęknąl wylącznikiem.Nie rozbierając się, Marina
przeszla do kuchni, włożyla jedzenie do lodówki, postawiła na gazie nowy,
niklowany czajnik (prezent od Saszeńki) i dogasającą zapałką zapalila
papierosa.Kuchnia była niewielka, po kobiecemu przytulna: lniane firanki z
ukraińskim wzorem, blękitny abażur w ksztalcie gruszki, kolekcja gżelskiej
porcelany na schludnych póleczkach, trzy ma10wane talerze nad prostym,
drewnianym sto1em i takimiż taboretami.
Marina wróciła na korytarz, zaklęła, potykając się o matę, rozebrała się,
wsunęła zmęczone nogi w miękkie kapcie, zaciągając się papierosem zajrzała na
krótko do toalety, przywróciła głos staremu, gadatliwemu zbiornikowi i z rozpędu
rzuciła się na szeroki tapczan. Głowa jej utonęla w ukochanej babcinej poduszce.
Rozpięla spodnie i machając nogami uwolniła się od nich.
Popiół bezszelestnie opadł na sweter, Marina dmuchnęła i szary słupek się
rozleciał. Zaciągając się z rozkoszą, prześlizgiwała się roztargnionym wzrokiem
po swoim dwudziestometrowym pokoju: żyrandol babci, babcine pianino, półki z
książkami, skrzynka z plytami, gramofon, telewizor, zielona stojąca lampa,
półmetrowa gipsowa kopia "Amora i Psyche", wersja "Paszportu" Rabina nad niedużą
sofą, martwa natura Krasnopiewcewa, akwaforta Kandaurowa i... tak, ciągle ta
sama, do bólu znajoma twarz z bosmańską bródką, z ledwo dostrzegalną pionową
szramką na wysokim, pokrytym zmarszczkami czole i z niezwyklymi oczami. Przez
rozpływający się dym z papierosa Marina spotkała się z nimi po raz tysięczny i
westchnęła. Zawsze patrzył tak, jak gdyby oczekiwał odpowiedzi na pytanie swoich
przeszywających oczu: co zrobiłaś, żeby nosić miano CZŁOWIEKA ? "Staram się nim
być" - odrzekła swoimi po jeleniemu wielkimi i skośnymi oczami. Potem jak
zawsze, po pierwszej niemej rozmowie, jego twarz zaczęła się robić życzliwsza,
podwinięte wargi straciły swoją surowość, zmarszczki w okolicy oczu ułożyły się
miękko i spokojnie, rozpadające się kosmyki opadły na czoło z dobrze znaną
ludzką bezradnością. Trójkątna twarz zajaśniała zwyczajną domową dobrocią.
"Czlowiek" - objawiło się w myślach Mariny, a on od razu wysunął skrzypiące
krzesło i usiadł obok - wielki, ciężki i piękny. Często wyobrażała sobie tę
znajomość - albo w przeszłości, przed banicją, albo w przyszłości, po owym
spotkaniu na Szeremietiewie czy Wnukowie: niejasne różnobarwne tło
rozmawiających w skupieniu ludzi, fale tytoniowego dymu, niewyraźne wnętrze
nieznanego pokoju, jego uśmiech, szeroka dłoń, mocny uścisk ręki... Wszystko, co
było dalej, przeczuła i zobaczyła aż do drobiazgów:
długą rozmowę, spotkanie, powierzony rękopis, terkoczącą przez całą noc maszynę,
biały świt, świeżo zadrukowane i przywiezione o umówionej porze kartki,
"dziękuję, bardzo mi pani pomogła, Marino", "Ale Co też pan, dla mnie to nie
praca, tylko rozkosz", konieczność zatrudnienia sekretarki, wspólna praca do
późna na zamiejskiej daczy, żółty księżyc, zaplątany w wilgotnym listowiu
nocnych jabłoni, energicznie otwarte okno, "no, tośmy się zasiedzieli",
nieśpiesznie zduszony papieros, spojrzenie zmęczonych, ukochanych oczu,
zetknięcie się rąk i...Marina była przekonana, że z Nim wszystko będzie jak
należy. Tak, jak powinno się zdarzać, ale co niestety ani razu nie zdarzyło się
jej z żadnym mężczyzną. Głupie, medyczne słOWO ORGAZM wyrzucała z odrazą ze
swoich marzeń, szukała dlań synonimów, ale i te nie były w stanie wyrazić tego,
co tak dotkliwie i dokładnie czuło jej serce... Tak, jeszcze żaden mężczyzna nie
potrafił dać jej tego ubogiego, czysto fizjologicznego minimum, które tak łatwo
wydobywały z jej ciała kobiece dłonie, wargi i języki. Na początku było to
dziwne i straszne, Marina płakała wsłuchana w senne mamrotanie zaspokojonego
partnera, zasypiającego błogo po trzykrotnym zroszeniu jej nieczułej pochwy.
Później się przyzwyczaiła, Lesbos wzięło górę, mężczyźni stali się czysto
zewnętrzną dekoracją, a on... on... zawsze pozostawał wiedzą tajemną, ukrytą
możliwośClą prawdziwej miłości, tej samej, o której tak marzyła Marina, której
pragnęło jej smagłe, smukłe ciało, zasypiające w objęciach kolejnej
przyjaciółki...Papieros dawno się skończył i zgasł. Marina wrzuciła go do
tłustego brzucha glinianego Sziwy i poszła do kuchni. Czajnik od Saszy kipiał
rozpaczliwie, z dzióbka wyrywał się gęsty strumień pary.
- Ooooch... Marinko-kurwinko... - ziewnęła Marina, zdjęła czajnik i wyłączyła
gaz. Ulubione słowa ukochanej niegdyś Milki sprawiły, że przypomniala sobie to,
co zaplanowała jeszcze wczoraj:- Boże, całkiem mi wyleciało...
