10798
Szczegóły |
Tytuł |
10798 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10798 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10798 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10798 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Miłosz Brzeziński
Dzień, w którym Żegota stał się mężczyzną
– O, Boże... Zgubiłem się – wyszeptał drżącym głosem chłopiec.
Wiatr przenosił chmury śniegu, ograniczając pole widzenia do kilku kroków. Młodzian
miał na oko piętnaście lat. Brnął po pas w bieli, od czasu do czasu odpoczywając pod
ciemnym parasolem świerkowych gałęzi. Jak daleko za sobą zostawił walczące armie? Stracił
rachubę.
– Nie zasypiam... Nie zisiii... – chciał krzyknąć, ale z gardła wydobył się tylko piskliwy
skrzek. Upadł.
– Jesteś Lassota? – Zapytał nagle kobiecy głos, przebijając się przez świst wiatru.
Podniósł wzrok i jak przez mgłę zobaczył nad sobą kontur sylwetki w długim futrze
z ciasno owiązanym kapturem.
– Ty spaliłeś dziś rano trzy wioski Wyznawców Zboża?
Milczał. Postać nachyliła się nad nim, po czym uniosła lekko za kołnierz.
– Czy to ty jesteś Lassota, który wyrżnął ponad setkę regularnej armii, w tym pół elity
gwardii Pazurów Koguta?
Sine usta chłopca rozchyliły się nieznacznie.
– Ja? – jęknął i stracił przytomność.
***
Stopy swędziały, jakby pogryzły je mrówki. Ale wróciło czucie. I było ciepło.
Otworzył oczy. Piwnica. Sufit z mocnych desek, ściany wzmacniane stemplami.
Delikatna woń zatęchłego drewna. Wciąż był zbyt słabym, by oddzielić rzeczywistość od
dopiero co przerwanego snu.
Leżał rozebrany pod stertą futer. Coś w pomieszczeniu dawało nikłe światło, ale z tej
pozycji nie mógł dostrzec co. Źródłem ciepła natomiast, które z taką rozkoszą chłonął,
okazało się być nagie ciało kobiety, leżącej obok. Obejmowała jego szyję, gorące udo
ułożywszy mu na podbrzuszu.
Drgnął nerwowo, by w tej samej chwili poczuć chłód stali nad obojczykiem.
– Nie jesteś Lassota – stwierdziła.
– Nie.
– Kogo więc uratowałam?
– Gdzie jesteśmy?
– Trzeba cię było od razu zabić.
– Dlaczego? – jęknął. Z wolna odwrócił głowę i spojrzał na wybawczynię. Miała cerę
barwy przypieczonego chleba. Lekko skośne oczy, mały nos... I naszyjnik. Nie, nie naszyjnik.
Wokół szyi biegł tatuaż, który miał przypominać jej oraz wszystkim innym, komu zawdzięcza
życie i winna jest posłuszeństwo.
– Szalona! – krzyknął, próbując się zerwać, ale stanowczo przycisnęła go ramieniem.
– Odżył – parsknęła. – Jestem Wyznawcą Zboża. Nie szaloną. – Uniosła się lekko,
pokazując drugą rękę, potwornie zniekształconą do palców wyrastających wprost z ramienia,
jakby jej ciało wchłonęło niemal całą kończynę. – Twój król nie tylko obłąkanych posłał na
statki.
Żegota wykrzywił się z obrzydzeniem, choć sam podzielał pogląd, że dekret Czystości
i jego narzędzie, czyli Statki Szaleńców były jedną z największych pomyłek w historii
królestwa. Zapychanie pokładów wielkich galer ułomnymi na ciele i umyśle i wysyłanie ich
w dół rzeki, by wysadzić na najdalszych krańcach świata obróciło się przeciwko królowi
Jerzemu. Wywiezieni niespodziewanie zorganizowali się jak stado, które utraciło
przewodnika. i osiedlili na jednej z wysp oddzielonych od stałego lądu wąską cieśniną. W ten
sposób powstała Wolna Wyspa Wyznawców Zboża, pod rządami Trzech Cesarzy. Następnie
zesłańcy ogłosili swą niezależność od króla, co oczywiście nie mogło ujść płazem. Bitwa pod
Jaworznem miała dać Cesarzom pojęcie o ogromie błędu jaki popełnili.
– Co z naszą armią? Jaworzno zdobyte? Pokonaliśmy was?
Kobieta uśmiechnęła się i ponowiła pytanie.
– Kto jesteś?
– Żegota – odchrząknął.
– Imię dla kobiety, żeby oszukać demony. Jesteś Pasterzem Scalaków. Słyszałeś
o Lassocie?
– Jestem jego cieniem. Na naukach u niego od maleńkości. Znam Wielkiego Lassotę
doskonale – wyśpiewał jednym tchem.
– Byłeś – mruknęła. – Znałeś. Największa bitwa w historii waszego królestwa warta jest
już tyle tylko, ile stronice opisujących ją kronik. Wielki Lassota także.
– Wielki Lassota... – opadł na posłanie. – Nieprawda...
– Z pola zdjął go Hrabia Kogut.
– Szalony Kogut?
– Choroba do szczętu odebrała mu rozum i pędzi przed siebie, niczym przerażony koń.
Cesarze nie mają nad nim kontroli. Gwardia jego Pazurów, starłszy w pył Pasterzy i omijając
scalaki, ruszyła wczoraj spod Jaworzna w głąb twojego kraju. Przed zmierzchem przeszli
przez Wistkę Królewską. Żywej duszy w mieście nie zostawili.
– Wistka jest niedaleko stąd...
– Wystarczająco blisko, by w słupach dymu dostrzec oblicza demonów. Strawili miasto
jak szarańcza. Lada chwila ruszą dalej. Niby to żeby wybić wszystkich Pasterzy do ostatniego
i wyrwać królowi Jerzemu oręż. Ale powiedzmy uczciwie: nie robią tego dla dobra naszej
Wyspy.
– No to dlaczego mnie nie zabiłaś?
– Kogut to zrobi w swoim czasie – ucięła. – Skąd się wziąłeś w lesie?
– Atakowałem lewe skrzydło, gdy moje scalaki dostały po łbach portkami...
Spojrzała pytająco.
– Każdy Pasterz ma po dwa scalaki. Składa życzenia dla obu. Ale w czasie bitwy można
zrobić portki, tak mówimy. Zaczynasz jedno życzenie i rozwidlasz je w połowie na dwa.
