12662
Szczegóły |
Tytuł |
12662 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12662 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12662 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12662 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JIM BUTCHER
Akta Harry’ego Dresdena
tom 2
Pełnia księżyca
Przekład Anna Cichowicz
Rozdział 1
Nigdy nie śledziłem faz księżyca. Gdy więc Kim Delaney przysiadła się do mnie w pubie
McAnally’ego, prosząc mnie, bym jej coś wytłumaczył, nie miałem pojęcia, że następnej nocy
będzie pełnia. Kim patrzyła wyczekująco. Ja jednak wiedziałem, że to, o co pyta, może się dla
niej okazać śmiertelnie niebezpieczne.
- Nie - powiedziałem. - Absolutnie nie.
Złożyłem kartkę, na której narysowane były trzy koncentryczne kręgi nagryzmolonych
symboli i odepchnąłem ją od siebie po gładkim blacie dębowego stołu.
Kim Delaney spojrzała na mnie spod zmarszczonych brwi i odgarnęła z czoła ciemne,
lśniące włosy. Była wysoką dziewczyną, urodziwą i śliczną w staromodnym stylu, z piękną jasną
cerą i krągłymi policzkami, jakby stworzonymi do uśmiechu. Teraz się nie uśmiechała.
- O, daj spokój, Harry - powiedziała. - Jesteś jedynym praktykującym profesjonalnym
magiem w Chicago i tylko ty możesz mi pomóc.
Pochyliła się ku mnie nad stołem. W oczach miała determinację.
- Nie rozumiem tych wszystkich symboli. Nikt ich nie rozpoznaje. Jesteś jedynym
prawdziwym magiem, o jakim słyszałam i jakiego znam. Chcę tylko wiedzieć, co to jest.
Nie - odpowiedziałem. - Nie chcesz wiedzieć. Najlepiej zapomnij o tym kręgu i zajmij się
czymś innym.
- Ale...
Mac machnął na mnie zza krętego, dębowego baru, zwracając moją uwagę na dwa talerze
z parującym jedzeniem, które podsunął mi po gładkiej powierzchni. Dodał do tego parę butelek
ciemnego ale własnego wyrobu, a mnie ślinka napłynęła do ust. Burczało mi w brzuchu równie
pustym, jak mój portfel. Nie mógłbym pozwolić sobie dziś na kolację, gdyby nie Kim, która
zaproponowała, że mi ją postawi, jeśli przy jedzeniu jej o czymś opowiem. Stek na kolację to
mniej, niż wynosi moje zwykłe honorarium, ale Kim była miłą towarzyszką, a niegdyś moją
uczennicą. Wiedziałem, że nie ma dużo pieniędzy, ale ja miałem jeszcze mniej.
Pomimo burczenia w brzuchu nie poderwałem się natychmiast, żeby przynieść jedzenie.
(W pubie McAnally’ego nie ma obsługi. Mac twierdzi, że jeśli komuś nie chce się ruszyć z
miejsca, żeby odebrać zamówienie, to w ogóle nie musi tu przychodzić). Rozejrzałem się po sali
stanowiącej przedziwną kompozycję niskich stropów z obracającymi się leniwie śmigłami
wentylatorów, trzynastu rzeźbionych, drewnianych kolumn, trzynastu okien i trzynastu bezładnie
rozstawionych stołów, co służy rozpraszaniu i osłabianiu magicznej aury, jaka czasami otacza
głodnych (inaczej mówiąc, złych) magów. McAnally to raj w mieście, w którym nikt nie wierzy
w magię. Wielu z nas tu jada.
- Posłuchaj, Harry - podjęła Kim. - Nie zamierzam tego użyć. Obiecuję. Żadnego
przyzywania ani wiązania. To czysto akademickie zainteresowanie.
Pochyliła się do przodu, kładąc swoją dłoń na mojej i patrząc mi w twarz bez spoglądania
w oczy - trik, który potrafi opanować niewielu z tych, co nie praktykują Sztuki. Uśmiechnęła się,
pokazując głębokie dołeczki w policzkach.
Znów odezwał się mój żołądek, więc obejrzałem się na czekające na barze jedzenie.
- Jesteś pewna? - spytałem. - Chcesz się tylko podrapać tam, gdzie cię swędzi? Nie
planujesz nic więcej?
- Przysięgam - powiedziała, bijąc się w piersi, a ja zmarszczyłem brwi.
- Sam nie wiem...
Roześmiała się.
- Daj już spokój, Harry. To nic wielkiego. Posłuchaj, jeśli nie chcesz mi powiedzieć, nie
szkodzi. I tak postawię ci kolację. Wiem, że ostatnio kiepsko u ciebie z forsą. To znaczy, od tej
sprawy na wiosnę.
Naburmuszyłem się, ale nie na Kim byłem zły. To nie jej wina, że moja główna
pracodawczyni, Karrin Murphy, naczelnik wydziału specjalnego policji w Chicago, od tygodni
nie wzywała mnie na konsultacje. Przez kilka ostatnich lat żyłem na ogół z tego, że służyłem
wydziałowi specjalnemu dość szczególną pomocą. Wiosną jednak rozegrały się w przestępczym
światku Chicago dramatyczne wydarzenia z udziałem czarnej magii, w które ja też byłem
zamieszany - po stronie białej magii, rzecz jasna. Od tej pory moja współpraca z wydziałem
specjalnym wyraźnie się rozluźniła, więc zmalały też moje dochody. Nie wiedziałem, dlaczego
Murphy nie wzywa mnie już tak często. Miałem pewne podejrzenia, nie było jednak okazji ich z
nią omówić. Może nie miało to związku ze mną. Może zbrodnicze potwory akurat zastrajkowały.
No tak, już w to wierzę.
Tak czy inaczej, byłem kompletnie bez pieniędzy. Od wielu tygodni żywiłem się
makaronem i zupą z puszki. Niebiańska woń przygotowanych przez Maca steków dochodziła do
mnie przez salę. W brzuchu mi burczało, opanował mnie neolityczny głód pieczonego mięsa. Nie
mogłem jednak tak po prostu zjeść sobie kolacji. To Kim mi ją postawiła i w zamian chciała
informacji. Nie mówię, że nie zdarzało mi się wymigać od wywiązania się z umowy, nigdy
jednak nie postąpiłem tak wobec istoty ludzkiej, a tym bardziej nie wobec kogoś, kto okazuje mi
szacunek. Czasem nie mogę znieść tego, że mam sumienie i idiotycznie bezwzględne poczucie
honoru.
- W porządku, niech ci będzie. - Westchnąłem. - Pozwól, że przyniosę jedzenie i powiem
ci, co wiem.
W krągłych policzkach Kim znów ukazały się dołeczki.
- Dzięki, Harry. To dla mnie ważne.
- Jasne, jasne - powiedziałem i zacząłem przeciskać się do baru pomiędzy kolumnami i
stołami. Tego wieczoru u McAnally’ego panował większy tłok niż zazwyczaj i choć Mac rzadko
się uśmiecha, od razu było widać, że cieszy go ten tłum. Chwyciłem talerze i butelki z pewnym
rozdrażnieniem. Trudno jest w pełni cieszyć się sukcesami przyjaciela, kiedy twoje własne
interesy leżą.
