12140

Szczegóły
Tytuł 12140
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12140 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12140 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12140 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Historia bez cenzury Hartwig Hausdorf Spis treści Przedmowa Wyłom w murze ignorancji! Rozdział 1. Kto pierwszy poznał cały Układ Słoneczny? Niewiarygodne płaskorzeźby Rozdział 2. Kolumb pierwszym przybyszem w Ameryce? Kto naprawdę odkrył Nowy Świat? Rozdział 3. Starożytny komputer Arcydzieło nieznanej technologii Rozdział 4. Potęga soborów jak chrześcijaństwo narodziło się z chrztu Rozdział 5. Papieżyca Joanna Kobieta na Tronie Piotrowym Rozdział 6. Rabin i elektryczność Magia czy starożytna znajomość fizyki? Rozdział 7. Dzieciątko Jezus i helikopter Nowinki techniczne: we właściwym miejscu, ale w niewłaściwym czasie Rozdział 8. Uwięziony na zakrętach historii? Współczesny geniusz rzucony w XVIII stulecie Rozdział 9. Zaginiony w akcji Dyplomata rozpływa się w powietrzu Rozdział 10. Pół wieku przed Roswell Katastrofa UFO Rozdział 11. Przeklęty sarkofag Czy klątwa może spowodować katastrofę morską? Rozdział 12. Papieskie nieposłuszeństwo Trzecia tajemnica fatimska Rozdział 13. Nieudany zamach Najlepiej skrywana tajemnica Stanów Zjednoczonych Rozdział 14. Nie tylko Czarnobyl i Hiroszima Katastrofy jądrowe, o których nikt nie wie Rozdział 15. Pius XII i głosy z zaświatów Tajne eksperymenty parapsychologiczne prowadzone w Watykanie Rozdział 16. Nieznani poprzednicy Gagarina Anonimowe ofiary pierwszych podróży kosmicznych Rozdział 17. Gdy umierają prezydenci Zadziwiające podobieństwa między zamachami na Kennedy'ego i Lincolna Rozdział 18. Ósmy dzień stworzenia Czas na nowy gatunek człowieka? Rozdział 19. Historia na wideo Chronowizor ojca Ernettiego Bibliografia Podziękowania Przedmowa Wyłom w murze ignorancji! Nieważne, że rzeczy się dzieją. Ważne, że o nich wiemy. Egon Friedell (1878-1938) Poznając dzieje ludzkości, powinniśmy zastanowić się nad następującą kwestią: jak dużo z przekazywanej nam w szkole wiedzy zawiera informacje mijające się z prawdą historyczną. W oficjalnej historii jest wiele białych plam, półprawd i przekłamań. Weźmy chociażby przykład słynnego szturmu na paryską Bastylię, wydarzenia uważanego przez historyków za rozpoczynające Wielką Rewolucję Francuską. W rzeczywistości w połowie lipca 1789 roku przebywało tam tylko siedmiu więźniów, a próbującemu zdobyć twierdzę ludowi paryskiemu wcale nie chodziło o ich uwolnienie, lecz o zdobycie przechowywanego tam prochu strzelniczego. Cel został zresztą szybko osiągnięty, bo królewscy żołnierze otworzyli bramy, nie stawiając dużego oporu. Albo przykład z bliższych nam czasów. Reporter Oswald Iten z gazety „Neue Zurcher Zeitung" udowodnił w 1986 roku, że słynne plemię Tasadajów, jakoby odkryte na filipińskiej wyspie Mindanao w 1971 roku, wcale nie było reliktem przeszłości, lecz gigantyczną mistyfikacją. Po upadku filipińskiego dyktatora Ferdynanda Marcosa dziennikarzowi udało się dotrzeć do rzekomych „troglodytów" i pomysłodawców oszustwa. Dopiero po wielu namowach tubylcy niechętnie przyznali, że ówczesny minister Manuel Elizade zmusił ich, by ubrani jedynie w przepaski zamieszkali w jaskiniach i udawali przed dziennikarzami i etnografami sielskie życie prymitywnego plemienia. Na początku lat 70. ubiegłego stulecia odkrycie Tasadajów wzbudziło wielką sensację. Renomowane czasopisma, jak choćby „National Geographic", rozpisywały się o ostatnich na świecie jaskiniowcach żyjących w górach Mindanao. Demaskatorski artykuł szwajcarskiego reportera powinien wywołać równie wielkie poruszenie. Nic takiego się jednak nie stało. Leksykony i encyklopedie nadal podają informację, że Tasadajowie to małe plemię z filipińskiej wyspy Mindanao, odkryte w 1971 roku, którego członkowie zajmują się zbieractwem, mieszkają w jaskiniach i posługują się bardzo prymitywnymi narzędziami z epoki kamienia łupanego. To nie wszystko. Wiele autentycznych wydarzeń otacza niezrozumiałe tabu. Historycy je ignorują, chociaż należy im się przynajmniej wzmianka w oficjalnej historiografii. Dlaczego Rosjanie do dzisiaj wypierają się, że na długo przed lotem Gagarina jego poprzednicy ginęli w płomieniach? Pozostają anonimowi, choć oddali życie w imię podboju kosmosu przez człowieka. Stany Zjednoczone, które noszą dumne miano ojczyzny nowożytnej demokracji, cudem uniknęły zamachu stanu w 1934 roku, w wyniku którego zaprowadzono by w tym kraju ustrój faszystowski. Także o tym nie ma ani słowa w oficjalnych przekazach. Również przeszłość jednej z najpotężniejszych religii kryje wiele tajemnic. Ukształtowały ją siły i tendencje mające niewiele wspólnego z tym, co powszechnie uważamy za chrześcijaństwo, wszak religijne dogmaty o nieomylności to dzieło ludzi, omylnych jak wszyscy. W IX wieku kobieta, dzięki inteligencji i determinacji, objęła najwyższe stanowisko w Kos'ciele katolickim - została papieżem. Nawet za murami Watykanu szepcze się tylko ukradkiem o tym „niewiarygodnym świętokradztwie". Imię tej, która zasiadała na Tronie Piotrowym jako Johannes Anglicus, zniknęło z oficjalnych kronik papieskich już 200 lat temu. Oprócz oficjalnej istnieje także historia inna, tajemnicza. Jej poznanie jest niczym podróż do fascynującej, intrygującej i często niepokojącej, równoległej rzeczywistości. Spróbujmy zrobić wyłom w murze ignorancji, powstałym wokół faktów historycznych, które nie zasłużyły, by się znaleźć na śmietniku historii. Hartwig Hausdorf Rozdział 1 Kto pierwszy poznał cały Układ Słoneczny? Niewiarygodne płaskorzeźby Układ Słoneczny, jak się dowiadujemy z podręczników historii, nie był znany ludzkości od zawsze. Co prawda starożytni znali niektóre planety: Merkurego, Wenus, Jowisza, Marsa, Saturna i Ziemię - wszystkim, poza naszą, nadali imiona bogów - pozostałe jednak