10584
Szczegóły |
Tytuł |
10584 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10584 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10584 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10584 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WŁADYSŁAW JAN GRABSKI
POUFNY DZIENNIK DOMINIKA POLA •
SYN
MOGUNCKA NOC
WŁADYSŁAW JAN GRABSKI
MOGUNCKA
NOC
INSTYTUT WYDAWNICZY • PAX • 1966
Okładkę projektowały a . , -, * . • ,
WŁADYSŁAW JANISZ
?•?' ? I
Streszczam przeżycia ostatniej zimy i wiosny.
Nie udała się wycieczka na narty z Fabiolą do Diable-rets. W połowie drogi na terenie Szwajcarii, pod Cossonay zawadził o nas, ścinając zakręt, pusty wóz meblowy. Rezultat: strzaskane drzwi i uszkodzenie mojego lewego łokcia. Ciągle ta lewa strona. Rambler pozostał na chodzie. Fabiola, dzielna i przytomna, dowiozła nas do najbliższego szpitala, gdzie zreperowano mi rękę.
Trudno orzec, czego miałem w tym wypadku więcej: szczęścia czy pecha? Oczywiście, że gdybym wiedział, jaki dureń siedzi za kierownicą Trucka, przycumowałbym przed zakrętem i odczekał, aż nas wyminie. Mogło być o wiele gorzej, gdyby nasze spotkanie nastąpiło odrobinkę wcześniej, na poprzednim zakręcie, kiedy miałem po prawicy przepaść. Pobieżnie można orzec, że sprawa nie była warta więcej, niż kosztowała reperacja łokcia i karoserii wozu, czyli około trzystu dolarów. Nie liczę straconej okazji połamania nóg na nartach w razie udanej do końca wycieczki. Fabiola towarzyszyła mi, zagipsowanemu, przez dziesięć dni. W tym czasie dopilnowała wyklepania i lakierowania drzwiczek wozu. Następne dwa tygodnie, zanim pozwolono mi siąść za kierownicę, spędziłem sam wśród nudnych Szwajcarów. Dla mnie byli nudni i nic na to nie poradzę. Nie umiem radować się z ludźmi interesującymi się tylko tym, co mnie już przestało bawić: robieniem pieniędzy. Trzeciego tygodnia przeniosłem się do Lozanny. Tam, w hotelu „Royal Savoy" (mam ciąg do Sabaudii), odwiedził mnie Kazimierz. Następnej niedzieli przyleciał do Blecherette, aby mi towarzyszyć w powrotnej drodze do Paryża. Na pięćset z górą kilometrów on prowadził auto przez czterysta. Byłem mu wdzięczny, choć nie okazywałem tego. Kierując miałem przykre wrażenie,
że gwóźdź, którym mi znitowano łokieć, drąży skórę i wyłazi na wierzch. Jeszcze dziś, chociaż nic mnie nie boli i mogę wyprostowywać rękę, czuję w łokciu to obce ciało. W szpitalu w Lozannie doktor Simon poddał mnie głębszemu przebadaniu. Nie obeszło się bez elektrokardiogra-mu. Albo nadwyżka ciśnienia była przejściowa, albo reżym szpitalny tak skuteczny, dość że — gdy po powrocie do Paryża — de Graset zmierzył mnie swoim kosztownym aparatem, skonstatował ciśnienie 150 na 95, co podobno ma być normą. Notuję to, aby jeszcze raz wyrazić niepewność, czy szwajcarska kraksa była moim pechem, czy też szczęściem. Na konto szczęścia winienem zapisać, że w czasie choroby doznałem wiele dobroci od ludzi, których jeszcze przed rokiem nie znałem. Myślę o Fabioli i Kazimierzu. Oczywiście, że za dolary można kupić doskonałą opiekę i namiastki rozmaitych uczuć. Dolarowy człowiek odróżni od nich szczerą troskę i niepokój tych, dla których i bez dolarów byłby bliski, a może nawet kochany...
u
W czasie przymusowych w Lozannie rekolekcji sporo czytałem. Kazimierz przysłał mi z Paryża dwanaście polskich książek, po wojnie wydanych. Wybrałem je z katalogu na chybił trafił. Pragnę jakoś przygotować się do wycieczki w Polskę. Nie wiem, czy niefortunnie wybrałem, czy polska literatura taka mętna, ale nie zostałem olśniony ani zbudowany. Choć pisać to oni umieją. Typowi Słowianie. Są precyzyjni i nachalni zarazem, co sprawia wrażenie, że wierzą w to, co piszą.
Po każdej z tych książek przynajmniej dzień byłem sobą zaniepokojony. Jak dłużnik telefonem groźnego wierzyciela. Mówi się, że autorom chodzi o prawdę człowieka. Może to być frazesem bez pokrycia albo insynuacją. Owszem, chodzą oni po prawdzie człowieka, depcą tę prawdę lepkimi słowami, ale kto by ją zdołał ukształto-
wać trwale, skoro sam jest migotem, a prawda — promieniowaniem.
Po powrocie w lutym do Paryża znalazłem w konsulacie sporą pocztę. Pakiet „greetings" świątecznych i tylko jeden list doktor Ilony o rozwoju klubu. Z kolegów pamiętał Gordon, Leclerc, Klein i Waza. A ta, z którą najbliżej, zdawało się, żyłem, Angela Hammond, nie wysiliła się nawet na autograf na pocztówce. Pewnie czuje się obrażona. A może przeciwnie, nie przywiązuje wagi do tych spraw, które dla wielu autorów współczesnych zdają się najważniejsze — spraw łóżka. Charakterystyczne, że właśnie ja, chociaż nie wysłałem do USA ani jednej kartki, teraz krytykuję pretensjonalnie ludzi, którzy podobnie zaniedbali sprawę okazania mi pamięci. Jeżeli nie odpowiem tym, którzy pamiętali, dam im prawo do przypuszczenia, że albo zaginąłem, albo straciłem resztę kultury w dzisiejszej prze-rafinowanej Europie. Owszem, napiszę do nich wszystkich, ale z innego świata, z Polski. Dla zblazowanych szybkością przelotów Amerykanów jedynie kraje zza żelaznej kurtyny pachną egzotyką. Polska, po Jugosławii, odnawia apetyt.
W Paryżu nie stało się nic, czego nie powinno zabraknąć w moim dzienniku. Mój dziennik i Paryż — cóż za zestawienie. Chyba takie, że Paryż jest jedyny w świecie, a dzienniczek dla mnie także jeden. Wszystkie miasta obu Ameryk nie są warte jednego Paryża. Samo trwanie tu jest już bogatym przeżyciem. Wciąż coś się dzieje. Pieśni i książki Paryża wystarczyłyby na wykarmienie całego globu. I na zatrucie go. Musi być zdrowy w sobie i tęgi korpus Francji, jeżeli stać ją na taki łeb-stolicę.
Nowy mój znajomy z konsulatu polskiego, magister Dziubal, w rozmowie na bulwarach przeciwstawił Paryżowi bohaterstwo Warszawy. Drażniące nieporozumienie. Paryż też potrafi być bohaterski, ale nigdy nie przestaje pamiętać o sobie. Stąd odpowiedzialność zapewniająca trwanie. Wiele tu radości, więc i cierpienia, wiele bezbożności, więc i wiary. Umie też Paryż być podły. Kto nie pada, ten się nie podnosi. Przecież jest w tym raju rozpustników miejsce na Sacre Coeur i Mission fitrangere. Nie
zbraknie dziesięciu sprawiedliwych. W Warszawie też ich nie brakowało, skoro odbudowała się z popiołu jak Jeruzalem, a nie znieruchomiała jak Gomora na dnie słonych jezior. To styl mojego Kazimierza.