Jedno dla jednego scalaka, drugie dla drugiego. Jak nogawki. No i jeśli ci się pomyli, nie dasz
dobrego kierunku, to ruszają ci scalaki na co popadnie. Z dobrych portek spory zysk, bo
szybko się je składa, ale i ryzyko, jakby nie poszło. Więc szliśmy na skrzydło...
– Kłamiesz – pokręciła głową. – Nie zdążyłeś nawet wypiąć rękawic. Wiem o was co
nieco.
Zagryzł wargi. Kim ona jest? Ośmieszył się przed kobietą i przed wrogiem jednocześnie.
– Dłonie są święte dla Pasterza Scalaków – patrzyła na niego groźnie – bo nimi składa się
życzenia. Miałeś zapięte rękawice, a sam byś ich na powrót nie założył...
– Ustawili nas – powiedział szybko, chcąc mieć już wstyd za sobą. – Ostatni rok klasztoru
po prawicy Wielkiego Lassoty i kazali czekać na sygnał. Jak ruszyły pierwsze scalaki
i zobaczyliśmy to, o czym do tej pory tylko opowiadano na konwencjach: urywane głowy,
miażdżenie ciał, jęk, wrzask... Żaden z nas się nie odważył na złożenie.
– Żaden? – Zaśmiała się z pobłażaniem.
– No, może kilku. Większość, w tym i ja odwróciliśmy się i dalej przed siebie, ciągnąc
scalaki za sobą. A potem była ta zawieja i zostałem sam. Na środku białego pola,
gdzieniegdzie poustawiane snopki. Co snopki robią zimą na polu? Nie pomyślałem, że to
chłopi chcieli ryby ochronić przed przyduchą. Scalaki runęły mi pod lód, a ja ręce miałem tak
zmarznięte, że nie mogłem już nawet złożyć im marszu.
– Oj, Żegota – odłożyła nóż na bok i odsunęła się na drugą stronę łoża, zręcznie
przytrzymując skóry zdeformowanymi palcami. – Niewiele zostało ci czasu, by się stać
mężczyzną.
Natychmiast złapał porzucone ostrze i wystawił tryumfalnie przed sobą.
– To się okaże... komu ile czasu zostało! – warknął nieskładnie przez zaciśnięte zęby.
Odsunęła kołdrę zdrową ręką. Z początku myślał, że chce go uwieść, ale po chwili
zrozumiał, że chodzi o coś innego. Jej wypukły, okrągły brzuch opierał się na ugniecionym
futrze. Była w ciąży i musiała się wkrótce spodziewać rozwiązania.
– Rzeka jest dość blisko – mówiła, jakby nic się nie wydarzyło. – Jak dobry jesteś
w składaniu życzeń?
– W fachu nie idzie o składanie życzeń, tylko o głowę do strategii. Tę wszyscy mamy
w małym palcu. Ale co innego planować kijkiem na piasku, a co innego, kiedy brodzisz po
kolana we krwi – wyszeptał, nie odrywając wzroku od jej pępka. Sytuacja była patowa.
Pasterz scalaków nie zabija niewinnych. – Dlaczego nie zabiłaś mnie od razu?
– Nie zwykłam przerywać tego, co już zaczęłam – odparła inaczej niż poprzednio.
W tej samej chwili sufit rozwarł się przy jednej ze ścian i do środka zajrzała przerażająca,
zarośnięta twarz. Zamiast nosa zionęły w niej dwie wąskie szpary, niczym odciśnięte w błocie
racice sarny.
– A tu co? Romansują, kreciki – ryknął gardłowy głos. – Panie Hrabio, Pazury meldują
odkrycie słodkie, że rzygać się chce! – Odpowiedział mu podniecony ryk dziesiątek gardeł.
***
Wiatr ucichł zupełnie i wyszło słońce. Nastał iskrzący bielą, zimowy poranek. Pazury
Koguta zebrały się kręgiem wokół ruin starej karczmy, w piwniczce której, co Żegota właśnie
stwierdził, kobieta urządziła im obojgu kryjówkę.
Pół setki masywnych, brodatych mężczyzn, z powywieszanymi na szyi suchymi kogucimi
stópkami. Jeden z żołnierzy gwardii przekuł sobie nawet nimi brwi. Związany pośrodku kręgu
chłopiec przyglądał się tej hałastrze z obrzydzeniem i lękiem. Byli tak różni od regularnej,
majestatycznej armii królestwa. Pokrzywieni na wszelkie sposoby i kuternogi, wielu o skórze
wyżartej żółtymi wrzodami chorób. Wszyscy zaś potargani szaleństwem. Pomimo panującego
mrozu, czuć było unoszącą się nad żołnierzami woń potu zmieszanego z moczem.
Żegota co jakiś czas zerkał na swoją towarzyszkę. Z jakichś przyczyn ją także związano
i wcale nie traktowano jak swojej.
Nagle z tłumu wychynął Hrabia Kogut. Żegota poznał go od razu. Wiadomym było, że od
urodzenia sławny szlachcic cierpiał na zarastanie. Zarastały mu oczy, uszy, nos i usta.
Systematycznie i powoli. Raz na kilka tygodni upijał się więc do nieprzytomności, a potem
cyrulik rozcinał zgrubiałą już od blizn skórę i smarował maścią, która miała przyspieszać
gojenie, w rozcięte otwory wciskając wysmarowane ziołami drewniane kołki. Trudniej było
z powiekami, które niedoleczone, ropiały bezustannie. Nie była to jednak jedyna przypadłość
Koguta. Wszystkich chorób, jakie w sobie nosił, nawet jego zaufany cyrulik nie potrafił
wymienić z pamięci. I choć nie tak powinien wyglądać charyzmatyczny przywódca, hrabia
był nim jednak w każdym calu. Sam fakt, że znajdował siły, by prowadzić swoje wojsko,
budził trwożliwy szacunek i był dowodem niezłomności tego człowieka.
– Przyjrzyjmy się... – Kogut przysunął żółtą, kostropatą twarz do policzka Żegoty. Mrużąc
nabrzmiałe od ropy powieki, prześlizgnął po chłopcu wnikliwym spojrzeniem. Ten zaś kątem
oka wciąż obserwował kobietę i wyprężył się dumnie, jak ona.