Kiedy wróciła do pokoju, powiesiła spodnie na oparciu krzesła, usiadła przy
masywnym biurku, wyjęła klucz zza estońskiego cacka, po czym otworzyła i
wyciągnęła szufladę. Szuflada była wielka, ale mieściła w sobie jeszcze więcej -
Marina w każdym razie za jej zawartość oddałaby bez wahania całe swoje
mieszkanie. Z lewej strony leżała Biblia w brązowej oprawie, obok - bursztynowy
różaniec babci i postrzępiony kieszonkowy psałterz, spod którego wyzierał
modlitewnik. Z prawej solidne tomy Archipelagu, Lolita, Dal; Maszeńka i Ofiara
Nabokova, Wierny Rusłan Władimowa, orwellowski Rok 1984, Kret historii Kormera i
dwie książki Czukowskiej. Dalej w starannie ułożonym bloku leżała poezja:
Pasternak, Achmatowa, Mandelsztam, Część mowy i Koniecpięknej epoki Brodskiego,
kseroodbitka oberiutów, tomiki Korżawina, Samojłowa i Lisnianskiej. Wszystkie
książki, ułożone jedna na drugiej, przypominały trójstronny blindaż, pośrodku
niego zaś na dębowym dnie szuflady spoczywał Zeszyt. Zeszyt. Zeszyt był nieduży,
składał się z kartek mocnego papieru. Z okładki niewinnie i ze zdziwieniem
patrzyła Wenus Botticellego, a do prawego górnego rogu przywarło starannie
wykaligrafowane... Marina wzięła zeszyt, położyła go na biurku i zasunęła
szufladę.
"...Uczuć twoich rudonośne złoże, serca tajnie świecący się pokład..." -
przypomniała sobie ulubione wersy i otworzyła Zeszyt. Była to lakoniczna kronika
Miłości - dwadzieścia osiem wklejonych fotografii - po jednej na każdej stronie.
Dwadzieścia osiem kobiecych twarzy. Maria... Masza Sołowiowa... Maszeńka... 7x9,
piękna gabinetowa fotografia na marszczonym papierze, czarne błyszczące oczy,
półobrót, półuśmiech... Maria była pierwsza. Swoimi wytwornymi palcami, surowymi
ustami i elastycznym ciałem otwarła w Marinie Różowe Podwoje Lesbos, otwarła je
energicznie i władczo wpuszczając tam na zawsze potok spopielających promieni.
Miłość ich ciągnęła się przez pół roku - mąż nieodwołalnie wywiózł Maszę do
Leningradu, tajemne schadzki w mieszkaniu jej przyjaciółki się skończyły,
została tylko sama przyjaciółka.
Była następną.
Marina przewróciła kartkę.
świetlana Swietłana... świecidełko- Bawidełko...Swieta. Swieta Rajtner... , ,
Tego lata, kiedy babcia nadal jeszcze piastowała w Leningradzie bordowego od
wrzasku Kolkę, we dwie z Maszą często zostawały na noc u Swiety -
dwudziestosześcio1etniej, dwukrotnie rozwiedzionej, kędzierzawo-czamowłosej, z
krągłymi bułkami barków, dojrzałymi gruszkami piersi i kapryśnymi pąsowymi
wiśniami warg.Zazwyczaj po małej popijawie kladła się w kuchni, a potem
czuwające przez calą noc kochanki słyszały tęskne skrzypienie jej rozkładanego
łóżka.Pewnego razu zbrzydło jej wiercenie się, toteż nad ranem zjawiła się jak
tłuściutkie, jedwabne widmo w czarnej czapce na głowie:- Dzie'Nczyny, puśćcie
mnie na trzecią... zimno tam...
w mieszkaniu, podobnie jak na ulicy, panował upal, Masza i Marina leżały nagie
na wilgotnym prześcieradle i odpoczywaly po długotrwalej walce, zakończonej
obustronną porażką-zwycięstwem.- Kładź się - uśmiechnęła się Maria i przysunęła
do ściany;
Zaszeleściła zdejmowana koszula, Swieta położyła swoje biale, chlodne cialo
między dwa smagle, powo1i stygnące węgle. Dlugo milczaly patrząc na sufit, który
zaczynał bieleć, a potem Masza zaproponowala, żeby się okryć prześcieradłem i
przespać.Tak też zrobily.
Nakrochmalone zbytnio prześcieradło chrzęścilo i gięło sięjak tek-
tura, Maria zdrzemnęła się szybko, Marina także zamierzala pójść w jej ślady,
gdy nagle ręka Swiety spoczęla najej genitaliach.Marina z westchnieniem zdjęla
chlodną dloń, odwrócila się i zasnęla... A potem spotkały się w ki1ka miesięcy
później, nieoczekiwanie rozpoznając się nawzajem w zaganianym arbackim
tłumie...Miała białe żydowskie cialo o charakterystycznej ostrej woni pach i
organów p - łciowych. Lubila tańczyć nago na stole przy śpiewie Charlesa
Aznavoura, pić z butelki czerwone wino, chichotać histerycznie, stroić
się i udając modelkę sprężyście wchodzić z korytarza do pokoju, krążyć po nim i
ko1ysać się na wysokich, niemodnych już szpilkach.Swieta wciągala do ust
lechtaczkę Mariny i rytmicznie dotykalajej koniuszkiemjęzyka. Byla rnniej
zręczna niż Maria, za to bardziej szczodra -już po tygodniu można bylo u Mariny
zobaczyć drogijugoslowiański stanik i perfumy "Kamea".Swieta patrzyla z
fotografii surowo i wyzywająco, calkiemjak wtedy - po zajadlym sporze,
ordynamych słowach i gluchym trzaśnięciu drzwiami...
lra... lreczka-mróweczka... lrenka-lrusia-słodziutka pizdusia...
Legitymacyjne zdjęcie 3x2 ze ściętym narożnikiem, przyklejone brązową
kancelaryjną lurą, która niemilosiemie powyginala kartkę. Chlopięca grzywka,
malutkie wścibskie oczka, cienkie wargi, cienkie ręce,
cienka talia, dwa dziewicze wzgórki na torsie i jeden, ten, który utracil
dziewictwo w bursie szko1y cyrkowej - na dole, między chudymi bioderkami.
