Władimir Sorokin Trzydziesta miłość Mariny przełożył Jerzy Czech Marina trzasnęła efektownie drzwiami taksówki i zaciągając się po drodze papierosem przecięła znany do obrzydzenia plac i weszła na brudne schody Uniwermagu. Zaczynało się już zmierzchać, świeciły rozciągnięte w szereg witryny, roiły się w nich dziesiątki ludzi, trzeszczały kasy, przesuwały się wypełnione zakupami druciane siatki. Oszklone drzwi, pchnięte z rozmachem przez brzydkiego, otyłego mężczyznę, uderzyły Marinę w nadstawioną dłoń. Zaciągnęła się po raz ostatni i rzuciła papieros pod nogi, na zapchaną błotem kratę, przydeptała go i weszła do sklepu. W środku było duszno i ciasno. Marina znalazła wolny koszyk i ruszyła ku ladom, zasłoniętym przez tłoczących się ludzi. Na mięsnym panowało potworne zamieszanie, zbity tłum rozchwytywał towar wyrzucony na ladę, słychać było wymyślanie i poskramiające riposty sprzedawczyń. "Lud, Co się zgina pod pak ciężarem, Sam sobie wielbłądem i sam sobie carem..." - przypomniała sobie Marina i ze wzgardliwym uśmieszkiem przeszła obok. Przy nabiałowym pchało się mniej ludzi, na oszronionych kontuarach poniewierały się brykiety margaryny i paczkowany ser. Wybrała kawałek, włożyła go do koszyka, a zderzywszy się wzrokiem z tęgą pracownicą spytała:- Przepraszam, a masła nie ma? - Zara przywiozom - odrzekła tamta, z surową obojętnością patrząc gdzieś w drugą stronę. Rzeczywiście, dwaj podpici pracownicy przywieźli metalową skrzynię, unieśli ją postękując, przechylili. Żółte cegły posypały się na stoisko, ktoś popchnął Marinę. Nie zdążyła zrobić kroku, a już przed jej oczyma zamiast masła w zwartą masę stężały ludzkie plecy. "Bydlaki!" - krzywiąc się pomyślała Marina. Jedna para pleców wyrwała się z tłumu i zmieniła w starszawą kobietę z przyciśniętym do piersi naręczem kostek. Na jej twarzy malowało się pełne napięcia zatroskanie.- Czekajcie no... pięć starczy... Podjęła głośne postanowienie i wybrała jedną kostkę do odrzucenia.- Niech pani da mnie - cicho poprosiła Marina, a kobieta omiotła ją roztargnionym spojrzeniem i podała jej masło. Marina wzięła je i niepostrzeżenie wsunęła do kieszeni płaszcza. Od tej chwili serce zaczęło jej bić słodko i trwożliwie. Lawirując wśród ludzi wzięła chleb ze stoiska z pieczywem, mleko z nabiałowego i poszła w kierunku kas. Ku białym, trzeszczącym kasjerkom wiodły długie kolejki. "Jak do spowiedzi" - uśmiechnęła się Marina i ustawiła za sympatycznym staruszkiem, podobnym do skoczka pustynnego. Staruszek przeżuwał zapadniętymi ustami, śmiesznie poruszając pędzelkami wąsów i gapił się na boki. Marina czekała, wsłuchana w narastający stukot serca. Stukało prawie jak wtedy - odzywając się echem w skroniach, wypełniając całą pierś. Kobieta siedząca przy kasie była niewiarygodnie gruba, kędzierzawa, miała otłuszczoną, apatyczną twarz i fioletowe policzki. Szybko stukając w klawisze zerkała na koszyki z produktami, mruczała należną sumę, brała pieniądze tak, jakby zwracano jej należny dług, szperała w plastykowych szufladkach w poszukiwaniu drobnych i ponownie stukała w klawisze. Marina rozebrała ją w myślach i wzdrygnęła się z obrzydzenia: Olbrzymie, obwisłe piersi z winogronami pomarszczonych brodawek spoczywały na potężnych fałdach białożółtego brzucha i na systematycznie wsysanym przez ciemny lej pępku; białe, guzowate szynki nóg, posiekane drobnymi nitkami żył, rozwierały się, odsłaniając mroczne włochate monstrum z zastygłym pionowym uśmiechem czerwonych warg..."Ciekawe, ile kostek masła zmieściłoby się w jej pochwie?" - pomyślała Marina przesuwając się razem z kolejką. Wydało się jej, że tam, we wnętrzu monstrum, kryje się już z tuzin kostek, które spokojnie roztapiają się sprasowując w żółtą owalną bryłę...- Co pani ma? - zajrzała matrona do koszyka Mariny, chociaż wszystko i tak było widać.- Dwa mleka, pszenny za dwadzieścia pięć, ser... Pulchna ręka przekręciła zapakowany w celofan kawałek: - Dziewięćdziesiąt trzy... tak... trzydzieści dwa... dwadzieścia pięć. Wszystko? - WszyStko - odrzekła Marina uśmiechając się drgającymi nerwowo ustami i spoglądając w zielone oczy kasjerki. Serce waliło ogłuszająco, kolana przyjemnie dygotały, zimna kostka ciążyła w kieszeni.- Rubel pieesiąt. Marina podała różowiutkiego motyla - dziesięciorublówkę, odebrała niedogodnie nastroszoną resztę. Z płonącą twarzą podeszła do lady. "Siedemdziesiąta druga kostka" - przemknęło jej przez głowę; rozchyliła wargi lekko się uśmiechając. Przełożyła zakupy ze sklepowego koszyka do swojej foliowej torby i wyjęła kostkę z kieszeni. Staruszek-skoczek, który znalazł się tuż obok, również przekładał do swojej zielonej torby chleb, margarynę i mleko. Kiedy kolejny raz nachylił się nad koszykiem, Marina zręcznie wrzuciła kostkę do jego torby, wzięła reklamówkę i podążyła ku wyjściu. Od dawna już kradła państwu masło. Było to przyjemne i dojmujące odczucie, niepodobne do żadnego innego. Przyjemnie było stać w ponurej kolejce ze świadomością, że się popełnia przestępstwo, opanowywać wewnętrzne drżenie, podchodzić do kasy, czując mocne uderzenia krwi w skroniach, kłamać z uśmiechem i drgającymi kącikami ust... Kiedyś Marina trafiła na młodziutką, nadzwyczaj pociągającą dziewczynę, która niezdarnie naciskała klawisze i pytała czarującymi usteczkami: I co jeszcze? - Wszystko. To już wszystko - cicho rzekła Marina, z uśmiechem przyglądając się dziewczynie. Strasznie wtedy pragnęła, żeby to cud-dziewczę ją nakryło, a potem porozpinało całą i przeszukało swoimi krótkimi paluszkami o połamanych paznokciach, czerwieniąc się przy tym i odwracając oczka. A jeszcze lepiej byłoby, gdyby to Marina pracowała jako kasjerka, a milutka kleptomanka została przez nią złapana z kawałkiem sera w siatce. - Pójdzie pani ze mną - spokojnie powiedziałaby Marina, kładąc rękę na jej skamieniałym ze strachu ramieniu. Przeszłyby wówczas przez smród i ścisk uniwersamu do odludnego, mrocznego gabinetu dyrektora. Marina przekręca klucz, odgradzając się od śmierdzącego gwaru, zaciąga zasłony, zapala biurową lampę. - Przepraszam, ale muszę panią poddać oględzinom. Dziewczyna płacze, płacze beznadziejnie i szczerze, nie orientując się, jak coraz rozkoszniejsza robi się jej mokra twarzyczka. - Ppproszę...ppprro...szę...panią...nie zzaawia...daamiać...instytutu... - Wszystko będzie zależało od pani - miękko odpowiada Marina, rozpinając jej bluzeczkę i pstrykając zapinką stanika, ściąga dziewczynie dżinsy i majtki. Przez chwilę patrzy na swoją brankę - nagusieńką, śliczną, bezradnie chlipiącą, a potem mówi tym samym miękkim głosem:- Przepraszam, ale muszę jeszcze obejrzeć pani organy płciowe. Pani wie, że niektóre chowają nawet tam... Dziewczyna rozchyla drżące kolana, ręka Mariny dotyka puszystego wzgórka, długo go obmacuje, potem rozwiera prześliczne usteczka i... Pisk opon na mokrym asfalcie doszczętnie wymazał te rojenia. \ Marina instynktownie odchyliła się do tylu i ocknęła w realnym świecie moskiewskiego zmierzchu: zielona "Wołga", która opryskała ją wodnym pyłem, przejechala obok, a kierowca zdążył złośliwie postukać się palcem w czoło. "Do świętego Piotra też można wcześniej. - Uśmiechnęła się, przekładając torbę z zakupami do lewej ręki. - No i co? Odfrunąć podczas takich marzeń... To zabawne..." Plac się kończył, drogę przegradzał teraz świeżo wykopany rów, Marina, przechodząc z łatwością po przerzuconej nad nim desce, zdążyła dostrzec pustą butelkę na mokrym dnie rowu. Przed nią, świecąc oknami, piętrzyły się ośmiopiętrowe bloki. Mieszkała już od siedmiu lat w tej dzielnicy, którą uważano za nową, chociaż wyglądała na starą i zapuszczoną.- Pani, a którą ma pani na czasie? - krzyknęła do niej z ławki podłużna plama w kapeluszu. "Kutafon" - pomyślała smętnie, skręciła za róg i znalazła się na swoim podwórzu. Dozorczyni nieśpiesznie odłupywała lód z chodnika, jej siedmioletni synek puszczał coś białego na ciemnej wstędze ciurkającego w lodzie strumyka. Na skwerku skupiła się gromada graczy w domino, a kostki stukały dźwięcznie. Marina skrócila sobie drogę po chrzęszczącym zbitym, brudnym śniegu, przeskoczyla kałużę z napęcznialym niedopałkiem, po czym otrzepując śnieg z bucików, przyciągnęla do siebie drzwi wejściowe.żarówka nie świecila się od trzech dni, za to guzik od windy palił się zlowrogim, rubinowym żarem.Winda wkrótce przyjechała, drzwi rozsunęły się z obrzydliwym zgrzytem, po czym pykając ze spłaszczonego "Bielomora" wytoczyl się z nich krótkonog1 grubas z bialym pudlem na smyczy.Na prawym skrzydle drzwi, Obok znajomych i spowszedniałych DUPA, SPARTAK i NADIA pojawił się lakoniczny aksjomat: CHUJ + PIZDA = RUCHANIE.- Niewątpliwie... - wyraziła pelną znużenia zgodę Marina, przypomniawszy sobie ulubione slówko Walentina. Pomyślala też: "Onanizm jednak nie wybawia chłopCÓW. Libido rwie się na swobodę, sublimuje.Masz rację, Zygmuncie..." Otworzyla torebkę, wyjęla zawieszone na agrafce klucze.Winda stanęła, Marina wyszla i skierowala się ku swoim drzwiom, jedynym, które nie były obite, mialy zwyklą, spóldzielczą k1amkę.Puszczalski zamek nie stawial przesadnego Oporu kluczowi, bucik popchnął drzwi, palec szczęknąl wylącznikiem.Nie rozbierając się, Marina przeszla do kuchni, włożyla jedzenie do lodówki, postawiła na gazie nowy, niklowany czajnik (prezent od Saszeńki) i dogasającą zapałką zapalila papierosa.Kuchnia była niewielka, po kobiecemu przytulna: lniane firanki z ukraińskim wzorem, blękitny abażur w ksztalcie gruszki, kolekcja gżelskiej porcelany na schludnych póleczkach, trzy ma10wane talerze nad prostym, drewnianym sto1em i takimiż taboretami. Marina wróciła na korytarz, zaklęła, potykając się o matę, rozebrała się, wsunęła zmęczone nogi w miękkie kapcie, zaciągając się papierosem zajrzała na krótko do toalety, przywróciła głos staremu, gadatliwemu zbiornikowi i z rozpędu rzuciła się na szeroki tapczan. Głowa jej utonęla w ukochanej babcinej poduszce. Rozpięla spodnie i machając nogami uwolniła się od nich. Popiół bezszelestnie opadł na sweter, Marina dmuchnęła i szary słupek się rozleciał. Zaciągając się z rozkoszą, prześlizgiwała się roztargnionym wzrokiem po swoim dwudziestometrowym pokoju: żyrandol babci, babcine pianino, półki z książkami, skrzynka z plytami, gramofon, telewizor, zielona stojąca lampa, półmetrowa gipsowa kopia "Amora i Psyche", wersja "Paszportu" Rabina nad niedużą sofą, martwa natura Krasnopiewcewa, akwaforta Kandaurowa i... tak, ciągle ta sama, do bólu znajoma twarz z bosmańską bródką, z ledwo dostrzegalną pionową szramką na wysokim, pokrytym zmarszczkami czole i z niezwyklymi oczami. Przez rozpływający się dym z papierosa Marina spotkała się z nimi po raz tysięczny i westchnęła. Zawsze patrzył tak, jak gdyby oczekiwał odpowiedzi na pytanie swoich przeszywających oczu: co zrobiłaś, żeby nosić miano CZŁOWIEKA ? "Staram się nim być" - odrzekła swoimi po jeleniemu wielkimi i skośnymi oczami. Potem jak zawsze, po pierwszej niemej rozmowie, jego twarz zaczęła się robić życzliwsza, podwinięte wargi straciły swoją surowość, zmarszczki w okolicy oczu ułożyły się miękko i spokojnie, rozpadające się kosmyki opadły na czoło z dobrze znaną ludzką bezradnością. Trójkątna twarz zajaśniała zwyczajną domową dobrocią. "Czlowiek" - objawiło się w myślach Mariny, a on od razu wysunął skrzypiące krzesło i usiadł obok - wielki, ciężki i piękny. Często wyobrażała sobie tę znajomość - albo w przeszłości, przed banicją, albo w przyszłości, po owym spotkaniu na Szeremietiewie czy Wnukowie: niejasne różnobarwne tło rozmawiających w skupieniu ludzi, fale tytoniowego dymu, niewyraźne wnętrze nieznanego pokoju, jego uśmiech, szeroka dłoń, mocny uścisk ręki... Wszystko, co było dalej, przeczuła i zobaczyła aż do drobiazgów: długą rozmowę, spotkanie, powierzony rękopis, terkoczącą przez całą noc maszynę, biały świt, świeżo zadrukowane i przywiezione o umówionej porze kartki, "dziękuję, bardzo mi pani pomogła, Marino", "Ale Co też pan, dla mnie to nie praca, tylko rozkosz", konieczność zatrudnienia sekretarki, wspólna praca do późna na zamiejskiej daczy, żółty księżyc, zaplątany w wilgotnym listowiu nocnych jabłoni, energicznie otwarte okno, "no, tośmy się zasiedzieli", nieśpiesznie zduszony papieros, spojrzenie zmęczonych, ukochanych oczu, zetknięcie się rąk i...Marina była przekonana, że z Nim wszystko będzie jak należy. Tak, jak powinno się zdarzać, ale co niestety ani razu nie zdarzyło się jej z żadnym mężczyzną. Głupie, medyczne słOWO ORGAZM wyrzucała z odrazą ze swoich marzeń, szukała dlań synonimów, ale i te nie były w stanie wyrazić tego, co tak dotkliwie i dokładnie czuło jej serce... Tak, jeszcze żaden mężczyzna nie potrafił dać jej tego ubogiego, czysto fizjologicznego minimum, które tak łatwo wydobywały z jej ciała kobiece dłonie, wargi i języki. Na początku było to dziwne i straszne, Marina płakała wsłuchana w senne mamrotanie zaspokojonego partnera, zasypiającego błogo po trzykrotnym zroszeniu jej nieczułej pochwy. Później się przyzwyczaiła, Lesbos wzięło górę, mężczyźni stali się czysto zewnętrzną dekoracją, a on... on... zawsze pozostawał wiedzą tajemną, ukrytą możliwośClą prawdziwej miłości, tej samej, o której tak marzyła Marina, której pragnęło jej smagłe, smukłe ciało, zasypiające w objęciach kolejnej przyjaciółki...Papieros dawno się skończył i zgasł. Marina wrzuciła go do tłustego brzucha glinianego Sziwy i poszła do kuchni. Czajnik od Saszy kipiał rozpaczliwie, z dzióbka wyrywał się gęsty strumień pary. - Ooooch... Marinko-kurwinko... - ziewnęła Marina, zdjęła czajnik i wyłączyła gaz. Ulubione słowa ukochanej niegdyś Milki sprawiły, że przypomniala sobie to, co zaplanowała jeszcze wczoraj:- Boże, całkiem mi wyleciało... Kiedy wróciła do pokoju, powiesiła spodnie na oparciu krzesła, usiadła przy masywnym biurku, wyjęła klucz zza estońskiego cacka, po czym otworzyła i wyciągnęła szufladę. Szuflada była wielka, ale mieściła w sobie jeszcze więcej - Marina w każdym razie za jej zawartość oddałaby bez wahania całe swoje mieszkanie. Z lewej strony leżała Biblia w brązowej oprawie, obok - bursztynowy różaniec babci i postrzępiony kieszonkowy psałterz, spod którego wyzierał modlitewnik. Z prawej solidne tomy Archipelagu, Lolita, Dal; Maszeńka i Ofiara Nabokova, Wierny Rusłan Władimowa, orwellowski Rok 1984, Kret historii Kormera i dwie książki Czukowskiej. Dalej w starannie ułożonym bloku leżała poezja: Pasternak, Achmatowa, Mandelsztam, Część mowy i Koniecpięknej epoki Brodskiego, kseroodbitka oberiutów, tomiki Korżawina, Samojłowa i Lisnianskiej. Wszystkie książki, ułożone jedna na drugiej, przypominały trójstronny blindaż, pośrodku niego zaś na dębowym dnie szuflady spoczywał Zeszyt. Zeszyt. Zeszyt był nieduży, składał się z kartek mocnego papieru. Z okładki niewinnie i ze zdziwieniem patrzyła Wenus Botticellego, a do prawego górnego rogu przywarło starannie wykaligrafowane... Marina wzięła zeszyt, położyła go na biurku i zasunęła szufladę. "...Uczuć twoich rudonośne złoże, serca tajnie świecący się pokład..." - przypomniała sobie ulubione wersy i otworzyła Zeszyt. Była to lakoniczna kronika Miłości - dwadzieścia osiem wklejonych fotografii - po jednej na każdej stronie. Dwadzieścia osiem kobiecych twarzy. Maria... Masza Sołowiowa... Maszeńka... 7x9, piękna gabinetowa fotografia na marszczonym papierze, czarne błyszczące oczy, półobrót, półuśmiech... Maria była pierwsza. Swoimi wytwornymi palcami, surowymi ustami i elastycznym ciałem otwarła w Marinie Różowe Podwoje Lesbos, otwarła je energicznie i władczo wpuszczając tam na zawsze potok spopielających promieni. Miłość ich ciągnęła się przez pół roku - mąż nieodwołalnie wywiózł Maszę do Leningradu, tajemne schadzki w mieszkaniu jej przyjaciółki się skończyły, została tylko sama przyjaciółka. Była następną. Marina przewróciła kartkę. świetlana Swietłana... świecidełko- Bawidełko...Swieta. Swieta Rajtner... , , Tego lata, kiedy babcia nadal jeszcze piastowała w Leningradzie bordowego od wrzasku Kolkę, we dwie z Maszą często zostawały na noc u Swiety - dwudziestosześcio1etniej, dwukrotnie rozwiedzionej, kędzierzawo-czamowłosej, z krągłymi bułkami barków, dojrzałymi gruszkami piersi i kapryśnymi pąsowymi wiśniami warg.Zazwyczaj po małej popijawie kladła się w kuchni, a potem czuwające przez calą noc kochanki słyszały tęskne skrzypienie jej rozkładanego łóżka.Pewnego razu zbrzydło jej wiercenie się, toteż nad ranem zjawiła się jak tłuściutkie, jedwabne widmo w czarnej czapce na głowie:- Dzie'Nczyny, puśćcie mnie na trzecią... zimno tam... w mieszkaniu, podobnie jak na ulicy, panował upal, Masza i Marina leżały nagie na wilgotnym prześcieradle i odpoczywaly po długotrwalej walce, zakończonej obustronną porażką-zwycięstwem.- Kładź się - uśmiechnęła się Maria i przysunęła do ściany; Zaszeleściła zdejmowana koszula, Swieta położyła swoje biale, chlodne cialo między dwa smagle, powo1i stygnące węgle. Dlugo milczaly patrząc na sufit, który zaczynał bieleć, a potem Masza zaproponowala, żeby się okryć prześcieradłem i przespać.Tak też zrobily. Nakrochmalone zbytnio prześcieradło chrzęścilo i gięło sięjak tek- tura, Maria zdrzemnęła się szybko, Marina także zamierzala pójść w jej ślady, gdy nagle ręka Swiety spoczęla najej genitaliach.Marina z westchnieniem zdjęla chlodną dloń, odwrócila się i zasnęla... A potem spotkały się w ki1ka miesięcy później, nieoczekiwanie rozpoznając się nawzajem w zaganianym arbackim tłumie...Miała białe żydowskie cialo o charakterystycznej ostrej woni pach i organów p - łciowych. Lubila tańczyć nago na stole przy śpiewie Charlesa Aznavoura, pić z butelki czerwone wino, chichotać histerycznie, stroić się i udając modelkę sprężyście wchodzić z korytarza do pokoju, krążyć po nim i ko1ysać się na wysokich, niemodnych już szpilkach.Swieta wciągala do ust lechtaczkę Mariny i rytmicznie dotykalajej koniuszkiemjęzyka. Byla rnniej zręczna niż Maria, za to bardziej szczodra -już po tygodniu można bylo u Mariny zobaczyć drogijugoslowiański stanik i perfumy "Kamea".Swieta patrzyla z fotografii surowo i wyzywająco, calkiemjak wtedy - po zajadlym sporze, ordynamych słowach i gluchym trzaśnięciu drzwiami... lra... lreczka-mróweczka... lrenka-lrusia-słodziutka pizdusia... Legitymacyjne zdjęcie 3x2 ze ściętym narożnikiem, przyklejone brązową kancelaryjną lurą, która niemilosiemie powyginala kartkę. Chlopięca grzywka, malutkie wścibskie oczka, cienkie wargi, cienkie ręce, cienka talia, dwa dziewicze wzgórki na torsie i jeden, ten, który utracil dziewictwo w bursie szko1y cyrkowej - na dole, między chudymi bioderkami. - Poglaskaj, pogłaskaj mnie tak wlaśnie - mówila w mroku urywanym szeptem, pokazując Coś ledwie widoczną rączką...Spotykaly się w wąskim pokojU jej koleżanek-studentek, Okno zaslaniając na głucho kocem. lrina lubila najbardziej dotykać się z Mariną genitaliami, szeroko rozstawiając nogi...Na drugim roku wyrzucono ją za kradzież, więc deszczowym, 1etnim wieczorem Marina odprowadzila ją na Dworzec Bialoruski. - Przyjedź do nas, Marińciu, pomieszkasz trochę, mama da grzybów, słoniny - mamrotala, pospiesznie całując Marinę i wyrywając jej z rąk mokrą, lśniącą walizkę. - Miejsca mamy od metra, ojciec od nas odszedl, przyjedź. Poznam cię z fajnymi chłopakami...Podobna do świni konduktorka groźnie zgrzytala opuszczanym schodkiem. lrina cmoknęla zaschniętymi ustami po raz ostatni i zastukala sandalami po metalowych stopniach:- Do szybkiego, Marinuś! Zdawało się, że zawolała jej niebieska welniana bluzka... Sonieczka Fazliejewa... Cudo z grubym warkoczem do pasa, wąskimi oczami, drobnymi ustami, pulchnymi biodrami i krąglą pupką.Uczyla się u Drobmana, zaczęla o rok wcześniej. - Beethoven jest ordynamy, Marina, Skriabin to co innego... - taki byl pulap jej tatarskiego estetyzmu.Grala okropnie, Drobman dawno machnąl na nią ręką, przespala się dwa razy z dyrektorem, a zastępcy podarowala krysztalowy wazon.Marina sama wprowadzilają na safickie ścieżki - dojrzalą, leniwą, udręczoną brakiem seksualnej satysfakcji: kiedy Sonieczka miala osiemnaście lat, rówieśnik deflorowałją po prostacku i od tej poryjej akty plciowe mialy charakter czysto rytualny.Sonieczka dlugo i głupio kokietowala Marinę, słuchającąjej tradycyjnego "jakaś ty piękna, mężczyźni nie są ciebie godni", a1e oddala się śmialo i latwo - późną jesienią pojechaly na opustoszale letnisko i tam wlączyly obdrapany grzejnik, po czym pieścily się przez caly dzień na chlodnej pierzynie... lch romans nie mógł~iągnąć się długo - Marinie znudzila się głupota Soni, a Soni - lesbijskie pieszczoty.K1ara... Marina uśmiechnęla się i westchnęła wpatrując się w ladną, rasową twarz czterdziestoletniej kobiety.K1ara z urody bardzo przypominala Beatę Tyszkiewicz. - Piękno otrzymujemy dzięki lasce Bożej - powtarzala częSto, kiedy glaskala Marinę. Odslonila Marinie Boga, potrafiła kochać, potrafiła być wiemą, oddaną, bezinteresowną. Umiała nie dostrzegać swojego wieku.