11137

Szczegóły
Tytuł 11137
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11137 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11137 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11137 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

J.D. ROBB – SŁAWA I ŚMIERĆ Sława była wtedy tania... Umierając, zachowali ją na wieki. Dryden Zaślepiony ambicją podlejszego gatunku. Shakespeare 1 Zmarli byli jej specjalnością. Żyła z nimi, pracowała z nimi, zgłębiała ich tajemnice. Śniła o nich. A ponieważ wciąż wydawało jej się, że to mało, gdzieś w głębi serca opłakiwała ich serdecznie. Dziesięć lat pracy w zawodzie policjantki stępiło jej wrażliwość, pozwoliło przyjmować śmierć z klinicznym, cynicznym niemal chłodem. Dlatego scena zbrodni, na którą właśnie patrzyła, zbrodni popełnionej na zaśmieconej, zalanej deszczem ulicy, wydawała jej się aż nazbyt zwyczajna. Mimo to wciąż ją przeżywała. Morderstwo wprawdzie już nie szokowało, lecz nadal budziło w niej odrazę. Zamordowana kobieta była kiedyś prawdziwą pięknością. Jej długie jasne włosy rozsypały się na chodniku niczym złote promienie słońca. W szeroko otwartych, fiołkowych oczach widniał wyraz bezgranicznego zdumienia i strachu, który pozostawia po sobie śmierć. Po bladych, bezkrwistych policzkach spływały krople deszczu. Kobieta ubrana była w elegancki kostium, dopasowany kolorem do jej oczu. Starannie zapięta marynarka kontrastowała rażąco z pomiętą spódnicą, odsłaniającą jej szczupłe uda. Dyskretna, lecz kosztowna biżuteria zdobiła palce ofiary, płatki uszu i klapę marynarki. Obok wyprostowanej ręki leżała torebka ze złotą zapinką. Kobieta miała poderżnięte gardło. Porucznik Eve Dallas przykucnęła obok martwego ciała i przyglądała mu się uważnie. Widok i zapach śmierci były jej dobrze znane, ale za każdym razem, w każdym przypadku pojawiało się coś nowego. Zarówno ofiara, jak i morderca zostawiali swój własny niepowtarzalny ślad, swój styl, a to czyniło zabójstwo sprawą osobistą. Ekipa dochodzeniowa była już na miejscu. Scena zbrodni otoczona została wysokimi ekranami, które chroniły ją przed wzrokiem gapiów. Ulicę zamknięto dla ruchu, lecz o tak wczesnej porze nie było to dla kierowców szczególnym utrudnieniem. Zza drzwi pobliskiego seksklubu dochodziło miarowe dudnienie, któremu towarzyszyły wrzaski rozbawionych gości. Pulsujący neon nad wejściem oblewał ciało kobiety upiornym blaskiem. Eve mogła zamknąć ten lokal na resztę nocy, uznała jednak, że wywołałoby to tylko niepotrzebne zamieszanie. Nawet w roku 2058, kiedy broń została zdelegalizowana, kiedy testy genetyczne pozwalały wyeliminować zbrodnicze skłonności, nim mogły objawić się w pełni, wciąż zdarzały się morderstwa. I dochodziło do nich tak często, że goście nocnego klubu z pewnością nie byliby zadowoleni, gdyby ktoś przerwał im zabawę z tak błahego powodu jak czyjaś śmierć. Obok pracującej bezgłośnie kamery stał umundurowany policjant. Za jego plecami czekała na swą kolej grupa pracowników z ekipy dochodzeniowej. Skuleni i okryci szczelnie płaszczami przeciwdeszczowymi, rozmawiali wesoło o sporcie i zakupach. Nie spojrzeli jeszcze nawet na ciało martwej kobiety, nie rozpoznali jej. Czy to lepiej, że ją znałam? - myślała Eve, patrząc na ślady krwi, mknące powoli w strugach deszczu. Jej znajomość z prokurator Cicely To wers ograniczała się wyłącznie do spraw zawodowych, lecz Eve mimo to zdążyła sobie wyrobić zdanie na jej temat. Kobieta sukcesu, myślała, silna i nieustępliwa, która zawsze dochodziła sprawiedliwości. Czy właśnie to sprowadziło ją tutaj, do tej zakazanej dzielnicy? Eve westchnęła ciężko i sięgnęła do torebki zmarłej kobiety, by potwierdzić jej tożsamość. - Cicely Towers - mówiła do dyktafonu. - Kobieta, czterdzieści pięć lat, rozwiedziona. Zamieszkała 2132 East 83, numer 61B. Motyw rabunkowy wykluczony. Ofiara ma na sobie biżuterię i około... - przejrzała szybko zawartość portfela - dwudziestu dolarów gotówką, czterdzieści żetonów kredytowych i sześć kart kredytowych. Brak śladów walki, napaść na tle seksualnym raczej mało prawdopodobna. Spojrzała na nieruchome ciało kobiety. Co ty tu, do diabła, robiłaś, Towers? - zastanawiała się Eve. Tu, w tej brudnej dziurze, z dala od twojego eleganckiego mieszkania? I ubrana jak na ważne spotkanie, dodała w myślach. Eve dobrze znała styl Cicely Towers, nieraz podziwiała jej strój na sali sądowej i w telewizji. Wyraźne, zdecydowane kolory, doskonale dobrane dodatki, nie pozbawione kobiecego wdzięku. Eve wstała i odruchowo wytarła wilgotne na kolanach dżinsy. - Morderstwo - orzekła krótko. - Zajmijcie się nią. Eve wcale nie była zaskoczona, kiedy ujrzała grupę dziennikarzy oczekujących na nią przed wejściem do budynku, w którym kiedyś mieszkała Cicely Towers. Nie zniechęcał ich nawet fakt, że była trzecia nad ranem i że lało jak z cebra. W oczach reporterów Eve dojrzała wilczy głód i żądzę sensacji. Wiadomość traktowano jak zdobycz, a wzrost oglądalności - jak trofeum. Mogła zignorować kamery skierowane w jej stronę, zbyć milczeniem grad pytań, jakim zasypali ją dziennikarze. Zdążyła się już niemal przyzwyczaić do tego, że nie jest osobą anonimową. Sprawa, którą prowadziła i zamknęła minionej zimy, uczyniła z niej osobę publiczną. Ta sprawa, myślała, obrzucając lodowatym spojrzeniem reportera, który miał czelność stanąć na jej drodze, i związek z Roarkiem. Wtedy także chodziło o morderstwo, a śmierć, choćby najbardziej niezwykła, szybko nudziła się mediom. Natomiast Roarke zawsze wzbudzał ich zainteresowanie. - Co pani już wie, poruczniku? Czy są pierwsi podejrzani? Zna pani motyw? Czy potwierdza pani informację, że morderca pozbawił ofiarę głowy? Eve zwolniła kroku i ogarnęła spojrzeniem tłum przemoczonych i żądnych sensacji reporterów. Sama także była mokra, zmęczona