- Poglaskaj, pogłaskaj mnie tak wlaśnie - mówila w mroku urywanym szeptem,
pokazując Coś ledwie widoczną rączką...Spotykaly się w wąskim pokojU jej
koleżanek-studentek, Okno zaslaniając na głucho kocem. lrina lubila najbardziej
dotykać się z Mariną genitaliami, szeroko rozstawiając nogi...Na drugim roku
wyrzucono ją za kradzież, więc deszczowym, 1etnim wieczorem Marina odprowadzila
ją na Dworzec Bialoruski.
- Przyjedź do nas, Marińciu, pomieszkasz trochę, mama da grzybów, słoniny -
mamrotala, pospiesznie całując Marinę i wyrywając jej z rąk mokrą, lśniącą
walizkę. - Miejsca mamy od metra, ojciec od nas odszedl, przyjedź. Poznam cię z
fajnymi chłopakami...Podobna do świni konduktorka groźnie zgrzytala opuszczanym
schodkiem. lrina cmoknęla zaschniętymi ustami po raz ostatni i zastukala
sandalami po metalowych stopniach:- Do szybkiego, Marinuś!
Zdawało się, że zawolała jej niebieska welniana bluzka...
Sonieczka Fazliejewa... Cudo z grubym warkoczem do pasa, wąskimi oczami,
drobnymi ustami, pulchnymi biodrami i krąglą pupką.Uczyla się u Drobmana,
zaczęla o rok wcześniej.
- Beethoven jest ordynamy, Marina, Skriabin to co innego... - taki byl pulap jej
tatarskiego estetyzmu.Grala okropnie, Drobman dawno machnąl na nią ręką,
przespala się dwa razy z dyrektorem, a zastępcy podarowala krysztalowy
wazon.Marina sama wprowadzilają na safickie ścieżki - dojrzalą, leniwą,
udręczoną brakiem seksualnej satysfakcji: kiedy Sonieczka miala osiemnaście lat,
rówieśnik deflorowałją po prostacku i od tej poryjej akty plciowe mialy
charakter czysto rytualny.Sonieczka dlugo i głupio kokietowala Marinę,
słuchającąjej tradycyjnego "jakaś ty piękna, mężczyźni nie są ciebie godni", a1e
oddala się śmialo i latwo - późną jesienią pojechaly na opustoszale letnisko i
tam wlączyly obdrapany grzejnik, po czym pieścily się przez caly dzień na
chlodnej pierzynie... lch romans nie mógł~iągnąć się długo - Marinie znudzila
się głupota Soni, a Soni - lesbijskie pieszczoty.K1ara... Marina uśmiechnęla się
i westchnęła wpatrując się w ladną, rasową twarz czterdziestoletniej
kobiety.K1ara z urody bardzo przypominala Beatę Tyszkiewicz.
- Piękno otrzymujemy dzięki lasce Bożej - powtarzala częSto, kiedy glaskala
Marinę.
Odslonila Marinie Boga, potrafiła kochać, potrafiła być wiemą, oddaną,
bezinteresowną. Umiała nie dostrzegać swojego wieku.- Jestem taką samą
dziewczyneczką jak ty, mój anie1e - szeptala rankiem spinając swoje bujne lniane
loki.Jej prześliczna lechtaczka miala w sobie coś z wnętrza rozkrojonego
kasztana. Wyzierala z wygolonego, przypudrowanego sromu jak wdzięczny różowy
języczek.- Pocaluj mnie w tamte usteczka - szeptala z rozmarzeniem i pokomie
rozkladała grube biale nogi.Marina kochala to biale, lekko przejrzałe cialo o
grubych, obwislych, lecz niebywale delikatnych piersiach.Klara umiala jakoś
niepostrzeżenie doprowadzać Marinę do orgazmu: lekkie, niezobowiązujące
dotknięcia sumowaly się i nieoczekiwanie rozwijaly w gorący kwiatostan omdlenia.
Marina krzyczala bezradnie, usta Klary szeptaly uspokajająco:- Pokrzycz sobie,
pokrzycz, dziewczynko moja... slodka moja dziewczyneczko... pokrzycz...Tania
Wiesielowska... Wybuchla jak cienkonoga, plomiennowlosa kometa i po
dwutygodniowym szaleństwie milosnym przepadla w ko1owrocie jakichś podejrzanych
ormian. Rozpaczliwie gryzla swymi drobnymi ząbkami i popiskiwala, zaciskając
usta dlońIni, żeby sąsiedzi z komunalki nie slyszeli...Mila Szewcowa...
Zina Koptiańska...
Tonia Kruglowa...
W szystkie trzy byly na jedno kopyto - chude neurasteniczne narkomanki, kręcące
się w pobliżu cudzoziemców.Bogaci klienci byli ich bogami, trawka - niezbędnym
do życia stymulatorem, restauracja - mlejscem sakralnym, Lesbos - ukrytą
slabością.Ubraly Marinę w firmowe szmatki, nauczyly fachowo nabijać papierosy
marihuaną, namówily, żeby "spróbowała z Murzynem". Murzyn
męczyl ją przez póltorej godziny, wpychając swój gruby czlonek, gdzie tylko się
dało, a potem dysząc jak zajeżdżOny koń i błyskając w ciemnościach bialkami
oczu, wypił z butelki calą "Chwanczkarę" i zachrapal...Wika. Biedna,
nieszczęśliwa Wika... Ogromne blękitne oczy, jasnokasztanowe wlosy, dobre,
zawsze uśmiechnięte usta. Poznaly się pod natryskamibasenu "Moskwa" i zrozumialy
w pół slowa. Miesiąc, ich miesiąc miodowy na wybrzeżu ryskim, jesienna Moskwa z
mokrymi liśćmi na asfalcie, odpowiedź nieznajomego glosu na telefon Mariny:-
Rozumie pani... Nie majuż Wiki... Wpadla pod elektrowóz...
