11053
Szczegóły |
Tytuł |
11053 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11053 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11053 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11053 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Liga Chuliganów: Roman Zieliński - "Liga Chuliganów" (1997)
Spis treści :
? Super łosz end gol, czyli sto meczów w jednym
? Życie
? Amica Wronki
? Arka Gdynia
? Bałtyk Gdynia
? Chrobry Głogów
? Cracovia Kraków
? Działacze
? Frekwencja
? GKS Katowice
? GKS Tychy
? Górnik Wałbrzych
? Górnik Zabrze
? Jagiellonia Białystok
? Hutnik Kraków
? Lech Poznań
? Lechia Dzierżoniów
? Lechia Gdańsk
? Legia Warszawa
? ŁKS Łódź
? Miedź Legnica
? Motor Lublin
? Nobiles Włocławek
? Odra Opole
? Olimpia Poznań
? Petrochemia Płock
? Pogoń Szczecin
? Polonia Bydgoszcz
? Polonia Bytom
? Polonia Warszawa
? Raków Częstochowa
? Ruch Chorzów
? Sparta Wrocław
? Stal Mielec
? Stilon Gorzów
? Śląsk Wrocław
? Widzew Łódź
SUPER ŁOSZ END GOL, CZYLI STO MECZÓW W JEDNYM
17.06.2003
Wstęp
Rozlega się dźwięk gwizdka. Skacowany sędzia jest zobligowany do dmuchnięcia weń w
tym miejscu, o tej właśnie godzinie. Jest to dla niego bodaj najmniej przyjemna faza
operacji pod tytułem „ligowa młócka”. Przedtem odbyło małe przyjęcie weselne, którego
był postacią główną. Miejscowi działacze uwijali się niczym charty na polowaniu. Teraz
należy zejść na dalszy plan. Głównymi aktorami stają się nagle jacyś szmatławi piłkarze.
Na niektórych twarzach rysuje się złośliwy uśmieszek, wszakże to właśnie sędzia może
grać pierwsze skrzypce w spektaklu, w którym bierze udział kilka tysięcy osób. To zależy
od wysokości premii, jaka za komplet punktów może trafić do kieszeni. Czasem arbiter
jest po prostu złośliwy niemal bezinteresownie. „Ta ruda dziwka, którą mi przyprowadzili
na noc, miała krzywe nogi, a mówiłem im, że tego nie lubię”.
Właściwie ile osób zdaje sobie sprawę z tego, że podczas jednego meczu piłki nożnej
odbywa się równolegle szereg „innych”? Gdy piłkarze walczą jak lwy o swoje pieniądze na
murawie, po tej samej murawie biegają faceci z gwizdkami. Też po swoje. Dla jednego
jest to premia, dla innego łapówka, trzeci ma umowę z kwalifikatorem i będzie nabijał
sobie punkty by awansować na międzynarodowego. Na trybunach zasiadają ludzie,
którzy oglądają poczynania zawodników przez zupełnie inny pryzmat. Tak naprawdę
zwycięstwo drużyny i tylko ono obchodzi jedynie niedzielnych kibiców. Reszta gra o swoje
cele. Trener wychodzi ze skóry po nieudanych zagraniach swoich wychowanków, gdyż
zbyt długa seria niepowodzeń odbije się na jego osobie. Wyleci z hukiem i trzaskiem.
Działacze kombinują jak znaleźć kolejnego jelenia, który nie poskąpi grosza na
skórokopów, a będzie to tym łatwiejsze, im wyniki lepsze. A część pieniędzy trafi
oczywiście do kieszeni działaczy. Zaciskają więc granatowomarynarkowi kciuki za swoich,
by było z czego uszczknąć dla siebie. Menago też patrzy uważnie na boiskowe poczynania
swych podopiecznych. Zwłaszcza ich. Ci, których do tego samego klubu ściągnęli inni
działacze, zbytnio go nie obchodzą. To swojego” zawodnika menedżerowie później
sprzedadzą, więc każde dobre zagranie podopiecznego kwitują ochami i achami, „nie
zauważając” dobrych zagrań reszty biegającej w tych samych koszulkach. Personel, czyli
kierownicy sekcji, drużyn, sekretarze, sekretarki, masażyści także patrzą na dochody
klubu przez pryzmat swoich kieszeni. Dziennikarze w tym czasie kalkulują, ile przypadnie
‚„wierszówki” za opis kolejnego meczu. Fajnie, gdy nasi grają w pierwszej lidze, zawsze
więcej miejsca w gazecie wytnie się na sport.
Swój mecz rozgrywają także szalikowcy. O pardon, dla nich pojedynek w zasadzie trwa
wiecznie. Po gwizdku sędziego następuje jedynie kolejna jego faza. Skończyły się
podchody w okolicach dworca, gdzie czatowano na fanów drużyn przyjezdnych. Teraz jest
moment, w którym trzeba wyrzucić jak najwięcej papierków w powietrze, jak najdalej na
boisko serpentyny. Pokazać swoje pirotechniczne zaplecze i zagłuszyć kiboli
przeciwników.
Niejeden zakrwawiony rękaw unosi się w tej chwili w górę wraz z obitą pięścią, a z gardła
wydobywa się ryk zwycięstwa. Nie ma znaczenia, czy piłkarze jego drużyny rzeczywiście
w tym meczu wygrają, to — przynajmniej w tej chwili — schodzi na plan dalszy. Teraz
najważniejsze jest, kto się lepiej zaprezentuje na trybunach. Bo wokół nich, gdy fazą
spotkania były podchody”, górowali nasi. To nic, że trzeba spierdalać jak zając przez
krzaki. Przecież to tylko odwrót taktyczny przed przeważającymi siłami wroga lub policją.
Później się jeszcze tylko obrzuci pociąg tamtych kamieniami i do wieczora będzie spokój.
Wtedy przez nasze miasto będzie wracać inna ekipa kiboli.
Swój mecz ma także policja. Ich szef, psychopata patrzy tylko, jak tu komuś przyłożyć
blondynką. Blondynka — bo biała. Czarne lepiej ciągną, zwłaszcza te z rączkami.
Najlepiej odwrócić pałki i trzepać po gło wach niesfornych skurwielków łażących po
stadionie tymi właśnie rączkami. Trzeba to zrobić dyskretnie, bo cholera, posypało się już
parę skarg z tytułu bicia „nieprawomocną” stroną. Szeregowi funkcjonariusze myślą
sobie, jak dobrze byłoby jakiemuś gnojkowi zabrać szalik, bo skoro oni je sobie zabierają
na zasadzie skalpu, to dlaczego on, policjant, ma być gorszy? Także Sierżant również ma
swój mecz. Taką małą wojenkę. W razie czego mój oddział skoczy z tarczami na tych
rozwydrzonych czubków. Chłopaki aż się rwą do jakiejś małej pacyfikacji. Trzeba troszkę
ich podpuścić i będzie dobrze. Pierdolnie któryś takiego cymbała oplątanego w te swoje
barwy i będzie miał co przez tydzień opowiadać. Nie będzie przynajmniej marudził nad
uchem, że żarcie „małokaloryczne.”
Jeden mecz, a tyle atrakcji. Każdy gra o swoje. Dla kibiców ich mecz jest najważniejszy.