Wróciłem do naszego stołu z dwiema porcjami steków, ziemniaków i fasolki szparagowej
i usiadłem, podsuwając Kim talerz. Jedliśmy przez chwilę - ja w posępnym milczeniu, ona dość
łapczywie.
- No więc, co możesz mi o tym powiedzieć? - odezwała się w końcu, wskazując widelcem
kartkę.
Przełknąłem kęs, pociągnąłem łyk wybornego piwa, po czym uniosłem rysunek.
- Dobra. To jest wykres Wielkiej Magii. Dokładnie mówiąc trzy, umieszczone jeden w
drugim, jak warstwy muru. Pamiętasz, co ci mówiłem o magicznych kręgach?
Kim skinęła głową.
- Albo utrzymują coś poza, albo w środku. Na ogół oddziałują na magiczne energie lub
byty z Nigdynigdy, ale istoty śmiertelne mogą przekroczyć krąg i rozerwać go.
- Dobrze - powiedziałem. - Taki jest ten zewnętrzny krąg symboli. To bariera dla istot
duchowych i sił magicznych. Te symbole tu i tu, i tu są kluczowe - wskazałem odpowiednie
zawijasy na rysunku.
Kim skwapliwie przytaknęła.
- Rozumiem ten zewnętrzny. A następny?
- Drugi krąg jest raczej zaklętą barierą dla ciał śmiertelnych. Nie będzie działać, jeśli
użyjesz samych tylko symboli. Potrzebowałabyś czegoś jeszcze, jakichś kamieni czy klejnotów
umieszczonych pomiędzy rysunkami.
Odkroiłem sobie kolejny kęs steku. Kim ze zmarszczonymi brwiami zerknęła na kartkę, a
potem na mnie.
- I co wtedy? Jak to będzie działać?
- To niewidzialny mur - odparłem. - Jak z cegieł. Przepuszcza duchy i magię, ale nie ciała
śmiertelne. Tak samo powstrzymuje rzucone kamienie, wystrzelone kule, wszystko, co jest
czysto materialne.
- Rozumiem - powiedziała podekscytowana. - Coś w rodzaju pola sił.
- Coś takiego - przyznałem.
Jej policzki płonęły z podniecenia, oczy lśniły.
- Wiedziałam! A czym jest ten ostatni?
Z dezaprobatą rzuciłem okiem na wewnętrzny krąg symboli.
- To pomyłka.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli, że to po prostu bełkot. Nic sensownego z tego nie wynika. Jesteś pewna,
że dokładnie to przerysowałaś?
Kim wydęła wargi.
- Pewnie, że jestem pewna. Bardzo uważałam.
Przez chwilę przyglądałem się jej twarzy.
- Jeśli właściwie odczytuję symbole, jest to trzeci mur. Ma powstrzymywać byty zarazem
cielesne i duchowe. Ani śmiertelne, ani niematerialne, coś pomiędzy.
Zmarszczyła czoło.
- Które istoty są takie?
Wzruszyłem ramionami.
- Żadne - stwierdziłem i oficjalnie była to prawda. Biała Rada magów nie dopuszcza
dyskusji na temat demonów, które mogą być przywołane na świat i które będąc istotami
duchowymi, potrafią przybrać postać cielesną. Zazwyczaj taki krąg, jak ten zewnętrzny,
wystarcza, by powstrzymać wszystko, oprócz najsilniejszych demonów czy Pradawnych Bytów z
najdalszych zakątków Nigdynigdy. Ten trzeci krąg miał na celu powstrzymanie tych właśnie
istot, które są w stanie przekroczyć słabsze bariery. Miał więzić demonicznych półbogów i
archanioły.
Moja odpowiedź nie zadowoliła Kim.
- Nie rozumiem, po co ktoś miałby tworzyć krąg, żeby w nim zamknąć nic, Harry.
- Ludzie nie zawsze działają racjonalnie i celowo. Tacy już są. - Wzruszyłem ramionami.
- Przestań już, Harry - żachnęła się. - Nie jestem dzieckiem. Nie musisz mnie chronić.
- A ty nie musisz wiedzieć, co miał w sobie zawierać trzeci krąg. Wcale nie chcesz tego
wiedzieć. Wierz mi.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie gniewnie, po czym łyknęła piwa i wzdrygnęła się.
- No dobrze. Kręgi trzeba uaktywnić, prawda? Trzeba wiedzieć, jak je włączyć, tak jak
światła?
- Coś w tym rodzaju. Oczywiście.
- Jak można by włączyć?
Wpatrywałem się w nią długo.
- Harry? - nie ustępowała.
- Tego też nie musisz wiedzieć. Zwłaszcza jeśli to tylko akademickie zainteresowanie.
Nie wiem, co ci chodzi po głowie, Kim, ale zostaw to. Zapomnij. Daj sobie spokój, zanim stanie
ci się krzywda.
- Harry, ja nie...
- Oszczędź sobie - przerwałem jej. - Siedzisz na klatce tygrysa, Kim. - Dla podkreślenia
swoich słów postukałem palcem w kartkę. - I nie potrzebowałabyś tego, gdybyś nie planowała
zamknąć tygrysa w środku. Oczy jej zabłysły i uniosła podbródek.
- Uważasz, że nie jestem wystarczająco silna.
- Twoja siła nie ma tu nic do rzeczy - odparowałem. - Nie masz praktyki. Brakuje ci
wiedzy. Nie spodziewałbym się po dzieciaku z podstawówki, że siądzie i rozwiąże zadanie z
zakresu wyższej matematyki. Od ciebie też tego nie oczekuję. Pochyliłem się do przodu. - Nie
wiesz jeszcze dość, żeby się bawić w takie rzeczy, Kim. A nawet gdybyś wiedziała, nawet
gdybyś była w pełni wykwalifikowanym magiem, też bym ci powiedział, żebyś się do tego nie
brała. Sknocisz coś i wielu ludziom może się stać krzywda.
Jej oczy zapłonęły gniewem.
- Jeśli planowałam coś zrobić, to jest to moja sprawa, Harry. Nie masz prawa
podejmować za mnie decyzji.
- Nie. Mam obowiązek ci pomóc w podjęciu właściwej decyzji.
Zwinąłem kartkę w palcach i zgniotłem, a potem rzuciłem na podłogę. Kim wbiła widelec
w kawałek steku nagłym, gwałtownym ruchem.
- Posłuchaj, Kim - mówiłem dalej. - Poczekaj trochę. Kiedy będziesz starsza, bardziej
doświadczona...
- Ty wcale nie jesteś tak dużo starszy ode mnie - odpaliła. Zacząłem się wiercić na
krześle, bo zrobiło mi się niewygodnie.
- Ja dużo trenowałem. I wcześnie zacząłem.
Moje własne zdolności magiczne, daleko wykraczające poza normę, nie były tematem, w
który chciałbym się zagłębiać, więc spróbowałem skierować rozmowę na inne tory.
- Jak idzie jesienne zbieranie datków?
