12209

Szczegóły
Tytuł 12209
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12209 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12209 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12209 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stefan �eromski - Walka z Szatanem. Tom Drugi - Zamie�. Powie��. Czytelnik, Warszawa 1970. Skanowa�, Opracowa� i B��dy Poprawi� Roman Walisiak. Tekst i Nota Wed�ug Wydania: "czytelnik", Warszawa 1966. Opracowanie Graficzne Andrzej Heidrich. Opracowanie Tekstu Stanis�aw Pigo�. Wydanie VI . Oddano do sk�adania 4 X 1969 r. Podpisano do druku 3 IV 1970 r. Druk uko�czono w kwietniu 1970 r. Cz�� Pierwsza. Stoj�c w oknie wagonu Nienaski przypatrywa� si� ziemi francuskiej. My�la� o swych zamiarach i ich wykonaniu. Miga�y drzewa Chantilly jak masy i k��by chmur rozes�ane po ziemi. Deszcz zalewa� i zmywa� brudne szyby. Dym bucha�, urywa� si� i s�ania� po zabudowanej ziemi. Szary poranek ods�ania� domy, ogrody, pi�trowe cha�upy, zaro�la, fabryki, warsztaty. Wszystko by�o czarne i brudne. Zmiana oto krajobrazu i zmiana w my�lach, w uczuciach, afektach, w usposobieniu. Ju� jakby nie by�o tego serca ptasiego, kt�re bi�o w piersiach, gdy si� w cieniu polskich g�r wa��sa�. To, kt�re teraz czu� w sobie, nasi�k�o dobrze ��dz� walki, a ta dawniejsz� mi�kko�� przegryz�a. Nie by�o w nim r�wnie� dawnych, sztucznych "sn�w o pot�dze", lecz oboj�tna na mn�stwo zjawisk beztroska, prosty o jednym teraz zamys�: to moje i tego nie dam! W jednym tylko ciemnym punkcie nie by�o hartu. Oto Pary�. W Pary�u... panna Xenia... Nie wiedzia�, gdzie ona tam jest, co robi, co si� z ni� sta�o. Rok jej nie widzia�. Z tego jednego zagadnienia pada� cie� na my�li, tak pracowicie teraz wymusztrowane, i na uczucia, dyscyplinowane w szkole logiki. Po powrocie do Krakowa z wycieczki w g�ry, z g��bokim rozmys�em napisa� by� list do doktora Alojzego �wirskiego z obszernym wy�uszczemiem do�� dziwnej propozycji. Prosi� o po�yczk� pi�ciu tysi�cy rubli na dwuletni okres czasu. Jako ewikcj� zwrotu w razie swej �mierci lub jakiej nieprzewidzianej katastrofy przed�o�y� doktorowi projekt sp�at rocznych, kt�re w jego imieniu i zast�pstwie uiszcza� b�dzie lekarz warszawski, doktor Bronis�aw Usta�ski. Ten, po dostatecznej dyskusji, zobowi�za� si� da� por�czenie na wekslu przez Ryszarda wystawionym. Poniewa� za� doktor Brus mia� nawet k�dy� w P�ockiem szmatek ziemi po ojcach kolonistach, posiadaj�cy warto�� kilku tysi�cy rubli, wi�c owe "dobra" mia�y figurowa� jako ostateczny zastaw pewno�ci sp�aty d�ugu. Doktor �wirski ods�oni� si� jako prawdziwy (grubo zbogacony) gentleman. O �adnym zastawie nie chcia� s�ysze�. Przyjmowa� za�wiadczenie wekslowe co do po�yczki pi�ciu tysi�cy udzielonej Ryszardowi Nienaskiemu i przys�a� mu na t� sum� czek do jednego z bank�w w Krakowie. Oto wszystko. �atwo�� w dokonaniu transakcji mo�e nawet ubod�a nieco d�u�nika. Rozumia�, �e mu wierz�, gdy� okaza� tam, w owej Posusze, i� nie jest szelm�. Nadto domy�la� si� sukursu w przy�pieszeniu decyzji ze strony pani Lenty. I ten domys� nie by� mu r�wnie� przyjemny. Lecz nie by�o wyboru. Pierwszy krok na �cie�ce spekulanta, pierwszy manewr milionera - in spe. Korespondencja prowadzona w tych sprawach pieni�nych z domem doktorostwa �wirskich by�a sucha, grzeczna, sztywnie kr�tka. W jednym wszak�e li�cie, ostatnim, doktor �wirski, zawiadomiony o projekcie wyjazdu Nienaskiego do Pary�a "w interesach", �yczy� mu kordialnie powodzenia i w imieniu �ony prosi� o pozdrowienie bawi�cej tam�e, w Pary�u, jej przyjaci�ki, panny Xeni Granowskiej. St�d Nienaski powzi�� wiadomo�� o miejscu pobytu panny Xeni. Z Berlina, gdzie bawi� oko�o trzech tygodni i gdzie pierwsze studia gie�dowe prowadzi�, napisa� do doktorowej �wirskiej list nieoficjalny i niesuchy z pro�b� o wskazanie mu ulicy i numeru mieszkania panny Granowskiej, gdy� te nie by�y mu znane, a chcia� �ci�le spe�ni� zlecenie. Prosi� o nades�anie listu z odpowiedzi� na poste restante jego nazwiska do g��wnej poczty paryskiej. Obecnie docieraj�c do wielkiej stolicy mia� chwilami wra�enie, �e zd��a do tego celu po to jedynie, a�eby tam otrzyma� list pani �wirskiej. Posi��� adres! Jak te� teraz wygl�da Xenia? Czy zeszczupla�a i przyblad�a? Jakie te� teraz s� jej oczy? Czy to s� te same czarne p�omienie - chwiejne i porywaj�ce melodie? Jakie te� nosi suknie? Czy jest taka sama jak dawniej, czy si� zmieni�a? Co robi w tym mie�cie? Mieszka z ojcem czy sama? Skoro tylko zaczyna� zatapia� si� w rozpl�tywaniu tych pyta�, ogarnia�a go t�sknota napastnicza, niespokojna, wybuchaj�ca. Nie m�g� usiedzie� na miejscu, nie m�g� usta� w korytarzu, pogania� poci�g i wyprzedza� go chy�ymi my�lami. Za chwil� przypomina� sobie wszystko i karci� w sobie t� s�abo��. Przydusza� j� wtedy i usi�owa� znieczuli�. Lecz przyduszona istnia�a, jak zimny pocisk, o kt�rym ka�dej chwili nale�a�o pami�ta�, a�eby przypadkiem nie wybuch�. By�o z tym niedogodnie w sferze my�li trze�wych. Ta utajona troska zawadza�a, jak zawadza organizmowi chore serce, biegn�ce niew�a�ciwymi skokami. A wi�c przysz�y finansista opiera� si� r�koma o futryny okien wagonu i machinaln� si�� przydusza�, przyt�acza� pragnienia uczu�. Poci�g gna� szybciej, szybciej... Oto nareszcie ukaza�o si� miasto czarne i zadymione, Dworzec P�nocny - miejsce tylu g��bokich wzrusze�... W�drowiec uj�� w r�k� t�omoczek, wysiad� i szybko wydosta� si� na ulic�. P�nojesienny, i�cie paryski deszcz zalewa� chodniki. Ryszard zbieg� do metro i pojecha� wprost do swojej starej dzielnicy. Tam tylko m�g� mieszka� i �y�. Tam by� Pary� bliski i znany jakby cz�stka ojczyzny. Wylaz�szy z podziemia uda� si� do hoteliku, gdzie dawniej biedowa�. W�a�cicielka, ukryta za sw� szyb�, siedzia�a w tym samym krze�le, przed tym samym stolikiem, jakby j� wczoraj osieroci�. Bardzo si� (pozornie) ucieszy�a - nade wszystko, gdy za��da� numeru daleko wi�kszego ni� dawniej, na drugim pi�trze i z bardziej okaza�ymi meblami. Trudno za� by�oby opisa� jej macierzy�skie roztkliwienie, gdy z g�ry za miesi�c zap�aci�. Ten sam tedy wydeptany dywan na schodach i ten sam zapracowany a� do �mierci