odkryto setki lat później. Uran, siódma planeta Układu Słonecznego, została odkryta w 1781 roku przez Fryderyka Wilhelma Herschela (1738-1822), obdarzonego nieco później angielskim tytułem szlacheckim. W 1846 roku, przed teleskopem Gottfrieda Galle'a (1812-1910) po raz pierwszy pojawił się Neptun, natomiast Pluton, najodleglejszą planetę Układu Słonecznego, dostrzegł dopiero w 1930 roku amerykański astronom doktor Clyde W. Tombaugh (1906-1997). Także liczne planetoidy, które wypełniają przestrzeń kosmiczną między Marsem a Jowiszem, odkryto o wiele później. W noc sylwestrową 1800/1801 roku włoski astronom Giuseppe Piazzi (1746-1826), wówczas dyrektor planetarium w Palermo i Neapolu, jak zwykle obserwował firmament przez teleskop. Nagle zobaczył niewielki obiekt, którego nie widział nigdy wcześniej - odkrył pierwszą planetoidę, Ce-res. W latach 1802-1807 poznano także położenie Juno, Pallas i Westy. W 1845 roku niemiecki astronom amator W.P. Hencke wypatrzył piątą planetoidę. Dzisiaj liczba obiektów między Marsem a Jowiszem urosła do tego stopnia, że określa się je tylko numerem porządkowym. Szacuje się, że jest ich ponad 400 000. Tyle mówi oficjalna nauka. Niewiele osób wie, że już przed wiekami niektórzy ludzie znali cały Układ Słoneczny. Wiadomo mi o dwóch miejscach na ziemi, gdzie powstały kamienne odzwierciedlenia Układu Słonecznego. Być może po to, byśmy dziś, tysiące lat później, zdobyli się na refleksję dotyczącą naszej wiedzy o dalekiej przeszłości. Teotihuacan: „miejsce, gdzie człowiek staje się bogiem" Około 40 kilometrów na północ od meksykańskiej stolicy leży Teotihuacan, miejsce wykopalisk archeologicznych. W lipcu 1520 roku Hiszpan Hernan Cortes, który przeszedł do historii jako okrutny konkwistador Meksyku, musiał odstąpić od szturmu na aztecką stolicę Tenochtitlan i schronić się z garstką ocalałych żołnierzy w Otum ba. Tam, wśród naturalnie ukształtowanych wzgórz, dostrzegł być może nieco dziwne pagórki. Możliwe nawet, że po nich przejeżdżał, nieświadomy, co mija. Aztekowie wiedzieli, ale rozsądnie zachowali tę wiedzę dla siebie. Nazywali tę okolicę Teotihuacan, czyli „miejsce, gdzie człowiek staje się bogiem". Nie wiadomo natomiast, jak nazywali je budowniczy. Nikt nie wie bowiem, kim byli, skąd przybyli, jakim językiem się posługiwali. Dwukrotnie zwiedziłem fascynujące ruiny na wyżynach Meksyku. To jedno z miejsc na ziemi, którego widok zapiera człowiekowi dech w piersiach. Zdjęcia lotnicze wskazują, że Teotihuacan było niegdyś wielkim miastem, zamieszkanym przez 200 000 ludzi. Centralną arterią jest droga biegnąca z północy na południe, dzisiaj nazywana Camino de los Muertos - aleją Umarłych. Długa na 3 kilometry, szeroka średnio na 40 metrów, biegnie wśród piramid i świątyń. Największe budowle to piramidy Słońca i Księżyca, przy czym ta druga znajduje się na końcu ulicy. Piramida Słońca majestatycznie wznosi się nad Teotihuacan w Meksyku (zbiory autora). Architektoniczny kunszt tajemniczych budowniczych sprawia, że obserwator pada ofiarą złudzenia optycznego. Na północnym odcinku aleja Umarłych wznosi się stopniowo na wysokość 30 metrów. Nadchodząc od południa, ma się wrażenie, że ulica zmienia się w nieskończone schody, aż stapia się z piramidą Księżyca. Efekt zanika, kiedy ze szczytu tej piramidy patrzy się na południe. Wyrafinowana sztuczka, która wymagała ogromnej wiedzy technicznej i znajomości geometrii! Teotihuacan był podzielony na cztery części. Camino de los Muertos wyznaczała oś północ-południe, inna szeroka arteria prowadziła z zachodu na wschód. Za piramidami i świątyniami były budynki mieszkalne. Znaleziono ślady osiedli mieszkaniowych przypominających dzisiejsze, były to ciągi połączonych domów i ogrodów. W mieście funkcjonował system kanalizacji. Jeśli przyjąć, że w „miejscu, gdzie człowiek staje się bogiem" mieszkało około 200 000 ludzi, Teotihuacan dystansuje nawet starożytny Rzym. Model Układu Słonecznego Jakby mało było zagadek dotyczących tego miejsca, kilka lat temu pojawiła się tajemnica o wymiarze, można by rzec, kosmicznym. Amerykańscy naukowcy Peter Tompkins i Hugh Harleston dowiedli, że istnieją zadziwiające zbieżności między rozmieszczeniem budowli w Teotihuacan a położeniem planet Układu Słonecznego. Najpierw próbowali ustalić jednostkę miary stosowaną przez budowniczych miasta. Wszak niezależnie od epoki planowanie architektoniczne bez określonej miary nie miałoby sensu! Została ona w końcu określona - wynosiła dokładnie 1,059 metra. Harleston nazwał ją hunab, co w języku Majów oznacza dosłownie jednostkę. Znaleziono zatem sposób, by zmierzyć całe Teotihuacan. A efekty pomiarów wprawiły wszystkich w zdumienie. Gdy Harleston wprowadził wyniki pomiarów do komputera, nie wierzył własnym oczom. Ruiny piramid, cytadela ze świątynią boga wiedzy Quetzalcóatla i inne budowle oddają odległości planet: Merkurego, Wenus, Ziemi i Marsa. Odległość Ziemi od Słońca wynosi według Harlestona 96 hunab, Merkury i odpowiadająca mu budowla są oddalone o 36, Wenus o 72, Mars o 144 hunab. Nawet pas planetoid między Marsem a Jowiszem został właściwie umieszczony w odległości 288 hunab. Nieznani budowniczowie miasta utworzyli właśnie tam sztuczny kanał dla stawu San Juan. Na tym nie koniec: oddalone o 520 hunab ruiny niezidentyfikowanej budowli wyznaczały położenie Jowisza, a miejsce Saturna jest w odległości 945 hunab. Wspomniana wcześniej piramida Księżyca, wyznaczająca koniec alei Umarłych, odpowiada miejscu Urana. A jak się ma sprawa z Neptunem i Plutonem - czy uwzględniono także najbardziej odległe planety Układu Słonecznego? Tak! Tak zwana aleja Procesji ciągnie się dalej, za piramidę Księżyca, w górzystej okolicy. I oto, w odległości 2880 hunab, na szczycie góry, znajdują się ruiny świątyni, a dalej, w górach, w odległości 3780 hunab, wznosi się tak zwana Hermetyczna Wieża- budowla bez drzwi i okien. Zatem nawet Pluton, w