To spotkanie odbywa się w LIDZE CHULIGANOW. Czasem klub, który gra w ekstraklasie,
w tej lidze się nie mieści i vice versa, zespół z 3 lub 5 ligi ma fanatyków na miarę Ligi
Mistrzów. Funkcjonuje tu zupełnie inna tabela.
*
Cześć. Po Pamiętniku Kibica otrzymałem od was mnóstwo listów.
Dzięki za wszystkie, te z wyrazami sympatii, i te nie pozostawiające na mnie suchej nitki.
Niestety, notoryczny brak czasu i wrodzone lenistwo w tych nie pozwoliły mi na odpisanie
na znakomitą większość z nich. Wszystkich, liczących na odpowiedź, której jednak nie
otrzymali — przepraszam, prosząc jednocześnie o odrobinę wyrozumiałości. Dostał mi się
jeden wyrok śmierci. Jak widać ów sędzia dał mi jeszcze zawiechę. Po Lidze Chuliganów
pewnie dostanę wyrok potrójny, już bez wyrozumiałości dla mojej powłoki cielesnej.
Trudno, najwyżej zostanę męczennikiem.
Największe wrażenie z recenzji tego „arcydzieła — jak pieszczotliwie nazywam Pamiętnik
— wywarła na mnie reakcja koleżki, który nigdy w życiu nie był na meczu, a książkę
przeczytał jedynie ze względu na starą znajomość. Najpierw stanął i przez chwilę
wpatrywał mi się uważnie w o boisko czy, potem stwierdził, iż nie miał najmniejszego
pojęcia o tym, co się na stadionach piłkarskich dzieje. Nie znał, bidulina, ich podskórnego
życia. Ludzie o Lidze Chuliganów nie wiedzą, bo w niej nie uczestniczą. Nie mają o niej
informacji, bo przecież nikt poważny nie będzie się w ich zdobywanie angażował.
Dziennikarz wszystko spłaszcza, gdyż nie zna tematu. Jeśli już coś załapie, to i tak jego
głupkowate domysły przesłaniają prawdę. Na razie dotarłem do dwóch publikacji
zamieszczonych w tzw. poważnych gazetach, w których rzeczywiście czuć bluesa. Jedna z
nich, I to luźna w formie relacja z wyjazdu Legii do Goeteborga, jaką sporządził do 2000
numeru Polityki Marcin Meller. Druga była merytoryezna. Dość sensownie (choć
nieprzychylnie) wypowiadał się policjant z Komendy Głównej Policji.
Gościem, który potrafi wczuć się w skórę fana, jest naczelny Piłki Nożnej, zauważający,
że krzywe zwierciadło, w którym widziani są szalikowcy, z reguły zmienia obraz tylko z
jednej strony. Dla wielu ta druga nie jest zauważana.
Facet z boku wie tyle, ile dowie się z telewizji. Pamiętnik jest spojrzeniem od wewnątrz.
Jednych dziwi, innych szokuje. Dla jeszcze innych stanowi źródło informacji.
Siedziałem kiedyś i przysłuchiwałem się rozmowie, na podstawie której koleżka ze Słowa
Polskiego, Bartek Czekański miał zrobić wywiad do gazety. Cezary Fuchs, niezły kierowca
rajdowy, stwierdził, że dla niego kibic to facet opatulony w szalik, pijany jak sztucer i
koniecznie trzymający w ręku łańcuch.
— Raczej kij bejsbolowy — zakpiłem wtrącając się.
— Albo kij — potwierdził rajdowiec z zapałem.
Policjant na komendzie bacznie przygląda się zatrzymanemu. Podejrzany jest o coś tam,
jednak nic na niego nie mają. Mundurowy musi wypuścić ptaszka. Wzrok uważny,
lustrujący nieogoloną twarz zdaje się czegoś szukać w postaci stojącej vis a vis. Nagle
wyraz twarzy się zmienia:
— Aaaa, to ty chciałeś ruchać tego psa. To ty jesteś Boguś Winiucho!
— gość w mundurze promienieje i wyciągając z szuflady egzemplarz mojej książki dodaje
— powiedz temu autorowi, że nie każdy policjant jest idiotą.
— Zapewne miał na myśli siebie. Inteligencik, bo umie czytać — śmiał się jeden z
koleżków słuchając relacji Bogusia.
Jeśli szukasz czegoś podobnego do tego, co wyczytałeś w Pamiętniku, to skończ na
pierwszym rozdziale. Najdłuższym i najluźniejszym — ŻYCIE. Bo w życiu trzeba dużo
luzu. Żeby na starość nie dojść do wniosku, że gdyby się jeszcze raz miało okazję
urodzić, to ho ho, bo aktualna egzystencja była diabła warta.
Liga Chuliganów jest znacznie bardziej wyprana z emocji od Pamiętnika. Choćby dlatego,
że częściej sucho opisuje fakty, mniej jest indywidualnych relacji, które siłą rzeczy
stanowią jeden kłębek nerwów, fascynacji, strachu, wiary, emocji, nadziei lub przemyśleń
na temat uczuć, jakie przez mózg człowieka przechodzą w czasie zagrożenia.
W zamyśle książka ta miała być Leksykonem Ligi Chuliganów. Jednak spore różnice w
dostępie do informacji np. z Warszawy i Poznania (co się tam dzieje, wiem na bieżąco z
najlepszych źródeł) i Chorzowa lub Włocławka (skąd informacje spływają drogą okrężną)
nie zezwalają na pełny obiektywizm, jaki w leksykonie byłby konieczny. Na liście
nieobecnych odnotować trzeba całą ligę hokejową (swego czasu sporo się działo w
Nowym Targu.) Nie ma słowa o Mazowszance Pruszków i Polonii Przemyśl (koszykówka),
gdzie można nieźle dostać po zębach. Nie usatysfakcjonowani będą fanatycy kilku
zespołów piłkarskich, którzy nie znajdą „swoich” rozdziałów. Nie ma także rozdziału pt.
POLICJA, a być powinien. Nie utrzymuję kontaktów z mundurkowymi, trudno więc mi
powiedzieć, co czuje taki opancerzony żuczek, który dostał właśnie rozkaz przyprawiający
go o gęsią skórkę ze strachu. Nie wiem, co myśli wydający taki rozkaz ani jaki jest
schemat dowodzenia w akcjach przeciwko zamieszkom, jakie miały miejsce np. pod czas
dwóch meczów Legii w Poznaniu jesienią 94 i rok później czy na Łazienkowskiej po finale
PP Legia — GKS Katowice. Swój rozdział powinni mieć sędziowie. Jednak nie mają. To
środowisko jest na swój sposób hermetyczne. O sędziach jest parę słów w rozdziale
DZIAŁACZE.
W książce wykorzystałem materiały z dwóch najlepszych krajowych zmów traktujących o
rodzimych hools — „Szalikowców” wydawanych przez Tomka Drogowskiego z Bydgoszczy
(85-204 Bydgoszcz 4, skr. poczt 35), oraz „Polskiego Kibola” — wydawca Tomasz
Gawroński (fan Widzewa), 90-927 Łódź 56 z dopiskiem „przegródka”. Jest tu mimo
wszystko trochę wątków autobiograficznych. Niektóre sytuacje są nawet opisane
subiektywnie. Dotyczy to przede wszystkim sporej części rozdziału ARKA i niemal całego
BAŁTYKU.