Adrian, poczciwy, �ysy garson, �yczliwy, dobry, wytrawny biedaczysko-pracownik. Przywita� si� z dawnym klientem jak istotnie kto� z rodziny. Pogaw�dzi� o �yciu kr�tko, w�z�owato, a doprawdy - doprawdy jak filozof przenikliwy i g��boki. Jednak�e nie by�a to chwila odpowiednia do gaw�dki. Przybysz po��da� snu. Pok�j by� od ulicy, niemal naro�ny. Oto ta sama spokojna i cicha prowincja paryska, te same czarne, monotonne, wielopi�trowe pud�a dzielnicy starej jak �wiat, kt�re ju� do ko�ca �wiata tak tutaj b�d� systematycznie rentowa�. Dwa okna, zaopatrzone u do�u w �elazne balustrady, dawa�y widzie� ca�� ulic�. Na ten w�a�nie szczeg� zwraca�a uwag� gospodyni wizytuj�c mi�ego go�cia... Sen nie przychodzi�. Drzemanie, przerywane przez jedn� wci�� ��dz�, przez my�l o poczcie - huk w uszach po tak d�ugiej drodze... Przelotne spostrze�enie, �e deszcz nacich� cokolwiek - pchn�o z ��ka. Nienaski umy� si�, przebra�, przebra� starannie, w najniewinniejszej my�li, bez �adnego zamiaru, po prostu jak cz�owiek, kt�ry przyjecha� do miasta i wychodzi mi�dzy ludzi. Starym "samowarem" MontRouge - Gare de lEst, kt�ry dzi� ju� powi�kszy� grono inwalid�w i przeszed� do dziedziny historycznych wspomnie� - jecha� a� do ulicy Etienne Marcel. Id�c p�niej co tchu zab�oconym chodnikiem niezupe�nie by� panem swych uczu�. Raz w raz bez przyczyny zagl�da� w poprzeczne ulice i �widrowa� oczyma grupy przechodni�w. W miejscach wolnych od t�umu bieg� cwa�em. C� mia� pocz�� ze sob�? Nie m�g� panowa� nad wzruszeniami, pobudkami, impulsami. Nie m�g� utrzyma� na smyczy niegodnych trw�g i nikczemnych kurcz�w, spazm�w i samowolnych bieg�w serca. Min�� po�piesznie wej�cie, owo wej�cie o trzaskaj�cych drzwiach, kt�re puszczaj� r�ce zgor�czkowanych ludzi - hal�, w kt�rej huk jest ci�g�y, jakby tu si� rozbija�y z �oskotem wie�ci o sprawach rodu ludzkiego, kt�re tam jak wezbrana przep�ywaj� pow�d� - i dopad� litery swego nazwiska w dziale poste restante. Na zasadzie okazanego biletu oddano mu list. Pozna� pismo pani �wirskiej. Ucieszy� si� i uspokoi�. Ta uciecha sprawi�a w ca�ym ciele uciszenie, oboj�tno��, nawet nieczu�o�� - nawet niesmaczne zdziwienie, �e przed chwil� m�g� si� tak forsownie i bez potrzeby wzrusza�. Bardzo pr�dko przebieg� list oczyma. By� kr�tki. Pani �wirska nader przyja�nie i grzecznie przeprasza�a go, �e nie mo�e mu przes�a� adresu panny Granowskiej. Zna ten adres, lecz - niestety! - mimo najszczerszej ch�ci i z prawdziwym swym �alem nie mo�e go wskaza� w li�cie, jak sobie tego �yczy�, a to z tego powodu, i� osoba zainteresowana, panna Xenia Granowska, zabroni�a, zakaza�a jej pod najci�szymi zakl�ciami przyja�ni udzielenia mu tego adresu. Jaka jest przyczyna tej dyspozycji, pani �wirska nie mog�a sobie zda� sprawy. Wyra�a�a zdziwienie z racji tego "ukazu" swej przyjaci�eczki, a poczytywa�a to, oczywi�cie, za jeden z jej licznych kaprys�w, kt�ry nale�a�oby porz�dnie jako� ukara�. Pociesza�a si� nadziej�, �e Pary� nie jest tak znowu wielki, a�eby nie by�o mo�no�ci odnalezienia miejsca pobytu kapry�nicy pomimo i wbrew jej woli. Przeciwnie - nale�a�o poszukiwa�, odnale�� adres i zbada� do gruntu przyczyn� tych fanaberii. Musz� by� bardzo ciekawe. Jest to bowiem rzecz w istocie interesuj�ca, co te� takiego skrycie knuje ta niewdzi�cznica, nie �ycz�ca sobie nawet widoku swych naj�yczliwszych przyjaci� i naj�arliwszych opiekun�w. Kr�tka rado�� i nied�ugi zdrowo�ywotny spok�j, wszystko dodatnie, co w normalnym, t�gim cz�owieku stale by� powinno, znowu run�o jak s�up piasku. Ryszard wyszed�. Och, jak�e teraz straszliwie, z jak diabelskim �oskotem zatrzasn�y si� za nim te automatyczne pocztowe drzwi! Zdawa�o si�, �e od ich �oskotu rozp�knie si� serce. Ono wiedzia�o, co znaczy zakaz udzielenia adresu! Ironia tego listu... Wyra�enia, zwroty, terminy "kapry�nica", "niewdzi�cznica" - wzdrygnieniem przenika�y w g��b jestestwa. Pami�� nie mog�a wytraci� ich, otrz�sn�� ze siebie. Czepia�y si� cz�owieka, jak p�omyki ognia czepiaj� si� palnego w�osienia. Rozumia� dobrze, co si� kryje za t� m�ciw� ironi�. Przez kr�tk� chwil� pociesza� si� nik��, i�cie paj�cz� nici� nadziei, �e mo�e to jest w istocie tylko objaw z�ej rozkoszy tej podstarza�ej pi�kno�ci, kt�ra sobie na nim zemsty u�ywa. Lecz nie! Po chwili wiedzia� ju�, �e nie. Wysun�y si� logiczne przes�anki. Pierwsza przes�anka: "nie chce mnie ju� widzie�". Druga przes�anka - nie do sformu�owania, jak pchni�cie no�a. I wniosek: "ju� jest za p�no". Za p�no! Bezdenna otch�a� by�a pod nogami, na r�wnej drodze. "Po c�em ja jej da� wtedy wyjecha� z Warszawy? C�em ja zrobi�"! - zakr��y�y si�, zakot�owa�y my�li jak wied�my. A wi�c wonne usta Xeni ju� kto inny ca�uje - radosne oczy na inne spojrzenie czekaj�! Mo�e w tej chwili, kt�ra mija, ona patrzy w czyje� oczy, tak jak w�wczas... Szed� przed siebie, blady na twarzy, ze zmarzni�tymi palcami n�g, wysi�kiem woli i trudem fizycznym si�� wzroku wydobywaj�c z oczu. By�a godzina jedenasta rano. Tuman deszczowy, przesi�kni�ty ci�kimi opary tej niskiej, starej cz�ci miasta, zas�ania� ulice. W grubej mgle da� si� postrzec pos�g kr�la na koniu - bolesny od tej chwili na zawsze kszta�t. Widmo ohydne werzn�o si� i wry�o w dusz�. Po pewnym czasie, id�c wci�� kr�tymi ulicami, Nienaski jakby zapomnia� o tym, co mu si� przydarzy�o. Jakie� pociechy... Ma�o� to na �wiecie zawod�w... Pierwszy� to i ostatni? Tyle� to tylko jest do prze�ycia: panna nie pozwoli�a mu zakomunikowa� swego adresu?... Wielka rzecz! Ju� te� zapewne i nie istnieje ta "panna" Xenia, wi�c c� dziwnego, �e nie chce zobaczy� si� z dawnym "narzeczonym". A wi�c mo�e lepiej... Do pioruna - skoro chce przepada�, niech przepada! Ostatnia to jest o niej my�l! Ostatnia my�l! Tak. My�li o niej zosta�y wyt�pione. Jakie� wspomnienia, nad kt�rymi �wiadomo�� nie panuje, wa��saj� si� wok� jak ta mg�a uliczna wok� cia�a. Wycieruch knajpiarski w cukierni w Warszawie przypomnia� si�, gdy opowiada o kelnerze zwijaj�cym si� wok�, �e ten, taki idiota z pozoru, jest najzawo�a�szym na Warszaw� str�czycielem. Zbija, hycel, maj�tek i udaje prostaka nie umiej�cego trzech zliczy�. Ciekawe jakie� szczeg�y, przyk�ady wykazuj�ce