i zziębnięta, wiedziała jednak, że musi uważać na to stado drapieżników. Nauczyła się już, że jeśli odda mediom choćby najdrobniejszą cząstkę siebie, bezlitośnie ją wykorzystają, wysysając z niej ostatnią kroplę krwi. - Na razie nie mam dla państwa żadnych informacji prócz tej, że wydział zabójstw prowadzi śledztwo w sprawie śmierci prokurator Cecily Towers. - Czy to właśnie pani zajmuje się tą sprawą? - Jestem oficerem prowadzącym - odparła krótko, minęła dwóch umundurowanych policjantów i weszła do budynku. Hali pełen był kwiatów. Długie rzędy rozłożystych, barwnych roślin, zwisające pędy okryte białymi pąkami przywodziły jej na myśl wiosnę w jakimś egzotycznym miejscu - na przykład na wyspie, na której spędziła z Roarkiem trzy cudowne dni po zakończeniu ostatniego śledztwa. Nie uśmiechnęła się nawet do tych wspomnień, choć zrobiłaby to zapewne w innych okolicznościach, tylko szybkim krokiem przekroczyła wyłożony płytkami hali i stanęła przed pierwszą z brzegu windą. Dokoła aż roiło się od umundurowanych policjantów. Dwaj funkcjonariusze sprawdzali informacje zarejestrowane w komputerze ochrony, inni obserwowali wejście do budynku, jeszcze inni stali przy windach. Eve pomyślała, że jest ich tutaj zdecydowanie zbyt wielu, z drugiej jednak strony, kiedy ginął ktoś związany z policją czy wymiarem sprawiedliwości, sprawa nabierała wyjątkowego wymiaru. - Czy mieszkanie zostało już zabezpieczone? - spytała najbliższego policjanta. - Tak jest. Nie wpuszczaliśmy tam nikogo od momentu, gdy pani do nas zadzwoniła, to jest od drugiej dziesięć. - Chcę dostać kopie wszystkich dyskietek ochrony. - Eve weszła do windy. - Na razie z ostatnich dwudziestu czterech godzin. - Spojrzała na nazwisko wyszyte na mundurze policjanta. -Postaraj się, żeby dotarły do mnie w ciągu najbliższej godziny, Biggs. Poziom sześćdziesiąt jeden - rzuciła do mikrofonu i drzwi windy zamknęły się bezszelestnie. Na sześćdziesiątym pierwszym piętrze przywitała ją absolutna cisza. Podłoga wąskiego korytarza, podobnego do korytarzy wszystkich budynków mieszkalnych wzniesionych w ciągu ostatniego półwiecza, pokryta była grubym, miękkim dywanem. Na kremowych ścianach wisiały w równych od- stępach lustra, które powiększały optycznie niewielką przestrzeń. Eve pomyślała, że w rzeczywistości przestrzeń nie była wcale problemem dla mieszkańców tego budynku. Na całym piętrze znajdowały się tylko trzy apartamenty. Korzystając ze swej uniwersalnej, policyjnej karty, Eve odkodowała zamki apartamentu 61-B i weszła do eleganckiego wnętrza. Rozejrzawszy się dokoła, uznała, że Cicely Towers lubiła żyć dobrze i nie szczędziła na to pieniędzy. Nie tracąc czasu na dłuższe rozmyślania, wpięła w kieszeń miniaturową kamerę wideo i rozpoczęła dokładniejsze oględziny lokalu. Od razu rozpoznała dwa obrazy uznanego współczesnego artysty, zdobiące różowe ściany pomieszczenia, w którym znajdowała się konsola komunikacyjna w kształcie wielkiej podkowy, pomalowanej w zielono-różowe paski. To dzięki znajomości z Roarkiem potrafiła bez trudu zidentyfikować dzieła sztuki i domyślić się, jakie pieniądze wyłożyła Cicely Towers w pozornie prosty i niewyszukany wystrój pokoju. Ciekawe, ile rocznie wyciąga prokurator? - zastanawiała się, spoglądając na bogate wnętrza. Mieszkanie utrzymane było w idealnym porządku, każdy przedmiot miał tutaj swoje miejsce. Eve pamiętała Cicely Towers właśnie jako kobietę niezwykle uporządkowaną, wręcz pedantkę. Ta skrupulatność dotyczyła nie tylko jej wyglądu, ale także pracy i sposobu zachowania. Co więc taka elegancka, bystra i uporządkowana kobieta robiła w paskudnej dzielnicy w środku paskudnej nocy? Eve przechadzała się powoli po mieszkaniu. Podłoga wyłożona białym drewnem lśniła jak lustro w tych nielicznych miejscach, gdzie nie zakrywały jej piękne dywany dopasowane barwą do ścian i mebli. Honorowe miejsce na stole zajmowały oprawione w drewno hologramy dwójki dzieci na różnych etapach ich rozwoju, od niemowlęctwa do pierwszych lat studiów; chłopiec i dziewczyna, oboje bardzo ładni, uśmiechnięci. To dziwne, pomyślała Eve. Pracowała z Cicely Towers od lat, rozpracowywały razem wiele spraw. Czy wiedziała, że ona ma dzieci? Kręcąc głową, podeszła do małego komputera wbudowanego w stylowe biurko ustawione w rogu pokoju. Ponownie użyła uniwersalnej karty, by go uruchomić. - Pokaż mi wszystkie spotkania Cicely Towers zaplanowane na drugiego maja. - Eve wydęła lekko usta, czytając dane wyświetlone na monitorze komputera. Godzina w ekskluzywnym klubie zdro- wotnym, potem cały dzień pracy w sądzie, o szóstej spotkanie z uznanym adwokatem, a potem kolacja. Eve uniosła nagle brwi, zaskoczona. Kolacja z George'em Hammettem. Pamiętała, że Roarke prowadzi jakieś interesy z Hammettem. Sama miała okazję spotkać go już dwa razy i wiedziała, że jest czarującym, inteligentnym mężczyzną, który zarabia ogromne pieniądze i bez skrupułów wydaje je na luksusowe życie. Kolacja z Hammettem była ostatnim punktem dnia Cicely Towers. - Wydrukuj - mruknęła, a po chwili schowała kartkę do kieszeni. Potem przeszła do telełącza i poprosiła o wykaz wszystkich rozmów przeprowadzonych przez Cicely Towers w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Wiedziała, że być może będzie musiała sięgnąć jeszcze głębiej, na razie jednak poprzestała na takim wydruku, by potem zająć się dokładnym przeszukaniem mieszkania. Po dwóch godzinach bolała ją już głowa, a oczy piekły z niewyspania. Poprzedniego wieczoru kochała się z Roarkiem, i krótki, ledwie godzinny sen nie wystarczył jej na zregenerowanie nadwątlonych sił. - Według zebranych dotychczas informacji - mówiła ze znużeniem do dyktafonu - ofiara mieszkała sama. Nic nie wskazuje na to, by została zmuszona do opuszczenia swego apartamentu siłą. Zapisy z komputera i telełącza