- Nie idzie - powiedziała, ze znużeniem odchylając się na oparcie krzesła. - Jestem
zmęczona błaganiem ludzi o pieniądze na ratowanie planety, którą zatruwają, czy zwierząt, które
mordują. Jestem zmęczona pisaniem listów i organizowaniem marszów, w których cel nikt już
nie wierzy. - Potarła powieki. - Jestem po prostu zmęczona.
- No widzisz, Kim. Spróbuj trochę odpocząć. I proszę, bardzo proszę, nie zajmuj się tym
kręgiem. Obiecaj mi.
Rzuciła swoją serwetkę, położyła na stole kilka banknotów i wstała.
- Smacznego, Harry. I dzięki za nic. Podniosłem się również.
- Kim, zaczekaj - spróbowałem jeszcze, ale ona, ignorując mnie kompletnie, ruszyła w
kierunku drzwi, powiewając spódnicą i długimi włosami. Wyglądała imponująco. Czułem
kipiący w niej gniew. Gdy przechodziła pod jednym z wentylatorów, ten zazgrzytał i wydawszy z
siebie kłąb dymu, przestał się obracać. Pędem pokonała niskie schody i opuściła bar, trzaskając
za sobą drzwiami. Ludzie, którzy obserwowali jej wyjście, przenieśli z kolei wzrok na mnie. Z
ich twarzy bez trudu dało się wyczytać rozliczne domysły.
Sfrustrowany usiadłem z powrotem. Cholera. Kim była jedną z kilku osób, które
przeprowadzałem przez trudny okres związany z odkrywaniem wrodzonych talentów
magicznych. Czułem się podle, ukrywając przed nią prawdę. Ale ona igrała z ogniem. Nie
mogłem na to pozwolić. Moim obowiązkiem było uchronić ją przed takimi rzeczami, dopóki nie
zdobędzie odpowiedniej wiedzy. Dopóki sama nie zda sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Poza
tym, jeśli nie będąc magiem, zabawiasz się najważniejszymi kręgami przywoływania, na pewno
będziesz mieć do czynienia z Białą Radą. A Biała Rada nie podejmuje w takich wypadkach
ryzyka. Po prostu działa, zdecydowanie i bez szczególnej dbałości o ludzkie życie czy
bezpieczeństwo.
Postąpiłem słusznie. Nie udzieliłem Kim informacji, o które prosiła, i była to właściwa
decyzja. Chroniłem ją przed niebezpieczeństwem, którego ona sama w pełni nie doceniała.
Postąpiłem słusznie, nawet jeśli ją zawiodłem. Nawet jeśli wierzyła, że udzielę jej
odpowiedzi, tak jak w przeszłości, kiedy uczyłem ją rozwijać jej skromne magiczne talenty i
panować nad nimi. Nawet jeśli ufała, że zgodzę się być jej przewodnikiem w mroku.
Postąpiłem słusznie.
Jasna cholera.
W żołądku czułem gorycz. Nie miałem już ochoty na pyszne jedzenie Maca. Nie czułem,
żebym na nie zasłużył.
Kiedy tak siedziałem pogrążony w ponurych myślach, sącząc piwo, drzwi otworzyły się
znowu. Nie podniosłem głowy, oddając się smętnej zadumie, co jest znaną rozrywką wszelkich
magów. W tym momencie padł na mnie cień.
- Co tu tak siedzisz skwaszony? - zagadnęła Murphy. Schyliła się i w roztargnieniu
podniosła zmiętą kartkę, którą wcześniej wyrzuciłem, i wsunęła ją dla porządku do kieszeni
płaszcza, żeby nie zaśmiecała podłogi. - To do ciebie niepodobne, Harry.
Spojrzałem na Murphy. Nie musiałem bardzo zadzierać głowy. Karrin Murphy ma
niewiele ponad półtora metra wzrostu. Zauważyłem, że przycięła swoje złociste włosy, dawniej
były do ramion, teraz o wiele krótsze, choć z przodu dłuższe niż z tyłu. Nadawało jej to nieco
punkowy wygląd, bardzo atrakcyjny w połączeniu z błękitnymi oczami i zadartym nosem.
Ubrana była stosownie do pogody i całkiem nieformalnie: ciemne dżinsy, flanelowa koszula,
wygodne buty i ciężka kurtka leśnika. Przy pasku miała swoją służbową plakietkę.
Murphy jest nieprawdopodobnie śliczna, jak na dorosłą osobę z czarnym pasem w aikido
i szeregiem nagród strzeleckich policji Chicago. To prawdziwa profesjonalistka. Wywalczyła, a
raczej wydarła pazurami, rangę porucznika, przechodząc przez kolejne stopnie. Narobiła sobie
przy tym wrogów, a jeden z nich dopilnował, by wkrótce po nominacji objęła kierownictwo
wydziału specjalnego.
- Cześć, Murphy - powiedziałem. - Dawno się nie widzieliśmy.
Starałem się, by mój głos brzmiał zwyczajnie, ale jestem prawie pewien, że słyszała w
nim gniew.
- Posłuchaj, Harry...
- Czytałaś artykuł redakcyjny w „Tribune”? Ten krytykujący cię za trwonienie pieniędzy
z budżetu miasta na zatrudnianie „szarlatana, medium o nazwisku Harry Dresden”? Chyba
musiałaś go czytać, bo nie odzywałaś się do mnie, odkąd się ukazał.
Potarła sobie grzbiet nosa.
- Nie mam czasu na takie gadki.
Zignorowałem ją i mówiłem dalej:
- Nie, żebym cię winił. Chodzi mi o to, że niewielu rzetelnych podatników w Chicago
wierzy w magię czy w magów. Oczywiście niewielu z nich widziało to, co my widzieliśmy.
Wiesz, wtedy, kiedy pracowaliśmy razem. Albo kiedy ci ocaliłem życie.
Kąciki jej oczu zwęziły się.
- Potrzebuję cię. Jest sprawa.
- Ty mnie potrzebujesz? Nie rozmawialiśmy od ponad miesiąca i nagle mnie
potrzebujesz? Mam biuro i telefon, i wszystko, poruczniku. Nie musisz dopadać mnie tutaj, kiedy
akurat jem kolację.
- Powiem mordercy, żeby następnym razem działał w godzinach urzędowania - odpaliła
Murphy. - Ale potrzebuję cię, żebyś mi pomógł go znaleźć.
Wyprostowałem się na krześle, marszcząc brwi.
- Morderstwo? Coś z mojej dziedziny?
Murphy rzuciła mi ponury uśmiech.
- Mam nadzieję, że nie masz nic ważniejszego do roboty.
Poczułem, że szczęki mi się zaciskają.
- Nie. Jestem gotów. Wstałem.
- W porządku - powiedziała, odwracając się do wyjścia - możemy iść?
Rozdział 2
Murphy odmówiła jazdy moim starym niebieskim garbusem. Tak naprawdę garbus nie
jest wcale niebieski, już nie. Jedne drzwi zostały zastąpione zielonymi, drugie białymi, gdy coś
pazurzastego rozszarpało te oryginalne. Klapa sczerniała od ognia i mój mechanik, Mike,
wymienił ją na czerwoną. Ale to nieważne, grunt, że garbus w ogóle jeździ, nawet jeśli niezbyt
szybko. Mike zapewnił mnie, że volkswagen garbus to najłatwiejszy samochód do reperowania i
rzeczywiście, potrafi sprawić, że wóz jest na chodzie przez osiem czy dziewięć dni na dziesięć.