Z Kazimierzem przebywam dość często. Zapisał się na wycieczkę Inturista do Gruzji i Moskwy. Wpłacił wymaganą porcję dolarów i czeka na sierpień. Ponadto uczy się polskiego. Znalazł fachowego korepetytora, a ja muszę, mu służyć konwersacją. Trudno mi zrozumieć jego postawę. Nie podejrzewam głosu krwi w jego skłonności do Polski, której ja w sobie nie czuję. Więc to coś z mistycyzmu. Raczej mesjanizm. Też produkt Paryża. Chyba trochę za-późniony.
Nie orientuję się, co będzie z moim wyjazdem do Polski. Jak długo pozwolą mi tam zostać i gdzie przebywać? Poczyniłem potrzebne starania i wysłuchałem w konsulacie polskim wielu zachęcających obietnic. Z drugiej strony od Polaków paryskich dowiaduję się o mojej słowiańskiej ojczyźnie tyle zatrważających nowin, że już samą decyzję wyjazdu do Warszawy uważam za bohaterstwo. Rodacy z ambasady amerykańskiej nie zachęcają bynajmniej do tego bohaterstwa. Dobrze mi w Paryżu z Fabiolą. Gdyby nie obietnica dana Kazimierzowi, że go do siebie w Polsce zaproszę, pozostałbym najchętniej w granicach Francji. Nie, nie mam prawa obciążać Kazimierza inicjatywą mego wyjazdu do Polski. Mogłem mu nie opowiadać, że mam jakąś córeczkę czy żonę nad Wisłą, mogłem nie obiecywać, że je odwiedzę i wspomogę, a jego na swój koszt zaproszę.
Fabiola zna już mój paryski adres. Musiałem go podać, gdy wracając pierwsza ze Szwajcarii podjęła się skompletowania mojej garderoby. Mała Suson ma dla Fabioli wiele respektu. Dla jej kostiumów i pantofli. Kazimierz za dużo naopowiadał matce o naszej szwajcarskiej eskapadzie i Diana zażądała, abym przedstawił jej Fabiolę. Była nią rozrzewniona. A może samą sobą, w niej widzianą przez pryzmat wspomnień. Cieszy mnie, że się polubiły. Fabiola nie podejrzewa, by Dianę mogło łączyć ze mną ongiś coś
' '? >.' t
więcej niż protekcja profesorska. Krępowałbym się przyznać dziś przed nią do tamtego romansu. Zdradziłbym Kazimierza. Ale z ręką na sercu zapiszę, że tamta moja Diana nie ustąpiłaby miejsca na tapczanie dzisiejszej Fabioli. Ejże? A gdyby zamiast mnie był z Fabiolą Dominik sprzed dwudziestu lat?
Dla pamięci zapiszę tu, że gdy przekraczaliśmy, buńczuczni jeszcze, granicę szwajcarską jadąc do Diablerets, a propos rewizji zagadnąłem Fabiolę, co naprawdę przewoziła z USA do Francji na transatlantyku „Savoie". Odpowiedziała na to dopiero dnia następnego, po operacji mojego łokcia. Nie wiem, co ją skłoniło do szczerości: bezbronność zagipsowanego czy litość nade mną. Otóż wyznała, że w jednej z kaset leicowskich jeden z filmów Minox miał na co trzeciej klatce, wśród wykrojów mód, wzory matematyczne i naukowe schematy. Nie miała pojęcia, co one znaczą. Otrzymała za ten film, zgodnie z umową, w chwili doręczenia go pewnemu Francuzowi w Paryżu, kopertę z czekiem na pół miliona franków. Według niej nie miało to związku ani z polityką, ani z narkotykami. Wyraziłem przypuszczenie, że mogło to być szpiegostwo naukowe, dzisiaj stokroć niebezpieczniej sze od polityki i narkomanii. — Nie ma chyba rozbieżności naukowych między Francją a twoją Ameryką? — starała się mnie uspokoić. Niestety, nie byłem tego pewny. Jeżeli Francja pomoże Niemcom zdobyć broń nuklearną, a mógłby temu służyć pośrednio i przemycany przez Fabiolę film, wtedy rozbieżność między dzisiejszymi partnerami może zaognić się katastrofalnie. Pocieszam się, że i tym razem Fabiola zblagowała. Może wymyśliła coś takiego dla ukarania mej podejrzliwości? Za pół roku znowu ją zapytam i zobaczymy, co nowego wymyśli.
ia
tiazimierz ma kłopoty ze służbą wojskową. Boi się, że go zabiOffą na parę miesięcy do Algieru. Pokrzyżowałoby mu
8
,- i
to plany wakacyjne. Wolność może uratować znaczeniem swoich prac laboratoryjnych dla uzbrojenia. Nienawidzi tej wojny. Nie wierzy, aby mógł służyć ojczyźnie zabijając Algierczyków.
De Graset koresponduje z Lipskiem. Liczy, że wydanie albumu jego córki w komunistycznych Niemczech będzie go kosztowało połowę tego, co w Beneluxie. Twierdzi, że to mój pomysł. Zauważyłem, że Klaudiusz zbyt regularnie zagląda do kieliszka. Wino mu nie wystarcza. Powinien ożenić się. Nie ustabilizuje go abonament choćby do najdostojniejszego domu publicznego. Fabioli unika. Ma do niej urojoną pretensję o śmierć córki. Wyobraża sobie, że gdyby przenocowała Żewę u siebie, to itd. Fabiola też od niego stroni. Uważa, że tego rodzaju kompleksy przerodzą się w manię i skończy facet w maison d'alienes. Przesada! Klaudiusz przeżywa zrozumiały kryzys. Wszystko, co idealizował, bazując na wegetatywnej trwałości ukochanej córki, nagle w bezsensowny dlań sposób runęło. Fabiola, po ucieczce z biżuterią jej wielkiej miłości, też była półprzytomna. A ja jestem wciąż obrzydliwie trzeźwy. Kiedy reperowano mi łokieć, nie pozwoliłem uśpić się, chociaż przewidywano, że będę przeszkadzał. Nie przeszkadzałem i nie zemdlałem z bólu. Zdaje się, że w ciągu całego swego życia ani razu nie straciłem przytomności. Jedynie w czasie snu zrywam kontakt ze sobą, ale czy to pewne?
Co jakiś czas zaglądam do polskiej ambasady, aby dowiedzieć się, jak stoją moje sprawy wycieczkowe. Traktuję to jako wycieczkę, chociaż motywuję pragnieniem odnalezienia rodziny. Mój nowy polski znajomy, Eugeniusz Dziubał, zaprasza mnie na kawę. Rozmawiamy o pov godzie i codziennych troskach. Udaję naiwniaka zwierzając się z obaw i zamiarów. Łatwo mi to przychodzi, gdyż nie mam co ukrywać. Najmniej wtajemniczam go w swoje sprawy finansowe. Daję do zrozumienia, że jestem dobrze sytuowanym rentierem. Nie mam wątpliwości, że Dziubal przy każdej okazji sonduje mnie. Jego życzliwe rady traktuję jako instrukcje. Radzi mi jechać prosto do Warszawy i nie zrywać z Orbisem, który ma po całej Pol-
10
sce pierwszorzędne hotele. W Warszawie najlepiej rozpocząć poszukiwania rodziny od Czerwonego Krzyża. Itd. itd. Zaprosiłem go do baru w Castiglione. Pił koniak bez sody, łykając. Po którymś kieliszku zaczął opowiadać ostre anegdoty. Najpewniej jest cynikiem. Paryż psuje ludzi.