Tym, którzy wiedzą, w co jest grane, nie muszę życzyć przyjemnej lektury. Reszta musi
uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Czasem tuż obok nich.
ŻYCIE
17.06.2003
Ten rozdział będzie inny niż wszystkie pozostałe. Po prostu opowiada o zdarzeniach,
sytuacjach, jakie się w kibicowskim życiu zdarzają na co dzień. Stylem i klimatem
rozdział ten będzie przypominał „Pamiętnik Kibica”. Nie będzie zachowana chronologia
zdarzeń.
***
W kwietniu 95 w redakcji tygodnika „Piłka Nożna” odbyło się spotkanie zespołu
redakcyjnego z kibicami kilku drużyn. Zaproszenia swoimi kanałami” zostały
wystosowane praktycznie do każdej liczącej się ekipy. Wielu zabrakło.
— To ja jestem ten idiota — podchodzi do mnie cblopak z ŁKS-u. Chodziło mu o swoją,
olbrzymią flagę z napisem Łódź moim miastem, ŁKS. moim życiem”, a którą opisałem w
Pamiętniku” dobierając podobnych słów. Ubodło go to.
— A pewnie, że jesteś. Ile metrów ma twoja flaga? — Okazało się,że kilkanaście, czy
nawet kilkadziesiąt. Tłumaczę, że na fladze zamiast „moje” powinno być „nasze”. Chyba,
że sam będzie nad tą flagą stał. A nie o to chodzi. Łodzianin przyjmuje argumentację, ale
widzę po oczach, że raczej boi się wdać w dyskusję z bardziej wyszczekanym
„redaktorkiem”., niż faktycznie przyjął do siebie, to co mówiłem.
***
— Jutro będę we Wrocławiu — informuje mnie Sitek z Warszawy. Na co dzień fanatyk
warszawskiej Legii. — Zorganizuj jakieś video, to obejrzysz sobie kasetę z naszym
wyjazdem do Moskwy na Spartaka.
Widelec znalazł się u Niełaca. Oglądamy sobie wesołą podróż pijanej gawiedzi pijanym
pociągiem.
— Znacie tego gościa? — Sitek pokazuje paluchem na jednego z chłopaków.
— No pewnie. Lejzerek — nie ma najmniejszych wątpliwości. Koleś przez kilka lat jeździł
na wyjazdy Śląska. Ciekawa postać. Pochodzi z Nowej Rudy i jeszcze jako zupełny
małolat, w połowie lat osiemdziesiątych zaliczył parę spotkań w barwach tamtejszego
Piasta W pewnym momencie, mając jakieś szesnaście lat, wyszedł z domu i już do niego
nie powrócił. Związał się z Wrocławiem. Zaczął chodzić na mecze Śląska i jeździć na
wyjazdy. Przyuważył go Orzeł. Wypytał co za jeden.
Lejzerek nie ukrywał, że jest pociągowym obieżyświatem. Polskę ma opanowaną w
stopniu wystarczającym do zrobienia magisterium z tras na wszystkich możliwych
szlakach.
Doskonale znał przesiadki z jednych pociągów do drugich, tak by nie marznąć na
dworcach. Często spał w ten sposób, że będąc „na dłużej” we Wrocławiu wsiadał do
pociągu przemyskiego, wysiadał w Krakowie i rano, już wyspany, pojawiał się ponownie
we Wrocławiu. Lejzerkowi zorganizowało się spanie u Pociska.
I tak na placu Grunwaldzkim cały czas się imprezowało. Lejzerek przynajmniej dokarmiał
Pociska, bo ten nie potrafił kraść, a po każdy odwiedzinach tego pierwszego w pobliskich
delikatesach w zepsutej 1odówce pojawiały się wiktuały. Nieraz można go było spotkać w
nieoczkiwanych miejscach. Kiedyś jedziemy sobie kolejką w Trójmieście. Zrobiliśmy
towarzyski nalot na koleżków z Lechii. Na którejś ze stacji wyłania się uśmiechnięta gęba
Lejzerka. Ciągniemy go na chatę, ale nie chce. Woli pojechać do Warszawy. W pociągu
też się wyśpi, czasem uda się coś zarobić. Jak postanowił, tak zrobił. W pewnym momenc
rzucił tylko cześć” i tyleśmy go widzieli. Pojawił się we Wrocławiu na kolejnym meczu
Śląska. Później postanowił zabrać się do uczciwej pracy. Zaczepił się w cukrowni bodaj w
Matczycach. Kiedyś w pracy, podczas nocnej zmiany usłyszał daleki gwizd pociągu. Nie
wytrzymał. Zostawił robotę, wyskoczył za płot i poszedł na stację. Już tam nie wrócił.
Bujał się później przez długi czas gdzieś na trasie Warszawa — Lublin czy Warszawa —
Gdańsk, znajdując jakąś babę w stolicy. Stanął na nogi jednak te mu się podwinęły. W
kwietniu 95 wyskoczył z pudła.
— Był taki nieswój, wreszcie po pewnym czasie stwierdził, że mu nam powiedzieć, że
jeździł na Śląsk — śmieje się Sitek patrząc w ekran
— I w dalszym ciągu, gdy jesteśmy w pobliżu stolicy, Lejzerek się wynurza.
***
Kacper z wrocławskiego Trójkąta jest gościem, którego nie sposób nie lubić. Wesoły,
towarzyski, a jednocześnie cholerny zagryziak. Maniak na punkcie gry na automatach.
Miał też swoją przerwę w życiorysie. Po jej odbębnieniu raczej niechętnie wracał do
więziennych wspomnień. Nie żył jak inni, światem grypsery. Dopiero po latach
usłyszałem jego opowiastkę jak to został przywitany w celi przez starego złodzieja z
wysokim wyrokiem
— Te, małolat, ile wyłapałeś?
— Szóstaka.
— No, to jesteś kozaczyna — stary więzienny wiarus wie, że sześć 1at nie dostaje się za
kradzieże kur z kurnika. Nagle Kacpra ogarnia olśnienienie.
— Ale ja mam sześć miechów...
— Iii... tyle to ja mogę odpierdolić z hujem w ścianie ziemianki.
Ciekawą personą na Legii jest Rouen. Niedługo przed jednym z me czów z LKS-em na
własnym stadionie, zmieniał miejsce zamieszkania. Bardzo chciał w nowym otoczeniu
zachować anonimowość.
Podczas przyjazdu kibiców biało-czerwono-białych, ktoś z telewizji doszedł do wniosku, że
na dworcu może być wesoło. Ekipa z kamerami usadowiła się idealnie. Tuż nad
wysiadającymi fanatykami LKS-u. Legioniści czekali nieopodal. Zaczęła się zadyma.
Rouen trafił aż kilku gości. Urywki z zadymy pokazywał Teleexpress, a następnie
wiadomości sportowe w dzienniku. Rouena było widać jak na dłoni, poznano go nie tylko
w Warszawie.
Następnego dnia jedna z nowych sąsiadek spotyka na klatce scho dowej żonę Rouena.
— Ale ten pani mąż awanturny. Gali Anonim, hi, hi.
Po meczu Śląsk — Lech inaugurującym sezon wiosenny 1993, na którym nie obyło się
bez drobnych zadym, policja wyciągnęła z poznańskiego młyna kilku przyjezdnych. Po
zakończeniu spotkania Puzon ze swoją dziewczyną dość niespiesznie opuszczał trybuny.