czasach nowożytnych odkryty dopiero w 1930 roku, był od początku uwzględniany w planach jemniczych architektów! Zestawiłem średnie odległości planet od Słońca. Wyniki są zadziwiające. Dane w hu nab, pozyskane po pomiarze odległości między budowlami w Teotihuacan, wykazują zadziwiającą zgodność z danymi w przyjętej jednostce astronomicznej. Doprawdy intrygująca zbieżność: średnia odległość planet od Słońca, mierzona w jednostce astronomicznej, i odległość odpowiednich budowli w „miejscu, gdzie człowiek staje się bogiem", intrygują i frapują. Planety i ich średnia W jednostkach Hunab odległość od Słońca astronomicznych w Teotihuacan (w milionach kilometrów) Merkury 57,9 0,39 36 Wenus 108,2 0,72 72 Ziemia 149,2 1,00 96 Mars 228 1,52 144 Asteroidy 420 2,80 288 Jowisz 780 5,20 520 Saturn 1428 9,50 945 Uran 2730-3000 18-20 1845 Neptun 4500 30,00 2880 Pluton 4500-7000 30-50 3780 W Bretanii Zasadnicze w tej kwestii jest pytanie, cóż to za wysoko rozwinięta cywilizacja nauczyła naszych przodków, jak wybudować tak wierny obraz Układu Słonecznego, który przetrwał tysiąclecia? Tym bardziej że - jak dowodzą najnowsze badania -wcale nie jest jedyny, także w Europie dokonano zadziwiających odkryć. Bretania na północnym zachodzie Francji to miejsce zgromadzenia niezliczonych menhirów, czyli ogromnych głazów. Określenie pochodzi z języka bretońskiego i oznacza „długi kamień". Archeolodzy szacują je na lata 6000-1800 p.n.e. W Bretanii, w departamencie Ille-et-Vilaine, nieopodal uniwersyteckiego miasta Rennes, znajduje się kolejny wizerunek Układu Słonecznego, zajmuje obszar aż 50 kilometrów! Znaczenie ustawionych tam menhirów, ułożonych w linii prostej, wyjaśniło się dopiero latem 2000 roku, choć od dawna wiedziano o ich istnieniu. Sam widziałem niektóre z nich. Niedaleko miasteczka Messac, niemal niewidoczny wśród bujnej roślinności, kryje się monolit wysoki na 3 metry. Stoi właśnie tam, bo symbolizuje naszego sąsiada, czerwoną planetę, Marsa. Niecałe 150 metrów od niego, umieszczone w odpowiednim miejscu, leżą dwa niewielkie głazy, które symbolizują księżyce Marsa, Phobos i Deimos (Strach i Przerażenie). Ponieważ oba są małe - Phobos ma, wedle szacunków, średnicę 16, Deimos zaledwie 8 kilometrów -odkryto je dopiero w 1877 roku. Dokonał tego Amerykanin, astronom Asaph Hall. Łączy się z nimi dziwna historia. Angielski pisarz Jonathan Swift opisał oba księżyce Marsa w książce Podróż do Laputy, zrobił to 150 lat wcześniej, zanim zostały oficjalnie odkryte przez Halla. Zadziwiające: Swift opisał pewne ich cechy charakterystyczne, których 150 lat przed ich odkryciem nie miał prawa znać. Na przykład fakt, że obiegają Marsa na niemal idealnie okrągłej orbicie. Albo że okrążają Marsa szybciej niż planeta obraca się wokół własnej osi. Jest to zachowanie wyjątkowe w Układzie Słonecznym i radzieccy astronomowie już w latach 60. zadawali sobie pytanie, czy w przypadku dwóch księżyców Marsa nie mamy do czynienia ze sztucznymi ciałami niebieskimi, stworzonymi przez cywilizację, która dawniej zamieszkiwała czerwoną planetę, lecz zaginęła bez śladu. Siedemnasty księżyc Jowisza Oczywiście fakt opisania przez Jonathana Swifta Phobosa i Deimosa jest zaskakujący, ale niewykluczone, że nie był on jedynym znającym dokładnie strukturę Układu Słonecznego. Tymczasem wróćmy do odzwierciedlenia Układu Słonecznego w Bretanii. Menhir, który miał symbolizować Słońce, leży w miasteczku Janze, około 25 kilometrów od Messac. Kolejny „długi kamień", symbol największej planety naszego układu, czyli Jowisza, otacza 17 mniejszych głazów, najwyraźniej jego księżyce. Ale chwileczkę! Wiadomo przecież, że Jowisz ma tylko 16 księżyców. Wszystkie noszą imiona pochodzące z mitologii greckiej: Io, Europa, Ganimedes, Kalisto, Elara, Amaltea, Himalia, Pazyfae, Sinope, Lysithea, Carme, Ananke, Leda, Adastea, Metis i Thebe. Kamień w Bretanii symbolizujący Marsa (zbiory autora). Dwa mniejsze menhiry, czyli Phobos i Deimos (zbiory autora). Niedawno cały świat obiegła wiadomość, że amerykańscy astronomowie odkryli nowy, siedemnasty księżyc Jowisza. Ciało niebieskie, zauważone przez naukowców z uniwersytetu w Tuscon w Arizonie i Obserwatorium Astrofizycznego Smithsonian w Massachusetts, ma zaledwie 3 kilometry średnicy. Na razie nie ma jeszcze nazwy, jest znane jako S/1999 Jl. Naukowcy wypatrzyli je już w październiku i listopadzie 1999 roku. Początkowo uważano, że to planetoida, nazywana 1999 UX18. Tymczasem wiele wskazuje na to, że o jego istnieniu wiedziano już w czasach, kiedy - według większości historyków - nikomu nawet się nie śniło o dokładnych badaniach astronomicznych. Nie powinniśmy jednak takich przypuszczeń - nieważne, jak rewolucyjnych czy sprzecznych z obowiązującym obecnie obrazem świata -wrzucać od razu między bajki! Rozdział 2 Kolumb pierwszym przybyszem w Ameryce? Kto naprawdę odkrył Nowy Świat? Podręczniki historii i encyklopedie zgodnie informują, że odkrywcą Ameryki był żeglarz z Genui Krzysztof Kolumb, żyjący w latach 1451-1506. Wyruszył on w morze trzeciego sierpnia 1492 roku, dysponując trzema statkami: „Santa Maria", „Pinta" i „Nina". Ponad dwa miesiące później dotarł do karaibskiej wyspy Guanahani. W kolejnych latach zorganizował trzy następne wyprawy, aż dotarł do wybrzeży Ameryki Południowej. Jednak na długo przed Kolumbem do Nowego Świata docierali inni żeglarze: Fenicjanie, wikingowie, Irlandczycy i Szkoci. Niewykluczone że nawet Egipcjanie, a od strony Pacyfiku zjawili się chińscy podróżnicy. Fenicjanie i Egipcjanie w Ameryce Zachowana wzmianka źródłowa z około 600 roku p.n.e. zawiera informację o tym, że żeglarz Hanno wybrał się do dalekiego kraju, do którego płynął „trzydzieści dni na zachód od Słupów Herkulesa". Biorąc pod uwagę, że była to powszechnie wówczas używana nazwa Cieśniny Gibraltarskiej, można założyć, że Hanno mógł mieć tylko jeden cel - Amerykę. Johannes von Buttlar