W naszym konsulacie ostrzeżono mnie, że za żelazną kurtyną wszyscy, którzy mają kontakt z zagranicznikami, są śledzeni. Powinienem więc pamiętać, że swoją ciekawością mogę narazić niewinnych ludzi na utrapienia. Fabiola, jak może, odradza mi tę podróż w nieznane. Swoją drogą to śmieszne, że wycieczka do kraju europejskiego, odległego od Paryża o dwie godziny lotu, może nastręczać tyle wątpliwości i niepokoju. Żyjąc w drugiej połowie XX wieku wciąż cofamy się i zawężamy. I tak, i nie. Zachód jednoczy się, aby bardziej odgrodzić.
Kazimierz widzi sprawy inaczej. Twierdzi, że człowiek bez pieniędzy jest wszędzie, tu i tam, jednakowo skrępowany i zawężony. Czy na przykład odważyłbym się dzisiejszej nocy iść na spacer sam za bulwar Poniatowskiego? A jak czują się w Paryżu Algierczycy? Na pewno gorzej niż Amerykanin w Moskwie. Kazimierz nie zaznał życia przedwojennego, dlatego nie docenia mojego stanowiska. Ważną rolę gra też propaganda. Mimo zniesienia barier międzynarodowych przez radio notoryczne kłamstwa komunikatów sprawiły, że zaufanie publiczne wróciło do poziomu babskich plotek. Wieści o Polsce, które tutaj słyszę od ludzi mojej sfery, są tak zniechęcające, że aż mało prawdopodobne. Jakie plotki krążą tam o nas, szczególnie o Amerykanach? Plotka to dzisiaj wyraz opinii, której nie zbada ten, kto ufa prasie.
Zwierzyłem się magistrowi Dziubalowi, że niepokoi mnie perspektywa samotnej podróży autem z Paryża do Warszawy. Obiecał coś na to poradzić, może nawet znajdzie pewnego towarzysza. Ciekawe, co on rozumie pod terminem „pewnego towarzysza"? Czy towarzysza podróży, czy partyjnego? Staram się względem ich partyjności komunistycznej nastroić tak, jakbym nastrajał się względem
mahometanizmu udając się w głąb arabskich lądów. Nie mam zamiaru unikać autentyczności polskiej. Skoro są komunistami, a ja do nich jadę, muszę przyjąć ich takimi, jakimi są w rzeczywistości, a nie wzorcować ich wedle pobożnych życzeń czy przesądów politycznych. Kiełkuje we mnie przekora, aby właśnie dlatego, że wszyscy ich ganią i mnie ganią za dążenie turystyczne ku nim, przekonać się, że warci są mojego życzliwego zainteresowania. Do licha! Mam jedną ojczyznę w Ameryce, a drugą w starym kraju. Na emigracji przecież trzeciej Polski nie ma, bo i drugiej być nie może. Nie ma przechodniej ojczyzny, jak nie ma tymczasowej macierzy. Łatwo mi żonglować tymi pojęciami, gdyż naprawdę czuję się bezojczyźnianym wędrowcem. Może to moje kalectwo, ale fakt, który w imię szczerości wyznaję.
iv
Jutro wyruszam w drogę. Uprzedziłem generałową, że opuszczam jej pensjonat na dwa miesiące. Biorę ze sobą tylko odzież i żywność. Po Ameryce to już powtórna redukcja moich podręcznych nieruchomości. Przy sobie mam tysiąc dolarów gotówką i parę „travellers checks", a w schowku Ramblera dziesięć tysięcy i brylantowy naszyjnik. U rejenta Grasetów zostawiłem coś w rodzaju testamentu — kopertę do otworzenia w wypadku nagłej śmierci lub w razie zaginięcia w siedem lat od dnia podpisania dokumentu.
Wczoraj w południe pożegnałem się z Borelami. Diana rozpłakała się. Nie podejrzewałem jej o tyle sentymentu. Wieczorem odwiedził mnie kandydat na towarzysza rajdu Paris-Varsovie. Przedstawił się jako Mścisław Piastowiec-ki. Otyły facet lat trzydziestu paru, pracuje w handlu zagranicznym i dość często podróżuje po Europie. Ma międzynarodowe prawo jazdy. Obiecał mi opiekę w roli pilota w zamian za przewiezienie go wraz z dwiema pokaźnymi walizami do Polski. Interesował się, czy zabieram z sobą
12
prowiant i jaki. Uspokoił się stwierdzając, że starczy na dwóch o dobrym apetycie. Obejrzał moje dokumenty i uznał, że wszystko w porządku. Nie powiem, aby mój towarzysz oczarował mnie, jednak jego arogancja była obiecująca. Podobno na Wschodzie tupet ułatwia życie. Alboż w Ameryce jest inaczej? Tupet to autoreklama. Ma oznaczać pewność siebie dobrze sytuowanego człowieka. Tylko bardzo zamożni imitują skromność. Stać na to bogaczy albo mędrców. Szczerze skromniejsi są tylko świętobliwi. Ja do nich nie należę.
Ustaliliśmy spokojną trasę na trzy doby, z noclegami we Frankfurcie i Cottbus. Jemu zależało' na Frankfurcie, a mnie na odpoczynku przed granicą Polski.
Fabiola chciała, aby moja ostatnia w Paryżu noc należała do niej. Gdy wyznałem otwarcie, że nie zamierzam dużo pić, gdyż muszę być jutro mocny na pięćset kilometrów, zrezygnowała z szaleństw. Gustaw przygotował Ramblera jak do ekskursji badawczej w głąb Afryki. Trudno zorientować się, jak jest w Polsce naprawdę. Chodzi o smary. Niektórzy twierdzą, że na rosyjskich olejach przyzwoity wóz niszczeje po roku. Piastowiecki powiedział, że kto ma dolary, stać go w Polsce na wiele, a obywatel amerykański dostanie w swojej ambasadzie wszystko, do czego przywykł w New Yorku. Na wszelki wypadek zabieram ze sobą sześć galonów Shella. Miejsca w Ramblerze dosyć. A ten mój dziennik, jako pierwszy tom, zostawiam u Klaudiusza de Graset z instrukcją, aby na wypadek mojej śmierci lub zaginięcia przesłał do archiwum biblioteki uniwersyteckiej w Princeton z zastrzeżeniem prawa wglądu i ewentualnego druku dopiero po roku dwutysięcznym.
Piszę to siedząc przy biureczku w apartament na siódmym piętrze mego hotelu w Warszawie. Widać przez okno upstrzoną światłami ścianę nowej kamienicy, a nieco
13
w skos kolorowy neon reklamujący kwiaciarnię. Przez szczelne okno nie słychać ulicy. Serce słyszę w mózgu i w palcach opartych o klawiaturę liter.