- Jestem taką samą dziewczyneczką jak ty, mój anie1e - szeptala rankiem spinając swoje bujne lniane loki.Jej prześliczna lechtaczka miala w sobie coś z wnętrza rozkrojonego kasztana. Wyzierala z wygolonego, przypudrowanego sromu jak wdzięczny różowy języczek.- Pocaluj mnie w tamte usteczka - szeptala z rozmarzeniem i pokomie rozkladała grube biale nogi.Marina kochala to biale, lekko przejrzałe cialo o grubych, obwislych, lecz niebywale delikatnych piersiach.Klara umiala jakoś niepostrzeżenie doprowadzać Marinę do orgazmu: lekkie, niezobowiązujące dotknięcia sumowaly się i nieoczekiwanie rozwijaly w gorący kwiatostan omdlenia. Marina krzyczala bezradnie, usta Klary szeptaly uspokajająco:- Pokrzycz sobie, pokrzycz, dziewczynko moja... slodka moja dziewczyneczko... pokrzycz...Tania Wiesielowska... Wybuchla jak cienkonoga, plomiennowlosa kometa i po dwutygodniowym szaleństwie milosnym przepadla w ko1owrocie jakichś podejrzanych ormian. Rozpaczliwie gryzla swymi drobnymi ząbkami i popiskiwala, zaciskając usta dlońIni, żeby sąsiedzi z komunalki nie slyszeli...Mila Szewcowa... Zina Koptiańska... Tonia Kruglowa... W szystkie trzy byly na jedno kopyto - chude neurasteniczne narkomanki, kręcące się w pobliżu cudzoziemców.Bogaci klienci byli ich bogami, trawka - niezbędnym do życia stymulatorem, restauracja - mlejscem sakralnym, Lesbos - ukrytą slabością.Ubraly Marinę w firmowe szmatki, nauczyly fachowo nabijać papierosy marihuaną, namówily, żeby "spróbowała z Murzynem". Murzyn męczyl ją przez póltorej godziny, wpychając swój gruby czlonek, gdzie tylko się dało, a potem dysząc jak zajeżdżOny koń i błyskając w ciemnościach bialkami oczu, wypił z butelki calą "Chwanczkarę" i zachrapal...Wika. Biedna, nieszczęśliwa Wika... Ogromne blękitne oczy, jasnokasztanowe wlosy, dobre, zawsze uśmiechnięte usta. Poznaly się pod natryskamibasenu "Moskwa" i zrozumialy w pół slowa. Miesiąc, ich miesiąc miodowy na wybrzeżu ryskim, jesienna Moskwa z mokrymi liśćmi na asfalcie, odpowiedź nieznajomego glosu na telefon Mariny:- Rozumie pani... Nie majuż Wiki... Wpadla pod elektrowóz... Marina nawet się z nią nie pożegnala. Nowy plotek na Cmentarzu Smoleńskim z lepiącą się do rąk srebmą farbą, granitowa płyta, uschnięte bratki...Kochana Wika... Calowala się aż do zmętnienia oczu, ubierała Marinę w swoje sukienki, czytała jej hinduską książkę o milości, prosiła czule, szepcząc po dziecinnemu:- Marineczko, a teraz wlóż mi kołeczek... Marina wyciągala spod poduszki obciągniętą prezerwatywą stearynową świecę, delikatnie wsuwala ją w rozwartą waginę...Ludzie mówili, że lokomotywa przecięła Wikę na pół... Sonieczka Glikman... Tuśka Suchnina... Standardowa fotografia paszportowa. obie uczyły się w Instytucie Stroganowskim, dorabiając tam jako modelki.- Dziewczęta, trzeba szukać nowych doznań, bo inaczej ani się nie og1ądniecie, jak życie wam przeleci - mówila go1a Tuśka, rozlewając tanie wino na trzy kieliszki."Cętkowana lania" - nazywalają Marina za częste siniaki od pocałunków. Pewnego razu wpuścily "na czwartego" dawnego kochanka Sonieczki, czamowlosego i ciemnozadego Aszota o dziecięcym uśmiechu, umięśnionym ciele i długim, lekko zakrzywionym penisie. Często bawily się z nim w ciuciubabkę - zawiązywaly mu oczy Soninym szalem a 1a boheme, obracaly dookola i kazaly mu się szukać. Uśrniechając się, goly Aszot chodzil jak lunatyk po pokoju, a piszczące dziewczęta gryzly jego podrygujące, ociekające śluzem berlo.Barbara Benigen... Typowa wschodnia Niemka z czamą fryzurą, chlopięcymi rysami i wulgarnymi nawykami.Marina czekala na nią zwykle koło Ostankina, otulając się swoim kożuszkiem, a potem jechaly do akademika Barbary.Barbara przywiozla jej skórzane spodnie i pudelko szwedzkich tabletek antykoncepcyjnych...Tamarka... Andżelika... Maszeńka Wolkowa... Kapa Czyrkasska... Nataszka... Nataszka Gusiewa. To bylo coś niewiarygodnego. Tłusta, trzydziestosiedmioletnia. Za pierwszym razem wydawala się ociężala, a1e zręcznie pracowała językiem. Za drugim przyjechala ze swoim "materacykiem" - okrąglym walkiem od kanapy. Na walek wkladało się czystą, upraną powloczkę, po czym gola Natasza, postękując ściskala go między nogami i kładla się twarzą do lóżka, mrucząc z rezygnacją:- Już można... Do pokoju z lagodnymi slowami wkraczała Marina, obwiązując dłoń szerokim oficerskim pasem ze ściętą sprzączką:- Już leżysz, kotuś... no, leż sobie, leż. Tłuste plecy i pośladkiNataszy zaczynały podrygiwać, wiercąc się na walku, lamentowala i prosila o przebaczenie.Marina czekala chwilę, a potem pas chlastał ze świstem po tym bialym, galaretowatym cielsku.Natasza dziko wrzeszczala w poduszkę, zacisnąwszy na amen materacyk między udami, jej głowa lekko trzęsla się z napięcia, szyja purpurowiała. Marina bila ją, dogadując pieszczotliwie: - Pocierp, kiciusiu... pocierp, kochanie... Wychodzila rano z poszarzalą twarzą, pomarszczona z bólu, ledwie dźwigając grube nogi, zabierala do następnej soboty swoje pulchne ciało, a razem z nim - sekretny materacyk... Zamknięto ją za spekulację lekarstwami.Ania... Ania-Anusia... Drobne, jasne kędziorki do ramion, perkaty nosek, usiany piegami. Różowe wrota Lesbos otworzyła w niej Barbara, Marinie pozostawalo tylko pomóc jej w oswojeniu i utrwaleniu tego, czego doświadczyła.- To jest takie ciekawe. A przede wszystkim niezwykle... - mówila Ania i jej urodziwa twarz przybierała tajemniczy wyraz.Lubiła godzinami przesiadywać z Mariną w wannie, pieszcząc się przy świetle kapiącej świecy.- Pogwałć mnie - szeptała, bojaźliwie wynurzając się z wody. Marina patrzyla, jak znika za drzwiami jej mokre ciało, potem także wyłazila i pędziła, żeby zlapać ją w ciemnościach, wykręcić śliskie ręce i zaciągnąć do lóżka, rzucić się na nie i przygnieść szlochającą teatralnieAnetkę-Minetkę.Tamara lwosjan... Czarne węgle OCZU, nieprzebyte druty włosów, nieprawdopodobnie szeroka pochwa, która zawiodła ją na safickie ścieżki: w takiej przestrzeni mężczyzna byl bezradny.- Ne rodzil się chlop, co by zapeczentował te studnie! - mamrotala z dumą, bezlitośnie poklepując się po bujnie porośniętych organach. Marina szybko znalazła klucz do jej pelnego temperamentu ciała i wkrótce Tamara, oslabła od niezliczonych orgazmów, płakala tuląc sięjak dziecko do Mariny.- Dżiana... och... dżiaaana... Za każdym razem o świcie proponowała: - Chodź, pogryzemy sie na pamiontke! Następnie nie czekając na odpowiedź, mocno gryzła Marinę w po- śladek. Marina w odpowiedzi gryzła Tamarę, zmuszając ją do słodkich pojękiwań i szczerzenia białych zębów... Dwie niebieściutkie podkówki zostawały na długo, og1ądając j~, Marina się wyginała, wspominała woń pach Tamary, zręczne wargi i ła()czywe ręce. Ira Rogowa... Mila okrągla twarz, spokojne półprzymknięte oczy. .. Cudownie grala na gitarze, a1e w łóżku była bezradna. Mężczyzn bala się panicznie. Marina własnoręcznie go1ila jej srom, nauczyła ją technik WSChodu, "gry na flecie", "pocałunku Wenery" i wielu innych rzeczy... Marinka... bliźniaczka-dwojaczka... kpiący wyraz ust, oczy głębC\- ko schowane pod brwi, rozluźniony chód, niebieskie dżinsy... Jej mąż "robił za chemika" podArchangielskiem, dziecko niańczyla matka, a sama Marinka piła i rżnęła się bez pamięci, czując przerażt1,- nie rosnące w miarę tego,jak upływał terrnin mężowskiego wyroku... Przt1,rażenie. Ono właśnie pchnęło ją we wprawne objęcia imienniczki. Lubka Barminowska... Ich oczy spotkały się w przepełnionym, lipcowym trolejbusie i od razu wszystko było jasne: Luba, przyciśnięta do okna przez jakąś bab~, przesunęła koniuszkiem języka po górnej wardze. Marina, stojąca w pClbliżu, powtórzyła gest po sekundzie. Przy placu Puszkina wyszły już jako stare znajome, u Jelisiejewa kupiły rozkisły torcik, butelkę białego wina, potem z trudem złapały t~sówkę i wkrótce chciwie całowały się w ciemnym, pachnącym kotan'\i korytarzu... Tak. Lubeczka-gołąbeczka była prawdziwą profesjonalistką - nie,pohamowaną, zręczną i nieprawdopodobnie czułą... Marina przypomniąla jej ruchliwą, go1utką figurkę, siedzącą na szerokim parapecie. - Bez dziewuszek nie umiem po prostu żyć - mówiła wesoło, pociągając gorzkie wino z wysokiej, wąskiej szklanki - przecież nawet w dzieciństwie przyjaźniłam się tylko z dziewczynkami... Luba posiadała niewiarygodnie długą łechtaczkę, która prężyła się i wysuwała z jej pulchnych organów jak grubiutki różowy strączek i nieznacznie drgała. Marina wciągała go powoli w usta i delikatnie ssała, wpijając się paznokciami w kręcące się pośladki kochanki... Lubka nauczyła ją bawić się w "seksualny obciach". ubierała się, wchodziła do łazienki, przeglądała się w lustrze, podczas gdy Marina przystawiała Oko do szpary w naumyślnie uchylonych drzwiach. Luba zaczynała się rozbierać, posyla.iąc dłonią pocałunki swemu o- dbiciu. Kiedy już była w samych majtkach, długo pozowała przed lustrem, wypinając tyłek, glaszczL!C się po piersiach i przesuwając języczkiem po wargach. Potem ściągała swoje liliowe majteczki, siadała na skraju wanny i zaczynała się onanizować: palce skubały pobłyskującą łechtaczkę, ko1ana konwulsyjnie zbliżały się i oddalały, po1iczki płonęły rumieńcem. Tak mijało kilka minut, potem jej ruchy stawały się coraz bardziej gorączkowe, pÓłotwarte usta ze świstem wciągały powietrze, kolana drgały, a Lubka wstawała dając do zrozumienia, że upragniony orgazm jest tuż tuż. W tym momencie Marina otwierała drzwi na oścież, wpadała z okrzykiem "och, ty suko' ." i zaczynała bić ją po rozpalonych po1iczkach. Nie przestając skubać swojego strączka, Luba bladła katastrofalnie, mamrotała "kochana, już nie będę, kochana nie będę...", trzęsła się, jęczała i bezsilnie osuwała się na podlogę. Jej urodziw,l twarz uderzała w owej chwili przedziwną pięknością: oczy się zataczały, wargi napływały krwią, rozpuszczone wlosy splywaly po białych policzkach. Na początku Marinie żal bylo jej bić, Luba jednak żądała bólu: - Jak ty tego nie rozumiesz, przecież to dla mnie przyjemność. To przecież słodki ból... Kiedy Marina to zrozumiała, przestała się litować, tylko trzaskała po białej twarzy, siarczyste odglosy po1iczków miotały się w dusznej łazience, Lu ba płakała dziękczynnie... Frida Romanowicz... Dziwaczne stworzenie w różowych bermudach, dżinsowej kurtce i srebrnych sandałach. Bialomorek nie opuszczał jej olbrzymich, cynicznie uśmiechniętych ust, zwinne ręce szczypały, bi- ły, ściskały, atakowały. W metrze, korzystając z ogólnego tłoku, Frida przyciskała Marinę do drzwi, WężOWO śliska ręka wpełzała w dżinsy, palce rozchylały wargi sromowe, a jeden z nich wnikał do pochwy i zginał się:- Teraz cię Brunner złapal na haczyk - Fridka dyszała jej złowieszczo do ucha. - Dupa zimna, kochaneczko...W swojej brudnej, zawalonej butelkami komórce włL!czala magnetofon na pełną moc, poiła Marinę koniakiem z własnych ust, potem bezlitośnie ją rozbierała, przewracała na łóżko...Czując bezsens jakiejko1wiek inicjatywy, Marina posłusznie poddawała się jej na poły sadystycznym pieszczotom, zmurszałe łóżko trzeszczało, grożąc rozwaleniem, magnetofon ryczał, pełzając po podłodze... N ina... "Kapłanka miłości"... "S iostrzenicaAfrod yty" ... "Ani gram, ani śpiewam, ani smyczkiem wodzę czarnogłosym"...Wysoka, szczupła, z równą achmatowską grzywką. Na początku nie spodobała się Marinie: powściągliwie wytworne zaloty z bukietem pełnych róż, wycieczkami doAbramcewa-Kuskowa-Szachmatowa i podmiejskimi piknikami na daczy, zdawały się do niczego nie prowadzić. Ale Fridka tak dopiekła Marinie swoimi pijackimi wybrykami, propozycjami, żeby "spróbowała z dogiem", "usiadła na butelce od szampana", "pościskała gówniarza", że udręczone szczypaniem ciało zapragnęło spokoju:Frida została w swojej "chacie", żeby dopijać jerez, Marina przeprowadziła się do Niny.Historyk-trybada-poetka... Jakże się to wszystko splotło w tej chudej, mądrej kobiecie... -W poprzednim wcieleniu byłam George Sand, we wcześniejszym Joanną d'Arc, a w jeszcze wcześniejszym - wędrownym sufi zakonu Kadiri, a w jeszcze, jeszcze... - uśmiechała się tajemniczo i poważnie dodawała - byłam Safoną.- Pamiętasz to? - pytała Marina, oglądając jej malutkie piersi. - Oczywiście - kiwała Nina, a cienki palec z podobnym do migdału paznokciem wbijał się w obszemą mapę Lesbos. Tu właśnie stała willa, tu mieszkały służebne, tu się kąpałyśmy, tam pasły się owce... Marina zgadzała się w milczeniu. Nina siadała na łóżku, wzdychała, patrząc w ciemne oknO: - Tak... Plato nazwał rnnie wtedy dziesiątą Muzą... Nierzadko po pieszczotach czytała śpiewnym głosem swoje przekłady jakichś greckich tekstów, w rodzaju:Morską ociekające pianą, Dyszące perłową macicą, Jedynie z konchą de1ikatną Łono twoje mogę porównać...Romans z nią został przerwany niespodziewanie: ku swemu przerażeniu Marina dowiedziała się, że Nina zna Mitię, który od dawna już zabawiał wszystkich opowieściami o filo10gicznej lesbijce, mającej bzika na punkcie Achmatowej i Safony."Jeszcze tylko tego brakuje, żeby Mitia wziął mnie najęzyk" - myślała Marina, kiedy wykręcała numer Niny.- Tak, słucham cię, Kal1isto - z ostentacyjną godnością zaśpiewał w słuchawce piersiowy głoS.- Nino, wiesz... kocham inną... Przez chwilę słuchawka powściągliwie milczała, po czym nastąpiło spokojne:- To twoja rzecz. Czyli że mam na ciebie już nie czekać? - Nie czekaj. Nie mogę kochać dwóch... - Dobrze. Tylko oddaj rni Eurypidesa. Tego wieczoru Marina wysłała wytarty tomik paczką wartościową. Miłka... 9x12... prawie na całą stroniczkę... Modelka, handlara, a1koholiczka... Wieczny pijacki wir pozostawił w pamięci tylko jedno: na wpół oświetloną sypialnię, poplątane, śmiertelnie znużone ciała, butelki i niedopałki na podłodze, ręce Miłki, zdejmujące skórkę z banana:- Słoneczko, to banan naszej miłości... Ciągle te same ręce ostrożnie wsuwają go do przepełnionej ślu- zem waginy i oto jest - lepki, pulchny, o mało nie złamany - już koło ust Mariny.- No, dalej, chap i po nim... Marina gryzie go i mączysto-mdłe miesza się z cierpko-kwaśnym... Milka jak pelikan łyka drugą połowę i opada na poduszkę... Natasza... Rajka... Dwie żałosne neurasteniczne idiotki.Trudno cokolwiek sobie przypomnieć... jakieś wieczory, popijawy, ciuchy, nieustanna zazdrość, łzawe monologi w łóżku, nocne dzwonki telefonu, niezgrabne pieszczo- ty... bzdury... No i właśnie ona. Marina uśmiechnęła się, podniosła do ust nie wklejoną jeszcze fotografię Saszy i ucałowała ją.Kochana, kochana... Przedwczoraj to nieduże zdjęcie podały jej czułe ręce Saszeńki: - Masz, Marinko... Ale tu jestem brzydka... Brzydka... Blękitnookie cudo, przedziwne dziecię. Gdyby wszystkie były tak brzydkie, zniknęłoby wręcz samo pojęcie piękna..., Anielska twarz w aureoli złocistych kędziorków, dziecięco wypu- kle czo1o, młodzieńczo zdziwione OCzy, po dorosłemu zmysłowe wargi. Marina spotkała ją po wielu miesiącach trudnej do rozszyfrowania szarpaniny z Rajkonataszką, po której niesmak na długo wybił ją z różowej, lesbijskiej ko1einy w szarą jamę depresji.Jakże"'fozjaśniły złote kędziorki Saszeńki ten zimowy monochromatyczny wieczór! Weszła do zadymionego, pełnego marnroczących po pijacku ludzi pokoju, a wtedy papieros wypadł ze zdrętwiałych palców Mariny, serce szarpnęło się konwulsyjnie:MIŁOść! Dwudziesta dziewiąta miłość... Saszeńka nie była nowicjuszką w lesbijskiej pasji. Zrozumiały się od razu i tak samo od razu po wieczorze pojechały do domu Mariny. Zdawało się, że wszystko będzie jak zazwyczaj - wypita przy cichej muzyce butelka wina, wypalony na spółkę papieros, pocałunki - i noc, pełna słodkich szeptów, długich jęków i krótkich okrzyków...Ale - nie. Saszeńka pozwoliła tylko na dwa pocałunki, położyła się na sofie, a rano obudziła się w przedświtowej ciernności, ostrożnie się ubrała, pogłaskała Marinę po ręce i wyszła, mimo niewyraźne namowy sennej Mariny.Nie dzwoniła przez trzy dni, zmuszając Marinę, żeby upiła się aż do utraty przytomności i płakala, rozciągnięta na brudnej kuchennej podłodze.Na czwarty dzień krótki dzwonek podrzucił Marinę na nie posłanym tapczanie. Otuliła się szlafrokiem i, chwiejąc się, dotarła do drzwi, otworzyła je i oślepła od wesoło chichoczącego kędzierzawego złota:- To właśnie ja! Tak... dwudziesta dziewiąta miłość... Marina westchnęła, wyjęła z lewej szuflady tubkę z gumowym klejem, wycisnęła brązowy sopel na odwrotną stronę fotografii, ostrożnie rozsmarowała go i przykleiła zdjęcie do kartki.Do drzwi ktoś szybko zadzwonił. - A to twój oryginał - szepnęła do fotografii, schowała zeszyt do biurka. - Idę, Saszeńko , Rozklekotany zamek niedługo się opierał, drzwi się otwarły, kobiety się objęły, nie zdążywszy nawet przyjrzeć się sobie:- Dziewczynko moja... - Marineczko... - Kędzioreczki moje... Marina ujęła jej chłodną twarz w dłonie, pokryła ją gwałtownymi pocałunkami:- Aniołeczku mój... złotko... dziecinko moja... Sasza uśmiechała się, głaszcząc jej włosy: - No, dajże mi się rozebrać, Marińciu... Ręce Mariny rozpięły różowy płaszcz, pomogły Saszy przy zdejmowaniu chustki, potargały kędziorki i ześlizgnęły się w dół - ku lekko zabłoconym bucikom.- No, co ty, Marinuś, ja sama... - Sasza uśmiechnęła się z wdzięcznością, ale Marina już się zabrała za zdejmowanie:- Nóżki moje... zmęczyły się, kochane... skąd przyszłaś? - Z WDNCh... - Boże... zmęczonajesteś? - Bardzo, Marinuś... chce mi się jeść... Marina postawiła buciki w kącie i znowu objęla ukochaną: - Tak tęsknię, jak ciebie nie ma... - Ja też strasznie. - Mam tu Coś dla ciebie. -Co? - Zamknij oczy i czekaj. Saszeńka usłuchała i schowała twarz w dłoniach. Marina pobiegła do pokoju, wyjęła z biurka srebrny pierścionek z kropelką niebiańskiego turkusu, wróciła z powrtem, zabrała jedną z rączek z ukochanej twarzy i zgrabnie wsunęła pierścionek na serdeczny palec Saszeńki:- Już można. Czarne skrzydełka rzęs załopotały, turkusowe oczy ze zdumieniem popatrzyły na maciupciego krewniaka:- oj...jakie cudo... Marinuś... kochana moja... Saszeńka rzuciła się jej na szyję. - Noś na zdrowie... - mruczała Marina, glaszcząc i całując przyjaciólkę.- Duszeńko moja... - Jaskółeczko... - Marineczko... - Saszeńko... Chłodne wargi Saszeńki powoli się zbliżyły, zetknęły, przycisnęły, otwarły, przepuszczając delikatnyjęzyczek, Marina powitała go swoim...Długo się całowały, postękując i ściskając się nawzajem, po czym Marina szepnęła do poczerwieniałego uszka Saszeńki:- Kiciu, właź do wanny, ja wszystko przygotuję i przyjdę. - Dobrze - uśmiechnęła się z rozmarzeniem Saszeńka. Marina spojrzała na nią z nietajonym uwielbieniem. Saszeńka była dziś piękna jak nigdy. złote kędziorki opadały na szeroki kołnierz bialego swetra, który swobodnie spływał, zwężając się w ta1ii i obmywając prześliczne, ściśnięte dżinsami biodra.Marina z zachwytem pokiwała głową: - Ty... ty... - Co ja? - uśmiechnęła się Saszeńka i wyszeptała prędko: - Kocham cię...- Kocham cię... - powtórzyła z przydechem Marina. - Kocham cię... - Kocham cię... - Kocham... - Kocham... kocham... - Kocham-kocham-kocham... Marina znowu objęła te przedziwne młodzieńcze rarniona, ale Saszeńka szepnęła ze skruchą w głosie:- Marińciu... strasznie chce rni się psi-psi.... - Marzeńko moje, chodź, pójdziemy ci zrobić kąpiel... objęte weszły do łazienki; wąskie dżinsy niechętnie wyniosły się z bioder, odkręcana zatyczka - z jugosłowiańskiego flakonu.Chlusnęły dwa niecierpliwe strumienie - biały, szeroki- do wanny, cieniutki, żóhy - do ustępu...Wkrótce Saszeńka tonęła błogo w obłokach szepczą~ej o czymś niezrozumiale piany, a Marina, która z trudem wyciągnęła korek z brzuchatej, węgierskiej butelki, smażyła obtoczona w jajku i mące 174 kurczaki, krzątając się z wdziękiem i śpiewając "nie wymyśliliśmy tego ~wiata..." - Odjazdowo... - Saszeńka rzuciła ogryzione skrzydełko na talerz, oblizała palce -jesteś po prostu czarodziejką...~ Jestem jeno uczennicą - uśmiechnęła się podchmielona Marina, roz1ewając resztki wm . a-'do obszemych niskich kieliszków.Siedziały naprzeciwko siebie w przepełnionej wannie, oddzielone wąską, przykrytą gofrowanym ręcznikiem deską. Na mokrymjuż ręczniku spoczywała srebma taca babci z resztkami kurczaka i kieliszki z winem. Maleńka nocna lampka w kształcie grzybka wypełniała łazienkę dziwacznym błękitnym światłem.Marina postawiła pustą butelkę na mokrej kafelkowej podłodze, podniosła kieliszek:- Twoje zdrowie, jaskółeczko... - Twoje, Marińciu... Cmoknęły się, a wargi powoli wciągnęły wino, które wydawało się fio1etowe.Piana dawno zdążyła opaść, na błękitnawej wodzie jeden po drugim występowały niespieszne refleksy, rysowały się nieruchome kształty ciał.