nie wyjaśniają, dlaczego znalazła się o tej porze na miejscu morderstwa. Oficer prowadzący zabezpieczył wszystkie dane do dalszego badania, skonfiskowane zostaną dyskietki ochrony budynku. Oficer prowadzący opuszcza w tej chwili mieszkanie ofiary i udaje się do jej biura w Ratuszu. Porucznik Eve Dallas, piąta osiem. Wyłączyła dyktafon i kamerę, włożyła je do torby i wyszła. Było już dobrze po dziesiątej, kiedy Eve wróciła do centrali. Poganiana głośnym burczeniem w żołądku najpierw zajrzała do stołówki i stwierdziła z rozczarowaniem, choć bez zaskoczenia, że wszystkie lepsze potrawy zniknęły już z jadłospisu. Po krótkim namyśle zdecydowała się na kanapki sojowe i napój, który bez większego powodzenia udawał kawę. Eve pochłonęła posiłek w ciągu kilku minut, nie zastanawiając się nad jego smakiem czy zapachem, i dopiero wtedy przeszła do biura. Ledwie usiadła za biurkiem, rozjarzył się ekran jej telełącza. - Poruczniku. Stłumiła westchnienie i spojrzała na szeroką, posępną twarz Whitneya. - Słucham, panie komendancie. - Proszę przyjść do mojego biura, natychmiast. Nie zdążyła nawet zamknąć ust, gdy monitor znów stał się czarny. Do diabła, zaklęła w duchu. Potarła twarz obiema dłońmi, potem przeciągnęła nimi przez swe krótkie, brązowe włosy. Nie miała nawet czasu, by sprawdzić wiadomości przesłane na jej komputer, poinformować Roarke'a, co się z nią dzieje, czy zdrzemnąć się choćby przez dziesięć minut, o czym marzyła przed wejściem do biura. Wstała ponownie, poruszała ramionami, by odegnać od siebie znużenie, potem zdjęła kurtkę. Skórzane okrycie chroniło ją przed deszczem, ale tutaj nie było już potrzebne. Nie zwracając uwagi na wciąż wilgotne dżinsy, zgromadziła wszystkie dane, które udało jej się do tej pory zdobyć. Łudziła się nadzieją, że w biurze komendanta zostanie poczęstowana kolejnym kubkiem kawy. Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi w gabinecie przełożonego, zrozumiała, że kawa będzie musiała poczekać. Whitney nie siedział za biurkiem, jak to miał w zwyczaju. Stał obok przeszklonej ściany i patrzył na panoramę miasta, któremu służył i które chronił od ponad trzydziestu lat. Pozornie rozluźniony, trzymał za plecami złączone dłonie, lecz tej postawie przeczyły zbielałe od kurczowego uścisku kostki. Eve przyglądała się przez chwilę szerokim plecom i krótko przyciętym, szpakowatym włosom człowieka, który przed kilkoma miesiącami zrezygnował z posady naczelnego komendanta policji, by zostać tu, w swym macierzystym wydziale. - Jestem, panie komendancie. - Przestało padać. Zdumiona Eve zmrużyła oczy, szybko jednak wróciła do beznamiętnego wyrazu twarzy. - Tak jest. - W gruncie rzeczy to dobre miasto, Dallas. Łatwo o tym zapomnieć, pracując w naszym fachu, ale to dobre miasto. Szczególnie teraz muszę o tym pamiętać. Eve milczała. Nie miała nic do powiedzenia. Czekała. - Wyznaczyłem panią na oficera prowadzącego. Teoretycznie powinna zajmować się tym Deblinsky. Chciałem wiedzieć, czy nie robiła pani z tego powodu żadnych trudności. - Deblinsky jest dobrą policjantką. - Owszem. Ale pani jest lepsza. Eve była zadowolona, że Whitney stoi zwrócony do niej tyłem, nie mogła bowiem powstrzymać grymasu zaskoczenia. - Doceniam pańskie zaufanie, komendancie. - Zasłużyła pani na nie. Postąpiłem wbrew procedurze i oddałem pani tę sprawę ze względów osobistych. Potrzebuję kogoś najlepszego, kogoś, kto zrobi wszystko, by dopaść tego człowieka. - Większość z nas znała prokurator Towers, komendancie. W całym Nowym Jorku nie ma chyba gliniarza, który nie zrobiłby wszystkiego, byle tylko złapać mordercę. Whitney westchnął ciężko, a westchnienie to niczym fala przebiegło przez całe jego ciało. Potem odwrócił się i przez chwilę patrzył na kobietę, której powierzył tak ważną dla siebie sprawę. Była szczupła, wydawała się wręcz chuda, wiedział jednak, że to tylko pozory i że Eve Dallas jest niezwykle silna i wytrzymała. Teraz na jej twarzy widoczne były oznaki zmęczenia, miała podkrążone oczy, była blada. Nie mógł jednak pozwolić sobie na współczucie. Nie teraz. - Cicely Towers była moją przyjaciółką... bliską przyjaciółką. - Rozumiem. - Eve nie była pewna, czy rzeczywiście rozumie. - Przykro mi, komendancie. - Znałem ją od lat. Razem zaczynaliśmy, napalony policjant i świeżo upieczona prawniczka. Moja żona i ja jesteśmy rodzicami chrzestnymi jej syna. - Zamilkł na chwilę, jakby nie mógł zapanować nad emocjami. - Poinformowałem już o wszystkim jej dzieci. Moja żona spotka się z nimi. Zostaną u nas do pogrzebu. -Odchrząknął głośno i zacisnął mocniej usta. - Cicely należała do kręgu moich najbliższych i najstarszych przyjaciół, darzyłem ją szacunkiem i podziwem ze względu na jej osiągnięcia zawodowe, ale przede wszystkim kochałem ją jako człowieka. Moja żona jest zdruzgotana tą wiadomością, dzieci Cicely są w szoku. Jedyne, co mogłem im powiedzieć, to że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by odnaleźć tego człowieka, który dokonał tej zbrodni, i oddać jej to, dla czego pracowała przez całe życie - sprawiedliwość. Whitney zajął wreszcie swoje ulubione miejsce za biurkiem, nie zrobił tego jednak po to, by podkreślić swoją władzę, lecz ze zwykłego zmęczenia. - Mówię pani o tym, Dallas, by wiedziała pani od początku, że w tej sprawie nie może oczekiwać ode mnie obiektywizmu. Żadnego. I właśnie dlatego powierzam ją pani. - Doceniam pańską szczerość, komendancie. - Zawahała się, lecz tylko na moment. - Ponieważ był pan blisko związany z ofiarą, będę musiała pana przesłuchać, i to jak najszybciej. -Patrzyła uważnie na jego twarz, widziała, jak mruga powiekami, zaskoczony. - Pańską żonę także, komendancie. Mogę to zrobić w pańskim domu, jeśli pan sobie tego życzy. - Rozumiem. - Whitney wciągnął głośno powietrze. - Właśnie dlatego prowadzi