czarno na bia�ym, �e z najlepszych, najzacniejszych rodzin. Och, i znowu istne obc�gi z �elaza wyrywaj� �ywe cia�o! G�owa ko�em si� toczy, traci moc sw� i w�adz�, jak uderzona obuchem... W�a�nie da� si� s�ysze� odleg�y a pot�ny ha�as gie�dy. Wychodz�c z ulicy poprzecznej na plac gie�dowy Nienaski przypomnia� sobie, po co przyjecha� do Pary�a. Przecie nie po to, �eby bezradnie i bezmy�lnie rozpacza� w jego ulicach... Przypomnia� sobie - i jedn� my�l�, niby dok�adn�, sta��, wypr�bowan� miar�, zgruntowa� sw�j g��boki zamys�. Pomaca� r�k� lewy bok, gdzie w wewn�trznej kieszeni kamizelki, starannie agrafk� zapi�tej, piel�gnowa� dziesie� tysi�cy frank�w - logarytm miliardera. Zawr�ci� na lewo i po szerokich, mokrych stopniach wynio�le wkroczy� mi�dzy korynckie s�upy gmachu gie�dy. Pr�nia w g��bi piersi, wyrwanie duchowego jestestwa, jama, na kt�rej dnie skowyczy ohydny b�l - i c� z tego? Trzeba jakiego� fizycznego ucisku, jak si� zaciska palcami rozdarcie t�tnicy. Nie ma innego ratunku! Wst�puj�c na schody przybija� w sobie, usi�owa� zawali� wyrw� duszy wrzaskiem gie�dziarzy. By� to na razie �rodek dobry, lekarstwo pomy�lne. W przedsionku po�r�d filar�w dzia�a�a ju� na dobre kulisa, zawodowi spekulanci, faktorowie pr�d�w skrytych, intryg podziemnych, agenci prywatni udaj�cy zwy�kowc�w dla ukrycia istotnej gry na zni�k�. Wi�kszo�� ich sta�a na �awach i fundamentach s�up�w, wykrzykuj�c wniebog�osy swe apporty. Nienaski w tej minucie nie mia� usposobienia do zg��biania tre�ci obrot�w. Przys�uchiwa� si� biegowi gry i przygl�da� twarzom, gdy� to sprawia�o mu ulg�. Na podwy�szeniu sta� m�ody �yd, przez kt�rego grdyk� przelatywa�o istne szczekanie nazwy waloru. W�r�d nat�oczonych grup wa��sa� si� starzec z wolem na szyi, kt�ry zdawa� si� �ka� wci�� jakim� d�wi�kiem, zrozumia�ym jedynie w tym stadzie. Wbiegali wci�� nowi przybysze, t�oczyli si� doko�a starych kolumn, nas�uchuj�c z okiem wlepionym w krzykaczy. W my�l ustaw gie�dy paryskiej, kt�ra pozwala wchodzi� do wn�trza bez �adnej op�aty, Ryszard wkroczy� do sali. I tam ju� wrza�o. Dooko�a parkietu t�oczy� si� tak zbity i zwarty �cisk m�czyzn, �e przybywaj�cy z zewn�trz nie byli w stanie dosi�gn�� r�k� balustrady dla oddania swych zlece� po�rednikom urz�dowym, pracuj�cym w centralnej corbeille. T�umy kombinator�w, zwartych w grupy, zaciekle dyskutuj�cych, samotnych i ruchliwie czynnych nape�ni�y galerie, otacza�y filary i p�yn�y tam i sam w chargocz�cych zespo�ach w g��bi sal. Pewien stary wyga z bokobrodami, w cylindrze na tyle g�owy, uchodzi� z miejsca na miejsce przed �cigaj�c� go zgraj�, istny odyniec w opresji kundys�w i ogar�w. W�r�d t�umu przesun�a si� zmursza�a figura starego Ogrody�ca. Szed� z u�miechem pogodnym, jakby na poobiednej przechadzce, witaj�c uprzejmym skinieniem g�owy t� lub ow� person�. Ryszard unika� zetkni�cia si� z tym dziadyg�, aczkolwiek zanotowa� sobie w my�li, �e teraz nale�y wej�� z nim w stosunki gie�dowe. Raz w raz wbiegali wo�ni z telegrafu ze stosami depesz, kt�re natychmiast znika�y. Ka�de takie wessanie nowej fali wiadomo�ci podnieca�o wrzaw�, czyni�o j� intensywn�, nami�tn�, rozpasan� a� do sza�u. Nienaski, potr�cany i wymijany przez tych ludzi op�tanych od jednej my�li, o twarzach zdr�twia�ych, oczach szalonych albo zimnych i zb�jeckich jak u rekina czy krokodyla - s�ania� si� w poprzek i wzd�u�, pe�en rozdwojonego, jakby dwum�zgowego zamy�lenia. Stan�� przy jednym z filar�w, opar� si� on plecami - i kombinowa�. W tej chwili by� zaiste na gie�dzie, i to na gie�dzie swojego �ycia. W�r�d piekielnego wrzasku gracz�w, kt�ry pod sklepieniami sal przeradza� si� w jednostajne, jednotonne, ch�ralne brzmienie skomlenia - przep�ywa�a my�l o stracie. G�o�niejsz� by�a ta my�l ni� �w ryk szalonych rz�dc�w �wiata. Nadaremnie, nadaremnie przedsi�bra� wysi�ki! Nic jej nie mog�o uciszy�... By�a to bowiem tre�� wszystkiego. �lepe cierpienie od przeszycia ciosu, naga kl�ska, na kt�r� nikt ju� nie poradzi... Nie przyjdzie znik�d ulga i �adn� miar� nie ustanie d�ugo�� b�lu! Tylko �mier� mog�aby go przeci�� i zniszczy�. Lecz cz�owiek nie umiera w�wczas, gdy chce. W�a�nie musi �y�, przetrwa� ca�� d�ugo�� cierpienia, zmierzy� sob� ca�� jego szeroko��. Ryszard my�la� spokojnie, jaka w tym jest n�dza haniebna, �e nie mo�na prze�ama� jej wysi�kiem, rzutem �wiadomego gwa�tu woli. Chcia� wej�� ju� w sfer� gie�dziarstwa, sta� si� ju� tym szachrajem, kt�ry z zaparciem si� siebie b�dzie tu gromadzi� niegodziwy kapita� do walki o nakre�lone cele. Chcia� ju� dzi� otrz�sn�� si� i zacz�� pr�bowa� si� tu albo tam, na los szcz�cia, zrobi� eksperyment, kupowa� warto�ci zgo�a nieznane nie maj�c olbrzymich sum na uiszczenie ceny kupna, bez zamiaru nabycia ich naprawd� i w rzeczywisto�ci. Jutro b�dzie sprzedawa� walory, kt�rych w chwili aktu sprzeda�y wcale nie b�dzie posiada�. Pojutrze, jak ci oto wszyscy, nab�dzie papiery, �eby je znowu przed terminem dostawy odprzeda� - odst�pi akcje, kt�re dopiero przed dostaw� kupi - osi�gaj�c zyski na zmianach cen. Przelotnie, pobie�nie, jakby wt�rnie, poza sw� my�l� g��wn� rozwa�a� teraz konieczno�� wej�cia do jakiej� szajki sprzysi�e� haussier�w albo baissier�w - konieczno�� poznania metod uk�adu min i kontrmin gie�dowych. Mia� wreszcie ze sob� tyle pieni�dzy, �e ju� dzi� m�g� rzuci� si� na jakowe� interesy premiowe, kupowa� akcje, z g�ry uiszczaj�c nadp�at� kursu. W ten spos�b, gdyby kurs by� niedogodny lub nic niewart, b�dzie mia� prawo zrzeczenia si� nabycia lub bezpiecznej sprzeda�y na dostaw�. Mia� tyle ze sob� pieni�dzy, �e m�g� nawet p�aci� zadatki na przepad�e dla zawarcia jakich� um�w spekulacyjnych. �lizga� si� my�lami po tych w�a�nie spekulacjach, tak mu dotychczas obcych. My�li po�lednie o nich i wzgardliwe mia�y si� teraz sta� si�ami najg��wniejszymi, czynno�ci� sta�� i celow�, ponad wszystko wyniesion�. Ogl�da� je w sobie ze �miechem, jako wrogie naj�cie zwierz�cych �ywio��w. Z przymkni�tymi powiekami s�ucha� huku zewn�trznego i p�acz�w wewn�trznych. Mia�o si� to teraz jednoczy� w pospolito��, w zdrow� codzienno��. D�wiga� przeciwko swej niemocy taran taki albo owaki, kt�ry by j� skruszy� u