- 0, świetnie. Jak w raju... - Saszeńka zaczerpnęła kieliszkiem wody i wypiła łyczek. - Marinuś, z tobąjest tak dobrze...- Z tobą jeszcze lepiej. - Tak cię kocham... - Ja ciebie jeszcze mocniej... - Nie, poważnie... kochana, śliczna taka... - ręka Saszeńki spoczęła na ramieniu Mariny. - Masz piersi jak Lol10brigida...- Ty masz lepsze. - Ee, co ty, ja mam całkiem drobne... - Nie bądź skrornna, moja jaskółeczko... - Kochanie moje... Sasza podniosła się i, rozpryskując wodę, ucałowała Marinę. Kieliszek obsunął się z krańca deski i bezszelestnie zniknął wśród błękitnych refleksów.Marina poczuła go u siebie na ko1anach, ale ręce miala zajęte szyją Saszeńki.Całowały się pijanymi wargami, nasycone winem języki niemilosiernie tarły się o siebie.Saszeńka odetchnęła i musnęła czubkiem języka kącik ust przyjaciółki, Marina z kolei oblizała jej wargi. Zmyślny języczek Saszy przespacerował się po policzku i podbródku, otarl o skrzydełko nosa i znowu delikatnym ostrzem ugodził Marinę w usta.Marina zaczęła całować jej szyję, lekko wsysając delikatną śniadą skórę, Saszeńka pojękując ssała płatki uszu Mariny, lizała skronie, wtykala do uszu język.Woda pluskała cicho przy ich gwałtownych ruchach. Pocałunki i pieszczoty stawały się coraz bardziej namiętne, z ust kochanek częSto wydobywały się krótkie jęki, drżące ręce ślizgały się po mokrych ramionach.- Chodźmy, kochana, chodźmy... - pierwsza nie wytrzymała Sasza, biorąc w garść pierś Mariny.- ldziemy, kotku... - Marina wyjęła kieliszek i z trudem zaczęła wyciągać z wody oniemiałe ciało. - Tam jest prześcieradło, Saszuś...A1e Saszeńka nie słuchała, ciągnęło ją do czamego prostokąta otwartych na oścież drzwi, pijane oczy błagały uparcie, półotwarte usta coś szeptały, ze śniadego ciała kapała woda.W ślad za wiedzioną instynktem ręką Saszy znalazły się w mroku, w którym nie można się było rozeznać; rozrzucając niewidzialne, ale dźwięczne krople, z trudem wydostały się z korytarza i objęte upadły na łóżko... Dopalająca się zapałka zaczęła się wyginaćjak czamy ogonek skorpiona, płomyczek szybko podpełznął w stronę perłowych paznokci Mariny, tajednak zdążyła podnieść papieros, zaciągnęła się i wrzuciła zapałkę do popielniczki. Saszeńka, która przypaliła o sekundę wcześniej, leżała obok z ręką pod głoWą, z 1ekka przykryta koldrą.Przyniesiona z łazienki nocna lampka paliła się przy wezgłowiu na szafce.Na ścianie miedziany zegar babci pokazywał drugą w nocy. Marina przysunęła się do Saszeńki. Ta wyciągnęła rękę spod głowy i objęla ją.- Marinuś, a nie mamy czegoś do picia? - Nie majuż, zajączku... - Szkoda... Marina pogłaskała ją po po1iczku, po czym nag1e potrząsnęła głową:- Nie, poczekaj, mam przecież trawkę! - Naprawdę? - Naprawdę! To idiotka ze mnie! Całkiem zapomniałam! Usiadła, odebrała Saszeńce papierosa: - Wystarczy palenia tego gówna... zaraz odfruniemy... Bezlitośnie rozpłaszczyła końce papierosów o brzuch Sziwy, podeszła do półki z książkami, wyciągnęła dwutomowego Płatonowa, z utworzonego w ten sposób otworu wyjęła napoczętą paczkę "Biełomorów" i nieduży kapciuch.Saszeńka uniosła się na łokciu i przeciągnęła się z rozmarzeniem: - Ooooj... jak tu jednak u ciebie przytulnie... - Dobrze? - Bardzo. Obłędny kącik. Fajnie tu się kochać. I lampka przyjemna...- No to cieszę się... - Marina usiadła przy biurku, zapaliła lampę, wyjęła z kapciucha szczyptę zielonkawego narkotyku i kościany sztyf - cik. Jej ladne nagie ciało, oświetlone tajemniczo b1adą żółcią i bladym błękitem, wydawało się jak z marmuru.Saszeńka odrzuciła koldrę i siadła po turecku : - Marińciu, kocham cię do ocipienia. - Ja ciebie też, zajączku... Marina wydmuchnęła na dłoń tytoń z tutki i zaczęła mieszać go z narkotykiem.- Nabij parkę, Marinuś - Szasza klepnęła się po biodrach. - Jasne, kotku... - Mariniu. - Co, kotku? - A nie miałaś mężczyzn przez ten czas? - Nie, kociątko... a ty? Saszeńka zaśmiała się cicho, odrzuciwszy w tył głowę: - Był chłopak... - Twój Loszka? - Niee. lnny... taki jeden znajomy... - Bezwstydnica. - No, już nie będę, Marińciu... - Ładny chłopak? - Aha. Taki delikatny. Pieścił mnie długo. Co prawda szybko kończy.- Młody jeszcze. - Ehe. To nic, nauczy się... - Jasne... Szaszeńka zdjęła słuchawkę ze stojącego na szafce telefonu, na chybil trafil wykręciła numer.- Znowu rozrabiasz - uśmiechnęła się Marina. Sasza skinęła głową, odczekała chwilę i szybko powiedziałit do słuchawki:- Skarbie mój, mogłabym ci possać łechtaczkę? Marina się zaśmiała. Saszeńka zachichotała, nacisnęła widełki i znowu wykręciła numer: - Kutasku, a kiedy się ostatnio pierdoliłeś? Co? Nie, Coś ty. Mam wszystkich w domu. Aha... aha... samjesteś idiota...Jej palce przycisnęły widełki, nagie ciało zatrzęsło się od śmiechu: - Oj, nie mogę! Co za kretyny' . Rzuciła słuchawkę na widełki i przeciągnęła się, wyginając ciało. Blękitne światło oblewało jej zgrabną, chudą figurę, czyniąc Saszeńkę jeszcze bardziej smukłą i pociągającą.Napełniając drugą tutkę, Marina zerknęła na ukochaną. Saszeńka poczuła jej wzrok, z wolna uniosła się na kolanach i wygięła.- Jakież z ciebie cudo - uśmiechnęła się Marina, zapomniawszy o papierosie. - Tylko jeszcze, jeszcze troszkę do przodu... o tak...Sasza wygięła się mocniej, nieduże piersiątka zadrgały, fioletowy cień porzucił trójkątną przestrzeń między biodrami a brzuchem, światło zaiskrzyło się na białych włoskach jej pulchnego czółka.Rozmarzona zamknęła oczy i pojękując, oblizała wargi. - Afrodyto... Ręce Saszeńki ześlizgnęły się wzdłuż ciała i spotkały w pachwinie. ? - Chciałabyś )uż, kotku . - spytała Marina. - Ja bym zawsze chciała - wyszeptała Sasza i wyciągnęła się na kołdrze, głaszcząc się po sromie i dając Marinie znaki językiem.- Zaraz, kochana... . Marina skończyła nabijanie, podeszła, włożyła papieros w usta przyjaciółki, drugi w swoje, potarła zapałkę.Saszeńka uniosła się na łokciu, odpaliła od Mariny, mocno się zaciągnęła, z,.króciutkim sz10chem przepuściła hauścik powietrza. Zawsze paliła "maryśkę" fachowo - ani jednego zaciągnięcia na darmo.Marina podpaliła czubek papierosa, położyła się obok. - Gagby dodyć boody... :- wymamrotała Sasza, ściskając papie- rosa zębami i głaszcząc się po biodrach. - Ten jest dobry - Marina chciwie wciągała gorzkawy dym, długo przetrzymując go w płucach.Nad tapczanem zawisnął mętny obłok. Kiedy papieros prawie się skończył, Marina poczuła pierwsze "uderzenie". pokój miękko się zakołysał, rozszerzył, gole nogi Mariny podążyły w ślad za oddalającym się oknem.Marina zaśmiała się, zasłoniła oczy. W głowie jej pulsowały rytmicznie różnoko1orowe rozbłyski.- Oj, popłynęłyśmy' . - Roz1egł się w pobliżu niezmiemie donośny głos Saszy. - Ocipiający ten ćmik, Marińciu! Nabij jeszcze po jednym!Marina popatrzyła na nią, dławiąc się ze śmiechu. obok leżała ogrornna blękitnobiała kobieta: nogi majaczyły w oddali, pierś i brzuch trzęsły się od gromopodobnego chichotu, w grubych wargach tańczyło tlące się drewno.Marina odwróciła się w poszukiwaniu popielniczki. Zamiast niej na nocnej, rozpełzającej się we wszystkie strony szafce ziała nieprawdopodobna kamienna ba1ia z górką brudnych brzozowych polan.Chichocząc, Marina wrzuciła tam papierosa. Coś masywnego przeleciało koło jej skroni i z głośnym trzaskiem rozgniotło tlące się drewno o dno balii.- MARIŃCIU, CZEMU SIĘ ODWRÓCIŁAś?' . , . - zagrzrniało nad głową jak wybuch Wezuwiusza, a potem marmurowe dłonie, które wzięły się nie wiadomo skąd, ścisnęły jej piersi.Zrobiło się bardzo przyjemnie, po nowemu i lekko. Marina się odwróciła. Spoczywał przed nią, jasny, wielometrowy Budda. Jego wielkie usta otwarły się z hukiem.- oBEJMIJ MNlE!! Ręce wyciągnęły się ku Saszeńce, pokonując spory dystans w ki1ka sekund. Objęcia i dotyk obcego ciała były na tyle błogie, że Marina jęknęla. Zajęczała też Saszeńka.Zaczęły się całować, szlochając i postękując. Marinie wydawało się, że całuje się pierwszy raz w życiu. Ciągnęło się to nieskończenie długo, po czym wargi i języki zapragnęły innych warg i innych języków: przed oczyma Mariny przepłynął brzuch Saszeńki, ukazały się złociste krzaczki na skrajach różowego wąwozu, a z jego rozwierającej się glębi wionął słodkawy zapach i wyzierało Coś bliskiego i znajomego.Marina chwyciła to coś wargami i w tym samym momencie poczuła, jak gdzieś tam daleko usta Saszeńki wessały jej łechtaczkę, a razem z nią brzuch, wnętrzności, piersi, serce...Przy trzecim orgazmie narkotyk przestał działać. Przy siódmym Saszeńka długo płakała na kolanach Mariny. Do jedenastego szły długo i z uporem, niczym radzieccy alpiniści na Mount Everest, a kiedy osiągnęły szczyt, radośnie i z ulgą płakały, jak siostry całowały się w zaczerwienione policzki, troskliwie otulały nawzajem, bełkotały dziecinne czułości, opowiadały sobie o tym, co im doskwierało, przysięgały sobie wiemość w miłości, klęły mężczyzn i władzę radziecką, znowu się całowały, dzieliły wspomnieniami z przeszłości, znowu sobie przysięgały, znowu się tuliły, znowu całowały, znowu przysięgały i zasypiały, zasypiały, zasypiały... Marina szła ostrożnie długim korytarzem z błękitnej, lekko trzaskającej piany. Mimo swoją eteryczność piana była solidna i pewnie utrzymywała Marinę, chrzęszcząc głośno pod jej gołymi stopami.Z przodu prześwitywał koniec korytarza. Z tyłu ktoś zawołał nadzwyczaj donośnie: - BlEGNIJ! Pobiegła zatem - szybko, szybko, ledwie dotykając niezwyczajnej podłogi, tak że aż wiatr zasyczał we włosach. światło się zbliżało, zbliżało i - ach! - Marina nie obliczyła dobrze i wyleciała z korytarza na jasny, słoneczny świat, upadając na soczystą zie10ną murawę. Wokół było ciepło i przestronnie, bezdenne niebieskie niebo rozpostarło się nad jej głową, stykając się na ledwie dostrzegalnym horyzoncie z tak samo bezkresnym morzem.Obok niej pojawiły się biale ludzkie postacie. Były to kobiety w długich chitonach. Zbliżyły się i rozstąpiły, przepuszczając SWoją władczynię. Była nią Nina. Co prawda była bardzo młoda, smukła, jej twarz i ręce pokrywała spiżOwa opalenizna. Na głowie spoczywał wieniec laurowy.- Witaj, Marino - głośno rzekła Nina, podchodząc ku niej. - Mieszkanki Lesbos pozdrawiają cię.Pozostałe kobiety chóralnie wypowiedziały COś po grecku. - Jestem na Lesbos? Nie mogę w to uwierzyć - przemówiła Marina, śmiejąc się radośnie.- Uwierz więc, mój aniele' . - Nina podeszła bliżej i ucałowała ją w policzek.- Ninko, jestem całkiem naga... - zaczęła Marina, przyciskając ręce do piersi, ale Nina jej przerwała:- Po pierwsze, nie jestem Niną, lecz Safoną, po drugie, żebyś się nie czuła niezręcznie...Powledziała coś do przyjaciółek, po czym wszystkie naraz zrzuciły chitony.Ciała ich okazały się kształtne i śliczne. - Chodźmy, cudzoziernko - przemówiła Nina przyjaźnie, biorąc Marinę pod rękę. - Czuj się jak w domu. Jesteś na Wyspie Różowej Miłości, na wyspie Poetów.Miga wąska ścieżka, rozłożyste kasztany i 01iwki, leniwe, plączące się pod nogami owce, służąca z wiązką chrustu, szum i piana przyboju...Wszystko urywa się na wieczerzy pod naturalnym okapem z rozrośniętej winorośli. Wprost na trawie rozścielonajest wielka pleciona mata w czamy egipski wzór, nagie niewolnice stawiają na nieJ . amfory z wi- 182 nem, miodem, kratery z wodą źródlaną, wazy z so10nymi 01iwkami, pólmiski z pieczoną baraniną, smażonymi rybami, ślimakami winniczkami, koszyki z chlebem.- Jak tu dużo wszystkiego - radośnie śmieje się Marina. Siedząca naprzeciwko w otoczeniu przyjaciółek Nina uśmiecha się: - Tak. Zazwyczaj nasza wieczerza wygląda skromniej. Dzisiaj jednak ty jesteś z nami.obok Mariny siedzi wdzięcznie miła, błękitnooka dziewczyna. Z pojemnego koszyka wyjmuje wielki wieniec, upleciony z narcyzów, anemonów i płomiennych maków.Wieniec miękko układa się na głowie, odurzając Marinę aromatem. Marina podnosi oczy na współbiesiadniczki, ale tejuż dąwno ozdobiły głowy wiankami - z mirtu, winorośli, narcyzów.Jedynie na gładkich włosach Niny spoczywa laurowy. - Dla kogo wyprawimy biesiadę? - pyta błękitnooka dziewczyna. - Dla Afrodyty, dla Afrodyty... - słychać wokoło. Służąca podaje dymiący ołtarz. Nina wstaje, wypowiada coś śpiewnym głosem i wylewa czarę wina na węgle.Węgle syczą, roztaczając słodkawy dymek. - Pij, mój anie1e... - Nina zwraca się do Mariny. obiema rękami Marina przyjmuje czarę i chciwie ją opróżnia. Wino jest niezwykle smaczne. 0d dymiących kawałków baraniny bije odurzający zapach. Marina wyciąga rękę, a1e Nina surowo ją powstrzymuje: - Stój! Poczekaj... Boski płomień mnie ogarnął... Nagie przyjaciółki zastygają. Nina szybko zapisuje coś rylcem, dumnie podnosi głowę i deklamuje:" Tutaj przeszedł zagadki tajemniczy paznokieć. Już późno, prześpię się, skoro świt przeczytam i zrozumiem. A na razie tak dotknąć przez sen ukochanej, tak poruszyć, jak ja, nie dam nikomu." Marina patrzy na nią ze zdziwieniem. Nina uśmiecha się triumfalnie: - Podoba ci się? - Ale... Ninuś, to przecież Pasternak... Twarz Niny robi się zawzięta: - ldiotko! To ja! Pastemak pojawi się dopiero za dwa tysiące lat! Popatrz ! Obraca tabliczkę na drugą stronę i rzeczywiście - cała tabliczka jest zapisana greckimi literami. Szkarłatne, za~hodzące słońce igra na nich przeszywającymi iskierkami.- Kłamstwo ' . - rozlega się nad uchem Mariny, a przyjaciółki razem z Niną piszczą żałośnie.Marina odwraca się i spostrzega JEGo. Spazm chwyta ją za gardlo. Jest ubrany w półkożuszek, to znaczy w zwykłą kozią skórę, przepasany szerokim skórzanym pasem, krzepkie nogi obute są w zwyczajne sandały, opalone ręce ściskają dębowy kostur, a trójkątna twarz z bosmańską bródką... o Boże! 0n chwyta ciężki krater i ze strasznym hukiem rozbija go o przeładowaną pokarmami matę.Nagie kobiety wrzeszczą histerycznie, kawałki baraniny, oliwki, ślimaki rozlatują się na wszystkie strony.Zbliża swoją bladą z niesamowitego napięcia twarz tuż tuż do samej twarzy Mariny i woła ogłuszająco.To wszystko twoje kochanki! ! ! WSZYSTKIE DW ADZIEśCIA DZIEWIĘć ! ! ! DW ADZIEśCIA DZIEWIĘć ! ! !Marina zamiera z przerażenia. Jego twarz jest tak blisko, że widać liczne pory na skórze, mikroskopijne włoski na nozdrzach, brud na dnie zmarszczek i drobne krople potu. W każdej z kropel grają jasne tęcze.- Dwadzieścia dziewięć kochanek! - ciągnie i niespodziewanie ogłusza raz jeszcze - 1 ANl JEDNEJ UKOCHANEJ! ! ! ANl JEDNEJ! ! ! Serce zatrzymuje się w piersi Mariny od tej potwomej prawdy. Marina pada na wznak bez zmyslów, ale on nachyla się nad nią. Nie można się nigdzie schować przed jego pobladłą twarzą:-NIGDYNIKOGONIEKOCHAŁAś' .' .' .NIGDY' .' .' .NIKOGO' .' .' . - Kochałam... kochałam... Pana... - szepcze Marina drętwiejącymi wargami, ale w odpowiedzi jak ryk gromu dudni surowe:-KŁAMSTWO' .' .' .NIE TY MNIE KOCHASZ, LECZONA!!! oNA! ! ! Jego ciężka dłoń zawisa nad Mariną i zasłania całe niebo. Jest o1brzymia, czerwonobrunatna, nieskończona i niezwykle realna. Marina wpatruje się uważniej... ależ to jest Rosja! Tam spiętrzył się grzbiet Uralu, głęboka Linia Mądrości zamieniła się w Wołgę, Linia życia w Jenisiej, Losu - w Lenę, na dole urosły szczyty Kaukazu...- Rosja... - wyszeptała Marina i nagle zrozumiała Coś niezwykle dla siebie ważnego.- NIE TAMTA ROSJA, NlE TAMTA!!! - ciągnął surowy głoS ROSJA NIEBIESKA!!!Dłoń zaczęła jaśnieć i błękitnieć, zarysy rzek, gór i jezior zbladły i urosły, wypełniając niebo, pomiędzy niedokładnie ściśniętymi palcami błysnęła szczelinka i zaświeciła oślepiająco białą gwiazdą: Moskwa! Gwiazda rozciągnęła się w kształt krzyża, a gdzieś pod niebiosami ożył glęboki bas protodiakona z Jełochowskiego: Aleksandrze przesłaaaaawny, 0d młodości Chrystusa Pana miłująąąący, Lekkie brzemię Jego na się przyjmująąąąący, lże mnogiiiiimi cudaaaaami Pan nasz cię wsłaaaaawił, Módl się za zbawienie dusz naaaaszych... A gdzieś wyżej, w dzwoniącym błękicie odpowiedział niewidzialny chór: Na wieki wieeeeeeków... Na wieki wieeeeeeków... Ale Marina jasno pojmowała, że tu nie o protodiakona chodzi, nie o chór i nie o krzyż oślepiający, ale o Coś całkiem, ale to całkiem innego.A On, również to pojmując, rzucił swoje unicestwiające spojrzenie w kierunku stłoczonych kochanek Mariny. lch widok był żałosny: lamentujące, na wpół pijane, zbite w jedną gromadkę, wykrzywiały gęby, zasłaniały się łokciami, rzucaly przekleństwa... Maria, Nataszka, Swietka, Barbara, Nina... wszystkie, wszystkie... i Sasza, i Saszeńka też! Także obrzydliwie się kryguje, spluwa, załamuje błękitne marmurowe ręce...Marina wzdrygnęła się ze wstrętu, ale w tejże chwili on przemówił przy akompaniamencie narastającego uroczyście chóru, przemówił donośnie i mężnie, tak że Mariną zatrzęsło, sz1och wezbrał w jej gardle:- MAJESTAT SŁAWNEJ NASZEJ RUSl I NARODU JEJ WIELKIEGO I HlSTORll JEJ BOHATERSKIEJ I PAMIĘCl JEJ PRA WOSŁA WNEJ I MILIONÓW ROZSTRZELANYCH ZAMĘCZONYCH ZGŁADZONYCH I SWOBODY JEJ PODEPTANEJ I BŁATNYCH CO SERCE TWOJE WYJMUJĄ I WYSYSAJĄ I JEJ ROZMACHU WIELKIEGO I PRZESTRZENl JEJ NIEoBJĘTEJ I PROSTEGO ROSYJSKIEGO CHARAKTERU I DOBROCI JEJ LUDZKIEJ I ŁAGRÓW GROźNYCH I OKRUTNEGO JEJ MROZU I DRUTU OSZRONIONEGOW RĘCE SIĘWPIJAJĄCEGO I ŁEZ JEJ I BÓLU I WIELKIEGO CIERPIENIA I WIELKIEJ NADZIEl...Marina płacze z zachwytu i rozkoszy, płacze łzalni rzewnej skruchy, radości i miłości, oN zaś mówi i mówi, jak gdyby przewracał stronice wielkiej, nie napisanej jeszcze księgi.Znowu pojawia się głoS protodiakona, kunsztownym recitativem dolącza się do chóru : Kto śmiał powiedzieć, żeś ty nie bojownik? Prawda jest bojem, choćby i w cichości. Partyjnyś bardziej niż dranie wymowni, Co chcieliby cię uczyć partyjności... Marina nie rozumie, po cóż on to recytuje, nagle jednak całą swoją istotą pojmuje, że nie chodzi wcale o to, a1e o Coś innego, coś ważnego, bardzo dla niej ważnego!Znowu zbliża się do niej b1ada trójkątna twarz w nieładzie na poły siwych kosmyków: NlE MOżNA żYć BEZ MIŁOśCl, MARINO' . NlE MOżNA!! NlE MOżNA!!! Twarz się rozpływa, a na wysokim granato- wym niebie pośród ledwie dostrzegalnie pobłyskujących gwiazd rysują się równe srebrzyste słowa: NlE MOżNA żYć BEZ MIŁOśCl, MARINO' . - Ale jak tu żyć? - pyta szeptem Marina i od razu zamiast srebra ukazuje się wyraźne złote: KOCHAć! - KOgo? - pyta Marina głośniej, ale niebo wybucha straszliwym dudnieniem, grunt się trzęsie, żałosne ciała kochanek migają wśród drzew, przez ziemię przebiega szerokie pęknięcie, a Marina rozumie, że się budzi... Naga Sasza, niezgrabnie nagięla się nad Mariną, podniosła lampkę z podłogi:- Obudziłam cię, Marinuś? - Obudziłaś... - niezadowolonym głosem wymruczała Marina, mrużąc oCZy w bijącym od okna słonecznym blasku - Fuuu... a to mi się przyśniło... - Ładnie? - przysuwając się, ochryple spytała Saszeńka. - Bardzo - smutno uśmiechnęła się Marina, odsuwając się na poduszkę. - Głupszy sen trudno wymyślić...Sasza złożyła głowę na piersiach Mariny. - A mnie się nic nie przyśnilo... dawno mi się nie śni. - Szkoda - niespodziewanie zimno rzekła Marina, czując dziwną obojętność wobec kędziorków przyjaciółki, wobec jej ciepłego, tulącego się ciała."Ciężki sen... - pomyślała, przypominając go sobie. - Czekaj, ależ ja... tam przecież było Coś najważniejszego, zasadniczego... zapomniałam, a niech to diabli..." Leciutko odepchnęła głoWę Saszy.- Muszę już wstawać... Saszeńka popatrzyła na nią ze zdziwieniem: - Już? - Już... - mruknęła sennie Marina, wygramo1iła się spod niej i bosa, naga poszła do łazienki.