– Mały świniopas scalaków... – charknął, zionąc ostrym zapachem przetrawionego
alkoholu. – Gówienko. Ech, tam, synku – drżącymi dłońmi ujął chłopca za ręce. – Mógłbym
urwać śliczne dłonie i puścić cię przez pole, żebyś zabarwił ten sielski pejzaż juchą... Jak
jeden malarz, którego dość krótko znałem. Ale tak, czy owak do niczego byś już pewnie
w życiu nie doszedł.
Spojrzał na swoich i zarechotał. Żołnierze stali w milczeniu. Nie dla nich były takie
salonowe szarady.
Kogut odwrócił się do stojącej obok, związanej kobiety i postąpił ku niej kilka kroków,
powłócząc nogami.
– Jeśli złapanie świniopasa – odkaszlnął – można nazwać szczęśliwym losem, to tu mamy
prawdziwy zaszczyt! – Zerwał z niej futro, którym wciąż szczelnie się okrywała,
pozostawiając nagą na zmarzniętym śniegu. Jej ciepłe ciało parowało delikatnie w mroźnym
powietrzu. Rękę ułożyła na brzuchu, jakby go okrywając, a kikuty palców podkuliła
w niezgrabną pięść.
Gwardia mruknęła z uznaniem. Kalectwo kobiety zupełnie nie przeszkadzało
Wyznawcom Zboża. Każdy z nich naznaczony był jakąś dolegliwością. Kilku żołnierzy
zaczęło nerwowo przebierać nogami.
Kogut odwrócił kobietę i pokazał wszystkim wytatuowaną pod łopatką koronę uplecioną
z kłosów zboża. Żegota nie miał pojęcia co to oznacza.
– Matka Królów – odezwał się hrabia. – Gorsza niż trzy armie takich jak wy. Zdolna
w pojedynkę wygrać wojnę. Najgroźniejsza broń naszych cesarzy. Matki Królów nie
opuszczają zamku bez potrzeby. A po co ją tu wysłano?
Spojrzał po swoich ludziach, żaden nie próbował nawet udawać, że myśli. Jedynym, który
się zastanawiał był Żegota. Najprostsze rozwiązania nie miały żadnego pokrycia
w rzeczywistości: stała nieporuszona i wcale nie zamierzała ujawniać światu nadludzkich
umiejętności bitewnych, jakie – wedle najnowszych rewelacji – musiała wszak mieć.
– No? Wysilcie łby! – Westchnął teatralnie Kogut. – Nie wiecie... Cesarzom nie podoba
się nasz marsz zwycięstwa – krzyczał. – Chcieliby, żebyśmy po bitwie cichutko wrócili do
domu, a nie nękali naszych wrogów! To ponoć źle dla cesarstwa! Gówno prawda! Mamy się
na powrót zaszyć w budach jak psy! I bronić progu! Ale szansa taka się już nie powtórzy!
Jaworzno utrzymane, wróg rozbity. Można się było spodziewać, że wyślą przeciw nam
Matkę... Jak cię zwą? – Zwrócił się do kobiety.
– Olcha – odparła unosząc głowę.
– Że wyślą Olchę... I małego Olszaka – wskazał na jej wydatny brzuch. – Cóż za
zaszczyt! Czemuś jej od razu nie zarżnął? – spojrzał na Żegotę. – Że brzemienna? Matki
Królów ciągle są brzemienne i ciągle mają ruję! Parzą się i rodzą, bo stąd bierze się ich siła.
Ale nie wymawiaj sobie. Nie dałbyś rady jej pobić, sam byś zginął. Ani wiedząc kiedy. Matki
Królów zabijają nie podnosząc nawet ręki.
Kogut splunął na Olchę. Uniósł obie ręce w górę i potrząsał nimi chwilę, a potem nagle
odwrócił się i chwycił ją za szyję, aż jęknęła.
– Zgnijesz, dziwko! – warknął, wpijając się w nią karykaturalnym pocałunkiem. –
Będziesz cuchnąć i wyglądać tak, że, przysięgam, nawet leśne żuki ominą twoje truchło
z obrzydzeniem.
– Zabić nas chciała – wydarł się znowu. – Wymordować! Pal ostrzyć! Obóz zakładać!
Wybrać z tych gruzów co się da zeżreć! Raportować wieczorne straty!
Żołnierze rozeszli się do sań i zaczęli rozprzęgać konie. Kilku zostało jeszcze, by utrwalić
w pamięci obraz Olchy, która zaczęła się już trząść, choć w oczach wciąż miała iskry dumy.
Żegota wylądował tam, gdzie leżał dotychczas, czyli w karczemnej piwniczce. Skulił się
w kącie i drżał, choć wcale nie było mu zimno. Przyzwyczajony do lekkiego życia w szkole
za wysokim murem, wojny znał tylko z opowieści. Wszystkie jednak zawierały wyłącznie
opisy zwycięskich bitew i wiekopomnych manewrów największych wodzów. Żadna – tego
Żegota był pewien – żadna z historii nie opisywała losu jeńców. To mogłoby wiele zmienić,
pomyślał.
***
Ocknął się, kiedy otworzono klapę sufitu i wrzucono wielki, oprawiony kawał mięsa.
– O... – Żegota nie wiedział którego boga wezwać, kiedy zorientował się co naprawdę
huknęło o podłogę piwniczki.
Olcha cała była pokrwawiona i obita. Sine wykwity, paskudne wybroczyny, mniejsze
i większe rany pokrywały całe jej ciało z wyjątkiem brzucha. Kogut zapewne omijał żywotne
organy i brzuch, by – gdyby poroniła z bólu i strachu – winą musiała obarczać także siebie.
Żegota podsunął miskę z wodą, którą stopił z zalegającego w kątach śniegu, a następnie okrył
jej ciało rozgrzanymi skórami, rozgrzanych ciepłem jego ciała. Olchą targały dreszcze,
chwytała powietrze jak wyjęta z wody ryba, wciąż nie otwierając oczu. A potem jej oddech
się wyrównał i zasnęła na jakiś czas. Żegota także zasnął przytulając się do niej.
– Mieli ważniejsze problemy – odezwała się nagle, tuż nad uchem chłopca. Zdążyła się
ubrać.. – Starego kuraka pokręciło do reszty, kiedy się opił wina. Ból wygiął go do tyłu i stary
zaraz kazał cyrulikowi rwać sobie flaki, aż nie przestanie boleć. Wył przy tym jak dobijany
odyniec. Słyszałeś? Oby narobiło mu się tych kamieni tyle, ile dni w roku...
Zapadła cisza.
– Trzeba uciekać. Przyjdzie kolej i na ciebie – powiedziała Matka Królów poważnie.