To fenomenalne.
Technika zawodzi w bliskości magów - włączasz światła, a tu przepala się żarówka.
Wjeżdżasz na skrzyżowanie, a silnik krztusi się i gaśnie. Co może się popsuć, na pewno się
popsuje, z samochodami włącznie.
Nie sądzę, żeby Murphy zrobiła sensownie, narażając swój samochód, kiedy mogła
jechać moim, ale skoro sama chciała...
Nie odzywała się, prowadząc swojego saturna w kierunku Rosemont. Przyglądałem się jej
z niepokojem. Spieszyła się, ryzykownie zajeżdżała drogę i wyprzedzała, aż zapiąłem pasy.
Dobrze przynajmniej, że nie jechaliśmy na jej motocyklu.
- Murph - zagadnąłem - gdzie się pali?
Rzuciła mi spojrzenie z ukosa.
- Chcę, żeby cię tam już nie było, kiedy pojawią się pewni ludzie.
- Prasa? - Nie udało mi się wymówić tego słowa bez sarkazmu.
Wzruszyła ramionami.
- Ktokolwiek.
Popatrzyłem na nią spode łba, ale nic więcej nie powiedziała. Typowe. Resztę drogi
przebyliśmy w milczeniu, zjechaliśmy z autostrady i zatrzymaliśmy się na parkingu przed na
wpół ukończonym niewielkim kompleksem rozrywkowym. Wysiedliśmy z samochodu.
Nisko nad nami przeleciał odrzutowiec, kierując się w stronę międzynarodowego portu
lotniczego O’Hare, odległego zaledwie o kilka kilometrów na zachód. Przez chwilę patrzyłem za
nim, po czym marszcząc brwi, spojrzałem na Murphy, gdy umundurowany funkcjonariusz
prowadził nas do budynku otoczonego taśmą policyjną. Było niezwykle jasno. Tarcza księżyca,
prawie zupełnie okrągła, lśniła jasnym srebrem. W moim obszernym prochowcu rzucałem
ogromny, nieforemny cień. Górował nad niedużym cieniem idącej przede mną Murphy.
- Murphy? - zwróciłem się do niej. - Czy nie jesteśmy poza granicami miasta Chicago?
- Tak - odpowiedziała krótko Murphy.
- Aha. Zatem jesteśmy praktycznie poza jego jurysdykcją?
- Ludzie szukają pomocy tam, gdzie mogą ją dostać, Dresden. A kilka ostatnich zabójstw
miało miejsce w Chicago, więc chcemy i to zobaczyć na własne oczy. Już to załatwiłam z
lokalnymi władzami. To naprawdę nie jest problem.
- Kilka zabójstw? - powtórzyłem. - Kilka? Czyli więcej niż jedno? Murphy, czekaj!
Nawet nie zwolniła. Poprowadziła mnie do przestronnego budynku, najwyraźniej jeszcze
w budowie, choć wszystkie prace na zewnątrz zostały już ukończone. Niektóre okna wciąż były
zabite deskami. Nie dostrzegłem napisu na drzwiach wejściowych, dopóki nie podszedłem bliżej.
- Pierwsza Liga? - przeczytałem. - Wydawało mi się, że Marcone spalił ją na wiosnę.
- Tak, tak - powiedziała Murphy, spoglądając na mnie przez ramię. - Przeniesiona i
odbudowana.
Marcone, boss narkotykowy i król przestępczego świata, swoje podejrzane interesy
utrzymywał w mieście, natomiast legalny biznes prowadził na przedmieściach, tak jak tu, w
Rosemont. Na wiosnę, kiedy starłem się z nim w jego klubie, poprzednim wcieleniu Pierwszej
Ligi, miejsce to bardzo ucierpiało. Dokładniej mówiąc, spłonęło doszczętnie.
Kiedy już skończyło się całe zamieszanie, rozeszła się pogłoska, że handlarz narkotyków,
którego sprzątnąłem, był wrogiem Marconego i że załatwiłem go na żądanie szefa mafii. Nie
dementowałem tych plotek. Łatwiej było dać ludziom gadać, niż zmusić Marconego, żeby
zaprzeczył.
Podłogi w budynku były surowe, niewykończone. Ktoś włączył parę reflektorów
halogenowych, które zalały wnętrze ostrym białym światłem. Wszystko pokryte było warstwą
cementowego pyłu. Na kilku zestawionych razem kartonach leżały poukładane narzędzia
robotników. Plastikowe wiaderka z farbą, płachty brezentu, z drugiej strony worek nowych
pędzli. Nie zauważyłem krwi i pewnie bym w nią wdepnął, gdyby Murphy mnie nie zatrzymała.
- Obudź się, Dresden - powiedziała surowo.
Zatrzymałem się i spojrzałem na ziemię. Krew. Dużo krwi. Długa plama zaczynała się
przy moich stopach i rozciągała jak ramię leżącego mężczyzny, barwiąc zakurzoną podłogę
szkarłatem. Mój wzrok powędrował wzdłuż plamy do kałuży głębokiej na jakieś dwadzieścia
centymetrów, otaczającej stertę porwanego ubrania i rozdartego na strzępy mięsa, które jeszcze
niedawno było ludzkim ciałem.
Żołądek podszedł mi do gardła, grożąc wyrzuceniem kawałków zjedzonego przed chwilą
steku. Opanowałem się jednak. Obszedłem ciało wokół, trzymając się na dystans. To musiał być
mężczyzna po trzydziestce. Wielki, ostrzyżony na jeża. Upadł na bok, nie widziałem twarzy,
ramionami otoczył głowę, podkulił nogi. Broń, mały pistolet automatyczny, leżała ze dwa metry
dalej, bezużyteczna, poza zasięgiem ofiary. Przeszedłem na drugą stronę, żeby zobaczyć twarz
mężczyzny.
Cokolwiek go zabiło, nie było istotą ludzką. Twarz została rozszarpana: usta oderwane,
nos rozdarty na całej długości, a część zwisała na jedną stronę. Głowa była zniekształcona, tak
jakby potworny nacisk na skronie wgniótł czaszkę do środka.
Facet nie miał oczu. Zostały wydarte. Wygryzione. Widać było poszarpane ślady kłów
wokół oczodołów.
Mocno zacisnąłem powieki. Wziąłem głęboki wdech. Drugi. Trzeci. Nic nie pomogło.
Ciało cuchnęło mdlącym odorem ścieków, który wydobywał się z rozprutych wnętrzności.
Żołądek podszedł mi do gardła, jakby chciał wyskoczyć przez usta.
Nawet z zamkniętymi oczami, notowałem skrupulatnie dalsze szczegóły, które mogły się
przydać. Rękawy marynarki i koszuli stanowiły krwawe strzępy, co świadczyło o tym, że ofiara
próbowała się bronić. Ręce i ramiona były masą poszarpanego mięsa, dłonie i palce bezkształtną
miazgą. Podkurczone nogi skrywały podbrzusze, ale stamtąd właśnie sączyła się krew,
rozlewając się jak atrament z przewróconego kałamarza. Odór tylko potwierdzał, że ciało zostało
wypatroszone. Odwróciwszy się, otworzyłem oczy i wbiłem wzrok w podłogę.