Marina nawet się z nią nie pożegnala.
Nowy plotek na Cmentarzu Smoleńskim z lepiącą się do rąk srebmą farbą, granitowa
płyta, uschnięte bratki...Kochana Wika... Calowala się aż do zmętnienia oczu,
ubierała Marinę w swoje sukienki, czytała jej hinduską książkę o milości,
prosiła czule, szepcząc po dziecinnemu:- Marineczko, a teraz wlóż mi kołeczek...
Marina wyciągala spod poduszki obciągniętą prezerwatywą stearynową świecę,
delikatnie wsuwala ją w rozwartą waginę...Ludzie mówili, że lokomotywa przecięła
Wikę na pół...
Sonieczka Glikman...
Tuśka Suchnina...
Standardowa fotografia paszportowa.
obie uczyły się w Instytucie Stroganowskim, dorabiając tam jako modelki.-
Dziewczęta, trzeba szukać nowych doznań, bo inaczej ani się nie og1ądniecie, jak
życie wam przeleci - mówila go1a Tuśka, rozlewając tanie wino na trzy
kieliszki."Cętkowana lania" - nazywalają Marina za częste siniaki od pocałunków.
Pewnego razu wpuścily "na czwartego" dawnego kochanka Sonieczki, czamowlosego i
ciemnozadego Aszota o dziecięcym uśmiechu, umięśnionym ciele i długim, lekko
zakrzywionym penisie. Często bawily
się z nim w ciuciubabkę - zawiązywaly mu oczy Soninym szalem a 1a boheme,
obracaly dookola i kazaly mu się szukać. Uśrniechając się, goly Aszot chodzil
jak lunatyk po pokoju, a piszczące dziewczęta gryzly jego podrygujące,
ociekające śluzem berlo.Barbara Benigen...
Typowa wschodnia Niemka z czamą fryzurą, chlopięcymi rysami i wulgarnymi
nawykami.Marina czekala na nią zwykle koło Ostankina, otulając się swoim
kożuszkiem, a potem jechaly do akademika Barbary.Barbara przywiozla jej skórzane
spodnie i pudelko szwedzkich tabletek antykoncepcyjnych...Tamarka...
Andżelika...
Maszeńka Wolkowa...
Kapa Czyrkasska...
Nataszka... Nataszka Gusiewa. To bylo coś niewiarygodnego. Tłusta,
trzydziestosiedmioletnia. Za pierwszym razem wydawala się ociężala, a1e zręcznie
pracowała językiem. Za drugim przyjechala ze swoim "materacykiem" - okrąglym
walkiem od kanapy. Na walek wkladało się czystą, upraną powloczkę, po czym gola
Natasza, postękując ściskala go między nogami i kładla się twarzą do lóżka,
mrucząc z rezygnacją:- Już można...
Do pokoju z lagodnymi slowami wkraczała Marina, obwiązując dłoń szerokim
oficerskim pasem ze ściętą sprzączką:- Już leżysz, kotuś... no, leż sobie, leż.
Tłuste plecy i pośladkiNataszy zaczynały podrygiwać, wiercąc się na walku,
lamentowala i prosila o przebaczenie.Marina czekala chwilę, a potem pas chlastał
ze świstem po tym bialym, galaretowatym cielsku.Natasza dziko wrzeszczala w
poduszkę, zacisnąwszy na amen materacyk między udami, jej głowa lekko trzęsla
się z napięcia, szyja
purpurowiała. Marina bila ją, dogadując pieszczotliwie:
- Pocierp, kiciusiu... pocierp, kochanie...
Wychodzila rano z poszarzalą twarzą, pomarszczona z bólu, ledwie dźwigając grube
nogi, zabierala do następnej soboty swoje pulchne ciało, a razem z nim -
sekretny materacyk... Zamknięto ją za spekulację lekarstwami.Ania...
Ania-Anusia... Drobne, jasne kędziorki do ramion, perkaty nosek, usiany piegami.
Różowe wrota Lesbos otworzyła w niej Barbara, Marinie pozostawalo tylko pomóc
jej w oswojeniu i utrwaleniu tego, czego doświadczyła.- To jest takie ciekawe. A
przede wszystkim niezwykle... - mówila Ania i jej urodziwa twarz przybierała
tajemniczy wyraz.Lubiła godzinami przesiadywać z Mariną w wannie, pieszcząc się
przy świetle kapiącej świecy.- Pogwałć mnie - szeptała, bojaźliwie wynurzając
się z wody. Marina patrzyla, jak znika za drzwiami jej mokre ciało, potem także
wyłazila i pędziła, żeby zlapać ją w ciemnościach, wykręcić śliskie ręce i
zaciągnąć do lóżka, rzucić się na nie i przygnieść szlochającą
teatralnieAnetkę-Minetkę.Tamara lwosjan... Czarne węgle OCZU, nieprzebyte druty
włosów, nieprawdopodobnie szeroka pochwa, która zawiodła ją na safickie ścieżki:
w takiej przestrzeni mężczyzna byl bezradny.- Ne rodzil się chlop, co by
zapeczentował te studnie! - mamrotala z dumą, bezlitośnie poklepując się po
bujnie porośniętych organach. Marina szybko znalazła klucz do jej pelnego
temperamentu ciała i wkrótce Tamara, oslabła od niezliczonych orgazmów, płakala
tuląc sięjak dziecko do Mariny.- Dżiana... och... dżiaaana...
Za każdym razem o świcie proponowała:
- Chodź, pogryzemy sie na pamiontke!
Następnie nie czekając na odpowiedź, mocno gryzła Marinę w po-
śladek. Marina w odpowiedzi gryzła Tamarę, zmuszając ją do słodkich
pojękiwań i szczerzenia białych zębów...
Dwie niebieściutkie podkówki zostawały na długo, og1ądając j~,
Marina się wyginała, wspominała woń pach Tamary, zręczne wargi i ła()czywe ręce.