Legendarna Warszawa. Długo wlokłem się do tego dnia. Do Warszawy. Nie rozumiem, dlaczego jestem wzruszony wymawiając półgłosem tę nazwę. Oprócz służby nie poznałem jeszcze nikogo z tutejszych. Czy oni zdają sobie sprawę, jak sławne mają miasto? Iluż na świecie ludzi chciałoby je poznać, ich poznać, aby przekonać się, sprawdzić, zaprzeczyć lub utwierdzić się w jakimś ważnym dla nich przekonaniu.
Czy wiecie, warszawiacy, że są na świecie ludzie, którzy kochają was albo nienawidzą za to, że uśmiechacie się do swojego nieba, że mówicie o Warszawie: jest naszą stolicą?
Zajechałem do Warszawy wczoraj o zmierzchu. Piasto-wiecki opuścił mnie wcześniej, pokazując dokładnie drogę do hotelu. Ustawiłem Ramblera na strzeżonym parkingu i powierzyłem się boyowi, który osadził mnie w zarezerwowanym z Paryża apartamencie. Formalności meldunkowe, zmiana podręcznych dolarów na złote, kąpiel i samotna kolacja w hotelowej restauracji na parterze. Przykra kolacja, gdyż słyszałem wokół siebie cudzoziemskie języki, a przyjechałem przecież, aby słyszeć polski. Kelner też zagadywał do mnie wyraźnie po angielsku, chociaż mówiłem do niego wyraźnie po polsku. Jedzenie smaczne, a wódka tania jak barszcz. Nie dziwię się, że Polacy dużo piją. Obsługa grzeczna, na przekór temu, co mi opowiadano w Paryżu, że można tu godzinę czekać na kufel piwa. Swoją drogą takie uprzedzenia to dobra reklama dla zwiedzanego kraju. Może jednak orbisowski hotel jest rezerwatem dla cudzoziemców? Jeszcze nie wylazłem z kokonu zagranicznych dokumentów, waluty i wozu. Od roku, gdziekolwiek przebywam, jestem cudzoziemcem. Wszyscy wszędzie goszczą mnie, oczywiście za pieniądze. Wygodne to, ale może obrzydnąć i stać się przykrością, gdyby człowiek zatęsknił nagle do kromki prostoty. Co to jest krom-
14
ka prostoty? Wyobrażam sobie, że coś arcyludzkiego, a przyjemnego Bogu.
Jest jedenasta rano. Czekam na zamówione śniadanie. Ciekawe, czy i dzisiaj jedzenie wyda mi się tak samo świeże jak wczoraj. Mam skłonność do porównywania tutej-szości nie z Francją, w której przeżyłem ostatni rok, ale z Ameryką. Wczoraj zjadłem kurczaka. Smakował nieporównanie lepiej niż amerykański chicken. Pieczywo i masło też smaczniejsze i wonniejsze niż za oceanem. Może to sprawił głód i dobry apetyt? Zobaczymy.
Oczy łakome oglądania, nogi tęsknią do chodzenia. Póki się da najdłużej, nie siądę za kierownicą. Auto już obrzydło. Właśnie dlatego, że podróż Paryż-Warszawa miała przebieg zaplanowany, a więc normalny, bez przygód i bez przyjemności. a*;
Dylem w Czerwonym Krzyżu. Zapewniono mnie, że jeżeli Ewa Nowicka-Polankowska z córką rzeczywiście wróciły do Polski, to na pewno odnajdę ich ślad. Jeżeli rzeczywiście wróciły.
— Dlaczego miałyby nie wrócić? — zdziwiła mnie rezerwa informatora.
— Czy miał pan od żony list z Polski?
— Nie.
— Czy odprowadzał pan ją do granic Polski?
— Nie. Pożegnaliśmy się w Brukseli.
— Proszę pana! W 1945 roku podróż samotnej kobiety z małym dzieckiem przez środek kipiącej jeszcze Europy to przedsięwzięcie, w którym niejeden dzielny mógł utonąć. I pan przyznaje, że przez piętnaście lat nie szukał ich wcale?
— Tak się złożyło — odburknąłem, czując na sobie niechętne spojrzenie urzędnika. Lękając się, aby nie zlekceważył mej petycji, spróbowałem usprawiedliwić się: — Byłem wojskowym, rozumie pan? Później miałem wypa-
15
I
dek, po którym musiałem zmienić nazwisko. Rodzinne komplikacje, wie pan, jak to w życiu różnie bywa...
— A tak! Bywa, bywa — przytaknął bez przekonania. —
I to dobre!
— Co dobre?
— Lepiej późno niż wcale. Będziemy szukać.
Była to moja pierwsza indagacja w Polsce. Czułem się po niej, jakbym naprawdę był coś winien tej Ewie No-wickiej. Podobnie czułem się podczas wypytywania o nią Kazimierza. Wtedy obiecałem pomóc im. Dziś przymilałem się urzędnikowi obietnicą sowitej nagrody w razie powodzenia poszukiwań. Przecież naprawdę nie jestem dłużnikiem Nowickich. Ewy nawet nie pocałowałem ani pogłaskałem jej piersi choćby przez sanitarny fartuszek. O jej > córce mogę jeszcze mniej powiedzieć. Nie przysiągłbym, czy na pewno ma na imię Krysia. Po prostu podjąłem je jako pretekst i drogowskaz na wędrówkę w przyszłość, którą opisuję. Tak jak syna Kazimierza obrałem za gwiazdę przewodnią do Paryża, podobnie dziewuszkę niepewnego imienia ustawiłem na firmamencie wschodnim. Czerwony Krzyż szuka jej, a ja podniecam się imaginacją , autorytetu rodzicielskiego. Pod naskórkiem tych dążeń — ważność osobista. Nie dość mieć pieniądze, chce się mieć i ludzi. Żeby być dla nich kimś przez duże „K". Ojciec to tytuł pełen dostojeństwa. Warto go ukraść, jak ja usiłuję, nazywając córką pasierbicę. Poganin bez potomstwa skazany był na niepamięć. Dziś cywilizowany człowiek ? może uwiecznić się miejscem w rejestrze wyborców. Dzieci nie są konieczne. Więc gra we mnie atawizm.
Zaczynam po troszeczku rozgryzać Warszawę, recte warszawiaków. Ci, którzy rozmawiają ze mną, usiłują jak najwięcej powiedzieć od siebie, tak jakby moje z nimi spotkanie było dla mnie zdarzeniem opatrznościowym. Znajomości przygodne łatwo się zawiera. Po akcencie czy stroju rozpoznają we mnie cudzoziemca. Zagadują w poczekalniach, sklepach, a najłatwiej, gdy zwiedzam lub fotografuję. Taksówkarze są gadatliwi i gderliwi. Nie wierzą, że
16 , . .
w Londynie taksówki są staromodniejsze niż ich Wołgi. Wielu, szczególnie starsi, namiętnie krytykują ustrój i styl życia. Porównują dzisiejszość z epoką swej młodości, z Warszawą przedwojenną, czyli z miastem, które przestało istnieć przed zmianą ustroju. Przykre to, że krytykując przede mną Polskę, wyobrażają sobie, że sprawiają mi przyjemność. Jeżeli ja coś pochwalę, spoglądają na mnie spode łba i tracą zaufanie. Osobliwy to stosunek do własnego państwa. Nie wiem, jacy są tutejsi młodzi, gdyż nie mam do nich podejścia. Widzę, że są urodziwi, weseli i modnie ubrani. Po godzinie piętnastej na ulicach śródmieścia rojno. Pełne trotuary, po jezdni płynie nurcik niebrzydkich aut. Wiele pięknych kobiet i interesująco wyglądających mężczyzn. Gdyby rzeczywistość polską oceniać według powierzchowności Polaków, nie przedstawiałaby się najgorzej.