podstawy. Zabije nim ow� Xeni�! Lecz niemoc �alu by�a mocniejsza ni� wszelka zewn�trzna i wewn�trzna si�a. Przeciw niemu wyst�powa�y tylko wyrazy i wyrazy... Znowu przelotne widziad�o oczu jej patrz�cych w cudze oczy! Usta jej u�miechaj�ce si� w inn� stron�... Kto inny ju� napawa si� czarodziejstwem tego u�miechu... C� mo�na by�o poradzi� na to widzenie? Run�o wniwecz wszystko. Zwali�a si� moc ostatnia jak gmach zburzony. Ciemno��. Rozpacz chwyta za gard�o. Serce tylko jest samo na �wiecie. My�li lec� jak gnane od wichru iskry i perzyny z p�on�cego domu. Z dzikim przekle�stwem na ustach, z szalonymi modlitwami w struchla�ym sercu pocz�� przebija� si�, przerzyna� wskro� t�umu. Najdrobniejsze potkni�cie, najnaturalniejsza przeszkoda stawa�a si� nieszcz�ciem. Straszliwy wrzask �ciga� go jak przekle�stwo na �mier�, gdy zbiega� ze schod�w. Jedna jeszcze my�l, nadzieja w formie zamiaru... Wsiad� do kolei podziemnej i da� si� unosi�. C� poradzi�? Niew�tpliwie tak - modli� si� w g��bi, wzywa� Boga, �eby j� ratowa� od zguby, �eby j� wyrwa� z otch�ani. Wysiad� w Chatelet i przeszed� przez most. Zawr�ci� szybko do biura adresowego w Pa�acu Sprawiedliwo�ci. D�ugo tam czyni� poszukiwania, �eby wreszcie otrzyma� suche zawiadomienie, i� osoba tego nazwiska, Granowska Xenia, nie jest zapisana w ksi�gach biura i nieznana z miejsca swego pobytu. Wyszed�. G��boko�� przepa�ci odtr�cenia - w noc zamienia�a dzie�, a noc w katowni�, kt�ra zabija sen. S�owo z natury swej musi si� kusi� o porz�dek, systemat i wdzi�k, a przepa�� odtr�cenia by�a wrog� i przeciwn� naturze cz�owieczej jak g��d albo gor�czka - wi�c s�owo odda� jej nie mo�e. Ta niedola, ta niemoc ducha by�a wytrwalsz� ni� choroba fizyczna i dokuczliwsz� ni� wyrzuty sumienia. Siada�a u �o�a, po kt�rym tarza� si� kad�ub bezsilny, ze �miechem drwi�c z �ez. Drwi�a za� z �ez grubym i t�gim dowcipem. Chodzi�a za rozszarpanym w sobie cz�owiekiem, krok w krok, wszystkimi drogami - szpieg - kt�ry wszystk� rozkosz mi�o�ci widzia�, podpatrzy�, zna�, spisa� w swym protokole, a teraz za ka�de jej radosne tchnienie szczodrze wymierzy zap�at� na podstawie nieub�aganego paragrafu. Przedziwne si� wysun�o na pierwsze miejsce prawo odwetu: dokonanie kl�ski zbli�a�o wspomnienia. Wszystek ogrom szcz�cia wyszed� na jaw i okaza� si� jako skarb bez ceny, skarb, kt�rego ju� nie ma wcale. Gdziekolwiek wzrok rzuci� si� po ulg�, dok�dkolwiek posun�a si� my�l usi�uj�ca zaczerpn�� zdrowia, zewsz�d spada�a furia zemsty, krzyk odwetu bez mi�osierdzia, nie szcz�dz�cy cios kary. Przedmioty, zjawiska, kszta�ty, my�li, przywidzenia, nawet przelotne sny - sta�y si� teraz jak organizmy zatrute jednym jedynym jadem. Mia�y w swych g��biach, pod swoimi powierzchniami jak gdyby miny i wybuchy wiekuistego wspomnienia. Kl�ska straty by�a wsz�dzie w tym mie�cie ogromnym, bieg�a rojowiskami ulic - jak czarna mg�a obj�a place - jak niewidzialna dla nikogo �a�oba powiewa�a z gmach�w. Zza wszystkich szyb spoziera�o nieogarnione dla s�owa, niewypowiedzialne zjawisko "nie ma" - ohydna pr�nia, w kt�rej duch kona. Wszystkimi drzwiami wchodzi�a wie�� jedna, wr�czaj�ca zawsze jednaki wyrok. Spojrzenie sta�o si� g�odne jednego tylko kszta�tu, okrutne i z�owrogie dla ludzi za wstr�tn� ich wsz�dzieobecno��, za ich niewiadomo�� o istocie zgryzoty, za ich �miech katowski, dziki, tratuj�cy bezsiln� niedol�. My�l si� zw�zi�a i sp�aszczy�a, sta�a si� tward� i ostr� jak kind�a�. Jak�e by� mog�o inaczej? To miasto porwa�o i ci ludzie poch�on�li w swych wirach dusz� �wiata, serce zjawisk. Zgin�a jedna kobieta, "pu�ci�a si�" jedna wi�cej dziewczyna? Nie! To ziemia umar�a, dusza czuj�ca sta�a si� bezp�odn�, a cmentarz o tysi�cu grob�w zaleg� od kra�ca do kra�ca... Jak�e si� by�o dowiedzie�, od kogo wyrwa� tajemnic�, gdzie Xenia jest w mie�cie Pary�u? Wypatrywa�, wypatrywa�, wypatrywa� zza szyb autobus�w, z wy�yny starych tramwaj�w - a� do p�kni�cia oczu - je�d��c umy�lnie wzd�u� i w poprzek, tam i sam, najrozmaitszymi ulicami - w t�oku podziemnych kolei, na stacjach, w�r�d wiru pieszych. Mija�y dnie i tygodnie wa��sania si� a� do p�nej nocy w t�umach, z jedn� wci�� my�l� i z t� iskiereczk� nadziei zagaszon� od westchnie�, zalan� �zami - �e j� przypadkiem spotka. Wyczerpie si� przecie wszelka moc kary - B�g si� zmi�uje. Ta przepa��, na kt�r� mi�dzy nim i sob� wskaza�a przez sw�j zakaz - zginie z oczu, odejdzie ze sn�w! Rozpytywa� przer�nych bywalc�w, wydrwigrosz�w, najemnik�w do ka�dej us�ugi, w��czykij�w, knajpiarzy, hultaj�w mocnych, gog�w paryskich i zawadiak�w, hycl�w i chodzik�w, kt�rzy znaj� wszystkich niemal w tym mie�cie i wszystkie plotki umiej� na pami��. Znali tu w istocie skryte brudy wszystkich m�czyzn i wszystkie cnoty kobiece przejrzeli pod �wiat�o, mogli wymieni� adres ka�dej Polki, kt�ra si� przewin�a przez te ulice, pr�cz jednej, tej jedynej, poszukiwanej... Kt�rego� dnia spe�ni� rzecz upadlaj�c�, nisk�, ostateczn�: napisa� list ugrzeczniony, chytrze pokorny, w istocie �ebraczy do pani Sabiny Topolewskiej, za wszelk� cen� dopraszaj�c si� o adres Xeni. Przyrzeka� solennie, i� do niej wcale nie p�jdzie i nie b�dzie si� ze sw� osob� narzuca�. Pragn�� tylko wiedzie� nazw� ulicy i numer domu. Nic nadto! Zaprawd� - tylko to chcia� teraz wiedzie�! Przecie sam honor nie pozwala pcha� si� koniecznie, gdzie jeste�my �le widziani. Maksyma to by�a �ci�le przestrzegana zmar�ej matki: "gdzie ci� bardzo zapraszaj�, tam rzadko bywaj, a gdzie ci� nie prosz�, tam niech noga twoja nie postoi". C� dopiero, gdy ostentacyjnie zakazuj� do siebie przyst�pu! Przez sw� rekuz� Xenia o�wiadczy�a wyra�nie, �e abdykuje z mi�o�ci i nie jest spragniona jego widoku... Ale j� z daleka zobaczy�! �yj�c�! Ujrze� j� - Xeni�! I�� za ni� z dala i popatrze� na jej posta�, ruchy, g�ow�... Z daleka - na wszystk� nieskazitelno�� honoru - z daleka! W kawiarni, na rogu ulicy du Bac i nadrzecznego bulwaru, gdzie �w list w�r�d takich uczu� pisa� - niemal na jawie widzia� Xeni� w g��bi swych oczu i poprzez to widzenie stylizowa� sw� upad�� pro�b�. Odni�s� j� na poczt� i czeka� na odpowied�. Min�� tydzie�, drugi... W�wczas poszed� na ulic� Etienne Marcel. By� list od tej pani, d�ugi, weso�y, bezlito�nie �artobliwy - i bez adresu. Pisa�a, �e nie mo�e "zdradzi�" kuzynki tak bliskiej, kt�ra wyra�nie sobie i wielekro� zastrzeg�a, i� nie chce spotyka� si� z nim w Pary�u. Pani Sabina doda�a z ubolewaniem, i� ta dziwaczka Xenia dwa razy ju� specjalnie pisa�a do obudwu pa� posuchowskich z gor�c� pro�b� o zatajenie jej adresu, cho�by "pan Nienaski" najbardziej si� tego domaga�. A wi�c znowu z podw�jn� furi� - w ko�cio�ach, sklepach, parkach, teatrach, kawiarniach, w teatrzykach varietes, noctambuleach, w niesko�czonych i nieprzemierzonych ulicach, w ulicach wiekui�cie pe�nych po brzegi, przepchanych lud�mi a pustych jak rzymskie katakumby... Po po�udniu, o zmierzchu, wieczorem, w nocy - szuka�, wypatrywa�, czeka�. Oczy popad�y w istny ob��d wzrokowy, serce bi�o w�r�d dymu modlitw. Nieraz zdarzy�o si� tym oczom i temu sercu prze�y� straszliwe z�udzenie, pomy�k�, istotn� fatamorgan�. Kto� w t�umie tego samego wzrostu i postawy... Identyczne ruchy na schodach muzeum Luwru... W�osy i cz�� profilu w kawiarni Lutetia... �miech taki sam w cieniu kinematografu... Przebudzenie z tych z�udze� by�o gorsze ni� wszystko, ni� samo odtr�cenie. Spycha�o w d� jak kolana siepacz�w, natrz�sa�o si� z chichotem jak wykonanie uchwa�y spiskuj�cych szpieg�w. Pewnego wieczora, na koncercie w ko�ciele Sorbony wys�ucha� "Orfeo" Glucka. �piewano w starej, w�oskiej s�ownej transkrypcji to dzie�o Hoffmanowskiego "Kawalera". G�os altu rozlega� si� w nawie ko�cio�a, a po prawdzie gdzie indziej, w tym piekle bezbrze�nym, gorszym ni� tamto, w tym kolisku �ywych, bardziej pustym ni� tamten Hades umar�ych. Aria spad�a w serce s�uchacza, w przepa�� jego m�czarni i jego w�asnym sta�a si� g�osem: Che iar� senza Euridice? Dove andr� senza i mio bent Euridice! Euridice! Rispondi! Rispondi! Oh, Dio! Io son pure i luo fedele... Potem jeszcze ten to przezroczysty, poprzez kt�ry wida� materialn� posta� straty, g�os o bezwzgl�dnej wymowie dokonanego nieszcz�cia: Ah, non mavanza Piii soccoiso, piii speranza, Ne dal mondo, ne dal cielo! Che iar� senza Euridice? Ka�de z tych s��w by�o w�asne, jedyne, zawieraj�ce wszystko. Nie melodia, lecz istota sprawy. Nieprzemierzono�� kl�ski le�a�a w kr�tkich tonach... W tym czasie Ryszard Nienaski sta� si� okrutny i wewn�trznie wyzwolony z wszelkiej mi�kko�ci wzruszenia. By� niew�tpliwie sob�, porz�dnym cz�owiekiem, lecz jak�e blisko sta� od najbezwzgl�dniejszej decyzji! Wzrok jego sta� si� nieprzyjazny, rzn�cy, ostry i migotliwy. Gdy dostrzeg� ludzi szcz�liwych, zakochanych, nachylonych ku sobie, jak�e umia� ceni� widok ich mi�o�ci! Pewnego dnia z okna swej izby zobaczy� par� szcz�liw�. �liczna kobieta chwyta�a r�k� m�czyzny i okrywa�a j� szalonymi poca�unkami... Szli chodnikiem jak ob��kany dwug�os pie�ni, nie wiedz�c, �e kto� patrz�c na nich wy�amuje a� do zdruzgotania i k�sa swe palce, skowyczy jak pies... Jak�e to ten podgl�dacz cudzego szcz�cia rozumia� mi�o��, kt�r� pokazywano na scenie! Sztuka odkrywa�a przed nim swe zabiegi, sztuczki, wszelkie mamid�a i wysi�ki roboty - i prawd� z jej zapadniami i przemy�lno�ci� wnyk�w natury. Rozumia� si� na istocie rzeczy mi�osnych. Mierzy� je jak nieomylny znawca. Cz�stokro� na dramacie "poety" w teatrze parska� �miechem i wychodzi� w p� aktu. Kiedy indziej rozumia� tw�rc�, mo�e pierwszy i ostatni raz od momentu utworzenia dzie�a. W pewnych dniach muzyki nie m�g� znie��, nienawidzi� jej tkliwo�ci, jej si�y przypominania. Kiedy indziej przywiera� do niej, do jedynej pocieszycielki, do tej ostatniej deski ratunku w zdzicza�ym i rozhukanym morzu �ycia. Pewnego dnia rano ubra� si� porz�dnie, zeszed� do metro i wysiad� a� w Passy. Na jednej z nowych ulic odszuka� dom znany mu z dawnych czas�w i wszed� na pierwsze pi�tro po wspania�ych marmurowych schodach, szczodrze wys�anych dywanem. Stan�� przed drzwiami mieszkania pana Henryka Czarncy i nacisn�� kr��ek dzwonka. Niezw�ocznie otworzy� mu drzwi wyfraczony lokaj i wprowadzi� go do salonu. Wzi�wszy bilet wizytowy, bez szelestu wyszed�. Nienaski usiad� w fotelu i czeka�. Oczy jego b��dzi�y po ciemnym, strzy�onym dywanie, kt�ry za�ciela� olbrzymi salon, po meblach krytych b��kitnym at�asem, po obrazach i drogocennych sprz�tach. W rogu salonu sta� marmurowy pos�g, wizerunek nagiej dziewczyny. Bia�or�owy, przezroczysty marmur uwydatnia� w spos�b plastyczny pi�kno�� na po�y ukrytego dziewiczego �ona. Widok tego marmuru zm�ci� i zmiesza� szyki duchowe i zepsu� na nic porz�dek si�� wytrze�wionych my�li petenta. Zgryzota pocz�a opada� znowu, jak ciemna noc, na przedmioty, poj�cia, impulsy. Sta�o si� po dawnemu duszno i ohydnie. Wyj��, wymkn�� si�, uciec! By�o ju� za p�no. Na progu stan�� ten�e s�u��cy, sk�oni� si� i uchyli� drzwi do s�siedniego gabinetu. Nienaski musia� i�� po dywanie, jak po mi�kkiej trawie ��ki. W owym gabinecie, zastawionym ci�kimi meblami, obwieszonym mn�stwem obraz�w, rysunk�w i sztych�w, przy ogromnym biurze zajmuj�cym �rodek pokoju, niby przy o�tarzu starej bazyliki, czeka� in�ynier Czarnca. By� to wysoki, p�katy m�czyzna, czarny, a� fio�kowy brunet, z w�osami przystrzy�onymi przy sk�rze niemal w kwadrat. Spiczasta broda, w tr�jk�t znowu przystrzy�ona, obejmowa�a jego czerstw� i t�g� twarz, niby klamra z �elaza. Mi�siste, czerwone usta by�y czego� nieprzyjemne. Na widok go�cia te usta pokry�y si� niby u�miechem, grymasem towarzyskim. In�ynier wyci�gn�� grub� prawic� ruchem zdecydowanie go�cinnym, kt�ry jednak w gruncie rzeczy by� odtr�ceniem na dystans. Z udanym entuzjazmem zawo�a�: - Kogo widz�? Lata, lata min�y! Gdzie� to pan buja�? Co pan ze sob� poczyna�? Nie czekaj�c odpowiedzi na tyle i tak natarczywych zapyta�, przysun�� go�ciowi fotel tak mi�kki, �e w nim by�o �y� nie umiera�, sam usiad� za swym biurem na czym� w rodzaju rze�bionego tronu i nachylaj�c si� porozumiewawczo, z przymru�eniem oka pyta�: - Kotyzacyjka? Nieprawda�? "Pomoc", "Biuro", biblioteka czy owo zgo�a odbudowanie ojczyzny? - Ani jedno, ani drugie, trzecie, ani nawet nie czwarte... - Pojmuj�. Nie od dzi� znamy si� i wspieramy powiedzmy sobie, �eby orientacj� u�atwi�, we dwu s�owach - ile? - Pozwoli pan, �e mu zajm� chwil� czasu. Nie przychodz� w interesie �adnej z tutejszych instytucji ani po sk�adk� na odbudowanie ojczyzny. In�ynier najzupe�niej konspiracyjnie odetchn��. Na znak uwagi zsun�� swe czarne brwi, gdy Nienaski m�wi�: - Chcia�bym zasi�gn�� od pana rady w kwestii czysto osobistej. - Jestem wszystek, jak tu stoj�, do dyspozycji. Dla pana - wszystko! - Poszukiwa�em tu dawniej zaj�cia i zarobk�w dla innych. Teraz szukam miejsca dla siebie. - Nosi� wilk owce, ponie�li i wilka... Posady? - Zapewne, ale zyskownej. - My�l godziwa. "Posady zyskownej"... w Pary�u? - podkre�li� pytanie nie bez ukrytej ironii. - Niekoniecznie. Raczej gdzie daleko. Na przyk�ad - w koloniach, nad Kongo, w okolicy jeziora Csad, w Kochinchinie lub na Martynice - byleby mo�na wkr�tce a znacznie zarobi�. - Tiens! Wszak�e to pan, je�li mi� pami�� nie myli, architektur� now�, monumentaln�, wyzwolon� z dawnych wi�z�w... Nieprawda�? - Tak jest. Nosi�em si� dawniej z my�lami lekkomy�lnymi o ci�kiej, nowoczesnej architekturze. Dzi� podj��bym si� wszelkiej pracy, imprezy niebezpiecznej, byleby nie by�a �ajdactwem albo z�odziejstwem - dla zdobycia pieni�dzy. - "Zdobycia pieni�dzy"? Tiens. Jeszcze jedno... Wszak�e to pan, je�li mi� pami�� nie zawodzi - aprobaty sabota��w, oczywi�cie ideowe - w tym rodzaju... - powa�nie szydzi� pan Czarnca. Nienaski nie podni�s� tej r�kawicy. Ci�gn�� dalej swe upokorzenie z zupe�n� oboj�tno�ci�: - Wiem, �e szanowny pan ma tu wielkie, r�norodne i rozleg�e stosunki, �e pan zna ludzi bardzo wp�ywowych, szef�w, podsekretarzy, senator�w, �e w domu pa�skim bywali ministrowie... In�ynier Czarnca potrz�sa� g�ow� niby to z odparciem tych twierdze�, a w�a�ciwie z wewn�trznym upajaniem si� dum�. - Ministrowie... - m�wi�. - Par� razy by� tu u mnie dawniejszy minister handlu, dzi� zero i gadu�a w senacie. Paru innych... I c� st�d, panie? S� to znajomo�ci towarzyskie. Gramy w bryd�a i gaw�dzimy o kobietach. O c� panu idzie? - Okoliczno�ci mego �ycia tak si� u�o�y�y, �e musz� zrobi� maj�tek. - A� mi�o s�ysze�, �e si� komu� tak uk�adaj� okoliczno�ci �ycia! Zrobi� maj�tek? Nic �atwiejszego! - Widz� to... - rzek� Nienaski przenosz�c wzrok z przedmiotu na przedmiot w tym gabinecie. Gdy tak patrza�, uk�u�a go, jak ��d�o �mii, �wiadoma my�l: "Xenia gdzie�, w takim mo�e salonie, u takiego mo�e draba"... G�o�no o�wiadczy�: - Nie jestem dzieckiem. Dawno, przed laty, sko�czy�em trzydzie�ci lat �ycia. Chcia�em pana, jako cz�owieka bogatego, prosi� o wskaz�wki, do kogo si� tutaj uda�, �eby otrzyma� jakie� miejsce bardzo zyskowne. Wiem na przyk�ad, �e rz�d francuski organizuje i wysy�a ekspedycje w celu poszukiwania z�ota w Afryce podzwrotnikowej - wiem, �e bardzo tam du�o p�ac�, gdy� rzadko kto przetrzyma klimat, ��t� febr� i inne choroby. Ja bym ch�tnie pojecha� w celu zebrania funduszu na podstaw� dalszych dorobk�w, ale nie wiem, jakich dr�g szuka� w celu osi�gni�cia takiej posady. - Czy pan jeste� francuskim poddanym? - Nie. - No, to na nic. Zreszt�, ju� te rzeczy usta�y. O, tam robiono maj�tki! Po pierwsze pensja szczeroz�ota, po wt�re bunty Murzyn�w... - m�wi� Czarnca z u�miechem. - A c� mog�y dawa� komu bunty Murzyn�w? - Murzyni tamtejsi - t�umaczy� in�ynier - nauczyli si� ju� p�uka� z�oty piasek. Maj� zwyczaj zakopywa� z�oto czyste w ziemi, w �rodku swych chat okr�g�ych z chrustu, wigwam�w, czy jak je tam nazywa�. Ot� odpowiednim post�powaniem nale�a�o zawsze doprowadzi� do buntu jakie� plemi�, oczywi�cie takie, co umie ju� obchodzi� si� ze z�otem i oceni� jego warto��. Urz�dza�o si� w�wczas przeciwko buntownikom ekspedycj� karn�, wojskow�, w celu aresztowania herszt�w i przest�pc�w, kt�rzy, dajmy na to, zbiegli ze swej wsi w lasy. Taka ekspedycja przejmowa�a wsie murzy�skie uzasadnion� trwog�, tote� ludno�� czmycha�a jako stado jeleni i wyprawa zastawa�a wie� zupe�nie pust�. Przeprowadzano w opuszczonych sza�asach �cis�� rewizj�, bardzo �cis��, powiadam, rewizj�, przetrz�sano uwa�nie wszystko, nie wy��czaj�c owych skrytek w ziemi, w my�l zasady principis obsta - i powracano do faktorii, a nieraz wprost do Europy. Tak - ale to s� ju� tempi passati. Wszystko mija, panie! Nawet Kongo min�o. - Ja nie my�la�em o tego rodzaju karierze. Pragn� zdoby� kapita� zak�adowy dla robienia p�niej maj�tku, drog� w mym rozumieniu godziw�, zgodn� z obowi�zuj�cymi dzi� przepisami. - Maj�tek mo�na zdoby� niekoniecznie w Kongo. Mo�na nawet w rodzinnej Galicji, na jakiej ropie. - Na ropie mo�na zdoby� pieni�dze, je�li si� j� wraz ze szmatami polskiej ziemi sprzeda obcym: Niemcom, Francuzom, Amerykanom, Anglikom, Belgom. Jedyny posiadacz kapita�u w Polsce, magnateria, jedna z najbogatszych w Europie, nie da przecie szel�ga na kupno lub eksploatacj� skarb�w nieprzebranych Galicji. Jak�e tam robi� pieni�dze? Co do mnie, chcia�bym tutaj. Jeste�my sami. Przecie to tutaj jest ten t�usty po�e�, z kt�rego warto cho� troch� omasty ukraja� do naszej ja�owej strawy. - Tutaj koniecznie? - m�wi� in�ynier w zamy�leniu. - Panie �askawy... My przedziwnie nie umiemy z niczego korzysta�. Magnateria nie chce da� pieni�dzy na przemys�. To prawda. Ale kt�ra� to na �wiecie magnateria tworzy gdzie przemys�? Przemys� wytwarzaj� przemys�owcy, wrogowie magnaterii, ludzie z miast, mieszczanie, bur�uazja. Nie wyrzekajmy na nasz� magnateri�! Jest to kasta ekskluzywna, dziwaczna, jaka� wyspa w morzu tego przedziwnego �ycia polskiego. Nale�a�oby zu�ywa� j� do innych cel�w ni� przemys�. - Do jakich? - Czy pan kiedy widzia� salon zbogaconego milionera, �yda warszawskiego, kt�ry wszystkimi swymi si�ami zale�ny jest od wrogich nam pot�g? W takim salonie zobaczy pan najwyszuka�sze objawy kultury polskiej, nowoczesnej sztuki naszej, zabytki naszej przesz�o�ci, zbiory, pami�tki... - Karabele, kontusze, bu�czuki i czekany... - Tak jest. Prosz� pana... Czemu taki cz�owiek, dla kt�rego my jeste�my przecie niczym, zbiorem n�dzarzy, stroi si� w nasze pi�ra, czemu zbiera nasze - �wie� im Panie! - karabele? On usi�uje dosta� si� za drzwi szczelnie przymkni�te naszej arystokracji. Niech mi pan wierzy, �e ta arystokracja jest nie tylko dzier�ycielk� pieni�dzy. Ma ona nieodparty urok przez swe zamkni�cie, milcz�c� dum�, ekskluzywno�� i, cokolwiek by m�wi�y o niej wyj�tki, przez sw� g�uch� polsko��. - Panie! Jak mi� gniewa to, co pan m�wi! - Nie umiemy z niczego korzysta�. Ani z arystokracji, ani z �yd�w. �miech mnie bierze! �adnego interesu polskiego, ani jednego wielkiego przemys�owego dzie�a, a �yd�w, kt�rzy wy�a�� ze sk�ry, �eby si� upodobni� do arystokracji polskiej - my precz p�dzamy! Zamiast ich przyci�gn��, wzi��, wy���, my ich odrzucamy nic nie maj�c na to miejsce. Bo gdzie� to jest ten pieni�dz polski? Je�li czysty Polak zabawi si� w bankiera, to wnet albo siedzi w kryminale, albo czmycha do Ameryki. A stare firmy �ydowskie siedz� na miejscu. Istna komedia! - Nie znam si� na tym. - Ani ja. Obserwuj� jednak�e zjawiska. Wracaj�c do rzeczy, przeprosz� pana za pewn� niedyskrecj�... Jeste�my tu sami i m�wimy zupe�nie otwarcie... Pan nic nie posiada dzi� na zak�ad przysz�ych sum bajo�skich? - Posiadam kilka tysi�cy frank�w. - Z kilkoma frankami w kieszeni puszczali si� na robienie milion�w konkwistadorowie nowocze�ni. Wi�c co mam czyni�? Co pan ka�e? - Czy nie m�g�by mi pan da� wskaz�wki, dok�d si� obr�ci�, jak� wybra� drog�? - Jak� wybra� drog�? - rozmy�la� pan Czarnca patrz�c w okno, za kt�rym deszcz jesienny szumia� w ogo�oconych drzewach. Rozmy�la� tak d�ugo, i� zdawa� si� nic nie wiedzie� o obecno�ci go�cia. Po znacznej dopiero pauzie spojrza� ostro i bezwzgl�dnie w twarz Ryszarda i rzek�: - Powiem panu jasno i szczerze. Pan nie zrobi maj�tku ani tutaj, ani gdzie indziej. Chyba przypadkiem. - Dlaczego? - Poniewa� pan nie idzie ze �wiatem, lecz staje przeciwko �wiatu. Wci�� pan co� podpiera, wydobywa, leczy, kuruje, piel�gnuje. A teraz nagle chce pan jaki� k�s w�a�nie z zepsucia �wiata wyrwa� dla siebie. Jak�e to? - Tak w�a�nie. - Nie bardzo w to wierz�. Panie szanowny! Zdoby� pieni�dze mo�na jedynie wal�c po czaszkach na prawo i na lewo, bez rozmy�la�, �e od uderzenia dr�giem czaszki p�kaj� - wybijaj�c z�by, przetr�caj�c ko�ci i palce pa�� niemi�osiern�. Jak�e to pan potrafi? Ja sobie pana przypominam... Przem�wienia obchodowe... To by�o przecie tak serdeczne, tak szczere, tak niew�tpliwie nasze... - C� pocz��? - A teraz? - Teraz to jest r�wnie� szczere i nasze. Pro�by - to jest przecie rzecz tak nasza! "Poda� pro�b�"... cha-cha! Zabieram panu czas, ale tak musz�. Zdecydowa�em si� na to, gdy� pan jest cz�owiekiem niema�ej si�y i samoistnej energii. - Komplementy! Timeo Danaos et dona ferentes. Czy pan zna dziadziusia Ogrody�ca? - Zna�em go dawniej do�� dobrze. By� to jeden z najbardziej czynnych cz�onk�w tutejszych instytucji polskich. Przychodzi� pilnie na posiedzenia, st�d moja z nim znajomo��. -i Ale� tak! I teraz przecie to filar "Pomocy" i "Pracy". Dobrodziej, filantrop, opiekun - cha, cha! Jakie sze��, siedem milion�w - i to serce poczciwe, te lito�ciwe oczka mi�dzy dwoma wzg�rzami nosa... Ot� panie, to jest w�a�nie cz�owiek, kt�ry wiele mo�e. Ten ma stosunki! Nienaski rozumia�, �e �w Czarnca pozbywa si� go w ten spos�b. Rzek� spokojnie: - Bardzo by�bym wdzi�czny, gdyby szanowny pan u�atwi� mi przyst�p do pana Ogrody�ca. - Nic �atwiejszego! Zaraz napiszemy list, kt�ry pan wr�czy dziadziusiowi osobi�cie. Co do mnie, b�d� czuwa�, b�d� mia� w pilnej uwadze pa�skie aspiracje i d��enia. Prosz� mi wierzy�! - m�wi� z brwiami majestatycznie wzniesionymi. - Bardzo dzi�kuj�! - A wi�c piszemy... In�ynier Czarnca rozwar� wspania�� tek� i pocz�� pisa� list. Uk�ada� go bardzo d�ugo, g��boko my�l�c nad tre�ci�. W trakcie wystosowywania tego listu petent obmy�la� i formu�owa� pewne pytanie, z kt�rym tu przyby�. By�o ono r�wnie wa�ne jak kwestie ju� poruszone. Sta�o za wszystkim jak niejasny ob�ok nadziei. Gdy in�ynier k�ad� adres na nie zaklejonej kopercie, Nienaski spyta�: - Czy szanowny pan nie spotyka� przypadkiem w ci�gu ostatnich lat na paryskim bruku niejakiego pana Granowskiego? Jegomo�� to starszy, wykwintny... - W monoklu. Widzia�em go kilkakro� w cercleach polskich. - Ale gdzie si� teraz obraca, nikt mi tego powiedzie� nie m�g� z tutejszych znawc�w i bywalc�w... - Nie by�em bardziej ciekawy ani u�wiadomiony w tej kwestii od tutejszych znawc�w i bywalc�w... M�wiono mi, �e to jaki� aferzysta minorum gentium. Zak�ada� tutaj handel jajami, to znowu z jakim� podejrzanym towarzyszem co� tam majstrowa� w bi�uterii. Ale co� to wszystko pachnia�o bardziej krymina�em ni� zepsutymi jajami. Zreszt� nic dok�adnego nie wiem o panu tego nazwiska. Nienaski powsta� i z uk�onem przyj�� list z r�k Czarncy. Nale�a�o ju� odej��, bo przyj�cie trwa�o a� nadto d�ugo. Maj�c po�o�y� r�k� na klamce, Ryszard odwr�ci� si� i zapyta� otwarcie: - Przepraszam z g�ry jeszcze za jedno pytanie. - S�ucham... - Dlaczego pan nie wraca do kraju? In�ynier podni�s� g�ow� z grzecznym zdumieniem i wynios�o�ci�. U�miecha� si� b�bni�c palcami w powierzchni� swego biura. - Do kraju? - pyta� oci�ale. - Jestem tutaj, jak pan widzi, pracuj�, prosperuj�. - Tam trzeba na gwa�t ludzi takich jak pan, ludzi silnych, tw�rczych, znaj�cych europejskie metody pracy. - Prosz� pana, musz� by� nieprzyjemnie szczerym. Przemys� wymaga swobody my�li i r�ki, wbija pazury wsz�dzie, gdzie jest gleba podatna do wydarcia pieni�dzy. Pan mi� zap�dza �askawie do Krakowa, siedziby bezp�odnych sentyment�w, gnu�nych przes�d�w i martwego biedowania. C� ja tam poczn�? - Zapytam otwarcie, czy pana to wszystko, co si� tam dzieje, nie obchodzi? - Trudno odpowiedzie� na tak kategoryczne pytanie. Jestem przemys�owcem. Nie mam nic wsp�lnego z szerokimi ideami. Robi� w ciasnych zyskach. Nadto nie wierz� w zawracanie biegu w�d Wis�y nie tylko kijem, ale nawet chor�gwi� najczcigodniejsz�. - Bardzo efektowne por�wnanie. Koryto Wis�y i bieg jej wody zmieni� mo�na, oczywi�cie nie kijem ani chor�gwi�, lecz kilofem i rydlem. - Tak. - C� dopiero m�wi� o zmianie �o�yska tej rzeki drugiej, szerszej ni� Wis�a, kt�rym p�ynie ch�opstwo polskie w ziemie cudze na s�u�b� i poniewierk�... - Mowa o emigracji? - Im nas jest wi�cej - m�wi� o inteligencji - im wi�cej umiemy, im jeste�my silniejsi intelektualnie, tym jest gorzej, jak si� okazuje, bo