wspomina w swojej książce Die Wachter von Eden (Strażnicy raju) o bazaltowym głazie, który znaleziono w Ukrytych Górach w amerykańskim stanie Nowy Meksyk. Na gładkiej powierzchni kamienia odkryto inskrypcje w językach: fenickim, greckim i kananejskim. Wstępnie datuje się ich powstanie na mniej więcej 400 lat przed Chrystusem. Opowiadają one o cierpieniu Fenicjanina Zakyer-nosa, który dotarł z grupą towarzyszy na obcy ląd i przeżył jako jedyny. Jeśli napisy Fenickie statki handlowe prawdopodobnie już 2500 lat temu przybiły do brzegów Nowego Świata (zbiory autora). okażą się autentyczne, oznaczać to będzie, że Fenicjanie przybyli do Ameryki niemal 2000 lat przed Kolumbem. Istnieją także dowody obecności w Ameryce starożytnych Egipcjan. W 1982 roku naukowiec Russel Burrows odkrył na południu stanu Illinois grupę jaskiń, znanych Staroegipski bóg Re na reliefie w jaskiniach Burrowsa (stan Illinois w USA). (archiwum „Exposure Magazine"). odtąd jako jaskinie Burrowsa. Trudno jednoznacznie sklasyfikować liczne znaleziska z tego rejonu, choć przyczynami takiego stanu rzeczy są raczej jałowe dyskusje na temat kompetencji oraz intencji odkrywcy, który nie chciał przekazać znaleziska państwu. Wśród wielu odkrytych w jaskiniach reliefów znalazły się też i takie, na których widzimy postacie bóstw z głowami wilków i szakali. Jedna z nich ma na sobie szatę kapłańską i charakterystyczne nakrycie głowy, ozdobione wizerunkiem słońca. Postać tę zidentyfikowano jako egipskiego bogaRe, którego wizerunki widnieją w świątyniach nad Nilem. W jaskiniach Burrowsa stoi on sam, przedstawiany jako kapłan z podniesioną ręką, naprzeciwko nadciągającej gromady. Zbliżające się postacie, głównie wojownicy, mają greckie, rzymskie i egipskie nakrycia głowy. Irlandczycy: na zachód! Wróćmy do bliższych nam czasów. Natrafimy wówczas na źródła, z których wynika, że irlandzcy mnisi dotarli nie tylko do wysp Bahama, ale i wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej, a działo się to w VI i VII wieku! Żegluga świętego Brendana opata opowiada o morskich podróżach świętego Brendana, narodowego bohatera Irlandii, i jego towarzyszy około 570 roku. Przez wieki uważano to za zbiór legend i baśni. Dzisiaj jednak większość historyków przychyla się do tezy, że jest to zapis opowieści o prawdziwych wydarzeniach, spisany ponad 300 lat po śmierci bohatera, choć prawdopodobnie nie wszystkim wyprawom przewodził święty Brendan osobiście. W owych czasach, gdy granice Imperium Rzymskiego nie gwarantowały już bezpieczeństwa, Irlandii zagrażały najazdy pogańskich Germanów, którzy docierali do zachodniej Europy i na Wyspy Brytyjskie. Jest więc prawdopodobne, że mnisi, znający sztukę żeglowania, szukali bezpiecznego schronienia dla swoich wiernych i tym sposobem dotarli do wybrzeży Ameryki. Przez pewien czas nie było pewności, czy Irlandczycy byliby w stanie pokonać Atlantyk w swoich, wydawałoby się, kruchych łodziach nazywanych coracles, ale dzisiaj nie ma co do tego wątpliwości. Łodzie te budowano z wikliny obciągniętej wygarbowaną skórą. Brytyjski żeglarz udowodnił, że pokonanie oceanu w takiej łupinie jest możliwe - dokonał tego w łódce skonstruowanej według planów sprzed 1400 lat. Szczegółowe badania nad tekstem źródłowym pozwalają przypuszczać, że irlandzcy mnisi dotarli do Ameryki Północnej prawie 900 lat przed narodzinami Kolumba. Prawdopodobnie dopłynęli do zatoki Chesapeake w dzisiejszym stanie Wirginia, przekroczyli Appalachy i dotarli do Ohio. Niewykluczone, że trafili też na wyspy Bahama. Wikingowie w Winland Pod koniec X wieku, czyli około 400 lat później niż Irlandczycy, w podróż w nieznane wyruszyli żeglarze z Danii i Norwegii. Dopłynęli do wybrzeży Ameryki. Prawdopodobnie założyli tam kolonię. Statki wikingów były wąskie i zwinne, budowano je tak, aby rozwijały jak największą prędkość. Za budulec służyło dębowe drewno. Miały tylko jeden kwadratowy żagiel i 16 otworów na wiosła, które można było zamknąć w czasie sztormu. Uważa się, że wikingowie nie posiedli sztuki nawigacji, nie znali map ani kompasu, a na otwartym morzu kierowali się jedynie pozycją słońca i gwiazd. Czyżby tak bardzo wierzyli w swoje szczęście? Saga o norweskim królu Olafie II (ok. 995-1030) zawiera ciekawą wzmiankę o „magicznym kamieniu", za pomocą którego można było określić pozycję słońca, nawet gdy zasłaniały je chmury. Dzięki temu żeglarzom udawało się zawsze utrzymać właściwy kurs. Choć ta informacja wydaje się wytworem fantazji i elementem staroskandynaw-skich sag, tkwi w niej ziarno prawdy. W lotnictwie stosuje się kompasy zawierające spolaryzowane kryształy. Za ich pomocą można dokładnie określić pozycję słońca, nawet gdy jest ono niewidoczne. W skałach Skandynawii odkryto minerał o nazwie korderyt, którego kryształy zmieniają kolor, kiedy naturalny układ ich cząsteczek tworzy kąt 90 stopni z płaszczyzną polaryzacji światła słonecznego. Wydaje się zatem, że wikińscy żeglarze nie polegali tak bardzo na szczęściu, kiedy przed wiekami wyruszali w niebezpieczne podróże. Jeśli wierzyć starym kronikom, wikingowie, pod przywództwem Bjarni Herjólfssona, dotarli do wybrzeży Ameryki w 985 roku. Piętnaście lat później wyruszyli w kolejną wyprawę, by, z Leifem Erikssonem na czele, założyć tam kolonię. Z przekazów Flateyar-bok wynika, że Leif Eriksson i jego ludzie dobili do brzegów Labradoru, a stamtąd lądem dotarli do Cape Cod. Podobno zobaczyli tam dzikie wino i nazwali krainę Winland. W 1121 roku islandzki biskup Erik Gnupsson udał się do Winland, żeby odwiedzić tamtejszą kolonię, którą uważał za część swojej diecezji. Niestety, do dzisiaj nie zachowały się właściwie żadne ślady osad wikingów w Ameryce, choć wiadomo na pewno, że zakładali kolonie także na Grenlandii. Niewykluczone że z Winland wygnali ich Indianie. Flateyarbok opisuje regularne bitwy między osadnikami a Indianami. Pewne jest, że wikingowie jeszcze przez 