- Przyjdź zaraz! - zawołała Sasza, ale Marina nie odpowiedziała. Pośladki zetknęły się z nieprzyjemnie zimnym owalem, ręka w roztargnieniu oderwała kawałek papieru toaletowego:- Najważniejsze... zapomniałam to najważniejsze... Strumyczek chlusnął na dno ustępu, a potem wpadł do pionowej rury i zabulgotał w wodzie...Marina już dawno nie miała podobnych snów, a jeśli nawet miała, to mimo wszystko nigdy w nich prawda nie objawiała się tak zwyczajnie.A ten - wyraźny, donośny, wstrząsający dał jej odczuć coś ważnego, coś, czego tak długo i uparcie szukała jej dusza... Ale co? Podtarła się, nacisnęła czamą dźwigienkę. Zbiomik z rykiem rzygnął wodą i zabełkotał z przyzwyczajenia. Marina obejrzała się w lustrze: - Boże, co za gęba... Wzięła szczotkę-jeżyka, ziewając przesunęła nią po włosach, pu- ściła wodę i podstawiła twarz pod przeszywający zimnem strumień. Umyła się i znowu spotkała wzrokiem z ponurą, zaspaną kobietą: - Koszmar... Pod czerwonymi zaognionymi oczami zaległy sine woreczki, opuchnięte od pocałunków wargi wydawały się obrzydliwie wielkie. - A to ci gęba... doczekałam się... Sasza powitała ją uściskiem, z którego Marina długo musiała się wyswobadzać wśród niespokojnych pytań kochanki: - Co z tobą, Marińciu? Co, czy cię czymś obraziłam? Co, Mari- nuś? No, Co z tobą? No, nie strasz mnie' . W końcu różowa obręcz rąk zostala otwarta, Marina w milczeniu zaczęła zbierać swoje porozrzucane ubranie. - Mariniu ! No, Co się stało? - Nic... - No, Marinuś! Kochana moja! Marina skrzywiła się ze wstrętu. - Ty... ty Co, nie kochasz mnie? - zadrżal głos Saszeńki. Marina podniosła sweter i zerknęła na nią - nagą, kudłatą trybadę z bezwstydnie sterczącą piersią i nabrzmiałą twarzą. "Suczka bo1ońska po prostu... Jakie to wszystko ghlpie... - pomyślała z goryczą i uśmiechnęła się. - Dwudziesty dziewiąty raz. Jak głupio..." Sasza czekała na odpowiedź. Sweter przełknął głowę i ręce, zsunął się po nagim brzuchu : - Nie kocham. Usta Saszy się otwarły, jedna ręka machinalnie zasłoniła pierś, druga - rudawe łono. "Na pewno takiego kurwiszona malował Botticelli jako swoją Wenus..." - pomyślała Marina, dziwiąc się do jakiego stopnia jest jej wszystko jedno. - Jak to? Właśnie tak. - Jak to? Nie kochasz? - Nie kocham. - Jak to? Jak to? - Srakto! - ze złością obróciła się ku niej Marina. - No, nie kocham cię, nie kocham! Ani ciebie, ani nikogo, rozumiesz? - Mariniu... no co się z tobą stało... - ostrożnie zbliżyła się do niej Saszeńka. Tylko nie podchodź do mnie! - Marinuś... - wargi Saszeńki zadrżały, zaczęla chlipać. - No Marinuś, przebacz mi... jak się poprawię... - Nie zbliżaj się do mnie! ! ! - krzyknęła histerycznie Marina, czując jak twarz jej blednie, a kończyny robią się zimne. Saszeńka, której zbierało się na płacz, odskoczyła ze strachem, blednąc i nie mogąc poznać przyjaciółki. Marina wciągnęła spodnie i poszła do kuchni postawić czajnik. Kiedy wrócila, ubrana Saszeńka skierowała się na korytarz omijając ją ze strachem. "Boże, Co za idiotka... - uśmiechnęła się Marina, obserwując, jak ta owieczka pospiesznie wkłada buty. - święta bladessa... A ja co? Czy jestem lepsza? Takie samo kurwiszcze nad kurwiszczami..." Zmęczonym gestem potarła skroń. - oddaj mi czterdzieści rubli za sukienkę - zapiszczała obrażonym głosem Saszeńka, zapinając płaszcz. u sta miała nadęte, oCZy patrzyły w bok. - !dź do chuja - spokojnie powiedziała Marina, składając ręce na piersiach. - Jak... jak?.. - wyszeptała zmieszana Sasza. - A tak. - Ale... to przecież... przecież to moje pieniądze... ja... powinnaś mi oddać... - Co oddać? - złowieszczo zapytała Marina, zbliżając się do niej w półmroku korytarza. -Nojak to... pieniądze... moje pieniądze... - Sasza cofała się z przestrachem. - Oddać? Pieniądze? - Pieniądze... czterdzieści rubli... przecież zapłaciłam z góry... - Z góry? - Tak... z góry... - Mówisz zatem - pieniądze? - Pieniądze... chciałam po... Saszeńka nie zdążyła dokończyć, jak Marina z całej siły uderzyła ją w twarz. Saszeńka zapiszczała, rzuciła się do drzwi, a1e ręce Mariny wczepiły się jej we włosy i zaczęły tłuc jej głową o drzwi: - A masz pieniądze... masz pieniądze... masz... masz... masz... Pisk zrobił się nie do zniesienia, Marinie świdrowało od niego w uszach. Namacała gałkę zamka, przekręciłają, otwarła drzwi nogą i ze wstrętem wyrzuciła byłą koChankę na podest schodów: - Suka... Zatrzasnęła drzwi i, dysząc ciężko, przycisnęła się do nich plecarni, postała chwilę, dobmęła do bezwstydnie rozwalonego tapczanu, upadła twarzą na poduszkę, która zachowała jeszcze w białych fałdach zapach kędziorków Saszy. Ręce same wsunęły się pod poduszkę, objęły ją. Marina rozpłakała się. Skąpe zrazu łzy popłynęły łatwo i już po minucie trzęsła się od szlochu w poczuciu bezradności i rozżalenia: - Bo... że... i... dio... tka... idiotka... Ramiona jej drgały, w oczach miala przerażoną twarz Saszeńki, w uszach dźwięczał ukochany głos: - I... dio... tka... prze... klę... ta... Wkrótce nie rniałajuż czym płakać, osłabłe ciało drgalo tylko bez- dźwięcznie, wyciągnięte wśród zmiętej pościeli. Marina poleżała trochę, po czym wstała, otarla rękawem zapłakaną twarz, wyszła na korytarz, ubrała się, przeliczyła pieniądze i trzasnęła drzwiami tak, że z futryny aż się posypało. [***] - Tak. No to z tobą wszystko jasne - Sergiusz Nikołaicz ze znużonym uśmiechem rozlał resztki koniaku do szklaneczek. Zaciągając się papierosem, Marina skinęła w milczeniu głową. Siedzieli w kuchni przy świetle ciągle tej samej nocnej lampy. Dym z papierosów powoli wślizgiwał się do otwartego właśnie wywietrznika, jasnobrązowa marynarka Sergiusza Nikołaicza po domowemu wisiała na oparciu krzesła, jego leżący na stole zegarek elektroniczny wyraźnie pokazywał 24.09. - Ze rnnąjuż od dawna wszystko byłojasne - Marina wstała, stuknęla opróżnionym czajnikiem. - Niedobrze, Marino !wanowna - westchnął Sergiusz Nikołaicz i podniósł swoją szklaneczkę - Twoje zdrowie. - Mersi... - podstawiła czajnik pod kran, napełniła go z szumem. - Powiedz... fuuuu - zmarszczył się po wypiciu Sergiusz Nikołaicz. - A czemuś nie poszła się da1ej uczyć? W konserwatorium? - Bo rni palec przygnietli. -Jak? - W trolejbusie. Drzwiami. - A niech to diabli... No i co? - No i nic. Na razie żyję. A1e nieczynna zawodowo - zaśmiała się Marina, stawiając na kuchence ciężki i migotliwy czajnik. - Tak - westchnął - wszystko nie jak u ludzi... życie nie ma1ina... - Słuchaj, może pójdziemy tam? - mruknęła, krzywiąc się Marina. - Bo tutaj nadymione... Czajnik pozostał, żeby samotnie migotać na kuchence, blękitna lampka powędrowała do pokoju. Rozcierając zdrętwiałe plecy, Sergiusz Nikołaicz przechadzał się, og1ądając wiszące na ścianach obrazy. Marina usiadła po turecku na tapczanie. Zatrzymał się na długo przed wariantem "Paszportu" Rabina, potem zwrócił się do niej: - No proszę, wytłumacz mi, Co w tymjest pięknego? Marina przeniosła wzrok na słabo oświetlony nocną lampą obraz: Cóż... jest bardzo prawdziwy... - Prawdziwy? Co tu jest prawdziwego? Sama naga złość i nic więcej... Tam, widzisz, gdzie zdechnie... w lzraelu, albo pod płotem... też wymyślił! - Miał bardzo ciężkie życie... -Wszyscy mamy ciężkie życie! - ostro przerwałjej Sergiusz Nikołaicz, wsuwając ręce do kieszeni i spacerując po pokoju. - Weź mojego wujka -Włodka. Żaden tam artysta czy poeta. Zwyczajny stolarz. N a wojnę poszedł jako szczeniak. Pod Kijowem urwało mu obie nogi. Po wojnie poszedł na protezach do technikum, a w czterdziestym ósmym zarnknęli go nie wiadomo za Co. Odsiedział pięć lat, gruźlicy się nabawił. Potem go zrehabilitowali... Zamilkł na chwilę, og1ądając wyczyszczone czubki swoich butów, i mówił dalej : -Ani żony, ani dzieci. Renty też się porządnej nie dorobił. Mieszka pod Podolskiem, pracuje jako stróż. No, zdawałoby się, że wtedy to już każdy by się obraził na cały świat. A on... Sergiusz Nikołaicz obrócił się w jej stronę, przyłożył rękę do piersi: - Musiałabyś zobaczyć tego człowieka. Ani grosza przy duszy, oprócz szczudeł nic nie ma. A ile razy go widzę, nigdy nie słyszałem, żeby narzekał. Nigdy' . A żeby się Choć raz na los poskarżył? . , . Tego ni- - Ale system radziecki jest przecież do niczego... - Kto ci to powiedział? - No jakże... wszyscy to mówią... Potrząsnął drwiąco głoWą: - Gdyby był do niczego, to by nas już dawno rozgnietli. Mokra plama by po nas nie została. - No, to już zanadto... - Nie zanadto. W sam raz! - uciął i mocno oparł rękę na welwetowym ko1anie Mariny. - No tak, Marino lwanowna, pogadajmy sobie po męsku. Powiedz, jesteś Rosjanką? - Rosjanką. - Gdzie się urodziłaś? - Pod Moskwą. - Znaczy się w Rosji. Mieszkasz też w Rosji. Do 'Ameryki nie zamierzasz nawiewać? - No, nie... - Tak. A teraz powiedz mi, kochasz ludzi radzieckich? - No... ja kocham wszystkich ludzi... - Nie, powiedz, czy kochasz naszych? Naszych! Rozumiesz? Naszych! Kochasz? Marma uśmiechnęła się smutno, westchnęła. Ten silny człowiek w bialej koszuli, z niezgrabnie zawiązanym krawatem, szerokimi barkami i szerokimi szorstkimi dłońmi patrzył swoimi szarozielonymi, lekko pijanymi oczami natarczywie i surowo. Mimo woli przenosząc wzrok na ledwie widoczną fotografię, która .po staremu wisiała nad biurkiem, Marina ze zdumieniem dostrzegła mistyczną metamorfozę: patrzyły na nią dwie jednakowe twarze o jednakowym wyrazie, a1e jakże odmi. ennie patrzyły: Jedna - daleka, niewyraźna, szarawa patrzyła widmowo i bezcieleśnie, druga - zupełnie bliska, żywa, rozgorączkowana, z perełkami potu na czole wbijała się swoim upartym wzrokiem w jej oczy i każdym mięśniem czekała na odpowiedź. - No, ja... - wymamrotała Marina, czerwona z powodu zupełnej bezradności. - Nie wiem... Daleka twarz milczała, a bliska szybko poruszyła upartymi wargami: - A ja wiem ! Wiem, że kocham! Kochałem, kocham i będę kochał swój naród! Dlatego że innego narodu nie mam! lnnej Ojczyzny też nie! Dlatego że tutaj się urodziłem. tutaj wyrosłem, po tej trawie biegalem na bosaka, głodowałem, marzłem, cieszyłem się, gubiłem, znajdowałem wszystko tutaj ! Człowiekiem też tutaj się stałem i ludzi nauczyłem się rozumieć. Rozumieć i kochać. A ci tam! - palcem machnął w kierunku obrazu - ci się nie nauczyli! Chociaż nie takich znowu głupich matka ich na świat wydała! Ani kochać, ani rozumieć! No i zostali obcymi, i za to też ich wywalili z kraju do wszystkich diabłów' Ty tam mówisz - prawda, prawdziwy' . 0 to właśnie chodzi, że każdy ma swoją prawdę! Tamci malowali nie naszą, tylko swoją, swoją, zachodnią! A my tu mamy całkiem inną! Naszą! Rozumiesz? Przysunął się mocniej i oparł rękami o tapczan: - Rozumiesz? Marina instynktownie cofnęła się przed tym gniewnym naporem szczerości, słuszności i zdrowia, ale chłodna ściana jej nie puszczała. Jego oczy były zupełnie blisko. Biła z nich jakaś gorąca, przepalająca energia, od której nie, wcale nie robiło się nieprzyjemnie, przeciwnie, Marinę ogamęło uczucie ciepła, zrozumienia i współuczestnictwa, przeniknęła ją nag1e sympatia do tego szorstkiego człowieka, pragnącego za wszelką cenę podzielić się sobą z innymi. U śmiechnęła się : - Rozumiem... ale... - Co - ale? - Ale... a może się mylisz? Pokręcił przecząco głoWą. gdy nie było! A ten obraz? W lzraelu! Pod płotem! A on sam to gdzie jest teraz? - Rabin? W Ameryce... - Masz! W Ameryce. No i pewnie już nie zdechnie pod płotem, tylko umrze w ciepłym łóżeczku. Znaczy, jak smarował ten bohomaz, to wiedział już, wiedział, że do Ameryki sobie pojedzie! Wiedział! Czyli że klamal! A ty mówisz - prawdziwy obraz! Kłamstwo. Kłamstwo i złość. A czego może nas nauczyć? Kłamstwa i złości. Sam lajdak napaskudził, no i zwiał, a ty, twoje poko1enie, które się wychowało na takim go 'wnie, teraz za to płacicie ! Umilkł i w rozdrażnieniu pocierał zaczerwienione policzki, a potem podszedł i usiadł koło niej na brzegu tapczanu: - Wiesz, Marina, człowiek ze mnie zasadniczo ciemny, niewykształcony. - No, nie bądź za skromny... - A co tu ma skromność. Fakt jest faktem. Szkoła, technikum, wojSko, studia zaoczne, fabryka. Byłem i robotnikiem, i mistrzem, i zastępcą kierownika wydziału i samym kierownikiem. A teraz masz - sekretarzem KZ rnnie wybrali. Tak że na wystawy chodziłem rzadko, na izmach się nie znam. Ale jedno wiem dobrze - że cała ta zaraza do niczego nie prowadzi. Albo raczej prowadzi - za granicę. Bo tutaj wszystko kończy się tylko na Złości, chlaniu i plotkowaniu. Całe to wasze głupie dysydenctwo. - Dlaczego głupie? - No bo głupie. Bo pomyśl tylko, co w nim jest dobrego? Krzyczeć, krytykować, wyśmiewać się? Myślisz, że my to nic nie wiemy, tylko wyście nam otworzyli oczy? , - Nie, wcale tak nie myślę - znużona Marina oparła się plecami o ścianę. - Zrozum, że krytykować - to najłatwiej. A trudniej - robić, co do nas należy. Tak, jak należy, tak, jak trzeba. Robić swoją robotę. A nie wróżyć, jak zbawić RoSję... - Nie mówię teraz w swoim imieniu. Jasne, że mogę się mylić. Ale naród nie może się mylić. Nie może się mylić dwieście osiemdziesiąt milionów. A ja rozmawiam z tobą w imieniu narodu.- A jednak... a co z tymi więzieniami, obozami? - A co byś chciała? Cały świat jest przeciwko nam. I wewnątrz, i na zewnątrz niemało jest drani, którzy nie chcą żyć po nowemu.żeby ją przekonać, otworzył przed nią swoje szerokie dłonie: - Czy wiesz, że takiego eksperymentu w historii jeszcze nie było? Nie było! Pierwsi idziemy tą drogą, wiele nam nie wychodzi. A dlacze? No przecież dlatego, że nam przeszkadzają, rozumiesz? Stary świat go.przeszkadza, jak może! A teraz to szczególnie - Reagan już całkiem się rozbestwił, wprost szykuje się do wojny. Chociaż mogę ci powiedzieć otwarcie - tamci nigdy nie zaczną wojny, nigdy. Bo to tchórze i boją się nas. No i są zgubieni, to fakt. Cała ich histeria płynie ze słabości. A my jak mur. Nic nas nie zatrzyma oprócz siły. A siły to się boją użyć, bo wszyscy mają wille, klimatyzacje, auta, wymyślne żarcie, kuPę rozrywek. A u nas tego wszystkiego nie ma. Na razie. Potem, jak ich nie będzie. to nie będziemy musieli wydawać na wyścig zbrojeń i będzie wszystko. Ale na razie nie ma. No i w takim razie nie mamy czego tracić. Jasne? Dlatego jak się z nimi zderzymy, to przegrają, nie ma co gadać. A najważniejsze, rozumiesz, to że to my jesteśmy przyszłością. My - to... jakby ci powiedzieć... brakuje mi słowa... w ogóle... ja to całym sobą czuję, że racjajest po naszej stronie. Jak pić dać...Zamilkł i wytarł pot z czoła grzbietem dłoni. Błękitne światło skrzyło się w jego rzadkich, miękkich włosach, ślizgało po upartych szczękach, spływało w fałdy koszuli.Marina przycisnęła się do ściany i milczała. Działo się w niej coś ważnego. czuła to całą swoją istotą. Po llifernalnej próżni depresji daremnie starała się przezwyciężyć rozczarowanie co do dawnych swoich ideałów Lesbos. cyganerii, opozycji.A tu w dodatku ten uparty, dyszący racją 1 wszechzwyclęską siłą wital- ną człowiek tak zdecydowanie zasłonił jej przeszłość... Mroczny, upiornie oświetlony pokój wydawał się nierealny zajego białymi, szerokimi barkami. Tam, w półmrocznej mieszaninie przedmiotów, zastygły błękitnawe cienie przesiłości - rozmowy, pijatyki, pocałunki, splecione ciała, zawzięte spory, niezależne myśli, tajne spotkania, wiara, nadzieja, miłość i On.Marina westchnęła: - Przynieś mi, proszę, zapałki... Sergiusz Nikołaicz wstał, poszedł do kuchni... Kiedy zapalili, a dym rozwarstwiając się popłynął po pokoju, Marina zapytała:- Słuchaj, a czy ty wierzysz w komunizm? Spacerując po pokoju, skinął głową poważnie: - Wierzę. - Poważnie ? - Absolutnie. - A kiedy on nastąpi? - Kiedy nie będzie kapitalistycznego otoczenia. , - No, to oczywiste... Ale przecież na razie ono istnieje...- To tylko na razie. - No, a jak sobie wyobrażasz komunizm? - Że jest w porządku. Znowu opadł na skraj tapczanu, wyciągnął rękę, strząsnął popiół do Sziwy.- Rozumiesz, to, co jest u nas teraz - to, powiedziałbym, tylko początkowa faza socjalizmu. Ledwo, ledwo staliśmy się ludźmi radzieckimi. Nie rosyjskimi, tylko radzieckimi. Rosyjskich już nie ma. Jasne, że jest nam bardzo ciężko - burżuje takich wojen i wszystkich tych wstrząsów nie mieli. U nich mechanizm układał się przez całe wieki.A nasz zbudowano dopiero niedawno. No a jak go budowano - w biegu, kiedy był głód, ruina. Przez cały czas wojny. Ale teraz już jesteśmy siłą. Boją się nas. Wyczuwają, jak pies wilka. Dlatego właśnie ujadają. Jesteśmy nowymi ludźmi - rozumiesz? Nowymi. No i do nas powinna należeć ziemia - do młodych. A najważniejsze, że jest nas wielu, prawie połowa świata. Jesteśmy jakjedna rodzina. Mamy pierwsze w dziejach społeczeństwo, gdzie wszyscy są równi. Wszystko jest bezpłatne przedszkole, szkoła, uczelnia. Szpitale to samo. u nich trzeba pracować do siódmych potów, a u nas - w miarę sił. Tylko, żeby się nie spóźniać do pracy, ale potem już - pracować bez pośpiechu, jak kto potrafi, byle bez leserowania. N o i to wszystko. Mieszkania też są za darmo. W szystko dla człowieka. A że nie starcza towarów, to chwilowo, przez rozmaitych durniów. Ale durnie to nie przeszkoda, przeszkoda to tacy właśnie jak ten Rubim... Rabin - zaciągając się, poprawiła Marina. - Niech będzie Rabin, jeden czort. On nie jest nasz, rozumiesz? On jest ich. Tamtego świata. No więc niech zjeżdża do nich. Albo do obozu.Ni cholery nie rozumie, a pcha się, żeby pouczać. Nic nie rozumie. No i nie zrozumie. Bo nie nauczył się kochać naszego narodu, tylko przez cały czas patrzył się z zachodu. Że niby kolejki są po kiełbasę, piwo kiepskie, mieszkania małe - czyli że tu jest źle , . Oni tak właśnie myślą.A wiesz dlaczego? Dlatego że żydzi w ogóle nie wiedzą, co to ojczyzna. Dla nich gdzie lepsze piwo, tam już zaraz ojczyzna. Nie mają żadnego celu, co im tam komunizm, jasna przyszłość! Kałdun napełnić, pospać ot i wszystko! Wiesz, w ogóle, to nie wiem, jak ty, ale ja tam do żydów to coś nie tego...Zasępił się, pokiwał głową i ciągnął: - Kiedyś tego nie rozumiałem, a teraz już rozumiem. To jest naród jakiś... diabli wiedząjaki. Nie można nawet zrozumieć, czego chcą.A przede wszystkim wygląd mają... no nie wiem... jakiś taki wstrętny. Niby Ormianie też są włochaci i garbonosi, Gruzini, ci z Baku... włosy mają podobne... a jednak mów, co chcesz, żydzi są po prostu jacyś nieprzyjemni.Coś jest w nich brzydkiego. Nie umiem tego wyjaśnić, jakbym nie próbo- wał... I ciągle tylko swoich, swoich. Gdzie się jeden urządzi - tam zaraz inni lezą. Karaluchy po prostu, jak pragnę zdrowia...Zaciągnął Slę i szybko wypuścił dym. - Uczciwie mówiąc, ja bym ich stąd wszystkich przegonił do diabła. Niech sobie jadą. Korzyści z nich nie ma żadnej - same tylko szkody.Niech lepiej się piorą z Arabami, jak mają tu szkodzić... Wolną ręką rozluźnił krawat: - Nie o kiełbasę teraz chodzi, nie o piwo... Marina wzruszyła ramionami: - Ale przecież dobrobyt też odgrywa rolę... Pokiwał głową ze znużeniem: -Ty teżjeszcze nie rozumiesz.Ta zaraza na długo ci zakleiła oczy.r. Jakby to wyjaśnić... Weźmy na przykład, że mieszkasz z rodziną, z bliskimi w nowym domu. Dom dopiero co został zbudowany. Jeszcze żywica nie zaschła na belkach, jeszcze pachnie od niego lasem. Znaczy, dopiero co się urządziliście, z mebli macie - stół, taboret, ze statków - kociołek, sagan. Ale rodzina jest duża, zgodna, więc ojciec mówi do was: pocierpcie trochę, powiada, popracujemy kilka latek i będziemy żyć w dostatku. A obok waszego domu jest inny. Stary, solidny, dobra tam mają mnóstwo. A mieszka tam staruszek ze staruszką; dzieci nie mają. No i załóżmy, że wyszłaś kiedyś wieczorem na ulicę, przypuśćmy, w jakiejś tam sprawie, a ci staruszkowie mówią do ciebie: zamieszkaj z nami. Będziesz nam córką, damy ciposag, ubierzemyjak należy, a przede wszystkim lżej będzie ci się u nas pracowało. Pójdziesz do nich?- Pewnie, że nie. - A dlaczego? - podniósł brwi zmęczonym ruchem. - No... dlatego, że bardziej kocham swoich. - Właśnie! - klepnął ją dłonią w kolano. - Masz tu właśnie odpowiedź! Kochasz swoich! O to chodzi. Na tym się wszystko opiera. Na miłości. Stą~ jest i cierpliwość, i obowiązek, i patriotyzm. Jeśli kochasz Rosję, to gwiżdżesz na amerykańskie klimatyzacje i pepsi kole! A poza tym zapamiętaj sobie: wszystko, co tamci mają teraz, my - będziemy mieli! Po prostu musimy się zbroić, żeby nas nie rozgnietli. Musimy. Ale naj- ważniejsze, że nabieramy siły. To jest ważne. A tamci swoją tracą. Tracą z każdym rokiem. No i nadejdzie czas, że upadną przed nami na kolana.Tyle że żałować ich nie będziemy. Ani trochę. Właśnie za te kolejki, za chwilowo ubogie życie - wszystko ściągniemy, niczego nie zapomnimy , . Mocno wkręcił niedopałek w popielniczkę, przesunął ręką po włosach: - To nic. Teraz Andropycz solidnie zabrał się do rzeczy. Wzmocnimy dyscyplinę, pasożytów - obiboków weźmiemy pod obcas, zaopatrzenie doprowadzimy do porządku, zbudujemy drogi na wsi, zajmiemy się techniką. Teraz już tam na peryferiach pojawiły się towary. Trzeba by tylko skończyć z bandziorami, wszystko skierować na tor państwowy i w porządku... W stał, wsunął ręce w kieszenie, po czym podszedł do białychAmora i Psyche:- To na przykład, to rozumiem - sztuka. I piękne, i wzniosłe. Dla duszy masz wszystko i oko cieszy...A tamtego nie potrzebujemy. Wyrzucić na śmietnik i tyle...