Jestem w Warszawie drugi tydzień. Depcąc co dzień parę godzin po ulicach sporo można zwiedzić. Od wczoraj zacząłem jeździć po mieście Ramblerem. Nie pamiętam dawnej stolicy, ale dzisiejsza spodobała mi, się. Rozłożyste, spokojne miasto z przewagą nowoczesnego budownictwa. Wiele partii uroczych, nieco szkarady, trochę zalet i sporo wad. Z zalet notuję premie dla automobilistów. Ruch uliczny jest tak ślamazarny, że warto jeździć swoim własnym wozem i mieć go pod ręką. Z wad: niesubordynacja przechodniów i opryskliwość w stosunkach służbowych. Trzeba się z tym oswoić, że subiekt sklepowy jest tu też urzędnikiem, na ogół słabo płatnym, od którego dużo się wymaga. Paradoksalne zjawisko: od funkcjonariuszy publicznych, a każdy tu niemal czerpie ze studni skarbowej, publiczność więcej wymaga, niż śmiałaby wymagać od inicjatywy prywatnej. Odwrotnie niż u nas, gdzie inicjatywa prywatna, dająca większość usług, musi zabiegać o względy klienteli, z której żyje.
Tutaj nikt nie żyje z cudzej łaski, natomiast wszyscy są od siebie jakoś uzależnieni. Dziwne to, ale prawdziwe,
2 — Moguncka noc
17
że nawet kulawa sprzedawczyni gazet w kiosku jest urzędniczką na pensji, od której płaci podatki i składki na emeryturę i ubezpieczalnię.
Sumienność i poświęcenie to cnoty wymagane dawniej tylko od duchowieństwa i niewolników, a później, w zlai-cyzowanym społeczeństwie, rozciągnięte na lekarzy i pedagogów. W ustroju komunistycznym obywatele wymagają cnót heroicznych od wszystkich funkcjonariuszy publicz- v nych. Kelnerka, konduktor, weterynarz, fryzjer i kowal winni pracować dla dobra petenta z podobną ofiarnością i zaparciem się siebie jak siostra miłosierdzia, chirurg, minister, profesor i zakonnik w klasztorze trapistów.
Ludzie na ogół zbyt łatwo zapominają, że straszaki, z którymi wojują, są dziełem ludzkich mózgów i ludzkiej woli. Psioczą na kapitalizm, jakby był wymysłem diabła, a nie osiągnięciem ich pradziadków. Komunizm też nie jest wynalazkiem Boskim, tylko produktem inteligencji ludzkiej.
Najważniejsze, aby po drodze do ideału politycznego nie marnować dóbr materialnych i wartości kulturalnych współczesnego człowieka. Polskę w tym względzie, z powodu zniszczeń i celowej dezorganizacji przez okupanta, wiele by usprawiedliwiało. Zaufanie i wzajemna życzli- . wość potężnie ułatwiłyby egzystencję i wzmogły ochotę do twórczych wysiłków. * <
Czy w Polsce jest tanio, czy drogo, jeszcze nie wiem. I w tym zagadnieniu, jak we wszystkim tutaj, kontrowersja. Zależy, jak kto zmieni dolara, ale nawet przy gorszym, hotelowym kursie, wiele rzeczy jest tańszych niż w USA. Na przykład dziennik i tramwaj po dwa centy. Gazety w USA są droższe i obszerniejsze, lecz nie więcej obczytane niż polskie. Przy kursie uprzywilejowanym, tak zwanym „PKO-wskim" Polska jest krajem za bezcen. Komunikacja publiczna właściwie darmowa, jeżeli można je- ^ chać tramwajem godzinę za centa. Widziałem w kiosku stu-pięćdziesięciostronicowe książki po sześć centów, a w barze mlecznym za kilkanaście centów zjadłem solidne śnia-
danie. Notuję ciekawostkę, że kursują tutaj na czarnym rynku tak zwane „twarde", czyli złote dwudziestodolarów-ki, od dawna nieznane i niespotykane w Ameryce.
VII
Wczoraj otrzymałem z Czerwonego Krzyża wiadomość, że Ewa Nowicka-Polankowska zatrudniona jest od 1947 roku w służbie zdrowia na terenie województwa wrocławskiego.
Warszawy mam chwilowo dosyć. Mętnie się wyraziłem. Nie mam jej dosyć, ale wyczerpała mnie. Jeżeli nie nawiązuje się towarzyskich stosunków, można przez dwa tygodnie nasycić zainteresowanie nawet tak atrakcyjnym miastem jak Warszawa. Już orientuję się, jakie mają teatry, kina, restauracje, sklepy, jakie jest radio i telewizja, urzędy i ruch uliczny w różnych porach dnia i nocy. Czy warszawiacy oceniają, że ich bulwary w godzinach popołudniowych ozdabiają się tyloma pięknymi i zgrabnymi kobietami, że dystansują tym inne metropolie świata? Być może dlatego, że większość urodziwych rzymianek, paryżanek czy Angielek rozpiera się o tej porze w samochodach, które nie są, niestety, przezroczyste. Koryguję to obserwacją publiczności w kinach. W nawiasie — kinematografia polska należy do przodujących w świecie. W jednej poczekalni w śródmieściu nudząc się naliczyłem siedemnaście par tak zgrabnych nóg dziewczęcych, że mogłyby służyć do reklamy nylonowych pończoch. Sprawdzę tę statystykę po powrocie do Paryża.
Młodzieniec z prasy katolickiej, interesujący się wrażeniami turystów zagranicznych, zaczepił mnie w westybulu hotelu zapytaniem: co po przybyciu do stolicy zafra-powało mnie szczególnie. Zdaje się, że moja odpowiedź zaskoczyła go. Oto ona: Nie tylko mnogość, ale i dobra kondycja, i ładne ubranka polskich dzieci uradowały mnie najbardziej w czasie pierwszej włóczęgi po Warszawie.
Dzieci z przedmieścia: Pragi, Woli, Mokotowa, z podwó-, rek robotniczych osiedli, wyglądem i ubiorem górują nad dziećmi wielu dzielnic Paryża, nie mówiąc o Neapolu. Daje to wiele do myślenia o wyobrażeniu własnej przyszłości. Nie decyduje oczywiście o tym, czy z tych dzieci wyrosną chuligani czy bezduszni biurokraci. Życzą Polsce chuliganów takich, z których wyrastają uczynni obywatele.
W muzeum odwiedziłem Matejkę i Lenina w pałacu Radziwiłłowskim. Warszawiacy snobizują się w dogryzaniu swojemu „drapaczowi kultury".