- Harry? - odezwała się Murphy, stojąca bez ruchu po drugiej stronie. Twarda nuta,
pobrzmiewająca w jej głosie przez cały wieczór, jakoś znikła.
- Poznaję go - powiedziałem. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Dla pewności będziesz
musiała sprawdzić dokumentację stomatologiczną albo coś w tym rodzaju.
W jej głosie zabrzmiało zdziwienie.
- Ach tak? Kto to?
- Nie wiem, jak się nazywał. Dla mnie był zawsze bandziorem. Był jednym z goryli
Johnny’ego Marconego.
Murphy milczała przez chwilę, po czym rzuciła zwięźle:
- Kurwa!
- Co takiego, Murph? - Spojrzałem na nią, starając się ominąć wzrokiem sponiewierane
szczątki.
Twarz miała zasępioną, choć ja dostrzegałem w jej błękitnych oczach łagodność. W
mgnieniu oka rysy się jej wygładziły, przybrała neutralny wyraz twarzy. Jak przypuszczam, nie
spodziewała się, że na nią spojrzę.
- Rozejrzyj się jeszcze trochę - powiedziała. - Potem pogadamy.
- Czego mam szukać?
- Będziesz wiedział - stwierdziła, a następnie dodała szeptem, tak, żebym nie słyszał -
mam nadzieję.
Wróciłem do swojej roboty i zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu. Jedno z okien
było wybite. W pobliżu, na podłodze leżał stół o wyłamanych nogach. Podszedłem do niego.
Podłoga wokół zasypana była odłamkami szkła. Skoro szkło znajdowało się w środku, coś
musiało się dostać do wnętrza budynku przez okno. Na kilku odłamkach widać było krew.
Podniosłem jeden z większych i przyjrzałem się uważnie. Krew była ciemnoczerwona i jeszcze
nie zdążyła całkiem zastygnąć. Wyjąłem z kieszeni chustkę do nosa, zawinąłem w nią odłamek i
wsunąłem do kieszeni prochowca.
Wyprostowałem się i przeszedłem po sali ze wzrokiem utkwionym w zakurzoną podłogę.
W jednym miejscu kurz był starty prawie do czysta, tak jakby toczyła się tu walka, zanim polała
się krew. Dalej, prawie poza zasięgiem halogenowych reflektorów, dostrzegłem plamę
księżycowego światła, które wpadało przez okno. Przykląkłem obok.
Pośrodku plamy światła widniał w kurzu odcisk łapy prawie tak wielkiej, jak moja
rozpostarta dłoń. Psiej łapy. Ślady na czubkach odcisków opuszek świadczyły o ogromnych
pazurach, a raczej szponach.
Spojrzałem przez okno, na zaokrągloną, srebrną tarczę księżyca dochodzącego do pełni.
- O, do diabła, wystękałem. - O, do diabła.
Murphy podeszła bliżej, patrzyła na mnie wyczekująco. Oblizałem wargi, wstałem i
zwróciłem się do niej:
- No to masz problem.
- Bez żartów. Mów, Dresden.
Skinąłem głową, po czym wskazałem na okno.
- Napastnik prawdopodobnie dostał się tędy. Wytropił ofiarę, zaatakował, pozbawił broni
i zabił. Na szybie jest jego krew. Chyba walczyli przez jakiś czas tam, na tym wytartym miejscu,
a napadnięty starał się uciec do drzwi. Nie udało się. Został rozszarpany na strzępy.
Popatrzyłem na Murphy z powagą.
- Masz inne morderstwa popełnione w ten sam sposób. Prawdopodobnie jakieś cztery
tygodnie temu, w czasie ostatniej pełni. To jest to, o czym mówiłaś.
Murphy spoglądała mi przez chwilę w twarz, nie patrząc w oczy. Kiwnęła głową.
- Tak. Prawie dokładnie cztery tygodnie temu. Ale nikt nie skojarzył tego z pełnią. Tylko
ja.
- No, no. W takim razie powinnaś zobaczyć i to. - Pokazałem ślad łapy odciśnięty w pyle.
Przyglądała mu się w milczeniu.
- Harry - odezwała się po chwili. - Czy istnieje coś takiego jak wilkołaki?
Odgarnęła pasmo włosów z policzka drobnym, dziwnie bezbronnym gestem. Objęła się
ramionami, jakby zrobiło się jej zimno. Przytaknąłem:
- Tak. Nie takie, jakie pokazują w filmach, ale tak. Myślę, że właśnie z tym masz tu do
czynienia.
Zrobiła głęboki wdech.
- No dobrze. Dobrze. Co możesz mi powiedzieć? Co muszę wiedzieć?
Już otworzyłem usta, ale nie dane mi było powiedzieć. Przez chwilę z zewnątrz dobiegały
podniesione głosy, po czym drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie. Murphy stężała i
widziałem, jak zaciska wargi w wąską linię. Wyprostowała się, przestała obejmować się
ramionami i oparła pięści na biodrach.
- Do jasnej cholery - powiedziała. - Jak to możliwe, że te dupki zjawiają się wszędzie tak
szybko?
Przesunąłem się kawałek, żeby lepiej widzieć. Weszło czterech ludzi w garniturach,
formując po wojskowemu czworobok. Ten z przodu nie był tak wysoki jak ja, był jednak bardzo
wysoki, może metr osiemdziesiąt pięć, może nawet metr dziewięćdziesiąt. Miał kruczoczarne
włosy, tak samo jak brwi, natomiast jego szare oczy miały jasny odcień dymu z ogniska.
Granatowy garnitur leżał na nim doskonale. Odniosłem wrażenie, że facet ma atletyczną budowę,
choć z pewnością przekroczył czterdziestkę. Niebieski identyfikator z wielkimi, obrzydliwymi
literami FBI dyndał u klapy marynarki.
- Zabezpieczyć miejsce zbrodni - zakomenderował z naciskiem, głębokim głosem. -
Poruczniku Murphy, co u diabła robi pani na miejscu zbrodni poza swoją jurysdykcją?
- Też się cieszę, że pana widzę, agencie Denton - odparła Murphy beznamiętnie. - Szybko
pan przyjechał.
- Mówiłem już, że ma pani nie być w tym śledztwie - powiedział Denton dobitnie. Oczy
mu błysnęły, zobaczyłem żyłę pulsującą rytmicznie na jego czole. Przeniósł wzrok na mnie. - Kto
to jest?
- Har... - zacząłem, ale przerwało mi parsknięcie Murphy.
- Nikt - powiedziała, posyłając mi spojrzenie mówiące bardzo jasno, że mam się
zamknąć. Rozwścieczyło mnie to.
- Harry Dresden - przedstawiłem się głośno i wyraźnie. Wymieniliśmy z Murphy
spojrzenia.
- A, szarlatan. Czytałem w „Tribune” - skwitował Denton. Jego jasne, przenikliwe
spojrzenie spoczęło z powrotem na Murphy. - Proszę usunąć się z drogi wraz ze swoim medium.