- Jakiś ty pewien swoich racji - rzekła Marina, obserwując jego mocne ręce. - No a jak. Inaczej nie można. Tylko że ja nie jestem głupkiem jak jakiś Chruszczow. W głupstwa nie wierzę. Wierzę w realność. W realne, konkretne zadania. Tak jak w fabryce - jest plan, to trzeba go wykonać. A wróżenie, kiedy zakład będzie całkowicie zautomatyzowany - koń by się z tego uśmiał. Ideologia powinna być konkretna, a nie... jak to się mówi... mitio... - Mitologiczna? - Tak. Nie mitologiczna. Bańki mydlane nam niepotrzebne. - A co jest potrzebne? - Robota. Prawdziwa, codzienna. Głupich do niej nie potrzeba. No więc, Marino Iwanowna, przestań strugać wariata. Nie wybieraj się z motyką na słońce. Naród nie może się mylić, od tego jest narodem. Chruszczow może się mylić, Stalin może, a naród nie. Tyś mi tutaj całe swoje wnętrze pokazała od podszewki, jak uczennica.A dlaczego? Właśnie dlatego, że zabrnęłaś w ślepą uliczkę z tymi swoimi wszystkimi bzdurami. Kochać baby , Zadawać się z dysydentami. Kraść masło, żeby mieć mocne doznania. Cóż to za jakiś zajob, przepraszam za wyrażenie .?! żyjesz w oderwaniu od narodu, rozumiesz? Stąd właśnie cały ten mętlik. Trzeba żyć razem z narodem, razem.Wtedy i ty będziesz miała lżej, i narodowi wyjdzie na korzyść. Trzeba kochać swój naród, kochać, Marino. Kochać , . To przecież jasne jak dwa razy dwa! Amerykanin kocha swój naród, Anglik kocha, a tyś co - gorsza od nich? Cóż tojestto wasze dysydenctwo?Wesz na kundlu. Nie było nigdzie czegoś takiego, żeby żyć w swoim kraju i nienawidzić swoich. No ijeszcze gapić się na Zachód z rozdziawionymiustami. Przecież to nie jest ludzkie, m .e jest normalne, zrozum! N o i prawidłowo, że ich wsadzają do czubków, bo to właśnie są czubki! Trzeba robić swoją robotę. Co dzień, co godzinę. Wtedy będziesz miała i zadowolenie, i korzyść. Wiesz, jaki ja jestem zadowolony? Jak nikt. Do pracy idę, jakby to było święto. Cieszę się. Nie czuję ani zmęczenia żadnego, ani rozdrażnienia. Zalewać też nie mam czego. A ile dookoła radości! Ty się tylko obejrzyj, otwórz oczy: kraj ogromny, możesz jeździć, gdzie chcesz - na północ, na południe, do jakiego chcesz miasta. Jakie lasy, góry! A jakie budowy' Aż dech zapiera! Skierowanie ze związków - czterdzieści rubli! Powiedz, gdzie jeszcze masz coś takiego? Wszystko jest bezpłatne, już raz ci mówiłem. Obozy pionierskie dla dzieci, chleb najtańszy na świecie, bezrobotnych nie ma, rasizmu nie ma. Nie pisze się u nas na ławkach: "Ty1ko dla białych". A tam się musisz kręcić jak trybik, trząść się, żeby cię nie wyrzucili. A jaka tam przestęPczość - strach wyjść wieczorem...Umi1kł, ze znużeniem pocierając twarz. Marina rzuciła niedopałek do niemal pełnego brzucha Sziwy, odepchnęła się od ściany i ziewnęła: - Aaaaa... wiesz, że to dobrze, że wierzysz w to, czym się zajmujesz. - No a jak inaczej? - Po prostu po raz pierwszy w ciągu trzydziestu lat spotykam człowieka, który szczerze wierzy w komunizm...Zaśmiał się: - No, tak to znowu nie jest. Wielu wierzy. Ty1ko boją się powiedzieć. Bo ich przekabaciły takie właśnie rabiny. Zachód szkodzi, jak mo- że. Teraz w modzie jest wymyślać na wszystko, co radzieckie. Ci to nie chcą niczego widzieć poza kolejkami. Kolejki, powiadają. Ciężkie życie. A tego, żeśmy z zacofanego kraju stali się supermocarstwem - tego to nikt nie widzi. Ale nic to. Przyjdzie pora - i zobacz'ą wszyscy... Marina uśmiechnęła się: -Wiesz... to dziwne... kiedy mówisz,jest mijakoś ciepło i dobrze... i nie mam ochoty się sprzeczać... - To przecież dlatego, że nie rozmawiam z tobą w swoim imieniu. Czuję za sobą siłę. I prawdę... ooooaa... która to godzina? Druga pewnie? - Za kwadrans. - Zagadaliśmy się... - Żona się nie przyczepi ? - Nie, nie, jest na starym mieszkaniu. A mama przywykła już do moich nocnych posiedzeń...Znowu ziewnął, zakrywając usta grzbietem zaciśniętej dłoni: -Aaaach... Marinko, metrojuż niejeździ, mógłbym się zdrzemnąć do szóstej? - Oczywiście. Zaraz pościelę. - Nie, nie, żadnej pościeli. Ja tu, na sofie. - Przygotuję wszystko, jak trzeba... - Ależ nie kłopocz się. Ty się kładź, a ja sobie trochę popalę. Jutro muszę być o siódmej, jest narada w sprawie planu, żadnęj jasności nie ma... Marinko, cały czas chciałem zapytać, kto to jest teri brodaty, co wisi nad biurkiem? Nie Stendhal? - Stendhal... - z uśmiechem skinęła głową Marina. - Tak właśnie myślałem. Dobry pisarz. Czerwone i czarne. Normalnie napisane. Film też niezły...Kiedy Sergiusz Nikołaicz palił w kuchni papierosa, Marina wyjęła z szafy kupkę czystej bielizny, pościeliła sobie na tapczanie, jemu zaś na sofie, zgasiła nocną lampkę, rozebrała się i dała nurka pod tchnącą krochmalowym chłodem kołdrę:- Wszystko gotowe... Sergiusz Nikołaicz zgasił światło w kuchni, przespacerował się do toalety, potem siedząc na skrzypiącej sofie, zaczął się w ciemnościach rozbierać.Z wywróconych spodni posypał się bilon: - Kur zapiał ! Powiesił spodnie i koszulę na oparciu krzesła: - Marinko, masz może budzik? - Czego nie mam, tego nie mam - uśmiechnęła się Marina. - Znaczy się, nie jesteś człowiek pracy... - No to włącz radio. Program zaczyna się o szóstej. - Rzeczywiście. A gdzie ono jest? - Na pianinie, obok mnie. -Aha...jest... - Przekręć gałkę. - Dobra jest. Jutro, to znaczy dzisiaj - nie zaśpimy. No, dobrej nocy...- Dobranoc - mruknęła Marina z rozkoszą przewracając się na czystym prześcieradle.Po krótkim milczeniu w mroku ożył zachrypnięty głos Sergiusza Nikołaicza:- Szczerze mówiąc, ładna z ciebie baba. Jakbym był kawalerem, to bym się z tobą faktycznie ożenił. A twoje życie wspólnie byśmy wyprostowali... Marina nic nie odpowiedziała, ty1ko uśmiechała się i przygryzała brzeg poszwy. Dopiero teraz poczuła, jak się przez ten dzień zmęczyła.Ciążyły jej nogi, w głowie się kręciło, przypominając o kacu. "Zabawny - pomyślała, zapadając w sen - A najzabawniejsze, że ma absolutną rację. We wszystkim. Rację... rację... rację..." Długo, nieskończenie długo nastęPowały po sobie bloki, gnijące szopy, moskiewskie zaułki, auta, obrazy, działkiprzyzagrodowe, zarośnięte stawy, dudniące puste muzea, mroczne korytarze urzędów, przepełnione ruchome schody, rozłożyste zagajniki, obszerne śmietniki...W końcu Marina przedarła się przez ten chaos i z radością rozpoznała stare mieszkanie babci na Warsonofiewskim: dwie niebieskobiałe latarnie świecą w zasłonięte do połowy okno, odbijając się w politurowanym wieku pianina i rozrzucając blade cienie po wysokim suficie. Drzwi balkonowe są szeroko otwarte, tiul słabo się kołysze, a za nim jest czerń.Ciepła letnia czerń. Chrzęści przycisk garbatej lampy, zapala się zielonkawe światło i zbliża się twarz Marii z półprzymkniętymi oczami. Czując narastające bicie serca, Marina długo się z nią całuje, potem odrywa się, żeby złapać oddech, i spostrzega twarz Swiety. Ta szybko przyciąga Marinę za ramiona i całuje - chciwie, zapamiętale. To zresztą wcale nie jest Swieta, to Irinka. Wąskie, chłodnawe wargi niezdarnie obejmują wargi Mariny, języczek szuka podobnego sobie... nie, tojęzyczek Sonieczki... Sonieczki...Alejuż ręce są Klary - czułe, zręczne. Pieszczą szyję Mariny, głaszcząjej ramiona, piersi... nie, to ręce TaniWiesiełowskiej...jak ona boleśnie całuje, łaskocząc Marinę wszędobylskimi rudymi kędziorkami.Miłka ssie górną wargę, palcami pieści uszy... Zina... całuje ostrożnie, patrząc w oczy...Tonia... chłodnymi wargami dotyka kącika ust i zastyga... Wika. Kochana... Marina obejmuje ją - mokra jest, przed chwilą wybiegła z ryskiego przyboju... ich pocałunek trwa wieczność... ale nie, to Sonieczka Glikman... łagodnie liże języczkiem wargi Mariny i zaraz potem przytula się policzkiem... policzkiem Tuśki, bladym, z drobnymi jasnymi włoskami... Marina całuje ten policzek, Barbara odwraca się twarzą do niej, z uśmiechem bierze jej twarz w dłonie i całuje powoli, wyraźnie pozując... ich nosy się stykają, toteżTamara zabiera swój, szuka ust Mariny... Angelika przyciska się nagimi piersiami, całuje i ssie podbródek... Maszka pojękując okrywa twarz Mariny szybkimi pocałunkami, dziobie niczym ptaszek. Kapa całuje się długo, hałaśliwie oddychając perkatym nosem... ręce Mariny toną w pulchnych ramionach Nataszki... Ania poszturchuje ją niezręcznie, bąkając coś zdrobniałego, potem ustęPuje miejsca czarnym oczyskom Tamary, ale nie na długo Ira spogląda przestraszona, następnie krótko ją całuje i cofa się już jako bliźniaczka-dwojaczka... jakże długo się całują, zupełnie jakby wypijały się nawzajem... nie, to Lubka, oczywiście, że Lubka. Jej miękkie usta pachną winem... oj! Fridka gryzie ją w usta i głośno chichocze, odchylając do tyłu kudłatą głowę i potrząsając nią... warga boli, ale ciepła, szczupła ręka Niny głaszcze ją, po czym surowe usta zbliżają się, zbliżają i całują - powściągliwie i ostrożnie...N ataszka płacze, płacząc i kaprysząc prosi o coś, później dotyka Marinę chłodnymi, mokrymi od łez wargami... Nie, nie są mokre, tylko słodkie, słodkie... Rajka chichocze, żując czekoladkę i pokazując Marinie brązowy języczek, skądże, wcale nie jest brązowy, ten języczek Saszeńki jest błękitny od stojącej w pobliżu lampy, z wdziękiem ślizga się po tak samo błękitnych wargach, oblizuje je, przygotowując do pocałunku...Twarzyczka Saszeńki zbliża się, szepcze tkliwie: - Marina... Marina... Marinko... Ale szeptjuż niejestjej,jest w nim coś nowego, coś bardzo ważnego, zasadniczego, sekretnego i kochanego... - Marina... Marina... Marinko... Rozwierając z trudem powieki, ledwie rozpoznała w ciemnościach zwieszającą się nad nią postać Sergiusza Nikołaicza. - Marinko... ja tego... taka jesteś ładna... Jego szorstkie ręce głaskały jej ramiona. Zdawało się, że nocne światło w oknie nieco pojaśniało. Sergiusz Nikołaicz nachylił się i zaczął całować jej twarz. Jego usta były takie, jak ręce - suche, szorstkie i lekko czuć je było koniakiem. Po ki1ku pocałunkach w policzek zaczął szukać ust Mariny.- Oj... strasznie chce mi się spać... - z rozdraz . nieniem stwierdziła Marina, starając się odwrócić, ale szorstka dłoń miękko powstrzymała policzek. Zaczął całować ją w usta, zasłonił sobą okno, jego ręka uniosła kołdrę i za chwilę mocno pachnące tytoniem i mężczyzną ciało już leżało obok niej.Marina czuła śmiertelną senność, pragnęła przyjemnie śnić, a już najmniej całować się z ciężko dyszącym chłopem.Lekko odsunęła się i wzdychając sennie, podniosła koszulę nocną do piersi i położyła się na plecach:- Ty1ko szybko... chce mi się spać... umieram... Słychać było pośpieszne ściągan , ie majtek i podkoszu1ka, opadł na nią, ciężki, gorący i całując ją, wszedł od razu, szorstko, nieprzyjemnie.Słabnąc i uciekając przedjego natrętnymiustami, Marina zamknęła oczy. Odłamki nie całkiem zniszczonego snu zaczęły się gromadzić, starając się odbudować ciągle ten sam miły sercu widok: ciemne mieszkanie babci, światło latarni w oknie, kołyszący się tiul, łańcuszek znajomych ust.Sergiusz Nikołaicz poruszał się równomiernie, często dyszał jej do ucha, jego palce ściskały Marinę w talii, brzuch ocierał się o brzuch, a szeroka pierś przytłaczała ją ciasno, bez odrobiny luzu.Sen powracał, ciało utraciło wrażliwość, rytmy męskich ruchów i oddechów zlały się w monotonne następstwo ciepłych fal: przypływ-odpływ..., przypływ-odpływ... przypływ-odpływ... Otwarły się drzwi do pokoju babci, błękitne cienie popłynęły po suficie, zachrzęścił wyłącznik lampy, ale natrętny przybój pospiesznymi wahadłowymi ruchami zmył to wszystko i wyrzucił Marinę w ciągle to samo bezkresne niebo-morze, którego drugi człon z szumem spadałjej na nogi, a pierwszy dyszał nad głową ciepłym błękitem.Marina stała nad tym morzem, obrócona plecami do nieznanego brzegu, który owiewał jej kark i szyję gęstym aromatem traw.Fale napływały powoli, migocząc w słońcu, wyginały się i ciężko rozbijały o jej nogi, mocno poszturchiwały ją w krocze, łaskotały ciepłą pianą kolana i biodra.Było to przyjemne aż do upojenia - stać poddając się żywiołowi, czując jak z każdą falą woda robi się cieplejsza. A i wiatr, słony, porywiście dyszący jej do ucha, też robił się gorętszy, syczał, wplątywał się we włosy, spływał po łopatkach.Czując, że brzeg jest bezludny, Marina wygięła się, rozłożyła nogi, przyjmując łonem uderzenia gorącego przyboju, pojękując z zadowolenia.Nagle na bezkresnej morskiej gładziźnie nabrzmiał biały, pieniący się wzgórek, rozwinął się w malowniczy wybuch, który energicznie podążył wzwyż i zastygł we wszystkich detalach Wieży Spasskiej.Popłynęło z niej ogłuszające, przeciągłe dzwonienie. Morze zrobiło się zupełnie gorące, buchnęła z niego para, rozpalony wiatr zaświszczał w uszach.Dzwonienie ustąpiło miejsca potężnym uderzeniom, od których, zdawało się, rozpadnie się niebo:- Bmmmmmmm... I od razu - porażająca fala przyboju. - Bmmmmmmm... I słodkie uderzenie o łono. - Bmmmmmmm... I piana, piana, piana na nogach i brzuchu. - Bmmmmmmm... I drżące biodra, które rozchyla nowa fala. - Bmmmmmmm... I narastające znużenie na dole, w piersiach, w kolanach. - Bmmmmmmm... I nie do wytrzymania, słodkie, przywodzące do szaleństwa O... Boże... Orgazm i to jaki - o niespotykanej sile i czasie trwania. Wybucha w łechtaczce palącym węgielkiem, rozżarza się, rozpłomienia rozgrzane przez przybój ciało i nagle -jasny toniczny oddech najpotężniejszej z wszystkich orkiestr i w samym tyle głowy - chór. Majestatyczny, ogromny, kryształowo czysty w swoim alikwotowym spektrum, a zaczyna się zaraz za plecami Mariny - tam, tam stoją miliony rozpromienionych ludzi, ludzie ci śpiewają, śpiewają, śpiewają, zgodnie dyszą jej nad karkiem, wiedzą i czują, jak jej jest dobrze, cieszą się i śpiewają dla niej: NIEZŁOMNY JEST ZWIĄZEK REPUBLIK SWOBODNYCH, RUś WIELKA NA SETKI ZŁĄCZYŁA JE LAT' NIECH żYJE POTĘżNY JEDNOśCIĄ NARODÓW Z ICH WOLI ZRODZONY NASZ KRAJ, ZWIĄZEK RAD' Marina płacze, serce rozsadza jej nowei, niewytłumaczalne uczucie, a słowa, słowa... są zdumiewające, upajające, jasne, uroczyste i radosne, są zrozumiałe.jak nigdy i wpadają wprost do serca: CHWAŁA CI, OJCZYZNO, TYś ZIEMIA SWOBODY. LUDÓW PRZYJAŹNI OSTOJA I STRAż SZTANDAR RADZIECKI, SZTANDAR LUDOWY DROGĄ ZWYCIĘSTW A NIECH KRAJ WIEDZIE NASZ! Morze różowieje, potem czerwienieje, nabiera jasnego odcienia. Wieża Spasska z białej robi się czerwona, wskazówki i ozdoby błyskają złotem, nieznośnym szkarłatem goreje pięcioramienna gwiazda, od niej we wszystkie strony rozchodzą się promieniste fale, współbrzmiące z wielkim chorałem. SKROś BURZE śWIECIŁO NAM SŁOŃCE SWOBODY, NAS WIÓDŁ WIELKI LENIN, WSKAZYWAŁ NAM CEL!DO WALKI O WOLNOść PODERWAŁ NARODY, DO WIELKICH WYCHOWAŁ NAS TRUDÓW I DZIEŁ. Orgazm jeszcze się tli, łzy płyną z oczu, ale Marina już się cofnęła i zajęłajedyne wolne miejsce w marszowej kolumnie wielomilionowego chóru, zajęła swoją komórkę, która przez tyle lat była pusta. CHW AŁA CI, OJCZYZNO, TY. ~ ZIEMIA SWOBODY , . LUDÓW PRZYJAźNI OSTOJA I STRAż! SZTANDAR RADZIECKI, SZTANDAR LUDOWY DROGĄZWYCIĘSTWANIECH KRAJ WIEDZIE NASZ! Jakież to niesamowite, jakie urzekające ! Zjednoczyła się ze wszystkimi i -jakiż cud! - wystarczy otw~~~ć usta, a pieśń, ta najlepsza pieśń ze wszystkich pieśni sama wyrywa gardła - czysto, bez wysiłku, bez trudności leci w bezkresny błękit. A wszystko jest zrozumiałe - wszystko, wszystko, wszystko, i wszyscy, którzy śpiewają, sąjej bliscy, a potęga zespolonych w jedno głosów wstrząsa całym wszechświatem. ZWYCIĘSTWO NALEżY DO SIŁ KOMUNIZMU, W NIM RADOść I SZCZĘśCIE DOSTRZEGA NASZ LUD, A SZTANDAR CZERWONY NAD NASZĄOJCZYZNĄ WSKAZUJE NAM DROGĘ PRZEZ BÓJ I PRZEZ TRUD! Marina odczuwa tę radość, której brakowało jej przez całe życie. CHWAŁA CI, OJCZYZNO, TYś ZIEMIA SWOBODY' . LUDÓW PRZYJAźNI OSTOJA I STRAż! SZTANDAR RADZIECKI, SZTANDAR LUDOWY DROGĄZWYCIĘSTWANIECH KRAJWIEDZIE NASZ! Pieśń się rozpływa, z warg zrywają się ostatnie dźwięki i po paru chwilach zupełnej ciszy wszechświat na cały głos odzywa się do zamarłych milionów. DZIEŃ DOBRY, TOWARZYSZE! MÓWI PIERWSZY PROGRAM RADIA ZWIĄZKU RADZIECKIEGO! Marina z trudem otworzyła oczy. Niewyraźnie dostrzegalna w mroku ręka Sergiusza Nikołaicza wyciągnęła się ponad jej twarzą ku stojącemu nad pianinem odbiornikowi i przykręciła wyłącznik, nie pozwalając spikerowi dokończyć.- Do licha, zupełnie zapomniałem... Nachylił się i w ciszy, która nastąpiła, pocałował Marinę w policzek. Marina leżała w milczeniu na plecach, nic jeszcze nie rozumiejąc, patrzyła w bledniejący wyraźnie sufit.W ciele jej nadal jeszcze dźwięczały słowa cudownej pieśni, wargi jej drżały, na policzkach zasychąły łzy.Sergiusz Nikołaicz położył się obok, objąwszy ostrożnie Marinę. Twarz miał rozgorączkowaną, dyszał ze zmęczenia i oblizywał zaschnięte wargi.Marina znowu zamknęła oczy. Palce Sergiusza Nikołaicza dotknęły jej mokrego policzka: - Jaskółeczko moja... coś ty tak płakała... jakby pierwszy raz... dziewczynko moja... Przysunął się, wetknął swoje szorstkie wargi do jej ucha i szepnął tkliwie:- Marinko...jesteś po prostu królewna... wiesz... miałem wiele bab, ale takiej... i ciało masz takie delikatne... moja złociutka... korale z agatu ci kupię... na twoją szyjkę delikatną...Jego ręka ześlizgnęła się pod kołdrę, przesunęła po brzuchu Mariny i ostrożnie legła na mokrych włosach wzgórka:- Ptaszyneczko moja... dzięki ci... jesteś jakaś... po prostu... nawet nie wiem, jak to powiedzieć...Marina odwróciła się i spojrzała mu w twarz, uśmiechnęła się i westchnęła z ulgą.Nigdy jeszcze nie czuła się tak dobrze i spokojnie jak teraz. Pogłaskała go po policzku, który przez noc pokrył się lekkim nalotem szczeciny i w odpowiedzi pocałowała:- Dziękuję ci... - A mnie za co? - uśmiechnął się. - Za wszystko... Jajuż wiem, za co. Po czym znowu ucałowała jego szorstki policzek. Leżeli przez chwilę objęci, a potem Sergiusz Nikołaicz westchnął: - Wiesz, pewnie na mnie już czas. - Już? - Już. Dzisiaj mam naradę.Tak, czuję, że się zasiedzimy do dwunastej... kwartał się kończy, plan nas goni.Odrzucił kołdrę, na siedząco wciąg:t)ął majtki, wstał i odchrząkując dziarsko, wykonał kilka bokserskich ruchów rękami.Marina podniosła się z uczuciem, jakby na nowo się narodziła i radośnie dotykając swego ciała poczłapała do łazienki.Wszystko było nowe, nieoczekiwane, zdumiewające: błyszczące w elektrycznym świetle kafle, chłodny strumień wody, mokra szczecina szczoteczki do zębów. Powoli płucząc usta, oglądała się w zachlapanym lustrze. w twarzy nic się nie zmieniło: te same wielkie, skośne oczy, śliczny nosek, pulchne wargi. Ale jej wyraz... wyraz zrobił się całkiem inny, jakiś radośnie spokojny.Marina przesunęła ręką po policzku i uśmiechnęła się: - Jak dobrze... To było zdumiewające. Nigdy jeszcze nie czuła się tak spokojna. Dosłownie w ciągu jednej nocy zrzucone zostało ciężkie brzemię, które przez tyle lat przygniatało jej barki.Rozsunęła nogi i dotknęła bioder w okolicy pachwiny. Powoli ściekała po nich świeża sperma.Uśmiechając się w dalszym ciągu, Marina wytarła się mokrym ręcznikiem, narzuciła na siebie szlafrok i wyszła.Przed drzwiamipospiesznie zapinał guzikikoszuli Sergiusz Nikołaicz: - Marinko, dalej w tempie tanga... zaraz lecę... - A śniadanie ? - Na pewno nie zdążę... - Zdążysz. Umyj się, a ja przygotuję... - Spróbujemy. A przy okazji, nie masz czegoś do golenia? - Tam na półeczce. - Aha. Kiedy mył się głośno parskając, a potem golił, Marina sprzątnęła ze stołu resztki wczorajszej kolacji, usmażyłajajecznicę z kiełbasą, zagotowała trochę wody.Wkrótce Sergiusz Nikołaicz wszedł dziarsko do kuchni, wystawiając podbródek i zawiązując w marszu węzeł krawata:- No. w porządku... - Siadaj - Marina zręcznie przełożyła jajecznicę na talerz. - świetnie - uśmiechnął się, cmoknął ją w skroń i usiadł. - No, migiem umiesz szykować... . - Zaraz zrobię herbatę - powiedziała Marina wytrząsając do wiadra niedopałki z popielniczki.Odłamał kawałek chleba, przysunął do siebie dymiący talerz i pytająco podniósł oczy.-A ty? - Ja potem - machnęła ręką Marina parząc mu herbatę w wie1kim kubku.- Nie, tak nie da rady. Siadaj. To z trzech jajek? - Z czterech. - No to akurat na dwoje. - Ale ja nie chcę, Sierioża... - Siadaj bez gadania. Nie mam czasu na gadkę-szmatkę. Marina usiadła obok niego. W milczeniu zaczęli jeść z talerza. Sergiusz Nikołaicz krzepko trzymał widelec swoimi si1nymi palcami, mały palec zgiął w kółeczko. Jego szczęki poruszały się szybko, pod ich smagłą skórą migały sprężyste wzgórki mięśni.Marina ostrożnie przewracała widelcem gorącą jajecznicę, patrząc jak szorstko i zdecydowanie jego widelec tnie żółtobiałą masę.- Sierioża, masz braci albo siostry? - spytała. - Jak śniadanie, to nie gadanie... Mariwanowna...jedz, bo nie zdążymy...Marina posłusznie zabrała się do jedzenia. Skończyli jeść w milczeniu. Sergiusz Nikołaicz ułamał kawałek chleba, nabił go na widelec, wytarł nim talerz, włożył chleb do ust, po czym strzelił palcami:- A teraz herbatka... Marina rozlała esencję, dolała wrzątku. - Miałem braciszka - rzekł, głośno i szybko mieszając cukier w herbacie. - Trzy lata młodszego ode mnie. W pięćdziesiątym drugim umarł na zwapnienie tętnic płucnych. - Jak to? - Ano właśnie tak. Miał zapalenie. A rejonowy felczer pożałował penicyliny. Pielęgnowaliśmy go jakoś, a potem komplikacje i komplikacje... Ledwie szesnaście lat miał wtedy...- A gdzieście mieszkali ? - Pod Archangielskiem. - Na wsi? - Tak... Zrobił sobie solidną kanapkę, ugryzł ją energicznie i szybko przeżuwając, łyknął zaraz herbaty.- Ja w ogóle to... mmm... rano zuPę... bardzo uważam... wiesz, jak kapuśniaku wsuniesz albo barszczu z wieprzowiną... do wieczora na cały regulator możesz robić... siła'tylko od zupy... a kanapki i kawusie... to nie po roboczemu...