Chłopak zamarł. Myślał o tym raz, czy dwa, ale uznał w końcu, że poczeka być może na
okazję. Jak go wyprowadzą, zobaczy obóz...
– Nie będzie żadnej lepszej okazji, Żegota – syknęła na niego, podnosząc głowę. – Wiem
o czym myślisz. To trzeba teraz.
– Uciekać? – Szepnął niepewnie.
Wtem poczuł drżenie. Z początku myślał, że to on sam i od razu zrobiło mu się wstyd.
Lecz potem przyszedł kolejny wstrząs. Bardzo znajomy... I jeszcze.
– Ćsiii, pani... – szepnął, kładąc obie dłonie na klepisku.
– Jaka pani? Co ci znów... – uciszył ją stanowczym gestem.
Ziemia ponownie zadrżała. Nieregularnie. Zbyt nieregularnie. Żegota podniósł dłonie,
roztarł z całej siły i znów położył na ziemi. Zamknął oczy.
Znowu. Nie mógł się mylić. Coraz silniej, wyraźniej.
– Palą ogniska? – spytał z natchnioną miną.
– Trzy albo cztery.
– Wystarczyłoby jedno. Czuję scalaka – głos mu zadrżał – kołacze się nierównym
marszem, a więc nie jest kierowany. Idzie tu po dziurawych portkach, pewnie od czasu bitwy,
bo jego Pasterz wciąż żyje i...
– A jaśniej? – Przerwała jego monolog.
– Źle złożone życzenie popchnęło scalaka, żeby wymordował wszystko, co stanie mu na
drodze. Jakimś cudem jego Pasterz przeżył, więc demony wciąż są związane. Założę się, że
widzą już obozowisko. Będzie młyn i... – spojrzał na Olchę milknąc nagle.
– I?
– Nie ma szans – zakończył. – Nie przeżyjemy.
Ledwie skończył mówić obozowiskiem targnął huk głośniejszy od gromu. Krzyki,
a potem wrzaski mężczyzn. Chrupanie kości, miażdżenie wilgotnych ciał i głuche uderzenia
spadających na ziemię korpusów.
– Teraz! – krzyknęła Olcha. – Do góry – wskazała klapę w suficie.
Żegota ani drgnął. Wolał już uciekać, szarżując z gołymi rękami na linie wroga, niż
próbować uniknąć źle skierowanego scalaka.
– Nie zdążymy. Zaraz będzie po wszystkim, pani – głos mu zadrżał.
– To są Pazury Koguta, pamiętaj. Od zawsze walczą ze scalakami, oni ustalają taktyki dla
całego królestwa, oni wdrażają nowe metody walki. Jeśli nie chcesz sam się ratować... Uratuj
chociaż moje dziecko – miękkim gestem dotknęła brzucha .
Pierwszy raz tak jawnie zwróciła uwagę na swoją słabość. Ale trafiła znów z potworną
celnością. Dla piętnastoletniego Żegoty ciąża była rzeczą świętą. Chwilę walczył ze sobą.
– Dla mnie jedna śmierć i jedno piekło, ale ciebie może inaczej przyjmą. – To mówiąc,
podszedł do klapy, podstawił jedną z pustych beczek i wspiął się do góry. Następnie pomógł
wejść na nią Olsze i już po chwili oboje znaleźli się na zewnątrz. Podmuch zimnego
powietrza wypłukał część lęku z serca Żegoty.
Zapadał zmierzch i niewiele było już widać. Walka na szczęście przeniosła się
kilkadziesiąt kroków od ruin gospody. Obozowisko eksplodowało gradem skór, desek
i ludzkich członków. Na samym jego środku, krzesząc skry z rozdeptywanego ogniska szalał
scalak. Ósmak – jak szybko ocenił Żegota. Osiem narzutowych głazów powiązanych przez
kotłujące się między nimi demony, opłacone glejtem na duszę Pasterza, kiedy ten umrze.
Osiem głazów uformowanych w gigantyczną ludzką sylwetkę, okaleczoną, zapewne w bitwie,
do formy samych nóg i jednej ręki, która wbijała właśnie w ziemię dwóch stojących zbyt
blisko siebie gwardzistów Koguta.
– Błąd – zimno skomentował Żegota. Choć człekokształtne scalaki były najprostsze do
kontrolowania, ich spora mobilność bardzo utrudniała przeciwnikom walkę. Wielcy Pasterze
składali jednak scalaki w wymyślniejszych formach, czerpiąc inspirację głównie
z narkotycznych wizji, którym się poddawali. Sam Wielki Lassota już w wieku dziewięciu lat
zrezygnował z człekokształtnego scalaka, nazywając go "tanim" w prowadzeniu. Na okazję
bitwy pod Jaworznem skomponował zaś sobie gigantycznego stalowo-granitowego potwora
na dwóch nogach zakończonego wieńcem długich kamiennych wici, skomponowanych
misternie do najmniejszego kamienia wielkości żwiru. Najbardziej zaawansowane scalaki
wyróżniały się właśnie owymi drobnymi elementami, które umożliwiały składanie życzeń
misternych i bardzo precyzyjnych. Takich kolosów nie dało się złożyć od ręki, w polu.
Wymagały wiele pracy i poszukiwań.
– Ruszaj się – Olcha wyrwała chłopca z zadumy. W tej samej chwili sprytnie zarzucona
lina podcięła wychylonego do uderzenia scalaka, który z hukiem runął jak długi prosto
w naszykowane sieci. Żegota chwycił kobietę pod ramię i ruszyli w kierunku najbliższych
sań, by zaprząc konia. Za nimi wciąż umierali ludzie, ale potwór już się nie podnosił – Żegota
odwrócił się na chwilę, by się upewnić. Krzyki walczących dochodziły do nich jeszcze długo
potem, jak zagłębili się między drzewa.
***
– Nie jesteśmy za bystrzy, co? – Ironizowała Olcha, spoglądając na las za rozwalonymi
odrzwiami opuszczonej wiejskiej chałupy. Zatrzymali się w jakiejś zniszczonej wiosce
jeszcze w nocy, wybierając najmniej zdewastowaną chatę i urządzając w środku prymitywny
nocleg. Olcha zasnęła kamiennym snem, a rano widać było, że jej stan się pogorszył
i nadrabia tylko dobrą miną.
– O co ci chodzi, pani?
– Co znowu z tą panią? – Żachnęła się.
– Do Matki Królów inaczej się nie godzi.