To jest praca dla policji. Poważna praca, w której dba się o odciski palców, włókna, ślady
genetyczne tego rodzaju głupstwa.
Czy równoczesne spojrzenie dwóch par naszych zmrużonych oczu zrobiło wrażenie na
agencie Dentonie, nie sposób było zgadnąć. Murphy i Denton stoczyli krótki pojedynek
wzrokowy - jej furia przeciwko jego nieustępliwości.
- Agent Benn! - zawołał Denton.
Kobieta koło trzydziestki, z długą do ramion grzywą przedwcześnie posiwiałych włosów
odwróciła się do nas, przerywając kontemplację martwego ciała, w której była pogrążona. Miała
oliwkową cerę, głęboko osadzone, zielone oczy i wąskie, zacięte usta. Zbliżała się do nas jakby
świadoma ruchu swych twardych mięśni, poruszając się jak ktoś, kto potrafi być bardzo szybki i
niebezpieczny, kiedy zajdzie potrzeba. Z czworga agentów FBI tylko ona obnosiła się z bronią.
Pod rozpiętą marynarką widziałem paski od kabury, odcinały się wyraźnie od jej białej koszuli.
- Tak jest - odezwała się Benn spokojnym głosem. Utkwiła wzrok gdzieś pomiędzy
Murphy a mną. Nie patrząc na żadne z nas, miała baczenie na oboje.
- Proszę wyprowadzić tych dwoje cywili - Denton szczególnie zaakcentował to słowo - z
miejsca zbrodni.
Benn kiwnęła głową, ale nic nie powiedziała. Po prostu czekała. Już chciałem odejść, ale
zatrzymałem się. Murphy zaparła się stopami i swobodnie opuściła ramiona. Rozpoznałem to
charakterystyczne wysunięcie szczęki, znamionujące upór. Tak samo wyglądała, kiedy
przegrywała na którymś z turniejów sztuk walki. Murphy była gotowa się bić. Cholera. Musiałem
ją ostudzić, zanim do czegoś dojdzie.
- Murphy - powiedziałem spokojnie - możemy porozmawiać na zewnątrz?
- Jeszcze czego - odparowała. - Kimkolwiek jest morderca, wykończył w tym miesiącu
pół tuzina ludzi. Jestem tu i znajduję się na jego tropie. Departament Rosemont wyraził zgodę na
moją obecność tutaj.
Murphy gniewnie patrzyła na Benn. Agentka FBI miała nad nią przewagę mięśni i
zasięgu rąk. Zobaczyłem, jak Benn mruży oczy i napina ramiona.
- Czy to jest na piśmie? - upierał się Denton. Żyła na jego czole pulsowała groźnie. - Czy
naprawdę chce pani, żebym powiadomił o tym pani przełożonych, poruczniku?
- Nie zmuszaj mnie, Denton - warknęła Murphy wściekle.
Skrzywiłem się.
- Posłuchaj, Murphy - poprosiłem, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Wyjdźmy na chwilę na
zewnątrz.
Ścisnąłem jej ramię. Troszeczkę. Odwróciła się do mnie. Zaryzykowała krótkie spojrzenie
w oczy i nieco się rozluźniła, a po twarzy przemknął jej cień niepewności. Zaczęła się uspokajać
i mogłem odetchnąć. Absolutnie nie chciałem, żeby doszło do przemocy. Nic by to nie dało.
- Wyprowadź ich stąd - nakazał Denton, a w jego głosie pobrzmiewał ton, który mi się nie
spodobał.
Benn, bez żadnego ostrzeżenia natarła na Murphy, szybko i ostro, wymierzając jej cios
prosto w skroń. Wyglądało to na jakąś wschodnią sztukę walki. Zakotłowało się. Murphy zdążyła
się zasłonić, obróciła się, w niepojęty sposób podźwignęła Benn, odrywając jej stopy od podłogi,
i walnęła nią o ścianę.
Wyraz zaskoczenia na twarzy agentki w ułamku sekundy przeszedł we wściekłość.
Sięgnęła pod marynarkę, zawahała się przez mgnienie, po czym kontynuowała ruch. Wyciągnęła
broń z mistrzowską precyzją, gładko i szybko, ale bez widocznego pośpiechu. Oczy jej płonęły.
Skoczyłem na Murphy i ściągnąłem ją w dół w chwili, gdy rewolwer wypalił. We wnętrzu na
wpół wykończonej restauracji strzał brzmiał głośniej od bliskiego grzmotu. Wylądowaliśmy jak
bezładna sterta na pokrytej pyłem podłodze.
- Benn! - krzyknął Denton. Rzucił się naprzód, nie zważając na rewolwer i znalazł się
pomiędzy uzbrojoną agentką a nami. Słyszałem, jak przemawia do niej cicho i dobitnie.
- Ty wściekła suko! - wrzasnąłem. - Co z tobą?
Nadbiegli dwaj pozostali faceci z FBI i kilku funkcjonariuszy z zewnątrz. Murphy jęknęła
i dała mi łokciem kuksańca w brzuch. Teraz ja jęknąłem, zsuwając się z niej. Oboje stanęliśmy na
nogach.
- Co tu się, u diabła, dzieje? - dopytywał się jeden z policjantów, starszy mężczyzna o
przerzedzonych siwych włosach.
- Pomyłka - odpowiedział mu Denton, spokojny i opanowany. - Zaszło nieporozumienie i
broń agentki Benn przypadkowo wypaliła.
Funkcjonariusz podrapał się po głowie i spojrzał na Murphy.
- Tak było, poruczniku?
- Akurat! - wtrąciłem się, wskazując palcem na Benn. - Ta wściekła su...
Murphy dźgnęła mnie łokciem w brzuch i spiorunowała wzrokiem.
- Tak było, potwierdziła, gdy ja masowałem się po brzuchu. - To prawda, co powiedział
agent Denton. Zdarzył się wypadek.
Gapiłem się osłupiały.
- Murph, czegoś tu nie rozumiem. Ta kobieta...
- Miała wypadek z bronią - powiedziała Murphy twardo. - Każdemu się może zdarzyć.
Teraz patrzyła spode łba na starzejącego się policjanta, który łagodnie zamrugał, po czym
wzruszył ramionami. Denton wrócił do nas i przez moment intensywnie wpatrywał się w
Murphy. Następnie kiwnął głową.
- Roj, George, może upewnicie się, czy z panią porucznik wszystko w porządku i
odprowadzicie ją do samochodu.
- Pewnie, Phil. No jasne - powiedział chudy, rudy, pryszczaty chłopak z odstającymi
uszami. - No, panie Dresden, poruczniku Murphy, może wyjdziemy na zewnątrz odetchnąć
świeżym powietrzem? Nazywam się Roger Harris, a to jest agent Wilson.
Drugi facet z FBI, zwalisty mężczyzna dobrze po czterdziestce, miał nadwagę i łysiejące
zakola, a brzuch wylewał mu się znad paska. Skinął na nas i poszedł w kierunku drzwi. Murphy
gniewnie patrzyła przez moment na Dentona, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła za
ociężałym Wilsonem. Ja podążyłem za nią.