Gdy na stadionie opróżniło się, rzuciło się na niego trzech typków w cywilu wymachując
przed nosem policyjnymi szmatami. Puzon został zwinięty. Jemu i poznaniakom
postawiono zarzuty uczestniczenia w zadymie, sprawa tra fiła do sądu. Na pierwszej
rozprawie, która odbyła się prawie rok po wydarzeniach na Oporowskiej, Puzon
rozmawiał z Uszolem z Lecha. Te matem tych dyskusji był także Pamiętnik Kibica. Uszol
był nim zdeczko rozeźlony.
— Czemu nie byłeś na sprawie? — pyta się mnie Puzon.
— Działo się coś ciekawego?
— Przyjechały pyrusy. Normalni. Jeden chce się z tobą spotkać, mówił coś o solówie. Jest
taki... trochę duży.
Przed następną rozprawą stawiam się w gmachu sądu. Bractwo jeszcze urzęduje przed
salą rozpraw. Poznaniacy z rodzinami. Puzona przyszło dopingować kilku koleżków z
Nabojki. Wyławiam okiem największego z przyjezdnych. Niski to on nie jest faktycznie.
Podchodzę, przedstawiam się.
— Słyszałem, że masz do mnie pretensje.
— O książkę — odpowiedział, prostując się, gdyż do tej pory stał oparty o kaloryfer.
O kurwa — pomyślałem sobie. Po prezentacji gabarytów wynik ewentualnej potyczki był
dla mnie jasny jeszcze przed jej rozpoczęciem. Wyższy, co najmniej o dwadzieścia
centymetrów, waga ciała adekwatna do wzrostu, zasięg rąk moich i jego to dwie zupełnie
inne skale. Błyskawicznie oceniam swoje szanse w solówce. Mogę liczyć jedynie na
szybkość, refleksu poznaniaka nie znam.
— Co ci się nie spodobało?
— Ja tak... ogólnie, nie czytałem jej jeszcze.
— Chciałeś wyjść na solo.. — trzymam fason.
— Wiesz... dzisiaj jestem z matką, jeszcze na pewno przytrafi się okazja — słysząc te
słowa zrobiło mi się lżej na duszy. Panienka, którą poznałem wczoraj, nie będzie musiała
już drugiego dnia znajomości oglądać mojego opuchniętego pyska.
***
Romuald Szukiełowicz jest trenerem takim, jakim jest. Podczas rozmowy z Maćkiem
Głowackim, dziennikarzem i jednym z teoretyków pro wadzenia treningu, gdy tamten
powiedział kilka fachowych uwag, Szukiel” odparł, że chodzi o to, by noga dobrze kopała.
Ma Ów szkoleniowiec jedną, cholerną zaletę. Potrafi jak mało kto zmobilizować ludzi z
którymi rozmawia. Jednak wśród wrocławskich kibiców nie cieszy się zbytnim szacunkiem
ani poważaniem. Zadecydował o tym jego komentarz do regionalnej telewizji Echo
spotkania Śląsk — Widzew w 91 (?) roku, na którym wrocławianie przyatakowali łodzian
na trybunach.
Poproszony akurat o użyczenie swego głosu stwierdził coś o stadionowej hołocie i kilka
tym podobnych wstawek. Fani są pamiętliwi i po kilku latach, gdy ponownie został
trenerem wrocławskiej drużyny, przyjęto go obojętnie.
— Niech będzie nawet Helenio Herrera, ale skoro on nas nie lubi, to jest tylko najemnym
pracownikiem, który teraz bierze w Śląsku pieniądze, a później go nie będzie —
stwierdzono na trybunach. Jego poprzednik (nie licząc czterech spotkań pod okiem
Bogusława Wilka), Stanisław Świerk, był przez kibiców postrzegany zupełnie inaczej.
Na zimowym, halowym turnieju w Zgorzelcu melduje się kilkanaście osób z Wrocławia i
Grubio — fanatyk jedenastki Śląska, na co dzień mieszkaniec... Łańcuta, Po turnieju
czterech chłopaków podchodzi pod prawie pusty autokar, prosząc o zabranie w drogę
powrotną. Szukiełowicz zdecydowanie odmawia. Gdy drzwi się zatrzasnęły, czterech
opatulonych w zielono-biało czerwone szaliki chłopaków zaczyna skandować:
— Stasiu świerk, Stasiu świerk, Stasiu Świerk.
W związku z zawartym w lutym 1995 roku w Gdyni paktem o nieagresji wśród kibiców
podczas spotkań reprezentacji narodowej, kilka występów Biało-Czerwonych wyglądało
rzeczywiście inaczej niż dotychczasowe.
Dla części wrocławian czerwcowy (95) mecz Polska — Słowacja rozpoczął się osiem
godzin przed pierwszym gwizdkiem sędziego. O 9.20 na peron Dworca Głównego wjechał
pociąg wiozący kibiców Lecha Poznań. Tym razem nie było zwyczajowych w takich
wypadkach, nerwowych przygotowań do „powitania” przyjezdnych. Z reguły na linii
Wrocław — Poznań dzieją się różne, nieraz drastyczne rzeczy. Wręcz przeciwnie, zarówno
kibice Lecha, jak i Śląska wiedzieli, że część drogi przyjdzie im przebyć razem, oraz że
tego dnia będzie obowiązywał pakt. Na początek niemiła — dla fanów — sytuacja.
Policjanci nie chcą wpuszczać nikogo bez biletu do pociągu jadącego w kierunku Katowic.
Wspólna (sic!) 200-osobowa grupa z fantazją ominęła ten zakaz tak, że mundurowi
nawet nie spostrzegli, gdy kibiców „wywiało” z Wrocławia.
Dość dziwnie wyglądały dla piłkarskich chuliganów sektory 6 i 7 stadionu zabrzańskiego
Górnika. Razem zasiadali tam fanatycy warszawskiej Legii, krakowskiej Wisły, Lechii
Gdańsk, Motoru Lublin, ŁKS-u Łódź, Śląska Wrocław, Lecha Poznań. W innych warunkach
byłaby to mieszanka wybuchowa Dość stwierdzić, ze podczas meczu Lech — Legia, który
odbył się pół roku wcześniej, 100-130 osobową grupę fanatyków ze stolicy atakował
kilkutysięczny tłum, natomiast w rewanżu na Łazienkowskiej wojownicy z Warszawy,
chcąc wyładować swoją agresję na poznaniakach, stoczyli bitwę z ochraniającymi ich
policjantami. Rozmiary zamieszek były porównywalne do zajść z okresu stanu
wojennego. Takich „mieszanek wybuchowych” w tym gronie było zresztą więcej.
Przez moment (czyli kilka spotkań kadry narodowej) wydawało się, że nawet w tak
zwaśnionym i uznawanym za nienormalne środowisku, jak kibiców piłkarskich, istnieje
możliwość wzniesienia się ponad podziały. Najlepiej ten fakt ilustruje scenka z drogi
powrotnej. W „Warsie” pociągu, w kilkuosobowej grupce po którymś już piwie jeden z
poznańskich hools śmiał się do wrocławskich współbiesiadników:
— W życiu nie myślałem, że napiję się z kibicami Śląska.