– Ej tam – zakaszlała. – Spałeś ze mną nagusieńki. Mów mi jak równym sobie.
Spojrzał na zewnątrz, a policzki poczerwieniały mu jak świeżo przecięte buraki.
– Wywiozłeś nas na południe – sprawnie zmieniła temat. – W stronę waszej stolicy.
Znowu pod nogi Kogutowi.
– Skąd wieszsz?... – zająknął się zabawnie, dławiąc w ustach tytuły. Olcha uśmiechnęła
się kącikiem ust.
– Patrzę na drzewa, jak wstało słońce, i widziałam, jak wczoraj wyruszyłeś, zanim mnie
zamroczyło jechaliśmy na południe. Nie sądzę, żebyś jakoś znacznie zmienił kierunek.
Mijaliśmy rzekę?
– Nie pamiętam.
– Znaczy, że jeszcze przed nami. Znam te okolice. A droga jaka była? Szeroka?
– Ja wiem? A wąska to jaka?
– Ejć ty... – rozkaszlała się znowu. – Ogień rozpal, to się na coś przydasz. Żadnego
z ciebie pożytku. Jeszcze drogę zgubiłeś.
Żegota zacisnął dłonie w pięści, ale wywlókł się spod futer i zaczął rozrywać skrzynie
stojące w kącie chaty.
– Wyznawcy Zboża – mruknął do siebie. – Wyście od początku drogę pogubili – teraz
mówił głośniej, stwierdzając, że przecież i tak go słyszy. – Co to za bóg to wasze zboże?
– Taki jak i wasz.
– Naszego nie jemy! – żachnął się.
– Jecie, jecie. Co niedziela. – Odpowiedziała spokojnie Olcha. – Ale blisko jesteś. Tu
pogłówkować trzeba chwilę. Na Wolnej Wyspie prości ludzie, niewykształceni, czasem
chorzy i ciemni. Należało im dać coś prostego, nowego, by szanowali to przynajmniej, co
pozwoli im przeżyć. Czyli pokarm. Mądrość naszych Cesarzy tkwi w tej religii. Wyznając
zboże i karmiąc je, czcząc, dbając, opiekując się masz w zamian jedzenie i w ryzach
bogobojnych obywateli. Za każdą religią stoi jakiś interes. Za jednymi tylko czystszy, za
innymi jakiś czarniejszy.
– A za naszą? Co stoi?
– Lepiej ci nie wiedzieć. To ważne, mieć w życiu coś świętego – westchnęła głęboko
i zamknęła oczy, marszcząc brwi. – Ukatrupił mnie ten kurak – chwyciła się nagle za brzuch.
– Sprawdziłeś sanie? Jest coś do jedzenia?
– Koń w nocy poszedł. Tyle, co spadło w okolicy: skóry i worek z ziołami na bóle. – Zajął
się układaniem stosika na ognisko.
– A czym rozpalić masz?
Odłożył drewienka i wstał, otrzepując spodnie.
– Gdzie cię wychowywali, synku? – Olcha sączyła jad z aptekarską dokładnością.
– W szkole, pani – warknął Żegota.
– A któż cię tak życiowo skrzywdził? Podaj mi jego imię? Wszystkich tam tak krzywdzą?
– Jak takieście silne – to była desperacka próba obrony – Wy Matki Królów, to czemu
jeszcze nie wygrywacie bitew dla waszych cesarzy, ha?
– A to ostatnią wy wygraliście? Z tego, co wiem wspaniała armia królestwa...
Ale Żegota nie chciał już tego słuchać. Wyszedł na zewnątrz i spojrzał na ruiny chat. Nie
mógł się odnaleźć w tej nowej sytuacji. Jeszcze niedawno był pewien, że zginie, potem sądził,
że wyrok lekko tylko się odwlókł. Na koniec wreszcie uciekł z rąk oprawców, sam sobie
dając szansę. Czy to już bohaterstwo? Uratował w końcu kobietę! Zastanawiał się,
przeszukując opuszczoną wioskę.
Niedługo potem musiał stawić czoła niepodważalnym faktom: chłopi zabrali wszystko, co
dawało się przeżuć i połknąć. Zostały gołe deski, kamienie i gdzieniegdzie skulony po kątach
zapach wędzonych ryb. W jednej z chat trafił na dwa długie i mocne rybackie ościenie. Zabrał
je ze sobą i już miał wejść do chaty, w której zostawił Olchę, by pochwalić się znaleziskiem,
gdy nagle się zatrzymał. Z czym właściwie wracał? Słowa Olchy łatwo było przewidzieć.
W szkole uczyli: jeśli nie wiecie co zrobić, pomyślcie co zrobiłby Wielki Lassota. Co więc by
zrobił? A kto go tam wie? Taktyka i wojna to jedno, a taka odpowiedzialność... "Gdzie cię
wychowywali, synku?" – dobre pytanie. A co by zrobił ojciec? Żegota znów odtworzył
w pamięci scenę, w której ojciec wychodzi z towarem na targ. Odwraca się i uśmiecha. To
raczej czuć, niż widać, bo twarz jest zamazana. Jest na niej za to na pewno kłująca broda
i wąsy. Ojciec nigdy nie wrócił, ale matka często potem zachowywała się tak, jakby tego nie
dostrzegała. Rozmawiała z nim, wspominała, radziła się go.
Chłopiec spojrzał na las spod zmarszczonych brwi. Nie potrafił tropić ani polować. Ale
padlina wolniej się psuje zimą, być może coś znajdzie. Już nie dlatego, żeby Olcha nie
wylewała na niego swojego zgorzknienia, ale dla własnego sumienia. Działać jak ktoś, kto
odpowiada nie tylko za siebie. Nie przynieść sobie samemu wstydu.
Żeby się nie zgubić krążył wokół wioski coraz większym promieniem, ale natknął się
jedynie na parę dziwnych śladów. Kilka pozostawiły zwierzęta większe, a kilka zupełnie
niewielkie, które ledwo zapadały się w śniegu. Panowała zupełna cisza. Co jakiś czas z drzew
zsuwała się śnieżna czapa i z głuchym tąpnięciem upadała u stóp pnia. Dwukrotnie chłopiec
odkrył własne ślady i odbijał wtedy nieco, by robić większe koła.