Nie śpiesząc się zmieniam miejsce postoju. Ciągnę dalej, niczego nie opuszczając. W każdej chwili mogę tu powrócić. Zgodnie z umową z Kazimierzem zostawiam tu następny adres: hotel Orbisu „Astoria" we Wrocławiu. Napisałem i wysłałem czternaście pocztówek do USA i pięć do Paryża. Pewne niuanse w treści na kartkach do kolegów klubowych. Niewątpliwie będą je sobie pokazywać i wspólnie omawiać. Oryginalna była tylko dziewiąta klubowa, do mojego następcy-nieznajomego. Aby nie dopuścił do zamrożenia dowcipu przy brydżu. Klaudiusza de Graset prosiłem o inspekcję mego pokoju w pensjonacie. Nie chciałbym, aby generałowa podnajmowała go na dniówki cudzoziemskim turystom. Wysłałem też w świat jedną książkę, album kościołów Warszawy. Do pani Wandy, mojej gosposi-emerytki w USA. Sprawdziłem, że w tekście nie brak jej kościoła Świętego Floriana na Pradze. Ucieszy się bardzo staruszka.
Ciekawe, kiedy zacznę tęsknić do Paryża. Rambler w porządku. Ostatniej nocy ktoś dobierał się do niego, ale klakson podniósł taki alarm, że zwabił aż trzech milicjantów. Policja nazywa się tu milicją, a człowiek — obywatelem.
Mimo wygód i turystycznej swobody czuję się nieco skrępowany. Orbis i biura, z którymi mam do czynienia, to zdaje się oazy dostępne także dla tubylców, ale tylko zamożnych i ustosunkowanych. W tym miejscu Kazimierz przypomniałby mi zapewne, że w Paryżu do hoteli czte-
20
rogwiazdkowych też wstępują tylko ludzie zamożni i ustosunkowani.
Nie jestem pewien, czy tych kartek dziennika, chociaż chowani je do zamykanej walizki, nie przegląda ktoś powodowany nie tylko prywatną ciekawością. Może to skutek idiosynkrazji zaszczepionej wieloletnią propagandą antykomunistyczną, ale mam skłonność chuchać dziś na zimne. Na przykład nieufność, z jaką podziwiałem pierwsze niedzielne nabożeństwo w mało reprezentacyjnym kościele. Ołtarz ozdobiony szlachetnymi kwiatami, tłok, że aż klęknąć trudno, wielu mężczyzn przystępujących do komunii. Kościół polski! W cieple świec i blasku żyrandoli, kolorowy, rozmodlony, rozśpiewany, z. przesytem organów, a na tym tle kazanie — protestujące. Wyobrażam sobie, jak podobny widok podnieciłby mojego Kazimierza.
Tak ożywionego nabożeństwa w zwyczajną niedzielę nie widuje się na Zachodzie. Ani w USA. Na tacę zbierają raz w czasie całego nabożeństwa. Ludzie, co trzeci — czwarty, kładli po dwa czy pięć złotych, czyli parę centów.
Odjeżdżam z Warszawy, a nie widziałem jeszcze, jak wyglądają komuniści. Tyle o nich naczytałem się i na-słyszałem w USA. Że rozbijają się limuzynami, a kawior w restauracjach żrą łyżkami z kubłów. Nie widziałem na ulicy rozbitych limuzyn, a kawioru nie lubię, więc im wcale nie zazdroszczę.
Swoją drogą, gdyby kogoś, o dawnych wyobrażeniach, a nieświadomego geografii kraju, spuszczono nagle z helikoptera na Aleje Jerozolimskie, żyjąc w śródmieściu nie domyśliłby się, że jest wśród komunistów, póki by mu ktoś tego nie powiedział.
Mój Rambler przed hotelem wśród lśniących Opli i czarnych Mercedesów wygląda raczej skromnie. Ale nietypowo. Gdy zatrzymuję się gdzieś dalej od śródmieścia, wnet formuje się wianek gapiów. Okazują wdzięczność za wszelkie informacje o motoryzacji zagranicznej. Sympatyczni.
21
VIII
JMoże dlatego, że przyjeżdżając z Zachodu już o Warszawie sporo wiedziałem, zrobiła na mnie płytsze wrażenie niż Wrocław. Jestem tutaj piąty dzień, a jeszcze nie dojrzałem, aby zająć się prywatnymi sprawami. Ten Wrocław i cały dokoła kraj jest osobliwością przekraczającą orbitę spraw tylko polskich. Notuję to bez ochoty rozwijania tematu gospodarczo-socjologicznego. Błądzę po mieście, jeżdżę po okolicy i odkrywam nieprawdopodobne niespodzianki. Curiosum polega na tym, że ludzie jednego pokolenia, z różnych stron świata i różnych cywilizacji, zastąpili tu innych i stworzyli już nowoczesną kulturę. Zaopatrzyłem się w księgę opisującą dzieje miast śląskich. Wertuję ją i konfrontuję rzeczywistość z historią. Ona ma tutaj osobliwe znaczenie. Gra pewną rolę, jakby łączenia żył nowego ludu z nurtem krwi dziejów. To tak, jakbyśmy doszukiwali się w młodzieży podobieństwa do dziadków z pominięciem rodziców. — Dziewiętnasty wiek, okres zaborów, i pół osiemnastego prusactwa — skreślone. Im dalej, a raczej głębiej w przeszłość, tym więcej korzeni słowiańskich. Każdy, ludny tu, dom ma swoją własną, odrębną historię. Znad Wisły, Warty, zza Bugu czy Niemna albo z Westfalii, z emigracyjnej Francji nawet. Fenomenalnym przykładem jest Ślęza Pojana. Gromada chłopów . z serca Śląska, spod góry Sobótki, emigrowała stąd przed trzystu laty przed prześladowaniami religijnymi na południe. Teraz powrócili na swoje dawne, odniemczone śmiecie, z dalekiej Rumunii, i mówią po tutejszemu, polską mową, w strojach ludowych najbardziej oryginalnych, kultywując obyczaje tutaj już zapomniane. Egzaltuję się nimi, gdyż gościli mnie u siebie jako pana wprost z Ha-
meryki.
Gdzieś w tym rojowisku jest i moja Ewa Nowicka-Po-lankowska. Chociaż nic mnie z nią intymnego nie łączyło, przecież obawiam się rozczarowania. Dlatego nie kwapię się do niej. Dla odmiany z nazbyt pulchną Dianą, teraz może natknę się na patyk albo coś, co nie przynosi za-
22
szczytu mojemu dawnemu nazwisku. Groteska: ten, co porzucił nazwisko, do którego miał prawo rodowe, obawia się, czy nie uwłacza mu ta, która sobie na nie niczym nie zasłużyła, chociaż ma je od niego. Pele-mele!