Ira Rogowa... Mila okrągla twarz, spokojne półprzymknięte oczy. ..
Cudownie grala na gitarze, a1e w łóżku była bezradna. Mężczyzn bala się
panicznie. Marina własnoręcznie go1ila jej srom, nauczyła ją technik WSChodu,
"gry na flecie", "pocałunku Wenery" i wielu innych rzeczy...
Marinka... bliźniaczka-dwojaczka... kpiący wyraz ust, oczy głębC\-
ko schowane pod brwi, rozluźniony chód, niebieskie dżinsy...
Jej mąż "robił za chemika" podArchangielskiem, dziecko niańczyla matka, a sama
Marinka piła i rżnęła się bez pamięci, czując przerażt1,-
nie rosnące w miarę tego,jak upływał terrnin mężowskiego wyroku...
Przt1,rażenie. Ono właśnie pchnęło ją we wprawne objęcia imienniczki.
Lubka Barminowska...
Ich oczy spotkały się w przepełnionym, lipcowym trolejbusie i od razu wszystko
było jasne: Luba, przyciśnięta do okna przez jakąś bab~, przesunęła koniuszkiem
języka po górnej wardze. Marina, stojąca w pClbliżu, powtórzyła gest po
sekundzie.
Przy placu Puszkina wyszły już jako stare znajome, u Jelisiejewa kupiły rozkisły
torcik, butelkę białego wina, potem z trudem złapały t~sówkę i wkrótce chciwie
całowały się w ciemnym, pachnącym kotan'\i korytarzu...
Tak. Lubeczka-gołąbeczka była prawdziwą profesjonalistką - nie,pohamowaną,
zręczną i nieprawdopodobnie czułą... Marina przypomniąla jej ruchliwą, go1utką
figurkę, siedzącą na szerokim parapecie.
- Bez dziewuszek nie umiem po prostu żyć - mówiła wesoło, pociągając gorzkie
wino z wysokiej, wąskiej szklanki - przecież nawet w dzieciństwie przyjaźniłam
się tylko z dziewczynkami...
Luba posiadała niewiarygodnie długą łechtaczkę, która prężyła się i wysuwała z
jej pulchnych organów jak grubiutki różowy strączek i nieznacznie drgała. Marina
wciągała go powoli w usta i delikatnie ssała, wpijając się paznokciami w kręcące
się pośladki kochanki...
Lubka nauczyła ją bawić się w "seksualny obciach". ubierała się, wchodziła do
łazienki, przeglądała się w lustrze, podczas gdy Marina przystawiała Oko do
szpary w naumyślnie uchylonych drzwiach. Luba zaczynała się rozbierać,
posyla.iąc dłonią pocałunki swemu o- dbiciu. Kiedy już była w samych majtkach,
długo pozowała przed lustrem, wypinając tyłek, glaszczL!C się po piersiach i
przesuwając języczkiem po wargach. Potem ściągała swoje liliowe majteczki,
siadała na skraju wanny i zaczynała się onanizować: palce skubały pobłyskującą
łechtaczkę, ko1ana konwulsyjnie zbliżały się i oddalały, po1iczki płonęły
rumieńcem. Tak mijało kilka minut, potem jej ruchy stawały się coraz bardziej
gorączkowe, pÓłotwarte usta ze świstem wciągały powietrze, kolana drgały, a
Lubka wstawała dając do zrozumienia, że upragniony orgazm jest tuż tuż.
W tym momencie Marina otwierała drzwi na oścież, wpadała z okrzykiem "och, ty
suko' ." i zaczynała bić ją po rozpalonych po1iczkach. Nie przestając skubać
swojego strączka, Luba bladła katastrofalnie, mamrotała "kochana, już nie będę,
kochana nie będę...", trzęsła się, jęczała i bezsilnie osuwała się na podlogę.
Jej urodziw,l twarz uderzała w owej chwili przedziwną pięknością: oczy się
zataczały, wargi napływały krwią, rozpuszczone wlosy splywaly po białych
policzkach. Na początku Marinie żal bylo jej bić, Luba jednak żądała bólu:
- Jak ty tego nie rozumiesz, przecież to dla mnie przyjemność. To przecież
słodki ból...
Kiedy Marina to zrozumiała, przestała się litować, tylko trzaskała po białej
twarzy, siarczyste odglosy po1iczków miotały się w dusznej łazience, Lu ba
płakała dziękczynnie...
Frida Romanowicz... Dziwaczne stworzenie w różowych bermudach, dżinsowej kurtce
i srebrnych sandałach. Bialomorek nie opuszczał jej olbrzymich, cynicznie
uśmiechniętych ust, zwinne ręce szczypały, bi-
ły, ściskały, atakowały. W metrze, korzystając z ogólnego tłoku, Frida
przyciskała Marinę do drzwi, WężOWO śliska ręka wpełzała w dżinsy, palce
rozchylały wargi sromowe, a jeden z nich wnikał do pochwy i zginał się:- Teraz
cię Brunner złapal na haczyk - Fridka dyszała jej złowieszczo do ucha. - Dupa
zimna, kochaneczko...W swojej brudnej, zawalonej butelkami komórce włL!czala
magnetofon na pełną moc, poiła Marinę koniakiem z własnych ust, potem
bezlitośnie ją rozbierała, przewracała na łóżko...Czując bezsens jakiejko1wiek
inicjatywy, Marina posłusznie poddawała się jej na poły sadystycznym
pieszczotom, zmurszałe łóżko trzeszczało, grożąc rozwaleniem, magnetofon ryczał,
pełzając po podłodze... N ina... "Kapłanka miłości"... "S iostrzenicaAfrod yty"
... "Ani gram, ani śpiewam, ani smyczkiem wodzę czarnogłosym"...Wysoka,
szczupła, z równą achmatowską grzywką. Na początku nie spodobała się Marinie:
powściągliwie wytworne zaloty z bukietem pełnych róż, wycieczkami
doAbramcewa-Kuskowa-Szachmatowa i podmiejskimi piknikami na daczy, zdawały się
do niczego nie prowadzić. Ale Fridka tak dopiekła Marinie swoimi pijackimi
wybrykami, propozycjami, żeby "spróbowała z dogiem", "usiadła na butelce od
szampana", "pościskała gówniarza", że udręczone szczypaniem ciało zapragnęło
spokoju:Frida została w swojej "chacie", żeby dopijać jerez, Marina
przeprowadziła się do Niny.Historyk-trybada-poetka...