pani to śledztwo, Dallas. Niewielu gliniarzy miałoby odwagę przejść tak od razu do rzeczy. Byłbym pani wdzięczny, gdyby poczekała pani z przesłuchaniem mojej żony do jutra, może dzień dłużej. Wolałbym także, by zrobiła to pani u nas w domu. Zorganizuję to. - Tak jest, komendancie. - Co zebrała pani do tej pory? - Przeszukałam dom ofiary i jej biuro. Mam informacje dotyczące spraw, które prowadziła, i tych, które zamknęła w przeciągu ostatnich pięciu lat. Muszę sprawdzić nazwiska ich rodziny i znajomych, dowiedzieć się, czy ktokolwiek z oskarżonych przez nią ludzi został ostatnio zwolniony. Szczególnie tych skazanych za najcięższe przestępstwa. Pani Towers wysłała za kratki sporo takich bandziorów. - Cicely była prawdziwym tygrysem na sali sądowej. Nigdy niczego nie przeoczyła, nie popełniła błędu. Aż do teraz. - Co ona tam robiła, komendancie, w środku nocy? Zgodnie z tym, co wykazała sekcja, zgon nastąpił jakiś kwadrans po pierwszej. To nieciekawa dzielnica, napady, handlarze narkotyków, domy publiczne. - Nie wiem. Cicely była ostrożna, lecz zarazem... pewna siebie. -Whitney uśmiechnął się lekko. - Podziwiałem ją za to. Stawała twardo do walki z najgorszymi szumowinami tego miasta. Ale żeby świadomie narażać się na niebezpieczeństwo... No, nie wiem. - Prowadziła pewną sprawę. Oskarżony, niejaki Fluentes, udusił swoją przyjaciółkę. Adwokat chciał przedstawić to jako zbrodnię w afekcie, ale Towers podobno miała go już na widelcu. Sprawdzam to. - Czy ten człowiek jest na wolności? - Tak. Nie był wcześniej karany, ustalono bardzo niską kaucję. Jako oskarżony o morderstwo miał nosić bransoletę identyfikacyjną, ale każdy, kto zna się choć trochę na elektronice, poradzi sobie bez trudu z taką zabawką. Jak pan sądzi, czy to z nim właśnie chciała się spotkać? - Na pewno nie. Spotkanie z oskarżonym poza salą sądową to dla szanującego się prawnika rzecz nie do pomyślenia. - Whitney pomyślał o Cicely i energicznie pokręcił głową. - Nigdy nie podjęłaby takiego ryzyka. Ale on mógł użyć jakichś innych sposobów, by ją tam zwabić. - Jak już powiedziałam, sprawdzam to. Poprzedniego wieczoru była umówiona na kolację z George'em Hammettem. Zna go pan? - Dość słabo. Spotykał się czasem Cicely. Nic poważnego, zdaniem mojej żony. Ona zawsze próbowała znaleźć dla niej idealnego mężczyznę. - Komendancie, najlepiej będzie, jeśli zapytam o to teraz, prywatnie. Czy łączyły pana z ofiarą stosunki intymne? Na szerokiej twarzy Whitney a drgnął lekko mięsień, jego oczy pozostawały jednak spokojne. - Nie. Byliśmy przyjaciółmi i oboje bardzo ceniliśmy sobie tę przyjaźń. Właściwie ona była dla nas jeszcze jednym członkiem rodziny. Pani nie rozumie, Dallas. - Nie - beznamiętnym tonem odparła Eve. - Przypuszczam, że nie. - Przepraszam. - Whitney zacisnął mocno powieki i potarł twarz obiema dłońmi. - To było niepotrzebne i nieuczciwe. A pani musiała zadać to pytanie. - Opuścił ręce. - Nigdy nie straciła pani kogoś bliskiego, prawda, poruczniku Dallas? - Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. - To po prostu rozbija człowieka na drobne kawałki - wyszeptał Whitney. On sam był tego żywym dowodem. Przez ostatnie dziesięć lat Eve poznała go z różnych stron, widziała, jak był wściekły, zniecierpliwiony, nawet okrutny. Nigdy jednak nie wydawał się tak rozbity i przygnębiony jak teraz. Eve pomyślała, że skoro utrata kogoś bliskiego tak bardzo może dotknąć człowieka równie silnego jak Whitney, to powinna się cieszyć, że nie ma rodziny i że zostały jej tylko straszliwe wspomnienia z dzieciństwa. Jej drugie życie zaczęło się, gdy jako ośmioletnia dziewczynka została znaleziona w Teksasie, zmaltretowana i porzucona na pastwę losu. Wszystko, co zdarzyło się wcześniej, nie miało teraz znaczenia. Własnymi siłami stała się tym, kim teraz była, czym teraz była. Miała kilku przyjaciół, na których jej zależało i których darzyła zaufaniem. Jedyną osobą, która znaczyła dla niej więcej niż przyjaciele, był Roarke. Walczył o nią, zdobywał krok po kroku, aż pozwoliła mu zbliżyć się do siebie, dała mu więcej niż innym. Na tyle dużo, że czasami wprawiało ją to w przerażenie - wiedziała bowiem, że Roarke nie spocznie, dopóki nie dostanie wszystkiego. Gdyby oddała mu wszystko, a potem go utraciła, czy też byłaby taka zdruzgotana? Wolała się nad tym nie zastanawiać. Odszukała w biurku resztkę jakiegoś balonika i zjadła go, popijając kawą z automatu. Lunch był teraz mrzonką równie nierealną jak tydzień urlopu w tropikach. Dopijając resztki kawy, czytała dokładne sprawozdanie z sekcji zwłok. Czas śmierci został ustalony już wcześniej. Przyczyna zgonu -przecięta tchawica, brak powietrza i utrata krwi. Ofiara zjadła na kolację posiłek składający się z małży, świeżych warzyw, wina, prawdziwej kawy i owoców z bitą śmietaną. Stało się to jakieś pięć godzin przed śmiercią. Wiadomość nadeszła bardzo szybko. Minęło zaledwie dziesięć minut od śmierci Cicely Towers, kiedy jakiś taksówkarz, dość odważny lub dość zdesperowany, by pracować w tej okolicy, znalazł jej ciało i zawiadomił policję. Pierwszy wóz policyjny był na miejscu już po trzech minutach. Zabójca działał szybko, myślała Eve. Z drugiej jednak strony nietrudno było ukryć się w jakimś ciemnym zakątku, w samochodzie czy w jednym z pobliskich klubów. Na pewno miał na sobie krew ofiary, tu jednak pomógł mu ulewny deszcz, który zapewne zmył z niego wszelkie ślady zbrodni. Będzie musiała przeczesać tamtą okolicę, zadać pytania, na które i tak prawdopodobnie nie otrzyma żadnych odpowiedzi. Z drugiej jednak strony wiedziała już z doświadczenia, że tam, gdzie nie skutkują przewidziane procedurą groźby i ostrzeżenia, wiele zdziałać mogą łapówki. Przyglądała się właśnie zdjęciu Cicely Towers, kiedy ktoś do niej zadzwonił. - Dallas, wydział zabójstw. Na ekranie pojawiła się twarz młodego mężczyzny, wykrzywiona w chytrym uśmieszku. - Poruczniku, co ma pani dla mnie? Eve stłumiła paskudne przekleństwo, które cisnęło się jej na usta. Nigdy nie miała zbyt dobrego zdania o reporterach, ale C. J. Morse był ucieleśnieniem wszystkiego, co najgorsze w tym fachu. Dziennikarz uśmiechnął się szeroko. - Śmiało, Dallas. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jak stróże prawa wypełniają swoje obowiązki. Pamiętasz? - Nie mam nic dla ciebie. - Nic? Chcesz, żebym oświadczył na antenie, że porucznik Eve Dallas, najlepszy gliniarz w Nowym Jorku, nie ma nic do powiedzenia na temat morderstwa jednej z najbardziej poważanych i najwybitniejszych postaci naszego miasta? Mógłbym to zrobić, Dallas - mówił Morse, klikając głośno językiem. - Mógłbym, ale to nie wyszłoby ci na dobre. - A ty uważasz, że ma to dla mnie jakieś znaczenie? - Uśmiech Eve był ostry jak promień lasera, jej palec zawisł nad przyciskiem wyłączającym komunikator. - Mylisz się. - Może nie dotyka cię to osobiście, ale na pewno stawia w złym świetle cały wydział. - Reporter zatrzepotał swymi długimi, dziewczęcymi rzęsami. - I komendanta Whitneya, który wbrew procedurze oddał ci tę sprawę. Dostałoby się też Roarke'owi. Eve wyprostowała palce, a potem powoli zacisnęła je w pięść. - Śledztwo w sprawie zabójstwa Cicely Towers to sprawa priorytetowa dla wydziału, komendanta Whitneya i dla mnie. - Zacytuję to. Pieprzony, cwany gnojek. - A moja praca w wydziale nie ma nic wspólnego z Roarkiem. - Hej, piękna, teraz wszystko, co dotyczy ciebie, dotyczy także Roarke'a i vice versa. A fakt, że twój facet prowadził interesy z Cicely Towers, jej eks-mężem i jej obecnym partnerem, może mieć tutaj kluczowe znaczenie. Eve nie mogła już dłużej kryć wściekłości. - Roarke prowadzi interesy z mnóstwem różnych ludzi. Nie wiedziałam, że wróciłeś do plotek, C. J. Ta uwaga starła wreszcie z twarzy reportera cwany uśmieszek. CJ. Morse zaczynał swą karierę w dziale towarzyskim, żywiącym się plotkami i tanią sensacją. Nienawidził, gdy ktoś wypominał mu przeszłość, szczególnie teraz, gdy trafił wreszcie do grona poważanych dziennikarzy. - Mam kontakty, Dallas. - Tak, i masz też pryszcz na środku czoła. Na twoim miejscu natychmiast bym się tym zajęła. - Zakończywszy rozmowę tym tanim, lecz satysfakcjonującym chwytem, Eve wyłączyła komunikator. Wstała z miejsca i zaczęła przechadzać się nerwowo po pokoju, wbijając ręce w kieszenie i wyciągając je co chwila. Do diabła, dlaczego nazwisko Roarke'a musiało pojawić się w związku z tą właśnie sprawą? Czy rzeczywiście wiązały go z Towers i jej przyjaciółmi jakieś ważne interesy? Eve opadła na krzesło i spojrzała na raporty rozłożone na biurku. Musiała się tego dowiedzieć, i to szybko. Przynajmniej tym razem, w przypadku tego morderstwa, Roarke miał murowane alibi. W czasie gdy Cicely Towers umierała na ulicy, on pieprzył się z oficerem prowadzącym śledztwo. 2 Eve wolałaby pójść do swego własnego mieszkania, choć nie zaglądała do niego już od wielu dni. Tam mogłaby spokojnie się przespać, pozastanawiać, prześledzić w myślach raz jeszcze ostatni dzień życia Cicely Towers. Ostatecznie zdecydowała jednak, że pojedzie do Roarke'a. Była na tyle zmęczona, że powierzyła prowadzenie pojazdu automatowi. Myślała o tym, co będzie robić po dotarciu na miejsce, i uznała, że przede wszystkim musi się porządnie najeść. Dobrze byłoby też znaleźć dziesięć minut na odpoczynek i oczyszczenie umysłu. Wiosna objawiła już w pełni swe uroki. Eve poczuła, że pragnie otworzyć szeroko okna samochodu, nie zważając na nieustający pomruk miasta, szum silników, głosy przechodniów. Chcąc uniknąć natrętnego wrzasku przewodników, krążących nad centrum miasta, skręciła w Dziesiątą Ulicę. Mogła co prawda skorzystać z krótszej drogi, wtedy jednak musiałaby wysłuchać opowieści o niezliczonych atrakcjach turystycznych Nowego Jorku, o historii i tradycji Broadwayu, o cudownych muzeach i świetnie zaopatrzonych sklepach z pamiątkami. Ponieważ trasa przewodników powietrznych prowadziła tuż nad jej mieszkaniem, znała całą tę wyliczankę na pamięć. Nie chciała po raz kolejny słyszeć o dogodnym połączeniu powietrznym między pasażem handlowym przy Piątej Ulicy i Madison albo o najnowszej trasie wjazdowej na Empire State Building. Przy kolejnym skrzyżowaniu utworzył się niewielki korek, Eve miała więc okazję obejrzeć reklamę, na której nieprawdopodobnie przystojny mężczyzna i zniewalająco piękna kobieta wymieniają namiętny pocałunek, osłodzony - jak sami informują, gdy na moment odrywają się od siebie - odświeżaczem oddechu „Górski Potok". Dwaj taksówkarze, którzy przed chwilą omal nie rozbili swoich wozów, teraz obrzucali się wyzwiskami. Maxibus wypełniony po brzegi pasażerami zatrąbił głośno, ściągając na siebie gniewne okrzyki i przekleństwa przechodniów. Nad skrzyżowaniem zawisł policyjny poduszkowiec. Stanowczy głos nakazał natychmiast podjąć jazdę pod groźbą grzywny lub aresztu. Skłóceni taksówkarze z ociąganiem zajęli miejsca w samo- chodach, i pojazdy ruszyły w dół ulicy. W miarę jak Eve opuszczała centrum i wjeżdżała na przedmieścia zamieszkane przez bogatych i uprzywilejowanych obywateli, miasto zmieniało swe oblicze. Szersze, czyściejsze ulice, więcej zieleni. Tutaj samochody nie czyniły żadnego hałasu, a przechodnie nosili eleganckie ubrania i drogie buty. Minęła jakiegoś mężczyznę, który prowadził dwa wspaniałe dogi. Nieznajomy bogacz nosił się wyniośle i sztywno, niczym dobrze zaprogramowany android. Kiedy dojechała do posiadłości Roarke'a, musiała poczekać chwilę, aż system ochrony przy bramie potwierdzi jej tożsamość. Drzewa w ogrodzie pokryte były różnobarwnym kwieciem, różowe i białe pąki przeplatały się z plamami głębokiej czerwieni i błękitu. Równo przystrzyżona, soczyście