Nagle jakiś ptak poderwał się dokładnie spod jego stóp. Żegota podskoczył i pacnął
w biały puch. Tymczasem zwierzę z furkotem uleciało w gęstwinę pni, gubiąc za sobą
drobiny śniegu. Chłopak przyjrzał się dokładnie temu miejscu. Wygrzana, ciepła jamka
w głębokiej zaspie. Nijak nie poznasz, że coś śpi pod spodem. Żadnych śladów. A cieplej na
pewno, niż na zewnątrz. Zmyślne. Dobra strategia. Pogrążony w zadumie wyszedł na polanę,
na której końcu zamajaczyła kępa wysokich krzewów. Obrzucił ją tylko krótkim spojrzeniem
i ruszył w poprzek otwartej przestrzeni, by nie rezygnować z przyjętego wcześniej kierunku.
Będąc w połowie drogi raz jeszcze spojrzał w kierunku owych krzaków i zamarł...
W odległości jakichś stu pięćdziesięciu kroków od niego, tłoczyły się zwierzęta, które
wcześniej wziął za krzewy. Masywne, o grubej, zwijającej się na karku skórze,
z gigantycznymi, ostrymi jak szpikulce rogami.
– Tury – szepnął i jednocześnie zaczął się cofać. Najeżona rogami ściana zwracała się
w jego kierunku, a on skrócił drogę i szedł teraz prostopadle do najbliższej linii drzew. Będąc
już pięćdziesiąt kroków od pierwszych pni, odwrócił się i ruszył przed siebie biegiem.
Piętnaście kroków przed zbawienną gęstwiną zdał sobie sprawę, że coś go goni. Ba, że jest
już naprawdę blisko! Spojrzał przez ramię. Śnieg pryskał spod kopyt ogromnego byka,
zlewając całe tło w białą masę, rozwarty pysk i nozdrza buchały regularnymi kłębami, a małe
przepełnione wściekłością oczka hipnotyzowały przyszłą ofiarę. Na mgnienie oka chłopak
zawisł spojrzeniem na rogach bydlęcia. Rogach wielkich i grubych jak łydka Żegoty. Rogach,
które zdolne były przebić dwa konie, a potem cisnąć ich truchłami na odległość dwudziestu
kroków. Buhaj parsknął wściekle, widząc wznoszący się w jego kierunku oścień. Chłopiec nie
myślał, nie celował nawet, tylko cisnął go przed siebie. Grotem trafił między rogi zwierzęcia,
lecz ten natychmiast odbił się stamtąd, ginąc w zrytym śniegu. Byk zwolnił nieco, ale i tak
uderzenie było potężne. Miotnęło młodym Żegotą w stronę pobliskiego lasu i tylko
zwolnieniu tura zawdzięczał fakt, że upadł w młodnik u jego skraju, a nie nabił się na jakiś
wystający konar sosny. Pociemniało mu w oczach. Byk znów szarżował. Wielki, potworny
łeb przesłonił słońce i nad twarzą chłopca zawisło zalane krwią oko buhaja. A więc
przynajmniej był ranny. Żegota wciągnął w płuca gorącą woń piżma. Tur obrócił głowę
i zapewne próbował nadziać przeciwnika na rogi, ale podniósł go tylko w górę, ciskając
w powietrze. Świat zawirował powtórnie i Żegota spadł prosto na kłąb wierzgającego byka,
a potem na ziemię. Zajaśniał nad nim oblepiony śniegiem, brzuch potwora. Chłopiec nie czuł
bólu, wszystko co chwila tylko jaśniało, a potem znowu stawało się ciemno i zupełnie cicho.
Sam nie wiedział wtedy jak to się stało, ale oścień znalazł się nagle w jego ręku. Być
może był tam cały czas. Żegota dźgnął nim na ślepo, jednocześnie próbując wstać... I wtedy
właśnie zdarzył się cud! Byk zaryczał z bólu, samą mocą dźwięku strącając śnieg
z najbliższych gałęzi. Z rozoranego podbrzusza krew buchnęła jak gęste, czerwone wino
z rozerwanego bukłaka. Oścień wciąż tkwił głęboko we wnętrznościach. Przy każdym ruchu
miotającego się buhaja ranił go coraz dotkliwiej. W końcu trafił na jakiś żywotny organ, bo
byk nagle zachwiał się, a potem zwalił na udeptany przez siebie, czerwony od posoki śnieg.
Żegota chciał choć na chwilę stracić przytomność, ale chłód zimy wciąż trzymał go na
jawie. Leżał więc chwilę, a potem podniósł się i postąpił ostrożnie w kierunku leżącego ciała.
Góra mięśni parowała leniwie. Zwierzę umierając, wywaliło jęzor i leżał on teraz na
podobieństwo wielkiego robaka, stopiwszy wokół siebie śnieg. Nad truchłem unosił się
obrzydliwy zapach rozerwanych wnętrzności.
Dziwne ciepło rozpełzło się w piersi chłopca. Podniósł wzrok w kierunku stada
stłoczonego w oddali. Ściana rogów i masywnych kopyt cofała się do lasu. Dziesiątki par
małych, czarnych oczu nie spuszczały zeń wzroku. Żegota pewien był, że patrzyły nań
z trwogą. I ta trwoga właśnie wylała mu się w piersi jak gorący balsam.
***
Olcha uśmiechnęła się, ale zaraz jej twarz zmienił grymas bólu. Chłopiec był cały
umorusany krwią byka. Podał kobiecie niewprawnie wycięte kawały mięsa. Przyssała się do
nich, łapczywie spijając stygnącą krew. Nie zauważył nawet. Wzrok miał nieobecny.
– Obaj walczyliśmy o własną dumę – powiedział powoli. – Wyszedł do mnie jak do
równego sobie.
Olcha spojrzała z pobłażaniem, ale nie zwrócił na to uwagi. Opowiadał całe zdarzenie
kilka razy, by w końcu usiąść w progu chaty i patrzeć na las.
– Każdy żak powinien to przeżyć – rzekł wreszcie zdecydowanym tonem.
– Oby tylko mieli szansę – jęknęła cicho. – Myśl lepiej, co zrobi Kogut, kiedy dotrze do
kolejnej wsi, czy miasta. Trzeba jechać, ostrzec ich, przygotować – opadła na posłanie. –
Cesarze naprawdę nie chcą wojny. Chcą swojej wyspy. Trzeba powstrzymać Koguta, zanim
swoją głupotą, da pretekst do kolejnego najazdu na Wyznawców Zboża.
Zamknęła oczy i chwilę milczała.
– My oboje też walczymy o to samo, Żegoto – dopowiedziała w końcu. – Ale tym razem
po jednej stronie.