***
Towarzystwo siedzi sobie w knajpie Szalony Koń” na wrocławskim Rynku. Na zewnątrz
minus dwadzieścia, mrozy trzymają od miesiąca albo i lepiej. Jankes, który swoją ksywkę
zawdzięcza stałemu pobytowi w USA, a za oceanem nie potrafi wysiedzieć dłużej niż kilka
miesięcy, więc przyjeżdża do normalności, czyli do Polski, opowiada historyjkę z
wrocławskie go autobusu.
— Jedziemy sobie o czwartej w nocy w dość doborowym towarzystwie, a tu wsiada jakaś
panienka. W wózku pustki, tylko my, szofer i ona. Ja się do niej przyklejam, łapię za
ciałko, a tu się okazuje, że laseczka nie ma na sobie bielizny. Majtki jej wcięło. No to ja
do niej, że może pójdziemy do jakiegoś hotelu. A ona na to, że lepiej do bramy —
Jankesem do tej pory wstrząsają dreszcze z makabrycznego zimna.
— Dziewucha była testowana przez całą czwórkę — kontynuuje.
— Gdzie mieliście takie branie? — Zainteresował się przebywający akurat we Wrocławiu
lechista Grabarz.
— Na Krzykach, na Oficerskiej.
— Seks, może jeszcze w mojej bramie? — Długi aż podskoczył z wrażenia. — Kiedy to
było?
Teraz Jankes Z namaszczeniem wyciąga przegub dłoni, spogląda dosyć długo na zegarek.
— Jakieś... — przygląda się czasomierzowi mrużąc oczy — .. .trzy, cztery tygodnie temu.
Wiara wybucha śmiechem. Leon się później z Jankesa nabijał, że ten sprawdzał datownik.
***
Legioniści przeczytali rozdział tej książki jeszcze przed jej ukazaniem się. Niekompletny,
choć w swym kształcie przypominający to, co można odczytać w niniejszym tomiku.
— Kilka historii zapomniałeś, ale trzeba przyznać, że napisałeś obiektywnie. Jednak coś
za mało uczucia w ten rozdział włożyłeś. Jakoś tak bez entuzjazmu to wszystko — słyszę
głos telefonicznego rozmówcy, legionisty. Pewnie, wolałbym się powywnętrzać, ale w
wielu z opisywanych sytuacji nie byłem. Znam je z różnych relacji. Choć wielu wątków,
tych osobistych, zabrakło.
Choćby takiego brzucha Bosmana z Legii. W Moskwie warszawiacy chlali ile wlazło.
Trudno było tego nie robić, skoro w stolicy Rosji ceny są na normalnym, światowym
poziomie. O ile nie wyższym. Natomiast produkcja najbardziej popularnego, tamtejszego
trunku, czyli wódki była wyraźnie forowana, a co za tym idzie ceny były niższe od cen
popitki. Jak tu się nie ochlać na amen? Towarzystwo ululało się na cacy. Na mecz
wchodzili wszyscy, wystarczyło się jakoś przetoczyć przez bramę. Więc żłopano oporowo.
Przed spotkaniem, w okolicy stadionu. Dzień wcześniej w Moskwie z Lokomotiwem grał
monachijski Bayern. Niemców troszkę postraszono w hotelu. Z miejscowymi specjalnych
kłopotów nie było. Saszki i Wańki raczej lgnęli do obcokrajowców. W czasie meczu
towarzystwo jeszcze jakoś wyglądało. Być może z uwagi na mróz. Następnego dnia było
gorzej. Pociąg się spóźnił, więc całkiem zgrabna ekipka opanowała dworzec kolejowy.
Rouen biegał z kartonem, w którym było wy- krojone dno. Nikt nie wiedział, po co mu
badziewie, a on po prostu stawiał pudełko na odstawioną przez kogoś flaszkę piwa, po
czym wsadzał rękę z góry, przez dziurę i w ten sposób niepostrzeżenie stawał się
właścicielem kolejnego browara. Na wódkę już nie miał ochoty.
Nie pogardzał natomiast wyrobami tamtejszego polmosu Bosman. Nachlał się jak świnia,
po czym padł. Zimno, wszyscy się trzęsą od braku odpowiednich gradusów Celsjusza, a
Bosman kładzie się nieprzytomny. Ktoś podjechał wózkiem na bagaże i położył zwłoki
odziane jedynie w koszulkę, w jakiej na murawie występują piłkarze Legii, na tymże
pojeździe.
Wożony — tak dla jaj — Bosman tymczasem chrypiał coś niezrozumiale i wywracał
oczami. Wezwana sanitariuszka już chciała go umieścić wśród szpitalnych
niedoozdrowieńców, gdy u grubasa na stąpił powrót do jako takiej świadomości.
Najwylewniej z tego cieszył się koleżka Bosmana, który gabarytami jeszcze przewyższa
(a raczej poszerza) swojego kompana.
— Bosman go przyprowadził na Legię, żeby się nikt nie śmiał z tego, że jest najgrubszy
na Żylecie — naśmiewają się legioniści.
***
Mecz Holandia - Polska w październiku 1992 roku był pierwszym spotkaniem
reprezentacji narodowej, na którym zameldowało się kibicowskie bractwo z Polski. Do tej
pory na wyjazdach zdarzały się co najwyżej pojedynczy fanatycy, polonusi i przypadkowi
turyści. No, może za wyjątkiem spotkań z NRD na początku lat osiemdziesiątych. Ale
wówczas to były trochę inne czasy i na pewno inne układy. W każdym bądź razie w
Rotterdamie towarzystwo miało okazję spotkać się po raz pierwszy pod jedną flagą na
obcym terytorium, w niekoniecznie sympatyzującym z sobą gronie. Z Wrocławia wybrało
się różnymi sposobami jakieś ćwierć Setki fanów. Trochę strachu najadł się Robson,
którego łażącego po mieście przykukał jakiś autobus z fanatykami. Na szczęście okazało
się, że była to wyprawa kibiców gdańskiej Lechii. Gdy Robson wpadł w objęcia kolesiów,
w autokarze rwetes:
— Kurwa, filujcie, jak Boga kocham, tego jeszcze nie widzieliście
— drze się któryś z wycieczkowiczów. — Rudy Murzyn, jak babcię kocham!!!
Rewelacja była taka, że autobus się zatrzymał, a Polacy trzaskali sobie z czarnym
rudzielcem fotki.
Na samym meczu jedna awantura. Gdy Cracovia (jeden autobus) zaatakowała Wisłę
(pięciu), za wiślakami, choć w tym momencie mieli z nimi wojnę, postawili się
gdańszczanie i wrocławianie. Po uspokojeniu awantury i zakończeniu meczu, wspólna
ekipa postanowiła sobie wy równać rachunki z pasiakami. Cracovia, która nie miała szans
wobec przeważających sił przeciwników, salwowała się ucieczką. Holenderscy policjanci
byli zdziwieni takim obrotem sprawy. Jakoś połapali się, gdzie istnieje linia podziału i
oddzielili jednych wojowników od drugich.
W drodze powrotnej kilku hools z Wrocławia postanowiło skorzystać z okazji i wrócić do
kraju z Lechią. Kierowca burzył się z uwagi na nad komplet pasażerów. Policjanci
postanowili kogoś wyprowadzić z autokaru, by ten mógł ruszyć z miejsca. Jeden z nich,
taki dwumetrowy, złapał Robsona i ciągnie go do wyjścia. Wyglądający przy nim jak
karzełek Robson wczepił się w fotel rękoma i nogami i tylko mruczeniem i kręceniem
głową dawał znaki, że nie da się usunąć. Ostatecznie, wobec nieugiętej postawy swej
ofiary i zaostrzającej się sytuacji w autobusie, Holender zrezygnował.