- Nie do wiary. Dobrze się czujesz? Dlaczego, do cholery, nie powiedziałaś im, co ona
zrobiła? - dopytywałem się półgłosem.
- Ta suka - mówiła Murphy, ani trochę nie ściszając głosu - próbowała mnie frajersko
uderzyć.
- Ona próbowała cię przedziurawić, Murph - przypomniałem. Murphy wypuściła
powietrze przez zęby, ale nie zatrzymała się.
Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, jak policjanci otaczają taśmą rozdarte, poskręcane
ciało ofiary. Dochodzeniówka była już na miejscu i ekipa przygotowywała się do przeszukania.
Benn ukryła twarz w dłoniach i chyba szlochała. Denton klęczał przy niej, ale patrzył na mnie
zimnymi, szarymi oczami bez wyrazu, szufladkując mnie pod: „wysoki, szczupły, ciemne włosy,
ciemne oczy, orli nos, żadnych widocznych blizn”.
Wpatrywałem się w niego przez moment i ogarnęło mnie przeczucie, silne wrażenie,
którego byłem całkowicie pewien. Denton coś ukrywał. Wiedział coś, o czym nie mówił. Nie
wiem skąd nabrałem takiej pewności. Po prostu było w nim coś, co sprawiło, że tak pomyślałem.
Może ta pulsująca żyła na czole, może nienaturalnie sztywny sposób trzymania głowy, nie wiem.
- Hm - odezwał się ten dzieciak, Harris. - Przydałoby się Deborze trochę wolnego. Ona
naprawdę się przejmuje tymi wszystkimi wilczymi morderstwami. Nic dziwnego, znała przecież
jednego z zabitych facetów. Ostatnio jest ciągle napięta.
- Zamknij się, Harris - powiedział z niesmakiem ciężki agent Wilson. - Po prostu się
zamknij.
A do nas obojga zwrócił się spokojnym głosem:
- Wynoście się stąd, do diabła. Nie chcę was widzieć w pobliżu miejsca zbrodni, które nie
jest na waszym terenie, poruczniku Murphy. Nie sądzi pani, że wydział spraw wewnętrznych ma
dość roboty?
Odwrócił się i wszedł z powrotem do budynku. Rudowłosy chłopak posłał nam
przepraszający, nieporadny uśmiech i pospieszył, by dotrzymać kroku zwalistemu agentowi.
Zanim zniknął, obrzucił mnie zamyślonym spojrzeniem. Drzwi zamknęły się, pozostawiając
mnie i Murphy na zewnątrz, z dala od śledztwa i świeżych śladów zbrodni.
Popatrzyłem w jasną noc, na księżyc prawie w pełni. Wilkołaki wskakują przez okna do
niewykończonych restauracji i rozszarpują na strzępy ochroniarzy narkotykowych bossów.
Szaleni agenci FBI sięgają znienacka po broń i strzelają, żeby zabić. Trochę kung fu, trochę
Johna Wayne’a i bardzo niewiele zwykłych niebezpieczeństw. Super.
No cóż, po prostu kolejna noc w pracy, pocieszałem się, próbując ukoić rozstrojone
nerwy.
Rozdział 3
Żołądek przewracał mi się ze wstrętu na wspomnienie makabrycznego widoku tam w
środku, jak również z przerażenia na myśl o tym, do czego mogło dojść. Od wystrzału wciąż
dzwoniło mi w uszach. Zacząłem drżeć na całym ciele, fala adrenaliny odpłynęła, zastąpiona
przez niepewność i niepokój. Wetknąłem ręce w kieszenie prochowca, pamiętając o zawiniętym
w chustkę odłamku szkła ze śladami krwi, i zamknąwszy oczy, wystawiłem twarz na wiatr.
Odpręż się, Harry, powiedziałem sobie. Uspokój się. Po prostu oddychaj. Wdech i
wydech. Widzisz? Nie jesteś martwy. Martwi nie oddychają. To nie ty leżysz na ziemi
rozszarpany na strzępy. Żyjesz, i Murphy nic się nie stało, i nie musisz już patrzeć w pozbawioną
oczu twarz.
Ale pod zamkniętymi powiekami wciąż miałem obraz rozszarpanego ciała. Czułem
obrzydliwy smród rozprutych wnętrzności. Widziałem gęstą krew krzepnącą na zakurzonej
podłodze, grubą warstwę krwi zmieszanej z drobinami tynku. Czułem gulę w gardle i siłą
powstrzymywałem się, żeby nie zwymiotować. Chciałem krzyczeć, biec, machać rękami i kopać,
dopóki nie poczułbym się lepiej. Byłem bliski zrozumienia agentki Benn. Nic dziwnego, skoro
pracowała przy kilku morderstwach, takich jak to. Naoglądała się zbyt wiele krwi.
Wciąż głęboko oddychałem. Na twarzy czułem chłodny, świeży powiew wiatru,
niosącego ostrą woń nadchodzącej jesieni. Październikowe wieczory w Chicago są chłodne i
wietrzne, ale mimo to bardzo je lubię. W końcu uspokoiłem się. Obok mnie stała Murphy, tak
samo jak ja usiłując się odprężyć. Równocześnie, nie zamieniając ze sobą ani słowa, ruszyliśmy
w stronę samochodu.
- Ja... - zaczęła Murphy i zaraz umilkła. Nie patrzyłem na nią, nie odzywałem się. -
Przepraszam, Harry. Poniosło mnie. Agent Denton to dupek, ale wykonuje swoją pracę i miał
rację. Faktycznie nie powinnam być na miejscu zbrodni. Nie powinnam była wciągać cię w to
wszystko.
Otworzyła drzwi samochodu i wsiadła. Zająłem miejsce pasażera, a kiedy chciała
uruchomić silnik, wyjąłem jej z dłoni kluczyki. Spojrzała na mnie z ukosa, mrużąc oczy.
Zamknąłem kluczyki w ręku.
- Po prostu posiedź chwilę i zrelaksuj się. Musimy porozmawiać.
- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, Harry.
- To tak mi się odwdzięczasz za uratowanie ci życia? Teraz już dwukrotnie. Nie chcesz
mi udzielić informacji.
- Powinieneś wiedzieć, jak to jest - powiedziała naburmuszona. Jednak oparła się głębiej
w fotelu i zapatrzyła przez przednią szybę. Widzieliśmy policjantów, dochodzeniówkę i FBI
wchodzących i wychodzących z budynku. Przez dłuższy czas oboje milczeliśmy.
Zabawne, ale problemy pomiędzy Murphy a mną brały się z tego samego źródła, co moje
dzisiejsze nieporozumienie z Kim Delaney. Jakiś czas temu Murphy potrzebowała pewnej
wiedzy, aby móc posunąć do przodu śledztwo. Ja mógłbym jej tej wiedzy dostarczyć, ale to
naraziłoby ją na niebezpieczeństwo. Więc nie powiedziałem nic i poszedłem po śladach tam,
dokąd prowadziły.
Wpakowałem się w sam środek niezłej afery, z pożarami i z jednym czy dwoma trupami.