Odwrócił się w progu i podszedł do kobiety. Oddychała nierówno, palce jej
niewykształconej ręki lekko drżały pod ubraniem. Pogłaskał ją delikatnie, a potem wsunął się
koło niej pod futro, żeby ogrzać ręce i nieco zdrzemnąć. Był jednak zbyt podekscytowany.
Wstał i wyszedł przed chatę. Zachodzące słońce omiatało ruiny chat ostatnimi promieniami.
Chłopiec zaczął od wyrysowania na środku drogi wiodącej przez wieś czterech równych
kół. Tak jak uczył i nakazywał Wielki Lassota. Potrzebował tych kół do złożenia życzenia
uśpionym pod lodem demonom i przeniesienia ich w inne miejsce.
***
Hrabia Kogut zbliżył się do mostu i zatrzymał oddział. Po walce ze scalakiem zostało mu
około trzydziestu ludzi. Piętnastu z nich zaledwie nie doznało znaczącego uszczerbku na
zdrowiu. To i tak o pięciu za dużo, myślał, wspominając oblężenie Zakrzówka, w którym
wsławił się zdobywając je z pomocą kilku przekupionych niewiast i tchórzliwego Pasterza
Scalaków, który zbyt bał się o swoją duszę po śmierci, by stanąć do uczciwej walki.
Wielu rzeczy uczono Pasterzy, ale odwagi nauczyć nie potrafili. Myśl o tym, że demony
związane w scalaku natychmiast po śmierci Pasterza upomną się o swoje, rozrywając ciało
w poszukiwaniu duszy, była jednym z mniej przyjemnych aspektów profesji. Dobro
doczesne, czy wieczne potępienie? To pytanie męczyło wielu, którzy zastanawiali się nad
życiem Pasterza. Najlepiej było nie dawać im więc takiego wyboru i brać młodzików bez
zgody, przekupując najczęściej ich biedne rodziny.
Kogut wskazał ręką most i uniósł dwa palce. Dwóch gwardzistów biegiem ruszyło przed
siebie oglądając budowlę dokładnie, deska po desce. Hrabia nie chciał stracić całego oddziału
za jednym zamachem. Nie trwało długo zanim wrócili z raportem. Droga wolna. A jednak
Kogut jakoś instynktownie czuł, że to pułapka. Mówi się, że jeśli ktoś jest upośledzony na
umyśle, znakiem tego bogowie włożyli mu do głowy inny dar, który zajmuje zbyt wiele
miejsca i rozum do końca nie może się rozwinąć. Jeśli tak było, to Kogut miał owego daru
w nadmiarze. Matka Królów na jego drodze, prowadząca Pasterza Scalaków. Rzeź w nocy,
ucieczka więźniów.
– Dwójkami na drugą stronę – zarządził. – Ale powoli, zrozumiano?
Pazury kiwnęły głowami i poczęły leźć dwójkami przez most. Wyczuły, że może się
wydarzyć coś niedobrego, ale jeszcze nie wiedziały co. Bały się też zapytać, by nie wywołać
licha.
Pierwsza dwójka przeszła. Za nią następna, a potem jeszcze dwie. Wreszcie Kogut został
sam. Z wolna, niespiesznie zaczął przechodzić na drugą stronę, gdy nagle coś miękkiego
uderzyło go w plecy.
Odwrócił się. Za nim stał Żegota. Spokojny, w długim kożuchu i rękawicach lepił śnieżkę,
którą natychmiast po skończeniu rzucił w hrabiego. A potem znowu schylił się po śnieg.
Prawdę mówiąc nie liczył na to, że pierwszy plan zadziała, ale miał w odwodzie kilka innych.
Ten jednak wydawał mu się tak zabawny, że szkoda było nie podjąć próby. Kogut warknął
i dobył wielkiego rzeźnickiego tasaka przypasanego u boku. Odwrócił się i ruszył w kierunku
Żegoty. Chłopiec także wyjął niewielki, wypolerowany kawałek żelaza znaleziony we wsi
i puścił za most kilka refleksów słońca, prosto na wpatrujące się w scenę Pazury. Tu jednak
się zawiódł. Oddział wcale nie zamierzał wracać niezorganizowaną chmarą. Ruszyło dwóch.
Trudno. Nie było czasu. Żegota zsunął odpięte już rękawice i złożył pierwsze życzenie. Cały
most zadrżał, a potem uniósł się nieco wraz z parą żołnierzy Koguta, by w efekcie zwalić do
rzeki. Hrabia spojrzał za siebie z przerażeniem, a potem ruszył na chłopca. Żegota złożył
dłonie w następny gest.
Kiedyś, kiedy poznawano dopiero dar życzeń i szukano zastosowań dla scalaków, ludzie
zaczęli przebijać się w coraz wymyślniejszych pomysłach. Kazano scalakom pracować
w kopalniach, karczować drzewa, wystawiać sztuki teatralne, ale także sprawdzano
cierpliwość kotłujących się między ich członami demonów. Z terminologii koszarowej
zapożyczono życzenie zwane później Wiecznym Marszem i kazano iść demonom "odtąd, aż
nie padną z wyczerpania". Pewien scalak wysłany z podwórka ekscentrycznego Pasterza
znanego jako Spitosław, ruszył, więc któregoś dnia przed siebie i zniknął w odmętach morza.
Powiadano jednak, że wiele lat potem wrócił i przypadkiem rozdeptał swojego pana
pogrążonego we śnie. Spitosław bowiem dzięki takim hardym próbom zyskał sławę
i pieniądze, a na miejscu dawnego podwórza zbudował piękną przybudówkę z sypialnią dla
siebie i żony. Gdyby nie ów przykry wypadek, kto wie ile by jeszcze scalak ów wędrował
przed siebie? Od tego jednak czasu życzenie to pojawiało się tylko na marginesach ksiąg
klasztornych jako ciekawostka i przestroga dla niepokornych Pasterzy przed rzucaniem
życzeń, których efekty trudno przewidzieć.
Jeśli nie liczyć szkolenia nowych rekrutów w armii, po raz kolejny Wieczny Marsz
rzucony został właśnie teraz. Żegota złożył ręce, kiedy Kogut był już dosłownie o kilka
kroków od zadania ciosu. W tej samej chwili oczy hrabiego rozwarły się w niewysłowionym
cierpieniu, a dwa kamienie uciskające dotychczas biernie jego trzewia jęły trzeć o siebie
wędrując dzielnie, małymi kroczkami po ograniczonej przestrzeni jaką dano im do
dyspozycji. Kogut wrzasnął przeraźliwie i stracił przytomność, ostatnią myślą licząc na to, że
nigdy jej już nie odzyska. Mylił się.