zwi�kszamy obce organizmy, karmimy sob� wrog�w albo obcych. Przepraszam, �e to m�wi�... - W Krakowie musia�bym s�ucha�, co m�wi jaki� profesor, albo udawa� jakiego� dzia�acza, pa�aj�cego od uczu� "dla dobra ludu". Tu jestem sob�. By� mo�e, i� jestem szkodliwy... Nienaski sk�oni� si�. In�ynier odprowadzi� go przez salon a� do drzwi przedsionka i po�egna� swym majestatycznym, przyci�gaj�coodpychaj�cym gestem. Teraz przysz�y zdobywca pieni�dzy pod��y� do stacji tramwaj�w, wdrapa� si� na pi�tro jednego z nich i jecha� wzd�u� Sekwany. W pewnym miejscu rozejrza� si� i wysiad�. Zadzwoni� do �elaznej bramy, wpuszczonej w mur, kt�ry otacza� ogrody i will� w ich g��bi ukryt�. Stary portier, kt�remu si� przypomnia�, wpu�ci� go do ogrodu i przeprowadzi� do willi. Na stopniach przedsionka spotka� go lokaj w po�czochach i pantoflach lakierowanych, we fraku z jakim� oblamowaniem. By� to m�ody cz�owiek, blady, suchy, z m�drymi oczyma. Ryszard pozna� w nim jednego z bywalc�w "Pracy", paryskiego znawc�, rodaka-utrapie�ca. Zdziwi� si� widz�c go w tym lokajskim odzieniu, uda� jednak, �e nie poznaje dawnej facjaty. Tamten zdawa� si� czeka� na jaki� gest czy znak, kt�ry by go popchn�� do przypomnie�. Gdy to nie nast�pi�o, poprowadzi� Ryszarda, jako nieznajomego przychodnia, do wn�trza. Okaza�o si�, �e pan Ogrodyniec by� w oran�erii. Mo�na by�o albo czeka� na� d�u�ej w salonie, albo p�j�� do tej�e oran�erii. Te arkana wyja�ni� drugi s�u��cy, Francuz, �ysy, wytrawny wyga. Nienaski zdecydowa� si� na oran�eri�. Bywa� tu nieraz dawniej, zna� drog�. Min�� kilka salon�w i gabinet�w, umeblowanych z przepychem, pe�nych obraz�w, ksi��ek, starej broni rozwieszonej na �cianach - wreszcie stan�� we drzwiach cieplarni. Na jego spotkanie przyc�apa� spomi�dzy palm i kwitn�cych egzotyk�w stary pan Ogrodyniec, taki sam niemal jak za dawniejszych czas�w. - Przepraszam, przepraszam... - m�wi� - �e a� tutaj pana fatygowa�em. Mam tu do�� wdzi�czne kwiaty i - my�la�em, �e po starej znajomo�ci mog� pocz�stowa� pana ich widokiem. Nieprawda�? K�ama�, oczywi�cie, gdy� nawet owych kwiat�w wcale nie mia� zamiaru pokaza�. Wpatrywa� si� w swego go�cia przenikliwie i z uwag�. Poprowadzi� Ryszarda do trzcinowej kanapki mi�dzy rododendronami i prosi� uprzejmie, �eby zaj�� miejsce. Sam usiad� na s�siednim fotelu, spl�t�szy na brzuchu r�ce o pazurach czarnych od gmerania w ziemi i jeszcze oblepionych pr�chnic�. Nienaski z grzecznym uk�onem poda� mu list Czarncy. Ogrodyniec nie bez wyrazu zdziwienia obejrza� du�� kopert� ze wszech stron, rozci�� starannie jej brze�ek i zabra� si� do czytania spu�ciwszy okulary w wyimek nosa jakby w dolin�. Bada� �w list d�ugo, nie pokazuj�c na twarzy �adnego wra�enia. Mo�na by by�o s�dzi�, �e usn�� albo �e bezmy�lnie patrzy w przestrze�. Sko�czywszy wreszcie odczytywanie dwustronicowego listu, z�o�y� go starannie, schowa� do pugilaresu i z lekka westchn��. Nienaski, kt�ry ju� w drodze powzi�� plan indagowania starego pana Ogrody�ca o pewne rzeczy, czeka� cierpliwie i bez �adnego wzruszenia na jego sprzeciwy. Doczeka� si� takiego zdania: - Szanowny pan nie gra� nigdy na gie�dzie? - Nie. - Tak. Jest to przedsi�wzi�cie nieprzyjemne. Pisze mi tutaj pan Czarnca o pa�skich zamiarach. Przysz�o mi na my�l... - Nie jestem od tego, �eby gra� na gie�dzie, ale obawiam si�, �e strac� od razu to, co posiadam. Pan Ogrodyniec poprawi� z �ywo�ci� swe okulary i wyjrza� spoza nich na go�cia. Bia�ka jego oczu powinny by si� by�y w�a�ciwie nazywa� ��tkami. Bladoniebieskie �renice �ywo b�ysn�y. - Niekoniecznie, jak szanowny pan wie, gra si� w�asnymi pieni�dzmi. Mo�na wiele zarabia� ryzykuj�c niewiele albo nic zgo�a. Zreszt� - ja tak oto wspomnia�em. Co do posady, o kt�rej tu czytam, to w istocie bardzo jest trudno. Prawdziwie, nic nie widz�, nic nie widz�... - Pragn��bym zaczepi� si�, znale�� punkt oparcia, �eby potem... M�wi�c powy�sze zdania, a szczeg�lniej ostatnie, Ryszard poniewiera� samego siebie w my�li, pogardza� sob� i l�y� si� ostatnimi wyrazami. Ta �ebranina, gdy si� jest t�gim i zdrowym ch�opem!... Ten jaki� pomys� nagrabienia pieni�dzy byle jak i wszystko jedno gdzie! Co on tu robi w�r�d tych ludzi? Co on tu gada? - Wracaj�c do pomys�u gie�dy - m�wi� pan Ogrodyniec powoli i wyra�nie - mia�bym na my�li tylko zabiegi planowe, bez jakiegokolwiek ryzyka, czynno�ci dobrze obmy�lone i wytrwa�y poch�d krok za krokiem. Gie�da przecie nie zna �adnych sentyment�w wzgl�dem ludzi i wzgl�dem nas... Czemu� by�my mieli rz�dzi� si� sentymentami wzgl�dem niej? - Oczywi�cie. - Gdyby szanowny pan chcia� podj�� pewien plan i wykonywa� go systematycznie, ja sam, w miar� mych skromnych �rodk�w, m�g�bym panu i�� na r�k�. - I�� na r�k�? - zapyta� Nienaski. - Tak jest. Nie mam zamiaru bardzo ryzykowa�, gdy� jestem stary, przyzwyczajony do swego sposobu �ycia. Ale do pewnego stopnia, do pewnej granicy jeszcze ci�gnie wilka w ost�py. Znam szanownego pana z jego tutaj czynno�ci... By�o co� ohydnie plugawego w tym wypominaniu tamtych rob�t wobec zamiar�w gie�dziarskich. Wygl�da�o to na sekretne obcinanie kupon�w od tamtego waloru. Tote� Nienaski mrukn��: - Przedsi�bra�em tamte prace nie dla wyrobienia sobie dobrej marki... - Przepraszam, bardzo przepraszam, je�eli to poruszy�em... - t�umaczy� si� starzec grzecznie i bardzo wytwornie. - Je�eli o czym podobnym m�wi�, to tylko dlatego, a�eby panu da� dow�d, i� stoimy na r�wnej stopie: pan ze sw� dobr� wiar�, kt�rej ja jestem pewny jak swojej - a ja znowu z ufno�ci�, ugruntowan� na do�wiadczeniu, �e z panem w�a�nie mam do czynienia. Dlatego to got�w by�bym od razu przyst�pi� do interesu. Z kim innym nie m�g�bym wyjawia� si� tak bez ods�on przy pierwszej rozmowie o zakulisowych troskach. - Dzi�kuj�. Ogrodyniec pochyli� si� w jego stron�. Po chwili zapali� cygaro, gdy Ryszard za nie podzi�kowa� - i ci�gn��: - Prosz� pana, o�miel� si� powiedzie�, �e mnie g��boko cieszy zamys� pa�ski dobijania si� z ca�� fors� o maj�tek. To dobrze! To nawet bardzo dobrze! Panu, w�a�nie panu potrzebny jest maj�tek. - Czy� tylko mnie? - u�miechn�� si� Nienaski. - Panu przede wszystkim. U nas w kraju s� albo cnotliwi ludzie,