- Nie lubisz kawy? - Nienawidzę. Jedna gorycz, a sytości żadnej. Lepiej mleczka z chlebem... mmm... kubek wlejesz w siebie i w porządku... wiesz, jak tak sobie witamin...Marina piła niespiesznie herbatę, obserwując jak niesamowicie szybko Sergiusz Nikołaicz rozprawia się z kanapką.- Mmm... albo jeszcze serdelek rano... to normalnie... serdelek, ziemniaczki... mleczko... mmm... to pożywne... a ty czego jesz bez chleba?- Nie mam ochoty. - Chleb trzeba jeść. Od niego cała siła - kiedy kończył przeżuwać, zacisnął pięść. - Chleb jest najpożywniejszy. Krzepę daje, podstawę...Zakołysał filiżanką i wlał resztki do ust, wstał, k1asnął w dłonie, zatarł je:- Normalnie. Dzięki, Marinko. Marina wstała z filiżanką w ręku: - Może jeszcze coś? - Nie, dzięki. Przeszedł na korytarz i podśpiewując coś, zaczął się ubierać, Marina odstawiła niedopitą filiżankę, wyszła w ślad za nim i stanęła oparta o futryhę.Sergiusz Nikołaicz owinął szalik wokół szyi, przytrzymując go podbródkiem, zdjął palto z wieszaka, energicznie i głośno wdarł się rękami do obszernych rękawów, że aż bilon brzęknął w wielkich nakładanych kieszeniach.- Hej hop... Marina popatrzyła na niego z uśmiechem: - Wiesz... tak ci zazdroszczę... - Czego? - spytał szybko zapinając guziki. Marina wzruszyła ramionami i westchnęła. Sergiusz Nikołaicz wyjął z kieszeni rękawice i zdjął czapkę z półki:- No więc czemu mi zazdrościsz? Marina patrzyła w milczeniu' na tego człowieka, który ani podejrzewał, CO otworzył dla niej minionej nocy.Westchnęła i opuściła głowę. Sergiusz Nikoła1 .cz uważnie popatrzył na nią, potem na zegarek i nagle gestem Czapajewa przeciął dłonią mroczne powietrze korytarza:- No to ubieraj się! Pojedziemy razem! Marina drgnęła, mrówki przebiegły jej po plecach, krew napłynęła do policzków.- Jak... - A tak! Dość wegetowania, Marino Iwanowna. Żyć trzeba, a nie wegetować. Żyć!Naciągnął czapkę i dotknął zamka: - Na pozbieranie się daje ci pięć minut. Weź z sobą dowód. No i ubierz się norma1nie, bez strojenia się. Do fabryki pojedziemy...Otworzył drzwi i wyszedł. Marina rzuciła się do pokoju, otworzyła szafę z sukienkami. Skórzana rockerska kurtka, welwetowy kombinezon, włochaty sweter... nie, to nie to...Wydostała z tej sterty zwyczajne, dawno już nie noszone spodnie, szarą trykotową koszulkę, biały stanik i wełniane majteczki.- Zaraz, Sierioża, zaraz... Staniczek niewprawnie ścisnął pierś, majteczki wspięły się wzdłuż nóg:- Zaraz, zaraz... Ubrała się szybko i podbiegła do biurka: - Tak... dowód... , Dowód leżał z boku w górnej szufladzie. Dyplom... obligacje babci... listy, listy, listy... dowód. Szybko wyciągnęła go spod stosu listów, uśmiechnęła się i dopiero teraz poczuła, że ktoś mąci jej tę radość. Podniosła oczy i zderzyła się z kłującym, nieżyczliwym spojrzeniem.Wyraz trójkątnej twarzy na zdjęciu tak ją uderzył, że przez kilka chwil patrzyła na nią bez ruchu. W ciągu nocy twarz nabrała wyrazu złości, niezadowolenia i mściwości. Ponure oczy przewiercały ją na wylot. Opadłe na czoło kosmyki trzęsły się ze złością. - Sssuka - syczały wąskie usta.Różowawe refleksy igrały na fotografii. Marii1a instynktownie spojrzała przez okno. Tam na dole, w bladym powietrzu brzasku wprost naprzeciwko czarnego wejścia do sklepu płonęło olbrzymie ognisko, w którym palono zgniłe skrzynki.Nagła decyzja olśniła ją swoją prostotą. Uśmiechnęła się, a on jak gdyby zrozumiał, bo zatrząsł się jeszcze mocniej :- Sssuka... sssuka... Wyciągnęła rękę, zerwała go ze ściany i tylko szpilki posypały się na biurko.Sterczący w wie1kiej szufladzie klucz przypominał o jej zawartości. Pomyślała chwilę, po czym pobiegła do kuchni, zdjęła z gwoździa niedużą plastykową torbę, wróciła do pokoju i czując upajającą, rosnącą z każdym ruchem wolność, wyciągnęła szufladę z rowków. Ciężka i masywna, od razu pociągnęłajej ręce w dół, ale tamjuż czekał mętny, odrapany plastyk: Biblia, Czukowska, Gułag - wszystko to pokoziołkowało, otwierając się, migając fotografiami i akapitami. Marina wytrzepała całą szufladę, wstawiłają na miejsce, włożyła zdjęcie do torby, wzięła wszystko pod pachę i wybiegając obejrzała się za siebie.Nikt już nie patrzył na nią ze ściany. Widniał na niej jedynie blady, ledwie dostrzegalny kwadrat. Sergiusz Nikołaicz nerwowo palił w bramie papierosa, kiedy Marina wybiegła, ściskając kanciastą torbę.- A to co znowu? - nachmurzył się. Marina się uśmiechnęła: - To tak... trzeba to spalić... - niepotrzebna przeszłość. - Aaaa... - beznamiętnie przeciągnął sylabę i skinął na Marinę. No, chodźmy szybciej.Ognisko było po drodze. Płonęło jasno i z trzaskiem. Dwaj zaspani śmieciarze w poszarpanych waciakach dorzucili do niego nowe skrzynki i zniknęli w czarnym otworze drzwi.Zdyszana Marina podeszła do ogniska, a widząc, jak mocno roztopiło ono lód dookoła, zamachnęła się i rzuciła wypchaną książkami torbę. Ta przeleciała przez porywiste, żółte języki i z chrzęstem zwaliła się w kruchy, bursztyoowy żar, plastyk zaś, skręcając się, od razu przeraźliwie zatrzeszczał. Książki się rozsypały, ogarnął je płomień.Fotografia skurczyła się, trójkątna twarz mignęła ze wstrętnym grymasem i zniknęła na zawsze. Solidna oprawa Biblii zaczęła się wyginać, płomień zlizał złoty krzyż. Zeszyt poruszał się, płonące kartki zwijały się w czarne, rozsypujące się trąbki, migały fotografie.Wika... Natasza... Nina... Dwie brudne, połamane skrzynki z hukiem runęły do ogniska i przykryły palące się książki.- No i już... - szepnęła Marina, czując na twarzy ciep~ ognia. - A Stendhala czemu? - uśmiechnął się Sergiusz Nik~łaicz wrzucając niedopałek do ogniska. \ - Tak trzeba - rześko potrząsnęła głową i wydała westchnienie ulgi. - No, teraz idziemy...Na przystanku autobusowym tłoczyli się ludzie. Brzask nabierał siły: brudny, zbity śnieg pobladł, mętnosine obłoki na wschodzie poróżowiały.Sergiusz Nikołaicz odchylił rękaw i spojrzał na zegarek: - Mamy spóźnienie. Kiepska sprawa. - Może weźmiemy taksówkę? - spytała Marina, która kuliła się, źle znosząc zimno.- Macie, jaka taksiarka - uśmiechnął się. - Przywykłaś szastać pieniędzmi. Nie, Marino. Taksówka to zbytek. Proletariat ma do przemieszczania się transport publiczny. Znaczy, że jedziemy jak wszyscy.Nadjechał autobus. Autobus był solidnie przepełniony i nawet lekko osiadł na prawą stronę. Ludzie szybko go obstąpili.Drzwi się otwarły, ale nikt nie wysiadł, przeciwnie, gęsto stłoczeni pasażerowie cofnęli się do środka.- Naprzód! - Rumiancew dziarsko chwycił rękę Mariny i przepychając się, zaczął się wdzierać do autobusu.Oboje z trudem się wcisnęli, wspięli po stopniach, rozpychając i naciskając na stojących.- Czego się pchasz... - sennie odwrócił się do nich jakiś chłopak w nylonowej, granatowej kurtce.Sergiusz Nikołaicz nie odpowiedział nic, tylko zwrócił się do Mariny. - Masz sieciówkę, czy... - Nie mam. Tu jest piątka. - Dawaj. Jego palce chwyciły monetę, ręka wyciągnęła się ponad cudzymi barkami:- Proszę wrzucić... Autobusem ostro rzuciło, stojący z tyłu przycisnęli ich, a Marina wczepiła się w pionową poręcz, oblepioną mnóstwem rąk.Dawno już nie musiała jechać tak wcześnie - za mętnymi szybami autobusu świeciły się jeszcze okna i latarnie, wybuchający bez przerwy różem wschód migał za szarawymi pudełkami domów.- Jak tam, żyjesz? - mruknął jej nad karkiem Sergiusz Nikołaicz. Z trudem obracając się ku niemu, kiwnęła głową: - Ile ludzi... - No i dobrze - uśmiechnął się. - W ciasnocie, ale w zgodzie. Sergiusz Nikołaicz podniósł rękę i ukradkiem pogłaskał Marinę po policzku.- Wyspałaś się? - Wyspałam... - uśmiechnęła się Marina. - No, aja tak codziennie. Chociaż pracę mam od dziewiątej. - Dlaczego? - Inaczej nie mogę i już. Przyzwyczaiłem się i wstaję o szóstej. Według budzika. Nie mogę się obijać, jak inni pracują. - A własnego auta nie masz? - Zrzekłem S1 .ę. Fabryczkę mamy niedużą.Wszystkiego trzy "Wołgi" nam przydzielili. Należały się dyrektorowi, głównemu mechanikowi i mnie. Tylko że ja odstąpiłem głównemu inżynierowi. Mieszka w Krasnogorsku. Starszy człowiek. A musi koniecznie być na siódmą jak nic.No to mu odstąpiłem... - Ale z nowego domu masz całkiem blisko... - Tak. Blisko. Za to do komitetu dzielnicowego niedogodnie. Dwoma autobusami...Autobus się zatrzymał, powoli rozpełzły się połówki drzwi, pasa- żerowie zaczęli wychodzić. - A ty masz metro pod samym nosem - mruknął Sergiusz Nikołaicz, pomagając Marinie zejść.- Tak. Dziesięć minut jazdy. - Masz szczęście - zaśmiał się, upychając wyciągnięty w tłoku szalik. W metrze było tak samo ciasnojak w autobusie. Półsenni ludzie stali w pociągu blisko siebie, ich twarze wyglądały na zmęczone i niezadowolone. Marina przyglądała się im z ciekawością i uśmiechała się do siebie.Kiedyś zerkała na nie z pogardą, starając się jeździć taksówką, żeby nie oglądać z bliska tych apatycznych, zaspanych twarzy.A teraz... to było takie nowe, że uśmiech niedowierzania coraz bardziej rozciągał jej usta.- Z czego się śmiejesz? - nachylił się do niej Sergiusz Nikołaicz. - A tak... nic takiego... - westchnęła z ulgą. Nieoczekiwanie pociąg zatrzymał się między dwiema stacjami. Za oknami znieruchomiały jakieś rury i kable, absolutna cisza zawisła w wagonie, szeleściły tylko palta opierających się o siebie ludzi.Stojący ciasno pasażerowie milczeli. Marina w dalszym ciągu przyglądała się ich nieruchomym postaciom, rękom, głowom, twarzom.Bylijej bliscyjak nigdy, ale ich milczenie stawało się przygniatające. Marina obróciła się twarzą do Sergiusza Nikołaicza, żeby nie naruszyć tej ciszy, spytała ledwie dosłyszalnie:- Czyżby nie było nic do powiedzenia ? Westchnął, jego twarz zrobiła się poważna: - Czas jeszcze nie nadszedł. A powiedzieć byłoby co. Pociąg drgnął, posunął się naprzód i zaczął nabierać prędkości. - A co przeszkadza ? - Ameryka - odrzekł poważnie i znowu westchnął. - Czy to zrozumiałaś?Skinęła głową, oblizując wargi w roztargnieniu... Zakład kompresorów małogabarytowych znajdował się niedaleko stacji metra - skręcili za róg wielkiego, starego domu, przecięli linię tramwajową i znaleźli się przed portiernią.Na wielkiej bramie z siatki widniały odrapane litery: ZKM. Przy portierni nie było nikogo.- Spóźniliśmy się - mruknął Sergiusz Nikołaicz, patrząc na zegarek. - No, nic. Dzisiaj jest szczególny dzień.Otworzył brzęczące drzwi, puścił Marinę przodem, kwinął głową siedzącemu obok obrotowych drzwi strażnikowi:- Cześć, Michałycz. - Czołem, Sierioża - uśmiechnął się staruszek - coś późnawo dzisiaj... - Racja. To dlatego, że dzień jest wyjątkowy. -Tak? - Ehe. Jest tu ze mną towarzysz. - Rozumiem - uśmiechnął się strażnik. Przeszli przez drzwi i poszli szerokim korytarzem, po czym znaleźli się na schodach.- Widzisz, nikogo nie ma. W szyscy już na swoich miejscach. Dyscyplina...- To fabryka tak szumi? - spytała Marina, wsłuchując się w jednostajne dudnienie.- Tak, na parterze są u nas wszystkie wydziały. A na piętrze - administracja... - rzekł Sergiusz Nikołaicz, rozpinając w marszu palto. Idziemy!Weszli na piętro. Napotkali kilkoro ludzi, wszyscy życzliwie powitali Rumiancewa. - Sierioża, a ilu ludzi macie w fabryce? - zapytała Marina. - Tysiąc siedemset czterdziestu. - Dużo. - Niezbyt. Zakładzik mamy niewielki. Ale za to w dzielnicy mamy trzecie miejsce wśród przedsiębiorstw. Masz. - Brawo... Przeszlijasno oświetlonym korytarzem z mnóstwem obitych drzwi, po czym Sergiusz Nikołaicz wyjął klucze.Jego gabinet mieścił się przy samym zakręcie .- brązowe drzw1 ; z oszkloną tabliczką: Sekretarz Komitetu Zakładowego S.N.RUMIANCEW Wsunął klucz w zamek, przekręcił i energicznie otworzył drzwi: - Wejdź. Marina weszła. Gabinet był nieduży - dwa biurka, dwa brązowe sejfy, portret Lenina na ścianie, wieszak w kącie.- Rozbierz się - rzekł Sergiusz Nikołaicz, gorączkowo zrzucając z siebie palto. - No i jak moje apartamenty? - Przytulny gabinecik - uśmiechnęła się Marina, zdejmując płaszcz. - A drugie biurko po co? - Tu siedzi sekretarka, Zinka. Ale ona przychodzi o dziewiątej. Tak jak zresztą jest ustalone. Marina powiesiła swój płaszcz obokjego palta, zdjęła chustkę i poprawiła włosy.Sergiusz Nikołaicz wyjął grzebień, szybko się przyczesał, podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer:- Lusia? Dzień dobry... Władimira Iwanycza zastałem? Tak? Do- kąd? Aaaa. Jasne... a o której teraz?..Aaaa... No a co z naradą? A zdąży dojedenastej? Na pewno? No, dobrze... wszystkiego...Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do Mariny: -Alarm odwołany. Narada ojedenastej. Marina oglądała dyplom uznania, który wisiał na ścianie pod portretem: - Byłeś kierownikiem wydziału? - Tak. No i wyróżnili mnie. - Brawo... Wyjął papierosy, poczęstował ją, ale pokręciła przecząco głową. - Wiesz - mruknął zapalając papierosa. - Pójdziemy się przejść po fabryce. Pokażę ci cały nasz ul, całe gospodarstwo... Tylko włosy czymś przewiąż. u nas takich rusałek do maszyn się nie dopuszcza.Marina przewiązała włosy chustką, ścisnąwszy ją węzłem z tyłu. - Tak jest w porządku. Wykapany kapitan Blood! - papieros zatańczył w rozciągniętych uśmiechem ustach Sergiusza Nikołaicza. Idziemy' .Ruszyli tym samym korytarzem, zeszli po schodach, skręcili i znaleźli się na wielkim, przestronnym wydziale.Głośno pracowały tutaj jakieś wysokie, podobne do mrówek maszyny, bez przerwy kujące w coś, co głośno zgrzytało.Wokół maszyn krzątali się robotnicy. Byli to przeważnie mężczyźni. Na widok przybyszów któryś z nich pomachał przyjaźnie do Sergiusza Nikołaicza. Ten w odpowiedzi potrząsnął splecionymi dłońmi.- Czołem. Marina z radosnym zdumieniem oglądała wydział. Maszyny-mrówki stały w dwóch szeregach po cztery w każdym. - Cóż to za cuda? - krzyknęła do ucha Sergiuszowi Nikołaiczowi. - To wydział tłoczenia! - tak samo głośno odpowiedział Sergiusz Nikołaicz. -Tu się tłoczy niektóre części do kompresora. Chodź, to popatrzysz !Podeszli do stojącej z brzegu maszyny. Stał przy niej rosły, barczysty chłopak z czupryną kędzierzawych włosów.Chwycił rękawicami dwa nieduże żółte arkusze, włożył je pod prasę w specjalne wgłębienia, po czym przestawił dźwigienkę.Okrągła prasa opadła ze świstem. Potem szybko się cofnęła. We wgłębieniach leżały teraz dymiące żółte dziwaczne pokrywki. - Fajnie... - bąknęła Marina, ale nikt tego nie słyszał. Chłopak zabrał pokrywki, wrzuciłje do pustej w połowie skrzynki, a z drugiej znowu wyciągnął dwa paski.Paski znowu posłusznie spoczęły we wgłębieniach, prasa ponownie opadła, cofnęła się i nowe pokrywki z brzękiem wleciały do skrzynki."Jakie to proste i genialne - pomyślała Marina. - Na pewno tak samo robi się pokrywki od garnków kuchennych. A ja w ogóle sobie tego nie wyobrażałam..." Sergiusz Nikołaicz wyjął ze skrzynki jedną z żółtych pokrywek, położył Marinie na dłoni.Pokrywka była ciepła i bardzo ładna. Neonowe światło grało w jej zgięciach i wypukłościach.- To górny korpus kompresora! - zawołał Rumiancew. - Bardzo podobne do pokrywki! - Bo to w praktyce właśniejest pokrywka! A dolny korpus odlewa się z żeliwa. Ładne?- Tak. A dlaczego dolnej części nie można tak samo wytłaczać? - Jest bardziej skomplikowana! W niej tam mocuje się wszystkie podstawowe zespoły , . Bez odlewania się nie obejdzie , .- A co robi tamta maszyna? - Tłoczy zawory zwrotne ! - A dlaczego tak głośno?- Tak już wyszło ! - zaśmiał się Rumiancew i wziął Marinę pod rękę. - No to idziemy do odlewni!Odlewnia mieściła się obok. Pachniało w niej czymś ciepłym i kwaśnawym, piętrzyły się dwa kolosy, stały żelazne skrzynie, pełne prostych, szarawych części, ciągnął się taśmowy przenośnik.- To są piece - rzekł Sergiusz Nikołaicz, wskazując kolosy. - Tam obcierać ręce gałganami. - Jest tu na co popatrzeć. Jego długa, pomalowana na niebiesko obrabiarka niesamowicie szybko obracała czymś podłużnym, podobnym do niedużego wałka. Wokół wałka drżała równa odkrawana strużyna, coś tam poskrzypywało, a z kraniku wylewała się mętna ciecz o ostrej woni.Wąsaty robotnik ciepło i z życzliwością obserwował Marinę. - Ciekawe? - Bardzo - szczerze uśmiechnęła się Marina. - A cóż to takiego? - Półautomatyczna tokarnia - odrzekł Sergiusz Nikołaicz. - Obrabia stalowy wałek, który potem tnie się na tłoki.- A po co leje się ta woda? - To nie woda, ty1ko emulsja. Emulsja chłodzi nóż. Tutaj prędkość cięcia jest duża, nóż może się spalić. żeby do tego nie doszło, trzeba go chłodzić.- Znakomicie... Z tyłu podeszło dwóch robotników w granatowych kombinezonach: - Dzień dobry, Sergiuszu Nikołaiczu. - Dzień dobry. Jak idzie robota? - Dobrze. Tylko Sielezniow chory. - Mistrz? - Aha. - A kto go zastęPuje? - Bachiriow, a któżby inny... - Rozumiem. Marina podziwiała taniec odkrawanej strużyny. Strużyna wijąc się i skręcając spadała na szeroką wstęgę, która pełzła powoli, po czym zrzucała strużynę do obszernej skrzyni.- Sergiuszu Nikołaiczu ! - krzyknął zza obrabiarki tęgi, łysawy robotnik. - Może byś tak pogonił Kuzowlewa, niechby nam tu jeszcze przysłali paru nastawiaczy, bo frezarka jak stała, tak stoi! Potem będą ręce rozkładać ! - O tam, na tamtej obrabiarce pracowałem - pokazał palcem Sergiusz Nikołaicz. - Co prawda, teraz ją wymienili na nową, moja była starej produkcji. Ale czynności są te same. Chodź, to ci pokażę.Ruszyli wzdłuż rzędów i skręcili w stronę dwóchjednakowych obrabiarek.Koło jednej z nich było pusto, przy drugiej pracował młody kręPY chłopak. !- Dzdobry, Sergiuszu Nikołaiczu. - Dzień dobry, Wołodia. Jak się pracuje? - Dziękuję, dobrze. Coś rzadko ostatnio do nas zaglądacie uśmiechnął się chłopak, przyciągając bliżej wózek z nieobrobionymi jeszcze częściami.- A cóż to, zginiecie beze mnie? Macie swoje kierownictwo. - Kierownictwo kierownictwem, a wy też o nas pamiętajcie - chłopak nachylił S1 .ę nad obrabiarką.- Nie bój się, nie zostawię was - zażartował Sergiusz Nikołaicz i podprowadził Marinę do tej, która była wolna. -To jest wytaczarka czeskiej produkcji. Bardzo fajna maszyna.Z miłością poklepał obrabiarkę dłonią. - Pamiętasz, jak byliśmy w odlewni? - Pamiętam. - Tam odlewa się korpusy, a tu, na tym wydziale, się je obrabia, wykonuje inne części i zbiera, oooo tam, w montażowni.- A dlaczego ta obrabiarka nie pracuje? - spytała Marina, z ciekawością oglądając niezwykłą maszynę.- Pracuje, tylko że pracownika nie ma. - Dlaczego? - Brakuje rąk do pracy. Pracował tu jeden, ale potem odszedł. Teraz Wołodia robi za dwóch.- Ciężko ma ? - Nie szkodzi, to silny chłopak. Przy tym u nas płaci się akordowo. Te śmiałe, muskularne ręce szczegółowo i wyczerpująco opowiajej opowiedz1 .eć sam Sergiusz dały jej to, czego nie zdążył albo nie umiał . .Nikołaicz. Ich monolog był prosty, jasny i frapujący. Marina pojęła swoim sercem jego istotę, posunęła się do przodu, żeby nie uronić ani chwili z cudownego pląsu tworzenia.On zaś - ów taniec - ciągnął się i ciągnął, sterta obrobionych korpusów rosła, zdawało się, że zajmie całą przestrzeń wokół obrabiarki, na- .gle jednak ręce Sergiusza Nikołaicza zdjęły ostatni korpus, nacisnęły czarny guzik, dudnienie ustało, Marina podniosła głowę i drgnęła zdziwiona: obrabiarkę ze wszystkich stron otaczali stojący w milczeniu ludzie.Wszyscy oni patrzyli na Rumiancewa. -Wszystko...- odetchnął zmęczony, oddychając ciężko i ocierając pot z czoła grzbietem dłoni.- N o, bohater z ciebie, Sergiuszu Nikołaiczu ! - przerwał ciszę starszy siwowłosy człowiek w eleganckim, szarym garniturze i z uśmiechem klasnął w dłonie. - Patrzcie, jak trzeba pracować, towarzysze !Wszyscy bili brawo z ożywieniem, tylko Marina patrzyła jak zaczarowana na stertę części.Rumiancew wytarł ręce podaną mu przez kogoś szmatką i wziął marynarkę od Mariny.- Takiego chłopaka nam zabraliście! - ze śmiechem zwróciła się do siwowłosego Zina . - Sam jeden by połowę planu wykonał!- Któż to go niby zabrał?' -jak kogut szarpnął głową siwowłosy. Samiście go zrobili sekretarzem! A wy mówicie - zabraliście! Trzeba było wcześniej pomyśleć , .ObstęPujący ich robotnicy zaśmiali się jeszcze głośniej. Siwy klepnął Sergiusza Nikołaicza po ramieniu: - Za takim sekretarzem można przez ogień i wodę! Zuch! Sergiusz Nikołaicz podniósł uspokajająco ręce: - Nie zapesz, Walentynie Andrieiczu. Ja przecież... ja zwyczajnie, żeby pokazać człowiekowi, jak pracuje obrabiarka. Poznajcie się zresztą. Nie żałujemy. No co... chyba przypomnimy sobie dawne czasy... Sergiusz Nikołaicz prędko zdjął marynarkę, oddał Marinie: - Dalej, potrzymaj... Marina wzięła tę woniejącą tytoniem i mężczyzną marynarkę i przewiesiła ją przez rękę.