300 lat wracali do Ameryki po drewno na budowę osiedli na Grenlandii. W XIV wieku Winland znika z wszelkich przekazów - prawdopodobnie mieszkańcy kolonii wyginęli i popadli w zapomnienie. Tajemnicza wieża Newport Zupełnie inna wyprawa prawdopodobnie dobiła do wybrzeży Ameryki w XIV wieku, czyli 100 lat przed Kolumbem. Jej członkami byli rycerze zakonu templariuszy, Takim statkiem Henry Sinclair dopłynął do Ameryki 100 lat wcześniej niż Kolumb (zbiory JohannesaFiebaga). którzy w ten sposób chcieli uniknąć prześladowań ze strony francuskiego króla Filipa Pięknego (1285-1314). Z Francji uciekli do Szkocji, gdzie znaleźli schronienie pod opieką klanu St. Clair (później: Sinclair). Z tego klanu pochodził książę Henry Sinclair, urodzony w 1345 roku. W 1398 roku wyruszył do Ameryki z Orkanów, na czele flotylli 12 małych, ale zwinnych stateczków i z załogą liczącą 200-300 ludzi. Podobno dotarli do Nowej Fundlandii, Nowej Szkocji w dzisiejszej Kanadzie i Nowej Anglii w USA. W 1558 roku Wenecjanin Nicolo Zeno opublikował rękopis, który zawierał opis tej podróży, jak również mapę krajów Północy na Oceanie Atlantyckim. Podobno pradziad Nicola, Antonio Zeno, był kapitanem okrętu flagowego floty Henry'ego Sin claira i dopłynął do Ameryki. Antonio Zeno szczegółowo opisał podróż, ośmiodniowy sztorm na oceanie i w końcu zielone wybrzeże na horyzoncie. Sinclair i jego ludzie początkowo sądzili, że to wyspa, kiedy jednak nie udało im się jej opłynąć, doszli do wniosku, że natrafili na duży, stały ląd. Nawiązali kontakt z tubylcami, którzy przyjęli ich przyjaźnie. Sinclair Rekonstrukcja wieży Newport w Nowej Szkocji (zbiory Johannesa Fiebaga). zdecydował się tam zostać i organizował wiele wypraw w głąb lądu, na południe, podczas których zginęła częs'ć jego ludzi. Kiedy zaczęła się zima, Antonio Zeno wraz z częścią załogi powrócił do Szkocji, a Sinclair został w Ameryce jeszcze dwa lata. Czy istnieją inne dowody - niż pamiętnik i mapa - potwierdzające tę wyprawę, wcześniejszą o 100 lat od ekspedycji Kolumba? W Nowej Szkocji, między źródłami rzek Gold i Gaspereau, odkryto ruiny budowli zwanej wieżą Newport. Chodzi tu o okrągłą wieżę, zbudowaną w stylu romańskim. Niestety, został z niej tylko pagórek kamieni i ziemi. Sądząc jednak po podobnych wieżach, względnie ich szczątkach, znajdujących się w Skandynawii i na północy Szkocji, zakłada się, że powstała między 1150 a 1400 rokiem. Niemiecki naukowiec i pisarz, doktor Johannes Fiebag (1956-1999), wygłosił referat na odbywającym się w 1997 roku w Kriwall na Orkanach sympozjum, dotyczącym podróży Henry'ego Sinclaira. Było tam 17 naukowców, przedstawicieli różnych dziedzin, którzy prezentowali wyniki swoich badań i omawiali znane dotychczas fakty. Dwuletnia wyprawa szkockiego arystokraty stawała się coraz bardziej znana i z mroków przeszłości coraz jaśniej wyłaniała się wizja szkockiej wyprawy do wybrzeży Ameryki. I to odbytej 100 lat wcześniej nim Kolumb rozwinął żagle na okręcie „Santa Maria". W krainie Fu Sang Nie możemy zapominać o Chińczykach. Do Ameryki można wszak dopłynąć nie tylko od wschodu, ale i od zachodu. W grudniu 1961 roku w pekińskim dzienniku opublikowano artykuł historyka Chen Hua-hsin. Tezy w nim zawarte spotkały się z ostrą krytyką, zwłaszcza na Zachodzie. Naukowiec dowodził mianowicie, że Chińczycy odkryli Amerykę co najmniej 1000 lat przed wyprawą Kolumba. „Nie chcę negować osiągnięć wielkiego genueńskiego żeglarza, pisał Chen, bo przecież odkrył nową drogę z Europy do Ameryki. Nie sposób jednak podważyć danych, na których oparłem swoją teorię". Pekiński historyk opierał się przede wszystkim na starej kronice podróżnej. Opisano w niej szczegółowo, jak obywatel starożytnego Państwa Środka wyruszył do „buddyjskiej krainy za morzem". Chen Hua-hsin jest pewien, że mowa tu o Meksyku. Nie wzruszały go próby ośmieszenia jego teorii przez innych naukowców. W dalszych wywodach powoływał się na wykopaliska prowadzone w Meksyku i Peru, które dowodzą, jego zdaniem, chińskiego pochodzenia niektórych budowli. Podobno także w grobowcu w Panamie odczytano inskrypcje i imiona napisane po chińsku. Z racjonalnego punktu widzenia nie sposób zaprzeczyć, że to prawdopodobne, by Chińczycy, przy korzystnym układzie prądów Pacyfiku, dotarli do zachodniego wybrzeża Ameryki. Nie możemy także odrzucać rozsądniejszej wersji, że azjatyccy odkrywcy płynęli wzdłuż wybrzeża Azji, dotarli do Alaski i później żeglowali wzdłuż wybrzeży amerykańskich. Można zatem założyć, że prawdopodobne jest istnienie krainy Fu Sang, która według wszelkich przesłanek leżała na terenie obecnej Kalifornii. Chińskie dżonki miały tam wylądować około 458 roku, czyli 1000 lat przed tym, jak Kolumb postawił stopę na Karaibach. Jeśli będziemy się dalej upierać, że to genueńczyk odkrył Amerykę, oddajemy mu zaszczyty, które, jak widać po przedstawionych tu dowodach, wcale mu się nie należą. Rozdział 3 Starożytny komputer Arcydzieło nieznanej technologii Czasy współczesne są często nazywane epoką komputerów, elektroniczne gadżety wszelkich kształtów i rozmiarów stanowią nieodłączną część naszej codzienności. Literatura fachowa podaje, że pierwsze automaty liczące, a później maszyny elektroniczne, wreszcie prawdziwe komputery pojawiły się w połowie XX wieku. Prototyp dzisiejszego komputera stworzył Amerykanin niemieckiego pochodzenia, Hermann Hollerith (1860-1929) w latach 20. XX wieku: opracował maszynę do analizy danych za pomocą dziurkowanych kart. Jednak w rzeczywistości epoka komputerów zaczęła się o wiele wcześniej niż sądzimy - w I wieku p.n.e.! Trudno sobie wyobrazić elementy rozwiniętych technologii w tamtych czasach! Jak to często bywa, przypadek sprawił, że ponad 100 lat temu odnaleziono maszynę liczącą ze skomplikowanym układem kół zębatych. Ten cud techniki, będący wytworem nieznanej cywilizacji, leżał na dnie morza, na głębokości 60 metrów, przez 2000 