***
Grabarz z Gdańska wyjazdu na Lechię/Olimpię do Olsztyna mile wspominać nie będzie.
Zajechał, jak połowa 500-osobowej grupy, samochodem. W roli pasażera, na swoje
nieszczęście. Ponieważ wyłykal po drodze zdeczko piwa i mocniejszych trunków, przeto
mecz wydał mu się nad wyraz gorącym wydarzeniem. Na tyle, że kurtkę z dokumentami
zostawił w aucie. Lechia zwyciężyła co podniosło i tak wysoką temperaturę na widowni.
Przynajmniej na sektorze zajmowanym przez przyjezdnych. Bo temperatura powietrza 20
września zbyt wysoka nie była. Po spotkaniu miejscowi, którzy mieli już serdecznie dosyć
uciążliwej wycieczki z Trójmiasta, podzielili tłumek na dwie grupy. Jedną odstawiono do
pojazdów mechanicznych drugą odprowadzono w kierunku kolei żelaznej. Nie wiadomo
czemu, Grabarz załapał się do tych drugich. Na stacji, zorientowawszy się W swojej
pomyłce, zaczął interweniować. Ponieważ jego stan wskazywał na wcześniejsze
nadużycie wody ognistej, więc wśród konwersatorów w niebieskich mundurkach jakoś nie
mógł znaleźć posłuchu.
— Jestem autem.
— Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej. — No to ja sobie idę.
— Nigdzie nie pójdziesz.
— Idę — swój zamiar wprowadził w czyn. Nie chcące wysłuchiwać jego racji psy
załadowały niesfornego do budy. Na samych słowach się nie skończyło. Po „rozmowie” z
pałkarzami Grabarz jako pamiątkę miał połamane żebra. Ponieważ paragrafu na niego nie
było, więc postanowiono go odwieźć do izby. Tam z kolei lekarz doszedł do wniosku, że
co prawda pacjent zbytnio się na nią nie kwalifikuje, jednak skoro został przywieziony
przez mundurowych, musi się gościem zająć. Następnego dnia, bez kurtki, dokumentów i
pieniędzy, obity wracał do Gdańska. Na dworcu był w swojej biało-zielonej koszulce
dokładnie obcinany przez dwóch miejscowych, którzy zaczęli coś podejrzewać.
— Skąd jesteś?
Na szczęście kanary okazały się na tyle wyrozumiałe, że do domu dojechał bez kredytu.
***
Kibice Zagłębia Lubin przez kilka lat nie pokazywali się w Warszawie wcale. Wiosną 95
lubinianie zerwali z tą tradycją i przybyli na Łazienkowską autobusem. Wóz był niezły, bo
zasuwał trasą cholernie szybko. Tak szybko, że z kilku aut, które wyruszyły na patrol,
zdołał go znaleźć tylko „J”. Czteroosobowa załoga postanowiła wyprzedzić hoolsbusa i
zaczaić się na niego w jakimś lesie. Zamiar ten został rozszyfrowany przez
autokarowiczów. Podczas wyprzedzania legioniści zostali trafieni butelką w maskę. Na
szczęście dla legionistów nie trafiło w szybę. Ostatecznie Zagłębie zostało w tyle,
warszawiacy zaplanowali akcję partyzancką. Załoga pojazdu wysiadła w lasku, drajwer
natomiast oddalił się, mając za zadanie schować wóz i wrócić na miejsce ataku już po
odjeździe lubinian. -- Co tam się działo, nie wiem – opowiadał później „J”. – W każdym
bądź razie po pół godzinie pojechałem z powrotem, a tu w miejscu, gdzie wysadziłem
chłopaków stoi policja i świeci halogenem po lesie, najwyraźniej kogoś szukając.
Przejeżdżałem tamtędy kilkakrotnie, ale nic się nie zmieniało. Ponieważ lubinianie mogli
powiedzieć, że widzieli moje auto, więc nie chciałem kleić głupa jeżdżąc tam i z
powrotem. Po jakiejś godzinie zrezygnowałem. Okazało się, że chłopaki musieli siedzieć
w zaroślach, aż do chwili, gdy niebieskim się znudziło i dopiero później z meczu u siebie
wracali do domów z odległości stu kilometrów od Warszawy.
***
Wiesław Pałaszewski jest odpowiedzialny za prewencję w legnickiej komendzie
wojewódzkiej policji. Człowiek ten ma wzrok psychopaty. Każda komisja zdrowia
psychicznego (a taka powinna co jakiś czas weryfikować ludzi pracujących za pieniądze
podatników na stanowiskach narażających na zmiany osobowości) po spojrzeniu w jego
oczy nie powinna mieć wątpliwości, że jest to człowiek, nad którym można popracować.
Na jednym ze spotkań działaczy klubowych Zagłębia Lubin z kibicami, pojawili się
przedstawiciele policji. Za znanym fanom (z uwagi na swoje zachowanie) szefem
prewencji. Pałaszewski poopowiadał, jak to radzi sobie w walkach z niesfornymi
szalikowcami. Używał języka i terminologii chuliganów. Przed niektórymi meczami
zarządza on swoim podopiecznym suchą zaprawę, nakazując palowanie.., ławek.
Gdy któryś z podkomendnych, ot tak, dla jaj przyłoży komuś pałą po głowie, to Wiesław
Pałaszewski w pełni akceptuje działania podopiecznych. Zamiast numeru służbowego
„chłopcy Pałaszewskiego” lubią pokazywać obijanym numery ich własnych butów. To
najczęściej używany zwrot policji w legnickiem w podobnych okolicznościach.
Palaszewski traktuje mecze jako możliwość wyżycia się. W pewnej dyskusji o piłce nożnej
ponoć powiedział:
— Co ty możesz wiedzieć o piłce, ja już obstawiałem kilkaset meczów. Sam jest
przykładem, że hools chodzą nie tylko we flejersach, lecz również w niebieskich
mundurach. Po prostu ludzie kierowani przez niego są jeszcze jedną grupą, której chodzi
o to, żeby coś się działo. O tym, że legnicka policja działa w sposób psychopatyczny,
wiedzą fanatycy piłkarscy niemal w całym kraju. Po jednym z meczów Chrobry — Śląsk
dzielni mundurowi złapali 10-12 letniego chłopaka i... spałowali go. Do stereotypu
policjanta zabrakło małolatowi tornistra i kredek.
Nie tylko w Legnicy czy Lubinie zdarzają się takie okazy. W Katowicach mundurowi
wypuścili chłopaka z budy.
— Te, Romek, skurwiele zabrały mi szalik.
— Chodź — podchodzimy do nyski.
— Czego, kurwa, jeszcze tu szukasz? — to raczej do kolesia niż do mnie.
Mówię o co chodzi. Spokojnie. Nigdy z policjantami się nie awanturuję „na krzyk”.
Tamten ogląda mnie jak zjawisko.
— Ja go, kurwa, zabrałem?