Warszawa już mi odparowała z głowy. O Ameryce przypominają ci, którzy widzą we mnie Amerykanina. Francją nie przejmuję się. Tylko Paryż pamiętam, niby bombonierkę, w której odłożyłem na przechowanie moje skarby: Kazimierza, Fabiolę i bukiecik fiołków dla Zewy. Jestem włóczęgą. Mój ojciec też był taki. Dlatego urodziłem się w USA.
ix
Hotel nazywa się „Astoria". Zajmuję dwupokojowy apartamencik na pierwszym piętrze. Okna na podwórko, gdzie stoi Rambler. Urządziłem się tak, że płacąc tipsy, duże jak na tutejsze stosunki, portierowi, powierzam mu swoje sprawy do załatwiania. Radzę się go we wszystkim, czego nie jestem pewien. Nie wątpię, że portier takiego jak ten hotelu obowiązany jest meldować władzom wszystko, co mogłoby je interesować w cudzoziemcu. Mój paryski Gustaw niechybnie działa tak samo. W ten sposób, nie mając nic do zatajenia, ułatwiam śledzenie mnie. Czynię to nie przez oportunizm, lecz pamiętając o bezpieczeństwie ludzi, z którymi, być może, wejdę w bliższe stosunki. Portier nazywa się Erwin Kochowski. Człowiek opanowany, ale lubi wypić. Dziś, w czasie wolnego popołudnia, odwiedził mnie w charakterze jakby sekretarza osobistego. Okazałem mu wszystkie dokumenty, aktualne i dawne, na nazwisko Polankowskiego, oraz ostatni list Czerwonego Krzyża. Podjął się odnaleźć adresy, o ile oczywiście Polankowskie mieszkają na Śląsku. Sam mi zaproponował, że jeżeli zamierzam zostać w Polsce dłużej, nie warto wymieniać na co dzień tyle dolarów po hotelowym kursie. On mógłby wystarać się dla mnie o przywi-
23
lej wymiany „PKO-wskiej", czyli trzykrotnie lepszej. Zastrzegając się, że nie chciałbym czynić nic nielegalnego,' powierzyłem mu banknot studolarowy. Tego samego wieczora otrzymałem do ręki, zamiast dwóch czterysta, całe siedem tysięcy dwieście złotych. Pan Erwin był taki zadowolony, że zdaje się, coś jeszcze na tym zarobił. Szczwa-ny lis. Wymieniłem z nim, przy kieliszku Martella, takie
zdania:
— Ma pan trochę niepolskie imię, panie Erwinie.
— Pomaga mi — przytaknął.
— Czyżby? Na Śląsku? — wyraziłem powątpiewanie.
— Właśnie tu. Turyści niemieccy mają do mnie zaufanie. To tak, jakby pan w Monachium natknął się na Kazimierza Wisłowera. Co? Drgnęłoby w Polaku serce? — mrugnął porozumiewawczo.
Ciekawe, skąd mu się wziął dla przykładu Kazimierz. Czyżby przypadek? Podjąłem go, śmiejąc się, że właśnie Kazimierza, rodowitego Francuza, poznałem w Paryżu i werbuję na wizytę do Polski. Może wpadnie i na Śląsk, a wtedy będzie nowym klientem zagranicznym pana Erwina. Nawet na to nie mrugnął. Po chwili zastanowienia stwierdził, że Francja de Gaulle'a sprzyja polskiej granicy na Odrze i Nysie. Dobre i to.
Z Warszawy wypuszczałem się wozem na wycieczki zamiejskie. Do Łowicza, Otwocka, Żelazowej Woli i do Radomia, gdzie odnalazłem grób dziadka mojej matki, powstańca. Byłem, obejrzałem i nie ciągnie mnie, aby tam powrócić. Tymczasem na Śląsku wciąż mnie kusi, aby zapoznać się bliżej z czymś, co już raz widziałem. Na przykład w drodze do Świdnicy zawadziłem o Sobótkę i jutro znowu wybieram się tam, by wedle przewodnika pofoto-grafować archaiczne zabytki. Ciekawy kraj. Jest jak zbełtana woda, która już odzyskuje przejrzystość. Na dnie można rozróżnić żyzny plankton. Dzieci więcej niż w Warszawie. Młode miasto. W kawiarni, gdy rozglądam się i zerknę w lustro, jestem zawsze najstarszym ze zgromadzenia. W paryskim kinie czułem się frywolnie, a tu obciąża mnie powaga. Który osąd jest słuszniejszy? Przekro-
czyłem pół wieku, więc jestem na paraboli zachodu. W idealnych proporcjach mentalnych schylam się ku młodzieńczości, mając jeszcze kilkadziesiąt lat do niemowlęctwa zgrzybiałego wieku. Brrr! Perspektywa żałosna i zdanie drętwe.
I\ ano, gdy zdawałem w portierni klucze przed wyjściem na miasto, Erwin doręczył mi kartkę z następującą notatką:
„Ob. Polankowska Ewa, ur. 2. V. 1918 roku w Warszawie, zatrudniona w Śląskim Instytucie Gruźlicy, zamieszkała jako główny lokator przy ulicy Wita Stwosza (róg Byczej) wraz z córką Krystyną, urodzoną w Londynie 27. XI. 1941 roku. Mąż za granicą".
Cofnąłem się w kąt poczekalni i zasiadłem w głębokim fotelu, aby rozważyć nową sytuację. Niby prosta konsekwencja dotychczasowych poczynań, a jednak zaskoczyła mnie. Zdążałem do niej jakby mimochodem, chociaż bezpośrednio. Przecież podróży z USA via Paryż do Wrocławia nikt nie nazwie przypadkiem. Ale gdybym odczytał na kartce, że Ewa Polankowska zmarła przed paru laty albo mieszka dzisiaj w Bukareszcie, nie zdumiałbym się i nie zmienił programu dni bieżących, czyli biwakowania na Śląsku w oczekiwaniu na rendez-vous z Kazimierzem. Wypaliłem dwa pod rząd papierosy nic nie wymyśliwszy. Na powzięcie postanowienia, że odwiedzę panią Polankowska w godzinach pobiurowych, nie trzeba było tyle czasu. Odwlekanie wizyty było także wyrazem, jeśli nie tchórzostwa, to utajonej bojaźni. Nie umiałem spodziewać się niczego wesołego po tym spotkaniu, więc je odchyliłem do maksimum przyzwoitości. Dawało mi to siedem beztroskich godzin. Pojechałem na lunch do Wałbrzycha, uprzedzając Erwina o celu wycieczki. W zamian otrzymałem adres lokalu, gdzie nie strują mnie smażonym szczupakiem. W drodze myślałem o moich paniach jako o czymś
25
nieuchronnym. Wyobraźnia szwankowała, ale temat wracał uporczywie. Więc Ewa, jak ongiś, nadal pracuje przy chorych. Zdaje się, że nie marzyła o tym. Słabo pamiętałem Ewę. Raz tylko widziałem ją w cywilnej sukience, na własnym ślubie. Na pewno była blondynką i mówiła po francusku trochę rozwlekle. Krysię pamiętam jako ładną, jasną dziewuszkę w kolorowych wstążeczkach. Plątała się koło nas przy ślubie. Dzisiaj dziewiętnastoletnia pannica. Może jest kelnerką w moim hotelu, może obserwowałem jej taniec wczorajszej nocy na parkiecie w restauracji Orbisu? A może leży w szpitalu, nieuleczalnie chora? Wszystko możliwe. Czego też człowiek zaintrygowany nie wymyśli. Najzwyklejsze sprawy w ramce prawdopodobieństwa wydają się niezwykłe.
Zwlekałem, ale gdy wreszcie nadeszła piąta po południu, odetchnąłem z ulgą. Ramblera zostawiłem pod Sta-rym Ratuszem i poszedłem na Wita Stwosza. Zrezygnowałem z zamiaru kupienia w państwowym antykwaria-cie, który tutaj nazywa się Desa, jakiejś starej biżuterii. Na pierwszą w takich okolicznościach wizytę nie można przyjść z byle czym. Lepiej już z pustymi rękami.