Nie było wystarczających dowodów, żeby wnieść przeciwko mnie oskarżenie, a morderca,
którego tropiliśmy, został koniec końców załatwiony. Jednak Murphy wciąż nie mogła mi
wybaczyć, że działałem bez niej. W ciągu kolejnych miesięcy wzywała mnie do pracy
kilkakrotnie, a ja wywiązywałem się z zadania najlepiej, jak umiałem, jednak między nami
zapanował chłód. Nasze stosunki nabrały charakteru czysto zawodowego. Może nadszedł czas,
by znów się do siebie zbliżyć.
- Posłuchaj, Murph - powiedziałem. - Nigdy właściwie nie rozmawialiśmy o tym, co się
wydarzyło na wiosnę.
- Nie rozmawialiśmy też wtedy, kiedy to się działo - powiedziała tonem suchym jak
jesienne liście. - Dlaczego mielibyśmy rozmawiać akurat teraz? To było na wiosnę. Teraz mamy
październik.
- Odpuść mi, Murphy. Chciałem ci powiedzieć więcej, ale nie mogłem.
- Niech zgadnę, dlaczego. Zapomniałeś języka w gębie? - spytała słodko.
- Wiesz, że nie byłem jednym z nich. Musiało to do ciebie dotrzeć do tej pory. Do diabła
ciężkiego, nadstawiałem karku, żeby cię ratować.
Murphy pokręciła głową, patrząc przed siebie.
- Nie o to chodzi.
- Nie? Więc o co?
- Chodzi o to, Dresden, że mnie okłamałeś. Zataiłeś przede mną informacje, których
potrzebowałam. Kiedy wprowadzam cię w jakieś swoje śledztwo, ufam ci. A ja nie ufam ludziom
ot tak, po prostu. Nigdy nie ufałam.
Mocno chwyciła kierownicę, aż zbielały jej kostki.
- Teraz mniej niż kiedykolwiek.
Zabolało. Skrzywiłem się. Co gorsza, miała rację.
- To, co wiedziałem... było niebezpieczne, Murph. Mogłaś zginąć.
Utkwiła we mnie takie spojrzenie swoich błękitnych oczu, że aż się odsunąłem i oparłem
plecami o drzwi samochodu.
- Nie jestem twoją córką, Dresden - powiedziała cichym, spokojnym głosem. - Nie jestem
żadną porcelanową lalką, którą się trzyma na półce. Jestem oficerem policji. Ścigam przestępców
i dobieram im się do dupy, a jeśli trzeba, strzelam, czego nie musi robić żadna gospodyni
domowa ani księgowa.
Wyciągnęła z kabury swój rewolwer, sprawdziła, czy jest naładowany i zabezpieczony, i
schowała go z powrotem.
- Nie potrzebuję, żebyś mnie chronił.
- Murphy, poczekaj - zacząłem pośpiesznie. - Nie zrobiłem ci tego na złość. Jestem twoim
przyjacielem. Zawsze byłem.
Odwróciła wzrok. Policjant z latarką przeszedł koło samochodu, oświetlając ziemię, jakby
szukał dowodów.
- Tak, byłeś moim przyjacielem, Dresden. Teraz... - Murphy potrząsnęła głową i zacisnęła
szczęki. - Teraz nie wiem.
Co miałem powiedzieć? Ale też nie mogłem tego tak zostawić. W gruncie rzeczy od
wiosny ani razu nie spróbowałem spojrzeć na tę sprawę z jej punktu widzenia. Murphy nie była
magiem. Brakowało jej wiedzy na temat świata zjawisk nadnaturalnych, świata, którego od
czasów renesansu nie była w stanie pokonać wielka religia nauki. Nie dysponowała niczym,
czego mogłaby użyć przeciwko siłom, z którymi przyszło jej się zmierzyć, nie mogła mieć żadnej
broni poza wiedzą, którą ja mógłbym jej przekazać - wtedy, wiosną, nie dałem jej tej broni,
zostawiłem ją bezbronną i nieprzygotowaną. To musiało być dla niej potworne, kiedy tak dzień w
dzień zmagała się ze sprawami, które pozornie nie miały sensu, ze sprawami, nad którymi ekipa
dochodzeniowa jedynie bezradnie kręciła głową.
To właśnie było zadanie wydziału specjalnego. Został powołany przez burmistrza
Chicago do badania wszelkich „niezwykłych zbrodni”, do jakich dochodziło w mieście. Opinia
publiczna, Kościół i czynniki oficjalne wciąż z dezaprobatą podchodziły do każdej wzmianki o
magii, zjawiskach nadprzyrodzonych, wampirach czy magach. Jednak istoty nie z tego świata
wciąż czyhały w pobliżu: trolle pod mostami, strzygi porywające dzieci z kołysek, duchy, zjawy i
straszydła wszelkiego rodzaju. Wciąż terroryzowały i krzywdziły ludzi, a z moich obliczeń
statystycznych wynikało, że wcale nie idzie ku lepszemu. Wręcz przeciwnie, było coraz gorzej.
Ktoś musiał spróbować położyć temu kres. W Chicago i na jego rozległych przedmieściach taką
osobą była Karrin Murphy wraz z podlegającym jej wydziałem specjalnym.
Zdołała utrzymać się na stanowisku o wiele dłużej niż jej liczni poprzednicy, ponieważ
nie odrzucała myśli, że są sprawy, o których nie śniło się filozofom. I ponieważ korzystała z
usług jedynego w kraju maga do wynajęcia.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc pozwoliłem, aby moje usta przemówiły same.
- Wybacz, Karrin.
Na długi czas zaległa między nami cisza. W końcu Murphy otrząsnęła się i pokręciła
głową.
- W porządku - powiedziała. - Ale jeśli wprowadzę cię w to, musisz mi coś przyrzec. Tym
razem żadnych tajemnic. Żadnego chronienia mnie. Przed czymkolwiek.
Patrzyła przez okno, a światło księżyca i odległych latarń wygładzało i łagodziło jej rysy.
- Murphy, nie mogę ci tego obiecać - odparłem. - Jak możesz mnie prosić, żebym...
Jej twarz zapłonęła gniewem. Złapała mnie za rękę i zrobiła coś takiego z jednym z moich
palców, że odruchowo cofnąłem ramię. Przeszywający ból sprawił, że wypuściłem kluczyki.
Chwyciła je i wetknęła w stacyjkę. Krzywiąc się, potrząsałem przez chwilę bolącymi palcami.
Potem przykryłem jej dłoń swoją.
- Dobra - zgodziłem się. - W porządku. Obiecuję. Żadnych tajemnic.
Spojrzała na mnie. Przez ułamek sekundy patrzyła mi w oczy, nim odwróciła wzrok.
Zapuściła silnik i wyjechała z parkingu.
- Dobrze - odezwała się. - Powiem ci. Powiem ci, bo potrzebuję każdej, dosłownie każdej,
choćby najdrobniejszej pomocy. Bo jeśli nie przygwoździmy tego czegoś, tego wilkołaka,
będziemy mieć w tym miesiącu kolejną ciężarówkę trupów. I ponieważ - westchnęła - jeśli tego
nie zrobimy, ja wylecę z pracy, a ty prawdopodobnie