zielona trawa stanowiła doskonałe tło dla tej orgii kolorów. Kilkadziesiąt metrów dalej wznosiła się rezydencja Roarke'a, wyniosła budowla z szarego kamienia. W wysokich oknach odbijały się czerwone promienie zachodzącego słońca. Minęło już wiele miesięcy od dnia, w którym ujrzała go po raz pierwszy, wciąż jednak nie mogła przyzwyczaić się do przepychu i bogactwa, jakim tchnął ten dom. Ciągle zadawała sobie pytanie, co ona tutaj robi. Zostawiła samochód przed granitowymi schodami i wspięła się do wejścia. Nigdy nie pukała do tych drzwi. Była na to zbyt dumna i zbyt uparta. Lokaj Roarke'a pogardzał nią i wcale tego nie ukrywał. Zgodnie z jej oczekiwaniami, Summerset pojawił się w hallu niczym obłok czarnego dymu. Na jego długiej twarzy malował się wyraz dezaprobaty. - Pani porucznik. - Zmierzył Eve przeciągłym spojrzeniem, jakby chciał jej uświadomić, że jest w tym samym stroju, w którym wyszła, i że ubranie to jest w opłakanym stanie. - Nie wiedzieliśmy, kiedy zamierza pani powrócić, a w istocie, czy w ogóle zamierza pani wrócić. - Doprawdy? - Eve wzruszyła ramionami. Ponieważ wiedziała, że Summerset nie cierpi jej ubrań, podała mu swoją skórzaną kurtkę. - Roarke jest w domu? - W tej chwili odbiera transmisję spoza Ziemi. - Z Ośrodka Olimpijskiego? Summerset wydał usta. - Nie wtrącam się do jego interesów. Doskonale wiesz, co robi i kiedy, pomyślała i bez słowa ruszyła w stronę schodów prowadzących na piętro. - Idę na górę. Muszę się wykąpać - oświadczyła, wstępując na pierwszy stopień. Spojrzała przez ramię na Summerseta. -Możesz powiedzieć mu, gdzie jestem, kiedy już skończy się ta transmisja. Gdy tylko zatrzasnęła drzwi apartamentu na piętrze, natychmiast zaczęła zrzucać z siebie ubranie, znacząc drogę do łazienki układanką butów, dżinsów, koszuli i bielizny. Zażyczyła sobie wodę o temperaturze 102 stopni Fahrenheita i wrzuciła do niej garść soli kąpielowych, które Roarke przywiózł jej z Silas. Już po chwili powierzchnia wody pokryła się gęstą pianą, roztaczającą dokoła cudowny zapach lasu. Eve miała ochotę tarzać się ze szczęścia w ogromnej wannie, Płakać z radości, kiedy relaksujące ciepło ogarnęło całe jej 1 zmęczone ciało i przenikało je aż do kości. Wzięła głęboki oddech, zanurkowała pod wodę i policzywszy do trzydziestu, wynurzyła się ponownie, wzdychając z rozkoszą. Potem zamknęła oczy i po chwili ogarnęło ją błogie rozleniwienie. Tak właśnie znalazł ją Roarke. Ujrzawszy Eve w takiej sytuacji, większość ludzi powiedziałaby, że jest rozluźniona. Lecz oni nie znali Eve Dallas i nie rozumieli jej tak jak Roarke. On zbliżył się do niej bardziej i poznał ją lepiej niż każdą inną kobietę w swym życiu. Mimo to wciąż kryła przed nim wiele tajemnic. Zawsze pozostawała dlań fascynującą zagadką. Była naga, zanurzona po szyję w parującej wodzie i aromatycznej pianie. Twarz miała zaczerwienioną od gorąca, oczy zamknięte, wcale jednak nie czuła się rozluźniona. Roarke widział, z jaką siłą zaciska dłoń na szerokiej krawędzi wanny, widział, jak marszczy czoło, zastanawiając się nad czymś intensywnie. Zrozumiał, że Eve się czymś martwi. I że coś planuje. Podszedł do wanny, szybko, lecz bezszelestnie, tak jak nauczył się w dzieciństwie, w brudnych, niebezpiecznych dzielnicach Dublina, w jego śmierdzących uliczkach i ciemnych zaułkach. Gdy usiadł na krawędzi, by obserwować ją w milczeniu, Eve nie poruszyła się jeszcze przez kilka minut. Wiedział dokładnie, kiedy wyczuła wreszcie jego obecność. Uniosła raptownie powieki, jej brązowe oczy spojrzały z niepokojem w rozbawione, błękitne oczy Roarke'a. Jak zawsze sam jego widok przyprawił ją o zawrót głowy. Jego twarz, obramowana kosmykami kruczoczarnych włosów, przypominała oblicza aniołów ze starych płócien. To niezwykłe piękno zawsze było dla Eve zaskoczeniem. Uniosła brwi i przechyliła lekko głowę. - Zboczeniec. - To moja wanna. - Nie odrywając od niej spojrzenia, włożył rękę do wody i przesunął dłonią po jej piersiach. - Ugotujesz się w tym. - Odpowiada mi ta temperatura. Potrzebuję dużo ciepła. - Miałaś trudny dzień. On wie to najlepiej, pomyślała Eve, starając się nie okazywać urazy. On wie wszystko. Wzruszyła tylko ramionami, kiedy Roarke wstał i podszedł do wbudowanego w ścianę automatycznego barku. Po chwili na półeczce pojawiły się dwa kryształowe kieliszki z winem. Powrócił do wanny, usiadł na krawędzi i podał Eve kieliszek. - Nie spałaś. Nie jadłaś. - To się da naprawić. Wino smakowało jak płynne złoto. - Mimo to martwię się o ciebie, poruczniku. - Zbyt łatwo się martwisz. - Kocham cię. To wyznanie, uczynione cudownie aksamitnym, śpiewnym głosem, oraz świadomość, że w jakiś niepojęty sposób jest ono prawdziwe, sprawiało Eve przyjemność i jednocześnie wprawiało ją w zakłopotanie. Ponieważ nie mogła dać mu żadnej odpowiedzi, wbiła spojrzenie w wino. Nie odezwał się, dopóki nie stłumił irytacji wywołanej brakiem reakcji z jej strony. - Możesz mi powiedzieć, co się stało z Cicely Towers? - Znałeś ją - zauważyła. - Niezbyt dobrze. Ot, zwykła znajomość, wspólne interesy, głównie zresztą z jej byłym mężem. - Pociągnął łyk wina, przez moment patrzył w milczeniu na kłęby pary unoszące się nad wanną. - Uważałem ją za kobietę godną podziwu, mądrą i niebezpieczną. Eve podniosła się gwałtownie, wzbudzając falę na powierzchni wody. - Niebezpieczną? Dla ciebie? - Nie bezpośrednio. - Jego usta wykrzywiły się w ledwie dostrzegalnym uśmiechu, nim podniósł do nich kieliszek. - Dla nielegalnych interesów, różnego rodzaju szwindli, dla chorych umysłów. Pod tym względem była bardzo podobna do ciebie. Mam szczęście, że w porę zszedłem z tej drogi. Eve nie była tego całkiem pewna, odłożyła jednak ten problem na później. - Czy jako jej znajomy i były partner w interesach nie znasz kogoś, kto mógłby życzyć sobie jej