- No! Sergiuszu Nikołaiczu! Teraz nie zginiemy' . - mrugnął zaczepnie Wołodia. Rumiancew zakasał rękawy, nacisnął czerwony guzik i migiem przysunął do siebie jeden z zapełnionych półproduktami wózków.Chwycił część, założył ją na dwa bolce, przekręcił dźwigienkę. Metalowe chwytaki zacisnęły się na amen, ręka przekręciła drugą dźwigienkę.Dwa wałki ożyły, zakręciły się i przesunęły. Wkrótce dotknęły części, słychać było syk rozcinanego metalu, a na brezentową taśmę poleciała cienka strużyna.Po minucie Sergiusz Nikołaicz wymienił część i znowu noże chciwie się w nią wryły.Marina patrzyła z zapartym oddechem. Jego smagłe, muskularne ręce z każdym ruchem nabierały zdumiewającej szybkości i zręczności, części posłusznie nakładały się na bolce, dźwigienki przekręcały się momentalnie, noże obracały się zawzięcie, a wiórki strumyczkiem wypływały spod nich.Ręce, silne męskie ręce... Jak im wszystko wychodziło! Zjakąż swobodą radziły sobie z groźną maszyną, lekko i pewnie kierując jej dziką potęgą.Czoło Sergiusza Nikołaicza pokryło się potem, wargi zacisnęły się w skupieniu, oczy nieustannie obserwowały obrabiarkę.Marina patrzyła, zapomniawszy o całym świecie. Jej serce biło radośnie, krew napłynęła do policzków, usta się otwarły.Przed nią działo się coś bardzo ważnego, czuła to całą swoją istotą. Marina Aleksiejewa. Pierwszy raz na zakładzie. Wszyscy zwrócili się w stronę Mariny, siwy zaś wyciągnął swoją suchą, ale silną dłoń:- Walentyn Andrieicz Czerkasow. Główny inżynier zakładu. - Marina... - A po tatusiu jak? - I wanowna. - Całkiem nieźle - uśmiechnął się Czerkasow i prędko spytał: Przyszła pani tak po prostu z ciekawości?. Marina się zawahała. - Ja... ja w ogóle... Wszyscy dookoła patrzyli na nią w milczeniu. Spojrzała w oczy Sergiuszowi Nikołaiczowi, który odpowiedział skupionym, poważnym spojrzeniem.Opanowując nieoczekiwanie ogarniający ją dreszcz Marina nabrała w płuca więcej powietrza i wypaliła:- Ja... chciałabym pracować przy tej obrabiarce. Czarne oczy Czerkasowa spojrzały cieplej, wokół nich zebrały się drobne bruzdy:- To jest rzeczowa rozmowa. Jeszcze jak potrzeba nam młodzieży , . Gwałtownie przesunął dłonią po gardle i zaraz zapytał: - Gdzie wcześniej pani pracowała ? - Ja... w studium... - To znaczy w fabryce po raz pierwszy? - Tak. - Wykształcenie? - średnie. średnie artystyczne. - Tak. No cóż, nich pani załatwia formalności. Uśmiechnął się i znowu mocno uścisnął jej rękę: - życzę powodzenia, Marino Iwanowna! Sergiuszu Nikołaiczu, ja idę, pomówimy potem na naradzie... Sprężystym krokiem skierował się do wyjścia. Wszyscy z ożywieniem obstąpili Marinę. - N o patrzcie, płci żeńskiej nam przybyło ! - Teraz wszystkich prześcigniemy, prawda, Lenka? - Z takimi ślicznotkami jak byśmy nie mieli prześcignąć! - No, chłopy, trzymajcie się! Sergiusz Nikołaicz uśmiechnął się do Mariny. - Pójdziemy załatwiać formalności? - Formalnośc1. .? - spiesznie odpowiedziała pytaniem na pytanie zaczerwieniona, błyskająca wilgotnymi oczami, Marina i od razu dodała: A może... może ja zaraz zacznę?- Już teraz? - A cÓż to takiego? Tak czy siak kartę pracy mam w studium... - No jasne, niech zaczyna! - klepnęła ją w ramię smagła niewysoka dziewczyna. - Co się tam bawić z papierkami! Zinka, weź od Kuźminicznej nowy kombinezon, rękawice i okulary. W naszej brygadzie będziesz pracować.Różowolica Zina poszła po kombinezon. - No rzeczywiście, stawaj tak od razu - zgodził się Rumiancew. A ja w dziale kadr załatwię wszystko. Potem przywieziesz im kartę pracy. Gdzie masz dowód?- Został tam w płaszczu. - Dobra. Wezmę go. To jest Lena Turuchanowa, twoja brygadzistka - zwrócił się w stronę smagłej dziewczyny. - Jej brygadajest komsomolska, znakomita. Zapisz, Lena, do swojej brygady towarzyszkę Aleksiejewą, naucz ją czego trzeba.- N auczymy, Sergiuszu Nikołaiczu, nauczymy , . - zaśmiała się dziewczyna.- A teraz, towarzysze - na stanowiska! - głośno rzekł Rumiancew i machnął ręką do Mariny. - Zobaczymy się przy obiedzie. Oswajaj się... Przez ostatni tydzień wiele zmieniło się w życiu Mariny. Zamieszkała w jednym pokoju ze Swietą i małym Miszką, obcięła włosy i paznokcie, rozdała cały swój welwetowy, skórzany i dżinsowy majątek, przestała się pudrować, malować oczy i usta. Całkowicie poświęciła się pracy i opanowała zawód na tyle, że w piątek obrobiła trzysta dwadzieścia cztery części, sprawiając, że Iwan Michajłowicz gwizdnął ze zdumienia:- Trzysta dwadzieścia cztery... niemożliwe... - u nas wszystko jest możliwe - zawołała stojąca obok Lena. - Taaa... - Sokołow kiwał głową. - Macie Marinę - muzyka. Macie nowicjuszkę...Marina radośnie czyściła obrabiarkę, zmiatając szczotką szarawe zwitki wiórów.Wieczorem zaś w hotelu dziewczęta uczciły sukces Mariny. Stół został rozłożony i nakryty ładnym liliowym obrusem. Na obrusie stała bute1ka szampana, szeroka waza z owocami i cieszył oczy wielki, upieczony staraniem dwóch pokojów tort, na którego czekoladowej powierzchni różowym kremem było wypisane: Butelka w rękach Leny strzeliła głośno, a dziewczyny, śmiejąc się, z ożywieniem zaczęły łowić kieliszkami pienistą strugę:- Zdrowie, Marinko , . - Oj, Lenko, nie przelej! - Wystarczy, dla mnie wystarczy... Kiedy wino zostało rozlane, a pusta butelka sprzątnięta ze stołu, Lena wstała, spojrzała na iskrzący się Pęcherzykami kielich, zamilkła na chwilę, a potem przemówiła:- Jak wiecie, dziewczęta, mamy dziś szczególny wieczór. Było nas wcześniej sześcioro, a terazjest siedmioro. Pojawił się u nas nowy, prawdziwy przyjaciel - Marina Aleksiejewa.Czując na sobie spojrzenia przyjaciółek, Marina poczerwieniała. - Nie przejęzyczyłam się - ciągnęła Lena. - Właśnie przyjaciel, a nie przyjaciółka! Przyjaciel, na którego można liczyć, który dotrzymuje danego słowa, który nie oszuka. Marina ledwie ponad tydzień przepracowała w naszej fabryce, a już prawie osiągnęła normę. Zostało jej dwadzieścia sześć sztuk, ty lko dwadzieścia sześć ! A u nas niektóre Pędziwiatry dopiero po miesiącu ledwie, ledwie zaczynają wyrabiać normę! Biorąc pod uwagę, że Marina w przeszłości była pracownikiem muzycznym, nigdy z bliska nie widziała obrabiarki, taki sukces jest godny podziwu.A zdarzyło się to nie "za dotknięciem czarodziejskiej różdżki", tylko dzięki uświadomieniu Mariny i jej zamiłowaniu do pracy. Właśnie za te wspaniałe cechy jej charakteru chciałabym wznieść toast.- Słusznie ! - Brawo, Marina! - Dalej, dziewczyny, za świeżo upieczoną robotnicę! - Za twój sukces, Marino... Wypiły z kieliszków, Ola zaczęła krajać tort. Marina przyłożyła dłonie do zaczerwienionych policzków i potrząsnęła głową:-Aż się wierzyć nie chce... Jedząc jabłko, Lena pogłaskałają po ramieniu: To nic. Uwierzysz. Twój los jest teraz w twoich rękach. W tych właśnie...Wzięła rękę Mariny i przekręciła ją dłonią do góry. Marina spojrzała na swoją rękę. Przez ostatni czas z wypielęgnowanej, wydelikaconej kremami zmieniła się w silną rękę robotnicy, na palcach i dłoni zaznaczyły się pierwsze odciski.- Nie chce się wierzyć. Przecież całkiem niedawno byłam zupełnie, ale to zupełnie inna... Nie żyłam, tylko bytowałam.- Słusznie - przytaknęła Swieta. -Ale teraz twoje bezmyślne bytowanie się skończyło, a zaczęło się życie. życie z dużej litery.Kiedy Ola uporała się z tortem, rozłożyła równe kawałki na talerzyki i rozdała je dziewczętom. Tort był bardzo smaczny - rozpływał się delikatnie w ustach, orzechy pochrupywały pod zębami. Marina popijała go szampanem.- Teraz Marinie brakuje tylko dwudziestu sześciu części, żeby została fachowcem - uśmiechnęła się Tania.- Ona już od dawna jest fachowcem - odezwała się Lena. - A została nim, kiedy tylko podeszła do obrabiarki.- Oj, Marinko, jak to dobrze, żeś trafiła do naszej brygady' . - powiedziała Zoja. - Jak najwięcej takich dziewczyn! żeby i rysować umiały, i pracować.Do drzwi ktoś ostrożnie zastukał. - To Wołodia i Sierioża - mruknęła, wstając, Ola. - Obiecali, że wpadną...Otworzyła drzwi. Na progu, uśmiechając się nieśmiało, stali Wołodia i Sergiusz. Wołodia miał w rękach olbrzymi bukiet czerwonych róż, a Sergiusz - masywny futerał z akordeonem.- Wejdźcie, chłopaki - zaprosiła ich Ola. - Dzień dobry - przywitał się Wołodia. - Cześć. - Wchodźcie, wchodźcie, nie kręPujcie się. Sergiusz usiadł zaraz na wolnym krześle, ładując sobie futerał na kolana, Wołodia zaś, czerwieniąc się, podał przez cały stół kwiaty Marinie : Wiatru w sadzie już się nie słyszy, Ptaki do snu kładą się też.Nie zamąci nic letniej ciszy. Podmoskiewski zapada zmierzch. Przyłączył się Wołodia, a nawet sam Sergiusz. Ich silne młode głosy zlały się z dziewczęcymi.Marina śpiewała lekko i radośnie, na duszy było jej spokojnie i ciepło. Purpurowe róże stały na stole. Błyśnie rzeki toń, potem ginie, Księżycowy blask złoci ją.W dali cichnie śpiew i znów płynie, Ciepła noc owładnęła mną. Sergiusz zagrał głośniej i z większą swobodą, a pieśń popłynęła tak samo głośniej i swobodniej. Gwiazdy jeszcze lśnią do tej pory, Chociaż blisko początek dnia.Zapamiętaj więc te wieczory I pokochaj je, tak jak ja. Piosenka oczarowała ich swoją cudowną melodią do tego stopnia, że zaśpiewali ją jeszcze raz. Kiedy akordeon zamilkł, pokój wypełniła chwila ciszy. Słychać było, jak za oknem z ożywieniem przekrzykują się wróble. Lena westchnęła: Ej, dziewczyny, jakby tak w drugim kwartale przycisnąć, to by nasza brygada była w pierwszym półroczu najlepsza na wydziale. - To nic, nadrobimy. Popracujemy w sobotę - zaoponowała Zoja. Prawda, dziewczyny?- Oczywiście - przytaknęła Lena - to nie takie skomplikowane. Najważniejsze, żeby udoskonalić nasz łańcuch brygadowy. Wyobrażacie sobie, ile czasu zaoszczędzi bliskie położenie obrabiarek?- A jeszcze można by postawić przy każdej obrabiarce po wentylatorze - przysunął się bliżej Sergiusz. - Wiecie, latem na wydziale panuje temperatura wyższa niż na ulicy, to zaś wywołuje nadmiemą potliwość i powoduje szybkie zmęczenie.Rozlewająca herbatę Lena wyraziła zgodę: - Sergiusz ma rację. Wentylatory ustawione na maszynach niewątpliwie wpłyną na zwiększenie wydajności pracy.- A ja z kolei chciałabym poruszyć problem rękawic - powiedziała Marina, podnosząc swoją filiżankę z herbatą. - Chodzi o to, że rękawice, ochraniając wprawdzie ręce przed skaleczeniem strużyną, ograniczają zarazem ruchy palców, co w pewien sposób wpływa na szybkość mocowania części.- Co zatem proponujesz? - spytała Tania, mieszając herbatę. - Proponuję zastąpić rękawice rękawiczkami, jednakże nie gumowymi, tylko brezentowymi, ażeby skóra rąk otrzymywała dostateczny dopływ powietrza.- Aleksiejewa ma rację - nadpił herbaty Wołodia. - Rękawiczki zwiększą szybkość mocowania części. Jestem o tym przekonany.- Ja i Swieta również jesteśmy przekonane - odezwała się Ola. Niezbędne jest zgłoszenie tego wniosku racjonalizatorskiego.- Nie tylko tego - zauważyła Lena. -Wszystkie dyskutowane wcześniej wnioski zasługują na najwyższą uwagę. Niezbędne jest przekazanie ich do wiadomości kierownictwa wydziału.- A także fabrycznego Biura d/s Racjonalizacji - stwierdził Wołodia.- Niewątpliwie - skinęła głową Lena. - Dokonamy tego w ponie- działek. A teraz, koledzy, po tym, jak uczciliśmy sukces zawodowy naszej przyjaciółki Mariny Aleksiejewej, proponuję, żebyśmy poszli do kina na nowy film "śmierć w locie". Jest on wyświetlany w wielu kinach stolicy. Czy zgadzacie się z moją propozycją?- Zgadzamy - odpowiedziała za wszystkich Aleksiejewa. Dziewczęta prędko sprzątnęły ze stołu, podczas gdy chłopcy czekali na nie na dole. Wieczorem kładąc się spać przyjaciółki żywo dyskutowały na temat obejrzanego właśnie filmu.- Więcej takich filmów - mówiła Turuchanowa, rozkładając pościel. - Film ten zmusza do myślenia o dzisiejszym świecie, o złożonej sytuacji międzynarodowej.Łopatina starannie rozwieszała żakiet na oparciu krzesła: - Bardzo przekonująco ukazuje również cele i metody amerykańskiej agentury w ZSRR.- Ja dodałabym jeszcze - rzekła Gobziewa rozplatając warkocz że w filmie tym z prawdziwie artystycznym obiektywizmem przeciwstawia się dwie zasadniczo różne psychologie - ludzi radzieckich i amerykańskich szpiegów.- Co najbardziej jednak uderza w omawianym filmie, to stopniowy upadek człowieka, który w pogoni za łatwym życiem zatracił obywatelską czujność - dodała Pisarczuk, gasząc światło i kładąc się do łóżka.Aleksiejewa leżała już w swoim, przykryta ciepłą kołdrą. Westchnęła i odezwała się: - Wiecie, przyjaciółki, a we mnie budzi zachwyt w najwyższym stopniu precyzyjna i niezawodna praca naszego kontrwywiadu. Chcąc nie chcąc jesteśmy zafascynowani męstwem, wytrwałością i przenikliwością czekistów.Przewracając się na bok, Turuchanowa odgamęła z twarzy kosmyk włosów. - W swym wydźwięku film "Smierć w locie" stanowi aktualną i wymowną przestrogę pod adresem tych radzieckich obywateli, którzy niekiedy tak niefrasobliwie zapominają o potrzebie czujności, idąc tym samym na rękę obcym wywiadom i lch dywersyjnej działalności przeciwko Związkowi Radzieckiemu.- W całej rozciągłości zgadzamy się z tobą, Leno - odrzekła za wszystkie Łopatina. Ciemny pokój pogrążył się w ciszy. Dni wolne od pracy były poświęcone sprzątaniu hotelu. Dziewczyny zamiotły i wymyły podłogę, umyły okna, parapety .i ściany, zrobiły porządek w kuchni.Ponadto przejrzały książki w hotelowej bibliotece, podkleiły te, które były zniszczone, do nowo zakupionych zaś wypisały karty, rozwiesiły plakaty w sieni, naprawiły przepaloną kuchenkę elektryczną.W niedzielę wieczorem przyjaciółki włożyły czerwone ormowskie opaski i udały się na służbę.Przez okres czterech godzin czujnie obserwowały porządek publiczny na terenie ulicy XVII Zjazdu Związków Zawodowych i przylegających do niej zaułków.W tym czasie zostali przez nie zatrzymani dwaj naruszający porządek publiczny obywatele, W. P. Konowałow i L. I. Birko, którzy znajdowali się w stanie nietrzeźwym, awanturowali się i zaczepiali przechodniów.Dziewczęta zatrzymały pijanych chuliganów, a następnie odstawiły ich na posterunek Milicji Obywatelskiej nr 98, gdzie w obecności starszego sierżanta W G. Denisowa i sierżanta I. I. Łoktiewa sporządzono protokół, po czym zatrzymani zostali skierowani do izby wytrzeźwień.Po zakończeniu dyżuru starszy sierżant Denisow w imieniu milicji wyraził dziewczętom ustne podziękowanie. W poniedziałek Aleksiejewa obudziła się na długo przed dzwonkiem budzika i do chwili przebudzenia się koleżanek zdążyła przygoto- wać smaczne śniadanie. Kiedy koleżanki słały swoje łóżka, Aleksiejewa weszła do pokoju z patelnią apetycznie pachnącego omletu i dziarsko powitała wstające:- Dzień dobry , towarzyszki ! - Dzień dobry, towarzyszkoAleksiejewa! - zgodnie odpowiedziały dziewczęta.Aleksiejewa postawiła omlet na stole: - śniadanie gotowe. - Bardzo dobrze - uśmiechnęła się Turuchanowa. - Pięknie dziękujemy.Koleżanki umyły się, ubrały, po czym usiadły przy stole. - Jakidziś wspaniały ranek - powiedziała Gobziewa, mrużąc oczy na widok wschodzącego słońca.- Tak - zgodziła się Łopatina, krając omlet. - Ranek rzeczywiście jest niezwykły dzięki czystemu, bezchmumemu niebu i ciepłej bezwietrznej pogodzie.Turuchanowa, która rozlewała herbatę, twierdząco kiwnęła głową. - Zazwyczaj pod koniec marca wiosna upomina się o swoje prawa. Ten rok nie stanowi wyjątku. Łopatina rozłożyła kawałki omletu na talerze, a przyjaciółki z apetytem zaczęły go jeść.Zegar nad stołem wskazywał szóstą dwadzieścia. Kiedy dziewczęta zjadły omlet i wypiły po filiżance mocnej aromatycznej herbaty, szybko sprzątnęły ze stołu, umyły naczynia, ubrały się i wyszły z hotelu.N a ulicy panowała wiosenna pogoda: słońce świeciło jasno, dźwięcznie kapały krople, wróble ćwierkały z ożywieniem.Jasnoczerwony tramwaj prędko dowiózł przyjaciółki do fabryki, toteż dokładnie za pięć siódma stały już przy swoich obrabiarkach, przygotowując stanowiska pracy do rozpoczynającego się roboczodnia.Wkładając okulary ochronne Aleksiejewa spostrzegła szybko wbie- gającego do wydziału Zołotariowa. Wsuwając w biegu ręce w rękawice podbiegł do swojej obrabiarki i pospiesznie ją włączył.- Dzień dobry, towarzyszu Zołotariow - odezwała się Aleksiejewa, przysuwając bliżej wózek z nieobrobionymi częściami.- Dzień dobry, towarzyszko Aleksiejewa... - ciężko dysząc odrzekł Zołotariow.- Wydaje mi się, że w celu rozpoczęcia pracy o należytej porze konieczne jest stawanie przy obrabiarce za pięć siódma, a nie punkt siódma, ponieważ obrabiarka wymaga niezbędnego przygotowania.- Zgadzam się z tobą, towarzyszko Aleksiejewa - marnrotał Zołotariow, gorączkowo umocowując część i włączając noże - zazwyczaj absolutnie ściśle trzymam się tej zasady, dzisiaj jednak przeszkodziły mi pewne niemiłe okoliczności.Nie zdążył skończyć, jak oba noże złamały się wydając ostry dźwięk. Jak się okazało, Zołotariow w pośpiechu niedokładnie umocował część.Zatrzymał więc obrabiarkę i poszedł szukać nastawiacza. W tym czasie Aleksiejewa obrabiała swój pierwszy korpus. Obrabiarkę Zołotariowa naprawiono dopiero około godziny dwunastej, to znaczy wtedy, kiedy przeciągły sygnał obwieścił początek przerwy obiadowej.Do tego czasu Aleksiejewa zdążyła już obrobić dwieście dziewięć korpusów.Kiedy uprzątała wióry ze swojej obrabiarki, podszedł do niej mistrz Sokołow.- Jak tam osiągnięcia, towarzyszko Aleksiejewa? - zapytał. - Nie najgorzej, towarzyszu Sokołow - odparła. - Obrobiłam dwieście dziewięć korpusów.- Bardzo dobrze - uśmiechnął się Sokołow. -A co z obrabiarką Zołotariowa? - spytała zatroskanaAleksiejewa. - Teraz wszystko w zupełnym porządku. Miała złamane obie gło- wice. Po obiedzie jednak zostanie włączona w proces produkcji. Aleksiejewa pokiwała głową: - Oto co znaczy nie przygotować w porę obrabiarki. - Tak - zgodził się Sokołow. - Niefrasobliwość Zołotariowa pociągnęła za sobą poważne uszkodzenie sprzętu i straty w produkcji. Jego postępek omówimy na zebraniu komitetu wydziałowego.- My zaś osądzimy zachowanie towarzysza Zołotariowa na zebraniu organizacji komsomolskiej wydziału - głośno odezwała się Turuchanowa. - Zachowywał się w dniu dzisiejszym w sposób niegodny.- Całkowicie popieram twoją propozycję - stwierdziła Aleksiejewa. -Tym bardziej że nieprzyjemne zajście miało miejsce w mojej obecności.- A także w mojej - rzekł Kołomyjcew, podchodząc ku nim. - Zołotariow ledwo ledwo zdążył stanąć o siódmej przy obrabiarce i włączył ją, nie obejrzawszy jak należy. Następnie niestarannie umocował część, która przy zetknięciu się z głowicami wytaczarki nie utrzymała się na swoim miejscu, wskutek czego uszkodziła noże i odkształciła głowicę.- Myślę, towarzysze, że dzisiejsze wydarzenie to lekcja dla nas wszystkich - poważnie stwierdziła Turuchanowa. - Robotnik winien przestrzegać dyscypliny produkcyjnej nie formalnie, jak Zołotariow, lecz aktywnie.- Słusznie - potwierdzająco skinął głową Sokołow. - Dyscyplina produkcji jest konieczna nie w celu "odfajkowania", tylko dla zwiększenia wydajności pracy.Odwrócił się i poszedł do stołówki. Członkowie brygady udali się w ślad za nim. W stołówce panowała ożywiona i rodzinna atmosfera: setki ludzi jadły obiad, siedząc przy pięknych czerwonych stołach.Brygada Turuchanowej jak zawsze usiadła przy dwóch zestawionych razem stołach. Obiad upłynął w milczeniu: wszyscy byli pod wrażeniem niedawnego zajścia:.Zołotariow siedział na prawo od Aleksiejewej i jadł szybko, nie podnosząc głowy.Zjedli bigos i rumsztyk z zielonym groszkiem, wypili smakowity kompot z gruszek.- Dziś wieczór, w pierwszym prograrnie telewizji nadana zostanie transmisja meczu o mistrzostwo kraju w piłce nożnej - odezwał się żurawlew, wycierając usta serwetką. - Grają moskiewski Spartak i tbiliskie Dynamo.Gawrylczuk kiwnął głową: - Mecz zapowiada się interesująco. Obie drużyny osiągnęły przecież znakomite wyniki w ubiegłorocznych rozgrywkach.- Spartak całkowicie zasłużenie zaliczany jest do czołowych drużyn radzieckiej piłki nożnej - wypowiedziała się Gobziewa.- Pomimo to jestem kibicem CSKA - uśmiechnął się Gawrylczuk. - Dlaczego? - spytała Gobziewa. - Chodzi o to, że naszą rodzinę od dawna łączą bliskie związki z wojskiem: ojciec walczył podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, przechodząc szlak bojowy od Stalingradu do Berlina, matka pracowała w Wojskowej Komendzie Rejonowej, brat służył ponadterminowo, zdobywając wyróżnienia na zajęciach szkolenia ogniowego i politycznego, ja zaś odsłużyłem wymagane dwa lata w Wojskach Obrony Przeciwlotniczej i przeszedłem do rezerwy w stopniu starszego sierżanta.