lat. Między Kretą a wyspą Kyterą, położoną u południowych wybrzeży Półwyspu Pelo poneskiego, znajduje się malutka wysepka Antykytera, zbudowana z wapienia, smagana wiatrem i falami. Właśnie na tej wysepce zatrzymała się na Wielkanoc 1900 roku załoga łodzi poławiaczy gąbek, pod dowództwem kapitana Demetriosa Condosa. Marynarze chcieli przeczekać na wyspie zbliżający się orkan. Załoga dzielnie walczyła z nadciągającą burzą i coraz wyższymi falami. Ludzie chcieli porzucić statek i przesiąść się do szalup, ale kapitan Condos ich powstrzymał. Zdawał sobie sprawę z tego, że samobójstwem byłoby wsiąść do łupiny, jaką jest łódź ratunkowa, i porzucić względnie bezpieczny statek. Tylko pozostając na statku, mogli mieć szansę dopłynięcia do Antykytery. Wyspy greckie: zaznaczona Antykytera (zbiory autora). Cudem ocaleni Marynarze zaufali kapitanowi, wiosłowali jak szaleni, podejmując nadludzki wysiłek. Antykytera cieszy się wśród żeglarzy złą sławą - na jej brzegach rozbijają się ogromne fale Morza Egejskiego. Ale na samej wyspie jest stosunkowo bezpiecznie. I załoga kapitana Condosa ostatkiem sił dotarła do wybrzeży wysepki. Przez pierwsze dwa dni naprawiali szkody wyrządzone przez przybrzeżne skały. Kiedy statek nadawał się już do żeglugi, marynarzy ogarnęła nuda. Bezczynnie obserwowali, jak wokół wysepki szaleje sztorm, uniemożliwiając im szybkie odpłynięcie i powrót do domu. Oznaczało to dla nich przede wszystkim brak zarobku, bo obszar połowu gąbek był nieosiągalny. Sytuacja stawała się trudna do zniesienia i marynarze nalegali, by jak najszybciej odbić od brzegu, mimo ciągle fatalnej pogody. Kapitan zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zaproponował więc, żeby zanurkowali w wodach otaczających Antyky-terę - chciał ich czymś zająć. Pierwszy doświadczony nurek, który miał zejść pod wodę na nieznanym terenie, nazywał się Elias Stadiatis. Nikt nie wiedział, czy na tym terenie znajdują się gąbki, czy warto zatem nurkować - żaden z nich nie nurkował w okolicy tej wyspy. Stadiatis U wybrzeży Antykytery poławiacze gąbek dokonali jednego z najbardziej zadziwiających odkryć ery nowożytnej (zbiory autora). założył kombinezon i umocował ołowiane ciężarki u pasa, żeby stawiać opór podwodnemu prądowi. Bezpieczeństwo miała mu zapewnić lina zabezpieczająca, rozwijająca się razem z kablem, przez który płynęło powietrze. Elias Stadiatis stanął na morskim dnie na głębokości około 60 metrów - sznur i wąż nie rozwijały się dalej. „Duchy!" Nagle stało się coś dziwnego. Lina ratunkowa zaczęła wirować, jakby na dnie działo się coś nieoczekiwanego. Marynarze na pokładzie szybko ją ściągnęli. Obawiali się, że rekiny zapędziły się na te wody i zaatakowały Stadiatisa. Kiedy jednak nurek w końcu wrócił na pokład, okazało się, że obawy kolegów były bezpodstawne. Nie był ranny, lecz w szoku. Dygotał na całym ciele i bełkotał coś bez sensu. W oczach miał paniczny strach. Zebrani zrozumieli tylko kilka słów: „duchy", „nagie kobiety" i „konie". W pierwszej chwili nikt mu nie uwierzył. Jednak marynarze są przesądni: nikt nie miał ochoty na nurkowanie w tym miejscu. Najwyraźniej czekało na nich tam, na dole, piekło makabrycznych duchów, potworów morskich i koni. Zatem kapitan zdecydował, że osobiście się przekona, o co w tym wszystkim chodzi. Demetnos Condos musiał zanurkować - choćby po to, żeby położyć kres bredniom, które wywoływały panikę wśród jego ludzi. Widok, który ukazał się jego oczom na głębokości 60 metrów, był doprawdy porażający: w mdłym świetle dostrzegł nagie kobiety i konie. Kiedy jednak przywykł do półmroku, zorientował się, że nie patrzy na duchy, lecz coś zupełnie rzeczywistego. Był to wrak statku - a na jego pokładzie znajdowało się wiele rzeźb. Później archeolodzy stwierdzili, że był to statek handlowy, który około 80 roku p.n.e. wiózł do Rzymu marmurowe rzeźby, ale u wybrzeży Antykytery zatonął wraz z załogą i ładunkiem. W mdłym podwodnym świetle rzeźby rzeczywiście sprawiały niesamowite wrażenie. Kiedy kapitan Condos opowiedział załodze o znalezisku, kamień spadł im z serca. Na tym nie koniec: do głosu doszedł także zmysł handlowy; załoga ochoczo podjęła się zadania wydobycia całego, zapewne cennego ładunku na powierzchnię. Niestety, nie mieli do tego odpowiedniego sprzętu, więc następnego dnia, gdy ustał orkan, wyruszyli do domu. Niepozorne, ale cenne Zaraz po powrocie kapitan Condos przystąpił do organizowania wyprawy wydobywczej. Minęło jednak pól roku, zanim w listopadzie 1900 roku wrócił z załogą na Antykyterę. I chociaż jego działania wspierał rząd grecki, prace wydobywcze posuwały się bardzo powoli. Winę za to ponosiły fale, bardzo wysokie u wybrzeży wysepki, i niedoskonały w owych czasach sprzęt do nurkowania. Prace podwodne były bardzo trudne, do tego doszło do nieszczęśliwych wypadków, wskutek których jeden marynarz umarł, a dwóch zostało ciężko rannych. Condos zdecydował się przerwać prace. Można je było kontynuować dopiero wiosną. Wszystko, co wydobył, początkowo przekazywano greckiemu Muzeum Narodowemu w Atenach. Archeolodzy byli poruszeni bogactwem antycznych rzeźb z marmuru i brązu. Jednak znaleziska, które miało się okazać najważniejsze, początkowo w ogóle nie zauważono. Dopiero 17 maja 1902 roku jeden z najsłynniejszych greckich archeologów, profesor Spiridon Stais, zwrócił uwagę na nieforemny, zardzewiały przedmiot. Jego zdumieniu nie było końca, kiedy pod grubą warstwą rdzy i osadu dostrzegł coś, co wyglądało jak 10 kół zębatych. Ponieważ nie wierzył w istnienie kół zębatych w I wieku p.n.e., uznał, że się pomylił, ale na wszelki wypadek dokładniej obejrzał dziwny przedmiot. Nie rozmontował go od razu - wiedział, że to mogłoby spowodować bezpowrotne zniszczenie niektórych elementów. Jednak z każdą chwilą stawało się bardziej oczywiste, że ma do czynienia ze skomplikowanym mechanizmem. Jedyny w swoim rodzaju W natłoku innych zajęć