Jakże się to wszystko splotło w tej chudej, mądrej kobiecie...
-W poprzednim wcieleniu byłam George Sand, we wcześniejszym Joanną d'Arc, a w
jeszcze wcześniejszym - wędrownym sufi zakonu Kadiri, a w jeszcze, jeszcze... -
uśmiechała się tajemniczo i poważnie dodawała - byłam Safoną.- Pamiętasz to? -
pytała Marina, oglądając jej malutkie piersi.
- Oczywiście - kiwała Nina, a cienki palec z podobnym do migdału paznokciem
wbijał się w obszemą mapę Lesbos. Tu właśnie stała
willa, tu mieszkały służebne, tu się kąpałyśmy, tam pasły się owce...
Marina zgadzała się w milczeniu.
Nina siadała na łóżku, wzdychała, patrząc w ciemne oknO:
- Tak... Plato nazwał rnnie wtedy dziesiątą Muzą...
Nierzadko po pieszczotach czytała śpiewnym głosem swoje przekłady jakichś
greckich tekstów, w rodzaju:Morską ociekające pianą, Dyszące perłową macicą,
Jedynie z konchą de1ikatną Łono twoje mogę porównać...Romans z nią został
przerwany niespodziewanie: ku swemu przerażeniu Marina dowiedziała się, że Nina
zna Mitię, który od dawna już zabawiał wszystkich opowieściami o filo10gicznej
lesbijce, mającej bzika na punkcie Achmatowej i Safony."Jeszcze tylko tego
brakuje, żeby Mitia wziął mnie najęzyk" - myślała Marina, kiedy wykręcała numer
Niny.- Tak, słucham cię, Kal1isto - z ostentacyjną godnością zaśpiewał w
słuchawce piersiowy głoS.- Nino, wiesz... kocham inną...
Przez chwilę słuchawka powściągliwie milczała, po czym nastąpiło spokojne:- To
twoja rzecz. Czyli że mam na ciebie już nie czekać?
- Nie czekaj. Nie mogę kochać dwóch...
- Dobrze. Tylko oddaj rni Eurypidesa.
Tego wieczoru Marina wysłała wytarty tomik paczką wartościową.
Miłka... 9x12... prawie na całą stroniczkę... Modelka, handlara, a1koholiczka...
Wieczny pijacki wir pozostawił w pamięci tylko jedno: na wpół oświetloną
sypialnię, poplątane, śmiertelnie znużone ciała, butelki i niedopałki na
podłodze, ręce Miłki, zdejmujące skórkę z banana:- Słoneczko, to banan naszej
miłości...
Ciągle te same ręce ostrożnie wsuwają go do przepełnionej ślu-
zem waginy i oto jest - lepki, pulchny, o mało nie złamany - już koło ust
Mariny.- No, dalej, chap i po nim...
Marina gryzie go i mączysto-mdłe miesza się z cierpko-kwaśnym...
Milka jak pelikan łyka drugą połowę i opada na poduszkę...
Natasza...
Rajka...
Dwie żałosne neurasteniczne idiotki.Trudno cokolwiek sobie przypomnieć... jakieś
wieczory, popijawy, ciuchy, nieustanna zazdrość, łzawe monologi w łóżku, nocne
dzwonki telefonu, niezgrabne pieszczo-
ty... bzdury...
No i właśnie ona.
Marina uśmiechnęła się, podniosła do ust nie wklejoną jeszcze fotografię Saszy i
ucałowała ją.Kochana, kochana...
Przedwczoraj to nieduże zdjęcie podały jej czułe ręce Saszeńki:
- Masz, Marinko... Ale tu jestem brzydka...
Brzydka... Blękitnookie cudo, przedziwne dziecię. Gdyby wszystkie były tak
brzydkie, zniknęłoby wręcz samo pojęcie piękna..., Anielska twarz w aureoli
złocistych kędziorków, dziecięco wypu-
kle czo1o, młodzieńczo zdziwione OCzy, po dorosłemu zmysłowe wargi.
Marina spotkała ją po wielu miesiącach trudnej do rozszyfrowania
szarpaniny z Rajkonataszką, po której niesmak na długo wybił ją z różowej,
lesbijskiej ko1einy w szarą jamę depresji.Jakże"'fozjaśniły złote kędziorki
Saszeńki ten zimowy monochromatyczny wieczór! Weszła do zadymionego, pełnego
marnroczących po pijacku ludzi pokoju, a wtedy papieros wypadł ze zdrętwiałych
palców Mariny, serce szarpnęło się konwulsyjnie:MIŁOść!
Dwudziesta dziewiąta miłość...
Saszeńka nie była nowicjuszką w lesbijskiej pasji. Zrozumiały się
od razu i tak samo od razu po wieczorze pojechały do domu Mariny.
Zdawało się, że wszystko będzie jak zazwyczaj - wypita przy cichej muzyce
butelka wina, wypalony na spółkę papieros, pocałunki - i noc, pełna słodkich
szeptów, długich jęków i krótkich okrzyków...Ale - nie. Saszeńka pozwoliła tylko
na dwa pocałunki, położyła się na sofie, a rano obudziła się w przedświtowej
ciernności, ostrożnie się ubrała, pogłaskała Marinę po ręce i wyszła, mimo
niewyraźne namowy sennej Mariny.Nie dzwoniła przez trzy dni, zmuszając Marinę,
żeby upiła się aż do utraty przytomności i płakala, rozciągnięta na brudnej
kuchennej podłodze.Na czwarty dzień krótki dzwonek podrzucił Marinę na nie
posłanym tapczanie. Otuliła się szlafrokiem i, chwiejąc się, dotarła do drzwi,
otworzyła je i oślepła od wesoło chichoczącego kędzierzawego złota:- To właśnie
ja!