śmierci? Roarke znów łyknął wina, tym razem znacznie więcej. - Czy to przesłuchanie, poruczniku? Rozbawienie ukryte w jego głosie nagle ją zirytowało. - Może być - odrzekła krótko. - Jak sobie życzysz. - Wstał, odstawił kieliszek i zaczął rozpinać koszulę. - Co ty robisz? - Szykuję się do kąpieli. - Odrzucił koszulę na bok i zaczął rozpinać spodnie. - Skoro jestem przesłuchiwany przez nagą policjantkę w mojej własnej wannie, to powinienem przynajmniej do niej dołączyć. - Do diabła, Roarke, to jest morderstwo. Skrzywił się, kiedy sparzyła go gorąca woda. - Nie musisz mi o tym przypominać. - Usadowił się po drugiej stronie wanny i spojrzał w oczy Eve. - Co takiego jest we mnie, że wciąż cię irytuję? - Nim zdążyła dosadnie odpowiedzieć, dodał: -I co takiego jest w tobie, że nie mogę ci się oprzeć nawet teraz, kiedy siedzisz tu z niewidzialną odznaką na twojej ślicznej piersi? Wsunąwszy dłoń pod wodę, powoli przesuwał ją wzdłuż jej kostki i łydki, aż dosięgną! czułego punktu pod kolanem. - Chcę cię - mruknął. - Teraz. Eve omal nie wypuściła z dłoni kieliszka, nim zdołała się opanować. - Opowiedz mi o Cicely Towers. Roarke z filozoficznym spokojem oparł się o brzeg wanny. Nie zamierzał wypuścić jej z łazienki, zanim dostanie to, na czym mu w tej chwili zależało, mógł więc pozwolić sobie na cierpliwość. - Ona, jej były mąż i George Hammett zasiadali w radzie nadzorczej jednego z moich przedsiębiorstw. Nazywa się „Merkury", na cześć boga handlu. Import, eksport, poza tym usługi transportowe i dostawcze. - Wiem, czym zajmuje się „Merkury" - przerwała mu gniewnie. Nie wiedziała, że ta kompania także należy do Roarke'a, i była zła na siebie za tę ignorancję. - Kiedy kupiłem „Merkurego" dziesięć lat temu, firma była źle zarządzana i stała na krawędzi bankructwa. Zainwestował w nią Marco Angelini, były mąż Cicely, ona sama także. Zdaje się, że w tym czasie nadal byli małżeństwem albo krótko po rozwodzie. Najwyraźniej ich rozstanie odbyło się w przyjaznej atmosferze, tak jak to powinno zawsze wyglądać. Hammett także był inwestorem. Wydaje mi się, że związał się bliżej z Cicely dopiero kilka lat później. - A ten trójkąt, Angelini, Towers i Hammett, czy oni też pracowali w przyjaznej atmosferze? - Takie odniosłem wrażenie. - Postukał lekko w jedną z płytek. Kiedy się odwróciła, odsłaniając ukryty panel, zaprogramował muzykę. Coś powolnego i sentymentalnego. - Jeśli zastanawiasz się, co było wtedy moim celem, mogę ci powiedzieć, że był to tylko zwykły interes, i do tego całkiem udany. - Ile towarów przemyca się przez „Merkurego"? Roarke wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Doprawdy, poruczniku. Woda uderzyła w jego piersi, kiedy Eve usiadła nagle prosto. - Nie próbuj się ze mną bawić, Roarke. - Eve, nie marzę teraz o niczym innym. Zgrzytnęła zębami i odtrąciła dłoń, którą sięgał do jej kostki. - Cicely Towers miała opinię uczciwego prokuratora, oddanego sprawie, czystego jak łza. Gdyby dowiedziała się, że działania „Merkurego" są niezgodne z prawem, na pewno nie uszłoby ci to na sucho. - Więc przejrzała moją perfidną grę, a ja zwabiłem ją do podłej dzielnicy i kazałem jej poderżnąć gardło. - Jego głos był całkowicie opanowany, spojrzenie beznamiętne. - Czy tak właśnie myślisz, poruczniku? - Nie, do diabła, dobrze wiesz, że nie, ale... - Ale inni mogli to zrobić - dokończył za nią. - Co stawia cię w bardzo niezręcznej sytuacji. - Tym się nie martwię. - W tej chwili martwiła się tylko o niego. - Roarke, muszę to wiedzieć. Musisz powiedzieć mi, czy jest cokolwiek, choćby najdrobniejsza sprawa, która wiąże cię z tym śledztwem. - A jeśli jest? Eve poczuła, jak przeraźliwy chłód ogarnia jej serce. - Będę musiała oddać je komuś innemu. - Czy nie odbywaliśmy już kiedyś tej samej rozmowy? - To nie to samo co sprawa DeBlassa. Zupełnie nie to samo. Nie jesteś podejrzanym. - Kiedy uniósł brwi w niemym pytaniu, Eve starała się zapanować nad swym głosem i usunąć z niego wszelkie ślady irytacji. Dlaczego wszystko, co dotyczyło Roarke'a, było takie skomplikowane? - Uważam, że nie miałeś nic wspólnego z morderstwem Cicely Towers. Czy to wystarczy? - Nie dokończyłaś myśli. - W porządku. Jestem gliną. Muszę zadać pewne pytania. Muszę zadać je tobie, każdemu, kto był w jakikolwiek sposób związany z ofiarą. Nie mogę tego zmienić. - Jak bardzo mi ufasz? - To nie ma nic wspólnego z zaufaniem do ciebie. - To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - W jego oczach pojawił się chłód i smutek, a Eve zrozumiała, że popełniła błąd. -Jeśli do tej pory nie potrafiłaś mi zaufać i uwierzyć, to nie łączy nas nic poza seksem. - Odwracasz kota ogonem. -Starała się za wszelką cenę zachować spokój, choć słowa Roarke'a napełniały ją strachem. -Nie oskarżani cię o nic. Gdybym prowadziła to śledztwo, nie znając cię, gdyby mi na tobie nie zależało, natychmiast umieściłabym cię na liście podejrzanych. Ale znam cię i nie chodzi mi o to, o czym mówiłeś. - Zamknęła oczy i przeciągnęła mokrymi dłońmi po twarzy. Nie potrafiła mówić o własnych uczuciach. - Staram się uzyskać odpowiedzi, dzięki którym będę mogła trzymać cię jak najdalej od tej sprawy. Robię to, bo mi na tobie zależy. I nie mogę jednocześnie przestać myśleć o tym, jak wykorzystać twoje związki z Towers. I wyłącznie te związki, koniec kropka. Ani jedno, ani drugie nie przychodzi mi łatwo. - Szkoda, że tak trudno przychodzi ci też o tym mówić -mruknął Roarke, a potem pokręcił głową. - „Merkury" prowadzi teraz całkowicie legalną działalność, nie ma potrzeby dokładać do tego jakichś lewych zysków. Firma i bez tego przynosi całkiem niezły profit. I choć mogłaś pomyśleć, że jestem na tyle bezczelny, by wciągać do nielegalnych interesów prokuratora, to powinnaś jednak wiedzieć, że nie jestem aż tak głupi. Eve wierzyła mu, a to