profesor Stais nie znalazł czasu na dokładniejsze przyjrzenie się tajemniczemu znalezisku i przedmiot trafił do muzealnego magazynu. Z czasem o nim zapomniano, upłynęło 65 lat zanim w 1958 roku o pudełko ze znaleziskiem potknął się inny uczony. Był to Anglik, Derek de Solla Price, wykładowca historii nauki na renomowanym uniwersytecie Yale w New Haven, w Connecticut. Znalezisko okazało się skomplikowanym układem kół zębatych (zbiory autora). Badacza zachwycił sam niekształtny obiekt z widocznymi kołami zębatymi. „To obiekt jedyny w swoim rodzaju - stwierdził w oficjalnym oświadczeniu. - Nic nam nie wiadomo o istnieniu innych mu podobnych. W żadnych starożytnych tekstach nie ma najmniejszej wzmianki o takich przedmiotach. A z tego, co nam wiadomo o poziomie nauki i techniki w czasach helleńskich, taki obiekt nie miał prawa zaistnieć!" A jednak trzymał dowód, ów starożytny mechanizm, w rękach. Profesor de Solla Price zabrał się do dzieła, używając najdelikatniejszych narzędzi chirurgicznych, z anielską cierpliwością usuwał, warstwa po warstwie, rdzę i osad. A im dłużej pracował, tym bardziej zadziwiające okazywało się znalezisko. Stwierdził, że precyzja, z jaką pasują do siebie koła zębate, jest „niewiarygodna". Były wykonane z dokładnością imponującą nawet w porównaniu z dzisiejszymi możliwościami. Antyczny komputer Najważniejsze było pytanie o przeznaczenie tego, najwyraźniej bardzo skomplikowanego, systemu kół zębatych. Profesor de Solla Price doszedł do wniosku, że ma do czynienia ze skomplikowanym komputerem antycznym, zbudowanym w celu dokonywaniaobliczeń astronomicznych (zbiory autora). Derek de Solla Price też początkowo obawiał się wyjąć mechanizm z wiekowej obudowy. I tak tajemnicze znalezisko znowu zniknęło w muzealnych magazynach, ale Anglik wznowił badania w 1961 roku. Zrobił wiele zdjęć rentgenowskich, które pozwalały dokładniej zbadać wnętrze tajemniczego mechanizmu. Okazało się, że składa się on z co najmniej 40 kół zębatych. Na płycie głównej były umocowane trzy osie, dziewięć różnych skali, ruchome wskaźniki. Zapisane metalowe płyty pozwalają przypuszczać, że mamy do czynienia z napędzanym mechanicznie komputerem do obliczania konstelacji gwiezdnych. Maszyna z Antykytery była tak złożona i precyzyjna, że nie mogło tu chodzić o prototyp: był to gotowy produkt wysoko rozwiniętej myśli technicznej. Profesor Derek de Solla Price uznał znalezisko za miniaturowy komputer, za pomocą którego dało się wyliczyć ruchy Słońca, Księżyca i innych ciał niebieskich. W czasopiśmie „Scientific American" (w numerze szóstym z 1969 roku) wypowiedział się tak: „Przerażająca jest świadomość, że na krótko przed upadkiem świata helleńskiego starożytni Grecy tak bardzo zbliżyli się do nas, i to nie tylko w sposobie myślenia, ale i w osiągnięciach technicznych. Znalezisko z Antykytery sprawia, że musimy zweryfikować nasze pojecie o historii nauki". Podczas kongresu, który odbył się w tym samym roku w Waszyngtonie, powiedział: „Odkryć starożytny komputer gwiezdny to tak, jakby w grobowcu Tutancha mona znaleźć odrzutowiec". Inskrypcje odkryte na starożytnym komputerze stwierdzają jasno, że przedmiot powstał w 82 roku p.n.e. Być może więcej informacji przyniosłaby dokładniejsza wiedza na temat budowniczych prototypu tego miniaturowego planetarium, narzędzi i maszyn, za pomocą których powstały koła zębate, tak idealnie do siebie dopasowane. Skąd pochodziły materiały niezbędne do produkcji? Nadal tylko pytania Profesor Solla de Price jest do dzisiaj jednocześnie zafascynowany i bezradny: „To bardzo tajemniczy mechanizm". Zdjęcia rentgenowskie, zrobione kilka lat temu za pomocą najnowocześniejszego sprzętu greckiej agencji atomowej, ujawniają wysoce skomplikowany mechanizm. Jednak zdaniem profesora najbardziej zadziwiającym elementem starożytnego komputera jest obrotowy dyferencjał - element, który za pomocą koła zębatego wprawia w ruch inne koła z dokładnie określoną, różną prędkością. Takie mechanizmy pojawiły się w Europie pod koniec XVI wieku. Nie mniej intrygujące jest to, że na podstawie dostępnej nam wiedzy sądzimy, że starożytni Grecy nie interesowali się naukami ścisłymi. A jednak, wbrew utartym ścieżkom myślenia naszych autorytetów, istnieje ten przedmiot, namacalny dowód prowokujący niedowiarków! Innymi słowy, komputer z Antykytery to bez wątpienia element niepasujący do tradycyjnej wizji antyku, a może całej naszej historii. Profesor de SollaPrice zalicza to znalezisko do najważniejszych konstrukcji wszech czasów, choć nadal szuka logicznego wytłumaczenia jego powstania. To jednak będzie możliwe dopiero wówczas, gdy odważymy się stawiać śmiałe hipotezy. Jak choćby stwierdzenie, że wiedza potrzebna do stworzenia tak precyzyjnego mechanizmu, nie tylko techniczna, ale i teoretyczna, znacznie przewyższa wszystko, co osiągnęli starożytni. Z takiej perspektywy wniosek, który nasuwa się sam, nie wydaje się już tak fantastyczny: komputera znalezionego u wybrzeży Antykytery nie skonstruowali starożytni Grecy, ale przedstawiciele cywilizacji, wobec której nawet my, żyjący w XXI wieku, jesteśmy daleko w tyle. Rozdział 4 Potęga soborów Jak chrześcijaństwo narodziło się z chrztu Dla znacznej części mieszkańców naszego globu - ostrożnie szacując, miliarda ludzi - rok 2000 miał dodatkowe znaczenie: Stolica Apostolska ogłosiła go rokiem świętym. Piękna, okrągła liczba. Nie możemy jednak zapominać, że przez wszystkie te lata wyznawcy religii rzymskokatolickiej byli niekiedy manipulowani. Jak to? Ależ tak! Ten sam Kościół, który dopiero w latach 60., podczas pontyfikatu Pawła VI (1963-1978) odszedł od praktyki uważania się za jedyny prawdziwy Kościół, jedynego głosiciela prawdy i nosiciela świętości, żeby wymienić tylko kilka z twierdzeń powszechnie padających z ust hierarchów katolickich - ten sam Kościół korzystał podczas minionych 2000 lat z każdej okazji, by zwodzić