Tak... dwudziesta dziewiąta miłość...
Marina westchnęła, wyjęła z lewej szuflady tubkę z gumowym klejem, wycisnęła
brązowy sopel na odwrotną stronę fotografii, ostrożnie rozsmarowała go i
przykleiła zdjęcie do kartki.Do drzwi ktoś szybko zadzwonił.
- A to twój oryginał - szepnęła do fotografii, schowała zeszyt do biurka. - Idę,
Saszeńko , Rozklekotany zamek niedługo się opierał, drzwi się otwarły, kobiety
się objęły, nie zdążywszy nawet przyjrzeć się sobie:- Dziewczynko moja...
- Marineczko...
- Kędzioreczki moje...
Marina ujęła jej chłodną twarz w dłonie, pokryła ją gwałtownymi pocałunkami:-
Aniołeczku mój... złotko... dziecinko moja...
Sasza uśmiechała się, głaszcząc jej włosy:
- No, dajże mi się rozebrać, Marińciu...
Ręce Mariny rozpięły różowy płaszcz, pomogły Saszy przy zdejmowaniu chustki,
potargały kędziorki i ześlizgnęły się w dół - ku lekko zabłoconym bucikom.- No,
co ty, Marinuś, ja sama... - Sasza uśmiechnęła się z wdzięcznością, ale Marina
już się zabrała za zdejmowanie:- Nóżki moje... zmęczyły się, kochane... skąd
przyszłaś?
- Z WDNCh...
- Boże... zmęczonajesteś?
- Bardzo, Marinuś... chce mi się jeść...
Marina postawiła buciki w kącie i znowu objęla ukochaną:
- Tak tęsknię, jak ciebie nie ma...
- Ja też strasznie.
- Mam tu Coś dla ciebie.
-Co?
- Zamknij oczy i czekaj.
Saszeńka usłuchała i schowała twarz w dłoniach. Marina pobiegła do pokoju,
wyjęła z biurka srebrny pierścionek z kropelką niebiańskiego turkusu, wróciła z
powrtem, zabrała jedną z rączek z ukochanej twarzy i zgrabnie wsunęła
pierścionek na serdeczny palec Saszeńki:- Już można.
Czarne skrzydełka rzęs załopotały, turkusowe oczy ze zdumieniem popatrzyły na
maciupciego krewniaka:- oj...jakie cudo... Marinuś... kochana moja...
Saszeńka rzuciła się jej na szyję.
- Noś na zdrowie... - mruczała Marina, glaszcząc i całując przyjaciólkę.-
Duszeńko moja...
- Jaskółeczko...
- Marineczko...
- Saszeńko...
Chłodne wargi Saszeńki powoli się zbliżyły, zetknęły, przycisnęły, otwarły,
przepuszczając delikatnyjęzyczek, Marina powitała go swoim...Długo się całowały,
postękując i ściskając się nawzajem, po czym Marina szepnęła do poczerwieniałego
uszka Saszeńki:- Kiciu, właź do wanny, ja wszystko przygotuję i przyjdę.
- Dobrze - uśmiechnęła się z rozmarzeniem Saszeńka.
Marina spojrzała na nią z nietajonym uwielbieniem.
Saszeńka była dziś piękna jak nigdy. złote kędziorki opadały na szeroki kołnierz
bialego swetra, który swobodnie spływał, zwężając się w ta1ii i obmywając
prześliczne, ściśnięte dżinsami biodra.Marina z zachwytem pokiwała głową:
- Ty... ty...
- Co ja? - uśmiechnęła się Saszeńka i wyszeptała prędko: - Kocham cię...- Kocham
cię... - powtórzyła z przydechem Marina.
- Kocham cię...
- Kocham cię...
- Kocham...
- Kocham... kocham...
- Kocham-kocham-kocham...
Marina znowu objęła te przedziwne młodzieńcze rarniona, ale Saszeńka szepnęła ze
skruchą w głosie:- Marińciu... strasznie chce rni się psi-psi....
- Marzeńko moje, chodź, pójdziemy ci zrobić kąpiel...
objęte weszły do łazienki; wąskie dżinsy niechętnie wyniosły się z bioder,
odkręcana zatyczka - z jugosłowiańskiego flakonu.Chlusnęły dwa niecierpliwe
strumienie - biały, szeroki- do wanny, cieniutki, żóhy - do ustępu...Wkrótce
Saszeńka tonęła błogo w obłokach szepczą~ej o czymś niezrozumiale piany, a
Marina, która z trudem wyciągnęła korek z brzuchatej, węgierskiej butelki,
smażyła obtoczona w jajku i mące
174
kurczaki, krzątając się z wdziękiem i śpiewając "nie wymyśliliśmy tego
~wiata..."
- Odjazdowo... - Saszeńka rzuciła ogryzione skrzydełko na talerz, oblizała palce
-jesteś po prostu czarodziejką...~ Jestem jeno uczennicą - uśmiechnęła się
podchmielona Marina, roz1ewając resztki wm . a-'do obszemych niskich
kieliszków.Siedziały naprzeciwko siebie w przepełnionej wannie, oddzielone
wąską, przykrytą gofrowanym ręcznikiem deską. Na mokrymjuż ręczniku spoczywała
srebma taca babci z resztkami kurczaka i kieliszki z winem. Maleńka nocna lampka
w kształcie grzybka wypełniała łazienkę dziwacznym błękitnym światłem.Marina
postawiła pustą butelkę na mokrej kafelkowej podłodze, podniosła kieliszek:-
Twoje zdrowie, jaskółeczko...
- Twoje, Marińciu...