pozwalało jej wreszcie pozbyć się dręczącego niepokoju, który towarzyszył jej od samego rana. - W porządku - skinęła głową. - Ale to na pewno jeszcze nie koniec pytań. Media już wiedzą o twoim związku z tą sprawą. - Wiem. Przykro mi. Bardzo zatruwają ci życie? - Na razie jeszcze nie zaczęli. - Kierowana spontanicznym odruchem sięgnęła po jego dłoń i uścisnęła ją serdecznie. -Przepraszam cię. Zdaje się, że znowu mamy kłopoty. - Możemy temu zaradzić. - Przysunął się bliżej, by móc podnieść do ust ich złączone dłonie. Kiedy się uśmiechnęła, wiedział już, że wreszcie gotowa jest całkowicie się rozluźnić. -Nie musisz trzymać mnie od tego z daleka. Sam sobie poradzę. Nie musisz też czuć się winna czy niespokojna tylko dlatego, że twoim zdaniem mogę przydać ci się w tym śledztwie. - Dam ci znać, kiedy nadejdzie taka chwila. - Tym razem uniosła tylko brwi, kiedy jego wolna dłoń zaczęła przesuwać się po jej udzie. - Jeśli chcesz zrobić to tutaj, będziemy potrzebowali sprzętu do nurkowania. Przysunął się do niej, pochylił, a rozkołysana woda omal nie przelała się przez krawędź wanny. - Och, jestem pewien, że doskonale poradzimy sobie i bez tego. Uśmiechnął się i pocałował ją namiętnie, by to udowodnić. Późno w nocy, kiedy Eve spała, Roarke leżał obok niej na wznak i patrzył na rozgwieżdżone niebo widoczne przez okno nad łóżkiem. W jego oczach pojawiła się troska, którą przedtem starannie ukrywał przed Eve. Ich losy wciąż splatały się ze sobą, w życiu osobistym i zawodowym. Połączyło ich morderstwo i morderstwo znów było obecne między nimi. Kobieta leżąca u Jego boku występowała w obronie ofiar. Podobnie jak Cicely Towers, pomyślał, zastanawiając się jednocześnie, czy to właśnie ta walka ściągnęła na jej głowę nieszczęście. Starał się nie martwić zbyt często tym, co robi Eve. Praca określała jej życie, nadawała mu sens. Roarke doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Oboje zbudowali swoje życie - a raczej odbudowali je - z tej odrobiny, z tych nędznych resztek, które dał im los. On był człowiekiem, który kupuje i sprzedaje, który kontroluje i czerpie z tego przyjemność. I zyski. Zrozumiał jednak, że niektóre spośród jego przedsięwzięć mogłyby wpędzić Eve w kłopoty, gdyby wyszły na jaw. „Merkury" rzeczywiście prowadził obecnie całkowicie legalną działalność, jednak nie zawsze tak było. Roarke miał także inne firmy, inne przedsiębiorstwa, które działały w strefie cienia. On sam dorastał przecież w takich ciemnych zakamarkach. Dobrzeje znał i potrafił wykorzystywać do swoich celów. Przemyt, zarówno ziemski jak i międzyplanetarny, był zajęciem bardzo zyskownym i ekscytującym. Wspaniałe wina z Taurusa Pięć, nieprawdopodobnie błękitne diamenty z jaskiń Refini, drogocenne kryształy wytwarzane w Kolonii Sztuki na Marsie. To prawda, nie musiał już obchodzić prawa, by żyć, i to żyć dobrze. Ale trudno było mu pozbyć się starych nawyków. Problem pozostawał ten sam: co by się stało, gdyby do tej pory nie zamienił „Merkurego" w legalną firmę? To, co dla niego było tylko nieszkodliwą rozrywką, dla Eve byłoby okropne. W dodatku musiał pogodzić się z upokarzającym faktem, że mimo tego wszystkiego, co razem stworzyli, Eve wcale nie była go pewna. Mruknęła coś przez sen i zmieniła pozycję. Nawet we śnie, pomyślał Roarke, nie potrafiła przytulić się do niego bez wahania. Było mu z tym bardzo ciężko. Potrzebne były zmiany, i to szybko, dotyczące ich obojga. Postanowił, że na razie zajmie się tym, nad czym ma kontrolę. Wykonanie kilku telefonów i zebranie informacji o Cicely Towers od jej przyjaciół i znajomych było dziecinnie łatwe. Znacznie trudniejszym i bardziej czasochłonnym zadaniem mogła okazać się przemiana wszystkich interesów ukrytych w szarej strefie na całkowicie legalne i uczciwe firmy. Przez chwilę przyglądał się Eve. Spała spokojnie, jej rozluźniona ręka leżała na poduszce, obok głowy. Wiedział, że czasami dręczą ją okropne koszmary. Lecz tej nocy jej umysł był spokojny. Mając nadzieję, że ten stan nie ulegnie zmianie, wyśliznął się z łóżka, by rozpocząć realizację swego planu. Obudził ją zapach kawy. Prawdziwej aromatycznej kawy z ziaren zbieranych na plantacji Roarke' a w Ameryce Południowej . Swobodny dostęp do tego rarytasu był jedną z niewielu rzeczy w domu Roarke' a, do których przywykła niemal natychmiast, a po pewnym czasie wręcz się od niej uzależniła. Nim jeszcze uniosła powieki, uśmiechnęła się błogo. - Boże, chyba jestem już w niebie. - Cieszę się, że tak myślisz. Choć jej umysł nie przebudził się jeszcze całkowicie, zdołała jakoś skupić wzrok na postaci Roarke' a. Ubrany był w jeden z tych ciemnych garniturów, które nadawały mu elegancki, a jednocześnie groźny wygląd. Siedział w drugiej części pokoju, oddalonej od platformy, na której ustawione było łóżko, jadł śniadanie i przeglądał jednocześnie ostatnie wiadomości na ekranie swojego komputera. Szary kot, którego Eve nazwała Galahad, leżał nieruchomo jak wielki futrzany ślimak na oparciu fotela i spoglądał na Roarke' a swymi różnobarwnymi oczyma. - Która godzina? - spytała, a zegar przy łóżku odpowiedział jej aksamitnym głosem: szósta zero zero. - Boże, od kiedy ty jesteś na nogach? - Od jakiegoś czasu. Nie powiedziałaś mi, o której musisz być w centrali. - Mam jeszcze kilka godzin. - Powoli wygramoliła się z łóżka i rozejrzała dokoła nieprzytomnie, szukając jakiegoś ubrania. Roarke patrzył na nią przez chwilę. Uwielbiał obserwować Eve wczesnym rankiem, nagą i zaspaną. Wskazał ręką na koszulę, którą android podniósł przedtem z podłogi i ułożył równo na oparciu łóżka. Eve włożyła ją, zbyt otępiała, by pamiętać, jak dziwnym doznaniem jest dla niej wciąż dotyk jedwabiu. Roarke nalał kawy do filiżanki i czekał w milczeniu, podczas gdy Eve usiadła naprzeciwko i raczyła się aromatycznym napoj