- Ja również odczuwam wielką rniłość doArmii Radzieckiej - włączył się do rozmowy żurawlow - a jednak kibicuję Dynamu. Chodzi o to, że mój stryj, Wiktor Trofimowicz żurawlow, już od trzydziestu dwóch lat służy w szeregach radzieckiej milicji. Jego losy budzą podziw: jako młody, siedernnastoletni chłopaczek wyruszył w 1944 roku na wojnę. W czterdziestym piątym zaś przyjechał do rodzinnej wsi Griebniewo w obwodzie kostromskim jako kawaler dwóch orderów Czerwonej Gwiazdy. W owym czasie kraj dopiero zaczynał leczyć rany, które zadała mu wojna, wszędzie rozwijało się budownictwo socjalistyczne. Wiktor Trofimowicz postanowił więc poświęcić życie ochronie porządku publicznego.Przez te cztery dziesiątki lat wszystkie siły oddał umiłowanej pracy. A ileż razy zmuszony był stawać twarzą w twarz z niebezpieczeństwem! W trudnych sytuacjach przychodziły mu jednak z pomocą bojowe walory żołnierza radzieckiego.Naród radziecki godnie uhonorował niełatwą służbę starszego lejtnanta żurawlowa: w ciągu tych lat otrzymał on cztery medale i Order Zasługi.Opowiadanie żurawlowa zostało przez członków brygady wysłuchane z wielką uwagą.- Nieprzeciętny życiorys - stwierdziła Turuchanowa. - Towarzysz Żurawlow stanowi godny naśladowania wzór dla młodzieży.Właśnie o takich ludziach pisał w swoim czasie znany poeta radziecki Mikołaj Tichonow. Gwoździe z tych ludzi robić możecie Nie ma mocniejszych gwoździ na świecie ! Stary kadrowy robotnik Bezrucznikow bez pośpiechu wygładził piękne siwe wąsy.- Mocno powiedziane. Z autentyczną prostotą i bezkompromisowością...Zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Istotnie, człowiek powinien całkowicie poświęcić się swemu ulubionemu zajęciu. Dopiero wtedy staje się człowiekiem przez duże C.A jeśli przy pracy nie zakasze się rękawów i przez cały czas spogląda się na zegarek, to taka praca może przynieść jedynie szkodę. Szkodę sobie i krajowi.Siedzący obokAleksiejewej Zołotariow poczerwieniał i jeszcze niżej opuścił głowę. - Wszystko wskazuje na to, że już czas, abyśmy zajęli swoje stanowiska pracy - odezwała się Turuchanowa.Członkowie brygady wstali i ruszyli w stronę wydziału. Podczas drugiej połowy dnia pracy Aleksiejewa zdołała obrobić sto sześćdziesiąt dwa korpusy. W ten sposób ogólna liczba obrobionych przez nią w ciągu zrniany korpusów wyniosła371, to znaczy o 21 powyżej normy.Cała brygada gratulowała obsługującej wytaczarkę osiągnięcia produkcyjnego.Brygadzistka uścisnęła jej rękę, mówiąc: -W imieniu brygady i swoim własnym gratuluję wam, Marino Iwanowna, sukcesu zawodowego. W dniu dzisiejszym nie tylko wypełniliście, ale i przekroczyliście normę, potwierdzając tym samym swoje szczere pragnienie włączenia się w kolektyw ZKM i pomnożenia jego znakomitych wyników.Mistrz wydziałowy Sokołow również złożyłAleksiejewej gratulacje, życząc jej, by nadal pracowała z takim samym entuzjazmem i wytrwałością w dążeniu do wytyczonego celu, z każdym dniem pracy pomnażając w miarę sił swój wkład do skarbnicy robotniczego honoru zakładu.Członkowie brygady wraz z innymi robotnikami wydziału zgotowali Aleksiejewej serdeczną owację. Wieczorem w Domu Kultury ZKM odbyło się zebranie organizacji komsomolskiej wydziału mechanicznego.W zebraniu wziął udział pierwszy sekretarz komitetu zakładowego towarzysz Rumiancew.W pierwszym punkcie obrad komsomolcy omówili stan przygotowań do Wszechzwiązkowego Leninowskiego Czynu Komunistycznego.Z comiesięcznym komsomolskim sprawozdaniem wystąpił towarzysz Kalinin. .Powiedział on między innymi: - Przygotowując się do zbliżającego się Wszechzwiązkowego Le- ninowskiego Czynu Komunistycznego, wydział nasz w osobach przodujących komsomolców zobowiązał się początkowo do przekroczenia norm średnio o 15%. Zwiększone obowiązki przyjęły na siebie brygady Łukianowa, Parfionowa, Sołowiejczyk, Turuchanowej, Skrypnikowa i Gabramiana. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że wykonanie planu za pierwszy kwartał wymaga z kolei zwiększenia wydajności pracy, komsomolcy postanowili poddać rewizji wymienione wyżej zobowiązania i podwyższyć je średnio jeszcze o 10%. W ten sposób komsomolskie zobowiązania dają w sumie 25%.Brygada nastawiaczy pod kierownictwem Gołowlewa jeszcze na ostatnim zebraniu postanowiła przyjąć zwiększone zobowiązania poprzez skrócenie czasu remontu i przygotowania obrabiarki do pracy o 30%.Należy zaznaczyć, że w tygodniu ubiegłym członkowie brygady słowa dotrzymali.Ale na przykład brygady Katina, Burakowskiej i Wichriowa wyraźnie odstają, obniżając tym samym ogólne, uzyskane przez wydział wskaźniki. Naszym zdaniem dysproporcja ta spowodowana jest nie dość wysokim stopniem dyscypliny pracy, brakiem koordynacji i niską świadomością członków brygad. Winę za to w pierwszym rzędzie ponoszą brygadziści, komuniści oraz komsomolcy. W brygadzie Burakowskiej na przykład, komsomolcy Strielników i Łuńkow już dwa razy w ciągu tygodnia spóźnili się do pracy, a frezer Sokołowski zjawił się w pracy w stanie nietrzeźwym. Niepokój budzą również odosobnione wypadki uszkodzeń sprzętu, co niewątpliwie opóźnia pracę brygad i obniża wydajność pracy. Niezbędne jest zwrócenie przez komsomolców stałej uwagi na fakty uszkodzeń, wytworzenie klimatu dezaprobaty wobec naruszających zasady dyscypliny produkcyjnej oraz surowa społeczna kontrola. Następnie towarzysz Kalinin bardziej szczegółowo zatrzymał się przy ocenie pracy komsomolskiego aktywu wydziałowego. W sprawie pracy na odcinku prasowym głos zabrała towarzyszka Gobziewa.Opowiedziała ona o niedawno opublikowane.i gLlzetce wv . dziLlłowej ściennej ,,0 stLlchanowską pracę", omawiLljąc szczegółowo niektóre aktuLllne materiały tego numeru.NLlstępnie sprawę pracy komsomolskiego "ReflektorLl poruszył towarzysz Sawczuk.NLlświetliwszy pracę, wykonaną przez "Reflektor" w ciągu ostatniego miesiąca, mówca podkreślił ważność i efektywność tego komsomolskiego orgLillu kontroli, przy którego pomocy prowadzona jest nieustępliwa wLlika z bumelLmtLlmi, obibokami i tymi, którz. v naruszają dyscyplinę prLlcy.W .jawnym głosowLilliu we wszystkich trzech punktach zebrLmi przyjęli referaty tOWLlrZySZy KalininLl, Sawczuka i Gobziewej do aprobu.iącej wiadomości i zLltwierdzili nowe zobowiązaniLl komsomolskich brygad.W dyskus.ii udziLlł wzięli komsomolcy: TuruchLmowa, Zimin, JLlszyna, Gobziewa, Łukianow i żyrnow.W dalsze.i części czckało zebranych rozpalrzenic sprawy komsomolcLl Zołotariowa.W sprawie te.i głos zabrali brygadzistkLl TuruchLlI10WLl i wytaczacz Aleksiejewa. Szczegółowo opowiedziały one o fakcie naruszenia przez komsomolcLl Zołotariowa zasLld dyscypliny prLlcy. w rezultacie czego nLlstąpiło poważne uszkodzenie obrabiarki, które pociągnęło za sobą pięciocrodzinny przestój. Zabierający głos podkreślLlli również materialny b uszczerbek, jaki przyniosła zakładowi awaria.Zebranie oddało głos komsomolcowi Zołotariowowi. Powiedział on między innymi: - Całkowicie i bez zastrzeżeń uznaję swoją winę, to znaczy: opóźnienie w przygotowaniu obrabiarki, niestarLmne umocowanie części, uszkodzenie noży i głowicy wytaczarki.JLlko usprLlwiedliwienie mogę podać fakt, że niektórzy kierowcy autobusów, jeżdżący na trasie linii 108, często naruszają normatywy pięciominutowych odstępów, co w ostatecznym rachunku powoduje spóźnianie się pasażerów do pracy.Biorąc pod uwagę powyższe fakty, zobowiązuję się odtąd wstawać o 15 minut wcześniej niż zwykle, co winno tym samym zapewnić czas niezbędny do przygotowania obrabiarki do procesu produkcyjnego.W dyskusji na ten temat głos zabrali towarzysze: Łaszkow, Gobzie. wa, Turuchanowa, żurawlow, Rumiancew, Sotskowa.Zgłoszono dwa wnioski: 1. Udzielić komsomolcowi W. P Zołotariowowi nagany z wpisaniem do akt członkowskich.2. Udzielić komsomolcowi W. P. Zołotariowowi nagany bez wpisania do akt członkowskich.Większością głosów (145 przeciwko 46) zebrani opowiedzieli się za drugim wnioskiem.Następnie zebrani oddali głos pierwszemu sekretarzowi komitetu zakładowego, towarzyszowi Rumiancewowi.Powiedział on: - Towarzysze komsomolcy , . W pierwszej kolejności pozwólcie, że w irnieniu zakładowej organizacji partyjnej złożę wam najserdeczniejsze życzenia z okazji zbliżającej się 165 rocznicy urodzin i stulecia śrnierci płorniennego rewolucjonisty i twórcy naukowego komunizmu, Karola Marksa.Komsomolcy odpowiedzieli na te życzenia długotrwałymi burzliwymi oklaskami.- W szyscy ludzie radzieccy - ciągnął towarzysz Rumiancew - składają w tych dniach hołd świetlanej pamięci Karola Marksa poprzez swoją ofiamą walkę z powodzeniem urzeczywistniając wielkie ideały marksizmu-leninizmu. Pod przewodnictwem Partii Komunistycznej i jej Komitetu Centralnego ludzie pracy naszego kraju będą nadal niezachwianie kroczyć drogą wytkniętą przez Marksa i Lenina, drogą budownictwa komunistycznego. Ten niezwykłv . jubileusz t:;ały nasz zaklad, a w szczególności WLlSZ wydział powinien uczcić czynem, nowymi osiągnięciami produkcyjn. vmi.Co się tyczy całości pracy wv . działu mechanicznego w pierwszym, kończąc- ym się obecnie kwartLl1e, to zasługu.ie ona moim zdaniem na dobrą ocenę. Plan kwartalny zostLlł już przez wydział wykonany, w cz. ym niewątpliwie czołową rolę odegrLlli komsomolcy, stanowiący na wydziale mechanicznym p . rzeszło siedemdziesiąt procent, Sala odpowiedziała burzliwymi oklaskami.- Dlatego też, towLlrzysze komsomolcy, zakładowa organizacja partyjna już teraz składLl wLlm grLltulacje z okazji tego sukcesu i życzy wam na przyszłość, żebyście nie zwalniLlii kom,5omolskiego tempa, to znaczy, że podobne przekroczeniLl plLlI1u winny StLlć się normą.W sLlii ponownie rozleL gły się oklaski. - W przeddziell Wszechzwiązkowego Leninowskiego Czynu Komunistycznego prLlgnąłbym zwrócić szczególną uwagę komsomolców wydziLlłu na poszukiwLillie .ieszcze efektywnic.iszych sposobów intensyfikac.ii proccsów produkcy.jnych, na surową, po komsomolsku pryncypialną kontrolę dyscyplin- v pracy i zLlsad technologii, na efektywną walkę z bumelanctwem. spóźnieniami i innymi wykroczeniami.PrLlgnąłbym życzyć wLlm, naszym młodym następcom, więcej SLlmodzielności i OdwLlgi w pracy, we wdrażaniu wniosków racjonalizatorskich. we wdrażaniu nowej, przodującej techniki.Wystąpienie towarzysza Rumiancewa wywołało burzliwe, przez dhlgi czas nie milknące oklaski... Wieczorem w hotelu robotniczym przyjaciółki omawiały zakończone właśnie zebranie.- Bardzo mi się podobało przemówienie towarzysza Rumiancewa - powiedziała Gobziewa, wycierając ręcznikiem świeżo umyte filiżanki .- Z absolutną jasnością zostLlła w nim przedstawiona ocena pracy kom- somolców naszego wydziału w bieża ,cv - m kwartale. - Wytyczone w nim także zostałv J ważkie pers. pektywy dLliszej pracy - zauważyła Turuchanowa. Towarzysz Rumiancew mówił krótko, treściwie i z partyjną pryncv " pialnością.- A jakże doniosłe życzenie wyraził pod adresem komsomolców naszego wydziału: żeby przekroczenie planu stało się normą. Dobrze powiedziane, prawda ?- Bardzo dobrze - zgodzilJ v się przyjaciółki. - Wydaje mi się, że sprawozdanie towarzyszLl Kalinina również było pryncypiLllne i w rzeczowy sposób lLlkoniczne. W krótkim wystąpieniu towarzysz KLllinin potrat-il przedstLlwić wyczerpujący obraz prLlcy brygad komsomolskich w pierwszym kwartale.- Zwrócił także uwaL gę komsomolców na nicktóre fLlkty naruszaniLl dyscyplin- v pracy, co niewątpliwie powinno ulLltwić wa.lkę z brLlkorobami i bumelantami.TuruchLillowa zd.ięlLl przykrycie ze swego łóżkLl i zLlczęla je stLlrannie składać.- A co powiecie, kolcżLillki, nLl znakomite wyslL!fJienie Alcksiejewej w sprawie komsomolcLl ZolotLlriowLl'?- Bardzo dobrze mówilLlś, towarzyszko Aleksiejewa - zwrócila się Łopatina doAleksiejewej. -TrafilLlś w sedno, bezlitośnie obnażylaś fakty naruszenia przez Zołotariowa dyscypliny pracy i zasad technologii.Aleksiejewa wzruszyla rLlmionami: - Starałam się opowiedzieć komsomolcom wszystko to, co zaszło wówczas w mojej obecności...- Bylo to bardzo przekonujące - przerwałajejTuruchanowa. - Często slowo żywego świadkajest o wiele ważniejsze niż teoretyczne rozważania. A co ty myślisz o tej sprawie, towarzyszko Pisarczuk?Pisarczuk wieszala sukienkę na oparciu krzesła: - Mnie również spodobało się wystąpienie towarzyszki Aleksiejewej, wiecie jednak, koleżanki, że do tej pory nie mogę zrozumieć, dlacze- go większość zebranych glosowała za naganą bez wpisania do akt czlonka Komsomolu? Turuchanowa uśmiechnęla się, ubijając poduszkę: - Przemawia teraz przez ciebie ów maksymalizm, który już niejednokrotnie pOtępiLlł towarzysz Lenin. " Wyznaczyć człowiekowi karę partyjnąjest najłatwiej - mówil. -Trudniej nauczyć go, żeby dostrzegal swo- je uczynki." "-- J ak to ładnie powiedziane - uniosła głowę Aleksiejewa.- Bardzo ladnie -- zgodzila się Turuchanowa. - Ładnie i precyzyjnie. Przecież, towarzyszko Pisarczuk, caly wydzial zna komsomolca Zolotariowa w zasadzie nie jLlko bumelanta i nieroba, lecz jako świadomego pracownika i aktywnego komsomolca. W danym wypadku jego występek nie wynika z ustalonej reguły, ale jest przykrym wypadkiem, któremu zapobiec na przyszlość należy w sposób jak najbardziej zdecydowany. Wystarczy w tym celu, aby Zołotariow zrozumiał i uświadomił some swoje niedbalstwo i po wyciągnięciu odpowiednich wniosków zastosowal środki niezbędne po temu, by się ono nigdy nie powtórzylo. Gdy już.ie wykorzeni, zLlpomni wkrótce o przykrej Llwarii. Wpisanie zaś nagany do akt mogłoby boleśnie zapisać się w jego pamięci i w efekcie przyćmić nastrój jego codziennej pracy. Czy rozumiesz sens moich wywodów? - Rozumiem - skinęła głową Pisarczuk. - Szczerze mówiąc, o tym nie pomyślalam. Wydawalo mi się, że ze wszystkimi, którzy naruszają dyscyplinę, walczyć należy w sposób jak najbardziej zdecydowany. - Zgadzam się z tobą - ciągnęła Turuchanowa. - Komsomol jednak według mnie nie powinien karać, ale wychowywać ludzi, których wykroczenia mają charakter odosobnionych przypadków. - Masz słuszność, towarzyszko Turuchanowa - zgodziła się Gobziewa. - Sprawa Zołotariowa jest jasna. Na zebraniu głosowałam za drugim wnioskiem, rozumiejąc, że już fakt poddaniajej osądowi na zebraniu komsomolskim sam w sobie stanowi karę. Nie mÓWiL!cjuż o naganie bez wpi- sania do akt. Zołotariow jest świadomym komsomolcem i nigdy więcej nie dopuści się podobnych wykroczeń.- Z pewnością się nie dopuści - skinęła głowąAleksiejewa. -W ciągu tych tygodni obserwowałam pracę Zołotariowa i doszłam do wniosku, że zawsze pracuje on z pełnym oddaniem, twórczo podchodząc do procesu produkcji.- Niewątpliwie - poparła jej zdanie Turuchanowa i po niedługiej pauzie zapytała milczącą w napięciu Łopatinę. - Zauważyłam, towarzyszko Łopatina, że jesteś przez cały dzisiejszy wieczór czymś zaaferowana. Co się stało?Łopatina westchnęła i usiadła na zaścielonym łóżku: - Jestem w najwyższym stopniu wzburzona nowymi zbrodniami izraelskiej soldateski, o których informacje otrzymaliśmy dziś z Bejrutu.Powtórką tragedii w obozach Sabra i Szatila stała się barbarzyńska zbrodnia Izraelczyków w miastach okupowanego Zachodniego Brzegu Jordanu. Masowe zatrucie gazem o działaniu nerwowo-paraliżującym ludności arabskiej w miastach Dżenin i Nablus spowodowalo liczne ofiary wśród ich mieszkańców...Przyjaciółki umilkly i zamienily się w sluch. Łopatina ciągnęła: - Szczególnie ucierpieli uczniowie miejscowych szkól. Według napływających informacji tylko w ciągu wczorajszego dnia do szpitali i lecznic przywiezionych zostało ponad 600 osób. Siedmioro Palestyńczyków, w tym dwoje dzieci, poniosło śmierć...- Straszne... - szepnęła Aleksiejewa, kryjąc twarz w dloniach. - Ogółem, jak donoszą z Zachodniego Brzegu, zatruciu gazami uleglo około 1100 osób. Lekarze szpitali, w których znalazly się ofiary bandyckiej akcji, zdemaskowali nieudolne próby ukrycia masowych zatruć mieszkańców pod nazwą "nieznanej infekcji"...- Obłuda syjonistycznych barbarzyńców nie zna granic - ze wzburzeniem pokiwala głową Gobziewa. - Ta barbarzyńska akcja raz jeszcze ukazała światu prawdziwe oblicze syjonizmu - to oblicze krwawych morderców.- Gniew i oburzenie wypełnily moją duszę - rzekla Łopatina - kiedy tylko dowiedziałam się o tej nowej zbrodni. Cel rozzuchwalonej izraelskiej soldateski jest absolutnie jasny - chodzi o całkowitą likwidację rdzennej arabskiej ludności okupowanych terenów. Brak slów, żeby wyrazić uczucia, jakie to w nas wywoluje.- Izraelscy agresorzy czują się bezkarni wyłącznie dlatego, że za ich plecami stoją USA - dodała Pisarczuk. - Obecna amerykańska administracja na wszelkie sposoby poblaża Izraelowi, pragnąc tym samym traktować Bliski W schód .iako swój "folwark", wciągnięty w strefę amerykańskich wplywów.- Potężna fala ogólnonarodowego gniewu i oburzenia objęła okupowany przez Izrael Zachodni Brzeg Jordanu oraz strefę Gazy - ciągnęła Łopatina. - Mialy tam miejsce masowe demonstracje Arabów przeciwko izraelskim grabieżcom. Wojsko, wyslane w celu zdlawienia demonstracji, otworzylo ogiel1 do manifestantów i obrzuciło ich granatami z gazem lzawiącym. W rezultacie tego w rejonie Al-Halil ZLlbity zostal mlody Palestyńczyk, kilka osób zostalo rannych, wiele aresztowano. Mieszkańcy Nablus, Gazy, Al-Halil i innych większych miast oglosili strajk generalny. W nieopisanie ciężkich warunkach przebywająArabowie palestyńscy w obozie Al-Dżelsun na Zachodnim Brzegu Jordanu. od trzech tygodni mieszkańcy obozu znajdują się w sytuacji więźniów...Turuchanowa poprawila spadające na oczy wlosy. - Uczciwi ludzie calej planety napiętnowali izraelskich agresorów i ich zamorskich protektorów. Naród radziecki zawsze okazywal solidarność z walką narodu palestyńskiego przeciwko izraelskiej soldatesce.Wiece solidarności odbywają się obecnie w wielu miastach na calym świecie - stwierdzilaAleksiejewa. - N a przyklad w kwaterze głównej PFN odbylo się rozszerzone posiedzenie, poświęcone sytuacji na Bliskim Wschodzie. Jego uczestnicy - liderzy partii politycznych, wybitni działacze społeczni i polityczni ARE, przedstawiciele społeczeństwa egipskiego z oburzeniem potępili zbrodnie Tel-Awiwu, wyrażając calkowite poparcie dla sprawiedliwej walki narodu palestyńskiego o urzeczywistnienie swoich słusznych praw.- Palestyńczycy pragną decydować o swoim losie, a nie znosić ucisk i poniżenie ze strony najeźdźców - powiedziała Turuchanowa. - Proponuję przepracować jutrzejszy dzień na rzecz Funduszu Pokoju. Jak zapatrujecie się na tę propozycję?- Jednomyślnie akceptujemy ją i popieramy - odpowiedziała za wszystkieAleksiejewa. - Przesyłając zarobione pieniądze na Fundusz Pokoju nasza brygada wniesie godny wkład w sprawę umocnienia pokoju na świecie i zmniejszenia napięcia międzynarodowego.-A także poparcia sprawiedliwej walki narodu palestyńskiego przeciwko izraelskim agresorom - dodała Pisarczuk. Dziewczęta spoczęły w lóżkach, Łopatina zgasiła światło: - Dobranoc, towarzyszki. - Dobranoc, towarzyszko Łopatina - zgodnie odrzekły przyjaciółki. Następnego dnia brygada Turuchanowej przystąpiła do pracy o 6.40, pracowała z entuzjazmem i w całkowitym skupieniu. Aleksiejewej udało się obrobić 440 korpusów do kompresorów.Po zakończeniu dnia pracy brygadę gorąco pozdrowił sekretarz zakładowej organizacji partyjnej towarzysz Rumiancew, występując z krótkim przemówieniem do zebranych na wydziale robotników.Tow. Rumiancew powiedział: -Towarzysze! w dniu dzisiejszym na waszym wydziale miało miejsce znaczące wydarzenie. Brygada Turuchanowej postanowiła przesłać zarobione w tym dniu pieniądze na Fundusz Pokoju. Decyzję tę podjęli komsomolcy z uwagi na zaostrzającą się sytuację międzynarodową i niebezpieczną aktywizację określonych kół wojskowych na Zachodzie. Brygada pracowała ofiamie i zarobiła ogółem 82 ruble 48 kopiejek. Na pierwszy rzut oka suma ta może się wydać niewielka, wyobraźcie sobie jednak, co by się stało, gdyby cała nasza fabryka pracowala przez jeden dzień w miesiącu na rzecz Funduszu Pokoju. Wówczas ta postęPowa organizacja otrzymałaby w sumie znaczący wkład rzędu kilku dziesiątek tysięcy rubli, co niewątpliwie wplynęłoby na umocnienie pokoju.Komsomolska brygada towarzyszki Turuchanowej dowiodła czynem swojego wysokiego uświadomienia, wyrobienia komsomolskiego i samodzielności. Szczególnie pragnąlbym wyróżnić członka tej brygady, towarzyszkę Aleksiejewą. Pracując w naszym zakładzie zaledwie ponad dwa tygodnie, towarzyszka Aleksiejewa zdążyła nie tylko wykonać, ale i przekroczyć wymaganą normę produkcyjną.Również dzisiaj przekroczyla normę prawie o 30%. Chciałbym życzyć wszystkim komsomolcom wydzialu takiej samej ofiarności w pracy.W imieniu zakladowej organizacji partyjnej pragnę pogratulować brygadzie Turuchanowe.i komsomolskiego i zawodowego sukcesu.Tak trzymać, komsomolcy I Zebrani odpowiedzieli długotrwLlłymi burzliwymi oklaskami. Robotnicy wydzialu obstąpili brygadę i serdecznie gratulowali komsomolcom, ściskając im dłonie.Do Aleksiejewej podszedl stary kadrowy robotnik Jerszow. Uścisnął jej dłoń i powiedzial: - Z uczuciem głębokiej satysfakcji dowiedzieliśmy się o waszym dniu pracy na rzecz pokoju na świecie. Gratuluję wam, towarzyszkoAleksiejewa. Jesteście naszymi godnymi następcami zdolnymi pomnożyć proletariacki dorobek pokolenia ojców.