— Tego nie wiem, pan jest tu najstarszy stopniem (miał kocina jakieś cztery belki,
szycha), więc jest pan odpowiedzialny za swoich ludzi. Typek się denerwuje, wie, że
nabroił. Co może w tej sytuacji zrobić? Chwyta za pałę, dokłada mi parę razy, temu od
szalika również. Dyskusja z palantami, kto jest ich dowódcą kończy się zawsze w jeden
sposób.
— Nie wiem.
Katowickie psy najbardziej popierdolone jeszcze nie są. Ale o tym można się przekonać
tylko jeżdżąc na wyjazdy. Co prawda po finale pucharu Polski Legia — GKS Katowice
(95), do Warszawy wezwano odpowiedzialnych za zabezpieczanie porządku podczas
imprez sportowych z komend wojewódzkich, gdzie powiedziano im, że policja musi
postępować według prawa. Ale sytuacja z Katowic opisywana ciut wyżej miała miejsce już
po tej konferencji.
Nie zawsze jest tak, jak wydaje się oglądając sytuację z ławek trybuny głównej. A tym
bardziej z ekranu telewizyjnego.
Nikt nie płacze, gdy dostanie lanie, gdy nabroi. Tyle, że hools mają to akurat w nosie.
Twarz nie szklanka. Za co mają jednak dostawać ci, którzy nawet nie mają chęci pobroić?
Gdy dostaniesz w łeb od kibica innej drużyny, to możesz przynajmniej oddać. Jesteś na
równych prawach silniejszego. Oddasz psu — łapiesz się na wyrok.
***
Jacek z Lubina opowiedział historyjkę z meczu Polska — Izrael rozegranego wiosną 95 w
Zabrzu. Fani Zagłębia rozłożyli swoją flagę na pustych ławkach. Po jakimś czasie weszła
ekipa Cracovii. Kilku krakusów przemaszerowało się po lubińskich barwach. Zagłębiacy
wkurzyli się.
— Co jest, kurwa? — stała w takich sytuacjach odzywka. Od słowa do słowa i zaczęło się
ustalanie następstw. Kibice Zagłębia Lubin i Cracovii nie darzą się szczególną sympatią.
— To może pójdziemy na solo?
— Dobra — Jacek był chętny do konfrontacji jeden na jednego.
— Masz nóż? — fan pasiaków zadał cokolwiek dziwne pytanie.
— Po co nóż do walki na solo?
— Jak to po co? Nie masz noża, to ktoś od nas ci pożyczy. My jeździmy z nożami. W
sumie do bójki na scyzoryki nie doszło.
***
— Jedziesz z nami do Gdańska na Lechia — ŁKS? — Maciek wie, że ze mną w Trójmieście
nie zginie. Mam tam mnóstwo kontaktów, a może się zdarzyć, że Łylego, do którego ma
interes, na meczu się nie znajdzie. A ja Gdańsk lubię w sposób szczególny.
— No jasne — nie skorzystać z takiej okazji to byłby grzech. Cała kolejka ligowa odbędzie
się w listopadową środę, na szczęście w Śląsku pomyślano i dogadano się z Rakowem,
więc zamiast w środku tygodnia we Wrocławiu mecz zostanie rozegrany podczas
weekendu. W środę byłoby może ze trzy tysiące widzów. W sobotę przyszło sześć. Ale to
była dopiero śpiewka przyszłości.
— No to wyruszamy o szóstej rano z Rynku.
Następnego dnia marznę czekając na Maćka. Wreszcie zajeżdża. Sam.
— Alek, pijany jak świnia, dogorywa u mnie na chacie. Trzeba go doprowadzić najpierw
do jakiegoś stanu, a następnie do auta.
Sprawa się komplikuje. To Alek miał robić za drajwera. Pijany nie pojedzie. Za kierownicą
będzie musiał siąść Maciek. Coraz mniej czasu do pierwszego gwizdka, a my jeszcze nie
wyjechaliśmy za rogatki Wrocławia.
Po drodze cały czas kontrola zegarka i przeliczanie kilometrów do zrobienia. Nie
zdążymy, nie ma szans. Pod stadion zajeżdżamy w ostatniej niemal chwili. Jeszcze tylko
ogłuszający ryk, wieńczący ostatnią, czwartą bramkę zdobytą przez biało-zielonych. Z
całego meczu obejrzeliśmy sobie ze dwie akcje.
Po ostatnim gwizdku wokół nas robi się zamieszanie. Zewsząd złażą się znajome pyski.
Lechiści już nas „rozdysponowali”: jeden będzie spał tu, drugi tam. Ale wcześniej jest
wieczór, czyli czas na chlanie. Na razie ja ląduję na Chełmie. O 20 spotkamy się w
knajpie. Oczywiście spóźniliśmy się z Grabarzem i Mikołajem. Ale towarzystwo jeszcze w
miarę trzeźwe.
— Dobra, jakby Milan nas chciał znaleźć, to będzie wiedział, gdzie szukać, zmieniamy
knajpę — zarządził Łeb.
Część jedzie z Wioletem, część taryfą. Z Łbem pakuję się ja. To błąd. Ulubioną jego
zabawą jest jazda ile fabryka dała A bryczka to nie maluch bynajmniej. Tym razem
ułańska fantazja kazała Łbowi powygłupiać się dodatkowo. Na liczniku 160, a on łapie za
komórkowca i wystukuje kierunkowy do Wrocławia.
— Gajor? Co u ciebie, śpisz grzecznie? Bo ja właśnie wiozę Alka i Romka na Długą.
Jedziemy się nachlać, ha, ha, ha.
Zajeżdżamy oczywiście pierwsi.
— Chyba się będę sądził z tym Centertelem — żali się Łeb. — Reklamują, że ten telefon
zarabia na siebie, a ja muszę płacić za niego trzydzieści baniek miesięcznie.
Ostatecznie zostajemy jedynymi gośćmi w knajpie. Głośno) hałas, każdy jak zwykle ma
coś do powiedzenia.
— Grabarz, drzemy zelówki, ja wymiękam — marudzę. Urywamy się z towarzystwa, bo
zapowiada się ostre picie. Ustalamy, że spotkamy się w czwartek w południe. Wieczorem
wyjazd z powrotem.
— Zostań jeszcze dzionek, przecież Śląsk gra w sobotę, zdążysz — następnego dnia rano
Grabarz próbuje przegadać mnie.
— Nie mogę, w piątek rano jestem poumawiany.
— Zadzwoń i odwołaj.
— Nie da rady.
— A myślisz, że reszta będzie się nadawała do jazdy?— coś się ten Grabarz dziwnie
uśmiecha.
— Alek to pewnie i nie, lecz Maciek jak coś powie, to można na tym polegać.
Zajeżdżamy na umówione miejsce. Z daleka widać, jak pozostała część ekipy właśnie się
wtacza do knajpy. Cholernie punktualni są dziś wszyscy.
— Wieczorem jedziemy — upewniam się chłopaków.
— Romek, nie da rady, brak trzeźwego szofera i... możliwości. — Maciek mówi składnie,
ale nie przychodzi mu to łatwo. W tym czasie Grabarz już pada ze śmiechu.
— Jak to było? Jak coś powie, to można polegać? Tu jest Gdańsk, człowieku.
Ostatecznie ustalam, że wracam nocnym pociągiem. A Bezan zwariował. Ciąga nas po
jakichś knajpach i hotelach. To kręgle, to salon gier, to znów chlanię w jakiejś kolejnej
knajpie. Wieczorem towarzystwo odprowadza mnie na dworzec.