Dom na rogu Stwosza i Byczej to kamienica, dziewiętnastowieczna budowla o pokaźnej bramie wjazdowej i mrocznym hallu. Ani żywego ducha, aby się zapytać. Wszedłem na chybił trafił w ciemność po rozłożystych, marmurowych stopniach. Na pierwszym piętrze połatany witraż oświetlił drzwi upstrzone tablicami. Mieszkanie--kołchoz. Odczytuję: same lokale biurowe, więc pnę się wyżej. Trochę więcej światła, drzwi skromniejsze, na nich jedna mosiężna tabliczka z obcym nazwiskiem, a z boku bilet z wykaligrafowanym słowem „zastrzyki". Nacisnąłem zdecydowanie biały guzik. Po chwili w głębi, za drzwiami, charakterystyczne klapnięcie, stąpanie, brzęk łańcucha i niewieście:
— Do kogo? V ?
— Do pań Polankowskich!
— Proszę wejść.
Drzwi uchyliły się na długi korytarz. Niewiasta niewia-
26
domego wieku otulona szalem usunęła się, aby mnie wpuścić.
— Pan zastuka w ostatnie na prawo albo lewo.
— Dziękuję!
— Przed chwilą wróciły. Do nich dzwoni się dwa razy.
— Dziękuję.
— Pan do starszej czy do młodszej? _ — Dziękuję, do obu.
Obrałem lewe drzwi i zapukałem. Po drugiej serii usłyszałem przytłumione „Proszę!". Nacisnąłem klamkę i wszedłem do ogromnej, zatłoczonej meblami komnaty. > Stiukowy plafon, boazerie, ciężkie rzeźbione szafy, malowidła w masywnych ramach, a w wykuszu, na tle roz-słonecznionych szyb, dwie siedzące osoby: tęższa w aureoli dymu i szczuplejsza w aureoli włosów. Twarzy pod światło nie dostrzegałem. Ta niższa, czy siedząca niżej, ślamazarnym tonem zapytała:
— Czego pan sobie życzy? ;.,..'
— Pań! ?
— Jakich pań? ;
— Ewy i Krystyny!
Obie podniosły się, a głos smuklęjpa»j odradził zaniepokojenie:
— Kim pan jest?
— Polankowski!
— Dominik! — krzyknęła Ewa.
Gdy ruszyłem się, aureola włosów podfrunęła do mnie i odgrodziła od matki. Oparła na moim gorsie obie pięści, a nie były słabe. Odpychając ku drzwiom, którymi wszedłem, szeptała w oczy:
— Musi pan mnie wpierw wysłuchać!
Cofałem się pod naporem niezrozumiałej gwałtowności, aż znaleźliśmy się na korytarzu.
— Ona musi wierzyć, że pamiętałeś o mnie. Przysyłałeś pieniądze i paczki. Pamiętaj, za pośrednictwem mojej koleżanki. Zapamiętaj: Weronika Łasiak. Nie pisałeś, by nas nie narażać. Rozumie pan? Chodźmy!
Zawróciwszy rzuciła się ku matce i objęła ją z afekta-
27
cją za szyję. Z bocznej perspektywy ujrzałem je w bardziej przyjaznym oświetleniu. Ewa była w miarę tęga, cerę miała wymiękłą, ruchy powolne. Obserwowała mnie niebaczna na uściski córki. Twarz Krystyny migała w refleksach jej niezwykłych włosów. Miały naturalną barwę słońca. A może pereł? W feerii włosów szafirowe oczy, żywe usta i nozdrza zmuszały do pilnowania obrazu, którego żal omijać. Kibić obciągnięta suknią niby kropla wessana w talii.
Przez chwilę sytuacja wyglądała głupio. Ja, zamiast witać odnalezioną małżonkę i córkę, gapię się na nie, a one na mnie, ściskając się, nie wiadomo dlaczego. Fałszywy układ. Roztrąciłem go sztucznym rozgadaniem, że szczęśliwie udało mi się wyrwać z Ameryki, a krążyłem, szukałem, z Paryża i Warszawy. Słuchały nieco zaskoczone. Przerwała młodsza, słowami nasiąkłymi ironią:
— Nareszcie udało się panu ojcu!
— Uważaj, Steno! — interweniowała matka. — Nie rozumiesz nas, Dominiku!
— Nie rozumiem, ale cieszę się, że widzę razem całe i zdrowe.
— Skąd pan ojciec wie, że całe i zdrowe? — syknęła córka.
— Podziwiam waszą urodę i ten piękny pokój!
Pochlebstwo zrobiło swoje. Matka podeszła do mnie, odprężona. Ona z kolei odciągnęła mnie pod drzwi. Stena, jak ją matka nazwała, przysiadła na kanapce pod oknem. Komnata była tak przestronna, że mogliśmy pod drzwiami rozmawiać bez ryzyka, że okno nas usłyszy.
— Wybacz Stenie — głos Ewy nie był proszący. — Ona bardzo tęskniła za ojcem. Był okres, gdy cię nienawidziła. Tym goręcej pokochała, gdy zacząłeś przysyłać jej pieniądze i ciuchy.
— Co przysyłać?
— Ciuchy, stroje zagraniczne.
— Od kiedy zmieniło się na lepsze? — indagowałem, by dowiedzieć się czegoś więcej o samym sobie.
— Właśnie od dwóch lat. Podejrzewałam początkowo,
28
że nie żyjesz. Modliłyśmy się. Ja za znajomego, który dał nam nazwisko, a Stena za ojca, którego nie znała. Bądź dla niej wyrozumiały. Na długo przyjechałeś? — zapytała głośno.
Nim zdążyłem odpowiedzieć, Stena poderwała głowę ze słowami:
— Do rodziny wraca się na zawsze!
— Mam wizę na trzy miesiące. Co będzie dalej, zobaczymy — poinformowałem spokojnie. Czułem, że tym spokojem podpieram się przeciwko Stenie, która chce zachwiać moją pewność siebie. Nie miałem żadnej pewności siebie. Wkroczyłem stopą na ruchome schody po to, aby dać się nieść. Chłonąłem sytuacje, ustawiając się na najwygodniej szej dla swoich nawyków. Zaintrygowało mnie tu wiele rzeczy. Intencja szczerości od pierwszej chwili została zablokowana zagadkową instrukcją Steny. Na pewno istniał jakiś fałsz czy rozdźwięk między matką a córką. Stena mnie w to wmontowała, ale po co i do jakiego stopnia, nie wiedziałem.
—? Napijesz się kawy? — zaproponowała matka. — My jadamy w stołówce. Jesteś głodny? Może sobie coś upitrasimy.
Uchyliłem się od jedzenia. Ewa, gdy poczęstowałem ją papierosami, odmówiła. Stena wyciągnęła rękę po Morri-sa. Dłoń miała muskularną, ale kształtną. Palce długie, dobrze wymodelowane, paznokcie naturalnej barwy. Przyglądałem się jej ze wzrastającym zainteresowaniem. Wiedziała, że jest obserwowana. Poddawała się oględzinom bez zażenowania. Brwi miała trochę podczernione, poza tym wszystko swoje, z bezcennego tworzywa młodości. Trudno było wymyślić coś ładniejszego i zestroić w bardziej fascynującą całość. Wzrok odrywał się od dziecinnie prościutkiego nosa, aby podziwiać wyszukaną miękkość pełnego podbródka. Czatował na poruszenie warg, instrumentu wyrafinowanego, który słowom, uśmiechom