Tymczasem Żegota minął skulone na śniegu ciało i podbiegł do urwiska. Którą ze
znanych strategii teraz dopasować?
Widok był doprawdy imponujący. Scalaki wysokości stuletnich sosen wyrwały się spod
grubej warstwy lodu, jak wielkie ptaki i natychmiast ruszyły w kierunku stojących na brzegu
ludzi. Pierwsze uderzenie potężnej pięści posłało w niebo trzech żołnierzy, kilku innych
ciskając na spękaną białą taflę i miażdżąc między krami. Drugi ze scalaków w tym samym
czasie chwycił wielki kawał lodu i wziąwszy zamach, cisnął nim płasko po brzegu, ścinając
z powierzchni kolejnych czterech. Scalaki brodziły zaledwie po kolana siejąc potworne
zniszczenie i łupiąc zmarzlinę na drobne kawałki. Wprawne oko wypatrzyłoby zapewne
w kolosach fragmenty wiejskich budynków, dachów, kominów i ziemianek służących teraz za
korpusy i członki. Żegota zastosował to, co miał pod ręką. Z nieznanych przyczyn demony
nie chciały wiązać niczego oprócz skał.
Wkrótce okazało się, że kunsztu całej sceny nie ma kto oceniać. Jedynym jej świadkiem
stał się Żegota stojący na klifie wciąż gotów do złożenia kolejnego życzenia. Zimnym
spojrzeniem penetrował rzekę i pobliski brzeg. Wszystko wokół ucichło. Scalaki także
zamarły. Delikatny kożuch pokruszonego lodu i śniegu, gdzieniegdzie poprzetykany szarymi
pozostałościami mostu znieruchomiał na powierzchni wody. Żaden z Pazurów nie przeżył.
– Aższsz... – dobiegł chłopca jęk od strony brzegu. To był Kogut. Wciąż trzymał w ręku
tasak i zbliżał się na czworakach, nienaturalnie wygięty w tył. Tymczasem chłopiec
wyprowadził z wody scalaki i ustawił za sobą. Kolosy momentalnie pokryły się lśniącą
warstewką sopli, które dodały elegancji ich majestatycznemu wyglądowi.
– Ach, to hrabia żyje! Kamień spadł mi z serca! – Żegota uśmiechnął się szeroko.
Kogut wsparł się tasakiem i wywracając oczy na drugą stronę stanął na nogi. A potem
zawył i znów padł zemdlony.
Chłopak obojętnie minął jego drżące w konwulsjach cało, a scalaki z chrzęstem ruszyły za
nim. Nie mógł widzieć, jak chwilę potem hrabia znów odzyskał przytomność i zaczął się
czołgać w kierunku urwiska. Chłopiec nie dawał mu więcej jak tydzień życia. Zapisał sobie
w pamięci, by zwolnić demony z jego wnętrzności po trzydziestu dniach. Dla pewności. Bo
kiedy ciało przegnije i małe kamienie ruszą przed siebie, mogą narobić nie lada szkód.
***
Scalaki złożyły się w dwie nieregularne kupy gruzu tuż przed wejściem do chaty. Żegota
zajrzał do środka. Olcha widać czuła się nieco lepiej. Rany na szyi pokryły grube, mocne
strupy. Przygarbiona, krzątała się wokół małego ognia rozpalonego w resztkach kuchni
i zawieszonego nad nim parującego saganka. Zdrową ręką mieszała wonny, okraszony
mięsem wywar, jednocześnie kikutami palców sprawnie dosypując ziół
– Widzisz, my innowiercy jesteśmy bardzo silni – powiedziała, podnosząc wzrok znad
potrawy.
– Szkoda, że nie wiedziałem o obiedzie. Zaprosiłbym na rosół koguta – uśmiechnął się
Żegota. Olcha podeszła i spojrzała nań z dumą, a potem mocno objęła i pocałowała
w policzek.
– Jesteś bohaterem – szepnęła i rozkaszlała się na dobre.
Kiedy razem usiedli do stołu, Żegota gryzł się w język, by zachować się jak prawdziwy
bohater i nie opowiadać o całym zdarzeniu. Jak je planował, jak naszykował scalaki, jak
rozdzielał demony, jak kazał scalakom czołgać się do mostu. A potem wreszcie jak lepił
śnieżki i rzucał nimi w człowieka, którego bały się dwa królestwa. I jak prowokował jego
armię głupimi zajączkami. Nie opowiedział jej jednak nic, tak jak nie zauważył, że Olcha nie
tknęła rosołu. Myślał, że wpatruje się w niego z uznaniem, ale nie zdążył się nawet
zaczerwienić, bo nagle zrobiło mu się niedobrze i słabo... Ułożył się na stole, by natychmiast
zasnąć.
Olcha wyprostowała się i spoważniała w jednej chwili. Wyciągnęła spięte ze sobą w mały
pakunek skóry i na wpół opróżniony woreczek z ziołami na bóle, a potem wyszła przed chatę.
Miała obrać drogę na północ, z powrotem do domu, ale chwilę jeszcze patrzyła na Żegotę
i złożone opodal scalaki. Była z siebie zadowolona. Z tego, jak splotła zdarzenia. Że
potrzebowała tylko dwóch dni na wykonanie zadania w obcym terenie, z losowymi środkami.
Że w nagrodę to jej piętnastoletni syn zajmie w armii Wolnej Wyspy miejsce Koguta. Że
znów okazało się, iż sam człowiek jest silniejszy od magii i demonów – jak w swej mądrości
nauczali Cesarze. Ten zacofany kraj nigdy tego nie zrozumie.
Ciało chłopca wciąż było całe, a więc jeszcze żył. Mogła dać więcej ziół, bała się tylko, że
ich smak w końcu będzie zbyt intensywny i ofiara się zorientuje. Zastanawiała się chwilę, czy
go dobić, ale w końcu zrezygnowała. Niech to będzie jej gest: jeśli jest silny przeżyje. Jeśli
nie – spotkają się w piekle. Takie już przeznaczenie najcięższych broni każdej ze stron:
przelewanie krwi niewinnych i potępienie. Jak dotąd na każdej wojnie tak było i nie
zapowiadało się, żeby uległo to zmianie w przyszłości.