— Temu panu proszę nie sprzedawać biletu, on jest niepełnosprawny umysłowo, nie
odpowiada za siebie — Bezan pokazuje mnie kasjerce, gdy chcę kupić przejazdówkę.
Kobieta głupieje, bo wyraz twarzy Bezana wcale hie wskazuje na to, że żartuje. W tym
momencie pewnie i moja fizjonomia nie odbiega daleko od tej nakreślonej przez Bezana.
— Pierwsza klasa do Wrocławia proszę — Bezan faktycznie zwariował, ale doszedł do
wniosku, że skoro uparlem się jechać, to sam musi kupić mi bilet.
Alek z Maćkiem już też mają wszystkiego dosyć. Chce im się spać. Obiecują sobie, że po
moim odjeździe lądują zaraz w łóżku.
— Dobra, ale nie jedziemy do mnie, lecz do mojej mamy — twierdzi Bezan. Gdy drzwi do
„mamy” otworzyły się, wrocławianie z przerażeniem stwierdzili, że spanie mogą sobie
odłożyć na następny dzień. Na szczęście jakoś na sobotni mecz dotarli do Wrocławia.
— Przed godziną przyjechaliśmy — śmieją się na stadionie.
***
Gdynia, luty 1995. Przyjechaliśmy do Trójmiasta na turniej kibiców, organizowany przez
arkowców. Wieczorem odbędzie się losowanie grup. Będzie Legia, Pogoń, Arka, Lechia,
Wisła, Polonia Bytom, Zagłębie Lubin, Bałtyk, Lech i my. Mieszanka wybuchowa. W
każdej chwili coś się może zdarzyć. Na meczu hokeja Stoczniowiec — Polonia Bytom
bractwo z Wrocławia, Krakowa i Gdańska ustala swoje ekipy na tą ceremonię. Trzeba
trzeźwych, bo pijany w razie czego do niczego się nie przyda.
— Świniak, ty nie jedziesz, jesteś wypity. Możesz narobić sztrymu — próbuję
wyperswadować nachlanemu koleżce. Ostatecznie coś tam chwycił i rusza głową. Mecz
nie kończy się w regulaminowym czasie, gdyż jest remis.
20 Dogrywka. Robi się późno. Zrywamy się z hali Olivii. Gdy dopadamy do Heinekena w
Gdyni, Swiniak już rządzi w środku.
— Jak on się tutaj znalazł? I to przed nami. A na dodatek skąd wiedział, że losowanie
odbędzie się właśnie w tym miejscu? — spoglądamy na siebie z Niełacem z
niedowierzaniem. Darka miało nie być, a to on, lekko zataczający pcha się do losowania
grup.
Mija rok.
— Jedziemy na turniej do Łodzi — towarzystwo ustała w Rynku.
— A wiecie, kto będzie losował grupy? — niezbyt dobrze trzymający się na nogach
Świniak daje tym samym do zrozumienia, że ta impreza nie może się odbyć bez niego.
Ostatecznie nie losował. Autobus się spóźnił. Ceremonia odbyła się wcześniej.
***
— Musimy zrobić jakąś zgodę. Aktualnie mamy jedynie z KSZO Ostrowiec, ale to taka
niewielka ekipa. U nas zapanowała moda na jedną zgodę — stwierdzili podczas jakiejś
rozmowy poznaniacy spod znaku Lecha je sienią 1994 roku. Ich zamierzenia zrealizowały
się dopiero pod koniec stycznia 1996, gdy podczas turnieju w hali Areny zjawili się kibice
gdyńskiej Arki. Poznaniacy, choć twierdzą, że zawarli jedynie układ, mają swoją zgodę,
natomiast dla gdynian Poznań stał się miejscem, w którym mogą za istnieć. Dzięki
pierwszoligowemu układowi, flagi Arki będą (?) pokazywane w relacjach telewizyjnych nie
tylko regionalnych ośrodków. Po zerwaniu zgody z Górnikiem Zabrze, gdynianie takiej
możliwości nie mieli.
Najbardziej eksponowanym układem jest zgoda Legii z Pogonią. Stadion przy ul.
Łazienkowskiej na prawie każdym meczu poobwieszany jest olbrzymimi, bordowo-
granatowymi flagami. I odwrotnie. Znacznie mniej uzewnętrzniane, są równie silne zgody
Sląska z Lechią czy Motorem.
Kontakty kibiców w różnych miastach często owocują pielgrzymkami fanów pomiędzy
tymi ośrodkami. Do Szczecina wyprawiają się mieszkańcy stolicy nie tylko z okazji
meczów Pogoni. Powodem do wycieczki mogą być Dni Morza lub zwykłe zaproszenie na
imprezę. Identycznie już od lat dzieje się na trasie Gdańsk — Wrocław. W tym przypadku
żalił się kiedyś, po ko lejnej wizycie Grabarza z Tomkiem we Wrocławiu Długi Jakubowski:
— To nie jest przyjaźń, towarzystwo kursuje na trasie w interesach. Trudno nie zgodzić
się z drugą częścią tego zdania. Alek i Maciek z Wrocławia jeżdżą do Łylego po buty,
Wiolet często właśnie we Wrocławiu załatwia swoje interesy. Natomiast równie trudno.
jest przyjąć pierwszą część zdania. Przecież te interesy rozwinęły się na bazie wspólnych
znajomości. A częste spotkania, choćby zdarzały się przy okazji załatwiania interesów.
Te znajomości kiboli starej daty przejmują małolaci. We Wrocławiu już nikt nie jest w
stanie zorientować się, ilu młodych hools z Gdańska odwiedza swych rówieśników.
Podobne wędrówki odbywają się na trasie Szczecin — Warszawa, czy innych. Dżemika z
Krakowa trudno była wysłać do domu, gdyż jak rozpoczął łaziorkę, to błąkał się po
Wrocławiu i Gdańsku do przesady.
— Słuchaj, kolesiowi zerwał śię z domu syn. Jest kibicem Lechii, więc pomyślałem, że na
taki dłuższy zryw mógł wybyć jedynie do Wrocławia. Wołają na niego Jasica. Możesz to
sprawdzić? — telefon z Gdańska od starego fana biało-zielonych. Czy rzeczywiście jest
szansa znalezienia 16 letniego chłopaka w siedemsettysięcznym mieście, skoro zaalarmo
wana policja nic nie wie na jego temat? Po kilku rozmowach wiem, że młodzian buja się z
wrocławskimi hools po osiedlu — sypialni Nowym Dworze.
— Dowiedziałeś się czegoś? — ten sam głos w dwa d później. Relacjonuję ustalenia
prywatnego śledztwa, które między Bogiem a prawdą o graniczyło się do wykonania
jednego telefonu i dwóch rozmów z małolatami.
— Dobra, jutro o 20 zajeżdżamy do Wrocławia. Następnego dnia pod chatę zajeżdża
beemwica z czterema pasażerami. Najbardziej obawiam się reakcji ojca. Jeśli chłopaka
me uda się odnaleźć, to źle. Jeśli się odnajdzie, to z kolei może dostać szału. Wtedy
młodzian będzie mieć pretensję do całego świata. Do mnie, Śląska, do wszystkiego co się
rusza.
Jedziemy na boisko na Nowym Dworze. Tam okoliczni mł