Cmoknęły się, a wargi powoli wciągnęły wino, które wydawało się fio1etowe.Piana
dawno zdążyła opaść, na błękitnawej wodzie jeden po drugim występowały
niespieszne refleksy, rysowały się nieruchome kształty ciał.- 0, świetnie. Jak w
raju... - Saszeńka zaczerpnęła kieliszkiem wody i wypiła łyczek. - Marinuś, z
tobąjest tak dobrze...- Z tobą jeszcze lepiej.
- Tak cię kocham...
- Ja ciebie jeszcze mocniej...
- Nie, poważnie... kochana, śliczna taka... - ręka Saszeńki spoczęła na ramieniu
Mariny. - Masz piersi jak Lol10brigida...- Ty masz lepsze.
- Ee, co ty, ja mam całkiem drobne...
- Nie bądź skrornna, moja jaskółeczko...
- Kochanie moje...
Sasza podniosła się i, rozpryskując wodę, ucałowała Marinę.
Kieliszek obsunął się z krańca deski i bezszelestnie zniknął wśród błękitnych
refleksów.Marina poczuła go u siebie na ko1anach, ale ręce miala zajęte szyją
Saszeńki.Całowały się pijanymi wargami, nasycone winem języki niemilosiernie
tarły się o siebie.Saszeńka odetchnęła i musnęła czubkiem języka kącik ust
przyjaciółki, Marina z kolei oblizała jej wargi. Zmyślny języczek Saszy
przespacerował się po policzku i podbródku, otarl o skrzydełko nosa i znowu
delikatnym ostrzem ugodził Marinę w usta.Marina zaczęła całować jej szyję, lekko
wsysając delikatną śniadą skórę, Saszeńka pojękując ssała płatki uszu Mariny,
lizała skronie, wtykala do uszu język.Woda pluskała cicho przy ich gwałtownych
ruchach.
Pocałunki i pieszczoty stawały się coraz bardziej namiętne, z ust kochanek
częSto wydobywały się krótkie jęki, drżące ręce ślizgały się po mokrych
ramionach.- Chodźmy, kochana, chodźmy... - pierwsza nie wytrzymała Sasza, biorąc
w garść pierś Mariny.- ldziemy, kotku... - Marina wyjęła kieliszek i z trudem
zaczęła wyciągać z wody oniemiałe ciało. - Tam jest prześcieradło, Saszuś...A1e
Saszeńka nie słuchała, ciągnęło ją do czamego prostokąta otwartych na oścież
drzwi, pijane oczy błagały uparcie, półotwarte usta coś szeptały, ze śniadego
ciała kapała woda.W ślad za wiedzioną instynktem ręką Saszy znalazły się w
mroku, w którym nie można się było rozeznać; rozrzucając niewidzialne, ale
dźwięczne krople, z trudem wydostały się z korytarza i objęte upadły na łóżko...
Dopalająca się zapałka zaczęła się wyginaćjak czamy ogonek skorpiona, płomyczek
szybko podpełznął w stronę perłowych paznokci Mariny, tajednak zdążyła podnieść
papieros, zaciągnęła się i wrzuciła zapałkę do popielniczki. Saszeńka, która
przypaliła o sekundę wcześniej, leżała obok z ręką pod głoWą, z 1ekka przykryta
koldrą.Przyniesiona z łazienki nocna lampka paliła się przy wezgłowiu na
szafce.Na ścianie miedziany zegar babci pokazywał drugą w nocy.
Marina przysunęła się do Saszeńki. Ta wyciągnęła rękę spod głowy i objęla ją.-
Marinuś, a nie mamy czegoś do picia?
- Nie majuż, zajączku...
- Szkoda...
Marina pogłaskała ją po po1iczku, po czym nag1e potrząsnęła głową:- Nie,
poczekaj, mam przecież trawkę!
- Naprawdę?
- Naprawdę! To idiotka ze mnie! Całkiem zapomniałam!
Usiadła, odebrała Saszeńce papierosa:
- Wystarczy palenia tego gówna... zaraz odfruniemy...
Bezlitośnie rozpłaszczyła końce papierosów o brzuch Sziwy, podeszła do półki z
książkami, wyciągnęła dwutomowego Płatonowa, z utworzonego w ten sposób otworu
wyjęła napoczętą paczkę "Biełomorów" i nieduży kapciuch.Saszeńka uniosła się na
łokciu i przeciągnęła się z rozmarzeniem:
- Ooooj... jak tu jednak u ciebie przytulnie...
- Dobrze?
- Bardzo. Obłędny kącik. Fajnie tu się kochać. I lampka przyjemna...- No to
cieszę się... - Marina usiadła przy biurku, zapaliła lampę, wyjęła z kapciucha
szczyptę zielonkawego narkotyku i kościany sztyf -
cik. Jej ladne nagie ciało, oświetlone tajemniczo b1adą żółcią i bladym
błękitem, wydawało się jak z marmuru.Saszeńka odrzuciła koldrę i siadła po
turecku :
- Marińciu, kocham cię do ocipienia.
- Ja ciebie też, zajączku...
Marina wydmuchnęła na dłoń tytoń z tutki i zaczęła mieszać go z narkotykiem.-
Nabij parkę, Marinuś - Szasza klepnęła się po biodrach.
- Jasne, kotku...
- Mariniu.
- Co, kotku?
- A nie miałaś mężczyzn przez ten czas?
- Nie, kociątko... a ty?
Saszeńka zaśmiała się cicho, odrzuciwszy w tył głowę:
- Był chłopak...
- Twój Loszka?
- Niee. lnny... taki jeden znajomy...
- Bezwstydnica.
- No, już nie będę, Marińciu...
- Ładny chłopak?
- Aha. Taki delikatny. Pieścił mnie długo. Co prawda szybko kończy.- Młody
jeszcze.
- Ehe. To nic, nauczy się...
- Jasne...
Szaszeńka zdjęła słuchawkę ze stojącego na szafce telefonu, na chybil trafil
wykręciła numer.- Znowu rozrabiasz - uśmiechnęła się Marina.
Sasza skinęła głową, odczekała c