swoich wyznawców. W listopadzie 1965 roku Kościół katolicki ogłosił w konstytucji dogmatycznej twierdzenia, przy których trwa do dzisiaj: • Biblia jest natchnionym tekstem pochodzącym od Boga. • Biblia jest święta. • Wszystkie części Biblii powstały z natchnienia Ducha Świętego, wszystkie przekazy autorów biblijnych należy traktować jak słowa pochodzące od samego Ducha Świętego. • Biblia naucza pewnie, wiernie i nieomylnie. Rzeczywistość wygląda jednak nieco inaczej, co potwierdzi każdy teolog, jeśli dysponuje odpowiednimi danymi i jeśli pozwoli mu na to rzetelność naukowa. Nieoficjalna historia Kościoła zawiera bowiem wiele niechlubnych kart, które nie bardzo pasują do wizerunku religii powstałej z natchnienia Ducha Świętego. Kanony biblijne Mamy przecież kanony biblijne - podnoszą się oburzone głosy. Niestety, owe osławione kanony wcale nie istnieją! Mowa bowiem o odpisach, które powstały między IV a X wiekiem naszej ery. A odpis to tylko odpis, kopia, nic więcej. W dodatku z pewnymi zmianami wobec poprzedniej, starszej wersji, pełen sprzeczności i - w zależności do kopisty - dostosowany do realiów współczesnej mu rzeczywistości. Już w kwestii spektakularnego pojmania, skazania i ukrzyżowania Jezusa ewangelie św. Jana, św. Łukasza, św. Marka i św. Mateusza różnią się znacznie - a przecież apostołowie prawdopodobnie nie prowadzili samodzielnych badań. Którą zatem wybrać wersję? A żeby wzbudzić jeszcze większy niepokój w duszy bogobojnego chrześcijanina, zacytuję teraz kogoś, kto powinien znać odpowiedzi na nasze pytania. Doktor Johannes Lehman jest współtwórcą nowego przekładu Biblii. Niech jego wiedza nieco rozjaśni mrok: „Ewangeliści interpretują, to nie są kronikarze. Nie rozjaśnili tego, co zaciemniły przemijające pokolenia; przeciwnie, zamącili stosunkowo jasny obraz. Nie spisywali historii, oni ją tworzyli. Nie przekazywali, poprawiali". Teolog doktor Robert Kehl twierdzi odważnie i bez emocji: „Większość wyznawców nie wie i nie chce wiedzieć, że pierwsi chrześcijanie bardzo długo, przez około 200 lat, nie opierali się na żadnym Piśmie poza Starym Testamentem. Zresztą w początkach naszej ery nawet Stary Testament nie był jeszcze zamkniętą całością. Zapisy Nowego Testamentu powstawały stopniowo i przez dłuższy czas nikomu nawet nie przyszło do głowy, by je też uznać za Pismo Święte. Z czasem zaczęto odczytywać je podczas zgromadzeń, lecz nawet wówczas nikt nie traktował ich na równi ze Starym Testamentem". Jak długo zatem jeszcze funkcjonować będzie przekonanie o Biblii jako jedynym, nieomylnym słowie Bożym? Kto zdobędzie się na odwagę i uświadomi wiernym, że słynne kanony po prostu nie istnieją? Początek kłamstwa: sobory Jak w ogóle doszło do tego ogromnego przekłamania, które, co godne podziwu, trwa nieprzerwanie od tak dawna? Wszystko zaczęło się od soborów, czyli zjazdów hierarchów kościelnych, organizowanych w celu omówienia ważnych kwestii kościelnych. Na pierwszych pięciu soborach powszechnych (dotyczących całego Kościoła katolickiego) powstały zręby nowej religii. Określono prawdy wiary, które do dzisiaj zachowały swój dogmatyczny charakter. Postaram się przedstawić jak najdokładniej powzięte na niektórych soborach postanowienia. 1. Pierwszy Sobór Nicejski (325 rok) został zwołany przez cesarza Konstantyna (288-337). Cesarz był poganinem, przyjął chrzest dopiero na łożu śmierci. Przez całe życie był wyznawcą kultu staroperskiego Mitry, boga słońca, który zdobił monety Cesarstwa Bizantyjskiego jako „niezwyciężone słońce". Konstantyn nie był bynajmniej łagodnego usposobienia, w każdym razie nie wobec bliźnich. I tak na przykład niewolnik, który dopuścił się kradzieży, musiał się liczyć z okrutną karą - wlewano mu w krtań gorący ołów. Cesarz ustanowił także wiele innych, równie „humanitarnych" praw, których tu nie przytoczę z braku miejsca. Ten „prawdziwy chrześcijanin" zmusił zebranych książąt Kościoła - którym uprzednio dał jasno do zrozumienia, że prawem Kościoła jest jego wola - do uznania jedności Boga Ojca i Jezusa, i uczynił z tego dogmat. Pośmiertnie przyznano temu wybitnemu politykowi należne honory: w kościołach greckokatolickim i prawosławnym Konstantyn, obdarzony przydomkiem Wielki, do dzisiaj uchodzi za świętego! Nie możemy pominąć milczeniem „daru konstantyńskiego". Podobno w roku 315 Konstantyn, wdzięczny, że papież Sylwester I (pontyfikat 314-335) uleczył go z trądu, przekazał jemu i wszystkim jego następcom władzę nad Rzymem, całą Italią i rzymskimi prowincjami wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Akt nadania gwarantował papieżowi władzę duchową nad wszystkimi Kościołami na ziemi. Ten, kto ośmieliłby się jej zagrozić, miał „płonąć na dnie piekła". Fałszerstwo ujawnione Przez 600 lat kolejni papieże wykorzystywali Donatio Constantini w celu uzasadnienia swoich pretensji do pełnienia przewodniej roli w świecie chrześcijańskim. Dopiero wielki kościelny uczony Cusanus (Nikolaus von Kues, 1401-1464) odkrył, że ów dokument to fałszerstwo, powstałe około 760 roku. Co najmniej 10 papieży powoływało się na ten akt, za pomocą którego przez całe stulecia oszukiwano świat. Na razie jednak wróćmy do IV wieku i postanowień kolejnego soboru. 2. Sobór Konstantynopolitański (381 rok) został zwołany przez cesarza Teodozju-sza, godnego następcę Konstantyna. On także był okrutnym władcą. Nałożył na poddanych ogromne podatki, by zdobyć fundusze na prowadzenie wystawnego życia dworskiego. Brutalnie egzekwował swoje prawa. W 390 roku kazał wymordować 7000 mieszkańców Salonik, którzy ośmielili się zbuntować. Sobór, pod egidą Teodozjusza, zdecydował o jedności Trójcy - Boga Ojca, Jezusa i Ducha Świętego. W tej formie dogmat przetrwał do dzisiaj w Kościele katolickim. Maria świętą - według prawa! 3. Sobór Efeski (431 rok). Imperium Rzymskie rozpadło się na dwa mocarstwa, zatem patronat nad następnym soborem sprawowało dwóch cesarzy: