WŁADYSŁAW JAN GRABSKI POUFNY DZIENNIK DOMINIKA POLA • SYN MOGUNCKA NOC WŁADYSŁAW JAN GRABSKI MOGUNCKA NOC INSTYTUT WYDAWNICZY • PAX • 1966 Okładkę projektowały a . , -, * . • , WŁADYSŁAW JANISZ ?•?' ? I Streszczam przeżycia ostatniej zimy i wiosny. Nie udała się wycieczka na narty z Fabiolą do Diable-rets. W połowie drogi na terenie Szwajcarii, pod Cossonay zawadził o nas, ścinając zakręt, pusty wóz meblowy. Rezultat: strzaskane drzwi i uszkodzenie mojego lewego łokcia. Ciągle ta lewa strona. Rambler pozostał na chodzie. Fabiola, dzielna i przytomna, dowiozła nas do najbliższego szpitala, gdzie zreperowano mi rękę. Trudno orzec, czego miałem w tym wypadku więcej: szczęścia czy pecha? Oczywiście, że gdybym wiedział, jaki dureń siedzi za kierownicą Trucka, przycumowałbym przed zakrętem i odczekał, aż nas wyminie. Mogło być o wiele gorzej, gdyby nasze spotkanie nastąpiło odrobinkę wcześniej, na poprzednim zakręcie, kiedy miałem po prawicy przepaść. Pobieżnie można orzec, że sprawa nie była warta więcej, niż kosztowała reperacja łokcia i karoserii wozu, czyli około trzystu dolarów. Nie liczę straconej okazji połamania nóg na nartach w razie udanej do końca wycieczki. Fabiola towarzyszyła mi, zagipsowanemu, przez dziesięć dni. W tym czasie dopilnowała wyklepania i lakierowania drzwiczek wozu. Następne dwa tygodnie, zanim pozwolono mi siąść za kierownicę, spędziłem sam wśród nudnych Szwajcarów. Dla mnie byli nudni i nic na to nie poradzę. Nie umiem radować się z ludźmi interesującymi się tylko tym, co mnie już przestało bawić: robieniem pieniędzy. Trzeciego tygodnia przeniosłem się do Lozanny. Tam, w hotelu „Royal Savoy" (mam ciąg do Sabaudii), odwiedził mnie Kazimierz. Następnej niedzieli przyleciał do Blecherette, aby mi towarzyszyć w powrotnej drodze do Paryża. Na pięćset z górą kilometrów on prowadził auto przez czterysta. Byłem mu wdzięczny, choć nie okazywałem tego. Kierując miałem przykre wrażenie, że gwóźdź, którym mi znitowano łokieć, drąży skórę i wyłazi na wierzch. Jeszcze dziś, chociaż nic mnie nie boli i mogę wyprostowywać rękę, czuję w łokciu to obce ciało. W szpitalu w Lozannie doktor Simon poddał mnie głębszemu przebadaniu. Nie obeszło się bez elektrokardiogra-mu. Albo nadwyżka ciśnienia była przejściowa, albo reżym szpitalny tak skuteczny, dość że — gdy po powrocie do Paryża — de Graset zmierzył mnie swoim kosztownym aparatem, skonstatował ciśnienie 150 na 95, co podobno ma być normą. Notuję to, aby jeszcze raz wyrazić niepewność, czy szwajcarska kraksa była moim pechem, czy też szczęściem. Na konto szczęścia winienem zapisać, że w czasie choroby doznałem wiele dobroci od ludzi, których jeszcze przed rokiem nie znałem. Myślę o Fabioli i Kazimierzu. Oczywiście, że za dolary można kupić doskonałą opiekę i namiastki rozmaitych uczuć. Dolarowy człowiek odróżni od nich szczerą troskę i niepokój tych, dla których i bez dolarów byłby bliski, a może nawet kochany... u W czasie przymusowych w Lozannie rekolekcji sporo czytałem. Kazimierz przysłał mi z Paryża dwanaście polskich książek, po wojnie wydanych. Wybrałem je z katalogu na chybił trafił. Pragnę jakoś przygotować się do wycieczki w Polskę. Nie wiem, czy niefortunnie wybrałem, czy polska literatura taka mętna, ale nie zostałem olśniony ani zbudowany. Choć pisać to oni umieją. Typowi Słowianie. Są precyzyjni i nachalni zarazem, co sprawia wrażenie, że wierzą w to, co piszą. Po każdej z tych książek przynajmniej dzień byłem sobą zaniepokojony. Jak dłużnik telefonem groźnego wierzyciela. Mówi się, że autorom chodzi o prawdę człowieka. Może to być frazesem bez pokrycia albo insynuacją. Owszem, chodzą oni po prawdzie człowieka, depcą tę prawdę lepkimi słowami, ale kto by ją zdołał ukształto- wać trwale, skoro sam jest migotem, a prawda — promieniowaniem. Po powrocie w lutym do Paryża znalazłem w konsulacie sporą pocztę. Pakiet „greetings" świątecznych i tylko jeden list doktor Ilony o rozwoju klubu. Z kolegów pamiętał Gordon, Leclerc, Klein i Waza. A ta, z którą najbliżej, zdawało się, żyłem, Angela Hammond, nie wysiliła się nawet na autograf na pocztówce. Pewnie czuje się obrażona. A może przeciwnie, nie przywiązuje wagi do tych spraw, które dla wielu autorów współczesnych zdają się najważniejsze — spraw łóżka. Charakterystyczne, że właśnie ja, chociaż nie wysłałem do USA ani jednej kartki, teraz krytykuję pretensjonalnie ludzi, którzy podobnie zaniedbali sprawę okazania mi pamięci. Jeżeli nie odpowiem tym, którzy pamiętali, dam im prawo do przypuszczenia, że albo zaginąłem, albo straciłem resztę kultury w dzisiejszej prze-rafinowanej Europie. Owszem, napiszę do nich wszystkich, ale z innego świata, z Polski. Dla zblazowanych szybkością przelotów Amerykanów jedynie kraje zza żelaznej kurtyny pachną egzotyką. Polska, po Jugosławii, odnawia apetyt. W Paryżu nie stało się nic, czego nie powinno zabraknąć w moim dzienniku. Mój dziennik i Paryż — cóż za zestawienie. Chyba takie, że Paryż jest jedyny w świecie, a dzienniczek dla mnie także jeden. Wszystkie miasta obu Ameryk nie są warte jednego Paryża. Samo trwanie tu jest już bogatym przeżyciem. Wciąż coś się dzieje. Pieśni i książki Paryża wystarczyłyby na wykarmienie całego globu. I na zatrucie go. Musi być zdrowy w sobie i tęgi korpus Francji, jeżeli stać ją na taki łeb-stolicę. Nowy mój znajomy z konsulatu polskiego, magister Dziubal, w rozmowie na bulwarach przeciwstawił Paryżowi bohaterstwo Warszawy. Drażniące nieporozumienie. Paryż też potrafi być bohaterski, ale nigdy nie przestaje pamiętać o sobie. Stąd odpowiedzialność zapewniająca trwanie. Wiele tu radości, więc i cierpienia, wiele bezbożności, więc i wiary. Umie też Paryż być podły. Kto nie pada, ten się nie podnosi. Przecież jest w tym raju rozpustników miejsce na Sacre Coeur i Mission fitrangere. Nie zbraknie dziesięciu sprawiedliwych. W Warszawie też ich nie brakowało, skoro odbudowała się z popiołu jak Jeruzalem, a nie znieruchomiała jak Gomora na dnie słonych jezior. To styl mojego Kazimierza. Z Kazimierzem przebywam dość często. Zapisał się na wycieczkę Inturista do Gruzji i Moskwy. Wpłacił wymaganą porcję dolarów i czeka na sierpień. Ponadto uczy się polskiego. Znalazł fachowego korepetytora, a ja muszę, mu służyć konwersacją. Trudno mi zrozumieć jego postawę. Nie podejrzewam głosu krwi w jego skłonności do Polski, której ja w sobie nie czuję. Więc to coś z mistycyzmu. Raczej mesjanizm. Też produkt Paryża. Chyba trochę za-późniony. Nie orientuję się, co będzie z moim wyjazdem do Polski. Jak długo pozwolą mi tam zostać i gdzie przebywać? Poczyniłem potrzebne starania i wysłuchałem w konsulacie polskim wielu zachęcających obietnic. Z drugiej strony od Polaków paryskich dowiaduję się o mojej słowiańskiej ojczyźnie tyle zatrważających nowin, że już samą decyzję wyjazdu do Warszawy uważam za bohaterstwo. Rodacy z ambasady amerykańskiej nie zachęcają bynajmniej do tego bohaterstwa. Dobrze mi w Paryżu z Fabiolą. Gdyby nie obietnica dana Kazimierzowi, że go do siebie w Polsce zaproszę, pozostałbym najchętniej w granicach Francji. Nie, nie mam prawa obciążać Kazimierza inicjatywą mego wyjazdu do Polski. Mogłem mu nie opowiadać, że mam jakąś córeczkę czy żonę nad Wisłą, mogłem nie obiecywać, że je odwiedzę i wspomogę, a jego na swój koszt zaproszę. Fabiola zna już mój paryski adres. Musiałem go podać, gdy wracając pierwsza ze Szwajcarii podjęła się skompletowania mojej garderoby. Mała Suson ma dla Fabioli wiele respektu. Dla jej kostiumów i pantofli. Kazimierz za dużo naopowiadał matce o naszej szwajcarskiej eskapadzie i Diana zażądała, abym przedstawił jej Fabiolę. Była nią rozrzewniona. A może samą sobą, w niej widzianą przez pryzmat wspomnień. Cieszy mnie, że się polubiły. Fabiola nie podejrzewa, by Dianę mogło łączyć ze mną ongiś coś ' '? >.' t więcej niż protekcja profesorska. Krępowałbym się przyznać dziś przed nią do tamtego romansu. Zdradziłbym Kazimierza. Ale z ręką na sercu zapiszę, że tamta moja Diana nie ustąpiłaby miejsca na tapczanie dzisiejszej Fabioli. Ejże? A gdyby zamiast mnie był z Fabiolą Dominik sprzed dwudziestu lat? Dla pamięci zapiszę tu, że gdy przekraczaliśmy, buńczuczni jeszcze, granicę szwajcarską jadąc do Diablerets, a propos rewizji zagadnąłem Fabiolę, co naprawdę przewoziła z USA do Francji na transatlantyku „Savoie". Odpowiedziała na to dopiero dnia następnego, po operacji mojego łokcia. Nie wiem, co ją skłoniło do szczerości: bezbronność zagipsowanego czy litość nade mną. Otóż wyznała, że w jednej z kaset leicowskich jeden z filmów Minox miał na co trzeciej klatce, wśród wykrojów mód, wzory matematyczne i naukowe schematy. Nie miała pojęcia, co one znaczą. Otrzymała za ten film, zgodnie z umową, w chwili doręczenia go pewnemu Francuzowi w Paryżu, kopertę z czekiem na pół miliona franków. Według niej nie miało to związku ani z polityką, ani z narkotykami. Wyraziłem przypuszczenie, że mogło to być szpiegostwo naukowe, dzisiaj stokroć niebezpieczniej sze od polityki i narkomanii. — Nie ma chyba rozbieżności naukowych między Francją a twoją Ameryką? — starała się mnie uspokoić. Niestety, nie byłem tego pewny. Jeżeli Francja pomoże Niemcom zdobyć broń nuklearną, a mógłby temu służyć pośrednio i przemycany przez Fabiolę film, wtedy rozbieżność między dzisiejszymi partnerami może zaognić się katastrofalnie. Pocieszam się, że i tym razem Fabiola zblagowała. Może wymyśliła coś takiego dla ukarania mej podejrzliwości? Za pół roku znowu ją zapytam i zobaczymy, co nowego wymyśli. ia tiazimierz ma kłopoty ze służbą wojskową. Boi się, że go zabiOffą na parę miesięcy do Algieru. Pokrzyżowałoby mu 8 ,- i to plany wakacyjne. Wolność może uratować znaczeniem swoich prac laboratoryjnych dla uzbrojenia. Nienawidzi tej wojny. Nie wierzy, aby mógł służyć ojczyźnie zabijając Algierczyków. De Graset koresponduje z Lipskiem. Liczy, że wydanie albumu jego córki w komunistycznych Niemczech będzie go kosztowało połowę tego, co w Beneluxie. Twierdzi, że to mój pomysł. Zauważyłem, że Klaudiusz zbyt regularnie zagląda do kieliszka. Wino mu nie wystarcza. Powinien ożenić się. Nie ustabilizuje go abonament choćby do najdostojniejszego domu publicznego. Fabioli unika. Ma do niej urojoną pretensję o śmierć córki. Wyobraża sobie, że gdyby przenocowała Żewę u siebie, to itd. Fabiola też od niego stroni. Uważa, że tego rodzaju kompleksy przerodzą się w manię i skończy facet w maison d'alienes. Przesada! Klaudiusz przeżywa zrozumiały kryzys. Wszystko, co idealizował, bazując na wegetatywnej trwałości ukochanej córki, nagle w bezsensowny dlań sposób runęło. Fabiola, po ucieczce z biżuterią jej wielkiej miłości, też była półprzytomna. A ja jestem wciąż obrzydliwie trzeźwy. Kiedy reperowano mi łokieć, nie pozwoliłem uśpić się, chociaż przewidywano, że będę przeszkadzał. Nie przeszkadzałem i nie zemdlałem z bólu. Zdaje się, że w ciągu całego swego życia ani razu nie straciłem przytomności. Jedynie w czasie snu zrywam kontakt ze sobą, ale czy to pewne? Co jakiś czas zaglądam do polskiej ambasady, aby dowiedzieć się, jak stoją moje sprawy wycieczkowe. Traktuję to jako wycieczkę, chociaż motywuję pragnieniem odnalezienia rodziny. Mój nowy polski znajomy, Eugeniusz Dziubał, zaprasza mnie na kawę. Rozmawiamy o pov godzie i codziennych troskach. Udaję naiwniaka zwierzając się z obaw i zamiarów. Łatwo mi to przychodzi, gdyż nie mam co ukrywać. Najmniej wtajemniczam go w swoje sprawy finansowe. Daję do zrozumienia, że jestem dobrze sytuowanym rentierem. Nie mam wątpliwości, że Dziubal przy każdej okazji sonduje mnie. Jego życzliwe rady traktuję jako instrukcje. Radzi mi jechać prosto do Warszawy i nie zrywać z Orbisem, który ma po całej Pol- 10 sce pierwszorzędne hotele. W Warszawie najlepiej rozpocząć poszukiwania rodziny od Czerwonego Krzyża. Itd. itd. Zaprosiłem go do baru w Castiglione. Pił koniak bez sody, łykając. Po którymś kieliszku zaczął opowiadać ostre anegdoty. Najpewniej jest cynikiem. Paryż psuje ludzi. W naszym konsulacie ostrzeżono mnie, że za żelazną kurtyną wszyscy, którzy mają kontakt z zagranicznikami, są śledzeni. Powinienem więc pamiętać, że swoją ciekawością mogę narazić niewinnych ludzi na utrapienia. Fabiola, jak może, odradza mi tę podróż w nieznane. Swoją drogą to śmieszne, że wycieczka do kraju europejskiego, odległego od Paryża o dwie godziny lotu, może nastręczać tyle wątpliwości i niepokoju. Żyjąc w drugiej połowie XX wieku wciąż cofamy się i zawężamy. I tak, i nie. Zachód jednoczy się, aby bardziej odgrodzić. Kazimierz widzi sprawy inaczej. Twierdzi, że człowiek bez pieniędzy jest wszędzie, tu i tam, jednakowo skrępowany i zawężony. Czy na przykład odważyłbym się dzisiejszej nocy iść na spacer sam za bulwar Poniatowskiego? A jak czują się w Paryżu Algierczycy? Na pewno gorzej niż Amerykanin w Moskwie. Kazimierz nie zaznał życia przedwojennego, dlatego nie docenia mojego stanowiska. Ważną rolę gra też propaganda. Mimo zniesienia barier międzynarodowych przez radio notoryczne kłamstwa komunikatów sprawiły, że zaufanie publiczne wróciło do poziomu babskich plotek. Wieści o Polsce, które tutaj słyszę od ludzi mojej sfery, są tak zniechęcające, że aż mało prawdopodobne. Jakie plotki krążą tam o nas, szczególnie o Amerykanach? Plotka to dzisiaj wyraz opinii, której nie zbada ten, kto ufa prasie. Zwierzyłem się magistrowi Dziubalowi, że niepokoi mnie perspektywa samotnej podróży autem z Paryża do Warszawy. Obiecał coś na to poradzić, może nawet znajdzie pewnego towarzysza. Ciekawe, co on rozumie pod terminem „pewnego towarzysza"? Czy towarzysza podróży, czy partyjnego? Staram się względem ich partyjności komunistycznej nastroić tak, jakbym nastrajał się względem mahometanizmu udając się w głąb arabskich lądów. Nie mam zamiaru unikać autentyczności polskiej. Skoro są komunistami, a ja do nich jadę, muszę przyjąć ich takimi, jakimi są w rzeczywistości, a nie wzorcować ich wedle pobożnych życzeń czy przesądów politycznych. Kiełkuje we mnie przekora, aby właśnie dlatego, że wszyscy ich ganią i mnie ganią za dążenie turystyczne ku nim, przekonać się, że warci są mojego życzliwego zainteresowania. Do licha! Mam jedną ojczyznę w Ameryce, a drugą w starym kraju. Na emigracji przecież trzeciej Polski nie ma, bo i drugiej być nie może. Nie ma przechodniej ojczyzny, jak nie ma tymczasowej macierzy. Łatwo mi żonglować tymi pojęciami, gdyż naprawdę czuję się bezojczyźnianym wędrowcem. Może to moje kalectwo, ale fakt, który w imię szczerości wyznaję. iv Jutro wyruszam w drogę. Uprzedziłem generałową, że opuszczam jej pensjonat na dwa miesiące. Biorę ze sobą tylko odzież i żywność. Po Ameryce to już powtórna redukcja moich podręcznych nieruchomości. Przy sobie mam tysiąc dolarów gotówką i parę „travellers checks", a w schowku Ramblera dziesięć tysięcy i brylantowy naszyjnik. U rejenta Grasetów zostawiłem coś w rodzaju testamentu — kopertę do otworzenia w wypadku nagłej śmierci lub w razie zaginięcia w siedem lat od dnia podpisania dokumentu. Wczoraj w południe pożegnałem się z Borelami. Diana rozpłakała się. Nie podejrzewałem jej o tyle sentymentu. Wieczorem odwiedził mnie kandydat na towarzysza rajdu Paris-Varsovie. Przedstawił się jako Mścisław Piastowiec-ki. Otyły facet lat trzydziestu paru, pracuje w handlu zagranicznym i dość często podróżuje po Europie. Ma międzynarodowe prawo jazdy. Obiecał mi opiekę w roli pilota w zamian za przewiezienie go wraz z dwiema pokaźnymi walizami do Polski. Interesował się, czy zabieram z sobą 12 prowiant i jaki. Uspokoił się stwierdzając, że starczy na dwóch o dobrym apetycie. Obejrzał moje dokumenty i uznał, że wszystko w porządku. Nie powiem, aby mój towarzysz oczarował mnie, jednak jego arogancja była obiecująca. Podobno na Wschodzie tupet ułatwia życie. Alboż w Ameryce jest inaczej? Tupet to autoreklama. Ma oznaczać pewność siebie dobrze sytuowanego człowieka. Tylko bardzo zamożni imitują skromność. Stać na to bogaczy albo mędrców. Szczerze skromniejsi są tylko świętobliwi. Ja do nich nie należę. Ustaliliśmy spokojną trasę na trzy doby, z noclegami we Frankfurcie i Cottbus. Jemu zależało' na Frankfurcie, a mnie na odpoczynku przed granicą Polski. Fabiola chciała, aby moja ostatnia w Paryżu noc należała do niej. Gdy wyznałem otwarcie, że nie zamierzam dużo pić, gdyż muszę być jutro mocny na pięćset kilometrów, zrezygnowała z szaleństw. Gustaw przygotował Ramblera jak do ekskursji badawczej w głąb Afryki. Trudno zorientować się, jak jest w Polsce naprawdę. Chodzi o smary. Niektórzy twierdzą, że na rosyjskich olejach przyzwoity wóz niszczeje po roku. Piastowiecki powiedział, że kto ma dolary, stać go w Polsce na wiele, a obywatel amerykański dostanie w swojej ambasadzie wszystko, do czego przywykł w New Yorku. Na wszelki wypadek zabieram ze sobą sześć galonów Shella. Miejsca w Ramblerze dosyć. A ten mój dziennik, jako pierwszy tom, zostawiam u Klaudiusza de Graset z instrukcją, aby na wypadek mojej śmierci lub zaginięcia przesłał do archiwum biblioteki uniwersyteckiej w Princeton z zastrzeżeniem prawa wglądu i ewentualnego druku dopiero po roku dwutysięcznym. Piszę to siedząc przy biureczku w apartament na siódmym piętrze mego hotelu w Warszawie. Widać przez okno upstrzoną światłami ścianę nowej kamienicy, a nieco 13 w skos kolorowy neon reklamujący kwiaciarnię. Przez szczelne okno nie słychać ulicy. Serce słyszę w mózgu i w palcach opartych o klawiaturę liter. Legendarna Warszawa. Długo wlokłem się do tego dnia. Do Warszawy. Nie rozumiem, dlaczego jestem wzruszony wymawiając półgłosem tę nazwę. Oprócz służby nie poznałem jeszcze nikogo z tutejszych. Czy oni zdają sobie sprawę, jak sławne mają miasto? Iluż na świecie ludzi chciałoby je poznać, ich poznać, aby przekonać się, sprawdzić, zaprzeczyć lub utwierdzić się w jakimś ważnym dla nich przekonaniu. Czy wiecie, warszawiacy, że są na świecie ludzie, którzy kochają was albo nienawidzą za to, że uśmiechacie się do swojego nieba, że mówicie o Warszawie: jest naszą stolicą? Zajechałem do Warszawy wczoraj o zmierzchu. Piasto-wiecki opuścił mnie wcześniej, pokazując dokładnie drogę do hotelu. Ustawiłem Ramblera na strzeżonym parkingu i powierzyłem się boyowi, który osadził mnie w zarezerwowanym z Paryża apartamencie. Formalności meldunkowe, zmiana podręcznych dolarów na złote, kąpiel i samotna kolacja w hotelowej restauracji na parterze. Przykra kolacja, gdyż słyszałem wokół siebie cudzoziemskie języki, a przyjechałem przecież, aby słyszeć polski. Kelner też zagadywał do mnie wyraźnie po angielsku, chociaż mówiłem do niego wyraźnie po polsku. Jedzenie smaczne, a wódka tania jak barszcz. Nie dziwię się, że Polacy dużo piją. Obsługa grzeczna, na przekór temu, co mi opowiadano w Paryżu, że można tu godzinę czekać na kufel piwa. Swoją drogą takie uprzedzenia to dobra reklama dla zwiedzanego kraju. Może jednak orbisowski hotel jest rezerwatem dla cudzoziemców? Jeszcze nie wylazłem z kokonu zagranicznych dokumentów, waluty i wozu. Od roku, gdziekolwiek przebywam, jestem cudzoziemcem. Wszyscy wszędzie goszczą mnie, oczywiście za pieniądze. Wygodne to, ale może obrzydnąć i stać się przykrością, gdyby człowiek zatęsknił nagle do kromki prostoty. Co to jest krom- 14 ka prostoty? Wyobrażam sobie, że coś arcyludzkiego, a przyjemnego Bogu. Jest jedenasta rano. Czekam na zamówione śniadanie. Ciekawe, czy i dzisiaj jedzenie wyda mi się tak samo świeże jak wczoraj. Mam skłonność do porównywania tutej-szości nie z Francją, w której przeżyłem ostatni rok, ale z Ameryką. Wczoraj zjadłem kurczaka. Smakował nieporównanie lepiej niż amerykański chicken. Pieczywo i masło też smaczniejsze i wonniejsze niż za oceanem. Może to sprawił głód i dobry apetyt? Zobaczymy. Oczy łakome oglądania, nogi tęsknią do chodzenia. Póki się da najdłużej, nie siądę za kierownicą. Auto już obrzydło. Właśnie dlatego, że podróż Paryż-Warszawa miała przebieg zaplanowany, a więc normalny, bez przygód i bez przyjemności. a*; Dylem w Czerwonym Krzyżu. Zapewniono mnie, że jeżeli Ewa Nowicka-Polankowska z córką rzeczywiście wróciły do Polski, to na pewno odnajdę ich ślad. Jeżeli rzeczywiście wróciły. — Dlaczego miałyby nie wrócić? — zdziwiła mnie rezerwa informatora. — Czy miał pan od żony list z Polski? — Nie. — Czy odprowadzał pan ją do granic Polski? — Nie. Pożegnaliśmy się w Brukseli. — Proszę pana! W 1945 roku podróż samotnej kobiety z małym dzieckiem przez środek kipiącej jeszcze Europy to przedsięwzięcie, w którym niejeden dzielny mógł utonąć. I pan przyznaje, że przez piętnaście lat nie szukał ich wcale? — Tak się złożyło — odburknąłem, czując na sobie niechętne spojrzenie urzędnika. Lękając się, aby nie zlekceważył mej petycji, spróbowałem usprawiedliwić się: — Byłem wojskowym, rozumie pan? Później miałem wypa- 15 I dek, po którym musiałem zmienić nazwisko. Rodzinne komplikacje, wie pan, jak to w życiu różnie bywa... — A tak! Bywa, bywa — przytaknął bez przekonania. — I to dobre! — Co dobre? — Lepiej późno niż wcale. Będziemy szukać. Była to moja pierwsza indagacja w Polsce. Czułem się po niej, jakbym naprawdę był coś winien tej Ewie No-wickiej. Podobnie czułem się podczas wypytywania o nią Kazimierza. Wtedy obiecałem pomóc im. Dziś przymilałem się urzędnikowi obietnicą sowitej nagrody w razie powodzenia poszukiwań. Przecież naprawdę nie jestem dłużnikiem Nowickich. Ewy nawet nie pocałowałem ani pogłaskałem jej piersi choćby przez sanitarny fartuszek. O jej > córce mogę jeszcze mniej powiedzieć. Nie przysiągłbym, czy na pewno ma na imię Krysia. Po prostu podjąłem je jako pretekst i drogowskaz na wędrówkę w przyszłość, którą opisuję. Tak jak syna Kazimierza obrałem za gwiazdę przewodnią do Paryża, podobnie dziewuszkę niepewnego imienia ustawiłem na firmamencie wschodnim. Czerwony Krzyż szuka jej, a ja podniecam się imaginacją , autorytetu rodzicielskiego. Pod naskórkiem tych dążeń — ważność osobista. Nie dość mieć pieniądze, chce się mieć i ludzi. Żeby być dla nich kimś przez duże „K". Ojciec to tytuł pełen dostojeństwa. Warto go ukraść, jak ja usiłuję, nazywając córką pasierbicę. Poganin bez potomstwa skazany był na niepamięć. Dziś cywilizowany człowiek ? może uwiecznić się miejscem w rejestrze wyborców. Dzieci nie są konieczne. Więc gra we mnie atawizm. Zaczynam po troszeczku rozgryzać Warszawę, recte warszawiaków. Ci, którzy rozmawiają ze mną, usiłują jak najwięcej powiedzieć od siebie, tak jakby moje z nimi spotkanie było dla mnie zdarzeniem opatrznościowym. Znajomości przygodne łatwo się zawiera. Po akcencie czy stroju rozpoznają we mnie cudzoziemca. Zagadują w poczekalniach, sklepach, a najłatwiej, gdy zwiedzam lub fotografuję. Taksówkarze są gadatliwi i gderliwi. Nie wierzą, że 16 , . . w Londynie taksówki są staromodniejsze niż ich Wołgi. Wielu, szczególnie starsi, namiętnie krytykują ustrój i styl życia. Porównują dzisiejszość z epoką swej młodości, z Warszawą przedwojenną, czyli z miastem, które przestało istnieć przed zmianą ustroju. Przykre to, że krytykując przede mną Polskę, wyobrażają sobie, że sprawiają mi przyjemność. Jeżeli ja coś pochwalę, spoglądają na mnie spode łba i tracą zaufanie. Osobliwy to stosunek do własnego państwa. Nie wiem, jacy są tutejsi młodzi, gdyż nie mam do nich podejścia. Widzę, że są urodziwi, weseli i modnie ubrani. Po godzinie piętnastej na ulicach śródmieścia rojno. Pełne trotuary, po jezdni płynie nurcik niebrzydkich aut. Wiele pięknych kobiet i interesująco wyglądających mężczyzn. Gdyby rzeczywistość polską oceniać według powierzchowności Polaków, nie przedstawiałaby się najgorzej. Jestem w Warszawie drugi tydzień. Depcąc co dzień parę godzin po ulicach sporo można zwiedzić. Od wczoraj zacząłem jeździć po mieście Ramblerem. Nie pamiętam dawnej stolicy, ale dzisiejsza spodobała mi, się. Rozłożyste, spokojne miasto z przewagą nowoczesnego budownictwa. Wiele partii uroczych, nieco szkarady, trochę zalet i sporo wad. Z zalet notuję premie dla automobilistów. Ruch uliczny jest tak ślamazarny, że warto jeździć swoim własnym wozem i mieć go pod ręką. Z wad: niesubordynacja przechodniów i opryskliwość w stosunkach służbowych. Trzeba się z tym oswoić, że subiekt sklepowy jest tu też urzędnikiem, na ogół słabo płatnym, od którego dużo się wymaga. Paradoksalne zjawisko: od funkcjonariuszy publicznych, a każdy tu niemal czerpie ze studni skarbowej, publiczność więcej wymaga, niż śmiałaby wymagać od inicjatywy prywatnej. Odwrotnie niż u nas, gdzie inicjatywa prywatna, dająca większość usług, musi zabiegać o względy klienteli, z której żyje. Tutaj nikt nie żyje z cudzej łaski, natomiast wszyscy są od siebie jakoś uzależnieni. Dziwne to, ale prawdziwe, 2 — Moguncka noc 17 że nawet kulawa sprzedawczyni gazet w kiosku jest urzędniczką na pensji, od której płaci podatki i składki na emeryturę i ubezpieczalnię. Sumienność i poświęcenie to cnoty wymagane dawniej tylko od duchowieństwa i niewolników, a później, w zlai-cyzowanym społeczeństwie, rozciągnięte na lekarzy i pedagogów. W ustroju komunistycznym obywatele wymagają cnót heroicznych od wszystkich funkcjonariuszy publicz- v nych. Kelnerka, konduktor, weterynarz, fryzjer i kowal winni pracować dla dobra petenta z podobną ofiarnością i zaparciem się siebie jak siostra miłosierdzia, chirurg, minister, profesor i zakonnik w klasztorze trapistów. Ludzie na ogół zbyt łatwo zapominają, że straszaki, z którymi wojują, są dziełem ludzkich mózgów i ludzkiej woli. Psioczą na kapitalizm, jakby był wymysłem diabła, a nie osiągnięciem ich pradziadków. Komunizm też nie jest wynalazkiem Boskim, tylko produktem inteligencji ludzkiej. Najważniejsze, aby po drodze do ideału politycznego nie marnować dóbr materialnych i wartości kulturalnych współczesnego człowieka. Polskę w tym względzie, z powodu zniszczeń i celowej dezorganizacji przez okupanta, wiele by usprawiedliwiało. Zaufanie i wzajemna życzli- . wość potężnie ułatwiłyby egzystencję i wzmogły ochotę do twórczych wysiłków. * < Czy w Polsce jest tanio, czy drogo, jeszcze nie wiem. I w tym zagadnieniu, jak we wszystkim tutaj, kontrowersja. Zależy, jak kto zmieni dolara, ale nawet przy gorszym, hotelowym kursie, wiele rzeczy jest tańszych niż w USA. Na przykład dziennik i tramwaj po dwa centy. Gazety w USA są droższe i obszerniejsze, lecz nie więcej obczytane niż polskie. Przy kursie uprzywilejowanym, tak zwanym „PKO-wskim" Polska jest krajem za bezcen. Komunikacja publiczna właściwie darmowa, jeżeli można je- ^ chać tramwajem godzinę za centa. Widziałem w kiosku stu-pięćdziesięciostronicowe książki po sześć centów, a w barze mlecznym za kilkanaście centów zjadłem solidne śnia- danie. Notuję ciekawostkę, że kursują tutaj na czarnym rynku tak zwane „twarde", czyli złote dwudziestodolarów-ki, od dawna nieznane i niespotykane w Ameryce. VII Wczoraj otrzymałem z Czerwonego Krzyża wiadomość, że Ewa Nowicka-Polankowska zatrudniona jest od 1947 roku w służbie zdrowia na terenie województwa wrocławskiego. Warszawy mam chwilowo dosyć. Mętnie się wyraziłem. Nie mam jej dosyć, ale wyczerpała mnie. Jeżeli nie nawiązuje się towarzyskich stosunków, można przez dwa tygodnie nasycić zainteresowanie nawet tak atrakcyjnym miastem jak Warszawa. Już orientuję się, jakie mają teatry, kina, restauracje, sklepy, jakie jest radio i telewizja, urzędy i ruch uliczny w różnych porach dnia i nocy. Czy warszawiacy oceniają, że ich bulwary w godzinach popołudniowych ozdabiają się tyloma pięknymi i zgrabnymi kobietami, że dystansują tym inne metropolie świata? Być może dlatego, że większość urodziwych rzymianek, paryżanek czy Angielek rozpiera się o tej porze w samochodach, które nie są, niestety, przezroczyste. Koryguję to obserwacją publiczności w kinach. W nawiasie — kinematografia polska należy do przodujących w świecie. W jednej poczekalni w śródmieściu nudząc się naliczyłem siedemnaście par tak zgrabnych nóg dziewczęcych, że mogłyby służyć do reklamy nylonowych pończoch. Sprawdzę tę statystykę po powrocie do Paryża. Młodzieniec z prasy katolickiej, interesujący się wrażeniami turystów zagranicznych, zaczepił mnie w westybulu hotelu zapytaniem: co po przybyciu do stolicy zafra-powało mnie szczególnie. Zdaje się, że moja odpowiedź zaskoczyła go. Oto ona: Nie tylko mnogość, ale i dobra kondycja, i ładne ubranka polskich dzieci uradowały mnie najbardziej w czasie pierwszej włóczęgi po Warszawie. Dzieci z przedmieścia: Pragi, Woli, Mokotowa, z podwó-, rek robotniczych osiedli, wyglądem i ubiorem górują nad dziećmi wielu dzielnic Paryża, nie mówiąc o Neapolu. Daje to wiele do myślenia o wyobrażeniu własnej przyszłości. Nie decyduje oczywiście o tym, czy z tych dzieci wyrosną chuligani czy bezduszni biurokraci. Życzą Polsce chuliganów takich, z których wyrastają uczynni obywatele. W muzeum odwiedziłem Matejkę i Lenina w pałacu Radziwiłłowskim. Warszawiacy snobizują się w dogryzaniu swojemu „drapaczowi kultury". Nie śpiesząc się zmieniam miejsce postoju. Ciągnę dalej, niczego nie opuszczając. W każdej chwili mogę tu powrócić. Zgodnie z umową z Kazimierzem zostawiam tu następny adres: hotel Orbisu „Astoria" we Wrocławiu. Napisałem i wysłałem czternaście pocztówek do USA i pięć do Paryża. Pewne niuanse w treści na kartkach do kolegów klubowych. Niewątpliwie będą je sobie pokazywać i wspólnie omawiać. Oryginalna była tylko dziewiąta klubowa, do mojego następcy-nieznajomego. Aby nie dopuścił do zamrożenia dowcipu przy brydżu. Klaudiusza de Graset prosiłem o inspekcję mego pokoju w pensjonacie. Nie chciałbym, aby generałowa podnajmowała go na dniówki cudzoziemskim turystom. Wysłałem też w świat jedną książkę, album kościołów Warszawy. Do pani Wandy, mojej gosposi-emerytki w USA. Sprawdziłem, że w tekście nie brak jej kościoła Świętego Floriana na Pradze. Ucieszy się bardzo staruszka. Ciekawe, kiedy zacznę tęsknić do Paryża. Rambler w porządku. Ostatniej nocy ktoś dobierał się do niego, ale klakson podniósł taki alarm, że zwabił aż trzech milicjantów. Policja nazywa się tu milicją, a człowiek — obywatelem. Mimo wygód i turystycznej swobody czuję się nieco skrępowany. Orbis i biura, z którymi mam do czynienia, to zdaje się oazy dostępne także dla tubylców, ale tylko zamożnych i ustosunkowanych. W tym miejscu Kazimierz przypomniałby mi zapewne, że w Paryżu do hoteli czte- 20 rogwiazdkowych też wstępują tylko ludzie zamożni i ustosunkowani. Nie jestem pewien, czy tych kartek dziennika, chociaż chowani je do zamykanej walizki, nie przegląda ktoś powodowany nie tylko prywatną ciekawością. Może to skutek idiosynkrazji zaszczepionej wieloletnią propagandą antykomunistyczną, ale mam skłonność chuchać dziś na zimne. Na przykład nieufność, z jaką podziwiałem pierwsze niedzielne nabożeństwo w mało reprezentacyjnym kościele. Ołtarz ozdobiony szlachetnymi kwiatami, tłok, że aż klęknąć trudno, wielu mężczyzn przystępujących do komunii. Kościół polski! W cieple świec i blasku żyrandoli, kolorowy, rozmodlony, rozśpiewany, z. przesytem organów, a na tym tle kazanie — protestujące. Wyobrażam sobie, jak podobny widok podnieciłby mojego Kazimierza. Tak ożywionego nabożeństwa w zwyczajną niedzielę nie widuje się na Zachodzie. Ani w USA. Na tacę zbierają raz w czasie całego nabożeństwa. Ludzie, co trzeci — czwarty, kładli po dwa czy pięć złotych, czyli parę centów. Odjeżdżam z Warszawy, a nie widziałem jeszcze, jak wyglądają komuniści. Tyle o nich naczytałem się i na-słyszałem w USA. Że rozbijają się limuzynami, a kawior w restauracjach żrą łyżkami z kubłów. Nie widziałem na ulicy rozbitych limuzyn, a kawioru nie lubię, więc im wcale nie zazdroszczę. Swoją drogą, gdyby kogoś, o dawnych wyobrażeniach, a nieświadomego geografii kraju, spuszczono nagle z helikoptera na Aleje Jerozolimskie, żyjąc w śródmieściu nie domyśliłby się, że jest wśród komunistów, póki by mu ktoś tego nie powiedział. Mój Rambler przed hotelem wśród lśniących Opli i czarnych Mercedesów wygląda raczej skromnie. Ale nietypowo. Gdy zatrzymuję się gdzieś dalej od śródmieścia, wnet formuje się wianek gapiów. Okazują wdzięczność za wszelkie informacje o motoryzacji zagranicznej. Sympatyczni. 21 VIII JMoże dlatego, że przyjeżdżając z Zachodu już o Warszawie sporo wiedziałem, zrobiła na mnie płytsze wrażenie niż Wrocław. Jestem tutaj piąty dzień, a jeszcze nie dojrzałem, aby zająć się prywatnymi sprawami. Ten Wrocław i cały dokoła kraj jest osobliwością przekraczającą orbitę spraw tylko polskich. Notuję to bez ochoty rozwijania tematu gospodarczo-socjologicznego. Błądzę po mieście, jeżdżę po okolicy i odkrywam nieprawdopodobne niespodzianki. Curiosum polega na tym, że ludzie jednego pokolenia, z różnych stron świata i różnych cywilizacji, zastąpili tu innych i stworzyli już nowoczesną kulturę. Zaopatrzyłem się w księgę opisującą dzieje miast śląskich. Wertuję ją i konfrontuję rzeczywistość z historią. Ona ma tutaj osobliwe znaczenie. Gra pewną rolę, jakby łączenia żył nowego ludu z nurtem krwi dziejów. To tak, jakbyśmy doszukiwali się w młodzieży podobieństwa do dziadków z pominięciem rodziców. — Dziewiętnasty wiek, okres zaborów, i pół osiemnastego prusactwa — skreślone. Im dalej, a raczej głębiej w przeszłość, tym więcej korzeni słowiańskich. Każdy, ludny tu, dom ma swoją własną, odrębną historię. Znad Wisły, Warty, zza Bugu czy Niemna albo z Westfalii, z emigracyjnej Francji nawet. Fenomenalnym przykładem jest Ślęza Pojana. Gromada chłopów . z serca Śląska, spod góry Sobótki, emigrowała stąd przed trzystu laty przed prześladowaniami religijnymi na południe. Teraz powrócili na swoje dawne, odniemczone śmiecie, z dalekiej Rumunii, i mówią po tutejszemu, polską mową, w strojach ludowych najbardziej oryginalnych, kultywując obyczaje tutaj już zapomniane. Egzaltuję się nimi, gdyż gościli mnie u siebie jako pana wprost z Ha- meryki. Gdzieś w tym rojowisku jest i moja Ewa Nowicka-Po-lankowska. Chociaż nic mnie z nią intymnego nie łączyło, przecież obawiam się rozczarowania. Dlatego nie kwapię się do niej. Dla odmiany z nazbyt pulchną Dianą, teraz może natknę się na patyk albo coś, co nie przynosi za- 22 szczytu mojemu dawnemu nazwisku. Groteska: ten, co porzucił nazwisko, do którego miał prawo rodowe, obawia się, czy nie uwłacza mu ta, która sobie na nie niczym nie zasłużyła, chociaż ma je od niego. Pele-mele! Warszawa już mi odparowała z głowy. O Ameryce przypominają ci, którzy widzą we mnie Amerykanina. Francją nie przejmuję się. Tylko Paryż pamiętam, niby bombonierkę, w której odłożyłem na przechowanie moje skarby: Kazimierza, Fabiolę i bukiecik fiołków dla Zewy. Jestem włóczęgą. Mój ojciec też był taki. Dlatego urodziłem się w USA. ix Hotel nazywa się „Astoria". Zajmuję dwupokojowy apartamencik na pierwszym piętrze. Okna na podwórko, gdzie stoi Rambler. Urządziłem się tak, że płacąc tipsy, duże jak na tutejsze stosunki, portierowi, powierzam mu swoje sprawy do załatwiania. Radzę się go we wszystkim, czego nie jestem pewien. Nie wątpię, że portier takiego jak ten hotelu obowiązany jest meldować władzom wszystko, co mogłoby je interesować w cudzoziemcu. Mój paryski Gustaw niechybnie działa tak samo. W ten sposób, nie mając nic do zatajenia, ułatwiam śledzenie mnie. Czynię to nie przez oportunizm, lecz pamiętając o bezpieczeństwie ludzi, z którymi, być może, wejdę w bliższe stosunki. Portier nazywa się Erwin Kochowski. Człowiek opanowany, ale lubi wypić. Dziś, w czasie wolnego popołudnia, odwiedził mnie w charakterze jakby sekretarza osobistego. Okazałem mu wszystkie dokumenty, aktualne i dawne, na nazwisko Polankowskiego, oraz ostatni list Czerwonego Krzyża. Podjął się odnaleźć adresy, o ile oczywiście Polankowskie mieszkają na Śląsku. Sam mi zaproponował, że jeżeli zamierzam zostać w Polsce dłużej, nie warto wymieniać na co dzień tyle dolarów po hotelowym kursie. On mógłby wystarać się dla mnie o przywi- 23 lej wymiany „PKO-wskiej", czyli trzykrotnie lepszej. Zastrzegając się, że nie chciałbym czynić nic nielegalnego,' powierzyłem mu banknot studolarowy. Tego samego wieczora otrzymałem do ręki, zamiast dwóch czterysta, całe siedem tysięcy dwieście złotych. Pan Erwin był taki zadowolony, że zdaje się, coś jeszcze na tym zarobił. Szczwa-ny lis. Wymieniłem z nim, przy kieliszku Martella, takie zdania: — Ma pan trochę niepolskie imię, panie Erwinie. — Pomaga mi — przytaknął. — Czyżby? Na Śląsku? — wyraziłem powątpiewanie. — Właśnie tu. Turyści niemieccy mają do mnie zaufanie. To tak, jakby pan w Monachium natknął się na Kazimierza Wisłowera. Co? Drgnęłoby w Polaku serce? — mrugnął porozumiewawczo. Ciekawe, skąd mu się wziął dla przykładu Kazimierz. Czyżby przypadek? Podjąłem go, śmiejąc się, że właśnie Kazimierza, rodowitego Francuza, poznałem w Paryżu i werbuję na wizytę do Polski. Może wpadnie i na Śląsk, a wtedy będzie nowym klientem zagranicznym pana Erwina. Nawet na to nie mrugnął. Po chwili zastanowienia stwierdził, że Francja de Gaulle'a sprzyja polskiej granicy na Odrze i Nysie. Dobre i to. Z Warszawy wypuszczałem się wozem na wycieczki zamiejskie. Do Łowicza, Otwocka, Żelazowej Woli i do Radomia, gdzie odnalazłem grób dziadka mojej matki, powstańca. Byłem, obejrzałem i nie ciągnie mnie, aby tam powrócić. Tymczasem na Śląsku wciąż mnie kusi, aby zapoznać się bliżej z czymś, co już raz widziałem. Na przykład w drodze do Świdnicy zawadziłem o Sobótkę i jutro znowu wybieram się tam, by wedle przewodnika pofoto-grafować archaiczne zabytki. Ciekawy kraj. Jest jak zbełtana woda, która już odzyskuje przejrzystość. Na dnie można rozróżnić żyzny plankton. Dzieci więcej niż w Warszawie. Młode miasto. W kawiarni, gdy rozglądam się i zerknę w lustro, jestem zawsze najstarszym ze zgromadzenia. W paryskim kinie czułem się frywolnie, a tu obciąża mnie powaga. Który osąd jest słuszniejszy? Przekro- czyłem pół wieku, więc jestem na paraboli zachodu. W idealnych proporcjach mentalnych schylam się ku młodzieńczości, mając jeszcze kilkadziesiąt lat do niemowlęctwa zgrzybiałego wieku. Brrr! Perspektywa żałosna i zdanie drętwe. I\ ano, gdy zdawałem w portierni klucze przed wyjściem na miasto, Erwin doręczył mi kartkę z następującą notatką: „Ob. Polankowska Ewa, ur. 2. V. 1918 roku w Warszawie, zatrudniona w Śląskim Instytucie Gruźlicy, zamieszkała jako główny lokator przy ulicy Wita Stwosza (róg Byczej) wraz z córką Krystyną, urodzoną w Londynie 27. XI. 1941 roku. Mąż za granicą". Cofnąłem się w kąt poczekalni i zasiadłem w głębokim fotelu, aby rozważyć nową sytuację. Niby prosta konsekwencja dotychczasowych poczynań, a jednak zaskoczyła mnie. Zdążałem do niej jakby mimochodem, chociaż bezpośrednio. Przecież podróży z USA via Paryż do Wrocławia nikt nie nazwie przypadkiem. Ale gdybym odczytał na kartce, że Ewa Polankowska zmarła przed paru laty albo mieszka dzisiaj w Bukareszcie, nie zdumiałbym się i nie zmienił programu dni bieżących, czyli biwakowania na Śląsku w oczekiwaniu na rendez-vous z Kazimierzem. Wypaliłem dwa pod rząd papierosy nic nie wymyśliwszy. Na powzięcie postanowienia, że odwiedzę panią Polankowska w godzinach pobiurowych, nie trzeba było tyle czasu. Odwlekanie wizyty było także wyrazem, jeśli nie tchórzostwa, to utajonej bojaźni. Nie umiałem spodziewać się niczego wesołego po tym spotkaniu, więc je odchyliłem do maksimum przyzwoitości. Dawało mi to siedem beztroskich godzin. Pojechałem na lunch do Wałbrzycha, uprzedzając Erwina o celu wycieczki. W zamian otrzymałem adres lokalu, gdzie nie strują mnie smażonym szczupakiem. W drodze myślałem o moich paniach jako o czymś 25 nieuchronnym. Wyobraźnia szwankowała, ale temat wracał uporczywie. Więc Ewa, jak ongiś, nadal pracuje przy chorych. Zdaje się, że nie marzyła o tym. Słabo pamiętałem Ewę. Raz tylko widziałem ją w cywilnej sukience, na własnym ślubie. Na pewno była blondynką i mówiła po francusku trochę rozwlekle. Krysię pamiętam jako ładną, jasną dziewuszkę w kolorowych wstążeczkach. Plątała się koło nas przy ślubie. Dzisiaj dziewiętnastoletnia pannica. Może jest kelnerką w moim hotelu, może obserwowałem jej taniec wczorajszej nocy na parkiecie w restauracji Orbisu? A może leży w szpitalu, nieuleczalnie chora? Wszystko możliwe. Czego też człowiek zaintrygowany nie wymyśli. Najzwyklejsze sprawy w ramce prawdopodobieństwa wydają się niezwykłe. Zwlekałem, ale gdy wreszcie nadeszła piąta po południu, odetchnąłem z ulgą. Ramblera zostawiłem pod Sta-rym Ratuszem i poszedłem na Wita Stwosza. Zrezygnowałem z zamiaru kupienia w państwowym antykwaria-cie, który tutaj nazywa się Desa, jakiejś starej biżuterii. Na pierwszą w takich okolicznościach wizytę nie można przyjść z byle czym. Lepiej już z pustymi rękami. Dom na rogu Stwosza i Byczej to kamienica, dziewiętnastowieczna budowla o pokaźnej bramie wjazdowej i mrocznym hallu. Ani żywego ducha, aby się zapytać. Wszedłem na chybił trafił w ciemność po rozłożystych, marmurowych stopniach. Na pierwszym piętrze połatany witraż oświetlił drzwi upstrzone tablicami. Mieszkanie--kołchoz. Odczytuję: same lokale biurowe, więc pnę się wyżej. Trochę więcej światła, drzwi skromniejsze, na nich jedna mosiężna tabliczka z obcym nazwiskiem, a z boku bilet z wykaligrafowanym słowem „zastrzyki". Nacisnąłem zdecydowanie biały guzik. Po chwili w głębi, za drzwiami, charakterystyczne klapnięcie, stąpanie, brzęk łańcucha i niewieście: — Do kogo? V ? — Do pań Polankowskich! — Proszę wejść. Drzwi uchyliły się na długi korytarz. Niewiasta niewia- 26 domego wieku otulona szalem usunęła się, aby mnie wpuścić. — Pan zastuka w ostatnie na prawo albo lewo. — Dziękuję! — Przed chwilą wróciły. Do nich dzwoni się dwa razy. — Dziękuję. — Pan do starszej czy do młodszej? _ — Dziękuję, do obu. Obrałem lewe drzwi i zapukałem. Po drugiej serii usłyszałem przytłumione „Proszę!". Nacisnąłem klamkę i wszedłem do ogromnej, zatłoczonej meblami komnaty. > Stiukowy plafon, boazerie, ciężkie rzeźbione szafy, malowidła w masywnych ramach, a w wykuszu, na tle roz-słonecznionych szyb, dwie siedzące osoby: tęższa w aureoli dymu i szczuplejsza w aureoli włosów. Twarzy pod światło nie dostrzegałem. Ta niższa, czy siedząca niżej, ślamazarnym tonem zapytała: — Czego pan sobie życzy? ;.,..' — Pań! ? — Jakich pań? ; — Ewy i Krystyny! Obie podniosły się, a głos smuklęjpa»j odradził zaniepokojenie: — Kim pan jest? — Polankowski! — Dominik! — krzyknęła Ewa. Gdy ruszyłem się, aureola włosów podfrunęła do mnie i odgrodziła od matki. Oparła na moim gorsie obie pięści, a nie były słabe. Odpychając ku drzwiom, którymi wszedłem, szeptała w oczy: — Musi pan mnie wpierw wysłuchać! Cofałem się pod naporem niezrozumiałej gwałtowności, aż znaleźliśmy się na korytarzu. — Ona musi wierzyć, że pamiętałeś o mnie. Przysyłałeś pieniądze i paczki. Pamiętaj, za pośrednictwem mojej koleżanki. Zapamiętaj: Weronika Łasiak. Nie pisałeś, by nas nie narażać. Rozumie pan? Chodźmy! Zawróciwszy rzuciła się ku matce i objęła ją z afekta- 27 cją za szyję. Z bocznej perspektywy ujrzałem je w bardziej przyjaznym oświetleniu. Ewa była w miarę tęga, cerę miała wymiękłą, ruchy powolne. Obserwowała mnie niebaczna na uściski córki. Twarz Krystyny migała w refleksach jej niezwykłych włosów. Miały naturalną barwę słońca. A może pereł? W feerii włosów szafirowe oczy, żywe usta i nozdrza zmuszały do pilnowania obrazu, którego żal omijać. Kibić obciągnięta suknią niby kropla wessana w talii. Przez chwilę sytuacja wyglądała głupio. Ja, zamiast witać odnalezioną małżonkę i córkę, gapię się na nie, a one na mnie, ściskając się, nie wiadomo dlaczego. Fałszywy układ. Roztrąciłem go sztucznym rozgadaniem, że szczęśliwie udało mi się wyrwać z Ameryki, a krążyłem, szukałem, z Paryża i Warszawy. Słuchały nieco zaskoczone. Przerwała młodsza, słowami nasiąkłymi ironią: — Nareszcie udało się panu ojcu! — Uważaj, Steno! — interweniowała matka. — Nie rozumiesz nas, Dominiku! — Nie rozumiem, ale cieszę się, że widzę razem całe i zdrowe. — Skąd pan ojciec wie, że całe i zdrowe? — syknęła córka. — Podziwiam waszą urodę i ten piękny pokój! Pochlebstwo zrobiło swoje. Matka podeszła do mnie, odprężona. Ona z kolei odciągnęła mnie pod drzwi. Stena, jak ją matka nazwała, przysiadła na kanapce pod oknem. Komnata była tak przestronna, że mogliśmy pod drzwiami rozmawiać bez ryzyka, że okno nas usłyszy. — Wybacz Stenie — głos Ewy nie był proszący. — Ona bardzo tęskniła za ojcem. Był okres, gdy cię nienawidziła. Tym goręcej pokochała, gdy zacząłeś przysyłać jej pieniądze i ciuchy. — Co przysyłać? — Ciuchy, stroje zagraniczne. — Od kiedy zmieniło się na lepsze? — indagowałem, by dowiedzieć się czegoś więcej o samym sobie. — Właśnie od dwóch lat. Podejrzewałam początkowo, 28 że nie żyjesz. Modliłyśmy się. Ja za znajomego, który dał nam nazwisko, a Stena za ojca, którego nie znała. Bądź dla niej wyrozumiały. Na długo przyjechałeś? — zapytała głośno. Nim zdążyłem odpowiedzieć, Stena poderwała głowę ze słowami: — Do rodziny wraca się na zawsze! — Mam wizę na trzy miesiące. Co będzie dalej, zobaczymy — poinformowałem spokojnie. Czułem, że tym spokojem podpieram się przeciwko Stenie, która chce zachwiać moją pewność siebie. Nie miałem żadnej pewności siebie. Wkroczyłem stopą na ruchome schody po to, aby dać się nieść. Chłonąłem sytuacje, ustawiając się na najwygodniej szej dla swoich nawyków. Zaintrygowało mnie tu wiele rzeczy. Intencja szczerości od pierwszej chwili została zablokowana zagadkową instrukcją Steny. Na pewno istniał jakiś fałsz czy rozdźwięk między matką a córką. Stena mnie w to wmontowała, ale po co i do jakiego stopnia, nie wiedziałem. —? Napijesz się kawy? — zaproponowała matka. — My jadamy w stołówce. Jesteś głodny? Może sobie coś upitrasimy. Uchyliłem się od jedzenia. Ewa, gdy poczęstowałem ją papierosami, odmówiła. Stena wyciągnęła rękę po Morri-sa. Dłoń miała muskularną, ale kształtną. Palce długie, dobrze wymodelowane, paznokcie naturalnej barwy. Przyglądałem się jej ze wzrastającym zainteresowaniem. Wiedziała, że jest obserwowana. Poddawała się oględzinom bez zażenowania. Brwi miała trochę podczernione, poza tym wszystko swoje, z bezcennego tworzywa młodości. Trudno było wymyślić coś ładniejszego i zestroić w bardziej fascynującą całość. Wzrok odrywał się od dziecinnie prościutkiego nosa, aby podziwiać wyszukaną miękkość pełnego podbródka. Czatował na poruszenie warg, instrumentu wyrafinowanego, który słowom, uśmiechom, grymasom nadawał osobiste znaczenie. Oczy o przewadze niebieskiego skąpo udzielały się, manewrując unikiem zapatrzenia i przymrużeniami. 29 Baczyłem, aby Ewa nie zauważyła, że kontempluję jej córkę. Ona była moją żoną i miała prawo do pierwszej ciekawości. Dla niej skrępowałem swoje życie formą małżeństwa. To prawda, ale gdyby córka nie istniała, przecież nie podjąłbym podobnej komplikacji. Więc jednak była ważna. A jakie ma ruchy. Nie usiedzi spokojnie ani chwili. Stale coś w niej gra, migoce. Wszystkie odezwania wydają się celowe w porównaniu z ględzeniem matki. Ewa gada, aby wypełnić czas. Stena doświadcza słuchającego. W ciągu pierwszej godziny wtrącając się do rozmowy dogadywała nam tylko. Akcentowała przy każdej sposobności swoją odmienność. Z dziwacznego „panie ojcze" przeszła wkrótce na zwykłego ojca. Dziwaczność była łatwiejsza do zniesienia od ważkiej zwyczajności. Ojciec! I do tego trzeba przyzwyczaić się, jeżeli tytuł spada na głowę tak niezasłużenie. Ja ojcem tego cuda! Ona w to nie wątpi. Przeżywa pierwszą konfrontację ideału z rzeczywistością. Może jej nie aprobuje? Dla mnie nie ma odwrotu. Nie do pomyślenia, abym mógł wycofać się ze swej roli. Ani pragnę tego. Dwugodzinną rozmowę przerwał nam telefon dopominający się o Ewę. Zaproszenie na nocny dyżur. Stena miała zastąpić matkę w robieniu zastrzyków pacjentom przychodzącym do domu. Umówiłem z nią spotkanie nazajutrz. O czwartej po południu, pod pomnikiem szermie- ... rza, przy uniwersytecie. Ewie zaproponowałem, że odprowadzę ją na ulicę Świdnicką. Z przejęciem słuchałem jej opowiadania o pierwszych ciężkich latach po powrocie do Polski. Rodzina, zdziesiątkowana i kompletnie zrujnowana, sama potrzebowała pomocy. Ojciec wkrótce zmarł. Spieszyli się, aby wykończyć lokal przed zimą. Suszyli parującą glinę własnymi kośćmi. W pokoju ani jednego sprzętu, więc bracia odrabiali lekcje na ławce z nie heblowanej deski. Po roku tamtej mordęgi Ewa przeniosła się z córeczką na Ziemie Odzyskane. Tak się to wtedy nazywało. Jest więc tutejszą pionierką. Przydzielili jej na początku wielkie mieszkanie, po roku okroili je na dwa 30 pokoje z kuchnią. Reszta na biura. Meble zostawiono jej wszystkie. Stąd taki tłok na podłodze i ścianach. Traktuje to mieszkanie i meble jako posag dla córki. Sama ' miałaby gdzie mieszkać. Jest fachowcem bardzo poszuki- -wanym. Ma stałą pracę, jednak pensję nienadzwyczajną. Drugie tyle dorabiają zastrzykami i dyżurami. Czują się ustabilizowane. Dawniej różnie bywało. Przez pewien czas prowadziła w domu salon brydżowy dla wyranże- • rowanych bogaczy. Dawni ziemianie, kupcy, akcjonariusze. W bezpiecznym miejscu spotykali się przy brydżu, aby pogderać z zaufanymi, oblizać kieliszek zagranicznego trunku, poprorokować, co Churchill zamierza. Gospodyni miała z tego po dziesięć złotych „od łebka" za ; wieczór i drugie za to, co zjedli. Dwa stoliki co drugi dzień dawały do dwóch tysięcy miesięcznie. Niestety, '•'• skończyło się z powodu podejrzeń. Ależ jej dokuczyło. Inni mieli przez nią przykrości. Potem, na szczęście, ustało. No, a od dwóch lat, dzięki paczkom i przekazom na PKO, odżyły. Jedynie dla pozoru, aby im nie zazdroszczono, dorabiają sobie dyżurami i zastrzykami. — To wszystko dzięki tobie, Dominiku. I tamto złe, i dzisiejsze dobre. — Nie pamiętam, ile razem wam posłałem? — zapytałem badawczo. — Stena mówi, że oprócz tego, co już wydałyśmy, ma w skrytce kilkaset dolarów. — Powiedz, Ewo, jaka jest ta twoja Stena? — zapytałem, markując trwogę. — Nie wiem. — Jak to, nie wiesz? Musisz wiedzieć coś o własnym dziecku. — Ona jest zupełnie inna. Trzeźwa i wyrachowana. O sobie mówi ze mną bardzo mało. Po prostu nie znam jej. Jest sprytna albo taka uczciwa, że nie mogę sprawdzić, czy to, co mówi, jest prawdą. — Co na przykład? — Chociażby motor. W naszym domu na dole pod schodami jest zamknięty boks. Stena trzyma w nim motocykl 31 Jawę. Twierdzi, że to klubowy, a traktuje jak własny. Wydaje mi się to podejrzane. Należy do tylu klubów i związków, że trudno mi sprawdzić. Z motocyklem to świeża afera. Z tym niby własnym, bo na jakichś gratach jeździła od szesnastego roku życia. Dzisiaj ma dziewiętnaście lat. Dotknąłeś obolałego miejsca. Żyję pod ustawiczną trwogą, że dowiem się o niej czegoś rozpaczliwego. — Na przykład? — Dobrze, że przyjechałeś i nareszcie wyjaśniła się sprawa paczek. Wiesz, że ja i tego nie byłam pewna, skąd ona ma tyle pieniędzy? Dzisiejsza młodzież różnie się prowadzi. Córka jednej z moich koleżanek od piętnastego roku zarabia jako prostytutka. Piętnaście lat! —• Przecież nie podejrzewasz chyba Steny, że... — zająknąłem się. — Czego nie podejrzewam? — Że ma przyjaciela. — Podobno wśród studentek niewiele jest niewiniątek. Stena jest osobliwa. Od dzieciństwa umiała bić się z chłopakami. Wiesz, że ona zna dżiu-dżitsu? Ma prawo do zielonego pasa. Coś takiego! Mówisz o przyjacielu? Mieszkamy razem. Niby nikogo nie przyjmuje. Ale ja często noce spędzam poza domem. Ona też nieraz wraca bardzo późno. — Jest niedobra dla ciebie? — Skądże? Przeciwnie. Dba o mnie. Nigdy nie podniesie głosu i liczy się z poleceniami. A co czuje do ciebie, nie wiem. Może nienawiść albo tylko fałszywe uwielbienie. — Dlaczego fałszywe? — Skąd mogłoby być prawdziwe? Opowiadałam jej wiele o tobie. Mieszałam wszystko to, co wiedziałam o jej prawdziwym ojcu, z tym, co dobrego opowiadałeś mi o sobie w Brukseli. Wiem, że w liceum chełpiła się przed koleżankami swoim bohaterskim ojcem. Wymyśliła całą teorię o niemożliwości twojego powrotu do nas. Uważaj gdy z nią mówisz. Ona nie da się zbyć byle frazesem. 32 xi liazała czekać na siebie pełny kwadrans. Pod dziwacznym pomnikiem nagiego fechmistrza. Później, w toku rozmowy, nawiązała do swego spóźnienia upominając, że ona czekała na mnie całe piętnaście lat. Mówiła niepowścią-gliwie, nerwowo: — Czekałam! Jak najwierniejsza kochanka na umiłowanego. Dbałam o zdrowie i wygląd, aby okazać ci się urodziwą. Plątały mi się pojęcia. Roiłam, aby być ponętną. Wraz z rozsądkiem przyszło dążenie do dzielności. Zakiełkowała niedobra myśl o przewadze. Aby ojca upokorzyć. Od czasu choroby matki snułam nienawistne marzenia. Zawiłe kombinacje, na pewno bardzo śmieszne, ale wtedy bardzo jadowite. Abyś czuł się nieszczęśliwy. Ty, nieznany i bardzo ważny dla mnie. Przewidywałem trudną rozmowę, lecz nigdy podobnej. Przez dłuższy czas byłem pod obstrzałem zaskakujących pytań. Nie umiałem przejąć inicjatywy. A teraz rwie mi się pisanie. Zmuszam się do porządku, aby zanotować najpoważniejsze wątki. Na spotkanie stawiła się ubrana skromnie, nie wyróżniając się w gromadzie przepływającej młodzieży. Wypatrywałem jej włosów, a przyszła w berecie, bez śladu słonecznej aureoli. Figurę skrywał luźny płaszcz przeciwdeszczowy. Po zwykłym „dzień dobry" podała rękę koleżeńskim gestem. Jak całuje się córkę? I to także jest dla mnie nowym zagadnieniem. Nie miałem czasu na snucie rozważań. — Jak pan mówił w domu do swojego ojca? — spytała patrząc nieruchomo na moją twarz, ale nie w oczy. — Zwyczajnie, tato. — Ale jak tato? Czy: ty tato, czy też: proszę taty? -Ty. — Nie podoba mi się. „Ty" mówię do byle kolegi. Ojciec najważniejszy. Przecież ważniejszy ojciec od profesora i trenera. ....... 3 — Moguncka noc 33 — W modlitwie mówimy „Ty" do swoich świętych — zauważyłem. — Odmawiasz modlitwy, ojcze? Tego się nie spodziewałam. Dobrze. Niech więc będzie „ty". Chociaż nie wyglądasz na świętego. Muszę się ciebie nauczyć. Ojca trzeba umieć. Masz dzisiaj trochę czasu dla mnie? — Cały czas. — Fajno! Idziemy czy jedziemy? — Jak wolisz. — Dzisiaj niech będzie po twojemu. Jestem wolna. Czekałam na taką chwilę długo, długo. Mogę wywieźć cię za miasto. Mam swój motor. Jawę. — Może wygodniej wozem. — Ale drożej. Chcesz wynająć? — Mam własny. — W jakim kraju? — Przy trotuarze — wskazałem Ramblera. — Ten krążownik? Mojego ojca? Fantastyczne! Jesteś bogaty? — Niebiedny. —• Cie, choroba! Niech widzą, do jakiego wozu wsiadam. Och, tato! Odkuwam się za wszystkie czasy. Masz trochę forsy na wydanie dla mnie? — Mam. Dysponuj. — Jedziemy do Rybki? — Jedźmy! Kto to taki? — Drogi. Inicjatywa. Albo nie! Po co ma cię zaraz poznawać cała ferajna wrocławska. Dla mnie tu przyjechałeś czy dla matki? — Głupie pytanie. Oczywiście dla obu. — Głupie nie głupie, ale dla której pozostaniesz dłużej? — Sama mówiłaś, że wraca się na zawsze do rodziny. — Nie wierzę, ale dobrze. Muszę się uczyć. I dbać o ciebie. Walmy przewietrzyć się na autostradę, a potem na żarcie. Jestem głodna. Pojechaliśmy. Nie nudziłem się za kierownicą. Uważałem na drogę i na jej zapytania. Odpowiadałem zwięźle, 34 starając się z rozmowy wywnioskować coś o charakterze Steny. — Lubisz szybkość? — spytała. — W miarę. : — A ryzyko? — Także. — Ja też. Trzeba to regulować w sobie. Refleks odziedziczony po ojcu. Mama jest taka powolna. Cieszysz się ze mnie? ?— I tak, i nie. —? Mam twoje pierwsze „nie". Mama naskarżyła? — Chwaliła. — Więc cóż ci się we mnie nie podoba? — To, czego nie rozumiem. — Na przykład? — Co znaczyło twoje przywitanie ze mną? — O to chodzi? Oczywiście, najważniejsze. A wiesz, panie ojcze, jak wytłumaczyłam się mamie? Że w sionce powiedziałam ci w oczy: „Jeżeli przyjechałeś, żeby ją skrzywdzić, to lepiej wracaj, uciekaj stąd, pókiś cały". Tak jest! Jeżeli z twojego przyjazdu ma wyniknąć jakaś przykrość dla matki, to zawracaj z drogi, wyrzuć mnie na szosę i nie oglądaj się zmykając. Bo ukąszę śmiertelnie. Nie myśl, że tylko z wierności dla matki. Z samolubstwa również. Zaczęła wtedy z tłumioną namiętnością recytować to, co zapisałem na początku rozdziału. Może te oklepane przez szlagiery zdania wyfruwające z jej ust pod prąd szybkości rozpływały się we mnie jak atrament po bibule. Powtórzę je w całości: — Czekałam na ciebie piętnaście lat. Na początku, opowiadały mi koleżanki mamy, nazywałam twoją fotografię wujkiem. Ułożyłam piosenkę, na melodię kujawiaka, że przylecisz Douglasem z białą gwiazdą. Czekałam jak chudy kociak na miseczkę mleka. Dojrzewając, odkryłam w mamy Biblii „Pieśń nad pieśniami". My w niej byliśmy. Mama mówiła, że jestem bluźniercą, ale ja czułam szcze- 35 I rze. Matka też była szczera w swoich strapieniach. Cóż to za mąż, od którego ani szczypty wsparcia! A bieda dokuczała. I cięgi obrywała. Rozchorowała się na nerwy. Podejrzewano schizofrenię. Przez ciebie wszystko. Cierpienie bez rekompensaty to okrucieństwo. Wierzyłam, że jeden list postawiłby ją na nogi. Marzyłam o takim liście. Jedyny twój list odżywiłby nas skuteczniej niż paka smalcu. Nie umiałam podrobić listu, więc podrobiłam telegram. Skombinowałam całą aferę z paczkami. Matka odżyła. Zaczęło dziać się nam lepiej. Jest nam już nieźle, gdy przyjeżdżasz. Po co? Czego od nas chcesz? Kim jesteś? Ten pan z cudzoziemskim akcentem kierujący jak mumia olbrzymią limuzyną ma być moim ojcem! Dlaczego? Powiedz, dlaczego przyjechałeś? — Żeby wam pomóc! — nie umiałem wymyślić prostszej odpowiedzi. — Tylko dlatego? — Czego chcesz więcej? — Nie tęskniłeś do żony, do dziecka? — Były lata, gdy mało myślałem o was. — Jesteś bigamistą? — Nie. — Ale masz tam kobietę? — Miałem niejedną kobietę. — Wrócisz do nich? — Oświadczam ci, dziewczyno, która jesteś moją córką, że nie mam na jutro stałego programu. Możesz interweniować w moją przyszłość. — Mam prawo do ciebie? — Masz prawo. Ale musi obowiązywać wzajemność. — Oczywiście. To tylko od ciebie zależy. — Daj dowód, przyznając się, co znaczą te niby moje paczki? — Znaczy, że ja zdobywam forsę, a matce mówię, że ty ją przysyłasz. Za jednym rzutem ratuję twoją opinię, jej wiarę w życie, no i nasz dobrobyt! — Jak zdobywasz pieniądze? — Właśnie zdobywam. Jak myślisz? — Nie myślę, tylko pytam. — Nacisnąłem gaz, aby w pędzie otrzaskać się ze spodziewaną przykrością. Byłem pewny przyznania. —? Nic z tych rzeczy, panie ojcze. Dziwka tyle nie zarobi. Za moje sprawki idzie się na lata za kratę. Uspokoiłam cię? — ironizowała. — Powiedz, skąd bierzesz pieniądze? — Nie jesteś jeszcze moim wspólnikiem. Dobrze ciągniesz. Ile? Ze sto trzydzieści? Spokojniej będziesz spał, nic nie wiedząc. — Odpowiedz, Krystyno. — Za wcześnie, ojcze Dominiku. Jeszcze gwiżdżę na twoje warunki. Nie nauczyłam się bać i słuchać ciebie. Niczego mnie nie nauczyłeś. Pamiętaj, że to nasze pierwsze kwadranse. Dopiero kwadranse. Zawracajmy! Do restauracji! A może lękasz się afiszować z takim „bele co"? — Lękam się o ciebie. — Nareszcie! Lepiej późno niż wcale. Och, ojcze, jakie to przykładne. A my przez tyle lat lękałyśmy się o ciebie. Tylu obcych Amerykanów i Australijczyków przysyłało obcym Polakom paczki i upominki z listami. Tylko papa Polankowski nie mógł. Może nie umiał albo nie miał za co? Gdybym wiedziała, że jesteś tam w nędzy, to posłałabym ci coś. Ukradłabym brukwi z pola i wysłała za wyżebrane znaczki. Żebyś podkarmił się świadomością, że istniejesz dla mnie. A ja dla ciebie... — Gdzie mam skręcać? — spytałem zrezygnowany, gdy wjeżdżaliśmy do miasta. — Powinnam się przebrać. Jak chcesz? Skromniej, to jedźmy na Stwosza. Jeżeli zależy ci na mojej elegancji, walmy na Grabiszyńską. Mam tam swoją melinę i ciucho-we stroje. Podwiozłem jĄ na Stwosza, do matki. Po kilkunastu minutach zbiegła wymuskana, z aureolą słonecznych włosów nad czołem. ? - 37 XII Ody weszliśmy do „Astorii', poprosiłem Stenę, aby zaczekała w foyer. Sam zawróciłem do portierni po klucze. Chciałem zmienić kurtkę i ogładzić się przed wieczorem. Pan Erwin wręczając klucz pochylił się nad kontuarem i szepnął konfidencjonalnie: — Nie przysiągłbym na brodę proroka, ale jeżeli to ta sama dama, z którą kojarzę pewien incydent w naszym lokalu, to nie radziłbym szanownemu panu zapraszać jej do pokoju. — Dziękuję. Na szczęście nie przysiągł pan i ocalił honor. Ta pani jest moją córką. Panna Krystyna Polan-kowska, której szukaliśmy. A o incydencie musi mi pan, przy okazji, opowiedzieć. Przepadam za hotelowymi plotkami. Po długotrwałym dialogu samochodowym prowadzonym bez patrzenia w twarze, nareszcie znaleźliśmy się vis a vis. Mogliśmy porozumiewać się normalnie. Utrudnia to i ułatwia komunikatywność. Na ogół sporo czasu i uwagi zajmuje obserwacja rozmawiającego, kontrola własnych gestów i min, odcienie intonacji, wymowa niedomówień. Patrzenie sobie w oczy przy stwierdzaniu czegoś wymaga więcej odwagi. Krystyna zdezorientowała mnie. Poznałem ją różną w czworakim oświetleniu. U matki — na tle firanek, na ulicy — wśród kolegów, w pędzącym aucie i w intymności stolika restauracyjnego. Może ze względu na fryzurę ta od matki była najbliższa tej z restauracji. Stena pali papierosy i nie pija alkoholu. A propos Stena. Taki twardy skrót imienia Krystyna sama sobie wymyśliła. Trudno to nazwać zdrobnieniem. Podobno nie chciała być dziewczynką, tylko jakimś buńczucznym Ste-nem, z którego wyszła Stena. Ciekawią mnie i obchodzą już i takie głupstewka dotyczące osoby mojej córeczki. O papierosach powiedziała, że pomagają jej zmieniać nastroje. —• Po co chcesz zmieniać nastroje? — zdziwiłem się. — Muszę! Żeby nie poddawać się fali. Fali — powtó- 38 rzyła — która spławia człowieka tam, gdzie łatwiej, a nie, gdzie powinien. — Gdzie powinien? — Miałabym, na przykład, ochotę siąść ci na kolana i poprosić, abyś głaskał mnie po włosach i opowiadał bajeczkę o złym Messerschmitcie i dobrym Spitfirze. Ty też miałbyś ochotę, prawda? Tak przecież wychowują ojcowie swoje córeczki. A my nie. Więc gdy zaciągnę się dymem, łatwiej spławiać mrzonki. Z wódką odwrotnie. Wódka rozpieprza wolę. Mówiła o niebezpieczeństwie picia bardzo dużo. Jej nie wolno stracić kontroli nad postępowaniem. Obawia się pułapki. — Jakiej? — zdziwiłem się, zaskoczony. — Własnego serca — odrzekła tak obojętnie, że chyba nieszczerze. — Nienawidzę być sentymentalna! — sparodiowała czyjąś złą wymowę. — Ale winko lubię — dodała filuternie. — Kiedyś może odważę się ipopić. Ale nie dziś. Wtedy, gdy przekonam się, że mogę na kogoś liczyć. — Możesz liczyć — zapewniłem, a ona puściła mi dym w oczy. — Tra-la-la! Skończyłam już osiemnaście lat. Muszę strzec się podwójnie. Przeszłej wiosny jeszcze mógłbyś mnie, dla dobra duszy, zamknąć w domu reedukacyjnym, albo innym moralnym... Już parę razy użyła w potocznej rozmowie ordynarnych słów, że mnie sparzyły. Nie dlatego, żebym ich sam nie używał, ale że wyfruwały z ust takich młodziutkich i uśmiechających się subtelnie. Ktoś, kto by nas obserwował z boku, domyśliłby się rozbieżności tej rozmowy. Stena zachowywała się powściągliwie. Tym ostrzejszy smak miały jej złe powiedzonka. Jak śruciny pieprzu w śmietanie. Żałowałem, że nie udało mi się za życia Zewy wśliznąć na paryską sjestę bandy Kazimierza. Miałbym perspektywę porównawczą. Przypuszczam, że moja polska córeczka czułaby się swojsko wśród francuskich czarnulców. Chociaż powierzchownie wydaje się przeciwieństwem Zewy. Wyraźnie czysta, fizycznie 39 przynajmniej. Ma taką figurę, że wszystko dobrze na niej leży. Na oko jest zdrowa. Lubi śmiać się, a pewno i dokazywać. Zna się na sportach i ma żyłkę do współzawodnictwa. Prawdopodobnie dobrze jeździ na motorze. Tak sądzę, gdyż jeszcze się tym nie chełpiła. Pozuje, albo jest niezwykle trzeźwa. Ładnie je. Rzadko która kobieta je tak, że wydaje się to ładne. Ma maniery dobrze wychowanej panny. Parę razy zręcznie zastosowała powiedzonka francuskie. Matka od dzieciństwa nie przerwała z nią konwersacji w tym języku. Orientuję się, że Stena chce oka-zaś mi się osobliwą, według własnego modelu. Jeszcze go nie oceniłem. Kufel piwa podrumienił nylonową gładkość jej policzków. Pochylona ku mnie nad stołem mrużyła rzęsy mówiąc: — Przed dwoma laty mama zachorowała. Odwiedzałam ją w szpitalu. Sprawy ginekologiczne. Znasz się na tym? Zapalenie jajników. Ropne. Bolesna i niebezpieczna choroba. Matka, najlepsza pielęgniarka, a siebie leczyć nie umie. Zaniedbanie. Nieraz bywałam w jej szpitalu i w przychodniach gruźliczych. Do szpitala babskiego zajrzałam wtedy pierwszy raz. Nie wiem, jak jest na szerokim świecie. Tam powąchałam piekła. Ból, smród i krzywda. Wiesz, u nas niedawno zaczęli oficjalnie skrobanki. Przywożą z miasta pokaleczone kobiety. W statystyce kreska, a tam każda to nowa potworność. Prawdziwa jatka. Chciałam jednej pomóc, leżała na korytarzu, bo zabrakło łóżek. Studentka, osiemnaście lat jak ja. Chłopak rzucił ją, a ona w piątym miesiącu pokłuła się szydłem. Żeby umrzeć razem z jego dzieckiem. Przywieźli ją za późno, już gnijącą. Leżała na korytarzu i wyła. Gdy dali jej morfiny, wołała jak pijana: Boże! Boże! Kiedy wracał ból, klęła jak stróż z pegeeru. Inne też klęły, że im przeszkadza. Druga, na sali z mamą — szesnastolatka. Niedoszła jej teściowa chciała spowodować poronienie w szóstym miesiącu. Ratowali ją. Słyszałam rozmowę diabłów. Teściowa z synkiem, jej niedoszłym mężem, odwiedzili dziewczynkę. Gdy dowiedzieli się od pielęgniarki, że dziec- 40 ko jeszcze żyje, stara zaklęła, że to wielka szkoda. A jej syn, ten niby ojciec, rozpłakał się, bo chciał mieć dzieciaka. Pertraktowali. Gdybyś słyszał rozmowy takich bab. Na mieście to panie w futrach, a tam jak najgorsze raj-fury i dziwki. Przy mnie opowiadały o swych mężach i gachach, aż rzygać się chciało. Tam sobie zaprzysięgłam, że nie dopuszczę do siebie chłopaka, nawet dla żartu, póki nie będę tego chciała i mogła chcieć. — Co to znaczy „mogła chcieć"? — Kiedy mnie będzie na to stać w zabezpieczonym małżeństwie. — Dotrzymałaś przysięgi? — Prawie. — A przedtem? — Wyobrażasz sobie, że taka jak ja babka nie ma przygód? — Więc jednak? — Bardzo ci na tym zależy? — Bardzo. — Na prawdzie, czy na tym, aby mieć córkę dziewicę? — Na prawdzie. —• Nie jestem. Trener postarał się o to. — Nie rozumiem. — Po prostu. Namówił, abym pozwoliła mu się udoskonalić. Odwiedziłam go w jego mieszkaniu. — W jakiej dyscyplinie? — Nie powiem. To było dawno i nieprawda. Odwiedzałam go później dobrowolnie. Był młodszy od ciebie, ale trochę podobny. — To było dawno? Ile miałaś lat? — Piętnaście. — A przysięgając? — Osiemnaście. Słuchaj. Potem zmieniłam, jak ty to nazywasz, dyscyplinę sportu. Zajęłam się dżiu-dżitsu. Pożyteczne dla takiej, którą wzywa się telefonicznie po nocy na zastrzyk. Nie lękam się normalnych niespodzianek. — Jakie są normalne niespodzianki? — Kiedy facet po zastrzyku rzuca się na ciebie. Jak I 41 cap. Dzisiaj parę chwytów i jest umiejscowiony. Ale to ostateczność. Po niej tracisz klienta. Lepiej uspokoić perswazją. Przecież kobiety nie obraża to, że ktoś pali się do niej. — Wiesz i o tym? — Każda wie. Dla nich się ubieramy. Ale wiedzieć to mało. — Co dużo? — Możność. — Nie rozumiem. — Móc żyć tak, jak się chce. — — Nie ma na to recepty — westchnąłem. — Jest. Forsa — odszczeknęła. Mówiła rzeczy okropne z taką dezynwolturą, jakby to jej nie dotyczyło. Fabiola swoje przeżycia z tego zakresu wyreżyserowałaby i udramatyzowała. U tamtej nad brzegiem oceanu żywioł-demon bez twarzy. U Steny — trener do mnie podobny. Trener podlejszy od żywiołu. Ciekawe, na co ona przysięgała? Może to tylko frazes... Rozmawialiśmy do dziesiątej, nie pijąc nic mocniejszego od piwa. Zajadała się lodami z dziecinnym łakomstwem. Gdy zaproponowałem jej tort, przyjęła z wdzięcznością. Okrutny dzieciak. Dlaczego okrutny? Nie dowiedziałem się nic konkretnego, co pozwalałoby ją potępić. Nędza szpitala wstrząsnęła nią chyba współczuciem. A więc dzieciak okrutny dla siebie. Odprowadziłem ją na Stwosza. Ulica pachniała deszczem. Tramwaj na skrzyżowaniu przed ratuszem skrzypiał jak zgryzota. W głębi bocznicy ktoś zaskowytał. Nam szło się dosyć zgrabnie. Jednego wzrostu, krok w krok. Gdy przystanęliśmy przed domem, wstrząsnął nią dreszcz. Przywarła skurczona do mojego ramienia. Żegnaliśmy się w głębi ciemnej bramy. Wydało mi się, że podaje rękę wysoko, jak do pocałowania. Pocałowałem. Gorąca ręka. Wyobraziłem sobie w ciemnościach, że dygnęła przede mną teatralnie. Okrutne dziecko. Wróciłem do hotelu taxi. Erwin miał nocną zmianę. Chętnie przyjął zaproszenie na fotel i papierosa. Ludzie 42 lubią cudze papierosy, chociaż najlepiej można napalić się swoim zwyczajnym. Gdy rozsiadł się, po omówieniu pogody spytałem o hotelowy incydent z młodą damą. Zażenowało go to. Zaczął usprawiedliwiać się, że tamta była inna, mniejsza, włosy ciemniejsze i uczesanie — koński ogon. A incydent, cóż, może tylko zbieg okoliczności. Przyszła tu taka jedna w gabardynowym płaszczu, z listem zaadresowanym do rąk własnych pewnego gościa, który poprzedniego dnia przyjechał do „Astorii". — Podałem jej numer pokoju, kiwnęła główką na podziękowanie i pojechała na górę. Po kwadransie zbiegła jak sarna ze schodów, przeszła obok portierni, kiwnęła głową i tyle ją widziałem. Parę minut po jej odejściu alarm na piętrze. Wzywają lekarza. Facet ma złamaną rękę. Pogotowie. Gips. Nikogo o nic nie winił i zaraz odjechał, zdaje się, do Białegostoku. Dla nas był to, mimo wszystko, podejrzany zbieg okoliczności. — A co panu z tamtej osoby przypomniało moją córkę? — Nic! Doprawdy nic! — Jednak, panie Erwinie? — Chyba skinienie główką. Było wdzięczne, więc je zapamiętałem. Można szanownemu panu córeczki powinszować. XIII vj dyby Steny nie było na świecie, wówczas w Brukseli, nigdy bym nie dawał swego nazwiska Ewie Nowickiej. Dzisiaj, we Wrocławiu, gdyby nie Stena, nigdy bym dla jej matki nie pozostał dłużej niż jeden dzień. Ani bym ją nazywał przed ludźmi swoją żoną. Tego, przyjeżdżając na Śląsk, nie przeczuwałem. Pan Erwin zapewnia, że nic łatwiejszego, jak mój casus podciągnąć pod akcję łączenia rodzin. Mógłbym żonę z córką zabrać za granicę. My, na Stwosza, nie poruszamy tego tematu. Może lękamy się go? Czy wszyscy? Po omacku to Di idzie. Rozpatrzmy się po kolei. Od najmłodszego. Stena! Wiąże ją coś z Polską. Jest na pierwszym roku zootechniki. Studiami nie przejmuje się. Powiedziała, że nie ma zamiaru rezygnować z przywilejów akademickich. To są jednak tutaj przywileje. O narzeczonym nie wspomniała, więc chyba jest wolna. Wrocławskie życie podoba jej się. Nie zna innego. Powiedziała kiedyś: — Z forsą można się u nas świetnie urządzić. Pałacyk z parkiem, podróże zagraniczne „Batorym" albo własnym Mercedesem. Miłości do wyboru... Byle mieć forsę. W Totolotka nie wierzę. Rząd nie lubi bogatych. Zadzierać z nim nie warto. Ale władza nie mądrzejsza od ludzi. Ludzi można kiwać. Więc kiwam. Jak i kogo ona kiwa? Podejrzenia stają się moją obsesją. Nagabuję z różnych stron, ale szelma nie puszcza farby. Wiem, że ma jakieś realne, ale niebezpieczne źródła dochodu. Nie handel. Może kidnaperstwo? Matka w tej dziedzinie nic nie podejrzewa. Tyle, że nie ma złudzeń co do jej obyczajności. Postanowiłem zapoznać się bliżej ze środowiskiem młodzieżowym Steny. Jutro jadę z nią i jej, jedyną ponoć, przyjaciółką, Niką, do Bolkowa. Wczoraj miałem dzień wolny, raczej pusty. Rano czytałem i porządkowałem dziennik. Pisanina daje mi złudzenie, że nie jestem tylko rentierem i darmozjadem. Podobno gdy pisarz puszcza w świat jeden tom rocznie, jest szanowany za pracowitość. Nie zależy mi na opinii publicznej, jednak chciałbym we własnych oczach uchodzić za aktywnego. Do południa zwiedziłem muzeum na ratuszu i pokręciłem się po Bulwarze Świdnickim. Na lunch zaszedłem do restauracji „Pod Kopernikiem". Stena wspomniała, że gdy ma luz w miesięcznym budżecie, wpada tam na „schaboszczaka". Sala była przepełniona. Rozglądałem się, z cichą nadzieją, że w młodym zgiełku dostrzegę moją Stenę. Od bocznego stolika zakiwano na mnie. Mężczyzna w ciemnych okularach zapraszał na opuszczane krzesełko. W innych okolicznościach nigdy bym z podobnego dokwaterowania nie skorzystał. Tym razem o to mi właśnie chodziło. 44 Podszedłem, podziękowałem i w sąsiedzki sposób zaczęła się naturalna rozmowa. Ten, który ustąpił mi krzesełko, stał pod ścianą i przysłuchiwał się. W pewnej chwili wtrącił: —? Żebyście widzieli, jakim cholernym wozem ten gość jeździ! Dopiero zaczęła się indagacja. Najpierw techniczna. Jakiej marki samochód, ile kosztuje, ile pali. Bagatelizowanie przeze mnie tematu spodobało im się. Nabrali zaufania. Któryś spytał, skąd przybywam. Rozkrochmaliła ich wiadomość, że z Paryża. O de Gaulle'u jeden źle, drugi dobrze. Widać, że czytają gazety i dużo wiedzą o świecie. Tym mi zaimponowali, nie mniej zapewne niż ja im moim samochodem. Okularnik odszedł do bufetu, a wróciwszy postawił przede mną angielkę czystej wódki. Za moje zdrowie. A skąd tak biegle mówię po polsku? Polska krew! Zniemczona czy sfrancuziała? Ani to, ani tamto. Tym lepiej! Wolałem nie przyznać się do Ameryki. Zauważyłem, że moja ojczyzna nie cieszy się tu zbyt wielką popularnością. Wolałem nie ryzykować zadzierzgniętej z młodymi sympatii. Konsekwencją poczęstunku był rewanż. Zaproponowałem od siebie tyle korków, ile głów przy stole. Zaczęli liczyć, tasować się, dostawiać krzesełka, aż wyszło osiem główek. Operowano półlitrówkami. Restauracja pustoszała, tylko nasz stolik, zagęszczony, świergotał. Gzieś koło godziny piątej jakiś kaprawy blondyn w przypływie czułości przyznał się, że mnie rozpoznaje. Przypilano go, aby mnie zidentyfikował. — To ten, który pod szpadą poderwał Stenę. — Jaką Stenę? — Zapytajcie Maruchy. Była z nami Marucha. Podobno ojciec Hiszpan-rewolu-cjonista. Ładna brunetka. Cmokając niedopałek raczyła odpowiedzieć: ' ' — Stena, ta od Ł&ifanów i pana Melo. Mój pierwszy kontakt. * 45 Okularnik podszedł do niej od tyłu, wyjął palcami z jej warg papierosa i dłonią przykrył usta: — Zamknij się, ściereczko — zaproponował przyjemnym głosem. Zmieniono temat. A żałowałem. Cztery godziny objadaliśmy się tam, popijając. Paru odpadło niepostrzeżenie. Na oko nikt się nie spił. Balansowaliśmy na pograniczu. W stosunku do mnie nie dopuszczono się niczego, co mogłoby mnie obrazić. Kilku, mam wrażenie, czuwało nad tym. Kaprawego blondyna wyprowadzili, opatrując sentencją: „Nie skrzeszesz ognia z gówna". Podobali mi się. Przyznaję, że dawno nie bawiłem się tak dobrze. Były i dziewczynki w stylu studenckich przyjaciółek z Quartier Latin. Jedna, zwana Witką, tak obcesowo zabrała się do mnie, sadowiąc się na kolanach, aż musiałem ją umitygo-wać. Uczyniłem to celowym ostrzeżeniem, że nie wolno narażać mnie na utratę powagi w oczach córki. Mogłaby tu wejść w każdej chwili. Zdumieli się, powątpiewając, czy taki równy facet może mieć córkę dewotkę. Dlaczego dewotkę? Bo „śwarna dziouszka" nie będzie mieć nic przeciwko temu, że jej tatę lubią jej koleżanki. — Istotnie, to wasza koleżanka. — Czyżby Stena? — Oczywiście! — przyznałem głośno. Zapanowała konsternacja. Nie na długo. Ale tematu już nie poruszano. 0 szóstej poprosiłem kelnera o rachunek. Preparował go chyba kwadrans. Młodzi przyjaciele w trosce o moją kieszeń sprawdzali go skrupulatnie. Podliczali tylko potrawy 1 zakąski oraz wodę sodową czyli rachunkową kwotę stu pięćdziesięciu złotych. Siedmiuset złotych za wódkę i wermut nikt nie kwestionował. Nikt nie był w stanie sprawdzić, ile czego wypiliśmy. Pożegnanie było bardzo długie i skomplikowane. Każdy chciał mnie przed czymś ważnym ostrzec. Szczególnie przed milicją, która czatuje na wstawionych gości, aby ich „pociągnąć" za mandat. Nie wolno mi „w takim widzie" wsiadać do wozu. Nic nie pomoże paszport zagraniczny. Śmieszyło mnie to, gdyż ja z nich wszystkich trzymałem się najsztywniej. I wszystko byłoby 46 dobrze, gdyby nie końcowy akcent. Właściwie bzdura. Hiszpanka Marucha, nie zasypiając urazy do okularnika, dopadła mnie na progu i machając przed twarzą rękami wyznała nieprzytomnie: —• A ja ci mówię, braciszku, że to dolarowa... lala... Zakrzyczeli ją, wyśmiali. Ale ja słyszałem. Wsiąkło w mózg. Nie umiałbym zapisać o tej zabawie nic skandalicznego. A jednak myślę o niej dziś z niesmakiem. Jako o czymś niestosownym. Została szrama po ostatnim okrzyku. Oni wiedzą coś, o czym należy przed starszymi milczeć. Nie wątpiłem, że okrzyk odnosił się do Steny. Na myśl o tym wzbiera w sercu niepokój odbierający smak życiu. Nie uspokaja przypomnienie, że to przecież dziewiętnastolatka, studentka, dzisiejsza młodzież itp. To niczego nie rozwiązuje. Jedna z ich dziewczyn chwaliła się, że już z szóstym pokoleniem studencików „pracuje", a ma dopiero dwadzieścia dwa lata. Chodziło jej o roczniki, oczywiście. Ile lat miała zaczynając? Czyżby Stena była taka sama? Gorsza, bo dolarowa... O ile do zwierzeń Fabioli nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi, o tyle wszystkiemu, co mi o sobie powiedziała Stena, uwierzyłem. Wątpliwą pociechą jest zastanawianie się nad tym, że ona jest w istocie moją pasierbicą, a nie córką. Na marginesie studenckiej biesiady zanotuję fragment politycznego dialogu. Zauważyłem, że wrocławianie żyją tak niefrasobliwie, jakby Niemcy wyprowadzili się z Europy. Odpowiedział mi na to okularnik: — Przecież nie jesteśmy sami. Z dobrymi Niemcami potrafimy współżyć, a złych zmiażdżymy, zanim zdążą rozpędzić się na nas. Na zapytanie: — A śmierć termojądrowa? — zamiast odpowiedzieć, wypili do dna po kieliszku. Więc ja myślę za nich dalej. Nie o broni, lecz o śmierci termojądrowej. O zagładzie ludzkości. Śmierć ludzkości to śmierć pojedynczych ludzi, z których każdy przecież umrzeć musi. Więc mogą i wszyscy razem. Najłatwiej pierwszym. Naj-ciężej ostatnim. Wolałbym tego nie widzieć... 47 XIV O trzymałem przez Warszawę list od Kazimierza. Prosi o nowe zaproszenie z Polski, według załączonego formularza. Moja żona ma prawo takie wystawić, więc sprawa załatwiona. Pisze, że gorączkuje się podróżą na Wschód. Pyta, co u mnie słychać. A co u mnie słychać? Nic, co by nie dotyczyło Steny. Oczywiście, już nazajutrz wiedziała o naszej bachanalii. Mówiła o tym z przekąsem. Żartowano przy niej, że brodzi po Wrocławiu „jeleń" nadziany pięćsetkami. Wytłumaczyła mi, że w chuligańskiej gwarze jeleń oznacza starszego frajera, który funduje młodym. Wypytywali ją o mnie w sposób grzeczny. O dywersji Maruchy nic nie wiedziała, gdyż odzywała się o niej sympatycznie. Kaprawego blondyna sklasyfikowała jako stróża skryptów. Służy jej poczciwie w zamian za możność pogłaskania jej czasem ukradkiem. Aż parsknąłem niezadowolony, a ona na to: — Z choinki spadłeś? Nie patrz tak na mnie, jakbym była chora. Usprawiedliwiłem się prosząc, by kontynuowała charakterystykę moich restauracyjnych znajomych. Więc brunet w okiilarach, historyk, chodził za nią, jeszcze gdy była w liceum. O Witce mówiła przyjaźnie. Ta wypadła z drugiego roku chemii. Nie jest zawodową prostytutką. W Polsce nie ma zawodowych nigdzie prócz miast portowych, a tam są międzynarodowe. Amatorki są dostatecznie wytrawne. Witka wyspecjalizowała się na akademicz-kę i jest operatywna wśród pierwszoroczniaków. Poważnie rywalizuje z koleżankami, które przyjaciół swoich już na drugim roku doprowadzają do małżeństwa. Witka twierdzi, że nie nadaje się ani na żonę, ani na matkę, więc itd. Demokracja demokracją i chrześcijaństwo chrześcijaństwem, a nie byłem zadowolony z tego, że moja Stena mówi o takiej jak Witka dziewczynie bez pogardy, a nawet z sympatią. Jest w nas, mężczyznach, ten wrodzony faryzeizm, że pozwalamy „takim" dziewczętom czesać sobie wilgotnymi wargami brwi, ale wara im od poufa- łości, choćby słownej, wobec naszych córek i żon. Ciekawe, jak by Stena zareagowała zobaczywszy Witkę na moich kolanach? Jeżeliby to aprobowała, oczywiście miałbym do niej pretensję. Gdyby przepędziła dziewczynę, byłbym zły, ale zobowiązany. A Fabiola? Kazimierz nie ma do mnie pretensji o Fabiolę. Prosiłem go, żeby namówił ją do napisania listu do Wrocławia. Chętnie zaprosiłbym i ją do Polski. Może pomogłaby mi rozszyfrować Ste-nę. Stena mówi nieźle po francusku... Pochwalani Ewę, że tego dopilnowała. Wielu młodych zna tu obce języki. Najmodniejszy angielski. Znajomością niemieckiego nikt się nie chwali... Młodzież umie gadać o polityce, lecz nie przejmuje się nią. O ustroju mówią tak jak lokator o windzie w swoim domu. Klnie, gdy źle funkcjonuje, ale nie marzy o innej lokomocji w górę. A jak ten ustrój funkcjonuje? Nie stać mnie jeszcze na bezstronną ocenę. Bezstronność jest w tym względzie zbędna, gdyż brak jej utylitarnego punktu zaczepienia. W gruncie rzeczy wszystko zależy od ludzi. Szczególnie w gospodarczych sprawach. Pytają mnie, co myślę o nich. Odpowiadam krótko: jaka praca, taka płaca i vice versa. Jak będziecie źle i mało pracowali, to żaden komunizm wam nie pomoże. Rozumieją to, ale nie wierzą, gdy im mówię, że na Zachodzie i robotnik, i urzędnik więcej pracują. Tu zaokrągla się godziny, tam obcina kwadranse. xv Poznałem koleżankę Steny, jej, podobno jedyną, przyjaciółkę. Nazywa się Weronika Łasiak, zdrobniale — Nika. Przerwała studia filologiczne, aby po śmierci matki prowadzić ojcu dom. Stary Łasiak jest partyjnym i miejskim dygnitarzem, figurą w kwaterunku. Do takiego każdy ma interes. Zajmują w cztery osoby ładne mieszkanie na parterze odbudowanej willi na Grabiszyńskiej. Nika opiekuje się także zreumatyzowaną babką oraz młodszym 4 — Moguncka noc 49 bratem, piętnastoletnim Heniem. Ten wygląda na zdrowego urwisa. Stena przyjaźni się z Niką od przedszkola. Trudno zorientować się, na czym polega przyjaźń takich panien. Nie potakują sobie, a rozmowa ich to rodzaj radosnej sprzeczki. Henio patrzy w Stenę jak w obraz. Podobno jest jej adiutantem, wiernym na zabój. Byłem z tą młodą bandą w Bolkowie. Opalaliśmy się na szczycie zamkowej wieży. Ale o tym potem. Naprzód zaprezentowałem się w domu Łasiaków, gdzie mnie Stena ściągnęła bez zaproszenia. Nika, ciemnooka szatynka o zdecydowanych gestach i dźwięcznym głosie, powitała Stenę wymówką: — Gdzie się podziewasz? Henio widział cię pod pachę z jakimś grubasem. — Mój ojciec nie jest gruby — zaprotestowała Stena. — Twój ojciec? Nowy pomysł! Co pan za jeden? — Dominik Polankowski — przedstawiłem się, a ona dygnęła niezgrabnie. — Włada Mlada, do usług — zakpiła. Roześmieliśmy się, ale ona nadał nie była mnie pewna. — Wyjrzyj, głupia, przez okno na jego wóz. Przyjechał do mnie prosto z Paryża. Rozumiesz? — Duma aż bulgotała w głosie Steny. — Nie wprost, bo przez Warszawę, a przyjechałem też do twojej matki, a mojej żony — sprostowałem. Nika spojrzała na mnie poważniej. Meliną Steny w domu Łasiaków jest jej własna dębowa skrzynia. Stoi w najciemniejszym kącie pokoju Weroniki. Musiałem obejrzeć jej drogocenną dla panien zawartość. Żałosne bogactwo. Suknie, na pewno niemodne i nie na jej miarę, kilka sweterków, płaszczyk, bluzki, pantofelki. Wszystko to można by nabyć na starzyźnie w Paryżu za kilkanaście dolarów. Skrzynia, naprawdę stara, bodaj z XVII wieku, warta była stokroć więcej. Panny nie domyślały się tego nawet. Ponieważ wybieraliśmy się na przejażdżkę, Stena zaczęła się przebierać. Ściągnęła przez głowę sukienkę i za- 50 brała się do zmiany staniczka, gdy nastąpiła gwałtowna interwencja Niki: — Idiotko! Nie wstydzisz się? — A ty wstydzisz się rozbierać przy ojcu? — Jasne! Przecież to także chłop. Stena okryła się, ale usiłowała usprawiedliwić: — Jak byłaś mała, to sadzał cię na nocniku. Ojciec musi być ojcem! — Ucz go, ucz, jakim ma być, aż się rozpłaczesz. Zawstydziłem się tą ich rozmową, ale postawa Niki spodobała mi się. Jednocześnie wdzięczny byłem Stenie za jej dziecinną ufność. W Nice wszystko mi się spodobało. Poglądy i pogoda ducha. Podejrzenie, że przyjaciółka mojej córki musi być złą kobietą, rozwiało się jak dym. Mogę w razie potrzeby mieć w niej sojusznika. Gdy na chwilę zostaliśmy sami, Stena, wskazując na rozwartą skrzynię, powiedziała półgłosem: — Nikt prócz Niki nie wie, że to moje. Nikt nie śmiałby przeprowadzić tu rewizji. Mieszkanie Łasiaka to tabu. A ja mogę w tym pokoju, w razie konieczności, nocować, jak ich dziecko. Rozumiesz, ile to warte? — Na co ci to? — spytałem, ale ona ciągnęła swoje: — Weronika jest głupia. Ja chciałam ci się pokazać, żebyś wiedział, że masz córkę bez cielesnych wad, nie kalekę, a ona wrzeszczy o wstydzie. Jej ojciec wie przecież, jaka jest. Rosła przy nim, zna każdą jej chorobę i znamię, a ty nic o mnie nie wiesz. —? Dobrze! Dobrze! — bagatelizowałem. — Pojedziemy nad morze, pokażesz mi się w kostiumie i udowodnisz, że nie masz krzywych łopatek. xvi Cjzasami mam wrażenie, że Ewa nienawidzi Steny. Jest dla niej troskliwą matką, a mimo to... Miała chyba czas poznać ją wychowując i przywyknąć do takiej, jaka jest. Tymczasem błahe postępki albo ton dziewczyny wprowa- dzają Ewę w stan rozdrażnienia, którego nie potrafi ukryć. Perswazja nie pomoże. Najlepiej udawać, że się tego nie widzi. Na przykład wtedy, gdy wieczorem wróciliśmy we czworo z wycieczki do Bolkowa. Odprowadziłem Stenę na Stwosza. Było wpół do dziewiątej. Stena rozradowana, głośna. Zaledwie usiedliśmy, Ewa spojrzała na córkę z twarzą wykrzywioną grymasem naj podobniejszym do zawiści i powiedziała cierpko: — Znowu paliłaś? — Odkryłaś Amerykę — odpaliła dziewczyna. — Ty ją dawniej odkryłaś! — Czy mam na twarzy napisane, że paliłam za dużo? Staram się zbagatelizować zajście. Poprawiam humory żartem. Mrugam konspiracyjnie ku Ewie, a Stenę namawiam na opowiadanie o wycieczce. Ledwo powrócił spokój, Stena wyszła do sionki, a matka zaczyna się na nią skarżyć. Że to nieprawdopodobna egoistka, w gruncie rzeczy leniwa, a przy tym zarozumialec i snobka. —• Maturę zdała podobno nie najgorzej — zauważyłem pojednawczo. —? Gdyby nie ja, matury też by nie zdała. Kułam z nią po nocach. — Wspominałaś, że dbała o ciebie, gdy byłaś chora. Podobno wyręcza cię w nocnych dyżurach? — Dba, gdyż boi się, żeby nie zostać sama. Za dyżury każe sobie płacić. Dostatecznie orientuję się w życiu, aby zrozumieć, że tego rodzaju zarzuty nie są jedynie obiektywną oceną młodości. Ewa sama jest oschła, a wymaga od córki ofiarnej czułości. Porównuje ją z Niką Łasiak. To prawda, że w tym zestawieniu Stena nie wygląda korzystnie. Nike wychowała jej matka wraz z babką i ojcem. Ewa nie stworzyła córce klimatu rodzinnego. Muszę się przyznać, że choć głośno przyznaję Ewie rację, w sercu mam do niej pretensję za to, że podkreśla wady swojego dziecka. W dzień, gdy ładria pogoda i Stena ma czas wolny, wypadamy za miasto. Jestem pod wrażeniem ostatniej 52 wycieczki, podczas której za pośrednictwem Weroniki zawarłem ciekawą znajomość. Nika prosiła, aby zboczyć z szosy na pół godziny do miasteczka Kłycin. Chciała tam doręczyć proboszczowi ważny dla niego dokument. Chodziło o zatwierdzenie prawa odbudowy kościoła. Skomplikowana historia. Że niby parafianie są, msza odprawia się w baraku, chcą stawiać kościół, ale zatwierdzenia nowych planów nie ma, wobec tego odbudują stary, który ostatnio za Niemców był dworskim spichrzem, ale choć zburzony do fundamentów nie przestał być zabytkiem architektury itd. Ciekawi mnie ten ksiądz, którego w Kłycinie nazywają po prostu proboszczem. Od czasu wyprowadzenia się z miasta moich rodziców nie utrzymywałem kontaktów z duchowieństwem. Przez tych, którzy ongiś kręcili się koło mojej matki, byłem uprzedzony do reszty. Walcząc o dolary, unikałem łaskawców, którzy sięgali do mego portfela. Powodowało mną nie tyle skąpstwo, ile dezaprobata metod. Zapamiętałem dyskrecję francuskiego kleru z czasów studenckich. Otóż ten ksiądz z Kłycina przypomniał mi kapłana francuskiego. Może dlatego poczułem do niego sympatię i zainteresowałem się jego kłopotami. Prawdziwie ujęło mnie to, że nie potraktował mnie jako potencjalnego wspomożyciela. Nie zaraz to oceniłem. Naprzód opowiedział mi, jakie ma trudności z odbudową kościółka. To kościółek, a nie żadna świątynia strzelista. Kościółek w sam raz dla parotysięcznej osady. Wysłuchałem cierpliwie, po czym, jak przystało na gościa z Ameryki, sięgnąłem do kieszeni, by mu podrzucić odpowiednią do mego auta ofiarę. Nie przyjął. Mimo że mignąłem mu parką studolarówek. — Niestety — rzekł — na budowę nie mogę nic przyjąć od pana, gdyż nie jest pan moim parafianinem. Było to sprzeczne z pełnią mego europejskiego doświadczenia. Tytuł Amerykanina zobowiązuje niemal do prezentu i poczęstunku. Tymczasem proboszcz Górski z Kłycina poczęstował mnie kawą i owczym serkiem, a na odbudowę swego kościółka nie przyjął nie byle jakiej przecież ofiary. Zaszokowało mnie to, obraziło prawie. Moje 53 panny uśmiechały się domyślnie. Gdy przez chwilę na werandzie plebanii znalazłem się sam na sam ze Steną, zaczepiła mnie oświadczeniem, że jeżeli te dwa papierki wypychają mi portfel, to ona może mi ulżyć i przejąć je do swojej torebki. Zgodziłem się. Zamykając torebkę spojrzała mi prosto w oczy i rzekła surowo: — To zadatek dla matki, prawda? Za tydzień jej urodziny, a ty nic jej jeszcze nie podarowałeś. Mnie też się chyba coś należy. Nie miałem czasu odpowiedzieć, a rozmowa wymagała komentarza. Podjąłem ją, gdy po odwiezieniu młodych Ła-siaków na Grabiszyńską znaleźliśmy się znowu sami w wozie. Spytałem bez ogródek, ile dolarów i za co jej się należy. — Spłacałam matce za ciebie zaległe od piętnastu lat alimenta. Teraz, kiedy wiem, że nie jesteś skąpy i stać cię na wyrzucenie ot, tak sobie, na tacę księdzu, dwustu dolarów... Gdybyś był biedny, nie wspomniałabym o tym. — Nie jestem biedny. Właśnie po to przyjechałem, by spłacić długi. Pieniędzmi albo sobą. Czy wiesz, co to znaczy? — Nie wiem. Przeczuwam, że to coś przeciwko mnie. — Możliwe. Powiedz, ile jesteś warta? — Dawno nie ważyłam się. Pewnie z sześćdziesiąt kilo. — Mówię poważnie. Ile zarobiłaś tym swoim niebezpiecznym procederem? — Za pierwszym zamachem dwa i pół tysiąca dolarów. Teraz, jeżeli chcesz wiedzieć, przygotowuję dopiero drugi skok. Nie wątpiłem, że mówi prawdę, lecz co się za tą prawdą kryło? Zdecydowałem się na otwartą grę: — Słuchaj, dziewczyno! Proponuję ci spółkę. Od zaraz! Kupuję obie twoje dole za dolary... Wystarczy trzy tysiące? Ale pod jednym warunkiem. Zrezygnujesz z dalszego ciągu, a mnie pozwolisz spłacić twój pierwszy skok. — Jak to spłacić? Dwa razy? — Nie! Oddać temu, komu zabrałaś. — Nie zabrałam. Sam mi dał. 54 — Ze swoją krzywdą. — Nic podobnego! Zarobił na mnie cały milion złotych. — Któreś z nas jest nie w porządku z rozumem. — Ty! — Uważaj, Steno na język. — Przepraszam. Chciałam powiedzieć, że mój ojciec nie orientuje się w polskich stosunkach. — Czy nie możesz powiedzieć mi prawdy o sobie? Twoja prawda jako twój wkład w naszą spółkę. Zastanów się. Zastanawiała się, póki nie zatrzymałem wozu przed ich bramą. Mówiła półgłosem, postukując pięściami po moim kolanie. — Zgadzam się. Z żalem. Mam swój warunek. Zrozum, ojcze, że pierwszy łup nie może być oddany. To byłoby niemoralne. — Jeżeli mi wytłumaczysz, postaram się to uznać. — Nie chodzi o moje prawa. Możemy je darować chociażby temu księdzu, ale nie facetowi, który sam chciał mnie okraść. — Coraz mniej rozumiem. — Zawracaj! — Gdzie? — Przecież nie będę ci się spowiadała pod okiem mamy. Ty nie wiesz, co to dla mnie. Spróbuję się upić. Nigdy nie przypuszczałam, że do tego dojdzie. Dobra! Walimy do „Kaskady". Masz broń? — Pistolet z dobrym gazem. — Ujdzie. Ja mam włoski sprężynowiec. Ruszamy. Z Byczej w pierwszą na lewo, a dalej pokażę. Mama znowu będzie wściekła. XVII Odybym miał zwierzenia Steny zapisać dokładnie, tak jak je zapamiętałem, zajęłoby to zbyt wiele miejsca w dzienniku. Postaram się streścić, próbując w sprawozdaniu zachować oryginalność jej slangu. Najprzód o eska- 55 padzie do „Kaskady", z której nic nie wyszło. Na progu głośnego lokalu Stena zawróciła na pięcie. Stwierdziła, że jestem równy chłop, jeżeli bez dyskusji ciągnę za nią do dziury, gdzie przydaje się majcher i spluwa. — Cóż to za osobliwy lokal, że tak nagle przestraszyłaś się go dla mnie albo dla siebie? — dociekałem zaintrygowany. — Nie dałam się tam przehandlować, chociaż mieli mnie w łapach. — Rozgadała się. — Łazi po naszym mieście jeden chojrak, pan Melo, koniecznie „pan" przed „Melo", bo inaczej gryzie. Z sygnetem. Podrywa szesnastolatki z liceum i technikum. Takie najłatwiejsze, co to już zaczynają dymić, a głupie i bezwolne. Gdy je sobie oswoi, wystawia w towarzystwie, w tej właśnie „Kaskadzie". Sprzedaje je na pniu, z obowiązkiem dostawy, takim różnym, przyjezdnym albo wujkom, którzy lubią goliznę. Udaje mu się bez ryzyka. Ma system. Trzyma dziewczęta szantażem, daje też coś zarobić, a one przeważnie gwiżdżą na wszystkich i wszystko. Bogaty chłopak. Za vice-dziewice każe sobie odpalać po górniku. Mnie także poderwał. Po szkolnej zabawie. Słyszałam o nim i chciałam sprawdzić, czy taki mocny, jak dziewczynki sobie opowiadały. Że niby trudno mu się oprzeć. Taka sława też mu coś werbuje. Żebyś wiedział! Wszyscy o nim gadają, a żadna nie zaświadczy przeciwko. No bo jak? Do czego się przyznać? Spryciarz! Koło mnie dawno krążył. Podobno jakiś jeden błagał go o mnie. Obiecał ekstra dolę w dolarach. I jemu też podpadłam, wiem! W „Kaskadzie" fundował, co chciałam, ale nie mógł namówić na wódkę. Odprowadzał niby okrężną drogą, przez Dębie nad Odrą. Są tam przytulne zakątki! Zieleń. Ano i tak... Zamilkła, więc poprosiłem: — Jeżeli możesz, bądź ze mną szczera, tak jak z koleżankami. Roześmiała się. — Myślisz, że jestem szczera z koleżankami? — A z Niką? — Nigdy jej nie powiem tego, co mogłabym tobie. To- 56 bie muszę opowiadać tak, żebyś zrozumiał naszą wrocławską mowę. Dobieram słowa ze starszego rocznika. — Dlaczego przerwałaś? — Bo przykre. Przykro podpuścić mężczyznę po to, aby go sponiewierać. Co innego bronić się, a co innego podciągać na zgryz. To wbrew babskiej naturze. A ja jestem, w gruncie rzeczy, baba. Posłuchaj. Leżała w szpitalu matki, w separatce, taka jedna. Fajna kobieta. Pielęgnowałam ją, w zastępstwie, przez całą noc. Co ona mi naopowiadała! W Warszawie, w czasie powstania, była młodą mężatką. Mąż pracował przy wodociągach, a ona roznosiła pocztę polową, czy coś takiego. Na jakiejś kolonii Niemcy zdobyli dom. Cywilów, w tym i jej męża, zamordowali. Poszedł kontratak. Dom odbito i tych Niemców zabrano żywcem. Koledzy podarowali tej babce kaprala, który jej męża własnoręcznie zarżnął. Oddali go jej na likwidację. Była wściekła, rozjątrzona. Wzięła rewolwer, odciągnęła skrępowanego esesmana w ruiny, kazała mu uklęknąć, żeby się pomodlił, a gdy zaczął coś bełkotać, trachnęła go w czaszkę. Kiwnął się zaraz ku ziemi. Ona, jak do tej chwili była sztywna złością, nagle rozkleiła się. Zgięło ją nad nim i rzyga, rzyga! Sama tymi słowami opowiadała. Aż jej trzewia skręcało. Odczuła to jako protest całej swej natury. — Dlaczego mi to opowiadasz? — zdziwiłem się, obrzydzony. — Z różnych powodów. Żebyś wiedział, co wiem. I zrozumiał moją sytuację z panem Melo. Idąc zdawałam sobie sprawę, że na mnie dybie. Umie przemawiać czule do kobiety. Podpalać różnymi świństwami. Słuchając go myślałam, jak na nim wypróbuję celny chwyt dżiu-dżitsu. On zazwyczaj miał do czynienia z pijanymi. Sam też był pod gazem, bez refleksu. Prosta sprawa. Podstawił mi nogę. Gdy chciał mnie przycisnąć, podbiłam mu szczękę głową. Tymi włosami, które tak wychwalał. Kotłował się w krzakach, gdy uciekałam z duszą na ramieniu. Myślisz, że się nie bałam? Wylądowaliśmy nareszcie w restauracji „Pod kolibrem". 57 Jeden z nielicznych częściowo ocalałych z wojny lokali. W braku lepszego miejsca zasiedliśmy w loży nad orkiestrą. Muzyka dobra. Młodzi świetnie tańczą. Panny kręcą się jak frygi. Na każdym stoliku obowiązkowo flacha czystej wódki. Zapijają ją wodą sodową, z osobnych szklanek. Kuchnia dobra. Nie tak urozmaicona jak francuska, ale znacznie smaczniejsza od angielskiej czy amerykańskiej. Wspominałem ostrzeżenia, abym przygotował się w Polsce na głodówkę. Starszy pan w towarzystwie nastolatki to zjawisko powszednie w nocnym lokalu. Stena namówiła mnie na jeden taniec. Abyśmy się rozkrochmalili, jak się wyraziła. Nikt tam nie podejrzewał, że występuję w roli ojca tej „szałowej" blondyny, jak mi podkrzyknięto. Stena tańczy rytmicznie, lecz nie tak przymilnie jak Fabiola. Gdy zasiedliśmy nad talerzami, przygasła. Była zmęczona. Jadła powściągliwie. Nie przynaglałem jej do zwierzeń, których tak byłem ciekaw. Rozgadała się naprawdę dopiero przy deserze. Gdy zaproponowałem jej kieliszek koniaku, stwierdziła: „Albo pijemy, albo gadam o sobie". Wolałem, aby mówiła, a ja będę pił za nią. Obserwując, jak tłumiła głos przy zbliżeniu kelnera albo ściszeniu orkiestry, oceniłem jej opanowanie. Moja Stena była klasą dla siebie. Ale w czym? Referuję zwierzenia: Na początku mieszkały gdzie indziej i gdzie indziej chodziła do szkoły. Nowe mieszkanie zbliżyło matkę do szpitala, a ją oddaliło od liceum. Wiele czasu traciła na przesiadki. Zdobyły się z matką na kupno motoroweru. Zaniedbała pływanie. Przerzuciła się z sekcji koszykówki do motorowej. Pewnego dnia jechała swoim Simpsonem z Grabiszyna od Niki do siebie, na Stwosza. Długa, pusta ulica, a przed nią sunie, zagradzając wyboistą drogę, Star nakryty plandeką. W pewnej chwili na wyboju Star podskoczył i spod plandeki wyfrunęła paczka. Papiery rozsypały się po jezdni. Star pojechał dalej, a Stena zatrzymała, aby zobaczyć, co fruwa. Plik dokumentów i protokołów w okładce związanej sznurkiem. Prędko zebrała karteczki, wcisnęła pod swoją teczkę na bagażniku i w po- 58 goń. Ciężarówka za placem Wolności zniknęła z pola widzenia. Wobec tego Stena wróciła do domu. Jedzenie, odrabianie lekcji, rozmowa z matką i tak jej dzień zeszedł. Dopiero nazajutrz po powrocie ze szkoły znalazła wolną chwilę, by zajrzeć do znalezionych papierów. Pierwszą intencją było skonstatowanie, do kogo zguba należy, aby mu odesłać. Już drugi przejrzany protokół tak ją zainteresował, że wczytała się w akta. Dotyczyły sprawy jakiegoś Ałmika. Inicjatywa prywatna, właściciel nieruchomości w Warszawie, Białymstoku, Kielcach i Wrocławiu. Rozpracowywano go z polecenia prokuratora jako podejrzanego o kontakt z aferzystami branży skórzanej. Wyszły po drodze różne inne grzechy i cnoty delikwenta. Wśród nich dokument uprawniający do skazania obywatela Ałmika na milion dwieście tysięcy złotych kary tytułem zaległości podatku od wzbogacenia wojennego. Dokumentem tym był weksel wystawiony przed wojną dla Komunalnego Banku Kredytowego w Łodzi na sumę, która, po przeliczeniu i dodaniu narosłych procentów, wynosiła równo milion dwieście tysięcy. Na pokrycie tej sumy wytypowano już coś niecoś z nieruchomości obywatela Ałmika. Dwie taksówki w Kielcach, Mercedes 320 do prywatnego użytku, jakieś szklarnie i luksusowa willa w Kon-stancinie. Dokumenty zostały zgubione najpewniej w czasie przeprowadzki urzędu do nowo zbudowanego biurowca. Stena długo przyglądała się i obmacywała świstek papieru, na którym widniał autentyczny podpis Sebastiana Ałmika. Wreszcie zdecydowała się wykorzystać go dla siebie. Powtórnie przewertowała całe dossier. Wybrała wszystkie dokumenty dotyczące cennego weksla. Na dodatek list Ałmika do herszta afery garbarskiej, który nasunął prokuratorowi podejrzenie, że i Ałmik maczał w niej palce. Co pozostało, Stena zaadresowała do Wydziału Finansowego Prezydium Rady Narodowej w Kielcach. Zawinęła to oryginalnym sznurkiem i podrzuciła na dworcu kolejowym do pustego przez chwilę okienka pocztowego. Dopiero po miesiącu napisała: list do Ałmika. Przesłała na jego adres białostocki. Tam garażował swego 59 Mercedesa i był, jak to wiedziała z akt, najłatwiej uchwytny. List brzmiał następująco: „Jeżeli chce pan wykupić za cenę dwustu tysięcy weksel pański z 1939 roku dla KBK w Łodzi, warty dzisiaj dla Wydziału Finansowego milion dwieście tysięcy, to proszę z gotówką przy sobie przyjechać do Wrocławia w dniu 10 sierpnia br. i zamieszkać w hotelu »Astoria«. Okazja". List przepisała na biurowej maszynie papy Łasiaka, którą mu z jakiegoś powodu dostarczono w tym czasie do mieszkania. Wrzuciła go do skrzynki pocztowej w Psim Polu w tydzień po odesłaniu maszyny do biura. Dnia dziesiątego sierpnia Stena, niepokaźnie ubrana, w berecie skrywającym włosy, w rogowych przeciwsłonecznych okularach i deszczowym płaszczu matki poszła jak zwykle do szkoły. Po pierwszej lekcji wymknęła się niepostrzeżenie, aby punkt dziesiąta wejść w kręcone drzwi „Astorii". Z kopertą w ręku podeszła do portiera i spytała go, czy w tym hotelu mieszka pan Ałmik. Ma doręczyć mu osobiście tę oto kopertę. Portier podał jej bez wahania numer pokoju na pierwszym piętrze. Udała się tam bez pośpiechu. Po zapukaniu, na „wejść!" otworzyła drzwi i rozejrzała się. Weszła widząc, że jest tam tylko jeden mężczyzna. Siedział za stołem, tłuścioch łysy w złotych okularach. Pił lemoniadę. Przestraszyła się jego zimnego wzroku. Bez ceregieli powitań warknął: — Pokaż, co masz! Zdobyła się na targowanie: — Proszę pokazać, czy ma pan pieniądze. Wyjął z teczki leżącej na krzesełku paczkę podobną do cegły, odwinął papier i pokazał plik banknotów pięćset-złotowych. Wtedy Stena wyjęła zza stanika weksel. Przyglądał mu się długo milczący. Truchlała w obawie, że usłyszy coś strasznego dla siebie. Aby roztrącić grobowe milczenie, dodała: — Mam do tego wszystkie protokoły. — Skąd wzięłaś? — Ze źródła. 60 — Wiesz, że gdy cię oddam milicji, z pewnością anulują mi ten weksel? — Może. Ja dostanę najwyżej poprawczaka, ale pana list do garbarza zostanie dla nich. — Do jakiego garbarza? — Do tego, który siedzi przed wyrokiem w Kielcach. To moje źródło. — Jesteś z Kielc? — Może. Tym listem tak pana zwiążę, że do rozwiązania dwieście tysięcy nie wystarczy. Powiem, że pan mnie namówił do wszystkiego. — Masz ten list? — Mam, ale nie przy sobie. — Dawaj i list, i weksel za dwieście. — Dam tylko weksel z protokołami. Proszę położyć pieniądze na stole. Jestem przecież słabsza. — Tak mówiła obmyślając sobie, że jest jednak szybsza i gdyby spróbował ją złapać, zdąży wyskoczyć za drzwi. Już była przygotowana na poprawczaka. — Z rączki do rączki! Wyjęła z torebki protokoły razem z wekslem, podawała mu lewą rękę, wyciągając jednocześnie nad stołem prawą po pakiet banknotów. On opuścił swą paczkę na stół. Gdy pochyliła się, by ją podjąć, kiwnął się nagle, chwycił oburącz jej rękę i pociągnął ku sobie. Nie dała za wygraną. Był tak rozwścieczony, że lękała się mordu. Łapy miał ciężkie. Ważył najmniej trzy razy tyle co ona. Zwiotczała, aby go ośmielić. Pozwoliła się rewidować. Znalazł swój list za stanikiem. Chrząkał z ukontentowania. Lewą ręką przytrzymał ją, leżącą bezwładnie na wznak, a prawą potrząsał listem. — Daruję ci za przysługę dziesięć tysięcy i kwita. Wtedy sprężyła się. Podcięła mu ostrym obcasem nogę. Chwyt był stosunkowo łatwy. Runął. Całym ciężarem wgniótł rękę w kant łóżka. Ledwo zdążyła wywinąć się spod walącego się cielska. Z listem przechwyconym w powietrzu. Twardy grubas! Dźwignął się bez jęku. Zrozumiał po- 61 rażkę. Przestał nawet patrzeć na nią z nienawiścią. Prawie z uznaniem przyznał: —• Lepszy bandzior z ciebie. Ile chcesz za list? — Dam go panu na leczenie ręki. Złamana, co? — Daj! I tak zgnijesz w kryminale, cholero! — Niech pan nie klnie. Może lepiej, żebym list wstawiła do źródła? — Nie bluźnij. — Proszę podziękować mi za przysługę. Po doktora zatelefonować za pięć minut. Do niezobaczenia się! Opowiadając całą historię Stena spod oka obserwowała, jakie to na mnie zrobi wrażenie. Przyznaję, że byłem przejęty. Oczywiście, życzyłem jej powodzenia, chociaż to było łajdactwo. — Gdyby czekali na schodach? Gdyby portier cię zatrzymał? —• snułem denerwujące domysły. Ona je w sobie przeżyła, więc odpowiadała spokojnie: — Miałam w ręku list, którego mu nawet nie pokazałam. Okazał się niepotrzebny. W liście tym jakiś Z. prosił pana Ałmika o spotkanie w „Kaskadzie" o szóstej wieczór, w wiadomej sprawie. Ot co! Musiałby się tłumaczyć. A ja przysięgłabym, że na placu Solnym zaczepił mnie nieznajomy i prosił, abym za pięćdziesiąt złotych doręczyła ten list w „Astorii". Miałam odpowiedni banknot przy sobie. Czy myślisz, że uwierzyłby kto, że uczennica zdolna byłaby coś podobnego wykombinować? Skąd dostęp do akt sądowych? No i pamiętaj, że wprost z „Astorii" pomknęłam do liceum i na trzecią lekcję wśliznęłam się do klasy. Murowana! — Mogli cię zrewidować. — To już dalszy stopień możliwości. Zresztą mówiłam, że na poprawczaka byłam przygotowana. Kto nie ryzykuje, ten w ciupie nie siedzi. — Nie boisz się, że rozpozna i zemści się? — We Wrocławiu? Będzie szukał w Kielcach. Wyglądałam jak zmokła kura. Nie miał na mnie nawet apetytu. Zresztą, przy takim alibi? Niemożliwe! Przyjrzała mi się uważnie. 62 — Zły jesteś ojcze, że mi się udało? Sam los pomógł. Teraz rozumiesz, dlaczego nie mogłabym oddać tych dwustu tysięcy. Nonsens! Po pierwsze, on mi je dał, a potem chciał z powrotem ukraść. Po drugie, to był dla niego bardzo dobry interes. A dla mnie, jak wygrana w Totolotka, której troszeczkę dopomogłam. — To było oszustwo. — Kogo ja oszukałam? — Skarb państwa. — Czy państwo miało jego pieniądze? — Nie, ale... — Przecież on jako żyrant też nie skosztował tych pieniędzy z weksla. — Tego nie wiem. — Więc po co mówisz? — Nie chcę, żeby moja córka rozporządzała tak zdobytymi pieniędzmi. — Dobrze! Umowa stoi. Ale przyznaj, że tak zdobyte pieniądze ratowały twoją twarz przed matką. Przed twoją żoną. Z niewdzięcznej ofiary albo nawet łajdaka przeobrażały cię w ofiarnego małżonka. Ty szukasz jeszcze moralności w sprawach finansowych? Stary jesteś, ojcze, a taki naiwny. — Moralność jest we wszystkich sprawach jedna, niepodzielna. — Tak? A jak ty robiłeś pieniądze w Ameryce? — Handlowałem. — Nas uczą, że kapitalistyczny handel to wyzysk i oszustwo. — Jesteś przewrotna, Steno. — Konsekwentna! XVIII i INie czuję się we Wrocławiu tak pewny siebie, jak w Paryżu, a nawet w Warszawie. W kwestii bezpieczeństwa osobistego nie mam problemów. Orientuję się, o co cho- 63 t dzi. Podczas rozmówek w foyer albo w moim pokoju przy koniaku zwierzam się panu Erwinowi z przygód i nowych znajomości. Wzajemnie słucham jego rad. Są czasem zastanawiające. On poważnie przejmuje się swą rolą totumfackiego. Dzięki takiemu stosunkowi władze, gdyby im na tym zależało, mogą łatwo kontrolować moje poruszenia. Moje życie przedstawia się nieskomplikowanie. Nie wątpię, że Erwin nadprogramowe dolary zmienia za wiedzą swoich przełożonych po wyższej cenie dla mojej wygody. Gwarantuje to, jak mi powiedziała Ewa, że nie zmieniam dolarów w niekontrolowanej ilości na nieuchwytne cele. Moje eskapady restauracyjne i zabawy z młodzieżą też świadczą na moją korzyść. Prawidłowo! Jeżeli wśród tej młodzieży któreś ucho pilniej podsłuchiwało, tym lepiej, gdyż nie mogło dosłuchać się niczego podejrzanego. Łatwo mi to przychodzi, ponieważ sprzyjam ludziom, z którymi przestaję. Więc niby wszystko w porządku. W takim razie, skąd przecieka niepokój, który towarzyszy moim krokom i nie omija nawet snów? Do Paryża nie tęsknię. Nikt i nic nie wzbrania mi wracać do Francji. Otóż to, że nie mam zamiaru nigdzie wracać. Ugrzązłem we Wrocławiu. Czy dla miasta? Na to nie nabrałby się i pan Erwin. Dla ludzi, oczywiście, ale ludzie obchodzą mnie w bardzo różnym stopniu. Stena na pierwszym planie. Niepokoję się o nią, zabiegam, by ją bliżej poznać, planuję jej spotkanie z Kazimierzem, a wreszcie — Dominiku, bądź dokładny — lubię o niej marzyć. Jest subtelna granica przeistaczania się myśli o kimś w marzenie. Dialogi, sytuacje są pożyteczne, usłużne, póki je kontroluje trzeźwość. Ale czasami, gdy już leżę w łóżku, jakiś dźwięk za oknem nawieje tęsknotę albo zapach przypomni coś i myśli-marzenia wymykają się spod kontroli rozsądku patriarchalnego. Bujają w obłokach ima-ginacji, ocierają się jak koty wygiętymi grzbietami o pożądanie, komponują sytuacje, których nie wspomina się w dzień. Dla Ewy żywię współczucie. Chciałbym ustabilizować jej życie tak, aby nie potrzebowała pracować po szpita- 64 lach. Przypuszczam jednak, że bezczynność nie uszczęśliwiłaby jej. Człowiek przyzwyczaja się do chomąta. Zainteresowali mnie Łasiakowie. Nawet z ich sparaliżowaną babcią miałem ciekawą rozmowę. Powiedziała, iż tak boi się bomby atomowej, że nie chciałaby być młoda i czekać na to, co jeszcze ludzie wymyślą. Musiałem ją przekonywać, że Amerykanom nie opłaci się odwrócenie kierunku Golfstromu, co by niechybnie popsuło klimat Europy. Łasiaka bliżej nie poznałem, ale to poważny facet. Sądzę, że gdyby tyle pracy i gorliwości, ile kładzie tu w urzędowanie i czyny społeczne, poświęcał w USA akcji mnożenia dolarów, nie byłby dzisiaj biedniejszy ode mnie. Czego mu brakuje? Dwu obiadów na dzień nie przełknie, a serce ma zdrowsze niż ja. Ma nadto prawdziwego syna i córkę. Nika jest urocza. Gdy krząta się po domu, gościnna i zapobiegliwa, zobowiązuje człowieka do wdzięczności. Poznałem przez nią dwóch księży. Ona nie jest bynajmniej dewotką. O sprawach religijnych rozmawia skąpo, przynajmniej ze mną. Henio, jej braciszek, „uwielbia drakę" — jak tu mówią. Zna się doskonale na jazzie, westernach, motorach i tęskni do wielkiej przygody. Ste-nę adoruje. Prawdopodobnie marzy o niej, tak jak ja, w bezsennych godzinach. Tylko że on ma do tego prawo, ma nawet prawo przyznać się do tego swemu starszemu o parę lat ideałowi. Wymieniając znajomych i bliskich wrocławian nie pominę księdza Górskiego, chociaż mieszka w Kłycinie. Ciekawi mnie, czy uda mu się odbudować historyczny kościółek. Człowiek w starszym wieku, a ma takie nieosobiste zachcianki. Zapisuję fragment ostatniej z nim, niepomyślnej dla mnie, rozmowy. Wypytywał, czym się zajmuję. Przy okazji, gdyśmy spacerowali po nowo budowanym osiedlu kolejarzy, powiedział: — Myśli pan, że dokona czegoś dobrego swymi dolarami? — Chciałbym pozyskać przyjaciół. — Nie udawało się to panu dotychczas? 5 — Moguneka noc 65 — Dotychczas robiłem dolary. — Teraz ma pan zamiar je trwonić. — Nie jest to moim celem. — Może przyjemnością albo słabością. Ja osobiście nie widziałem, aby majątek zapewnił komuś trwałą przyjaźń. Szczęście i przyjaźń to dobra moralne, a dolar umie przetwarzać dobra materialne. Powiedzmy, postawi pan kościół. I co z tego, jeżeli będzie stał pusty albo posłuży jako spichrz. — Jak, według księdza, tworzy się coś dobrego? — Sobą! Swoją dobrocią, cierpieniem, miłością, mądrością. Miłość i cierpienie tworzą najcelniej, bezpośrednio, w sobie. — Może są ludzie, którzy nie umieją cierpieć i kochać? —? zauważyłem przekornie. — Kto szuka, ten w swoim czasie nauczy się jednego poprzez drugie. — Miłości przez cierpienie? — zdziwiłem się. — Jeżeli nie umie odwrotnie — odparł zagadkowo. Z księdzem Górskim można łatwo gadać na poważne tematy. Jednak jego sugestie nie bardzo odpowiadają moim intencjom. Radzi, żebym raczej cierpieniem niż dolarami spróbował pozyskiwać przyjaciół! Wydaje mi się to głupstwem albo niemożliwością. Ksiądz Górski jest zupełnie łysy. Żartuje, że tonsura tak mu się rozrosła. Na Nike mówi: „moja krnąbrna pociecho", a Stenę nazwał raz „zapowiastką". Nie wiem, co to znaczy. Powracam do żony. Ewa jest w złym nastroju. Rozdrażniona, łatwo narzeka. Może zbyt wczesne starzenie się? Zal mi kobiet mających kłopoty ze swą kobiecością. Najgorsze biedy zamaskowane perfumami, szminką i wymuszonym uśmiechem. Ewa nigdy nie wydawała mi się pociągająca. Ślub wziąłem z nią pod wpływem impulsu wdzięczności i współczucia. Porównując dawną Ewę z dzisiejszą jej córką wyobrażam sobie, że podobne, przed laty, zetknięcie się moje ze Steną zakończyłoby się burzliwym akcentem. Z tym zastrzeżeniem, że Stena nie byłaby wtedy najprawdopodobniej pielęgniarką w szpitalu polowym. I nie czekałaby na oświadczyny inwalidy zdanego na jej miłosierdzie. Najłatwiej pisze mi się na temat Steny. Pewnie staję się nudny. Dla innych, in spe, czytelników, gdyż ze sobą jeszcze się nie nudzę. To tak, jakbym idąc rozwijał sam przed sobą chodniczek. Gdybym nie grał przed Steną roli jej ojca, chyba już wsiąkłbym na całego. Tyle wiem z doświadczenia, że zakochanie nie przychodzi do nas znikąd. Wprowadza się je samemu do wolnej komory serca. Droga tam wiedzie przez zmysły i mózg, ściślej, przez aprobatę mózgu. To on pozwala patrzeć, podglądać, wybierać, rozbierać i myśleć, i jeszcze raz myśleć o pragnieniu. Przecież w Ameryce nie brakło pięknych kobiet. Nie kontemplowałem ich. Serce było czymś innym zajęte. Gdzie skarb twój, tam serce twoje. Zdaje się, że to z Ewangelii. Moim skarbem był mój business. To fakt. Praca dla niego absorbowała mózg i wolę tak skutecznie, że wolny pozostał zaledwie margines dla bezpiecznej rozrywki klubowej. Na Atlantyku już się rozluźniłem. Fa-biola była jednak zbyt łatwa, aby mobilizować luz serca do miłości. Mam teraz pełno czasu i wolne serce. Cóż, to sprawka życia, że ślizgam się po dwu torach, rozdwojony, ale jednokierunkowy: ojciec i adorator. Podziwiam na przykład okoliczność, że w młodym mieście Wrocławiu ] uchowała się piękna Stena tak, że mając dwadzieścia lat . rozporządza dla mnie mnóstwem wolnego czasu. Na każde zawołanie gotowa przebywać ze mną. Przecież to ja dbam 0 to, aby nie opuszczała wykładów, pilnowała kolokwiów 1 ćwiczeń. Wyjazdy do majątku podmiejskiego, gdzie mają zakład hodowlany, zajmują jej pół dnia na tydzień. Uda- , ję, że mi na tych półdniach nie zależy albo że jestem w tym czasie specjalnie zajęty. W Polsce jest bardzo wiele urodziwej młodzieży. Spotyka się dzieci naprawdę prześliczne. Rokuje to dalszy rozkwit piękna fizycznego. Stena nie sili się na podobanie. Może tylko cieniuje się, nie malując i unikając krzykliwego stroju. Na deptaku, wśród barwnych chusteczek, bluzek i śmigających kolorowych pończoch wygląda jak kuropatewka. Ale ja wiem, że w każdej chwili zdolna jest 67 przyćmić swoje rówieśnice. Stać ją na skromność, gdyż czuje, jak ją oceniam. Otworzyła mi kredyt zaufania jako ojcu, nie domyślam się jednak, do jakich granic. Gdybym był na wrocławskim bruku obcym „Ramblerem", nie wiem, czy wymieniłaby ze mną wiele zdań. Chyba że interesowałby ją mój portfel. Kobiety bywają dziwne dla samych siebie. Zastanawiam się, skąd Stena ma tyle wyrafinowania. Na pewno nie nauczyła się tego od matki. Wrodzony talent czy wada? Ma pewne niezauważalne chwyty, które dobrze się zapamiętuje. A może tylko ja przypadkowe draśnięcia powiększam w soczewce nadwrażliwości. Na przykład, gdy opowiadała o trenerze, który nadużył jej zaufania, spojrzała na mnie zastanawiająco i mruknęła, że był nawet do mnie podobny. To „nawet" utkwiło we mnie jak zadra. Czyż to nie była prowokacja? Przecież nie złorzeczyła swemu krzywdzicielowi. Przeciwnie, odwiedzała go potem dobrowolnie. Ciekawe, czy ona zdaje sobie sprawę z tego, że obchodzi mnie także jako kobieta. Oto jeden z wielu przykładów napiętej czasem sytuacji, gdy jesteśmy razem. Pojechaliśmy do Nysy. To Nika, obserwując, że interesują mnie osobliwi kapłani, zaproponowała wycieczkę. Byłem jej za to wdzięczny. Poznałem tam kanonika, odmianę księdza Górskiego, który sam prowadzi fantastyczną w swym ogromie odbudowę prastarej gotyckiej katedry. Już położył na niej dach, stromą kaskadę stu trzydziestu tysięcy rzymskich dachówek na obustronnym spadku czterech tysięcy metrów kwadratowych. Jeden z wielu cudów dokonanych przez Polaków na Śląsku. Skąd ksiądz, w komunistycznym państwie, zdobywa fundusze na wznoszenie podobnego giganta sakralnego, jest dla mnie zagadką. Zapragnąłem sfotografować się ze Steną w towarzystwie podziwianych monumentów. Po wybraniu miejsca, przy wieżycy, umocowałem kamerę na masce Ramblera i zaprosiłem Stenę, aby ustawiła się swobodnie obok mnie. Fotografować ma samowyzwalacz. Ona to rozumie 68 „po swojemu". Jest w letniej sukience. Na kilka sekund pozowania opiera się ramieniem i biodrem o moją zwisającą rękę. Pstryk! Stoimy dalej. Przylegamy do siebie znieruchomiali, a żywi, nadwrażliwi... Nagle Stena odkle-ja się i zwracając frontem przygląda się mojej głowie. Podnosi nagie ramię. Czujnym palcem naciska pulsującą tętnicę nad mą skronią. Szepty krwi. Jakby badała ich natężenie. Zagląda mi w oczy, po czym zwija ramię i opuszcza powieki. Odsuwa się. A ja płonę ze wzruszenia i wstydu, że mnie zdemaskowała. Udaję, że źle znoszę upał. Ona wie, że udaję i udaje, że mi wierzy. Czy rozumie, że to nie koniec? Ślizgam się, ale jeszcze hamuję. Gdybym był młodszy, nie potrzebowałbym aż walczyć przeciwko sobie. Gdy byłem młodszy, przychodziło mi to o wiele łatwiej. Ileż razy zrywałem znajomości i flirty, gdy zdawało mi się, że grożą komplikacją albo szkodzą businessowi. Oficjalnie nic się między nami nie zmieniło. Jestem nadal troskliwym o jej naukę, zdrowie i moralność — oj-czaszkiem. Pozwalam sobie nawet na gderanie. Ona chętniej się zwierza, lecz unika drażliwych tematów. I wyraża się poprawniej. Dlaczego, nie wiem. Może z litości? A może podobam jej się trochę nie tylko jako ojciec? Dominiku! Bronisz się, kontrolujesz, ale na jedno cię nie stać, aby nie pragnąć podobać się swojej Stenie. Skomplikowane. Ona nie wie o mnie tego, co ja wiem o niej. Przede wszystkim, że nie jest moją córką, krewną nawet. Gdyby wiedziała... Nie stać mnie na to, pod żadnym pozorem, aby ją uświadomić. Taka prawda byłaby złem w moich ustach. Są podobne paradoksy. Ten jest trzystopniowy. Jakże prosty był mój romans z Fabiolą. Napisałem, że ' był, chociaż ona nic nie wie, że skończył się we mnie. Przy skomplikowanej, nasyconej jak absynt wyobraźnią pasji to było winko rozcieńczone wodą ze szczyptą pieprzu i glicerynki dla zmysłów. Rozczula mnie jej wspomnienie. Fabiolo! Umieliśmy odpoczywać razem. Przytu- ,~ 69 lałaś moją skroń do piersi i nie badałaś tętna, a ja nie bałem się twojego ciepła. Potrafiłem ukojony spać w jego aureoli. Gdybyś widziała aureolę słonecznych włosów Ste-ny rozrzuconych na poduszce! Oglądałem ją taką, rozmawiając z matką, która nie podglądała tętnicy nabrzmiewającej wówczas na mojej skroni. Stena ćwiczyła relaks leżąc na wznak na tapczanie. Ewę coś zaniepokoiło, gdyż przykryła jej kolana włóczkowym szalem. Przeraziła mnie myśl, że piersi Steny mogłyby przestać oddychać na zawsze, że jej powieki mogłyby się już nigdy nie otworzyć. Odemknęły się przecież — przyglądała mi się nieruchomo. Spojrzenia! Spojrzenia! Miliardy różnych oczu patrzą w każdej chwili na coś, a ja petryfikuję długą, bo aż parę sekund trwającą szparę źrenic odpoczywającej na tapczanie dziewczyny. Czy nie szkoda na to atramentu? Na co nie szkoda atramentu? Na opisanie fabryki Forda, w której lepią ze stali cacka dla pośpiechu? Może warta swoich liter statystyka dziennego wydobycia złota z regenerowanego szybu w Adelaida? Dla mnie, nieważnego, ważniejsze w tej umykającej mi chwili tamto spojrzenie spod rzęs młodej dziewczyny. Rozwiałoby się na zawsze, gdybym nie zapisał. Dolary nie są do tego potrzebne. Z Ewą rozmawiam o Stenie przeważnie surowo. Podchwytuję jej narzekania. Może odgaduje moją nieszcze-rość? Może domyśla się czegoś, wiedząc, że pamiętam, że to nie moje dziecko. Ciekawe, czy wyświęciłaby mnie ze swego domu, gdybym odsłonił jej choć cząstkę moich myśli na temat Steny. A gdybym wyłożył jej na stół milion złotych, czy zaryzykowałaby wyjawienie przed swoim dzieckiem tajemnicy pochodzenia z jednoczesną propozycją małżeństwa ze starszym od niej o trzydzieści parę lat ojczymem... Nie, nigdy nie uczyniłbym matce takiej propozycji. Wiara dziewczyny, że jestem jej ojcem, daje jej prawo do tego ojcostwa nie mniejsze, niż miałby do mnie prawo Kazimierz z prawdy krwi. Gdybym, nie będąc ojcem, żył razem i wychowywał pasierbicę Stenę, wierzę, że w moim 70 mózgu nie powstałoby zmysłowe pożądanie. A miłość? To pewnie jest i miłość moja. Uderzyła do głowy przez to, że objawiła mi się nagle w doskonałym kształcie. Moja zdeprawowana bezmyślnością głowa. Nie umiem, bo skąd, odróżnić miłości ojcowskiej od miłości własnej i fizycznej. W Kazimierzu też byłem na swój sposób zakochany. Teraz zdaję sobie sprawę z istoty mego uczucia dla niego. Gdy jest zdrowy i zadowolony z siebie, mogę żyć bez niego. Gdy zjawi się przy mnie, będę uradowany. Proste i bez kolizji. Ze Steną zupełnie inaczej. Od początku. Od matek zaczynając. Nie umiem odróżnić ani przewidzieć reakcji w kłębowisku ojcowskich i męskich uczuć. Żadne z nich nie daje uspokojenia. Córka jest w niebezpieczeństwie. Stena jest niebezpieczna. Dwie przepaście od jednego kroku. Zbliżam się do kotary, mam odwagę ją rozsunąć przeczuwając, że spoza niej chluśnie w twarz wrzątek. Czy Fabiola nazwałaby to miłością? Może preludium szczęścia. Skonsumowane spłynęłoby w nicość jak złamana fala. Słowo „miłość" nie ma konkretnej treści. Nie jest uczuciem, bo to cała gama wibrujących przeżyć, które nawet w jednym człowieku są niepowtarzalne. W moim wypadku nie ma mowy o wielkiej miłości. Domyślam się, że człowieka stać na tyle uczucia, ile zmieści się w jego intelektualnych wnętrznościach. Jeżeli są zagracone, ciasno w nim i omijają go piękność i wielkość. A miłość, którą chciałbym umniejszyć, jest podmuchem wymiatającym śmieci, jest wzdęciem rozrywającym zrosty strupieszałego serca. Trochę to i mój casus. Odrywając się od Ameryki i włócząc po Europie roztrwoniłem wiele śmieci z siebie. Aż uzdolniłem wnętrzności do przyjęcia ważniejszego chlu-stu. We Wrocławiu zachłysnąłem się. Przyjąłem więcej, niż umiem przetrawić. Portier Erwin to doświadczony kruk. Coś musiał podpatrzyć w naszym zachowaniu. Proponuje mi wycieczki do Zakopanego, Krakowa, abym odpoczął, odświeżył serce i oczy pięknymi spotkaniami. Co on przez to rozumie? 71 Czyż oczy i serce mam nieświeże? Może obawia się, żebym nie przeniósł się z jego hotelu na Stwosza do Polan-kowskich? Już Ewa mi to proponowała. Gdy dowiedziała się, ile kosztuje mieszkanie w hotelu. Stena poparła projekt matki. Nie zgodziłem się. Zbliżając się do nich, zarazem oddaliłbym od siebie Stenę. Stałbym się mniej atrakcyjny. Jako ten trzeci mam szczególne przywileje i autorytet. To ja, z zewnątrz, staram się gospodarować wolnym czasem Steny. Ależ to szelma! Szantażuje mnie zazdrością matki. Ustaliła cały terminarz spotkań maskowanych w domu ekskursjami do ferm hodowlanych i nadprogramowymi pracami w laboratorium. Ewie objaśnia, że jestem ciągle zajęty jakimiś studiami ekonomicznymi i opracowaniem referatu dla swego rządu. Jakiego rządu? Ją to bawi. Mówi, że nie zrezygnowała z zasłużonego przywileju formowania opinii matki o swym ojcu, a jej mężu. Nie psuję jej zabawy, by nie rozpętać jakiejś katastrofy. Co by to było, gdyby Ewa dowiedziała się chociaż części prawdy 0 swojej córce! Wiem o niej najwięcej. Więcej niż Nika. Różnica między matką a przyjaciółką jest ta, że Nika nie łudzi się, a matka, mimo wszystko, wierzy w swoje dziecko. A propos wiara. Nika powiedziała mi kiedyś, że Stena jeszcze „lubuje się grzechem". Dlaczego jeszcze? — spytałem i dlaczego lubuje się, a nie ulega. Stena obecna przy tej rozmowie mówi, że ona w ogóle nie wierzy w grzech. To wymysł pedagogów, powiada, a nic konkretnego. Na to Nika: — Gdybyś nie wierzyła, nie smakowałby ci. — Skąd wiesz, że mi smakuje? — Stena obruszyła się 1 widać zapomniała o mojej obecności. — Pstrąg kaleczy się, a musi płynąć pod prąd. Takie rozmowy między dwudziestolatkami. Dla mnie to pocieszające, że Stena taka niby niewierząca, a jedyną przyjaźń ulokowała w głęboko religijnej Nice. Mnie powiedziała, że sprawy religijne po prostu nie interesują jej. — Przekonaj mnie i zachęć, to może zacznę wierzyć w coś więcej, niż wiem. 72 — Ty przecież wiesz bardzo malutko. — Wiem, że jestem, jaka jestem, więcej niż ty o mnie. — Ufam, że odkąd mi obiecałaś, mówisz mi prawdę o sobie. — Tak, ale skąd wiesz, dokąd idę wtedy, gdy nie mówię? Nie obiecałam ci mówić wszystkiego. Skąd wiesz, dokąd dojdziemy milcząc? xix .Lubię pisać o Stenie i moich sprawach przy niej. Jeżeli piszę o kimś innym, to jakbym załatwiał temat. I teraz przymuszam się do kronikarstwa. Kazimierz jest już w Rosji. Właściwie na Ukrainie i na Czarnym Morzu. Dla mnie wszystko, co na wschód od polskich granic, nazywa się Rosją. To podobno nieprawidłowe. Podróżuje po morzu statkiem „Gruzja". Powiedziano mu tam, że statek przed wojną nazywał się „Sobieski" i ma w restauracji pierwszej klasy piękny obraz przedstawiający dwór polskiego króla na polowaniu. Zapłacono zań Polakom, przed odbudową, 17 milionów rubli. Zaimponowało mu to. Pisze, że jest szczęśliwy. Oczy otwierają mu się na rzeczy nowe. Za trzy tygodnie mam spodziewać się go w Warszawie, o której dowiaduje się i tam wielu ciekawych rzeczy. Zobaczymy, czy się nie rozczaruje. Tym „zobaczymy" spławiam temat Kazimierza. Ganię się za to, że sprawy Kazimierza obchodzą mnie o tyle powierzchowniej niż dawniej. Łatwo byłoby napisać, że to wina Steny, ale przecież to tylko moja własna wina. Nie wierzę, aby tego rodzaju obsesje mogły zawładnąć człowiekiem bez jego zgody. Dobrze to nazwałem — obsesją. Rodzaj opętania. Uległem mu dobrowolnie i ulegam nadal. Na zewnątrz nic się nie dzieje. Nie powiedziałem głośno ani jednego zdania, którego musiałbym się przed Steną wypierać. Jestem poprawny, a jednocześnie tak wrażliwy na kaprys jej intonacji czy grymas warg. Rekompensatą tego ujarzmienia jest sen i rozmyślanie. Lubuję się w tej konspiracji. 13 Czy to grzech? Jeżeli, to bardzo osobisty, grzech, któremu w każdej chwili mogę skręcić kark, bez niczyjego uszczerbku. Może nie tyle grzech, ile kredyt grzechu. Niewyzyskane możliwości. Zrealizowanie rojeń byłoby na pewno grzechem. Zmysłowe marzenie — brudek, który łatwo spłukać. Wydaje się, że grzeje, więc i odstręcza od wody. Wiem o tym. Czasami próbuję osłonić Stenę zwekslowaniem moich sennych pożądań na inną osobę. Nie wychodzi! Gorzej, że podobne erotyczne myśli połączone z Ewą, moją żoną, wydają mi się niestosowne, wręcz nieprzyzwoite. Czy dlatego, że brak w nich miłości? To zbyt ważne słowo. Lepiej rzec: kochania. Czyżbym się zakochał? To śmieszne! Ewa nigdy nie interesowała moich zmysłów. Lotnik, który ją uszczęśliwił Steną, musiał być chyba podobnym do niej flegmatykiem. Więc po kim Stena odziedziczyła temperament? Czy to aby temperament? Jest wspaniale unerwiona, ale to nie to samo co sex. Może moja zastarzała tęsknota do miłości jak krzywe zwierciadło zwielokrotniła pożądane cechy? Nie zauważyłem, aby ją prześladowali natrętni wielbiciele. Owszem, na ulicy oglądają się za nią, szczególnie kobiety, z uznaniem. Stena trzyma się prosto, jak smyrneńska dziewczyna z amforą na głowie. Ona zamiast amfory nosi furę włosów. Niedawno, na przekór matce, utapirowała je sobie i zbudowała nad czołem złoty hełm, „Złoty kask", przy którym czupryna tak przezwanej bohaterki francuskiego podziemia z fin de siecle'u zgasłaby jako gazowa koszulka przy neonie. Najmniej pisałem dotychczas o Ewie, chociaż przebywam z nią i rozmawiam często. Ewa to porządny, lecz bez charakteru człowiek. Uważa się za zdecydowanie inteligentną, mimo iż nie ma matury. Książek i gazet nie czyta, a wie o świecie tyle, ile zapamiętała z komunikatów radiowych. Gdy jest sama, nie wyłącza głośnika. WiSrzy w radio i w Boga. Mezalians bez wewnętrznych konfliktów, jeżeli jest się dostatecznie płytkim. Dawniej nasłuchiwała Wolnej Europy. Gdy poczuła się dostatecznie wrocławian-ką, a dosłuchała się, że nie szanują tam nowych granic Polski, dopiero przestała im wierzyć. Stena, przysłuchując się kiedyś naszej rozmowie o oblężeniu Wrocławia przez Armię Czerwoną i samobójczemu rujnowaniu miasta, podnieciła nas taką uwagą: — Powstańcy warszawscy byli tak samo mądrzy jak wrocławianie, broniąc się do ostatka, nie wiadomo po co. Ewa oburzyła się na Stenę. — Nie porównuj wrocławian z warszawiakami. Przypomniały mi się informacje Erwina, więc wtrąciłem się: — Słyszałem, że niemieccy dowódcy spełniali rozkaz-in-strukcję, aby na Ziemiach Zachodnich nie zostawić kamienia na kamieniu. Teraz nie chcą się do tego przyznać i chcieliby hańbę przekuć na heroizm. — Po co im w tym przeszkadzać? Po co przytłaczać ich szyderstwem? Niech będą sobie bohaterami dla siebie — przekomarzała się Stena. — Nie znasz Niemców — sprzeciwiła się matka. — Oni nie poprzestaną na sobie. Zaraz zapragną, abyśmy i my wierzyli w ich bohaterstwo. — A my mamy Oświęcim. — Mamie nie o to chodzi. Należy patrzyć w przyszłość... — Gapicie się w tę przyszłość, a nie widzicie codziennego błota. — Do kogo pijesz? — zdziwiłem się. — Do was. — Do jakich „was"? " — Tych, co rządzą i mają pieniądze. Do wszystkich starych. — Dlatego, że jesteś młoda i niczego ci nie brakuje? — Skąd wiecie? Pierwszy raz przemawiała do mnie per „wy" w znaczeniu liczby mnogiej. Poczułem w sobie sprężenie jak przed usuwającą się spod stóp podłogą. Stena zreflektowała się i usiłowała odrobić przykrość. Tłumaczyła, że mówi wyłącznie do matki, bo przecież ja jej nie wychowy wałem. Udałem, że jej wierzę. Przy najbliższej okazji, gdy byliśmy sami, zapytałem, czego jej jeszcze w życiu tak brakuje, 75 że aż wypomniała to przy mnie matce. Wykręciła się filozofowaniem: — Każdemu brakuje dalszego ciągu. Nam dzisiejszym ...jutra. — Czyli, że matka miała rację myśląc o przyszłości. — Tylko myśleć to za mało. Nie mam zamiaru żyć tak, jak żyła moja matka. —? Masz jej coś do zarzucenia? — Jej myślenie o przyszłości to frazes bez pokrycia. Ona żyje z dnia na dzień. Jak ją niesie fala. Spotkała ciebie, spłodziliście mnie, ale co robiła, żeby męża przy sobie zatrzymać? Po co odrywała się od ciebie i wracała na biedę do Polski? W Warszawie zrezygnowała ze wszystkich swoich praw majątkowych na rzecz młodszego rodzeństwa. To rodzeństwo już jej nawet nie przysyła pocztówki na imieniny. A należał się jej plac w Warszawie. Miałabym tyle przynajmniej z ojczyzny. A tak co? Mówi, że póki żyje, zarobi na chleb powszedni dla siebie i dziecka. Ale dziecko chce chleba z masłem i polędwicą. Mówiłam ci już... — Nie pamiętam. Siedzieliśmy nad rowem przy szosie, pod brzozowym zagajnikiem. Zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej z Kły-cina, aby narwać maków. Paliłem papierosa. Stena chrupała wafel z czekoladą. — Postanowiłam święcie, po znalezieniu tych akt na bruku, że jeżeli ten skok uda mi się, nie roztrwonię zdobyczy. Będę szła dalej, aż zdobędę osiem tysięcy dolarów. Wtedy zacznę życie normalnej kobiety. Chcę żyć normalnie, ale nie tak jak matka. Chcę mieć, a nie tylko wciąż czegoś potrzebować. — Przesada! — starałem się oziębić jej egzaltację. — Gdyby matka nie miała przy sobie mnie, a teraz ciebie, to jaki byłby jej los? Młodości ani zdrowia nie odzyska. Jeszcze parę lat do emerytury i skończony śpiew! Tysiąc sto złotych, wyobrażasz sobie? To ja myślę za was o przyszłości. Myślę o tej zreumatyzowanej staruszce, któ- 76 ra, aby zarobić na margarynę, będzie musiała chodzić z zastrzykami na każdy telefon. — Dlaczego akurat osiem tysięcy dolarów? — spytałem zachmurzony. — A nie dziesięć, prawda? Właśnie dlatego! Nie po waszemu. Nie na okrągło. To realizm surrealistyczny. Żeby nie przekroczyć pewnej granicy, poza którą można skręcić kark. — Jesteś przesądna? — Trzeźwa! — Jeżeli wsiąkniesz przy piątym tysiącu? — Wtedy klops! Wyrok, więzienie. Zrozum, ojcze: ja mniej lękam się draki niż nudy i nędzy. Boję się wyobraźni. Chodzisz sobie po trotuarze w perkalowej kiecce, masz w torebce plastykowej cztery złote na lody i papierosa, chodzisz sobie i wytrzeszczasz gały. Na wystawy sklepowe. Na sunące ciuchy! Na auta lśniące jak cholera. Na neony Orbisu i plakaty wycieczek do Pienin. Jednym słowem „pyl w głaza"! Wracasz do domu na cieńszych obcasach, z ostatnim papierosem i zgagą po lodach. Kładziesz się pod koc na poduchę i rozmyślasz, co dalej? Myślisz przez godzinę, a jeżeli nie zmoży cię sen, to co dalej? Znowu upierzesz i wykrochmalisz perkalową sukienkę, aby jutro wyglądała jak nowa. A pojutrze? Aż wreszcie pójdziesz na całego. Jakież to „całe" na wrocławskim betonie? Weźmie cię w pacht pan Melo. Będziesz mu służyć po fajeran-cie. Kryj się, aby w biurze nie zauważyli. Bo stracisz premię. Wielka premia, sto dwadzieścia złotych na pół roku! —• Nie umiesz wyobrazić sobie innego życia? — Umiem! Znam je z sąsiedztwa i uniwerku. Piękne życie. Sześć lat uczonej harówki na dyplom, aby potem pani doktor zarabiała przez pierwsze lata po tysiąc pięćset miesięcznie, czyli o pięćset mniej niż moja mama. Piękne życie. Mąż-student i dziecko. Co drugi dzień u któfychś rodziców, żeby podjeść sobie, żeby nie schudnąć za bardzo. Leczysz ludzi w fartuchu, a w domu pierzesz, nie sukienkę perkalową, ale pieluchy i gacie męża. Po to, żeby się uczył. A uczy się po to, żeby za pięć lat zarabiać na nas 77 troje aż tysiąc złociszów. Piękne życie! Albo jak Nika. Nie pali, nie pije, a oszczędza grosze na wyprawę zakonną. Wyobrażasz sobie? — Nika ma być zakonnicą? — zdumiałem się. — Może ja? Zapytaj jej. — Nie masz innych ambicji, społecznych, sportowych? — Wszystko będę miała, tylko muszę się wpierw ustabilizować. Nie fantazjuję. Właśnie ja jestem realistką. Gdy zacisnę w garści osiem tysięcy, wtedy dopiero pozwolę sobie na życie. — Pozwolisz sobie? — Tak! Pozwolę sobie. Dziś nie pozwalam sobie. Do ery ośmiu będę ascetką. Bez miłości, obżarstwa i tańca. I — Piękna ascetka. Przecież tańczysz i nie brak ci ape- ' tytu. — Z tobą! Jesteś moim ojcem-nadprogramem. Z chłopakami od dawna nie tańczę. Po co drażnić siebie, a kogoś prowokować do obłapki. Wiem, ile jestem warta. Przypomniał mi się pożegnalny okrzyk pijanej Maruchy. Zeskoczyłem z tematu: — Nie powiedziałaś, jaki ma być twój drugi skok, który kupiłem. — Jesteś moim dłużnikiem. Pierwszą szczerość dałam ci na słowo. Z drugą poczekam, aż dostanę swoje. Masz mnie w garści. Wróbla! Trzy drogi do wyboru: Możesz puścić, aby go nie stracić. Możesz zamknąć do klatki. Możesz zgnieść. —? Nie zgrywaj się. Obiecałem i dotrzymam. Dostaniesz trzydzieści studolarówek. Darowizna nie jest przestępstwem dewizowym w tym kraju. — Wierzę, ale radzę, śpiesz się. Drugi skok dojrzewa do realizacji. Gdy mi się uda, pójdzie w cenę. — Ty pójdziesz w cenę, chciałaś powiedzieć. — I znowu przypomniał mi się okrzyk pijanej studentki. Nie mogłem powiedzieć, dlaczego zwlekam z przekazaniem jej obiecanych pieniędzy. Za parę dni mam dostać przy hotelu osobny boks dla Ramblera. Wtedy bezpiecznie rozmontuję mój skarbczyk. Nie mogłem zrobić tego 78 \ dotychczas na podwórzu, a nie miałem ochoty szukać ustronia w lesie. Dam jej trzy tysiące, a z resztą zaczekam. Widzę, że pieniądze w stosunku do Steny są podstawowym instrumentem. Zobaczymy, jak ułożą się sprawy z Kazimierzem. Ewie też dam zaraz trzy tysiące. Zobowiążę ją do absolutnej tajemnicy przed córką. Powoduje mną ostrożność z ostrzeżenia: „i nie wódź nas na pokuszenie". Gdybym mógł uleczyć jakoś Stenę... To przecież choroba, jakiś moralny wirus drąży jej duszę. A może tylko mózg? Dusza jeszcze nie przebudzona. Nie cierpiała. Więc gdybym miał tę pewność, że można ją wyleczyć, dopuściłbym do realizacji pewne projekty związane ze Steną i Kazimierzem. Lękam się ich sformułowania. Widzę możliwości ułożenia, zmontowania raczej mojego życia całkiem prawidłowo. Bez utraty klejnotów rodzinnych. i\ ie podoba mi się ostatni rozdział dziennika. Pozostawiam go jednak na świadectwo zamętu, w jakim się znajdowałem. Bzdura, a może początki sklerozy. Brak koordynacji w życiu odbił się nawet na stylu dziennika. Już wprowadziłem Ramblera do hotelowego boksu. Jest elektryczność i wygodny kanał. Operacja dewalizowania własnego skarbczyka poszła sprawnie. Brylantowy naszyjnik pozostał w ukryciu. Niech czeka na niewiadome. Gdy brałem go, miał wyraźne przeznaczenie: lokaty na nieprawdopodobny wypadek spadku wartości dolarów. Dzisiaj już miałbym go komu dać. Na przykład jako prezent na szczególną uroczystość. Myślę o Stenie. Gdybym wydawał ją za mąż, mogłaby otrzymać brylantową kolię. Gdybym wydawał ją za mąż, to znaczy z moją pełną aprobatą. Obserwuję w sobie, jak w związku z przejmowaniem się obowiązkami ojcowskimi rozrasta się poczucie praw względem dziecka. Czy to nie uzurpacja w stosunku do pasierbicy? Już jestem po przeprawie finansowej z Ewą. Była 79 wstrząśnięta moją, jak to nazwała, wielkodusznością. Wygodnie, że niczego się po mnie nie spodziewały i nie orientują się, na co mnie naprawdę stać. Paczkę trzech tysięcy dolarów, nie przeliczając, schowała za stanik. Gołe banknoty za dekolt. Pielęgniarka, mogłaby chociaż owinąć chusteczką. Obiecała mi absolutną dyskrecję przed Steną. Nie jestem pewien jej lojalności. Zabawne, ale bardziej dowierzam zepsutej Stenie niż jej wzorowej matce. Myślę o sojuszu. Moje tajemnice ze Steną mają podszewkę interesu. Ona boi się o siebie, aby nie było wsypy, a ja lękam się o nią. Nie ma w tym równowagi sił, gdyż ona nie wie, nie może wiedzieć, jak bardzo zależy mi na jej... osobie. Wczoraj Stena zdawała egzamin, a ja wolny czas poświęciłem jej matce. Ewa mówi wolno, ale bezustannie. Siebie chwaliła narzekając na Stenę. Przyznaje, że nie zna własnego dziecka. Uważa, że zrobiła wszystko, na co stać inteligentną matkę, aby wychować dziecko na przyzwoitego człowieka. To nie było łatwe zadanie w okresie, gdy przeciwstawiano się autorytetowi rodziców. Tak jest — przytaknęła, widząc moje zdziwienie. Nie formułując zarzutów przeciwko Stenie Ewa usprawiedliwiała się z tego, że nie jest odpowiedzialna za moralne oblicze córki. Może wie o Stenie coś, czego ja nie domyślam się nawet, albo kołujemy około tego samego nie dążąc do szczerości. Stena prosiła mnie o niezdradzenie przed matką, że od paru lat już nie spowiada się i nie przystępuje do komunii, mimo iż co niedziela razem chodzą do kościoła. Za to samo Kazimierz nazwał mnie kiedyś garbatym katolikiem. Że niby kultywuję obyczaje wiary, ale istoty jej, która kieruje człowieka ku niebu, unikam. To samo moje panie. Czy na pewno? Może Ewa jest inna. Sama opowiadała mi z dumą, że jakiś czas pracowała we Wrocławiu przy profesorze Ludwiku Hirszfeldzie. To ten, który odkrył grupy krwi, mędrzec, światowa sława, niedawno ochrzczony. Przystępował publicznie wraz ze swoimi studentami do Komunii świętej. Mając takie koneksje czyż 80 nie miała możności podbudować w córce zachwianej wiary? Pewnie nie wie, że ta wiara zgoła nie istnieje. W rozmowie spytałem mimochodem, czy jej praktyki religijne nie przeszkadzają w wykonywaniu zawodu, w karierze. Wzruszała ramionami. — I tak, i nie — odpowiedziała. Po pierwsze, nie praktykuje, a po drugie, gdyby praktykowała, nic by to jej nie przeszkadzało. —? Czy mogłabyś powiedzieć mi, kiedy ostatni raz byłaś u spowiedzi? Nie gniewaj się, Ewo. Ja, przyznaję, spowiadałem się przed ćwierć wiekiem. — W Brukseli — opowiedziała niechętnie zwężając wargi. — Masz ci los! A Stena? — Nie wiem! Jest pełnoletnia. Zresztą, wolność sumienia... — patrzała na mnie jak wiewiórka spostrzegająca, że zagradza się jej drogę odwrotu. — Nie gniewaj się — powtórzyłem. — Pragnę zabezpieczyć wam życie. Dlatego pytam, by lepiej was zrozumieć. Liczę na twoją szczerość. — Masz prawo, Dominiku. — Bardzo bym chciał wiedzieć, kiedy, moja żono, spałaś ostatni raz z mężczyzną. Roześmiała się i w zawstydzeniu wyładniała nawet. — Nie zgadniesz? — Przed urodzeniem Krystyny? — Wczoraj! Chrząknąłem, zmieszany, gdyż odpowiedź dotknęła blizny. Przyznaję, że to rozczarowanie ucieszyło mnie. Poczułem się zwolniony z domniemanej odpowiedzialności. — Stena oczywiście nie wie, że masz przyjaciela. — Oczy by mi wydrapała, za ciebie. — Za mnie? — Tak! Jesteś przecież w jej oczach moim mężem. Nie papierowym, ale z sakramentu ojcostwa. — Jest taki sakrament? — Nie wiem. Jako brzdąc szpiegowała mnie z zazdrości o ciebie. Kiedyś coś zauważyła. Zagroziła mi, że ty wiesz 6 — Meguncka noc 81 o tym i dlatego nie wracasz. Głęboko to przeżywała, smarkata. (Rozmowa z Ewą poruszyła we mnie takie problemy, że wprost po niej wsiadłem do wozu i pojechałem do Kły-cina. Jadąc rozmyślałem, jak mało wiemy o ludziach. 0 sobie nie za wiele, a tym mniej o bliźnich. Jakże łatwo idealizować ich i nie doceniać. Na przykład Ewę. Nie chodzi do spowiedzi, gdyż pewnie nie stać jej na zerwanie z przyjacielem, który może jest człowiekiem żonatym. Dlatego Stena nie widziała matki klęczącej przed konfesjonałem. Jak ma ją naśladować? W czym? Mimo to kryje przed nią swoją niewiarę. A może jednak Stena wie coś więcej o matce? Stąd jej osobliwe poczucie wyższości 1 maskowana wzgarda. Jednocześnie dba o nią, zastępuje w pracy, troska się o jej przyszłość. Tyle wiedząc o dziewczynie nie sposób dostosować do niej przymiotnika, który by celnie ją charakteryzował. Ksiądz Górski mieszka w ładnej willi zajmując w niej dla siebie jeden pokój. Kłycin jest osiedlem kolejarskim. Kolejarze to podobno szczególnie porządni ludzie. Tak mówi o nich proboszcz. Pracują czujnie za skromne pensje (nie to co górnicy), bez możności dorabiania na boku, bez perspektywy błyszczących karier. Krótko mówiąc, środowisko, z którego kanciarz i karierowicz wyskakuje. Księdza Górskiego sami sobie znaleźli, gdzieś za Bugiem, i osiedlili na Ziemiach Zachodnich. Proboszcz kłyciński przywitał mnie serdecznie, przerywając z kimś rozmowę uspokajającym „to później". Poszliśmy na teren budowli. Nikt tam w tej chwili nie pracował. Mam w Ramblerze bufecik. Usiedliśmy w cieniu. Wyciągnąłem szklaneczki, termos z gorącą kawą, rum i biszkopty. Ksiądz nie odmówił i smakował grog z uznaniem. Rozmawia się z nim łatwo, chociaż nie zawsze wiadomo, kto inicjuje temat. Nie będę odtwarzał całego dialogu, tylko najważniejsze dla mnie poglądy. Zapytałem go, czy Bóg może błogosławić dziecku zrodzonemu z cudzołóstwa. Zdziwił się. Dlaczego Bóg mógłby nie móc czemu- 82 kolwiek błogosławić, skoro wszystko dzieje się z dopuszczenia Jego wszechmocy? — Są dzieci grzechu i dzieci miłości. Czy nie wystarczy panu biblijny przykład króla Salomona? Był przecież synem Dawida i żony Uriaszowej. Cudzołożnicy ryzykują narodzenie dziecka i jego los, ale nie jego duszę, która jest tworem Bożym. Nie rozumie pan? Jeżeli krnąbrne dziecko ukradnie ojcu cebulki tulipanów i posadzi je na swojej grządce, alboż ojciec będzie mścił się za to na kwiatach? Skądże. Jednak te kwiaty podlegają ryzyku pielęgnacji niesfornych hodowców. Mogą być bardzo tkliwi, poprawiwszy się, wdzięczni nawet, ale zazwyczaj bywają gorsi i dziecko cierpi na tym. O kogo panu chodzi osobiście? —? O nikogo. — To mnie dziwi. Tacy jak pan mężowie nie zadają podobnych pytań bezinteresownie. W taki, niezbyt dla mnie pochlebny sposób, ciekawy temat został wyczerpany. Po wysłuchaniu nudnej relacji o korowodach z urzędującymi konserwatorami, zapytałem, czy zgodziłby się przyjąć ode mnie ofiarę na kościół w formie pieniędzy odebranych pewnemu przestępcy, który je zrabował. — To dość poważna suma — dodałem, aby go zachęcić. — Może pan na godziwy cel przeznaczyć pieniądze własne,/ale nie odebrane komuś z jakiegoś powodu. — One staną się moimi własnymi, skoro wykupię je z rąk rabusia. — Nie chodzi o papier, proszę pana. Banknoty mogą spadać z nieba via śmietnik. Czytał pan Cesbrona „Les saints vont en enfer"? Chodzi o to, czy pieniądze ofiarowane z niepewną intencją nie zatrują sprawy, której mogą służyć. Na przykład ten nasz kościół Świętego Wacława. Bardzo stary, z czasów polsko-czeskich. Za protestanckich Niemców zmieniono go na spichrz. Wojna zburzyła dach, wnętrze i całą południową ścianę. Nie ma więc ani tego, co było polsko-czeskie, ani tego, co było niemieckie. Na Śląsku rozkwita ciekawy problem. Nowym, polskim parafianom nie wystarcza kaplica w przyzwoitym, 83 murowanym domu. Chcą mieć własny, katolicki kościółek parafialny. Zgoda, ale kto go postawi? Dawniej stawiali książęta, możni i mieszczanie. Dzisiaj tu przesiedleńcy. To oni wyczytali w jakiejś księdze o dziejach tego spichrza, który był ongiś kościołem. To oni obmyślili, aby zamiast nowoczesnego, żelbetonowego, a dwukrotnie tańszego kościoła zrekonstruować ten najdawniejszy, Świętego Wacława. Ja usiłuję zrealizować ich pragnienie. Przyzwoicie, bez naciągania historii. Powiadam im: jeżeli spodoba się Panu Bogu, tedy sprawi, że stać was będzie na budowlę. I tak się z tym wspólnie męczymy od paru lat. Były trudności z zatwierdzeniem, ale mamy je już poza sobą. Wysiłku na zbieranie środków do wykończenia starczy na jakieś trzy lata. To znaczy trzy lata modlitw, oszczędności i trudów budowlanych parafian. A pan chciałby załatwić to od ręki, jak deus ex machina. Dlatego że ma pan kupę dolarów i możność odebrania komuś jego łupu. — Przecież nie powiedziałem księdzu, że te pieniądze chcę dać na budowę kościoła w Kłycinie. — Ale chciał pan powiedzieć, prawda? — Owszem! Nie podejrzewałem podobnych skrupułów u współczesnego duchownego. Taki bank Ducha Świętego w Rzymie chyba nie stempluje swoich banknotów pieczątką godziwości? —? Prawdopodobnie nie stempluje. Ale i nie finansuje odbudowy naszych kościołów. — Co mi ksiądz poradzi? — Jak wydać pieniądze dla poratowania duszy? Własnej czy rabusia? — Ekspropriatora... — Pieniądze nie kurują chorób duszy. Skuteczniejsza byłaby spowiedź protektora. Może by pan spróbował? —? Mnie ksiądz namawia na spowiedź? — To moja zawodowa mania. — Niemożliwe! — zakrzyknąłem, a on rozjaśnił się. — Bardzo piękny gest. — Jaki gest? Jedno słowo, że niemożliwe. ,?, .?;? 84 — Słowo takie to niby gest rozdarcia szat na piersi. Najgłębsze: „non sum dignus". — Gdyby ksiądz wiedział, co odgradza mnie od ucha księdza, nie ucieszyłby się moją niechęcią. — Nic gorszego niż dymiący wulkan pożądania. — Albo miłości. — Kiedy wulkan wygaśnie, dobrze, jeżeli pozostanie miłość. — Pochylił nisko łysą głowę. xxi T elegram od Kazimierza! Jest w Warszawie. W hotelu „Victoria". W ciągu dwóch godzin spakowałem się, zawiadomiłem, kogo trzeba, i ruszyłem Ramblerem do stolicy. Chciałem przekonać się za kierownicą, w jakiej jestem formie. Ostatnio znowu czuję nadciśnienie. Znajome objawy, plus dorywcze drętwienie rąk w czasie snu. Po powrocie do Wrocławia pójdę jednak do specjalisty. Ewa twierdzi, że mają doskonałych lekarzy. Chciałbym pożyć jeszcze parę lat. Prowadzenie wozu nie sprawia mi trudności. Dzisiaj za kierownicą jak ongiś na końskim grzbiecie z korektą pomnożenia przestrzeni przez dziesięć. Ojciec opowiadał, że kiedyś zdrzemnął się jadąc stępa i nie spadł z siodła. Za kierownicą łatwiej. Szczególnie w Polsce, gdzie takie puste drogi. Co prawda nie gwarantuje to bezpieczeństwa. Groźni, bo niesforni są motocykliści, roje rowerzystów po wsiach i ciężarówki. Dobiłem do Warszawy po pięciu godzinach, z przerwą obiadową w Łodzi. Jest ósma wieczór. Kazimierz na pewno nie spodziewa się mnie dzisiaj. A ja nie kwapię się do czułości spotkania z nim. Po co tak gnałem, kiedy mi się w gruncie rzeczy nie spieszyło? Mogłem był zjeść obiad ze Steną w „Monopolu", a wyruszyć na noc. Mogłem zabrać Stenę ze sobą. Na pewno zwolniłaby się na parę dni. Ewa może by zazdrościła, ale nie śmiała przeszkadzać. Cóż Ewa... O ile na Stenie moje dolary nie zrobiły większego wrażenia, a przynajmniej nie okazała tego, o tyle Ewa 85 ugięła się pod ich ciężarem. W tutejszych stosunkach trzy tysiące dolarów w gotówce to pokaźna suma. Jako dodatek do posiadanego mieszkania, pensji czy renty zapewnia swobodę do końca życia. Leczenie emeryci mają za darmo, komunikację i prasę za bezcen, gaz i elektryczność za grosze, w porównaniu z cenami amerykańskimi. Biednemu człowiekowi łatwiej tu chyba żyć niż u nas. Są i paradoksy. Na przykład bogaty musi kupę pieniędzy wydać i nachodzić się, aby udało mu się ulokować w zakładzie leczniczym prowadzonym przez słynnego ortopedę, tymczasem jakiś kompletny biedak prowincjonalny, jeżeli ma łut szczęścia, może być zabrany z chaty helikopterem i leczony w słynnym zakładzie darmo przez pół roku. W wielu dziedzinach życia kwitną tu podobne losy szczęścia. Na przykład: przydzielanie bezdomnym mieszkań w nowym budownictwie. Bez kupna otrzyma dach nad głową, elektryczność, gaz, ogrzewanie, to wszystko za dziesięć procent robotniczej pensji. Nadto kwaterunek strzeże, aby nie odebrano mu tego do końca życia. Z prywatnej inicjatywy podobne mieszkanie musiałoby kosztować z ćwierć miliona złotych albo czynsz przewyższający skromną pensję. Łatwo dziś rozgaduję się w dygresjach, a miałem zanotować coś, co mnie nurtowało w drodze. Wczoraj, gdy odliczyłem Stenie na rękę trzydzieści studolarówek, oddała mi swoje tysiąc pięćset drobnicą. Reszta z dwustu tysięcy złotych poszła na leczenie matki, kupno lodówki, telewizora, na motocykl i ubrania. Po obejrzeniu jej banknotów zadeklarowałem, że są fałszywe. — Skąd je wzięłaś? Komu dałaś się oszukać? — „Pod Kaskadami", od handlarza. U nas i takie chodzą. Mogę je jutro odprzedać. — Dziękuję, nie! Sam to potrafię. — Pomyślałem o panu Erwinie. Banknoty nie były fałszywe, tylko z serii wycofanej z obiegu, o parę punktów słabsze przy wymianie. Blagując chciałem Stenę odstraszyć od ulicznych transakcji. — Co będzie dalej? — spytałem patrząc na nią natar- 86 czywie z myślą o dalszym tysiącu za odstąpienie od procederu szantaży. — Ach! — poderwała się. — Muszę podziękować. Czy potrafię? To moje pierwsze podziękowanie ojcu. Objęła mnie ramionami za głowę i przytuliła do piersi. Było trochę niewygodnie, ale zapomniałem o tym, gdy całowała mnie w zmrużone oczy i w miejsce między brwiami. Pocałunki były szczere. Czułem je i rozumiałem jako swoje. Ust nawet nie musnęła wargami. Byłem wzruszony i zaniepokojony jednocześnie, że wzruszenie to nie było ojcowskie. Gdy Kazimierz kiedyś dotknął ustami mojej głowy, jakże inaczej byłem rozczulony. Stena jest kobietą, jest aktualnie niczyją kobietą, tak mi się przynajmniej zdaje. Nie wychowałem jej, nie jest mojej krwi, a jednak fikcja ojcostwa, nie hamując miłości, podrzyna jej ścięgna. Zagadnęła mnie kiedyś: — Ojciec musi mieć powodzenie u kobiet. — Miałem! — odrzekłem lakonicznie. — Przyjechałem do was i, jak widzisz, nie interesuję się kobietami. —• Bo ojciec ma nas obie. Aż obie! — dodała, nie wiem, w jakim znaczeniu. Ostatnio przyjęła formę mówienia do mnie per: „ojciec ma, ojciec pozwoli". Nie lubię tego zwrotu. Dlaczego nigdy nie nazwie mnie po imieniu, tak jak Kazimierz i Fabiola: Dominiku! Czy może to mieć jakieś znaczenie? W dalszym ciągu tej samej rozmowy zagadnęła: — Czy ojciec wie, dlaczego muszą do niego lgnąć kobiety? —? Skąd wiesz, że lgną? — Z własnego doświadczenia. Przy ojcu kobieta dobrze się czuje. Ojciec spogląda na kobietę z zamiłowaniem. — Co to znaczy? — Pod takim spojrzeniem czuje się oceniona. Że warto się ubierać, ładnie ruszać się. Jednym słowem, miło być przy ojcu sobą. — I ty to czujesz? — Oczywiście! Nie dziwię się matce, że ojca wybrała. —? Co ty powiesz? 87 — Tak! Mimo wszystko. Ale ojcu troszeczkę się dziwię. — Nie znasz, więc nie doceniasz matki. — Ja jej nie znam? — Mam nadzieję... — za późno ugryzłem się w język. — Gani ją ojciec? — Nie. Są jednak zakątki życia, których dzieci w rodzicach nie podejrzewają. — Ja życie mojej matki znam na wylot. — Czy tak jak ona twoje? — ironizowałem. — Na pewno lepiej. — I nie ganisz jej za nic? — Wie ojciec o niej coś, co mu się nie podoba? — Spojrzała mi ostro w oczy. Nie odpowiedziałem, więc ciągnęła dalej: — Trudno wam rozumieć, co myśmy tu przeżywały. Matka bez opieki zginęłaby razem ze mną. — Nie krytykuję twojej matki. Nie potrzebujesz jej usprawiedliwiać. Lepiej zmieńmy temat. Nie ustąpiła. Spieraliśmy się, bez pewności, czy myślimy 0 tym samym. Nie sądzę, aby Stena wiedziała coś o seksualnym życiu swojej matki. Chociaż przekonana jest, że zna ją na wylot. Jeżeli wie coś, na pewno obawia się, abym ja tego nie odkrył. I nie zburzył pod wpływem niewczesnej zazdrości. Zabawna kombinacja. Chyba dziewczyna zdaje sobie sprawę, że między mną a Ewą nie ma żadnych zbliżeń. Jeżeli tego nie spostrzegła, to może też nie czuje, czym ona sama staje się dla mnie. Jak wypełnia mnie sobą. Jak spłukuje inne zainteresowania. Czy nie za wiele mamy wzajemnych tajemnic? Krzyżują się, ale nie dzielą nas. Przeciwnie, zagęszczają intymność. Do kompletu włącza się Kazimierz. Zawiozę go do Wrocławia. Muszę, ale nie czynię tego z entuzjazmem. Lękam się własnej inicjatywy. Z trudem zdobywam się na tę szczerość. Tyle miłych 1 dobrych rzeczy opowiedziałem Stenie o Kazimierzu, a jeżeli ona oceni go jeszcze wyżej? Powinienem się z tego cieszyć. Nie umiem. Może to zazdrość przedwczesna? Przedwczesna zazdrość spóźnionej miłości. Ważne, że zdaję sobie z tego sprawę. Tym większa odpowiedzialność. 88 Przed kim? Zdobyłem się na szczerość i już wierzgam przeciwko jej konsekwencjom. Gdy rwie ząb, wydaje się łatwiej skoczyć z balkonu niż pójść do dentysty. Łatwiej przestać być sobą. A kimże to ja jestem? Nie jestem. Dopiero chcę być kimś. Człowiekiem...? XXII JLJrugiej warszawskiej nocy miałem niezwykle bzdurny* sen. Notuję go, aby pocieszyć się, że i inne moje sny o Stenie nie mają ani sensu, ani podstaw we mnie. Śniło mi się mianowicie, że Kazimierz zdradził mi pod przysięgą tajemnicę rodzinną, na łożu śmierci przekazaną mu przez ojca, że Stena jest córką profesora Borela, spłodzoną po to, aby zemścić się na mnie za niego, to jest Kazimierza. Kropka bez komentarza. Moje sny ze Steną są zawsze bolesne. Jeżeli nie w przeżyciu, to we wspomnieniach. Słyszałem kiedyś, bodaj we Francji, taką teorię snui Człowiek nie został bezmyślnie zakuty w maszynerię cielesną. Ciało, dostrojone do ziemskiego czasu, winno, po godzinach pracy dziennej, odpoczywać tyle samo w mroku nocnym. Wtedy, gdy mechanizm odpoczywa, dusza, nie męcząca się, a odprężona od ciała, ma możność albo coś w sobie odnawiać, albo wychylić się w sferę niematerialną dla kontaktu bezpośredniego z innymi duchami. Sen jest więc jakby ścieżką ducha biegnącą bezustannie obok gościńca jawy. Należy rozróżniać kwalifikacje snów. Sen jako przeżycie duchowe nie musi być przetłumaczalny na język zmysłów i zapamiętany jako gra obrazów czy słów. Może, ale nie musi. Także nie każde zapamiętane widziadło i słowa są tłumaczeniem na pojęcia czasu i przestrzeni przeżyć ducha. Są sny przypadkowe, sklejki obrazów i pojęć z nieuporządkowanego archiwum pamięci. Są także sny-przecieki, powstające pod presją gruczołów na korę mózgową i stos pacierzowy. Coś w tym rodzaju. Czy moje sny ze Steną kwalifikować jako przecieki z gruczołów do uśpionego, a więc wyłączonego od odpowiedzialności duchowej mózgu? Kazimierz twierdzi, że wycieczka na Kaukaz i do Moskwy bardzo mu się przydała. Otrząsnął się, jak pies z wody, z wielu iluzji i uprzedzeń. Już wie, że ludzie za żelazną kurtyną nie są ani głodni, ani nadzy i smutni, jak mu wmawiano, odstraszając od Inturista. Jedno jest lepsze, drugie słabsze, ale całość poważna, bo nierozdzielna. Ludzie mają pragnienia i mają środki na ich zaspokojenie, a to warunek postępu. Dużo tężyzny i powagi. Pury-tanizm czasem niezgrabny, lecz budujący. Po pierwszej fali zachwytu nad Polską teraz Kazimierz opowiada mi ciągle o Gruzji i Moskwie. Aż zazdrosny jestem o Warszawę. Muszę go oswoić ze stolicą, a następnie przewieźć do Wrocławia. Dzisiaj, gdy mu pokazywałem nowiutki gotyk odbudowanej katedry, zaczął mi opowiadać o przeżyciu religijnym w Tbilisi, stolicy Gruzji. Spacerując w niedzielę po bulwarze Rustaweli zapytał przechodnia, gdzie tu jest katolicka cerkiew. Słyszał w hotelu, że mają coś takiego. Zebrała się gromadka ludzi, radzili, aż jeden z nich, tłusty, czarny Gruzin, rozumiejący po francusku, wziął mojego Kazimierza pod rękę i zaprowadził na uliczkę, przy której stał okazały kościół. Trafili na nabożeństwo. Brodaty, siwy kapłan z czarną piuską na głowie odprawiał prawidłową rzymską mszę. Wszystkie Jsobiety miały ponakrywane chusteczkami włosy. Przytaczam słowa Kazimierza: — Na prawej ścianie nowy obraz waszej Czarnej Madonny z Częstochowy. Na lewej ścianie srebrna Madonna z Wilna. Śpiewano głośno po gruzińsku, na waszą melodię, waszą pieśń. Na pewno wzruszyłbyś się, Dominiku. Po mszy klękamy przed ołtarzem jak do komunii. Ksiądz staruszek daje do pocałowania relikwie i swój pierścień. Gdy zatrzymał się nade mną, pobłogosławił mnie w polskiej mowie. Zrozumiałem! Potem mój przewodnik Gruzin, który był na całym nabożeństwie, objaśnił, że ich ksiądz jest Ormianinem. To lingwista, słynny z tego, że do każ- dego przemawia jego językiem. Co do mnie, to ale się pomylił. Dowcipkując nie przypuszczał chłopak, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Nieśmieszne. Czy ja, gdybym był w wieku Kazimierza, podobnie przejmowałbym się oglądanym w nowych warunkach światem, czy też byłbym obojętniejszy, do dzisiejszego siebie podobny? Prawdopodobnie ani on, ani ja nie mamy odpowiedniego przygotowania, aby właściwie ocenić zjawiska, obok których przemykamy się po własnych trasach. Kazimierza czarują jeszcze niektóre terminy. Ja szukam gołej treści. Nie wzrusza mnie produkcja jakiejś nowej fabryki, o której się mówi po to, aby wywyższyć ją nad czymś przedwojennym, a więc kapitalistycznym. Przemysł dzisiejszej Polski może imponować nie tylko Polakom. Ale kapitalizm w produkcji też wiele potrafi. Czy to będzie kosztowne metro, czy piramida Cheopsa, nie przejmuję się cudownością techniczną budowli. Z nawyku handlowego sprawdziłbym, jak się amortyzuje. Jeżeli nienormalnie, to coś tam szwankowało i nikt mnie nie przekona, że jest ekonomicznie doskonałe. Chyba że sięgnie do takich mistycznych argumentów jak Kazimierz. Pojmuje kosztowność moskiewskiego metra, porównując je do celowości gotyckich katedr, w których najprostszy biedak czuł się jak u siebie w domu. Uczył się swej wiary z wizerunków i słowa kazanego. Można i tak transponować średniowieczne racje na nowoczesność. Nie jestem socjalistą, a mimo to przyłapuję się na intencji, aby pokazując Kazimierzowi Warszawę pokazać przy tym jak najładniej rzeczywistość dzisiejszej Polski. Rzeczywistość, która jest przecież socjalistyczna. Oryginalną cechą i można rzec osobliwością Polski jest, że zorganizowała społeczeństwo niejako od fundamentów, na gruzach gospodarczych, socjalnych i w dżungli politycznej. Paradoksalne to, że rewolucja polska nic nie zburzyła, a wszystko, co jest, zbudowała lub odbudowała. Jeżeli ich statystyki są prawdziwe, a za podstawę, zgodnie z uczci- 91 wością, bierzemy rok 1944—45, wtedy okaże się, że wszystko, co zorganizowało się i rozwinęło w kraju, jest pochodzenia socjalistycznego. Socjalizm ten ma przymiotnik — polski. Czy jest on gorszy, czy lepszy, to okaże przyszłość, ale innego tu nie warto szukać. Przekazałem Kazimierzowi moją rozmowę z nieznajomym automobilistą na stacji benzynowej. Czekaliśmy, aż opróżnią cysternę. Rozmówca mój był oblatanym półinteligentem. Po samochodzie wnioskował, że przybyłem z zagranicy. Perorował: — Podobno Hiszpanie mówią o nas, że jesteśmy bezbożnikami. Odwetowcy niemieccy twierdzą, że Chrystusa ukrzyżowaliśmy w Polsce powtórnie pięcioramiennymi gwoździami. Porównajcie nas z Hiszpanami albo Francuzami. O Niemcach szkoda gadać. Mieli Hiszpanie swoją rewolucję w naszym stuleciu? A mieli! Pobożni Hiszpanie pomogli wiernemu Franco za pomocą mahometańskich noży wyrżnąć tysiące katolickich lewicowców, aby kraj spacyfikować, pozbawić reform i zakuć w dyktaturę. A rewolucja francuska, krwawy terror, Napoleon, Waterloo i Kozacy zaproszeni przez dwór do Paryża? Porównaj ich pan z nami z 1945 roku. To była najprawdziwsza rewolucja, z hasłami walki klas, a jakże, z konfiskatą, sądami ludowymi. Reformy głębsze niż wszystkie dotychczas na Zachodzie. I popatrz pan! Odebrano wszystkim dziedzicom dwory, ale ani jednemu nosa nie złamano. Chyba że zdradził ojczyznę przy Niemcach. Rewolucja w Polsce była najmniej krwawa, a skuteczna. Po tygodniu zwiedzania Warszawy i okolic wywietrzała Kazimierzowi z głowy Moskwa i Kaukaz. Mówi, że w Warszawie wypoczywa się jak na prowincji. Zbiera dokumentację fotograficzną, materiały ilustrujące miasto w trzech fazach: przed zburzeniem, w okresie gruzów i współcześnie. Co się da, sam fotografuje nową sowiecką kamerą. Patyna kilkunastu lat sprawiła, iż trudno dzisiaj uwierzyć, że całe ulice, kościoły, stylowe pałace i frontony średnio- wiecznych kamieniczek zostały naprawdę odtworzone z planów albo z obrazów Canaletta. Czym jest socjalizm, jeżeli cechuje go taki pietyzm wobec przeszłości i jej rekonstrukcji? Ja zadaję pytanie, a Kazimierz odpowiada, że socjaliści nie boją się przeszłości, ponieważ nie zniszczyli jej, aby zbudować swoją teraźniejszość. Przeszłość taka, jaką reprezentuje emigracja, przestała już być groźna dla ustroju, a przeszłość historyczna wspiera go piastowskimi słupami. Przypuszczam, że kapitalistyczna Polska nie zdobyłaby się na podobnie skrupulatną rekonstrukcję dawnej Warszawy dlatego po prostu, żeby się nie opłaciło. Pożyczony kapitał nie pragnąłby tego. A socjalistów stać na to, z potrzeby duchowej, aby odbudowana przeszłość stała się ich tradycją. Mieszkając w orbisowskim hotelu za amerykańskie dolary w rozmowach z cudzoziemcami i moim Kazimierzem afiszuję się sympatiami dla dzisiejszej Polski i podziwem dla warszawiaków. Kazimierz sprzyja temu, a ja się przed nim popisuję. Nie wiem, jak to będzie we Wrocławiu. Kazimierz zetknie się z moją rodziną. Pozna idealizowaną Polskę od podszewki. Ja przed nim Steny nie zdemaskuję. Ani przeszkodzę, gdyby chciał i ją idealizować. Czy to dobre dla niego? A dla mnie? XXIII Obgadujemy z Kazimierzem plan jego pobytu w Polsce. On stawia dezyderaty, a ja je koryguję. Chce zwiedzić Żelazową Wolę, Toruń i Frombork, miasto Kopernika, nie zniszczony Kraków, odbudowany Gdańsk oraz Kazimierz, miasto jego imienia. Zgadzam się na wypady samochodo-wo-samolotowe do tych miejsc. Oprócz Gdańska, który proponuję odwiedzić z Wrocławia, podczas dłuższego rajdu razem z moją córką. Zapytał, jaka ona jest, ta moja córka. — Sam zobaczysz. 92 93 — Czy podobna do ciebie, Dominiku? — Nie wiem. Stena do mnie podobna! Też pomysł. Napisałem do Ewy list zawiadamiając, że na pierwszego wracam do nich z przyjacielem, Francuzem. O Paryżu rozmawiam z Kazimierzem minimalnie. On nurza się w Warszawie, ja niepokoję Wrocławiem. Kazimierz usiłuje przemawiać do mnie po polsku, ale to mu nie wychodzi. Ma zdolności, zapewne, lecz jest gadułą, a nasz język trudny. Po kilku potknięciach przeskakuje na francuski, byle prędzej wypowiedzieć, o co mu chodziło. Wczoraj skradziono Kazimierzowi aparat fotograficzny, z którego był bardzo dumny. Nosił go na pasku przez ramię. Wszedł tak uzbrojony do Centralnego Domu Towarowego, a wyszedł z obciętym paskiem. Kupiłem mu, na pociechę, sowieckiego Contaxa, zwanego Kijewem, z obiektywem o sile światła tej samej jak jego poprzedni. Wygrał na tym, gdyż aparat ode mnie jest wyższej klasy. Kamery fotograficzne są tutaj bardzo tanie. Cudzoziemcy chętnie je wykupują. Magnetofony, telewizory, radia też kosztują około trzydziestu procent tego, co na Zachodzie i w USA. W Moskwie podobno jeszcze taniej, aż zabronili te rzeczy wywozić. Taniość owa jest względna, gdyż zależna od kursu, po jakim zmieniamy naszą walutę. Zabawna jest moja włóczęga z USA przez Europę za żelazną kurtynę. Wiele problemów, których istnienia człowiek nie podejrzewał. Przeważnie wszystko, i tam, i tu, kręci się koło mamony. Walutę trzymają twardo. Dla stabilizacji rezygnują z wielu propagandowych chwytów. Przed dwoma laty dolar był tu podobno dwakroć potężniejszy. Muszę wspomnieć o pewnym dziwactwie. A może to nie dziwactwo? Nie ocenia się tu ludzi wedle posiadanego przez nich majątku. Jeżeli ktoś posiada więcej, byłby głupcem, gdyby się tym chełpił. Uchodzić za bogacza jest niewygodnie pod wieloma względami. Kosztowny i niebezpieczny snobizm. Jeżeli kupujesz, choćby używany, samochód, musisz wytłumaczyć się przed władzami skarbowymi, skąd wziąłeś na to pieniądze. Nas może_ 94 to śmieszyć, lecz w kraju, gdzie tyle funkcji gospodarczych uspołeczniono, a kontrola a jour jest często niemożliwa, trzeba pilnować tych, którzy mają do czynienia z groszem publicznym. Jeżeli kasjer operujący milionami, a żyjący z niewielkiej pensji wyda nagle sto dwadzieścia tysięcy na samochód, to warto sprawdzić, skąd wziął tyle pieniędzy. Gdy udowodni, że dostał spadek albo wygrał na loterii — w porządku! U nas analogiczną kontrolę w prywatnych przedsiębiorstwach prowadzą sami pracodawcy i „spowiednicy" — „councellings", których robotnicy traktują jak szpiegów. W westybulu i salach hotelów Orbisu krzyżują się przeróżne spotkania i zawiązują najdziwniejsze znajomości. Niewiele jest na naszym globie miejsc takich jak Warszawa. Tu przy zetknięciu epiderme dwóch nieprzyjaźnie nastroszonych i.imną wojną światów zadzierzgują się nici najpoważniejszych wydarzeń. W uroczym parku łazienkowskim spotykają się warszawscy ambasadorowie. Piją herbatę, radzą, nic nie ogłaszając, i umawiają się na następne cykliczne spotkanie. Kto zabroni przyjaciołom ich przyjaciół ocierać się rękawami w barach Grand Hotelu? Z lotniska na Okęciu płyną dyplomatyczne walizki do Djakarty, Capetown, Santa Cruz, Hawany i New Yorku. Masowo z wielu miast wszystkich kontynentów zjeżdża do sławnej Warszawy, jak do Mekki, Polonia. Tacy jak ja i lepsi. Przyłączyłem się onegdaj z Kazimierzem do grupy z transatlantyku „Batory". Wygodnym autokarem jeździliśmy parę godzin po mieście wysłuchując opowieści miejscowego guida. Znam już historię stolicy lepiej od niejednego tubylca. Kazimierz był u spowiedzi w kościele na placu Trzech Krzyży. Podobno u biskupa. Bardzo go sobie chwalił. Egzaltuje się tym, że on, Francuz, bujając po świecie tak różnych społeczeństw, może w Tbilisi, Zurychu czy Warszawie rozumieć identyczny dialog ministrantów z kapłanem udzielającym mu komunii. Podziwia też, że tak wielu zna obce języki. Nic dziwnego! Warszawa, miasto nie większe od jakiegoś Baltimore w USA, 95 jest stolicą Paktu Warszawskiego, ma reprezentacje ambasad i konsulatów kilkudziesięciu państw. Przebywając stale z Kazimierzem mało kontaktuję się z Polakami. Jesteśmy samowystarczalni. To zuboża naszą eksplorację. Wywołano mi i zrobiono odbitki z jednego filmu wrocławskiego. Czternaście udanych fotografii Ste-ny. Jest fotogeniczna, lecz zbyt sztywna przy pozowaniu. Na jednej migawce przeoczyła czujność. Ma lekko przymrużone oczy i wąskie w półuśmiechu usta. Mogłaby tak podglądać człowieka znienawidzonego. Nie wiem, czy Ste-na umie kochać, ale nienawidzić umiałaby na pewno. Gdy przyglądam się długo tej twarzy, a fascynuje mnie najwięcej, czuję w źrenicach podmuch lęku. Przecież ona na mnie tak patrzała. Może wtedy właśnie przypomniał się jej podobny do mnie trener, który ją skrzywdził? Tak mogłaby obserwować wijącego się u jej stóp pana Melo. Albo grubego białostocczanina. Dzisiaj, gdy przeglądałem te fotografie, wszedł do pokoju Kazimierz. Schowałem je do notesu i nie pokazałem żadnej. Nie mam ochoty rozmawiać z nim o Stenie, nim ją sam pozna. Zależy mi, aby jego sąd o niej był nie inspirowany. To nam pomoże. Kazimierz zadał mi takie pytanie: — Dlaczego, gdy mówisz ze mną o polskich sprawach, wyrażasz się „oni", a nie „my"? Ja, gdybym miał twoje pochodzenie, byłbym dumny. Polska to wspaniały kraj. — Nie wspanialszy niż Francja. —? Inny! Goździk nie gorszy od chryzantemy. Inny! Skromniejszy, ale ładniej pachnie. Nie odpowiedziałeś mi, kim jesteś naprawdę? Chyba nie Amerykaninem. — Ty chciałbyś pewnie, abym był Polakiem? — Oczywiście. — Czy każdy człowiek musi być opieczętowany narodowościowo? Wy, Francuzi, nie rozumiecie „nation" tak jak my. Masz moje „my". Algier może was i tego nauczyć. Czy można być Francuzem i Algierczykiem jednocześnie, gdy Algieria wojuje z Francją? — Przecież Ameryka nie wojuje z Polską. 96 — Nie zanosi się na to, ale są różne „ale". Polak nie może kochać Ameryki kochającej Niemców. — A my dajemy sobie radę z Niemcami, chociaż też wojowaliśmy. — Bo Niemcy sobie was życzą, a wy ich potrzebujecie. Ameryka nie potrzebuje Niemców dla siebie, tylko przeciw Rosji. Ale Niemcy nienawidzą Polski nie mniej niż Rosji. Więc Ameryka szczuje ich pośrednio przeciwko Polsce. Ja osobiście nie umiem ani kochać, ani nienawidzić, a ty przymuszasz mnie, abym opowiedział się po czyjejś stronie. Jeżeli poczuję się Polakiem, to przy pierwszej kontrowersji z Ameryką mogę mieć kompleks zdrajcy. Po co mi to? — Wojna to jeszcze nie wszystko — zaperzył się Kazimierz. — Są rewolucje i wojny domowe. A te miliony Polaków, obywateli USA? — Takim właśnie ja jestem i jestem nijaki. — W Polsce będziesz Polakiem, w USA Amerykaninem. — Albo na odwrót. — Twój kraj jest wspaniały! — Który? — Polska! Wy idziecie va banąue! Gorący, a nie mdli. Gdybym był tobą, Dominiku, popłynąłbym crawlem z prądem waszych spraw. Zapisałem, niezupełnie rozumiejąc, o co mu chodziło z tym crawlem, i odpowiedziałem: — Mógłby prąd Wisły skrzyżować się z prądem Se-kwany. — Nie wierzę! Dobre sprawy nigdy się nie krzyżują. Tylko zadry spiłują się burta o burtę. Allach jest jeden i jedne są sprawy jego! Podejrzewałem, że konfrontacja wyobrażeń o Polsce z rzeczywistością krajową ostudzi zapał Kazimierza do mojej ojczyzny. Nic podobnego! Mało wzrusza go to, co drażni samych Polaków, takie wady jak lekkomyślność, brak punktualności, niecierpliwość, rozrzutność, pijaństwo. — Gdybyście mieli naprawdę destruktywne wady — powiedział — nigdy by anno Domini 1960 nie żyło w tych 7 — Moguncka noc 97 granicach środkowej Europy trzydzieści milionów Polaków. — Produkujących czterokroć więcej stali niż przed wojną, która miała ich wytępić — dodałem dla ścisłości. Żarliwe polonofilstwo mojego Kazimierza pochlebia mi, lecz nie zachwyca. Co mu to da? Polska jest trudna, Polska . może być dla niego niebezpieczna. Chciałbym go ubezpieczyć przed czymś, czego nie znam. Gdzież podziała się moja niepodległość? Oto telegram ściąga mnie do Warszawy, tu służę jak cicerone chłopcu, tęskniąc do dziewczyny, której fotografie oglądam w tajemnicy przed nim. Wyraźne upośledzenie. Jestem jak tramp, obieżyświat, który wsiadłszy na statek konstatuje, że ma swobodę ograniczoną do obijania boków między burtą a rufą. Nie on przemierza bezkres mórz i nieba, tylko obłoki mijają go górą, a woda umyka pod nim i za nim... xxiv .Kazimierz zreformował swój wygląd. W przeddzień wyjazdu z Warszawy schował przyćmione okulary do walizki i u pierwszego spotkanego fryzjera zgolił brodę. Tak destrukcyjnie wpłynęła na niego wizyta w staromiejskiej winiarni Fukiera. Trafiliśmy chyba na konsylium brodaczy. W wąskim lokalu naliczyliśmy ich ośmiu różnej maści. Kazimierza traktowali niby swojaka. Najbliższy za stołem sąsiad nasypał mu solonych migdałków na dłoń wyciągniętą w geście powitalnym. Migdałki były parzące. Kazimierz rezonował, że nie ma ochoty reprezentować „blousons noirs" na warszawskich trotuarach. Przecież tu już przedwcześniaczki ubierają się na czarno i zapuszczają brody. W kraciastej, barwnej koszuli i farmerkach wygląda sympatyczniej. Jego twarz przypomina mi kogoś. Szkoda, że ma ograniczone zainteresowania sportowe. Jedynie motor, a właściwie wyłącznie automobilizm. Namówiłem go 98 na mecz lekkoatletyczny Polska — Anglia. Raz tylko uniósł się, by dopingować średniodystansowca polskiego w walce z asem angielskim. Po zwycięstwie Polaków orzekł, że mają oni większy temperament niż Holendrzy, ale mniejszy niż Portugalczycy. Też porównanie! Francuzi, z całym swoim temperamentem, też dostaliby w skórę od wunderteamu. Zastanawiam się, czego im najbardziej brakuje. Na polskim obszarze amerykańskie sowchozy produkowałyby rękami ćwierci robotników parokrotnie więcej zbóż i pasz. Rewolucja musi cofać się, żeby nadrobić ewolucję. Mimo to przyśpiesza postęp. Najtrudniejszy jest postęp człowieka. Właśnie dlatego, że daje się wyrazić hasłami i sloganami, które niczego nie zastępują. Polacy mają wrodzoną kulturę, lecz poważne zaniedbania cywilizacyjne. Jeden wyjątek: grypa klątw szaleje wśród robotników. Przysłuchiwałem się pracy brygady nocnej ustawiającej szyny tramwajowe. Po każdym wysiłku — ulżenie sobie klątwą. Przed wysiłkiem — zachęcenie się klątwą. Kłócą się klnąc i żartują klnąc. Płuczą gardła plugawymi słowami, bez sensu, bez potrzeby. Zasiadam do pisania parę razy dziennie, kontynuuję przerwane zdania i nie pilnuję rygoru rozdziałów. Wyjechaliśmy z Warszawy po dobrym obiedzie. Kazimierz rwał się do kierownicy, ale go powstrzymałem. Dopiero za Łodzią odstąpiłem mu prowadzenie. Jechało nam się słonecznie i ochoczo. Jedyny dysonans to potłuczony przez kogoś rowerzysta. Założyliśmy mu opatrunek. I kuropatwa. Przelatując nad szosą za późno górowała. Sparzyło ją zderzenie z dachem. Opadła na szosę i zbiegła truchtem do rowu. Na monotonnych szlakach i takie drobnostki ożywiają. Nie tak to illo tempore bywało. W ciągu paru godzin podróży bryczką z Młocin do Wilanowa moglibyśmy napatrzeć się i nasłuchać do syta przesuwającego się obok nas życia. Dzisiaj, w tym samym czasie, między Warszawą a Wrocławiem smagamy przymrużonym wzrokiem kalejdoskop obrazów, nie słysząc nic prócz mruczenia motoru i własnego klaksonu. Przemijanie... ' - / 99 Portier Erwin, uprzedzony o dniu przyjazdu, oddał mi poprzedni apartament na pierwszym piętrze. Kazimierza ulokował w widnym pokoju o dwa okna wyżej. Z duszą na ramieniu, jak to się mówi, prowadziłem Kazimierza na ulicę Stwosza. Zdawałem sobie sprawę z tego, że oto z własnej woli, poznając go z moimi paniami, splątuję ich losy. Zawiązuję węzeł, który albo rozwiąże się zaraz, albo zaciśnie w supeł nie do rozwiązania. Na tym polega angażowanie się w przyszłość. Posiew inicjatywy. Twórczość wszelaka... Kazimierz wystroił się w czarne ubranie, białą koszulę i jasny krawat. Ja na brązowo. Na wstępie wielka komnata Polankowskich zaintrygowała Francuza. Przypomniała mu profesorską graciarnię na Lhomond. Nowe, tiulowe firanki rozweselały wnętrze. Moje panie, zawiadomione telefonicznie o godzinie odwiedzin, nie wysiliły się, aby nas zafrapować strojem. Ewa, jak Ewa: pulchna starsza, pani w jerseyowym kostiumie niezdecydowanej barwy. Stena w luźnej sukience kryjącej jej fantastyczną kibić, włosy miała ściągnięte do tyłu w koński ogon. Twarz prosto spod kranu, bez mgiełki szminki. Dla znającego możliwości jej przeobrażania się stan prostoty wręcz pastoralnej miał także swój urok. Nie zamazywał nic z oryginalnej urody, którą inne kobiety imitowałyby kredką, pudrem i lumineksem. Kazimierz, wydało mi się, nie docenił powierzchowności Steny. Więcej atencji okazywał początkowo matce niż córce. Stena wypytywała mnie o stołeczne plotki. Boczyła się na chłopca. Sądziłem, że z powodu trudności językowych. Rozgadali się przy podwieczorku. Skonstatowałem z radością, że mówi wcale biegle po francusku. Gdy pochwaliłem ją, Ewa przypomniała, że to zasługa reemigrantów z Francji. Jest ich na Śląsku sporo. Dziewczynki kolegowały w szkole. Stena uczyła je polskiego, a one Stenę i Nike francuskiego. Rozmowa nabrała rumieńców, gdy podano na stół karafkę nalewki. Miała być śliwowica. Obserwowałem młodych. Stena „uziemiała" wszystkie zachwyty Kazimierza nad polską rzeczywistością. Uważała, że przesadza i chce 100 jej w ten sposób sprawić przyjemność. Ona nie lubi blagi, a komplementy ją śmieszą. Kazimierz odgryzł się, że mówi nie tylko do niej, ale i do jej matki oraz do pana' Dominika. Krytykować najłatwiej. Młodzi lubią krytykować, szczególnie ci, którzy nie zaznali gorszego. Stena replikowała. Dostrzegłem ją taką jak na fotografii. Mie-_,rzyła Kazimierza nieprzyjaznym wzrokiem. Zasmuciło mnie to. Udając, że uważam na rozwlekłe opowiadanie Ewy o przebudowie szpitala, podsłuchiwałem młodych. Wpadłem w środek zadzierzgniętego dialogu. — Pani ojciec mówił, że najtaniej — mówił Kazimierz. — Co on tam wie! Łatwo żyć wydając nagromadzone , dolary. Niechby spróbował zarobić je tutaj. A wy jak je zarabiacie? — My? — Nie „wy", więc ty. Skąd bierzesz pieniądze na taką podróż i życie? Od tej chwili mówili do siebie per ty. Łatwo im przy-• szło, bez picia bruderszaftu. — Mam stałą pensję w pracy i pomoc matki. Star-' czyłoby na żonę. A ty? — Jestem studentką. Przy matce. Mam stypendium, dorabiam dyżurami, teraz ojciec pomaga. Starczyłoby na męża. — Masz wspaniałego ojca. — Tak uważasz? — Nie jesteś z niego zadowolona? — Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma! Przestałem podsłuchiwać. Ciekawe, że Kazimierz ani razu przy Polankowskich nie nazwał mnie wujem. Byliśmy przecież razem około trzech godzin. Prosiłem panie na kolację, lecz odmówiły. Ewa musiała wrócić na wieczór do szpitala, a Stena miała zastąpić ją w nocnym dyżurze aż na Oporowie. Czułem się urażony. Ostatecznie takie spotkanie rodzinne dość rzadko się zdarza i chyba warto poświęcić mu coś więcej z siebie. Czyżby obie były niezastąpione? Czy nie za łatwo połknęły te sześć tysięcy dolarów, które im włożyłem 101 w ręce? Może potraktowały je jako uregulowanie dawnych należności? Odrobinka okazanej wdzięczności tak ' upiększa życie... Okazanej, a nie tylko wypowiedzianej zdawkowym podziękowaniem lub gestem. Skwaszony wychodziłem do przedpokoju, gdzie się żegnaliśmy. Tam Stena zaatakowała mnie. Pociągnęła za rękaw z powrotem. Na dwa słowa! Pamiętając, jak mnie za pierwszym razem wypchnęła z tego pokoju, także na dwa słowa, byłem trochę zalękniony. Zamknąwszy drzwi pochwyciła mnie za krawat i szeptała gwałtownie: — Jeżeli masz ochotę wydać mnie za niego, to wybij sobie z głowy! Zarozumialec i bałwan! Już mi się pochwalił, że ma dosyć pieniędzy na żonę. Coś takiego! I na jaką żonę! Ja z tobą, ojcze, pójdę wszędzie i choćby zaraz, ale on niech sobie nie wyobraża, że zależy mi na jego towarzystwie. Ucałowałem ją, a potem pogroziłem palcem odkładając na później poważną rozmowę. Kochana Stena! Kazimierz zakomunikował mi swoje wrażenia z wizyty, gdyśmy wyszli z lochu ciemnych murów na ulicę. Krótko i węzłowato: — Fajna babka! — To dobrze czy źle? — Chcesz, wuju, żebym ci sprawił przyjemność chwaląc córkę? — Teraz nazwał mnie wujem, a więc tam unikał rozmyślnie tytułu. — Prawda jest najcenniejsza. Pomoże mi lepiej ją poznać. Bo ona wciąż jest dla mnie trochę zagadkowa. Z tobą, rówieśnikiem, na pewno będzie rozmawiała prościej. — Nie jestem tego pewien. Zgrywała się i przede mną. — Na przykład? — Udawała, że nie dba o to, czy mi się podoba. Pozuje na egzystencjalistkę. Wspomniała Sartre'a, a nie ma o nim zielonego pojęcia. O tobie i matce odzywa się lekceważąco i też nieszczerze. Jeżeli zależy ci na tym, Dominiku, mogę ci lapidarnie scharakteryzować Stenę. — Proszę. — Anty-żewa! Wolałbym z nią nie zadzierać. Ona 102 dobrze wie, gdzie i na czym siedzi. Powiedziała też coś, co mnie uderzyło. Ale po co ja obgaduję przed tobą twoje dziecko? — Jestem ci za to naprawdę wdzięczny. Trochę was podsłuchiwałem. Mów śmiało! — Zwróciłem jej uwagę, dlaczego tak często wzywa imiona święte. Co i raz pokrzykiwała „Jezus Maryja!" Obruszyła się na mnie: „A cóż w tym złego?" Powiedziałem, że może to być wzywaniem imienia Bożego nadaremno. Ona na to: „Więc kiedy będę go wzywała, jeżeli nie wolno mi nadaremno?" Czyżby ona naprawdę w nic nie wierzyła? — Do kościoła z matką chodzi — zauważyłem niepewnie. — A nie interesuje cię, jakie ty na niej zrobiłeś wrażenie? — Domyślam się. Uważa mnie za hipokrytę i świętoszka, który ciebie eksploatuje. Póki co, Dominiku, proszę cię, jeżeli jej tego jeszcze nie powiedziałeś, nie mów, że kupiłeś mi samochód. Znienawidziłaby mnie za to, a wolałbym, żeby twoja córka tolerowała mnie chociaż w twojej obecności. Podczas kolacji Kazimierz parę razy wracał do tematu Steny. Ani słowem, jakby była tabu, nie wspomniał o mej żonie. Rozpogodziłem się. Mam oto nowe zadanie: ułatwić ich przyjaźń. Uśmiechnąłem się dyskretnie, gdy przypomniało mi się, jak to „fajna babka" Kazimierza nazwała go bałwanem. Jak ona to dynamicznie wyszeptała. Mój Kazimierz — bałwan! Śmieszne, bo aż tak nieprawdopodobne. O co jej właściwie chodziło? xxv Otena zatelefonowała o ósmej rano. Prosiła o poufną rozmowę. Dzwonek telefonu zbudził mnie, a wiadomość ucieszyła i zaniepokoiła jednocześnie. Zaproponowałem, by przyszła do hotelu punkt o dziesiątej. Zaniepokoiło mnie to, że pierwszy raz ona prosiła o spotkanie. Tym 103 bardziej że widzieliśmy się wczoraj parę godzin. Gdyby nie zatelefonowała i tak bym ją jakoś ściągnął na party. Może obawiała się powtórzenia wczorajszej masówki familijnej? Im bliżej spotkania, tym bardziej go oczekiwałem. Śniadanie nie smakowało. Za pięć dziesiąta zasiadłem w klubowcu w foyer. Uspokajałem nerwy łykając dym papierosów. Zapalałem jeden od drugiego. Przez kilkanaście minut, ile razy szurnęły drzwi, zerkałem ku nim, aby poczuć smak rozczarowania. Zjawiła się po kwadransie. Akademicki kwadrans. Nie raczyła tego zauważyć. Młodość jest hojna cudzym kosztem. Kapelusik — z czarnej słomki, sukienka — pstry klosz wyżej kolan, szpilki. Pan Erwin zza kontuaru z uznaniem pokłonił się jej młodości. Gdyby przyszła nie do mnie, być może powitałby ją z mniejszą atencją. Tymczasem uśmiechnął się i w moją stronę. Ten uśmiech sprawił, że nie zaprosiłem Steny do siebie. Zaproponowałem przejażdżkę za miasto. Pogoda ładna. Ona z kolei wyznała, że szybkość nie sprzyja skupieniu szczerości. Wtedy zaproponowałem wolne aktualnie jej mieszkanie na Stwosza. Wydało mi się, że nie jest tym zachwycona. Poradziła, aby ustawić Ramblera w podwórzu pod oknem. W bocznych ulicach grasują podobno bandy kolekcjonerów plakietek samochodowych. Odrywają z karoserii, cokolwiek da się zamienić lub sprzedać. Wprowadziła mnie ceremonialnie do pokoju i usadowiła w niszy wśród kwiatów. Zaproponowała neskę i koniak. — Namawiasz do picia o tej porze? — zdziwiłem się. — Przedwczoraj matka miała gości. Zdrowo ciągnęli. Zostało pół butli. — Nie wiedziałem, że matka pija. — Lubi. A potem choruje. — A ty jesteś abstynentką, bo masz słabą głowę — zażartowałem. — Nie ma mocnej głowy dla łobuzów. — Spochmur-niała. — Widziałam sama, jak dwie sroki zaprawiły nosorożca 104 w mundurze ździebką proszku do piwa. Im chodziło o kasę, a chłopu o kółko. Nienawidzę być dziewczyną! — Ale nią jesteś. — Muszę! Wciąż człowiek nastroszony i nie ufa nikomu. — Można żyć ufniej w rodzinie, w kręgu przyjaciół. — W bociana wierzysz, ojcze? Ty o rodzinie lepiej nie mów kazań. Sobie samej nie dowierzam, a co tu mówić o przyjaźni. Mowa-trawa! — Masz przecież Nike. — To tylko sitwa. Jesteśmy sobie od dawna przydatne. — Jaki Nika ma z ciebie pożytek? — Teraz niewielki. Dawniej pomagałam jej w matmie, woziłam na siodełku, prezenty, całowania. — Jakie całowania? — Dziewczynki czasem się tak bawią. Gdy im bardzo smutno. W lalkę-mateczkę. Głaszczę ją po buzi, zaplatam włosy, obcinam paznokcie. Jestem dla niej czuła, a ona dla mnie. Lżej wtedy. Ale to nie przyjaźń. Nie taka, jaką mogłabym mieć na przykład z kochanym ojcem. — Moglibyśmy spróbować — podchwyciłem. — Nie wiem. Po powrocie z Warszawy zmieniłeś się. — Zdaje ci się. — Wyjechałeś nagle, pożegnałeś się przez telefon. Gdybyś był inny, może nie zrobiłabym tego drugiego skoku. — Co zrobiłaś, wariatko? — Udało się. To znaczy, dla mnie nowy tysiąc. A ty wróciłeś do nas z jakimś chłopcem. I krzyczysz na mnie za to, że jestem szczera. — Nie krzyczę. Przeląkłem się. Myślałem, że z tym skończyłaś. — Ciągle coś się zaczyna. A ten twój Kazimierz? Opowiadałeś o brodaczu w okularach. — Przed paru dniami zgolił brodę. Nie podoba ci się? — Jesteś z niego dumny. Spoglądasz na niego z czułością. — Nie spodobał ci się? — powtórzyłem rozdrażniony jej ironią. — Podoba mi się, że jest tak niezwykle podobny do cie- 105 bie. Zauważyła to i matka. Oczy i usta, podbródek, budowa czaszki. Zastanawiające, że on, obcy, a podobniejszy jest do ciebie więcej, niż ja, twoja córka! — Jesteś z tego niezadowolona? — Po prostu nie pojmuję swojej roli. Czy ja mam prawo rozumieć sprawy mego ojca? Bo on ma prawo liczyć na mnie w każdej sytuacji. W złej czy dobrej. Ja tak to sobie wyobrażam: ojciec — matka, między nimi ja. Muszę wiedzieć o nich najwięcej. Abym mogła godzić ich, pomagać. Abyśmy byli ze sobą spokojni i pewni. Pewni siebie. Kogo stać na kochanie, niech sobie kocha, ale w dzisiejszym świecie najważniejsza sitwa. Sitwa rodzinna. Taki gang na życie i przeżycie. Jasne? — Kiwnąłem głową. Musnęła mnie uśmiechem. — A mimo to takie trudne. Spadłeś mi, ojcze, z nieba. Ledwo coś ustaliłam, pokleiłam, a tu znowu dziura. Twój Kazimierz. Nie wiem, gdzie go ustawić. Jestem szczera. Co chcesz... — Chcę obiecanego koniaku — zaproponowałem, aby zyskać na czasie przed zdeklarowaniem się wobec nowych zwierzeń. Pofrunęła, migając śnieżną halką. Po minucie wróciła ze szkłem na tacy. Wygięta w tył atakowała światło kolanami. Krzywą butelkę koniaku ustawiła obok mnie, na parapecie. — Siadaj! — pokazałem miejsce przy sobie. — Nalać? Przytaknęła w milczeniu. Gdy skosztowała, zacząłem mówić poważnie: — Przysięgam ci, na co chcesz, Krystyno, że Kazimierz jest synem Diany i Jana Borel, jej męża. Tak samo pewnie jak ty jesteś córką moją i Ewy Nowickiej-Polankow-skiej. Czy ci to wystarczy? Milczała nieporuszona, więc kontynuowałem: — Jeżeli tobie to nie wystarcza, wiedz, że Kazimierz nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. O podobieństwie do mnie nic nie wie, gdyż nie było widoczne przed zgoleniem brody. Teraz to się uwydatniło, ale jego nie zdziwi, gdyż jesteśmy spokrewnieni przez matkę. Wystarczy? 106 — Nie. — Wychyliła do dna wąski kieliszek. — Oświadczam, że nie posiadam względem Kazimierza absolutnie żadnych zobowiązań. Łączy mnie z nim wyłącznie sympatia osobista i dług wdzięczności wobec jego rodziców. Opiekowali się mną, gdy byłem w jego wieku. Teraz jesteś zadowolona? — Nie! To zbyt dostojnie ułożone. Przyjaźń! Dług wdzięczności... — O co ci chodzi? — Jestem zazdrosna. Widzisz, koniak rozwiązuje język. Sam tego chciałeś. Ty nie patrzysz na mnie tak samo jak na Kazimierza. Kochasz go. Znam się na tym. — Zapewniam cię, Steno, że ciebie kocham więcej i inaczej. — Skąd mogę wiedzieć? Po piętnastu latach odwiedzasz żonę i córkę, po dwóch tygodniach odjeżdżasz, by za tydzień znów wrócić z młodym przyjacielem, który jest do ciebie podobniejszy niż ja. Nie pocałowałeś mnie naprawdę ani razu. Jesteś kolczasty morałami jak jeż. Myślisz, że za dolary otworzę przed tobą duszę. A może brak ci pewności, czy twoja córka ma duszę? Taką zwykłą, śmiertelną, ale czułą. Nalej jeszcze, ojczaszku. Wyciągnęła rękę z kieliszkiem. Nalałem, ale tylko sobie. — Nie pleć głupstw, Krystyno! Rola ojca jest inna, niż sobie wyobrażasz. Przypisujesz mu matczyne kobiece cechy. W- dawnych czasach, w czasach, z których przecież pochodzimy, surowy ojciec... Przerwała mi gwałtownie: — Znowu kazania! Dawne czasy to wojny. Wy je sami podeptaliście. Spróbuj być ze mną ojcem niewzorowym. — Muszę być takim, jakim chcę być wobec ciebie. Matka to co innego. — Moja matka od najwcześniejszych dni, gdy płakałam, dawała mi walerianę. Nigdy nie utuliła do snu przy sobie. Tępiła czułość i zabraniała bać się strachów. Prasowała mnie, zamiast wychować. A dla ciebie, jako żona, jaka była? Powiedz, dlaczego uciekłeś od niej? — Jesteś niesprawiedliwa, Steno. Matka w twoim wie- 107 ku miała bardzo ciężkie życie. Dla mnie życie też było opierzchłe jak tarka. Ale i my mamy dusze, chociaż może tego nie podejrzewasz. — Wasze matki były na pewno czulsze od mojej. — Łzy mignęły jej w oczach. Wyprostowała się, zbuntowana. — Chodź tu, córeczko. — Wyciągnąłem rękę rozbrojony współczuciem. Ukłuła mnie spojrzeniem zwężonych powiek. Smagnęła słowami: — Chcesz mnie przytulić? — Roześmiała się szydli-wie. — Wyżłopał pół butelki i myśli, że już skruszałam do pieszczot. Pragniesz szczerości? Szukasz sprawiedliwości? Mogę wszystko wygarnąć. Skrzywiłem się. Policzki piekły. — Nie mów, co ci ślina na język niesie. Będziesz żałowała! Zapalisz? — podałem papierosa. Naprawdę, jej wybuch przestraszył mnie. Zląkłem się prawdy o sobie. Intuicja dziewczyny mogła wyprzedzać moją świadomość. Czułem się nieporadnie. Rutyna życia pomogła sterować zachowaniem się i słowami: —? Zarzucasz mi, że mogę kochać tego chłopca. Gniewasz się, że chciałem okazać ci swoją czułość. Czy dlatego, że mam siwiejącą głowę, muszę mieć i serce zmurszałe? Myślisz, że miłość człowieka to tylko funkcja gruczołów? Domyślasz się czegoś zdrożnego? To, co tobie, w chwili uniesienia, wydaje się szczerością, może okazać się oszustwem i okrucieństwem. — Jeżeli jest tak, jak teraz mówisz, przepraszam, ojcze. Z tobą nie wychodzi. A wasze podobieństwo, sądzisz, że przypadkowe? Nie miałeś z jego matką jakichś... — Trudno mi z tobą o tym mówić. — Zgoda! Wolisz nie odpowiadać. Ja także. Przepraszam. Jednak doprowadziliśmy się do pewnej szczerości. O takiego Kazimierza nie będę zazdrosna. Mogę go nawet lubić. Jeżeli ci na tym zależy. — Zależy mi. Gdybyś go pokochała... — O tym nie ma mowy. Jego usta są nieapetyczne. Czuję się przy nim jak na egzaminie. Uśmiechnij się. Ma- 108 sę głupstw nagadałam. Chciałabym, żebyś mnie zrozumiał. Nigdy nie miałam własnego ojca w domu. W autorytet cudzych przestałam wierzyć. Oni mnie oduczyli. Ojciec koleżanek. Ze swoimi córkami groźni jak Zeus, a mnie, gdy córki nie widzą, podgłaskują grubymi paluchami i spojrzeniami. — Ojciec Łasiak nie taki — zaryzykowałem. — Toteż go unikam. — Jesteś niekonsekwentna. ' — Albo matka! — ciągnęła swoje myśli. — Przepytywała mnie z katechizmu, ale sama nigdy się nie modli. Przecież nie jestem ślepa. Jeżeli ksiądz na podstawie tego, że w kościele daję (mu na tacę, łudzi się, że jestem katoliczką, to tyle samo to warte, co moje złudzenie, że on jest święty, bo w sutannie. A ty, ojcze, czy wierzysz w coś oprócz siebie? — Usiłuję wierzyć. — Chcesz w coś wierzyć? Najłatwiej w Boga, bo daleko i wysoko. I wszystko tłumaczy się Nim. Ale wierzyć w człowieka Bożego, to już trudno i niebezpiecznie. — Nie wiem, o co ci chodzi? — zaciekawiłem się. — Wierzyć, że człowiek jest stworzony jako własność Boga. A więc jeżeli nadepnę na człowieka, to narażę się Bogu. Z drugiej strony to znaczy, że ja jestem także Boża. Że za moją krzywdę Bóg też ukarze. Wierzysz w to? — Wydaje mi się, że wierzę. Bez tej wiary bylibyśmy zupełnie samotni. — Ja przy ludziach, którym nie ufam, czuję się właśnie taka samotna. Muszę radzić sobie sama. — Czy nie lepiej, byśmy wrócili do pierwszych tematów naszej rozmowy? — Pewnie, że lepiej. — Zarzuciłaś mi, że opuściłem was dla Kazimierza na cały tydzień. Powiedzmy ściślej — dziesięć dni. Czy wiesz, że od pierwszego ranka tęskniłem do was? — Do matki chyba? — Właśnie do ciebie, Steno. — Miły jesteś, ojcze. I co dalej? 109 — Ciebie kocham nie mniej od Kazimierza, tylko inaczej. — Dlaczego? — Przecież jesteś córką. — A gdybym była brzydką córką? — Kocham cię mimo wszystko. — To brzmi pocieszająco. U ciebie taka miłość ma nawet pokrycie dolarowe. Przeanalizowałam je sobie. Razem do dziś wpłaciłeś prezentami na niewidzianą córkę po dwanaście dolarów miesięcznie. Jeżeli kochasz mnie od pierwszej chwili wznowionego poznania, tedy za kochaną córkę płacisz po sto dolarów dziennie. Kosztowna miłość. — Z siebie drwisz? A może usiłujesz odepchnąć mnie od was? Może wam w czymś przeszkadzam? — Jeszcze raz przepraszam! Chciałabym uregulować zaległe długi. Matka sama nie zadba o nic. Może myśli, że uda się jej nadal żyć, jak żyła. Nie wierzy, abyś na stałe został w Polsce. Może nie dowiesz się, więc po co przerywać. — Co przerywać? — Matka nie podejrzewa nawet, że wiem coś o niej. A wiem wszystko. Od wielu lat. Jestem szpiclem z zamiłowania. Ty też odkryjesz wreszcie... — Nie chcę dowiadywać się tajemnic matki od córki — przerwałem. — Wiem wszystko! — Niemożliwe! — z gestem przerażenia odsunęła się pod okno. — Dla siebie jesteś taka tolerancyjna, a czemu jej się dziwisz? Skoro ja dobrowolnie wycofałem się z jej życia, dlaczego nie miałaby żyć normalnie nadal. Ma przyjaciół, jak ja miałem przyjaciółki. — Aha! Więc to tak było! — Tak było, moje dziecko. Tak jak jest u dziesiątków milionów ludzi. Teraz, po moim powrocie, zdaliśmy sobie sprawę z naszych piętnastu lat. — Bilans skoków na boki? I wy chcecie uczyć nas porządku! Wy chcecie naszej czci dla siebie! Bez tragedii, pretensji, cynicznie. 110 — Jesteś dorosła, Steno. Tylko tacy możemy zrozumieć się i wyrozumieć. Nie zgrywajmy się. Bez obłudy. Nie jestem ani święty, ani dobry. Gdybyśmy zagrali na szczerość, nie wiem, czybyś mnie zdystansowała. To są sprawy zza burty. Jeszcze raz usiłuję sprowadzić cię na twardą ziemię. Dość nabujaliśmy się w ogólnikach i insynuacjach. Ty masz także pewne obowiązki wobec ojca. Jaki jestem, taki jestem, ale zatroskałem się wreszcie twoim losem. — Czego wymagasz ode mnie, ojcze? — Żądam, abyś ostatecznie zlikwidowała swoje finansowe skoki. Co nowego zrobiłaś? Podeszła do czeczotowej sekretery i z górnej szufladki wyjęła gruby plastykowy portfel. Obejrzała go i w zamyśleniu podała. Wetknęła mi go w ręce. Stała przede mną jak uczeń — winowajca przed profesorem. Z opuszczoną głową i zwisającymi biernie ramionami. Nie oglądając spytałem, co to znaczy. — Część moich akcji. Plon trzydziestu dwóch całonocnych dyżurów i kilkudziesięciu wypadów na miasto z zastrzykami. — Nie rozumiem. —? Rewizje w teczkach, biurkach, kieszeniach, portfelach. Nikomu nigdy ani grosza w gotówce nie zginęło. To wybrane kwity, weksle, listy, fotografie i oświadczenia. Razem: dwanaście. Z rodzinnych tajemnic: brzydkie sprawy, materiał do szantażu, niezrealizowane zemsty, siuchty. Można odprzedać niebiedakowi, można przerazić łajdaka. Warte kilkaset tysięcy i kilkanaście pchnięć nożem. Jedno pokwitowanie zrealizowałam, gdy byłeś w Warszawie. Przychód — dwadzieścia osiem tysięcy. — Co to było? — spytałem, chowając portfel do kieszeni marynarki. — Normalny list — pokwitowanie nie ostemplowane, że ktoś komuś sprzedaje willę za trzysta osiemdziesiąt tysięcy i kwituje odbiór całej sumy. Do tego akt rejen-talny z tej transakcji, ale tylko na sto trzydzieści tysięcy. — Co z tego? Ul — To, że nabywca nie mógł mieć o ćwierć miliona więcej niż w akcie notarialnym. — Dlaczego nie mógł? — Dlatego, że jest dyrektorem punktu skupu. Miał wyliczenie ze spadku rodzinnego na sto dwadzieścia tysięcy. Jedną dziesiątkę mógł pożyczyć, więc tę nadwyżkę, ćwierć miliona, musiał ukraść w swoim urzędzie. Łapówkarz! — Opowiedz wszystko, dokładnie — zaproponowałem, zlewając do kieliszka resztę koniaku. Usiadła przy mnie. Ręce zaciśnięte w piąstki złożyła na kolanach. Opowiadała, swobodnie, jak przygodę z kina. Dokument zdobyła przed pół rokiem. Znalazła go w biurku, w papierach sędziego. Sam kazał jej szukać tam kapsułek z eterem. Gdy zasnął, po zastrzyku, przejrzała szufladę. Zabrała tylko pokwitowanie. Umowę notarialną przejrzała i wynotowała z niej, co trzeba. Sędzia chory był na marskość wątroby po żółtaczce. Przed miesiącem zmarł. Wtedy sprawa dojrzała. Rodzina zakrzątnę-ła się około spadku. Nikt nie dociecze, gdzie podział się zbędny dokument. Tylko w zamysłach Steny nabrzmiewał wartością. — Jak wykonałaś skok? — indagowałem, nie okazując przejęcia się sprawą, aby nie spłoszyć cennego rozgadania. Im więcej dowiem się szczegółów, tym łatwiej będzie zlikwidować całość. — Najpierw sprawdziłam telefonicznie, czy urzęduje. W porządku. Wtedy napisałam list, a w nim, co należy. Trzy dni później telefon. „Czy obywatel dyrektor dostał list od ciotki Krazy? Nie? To szkoda. Będę pisała dopóty, aż obywatel otrzyma." „Przepraszam, nieporozumienie. Już otrzymałem!" „Jaka odpowiedź?" „Muszę mieć gwarancje." „Będą w następnym liście." „Czy nie lepiej bez listu?" „Można telefonicznie." „Skąd?" Podaję mu telefon ambulatoryjny, gdzie mam dostęp, jak wszyscy, z poczekalni. Zadzwonił. Wyznaczyłam spotkanie w miejscu i o czasie bezpiecznym. Kilometr taki a taki za Psim Polem. Sprawdzone pustkowie. On ma zajechać od Oleśnicy. Kilometr do miejsca spotkania piechotą. Gotówka z ręki 112 do ręki za dokument. Zgodził się. Przyjechałam Jawą. Z bratem Niki na siodełku. Oświetliliśmy go z daleka reflektorem. Był w masce sam. Ja w skórze, cudzym hełmie, okularach. Nie zgasiłam motoru. Mówię: „Uważajcie, towarzyszu dyrektorze, tylko bez kantów, bo mamy gorącą obstawę". Udawałam chłopaka. Heniek trzyma w garści petardę, w razie zamętu. Obyło się. Spytałam go, czemu w masce, przecież ciemno. „Nie lubię fotobłysku" — odpowiada. „Ja także. Do niezobaczenia się!" Daliśmy gazu. Henio zasłaniał płaszczem numer, aby nie można było sprawdzić latarką. — Co cię skusiło, dziewczyno? To musi się źle skończyć. Ja takiego ptaszka już bym złapał. Trzy etapy ryzyka. — Do ciebie bym nie pisała. On nie mógł działać z blacharzami. — Ja sam bym cię przyskrzynił. Jednym ładunkiem gazu. Zbrodnicza dziecinada. Słuchała tępo, nie odpowiadając. — Skąd wzięłaś pseudonim ciotki Krazy? Wiesz, co to znaczy po angielsku? — Wiem. Tak sobie, bezsensownie, żeby trudniej było zgadnąć. — A właśnie podałaś dwie wskazówki. To niepolskie słowo, a fonetycznie angielskie, więc mój język. Druga wskazówka to znaczenie, że jesteś szalona. Trzecie: „ciotka", że jesteś kobietą. Szukaj we Wrocławiu dziewczyny na motocyklu, szalonej, mającej coś wspólnego z angielszczyzną. — Nie pomyślałam o tym. — Widzisz! I siebie, i chłopaka pociągnęłaś na brzeg przepaści. Czy możesz mieć pewność, że facet nie dochodzi twojej tajemnicy? — On był uradowany. Powiedział mi: „Cześć, stara! Myślałem, że będzie ze mną gorzej!" Oklapnąłem do reszty. Nie umiem z nią rozmawiać. Albo nie chciała, abyśmy się zrozumieli. Ja kładę nacisk na zasady moralne, a ona upiera się przy swoim rachunku. 8 — Moguncka noc 113 Musi mieć osiem tysięcy dolarów. Ponieważ wyjechałem do Warszawy i nie wracałem, poczuła się zawiedziona i wróciła do swoich praktyk. Rozsądek ostrzegał mnie przed pokusą dopełnienia jej zdobycznej puli do ośmiu tysięcy. Mogłaby uznać to za nową zdobycz. Widocznie zdawała sobie sprawę z mojej rozterki. Przytuliła się do mego ramienia i znieruchomiała, jakby w oczekiwaniu. Była to zbyt ostentacyjna czułość. Wyrachowanie, podstęp, przewrotność?... Migały mi te słowa w mózgu, lecz nie zabarwiały się pojęciem zła, które by ją dyskredytowało w moim... W moim czym? Nie w sercu. Serce nie lęka się zła. Przeciwnie, ma jakiś ślepy pociąg do nieszczęścia, do zagrożenia, do całopalenia nawet, jak komar w płomieniu świecy. Wyznaję z zażenowaniem, że cnoty Steny, tak niestety słabo dostrzegalne, budzą we mnie czyste, ojcowskie uczucia. Jej skazy kuszą mnie i ośmielają do zdrożnej poufałości. Skazy! Jakie subtelne określenie! Nie wzięła pacjentowi z portfela ani złotówki, lecz gwizdnęła mu z biurka dokumencik, wart dla niej dwadzieścia osiem „patyków". To skaza! A grożenie szantażowanemu „gorącą obstawą", w razie gdyby próbował się bronić, to też skaza. Kradzież, szantaż, fałszerstwo, a nawet gwałt fizyczny ze złamaniem ręki. Czego jeszcze brakuje? Prostytucji i mordu? A gdyby i to plamiło jej życie, czy dowiedziałbym się o tym od niej? Na pewno nie. Ona dozuje swoje zwierzenia. Uważa mnie za hipokrytę, w dodatku staromodnego. Gdy pod koniec rozmowy spytałem ją z rozpaczą, jaka jest naprawdę, odpowiedziała zdziwiona: — Chyba różna. Przecież żyję, rosnę i ciągle się odmieniam. Od ciebie dzisiaj, ojcze, też zależy, kim będę jutro. Jaka intencja podyktowała jej te słowa: zaufanie czy szantaż? Pamiętam, że matka tłumaczyła mi to, gdy określiłem kiedyś Lucy, moją żonę, słowem „obłudnica", że Chrystusowy zakaz, byśmy nie sądzili bliźnich, na tym polega, aby ich nie osądzać, nie klasyfikować na podstawie jakiegoś ich czynu czy stanu. Nazwanie kogoś, kto nam skłamał, kłamcą jest właśnie potępieniem, petryfiko- 114 waniem go w grzechu. Czy ja mam prawo potępić Stenę za to, czego dowiedziałem się o niej od niej samej? A jeżeli sfingowała to wszystko-okazując wiązkę świstków z archiwalnej makulatury? Jedyny sprawdzian, który mógłby potwierdzać jej okrutną szczerość, to konfrontacja jej wdzięku w pamięci portiera Erwina z domniemaną pogromczynią białostocczanina w hotelu. Inne obciążenia są pośrednie, a więc: skąd miała półtora tysiąca dolarów, skąd złotówki na pomoc pocieszającą matkę moją ofiarnością, skąd kosztowny motocykl i skrzynka z ciuchami? Nie wiem o niej nic pewnego. W pierwszym zetknięciu odgrodziła mnie fałszem od matki. Nie znamy się. A co ona wie o mnie? Czyż ja nie jestem kłamcą utrzymując w niej złudzenie ojcostwa? Gdybyśmy nagle rozpoznali się w prawdzie wewnętrznej... przerazilibyśmy się, odbiegając od siebie. Albo rzucili w ramiona, aby tarzać się w rozpaczy... XXVI JNowy czynnik objawił się w moim pisaniu: niebezpieczeństwo! Dotychczas, dla dyskrecji, przeinaczałem nazwy miast i imiona. Gdyby policja dobrała się do moich kartek, Stena wpadłaby w poważne tarapaty. Muszę zadbać o jej bezpieczeństwo. Dziwaczna sytuacja. Przecież nie reagując na to, czego dowiaduję się od niej o niej, staję się jej wspólnikiem. Dowodem tego, co wiem, jest właśnie niniejszy dziennik. Przestać pisać o niej, to znaczy zrezygnować z dziennika, który ona wypełnia dziś sobą. A przestać pisać w ogóle, to odebrać rację memu aktualnemu bytowi. Dramatyzuję! W porównaniu z początkiem, zbyt łatwo się rozpisuję. Ale szczerość mego dziennika na pewno nie jest pełna. Wczoraj na Stwosza odbyłem pierwszą w cztery oczy . rozmowę o Stenie z panną Łasiak. Mieliśmy dosyć czasu, gdyż Stena pobiegła aż na rynek po zakupy. Nika nie od ' 115 razu nabrała do mnie zaufania. Rozbroiłem ją wyznaniem, że wolałbym, aby ona była moją córką, a Stena tylko piękną znajomą. Opinia Niki o przyjaciółce zaskoczyła mnie. Powiedziała, że Stena jest tchórzem. Gdy zaprotestowałem, uważając, że jest nie tylko odważna, ale nawet śmiała, dowiedziałem się, że to, co biorę za śmiałość, jest tylko bezczelnością wobec mężczyzn. Natomiast wobec kobiet Stena jest tchórzem. — Wobec jakich kobiet? — zdziwiłem się. — Takich jak ja, na przykład — odpowiedziała rezolutnie. Znowu zaprotestowałem. Przecież nie wybiera się na przyjaciółkę osoby, której lękamy się. — A właśnie że tak! — stwierdziła Nika. — Ja także jestem tchórzem. Dzieciństwo zasupłało nas dziecinnymi tajemnicami. Więc pilnowałyśmy się nawzajem, aby nie zdradzać. Na tajemnicę wystarczy przecież i grzech powszedni. Czy podrobienie podpisu ojca w dzienniku szkolnym to śmiertelny grzech? Takie sekrety związały nas. Tajemnice wietrzały, ale solidarność pozostawała. — Ale gdzie tu tchórzostwo! — interweniowałem urażony dziwacznym zarzutem. Nika, podrażniona, że ją koryguję, rozgadała się na dobre. Więc Stena była w szkole purytanką ze strachu. Nie piła i unikała poufałości z chłopcami. Wyniosła wstrząsające wrażenie ze szpitala, w którym leżała jej matka. Panicznie bała się ciąży. Inne dziewczynki, po uświadomieniu, jak łatwo ciąży unikać, chętnie urozmaicały sobie życie. Wśród maturzystek ich rocznika niewiele było dziewic. Stena bawiła się wtedy z pewnym trenerem. Uważała go za bezpiecznego. Zajmowała się sportem i dżiu-dżitsu, w celach obronnych. Na odmianę zaczęła lękać się ciąży po gwałcie. Ona lubi się bać. Strach podgania ją, elektryzuje. — Wpada do mnie czasami taka przestraszona, że muszę ją uspokajać jak skrzywdzone dziecko. Głaszczę po głowie, przytulam. Boi się, lecz nie chce powiedzieć, kogo. Może to mania prześladowcza? Dlatego panu tyle o tym mówię, żeby pan zwrócił uwagę na jej zdrowie. Ona po- 116 trzebuje innej opieki. Matka nic nie rozumie. Ledwo mieści się w swoich obowiązkach. Ja wiedziałem, kogo boi się Stena. Szczęśliwie, że Nika nie podejrzewa nawet jej „dorosłych" tajemnic. Biedna dziewczyna. Zgorszenie jej gangsterskimi wyczynami musi ustąpić serdecznemu współczuciu. Nie, to nie jest bezczelność, gdy mimo chorobliwego lęku zdobywa się na takie „skoki". Więc kim jest? Jak sklasyfikować przygotowanie i przeprowadzenie takich, bądź co bądź skomplikowanych akcji? Jeżeli nie ma gardłowej potrzeby, to chyba zamiłowanie... Szkaradne hobby... Jednemu mnie zawierzyła swoje złe tajemnice. I podłączyła do wspólnoty. Jestem współgangsterem. Zaufanie jej mogło być wyrachowane... Nie chcę w to uwierzyć. Niemożliwe, aby odzyskanego po sieroctwie ojca oplątywała pajęczyną występnych kombinacji. Matka też jest dla niej pozycją nieegoistycz-ną. Mnie może trochę wyzyskuje. Zgadzam się na to nie bez pewnej satysfakcji. Oczywiście wolałbym być dla niej ideałem bezinteresownym. Takim, o jakim marzyła przed poznaniem mnie. We wtorek byłem z Kazimierzem na weselu u Pojana--Slęzy. Chcąc wytłumaczyć mu fenomen tego emocjonującego zjawiska posłużyłem się analogią francuską: gdyby cała kolonia rolników bretońskich, uciekając przed prześladowaniami w czasie Wojny Trzydziestoletniej, zawędrowała i osiedliła się na przykład w Północnej Holandii, w Groningen, a teraz po trzystu latach powróciła do Bretanii zachowując swoje ludowe stroje i mówiąc wiernie językiem sprzed trzech wieków, słabo dziś rozumianym — tak właśnie wygląda „casus Pojana". Musi się im tu nieźle powodzić, bo przyjmowali nas, zagranicznych gości, hojnie gronowym winem, mięsiwami i słodyczami. Mają swoją orkiestrę, chór i balet. Kazimierz szalał obtańcowując kolorowe panny. Po Pojanie i zwiedzeniu obozu w Oświęcimiu — Ausch-witz, mój Kazimierz, dość już polonofil, stał się nadto „rzecznikiem" nowych zachodnich granic Polski. Chętnie 117 przypomina, że i de Gaulle tak samo je uznaje. A swoją drogą, moi polscy rodacy nie znają się na propagandzie. O Pojanie portier w hotelu „Astoria" mało co wiedział, a ja, we Wrocławiu, nie mogłem znaleźć choćby broszury o tym etnograficznym cudeńku. Gdyby Francuzi mieli w Alzacji podobną Pojanę, sprzedawaliby ją jak złote runo. To, że Pojana jest gromadą katolicką, wzmogłoby jeszcze jej propagandową wagę w Europie, kokietowanej katolickością Adenauera. We Wrocławiu najbardziej spodobała się Kazimierzowi Wyspa Tumska. Przebywa tam całymi godzinami, fotografuje, zbiera dokumenty ruin, a nawet bawi się w archeologa. Gdy wyjeżdżałem z USA do Europy, nie miałem w sobie kompleksów politycznych. W Paryżu podrażniła mnie wojna algierska, a we Wrocławiu — kwestia niemiecka. Swoją drogą my w Ameryce nie mamy pojęcia o tych sprawach. Uprzedzenie do komunizmu posmarowało nam Niemców miodem. Tutaj znowu nie doceniają znaczenia w świecie Rosji. Jej nieuchronnego sąsiedztwa z małą Polską. Muszę zanotować „polityczną" rozmowę z Ewą, moją żoną. Byliśmy sami, niczym nie skrępowani w szczerości. Spodziewałem się po niej przecież jakichś konsekwentnych wniosków z warunków, w których żyje. Jest Polką, pracowniczką służby zdrowia, odznaczona jakimś medalem, pionierką repolonizacji Śląska, a oto, jaki wiodła ze mną dialog. — Możesz mi wierzyć, Dominiku, że nie ustajemy w dążeniu do wyzwolenia Polski. Rozumiesz mnie? — Nie bardzo. — Czego nie rozumiesz? — Tego, jak chcesz wyzwolić Polskę. Od czego i do czego. — Jak to, od czego? — Pragniesz powrotu przedwojennych stosunków? Cofnięcia reformy rolnej, oddania fabryk i kopalń dawnym właścicielom? — Ależ nie! Nie chodzi o stosunki gospodarcze. Myślę o prawdziwej suwerenności Polski. Takiej, jak przed wojną. — Czy dyktaturę soldateski nazywasz wolnością? Kiedy Polska była prawdziwie suwerenna? Czy masz dla siebie jakiś wzór w Europie? Czy jest w dzisiejszej Europie miejsce na suwerenność? Kto tu jest suwerenny w powiązaniach Narodów Zjednoczonych, NATO, wspólnoty gospodarczej i planów Marschalla? Pełna suwerenność to fikcja, niemożliwa już do zrealizowania nawet dla większych potęg. — Mówisz jak komunista. — Mówię głośno to, co po cichu myśli Amerykanin. — Chcesz odebrać nadzieję? — Chcę cię uwolnić od męczących złudzeń. Złudzenia od dwustu lat rzucają naród nasz na kolana klęski. Kto i od czego chciałby was uwolnić? Świadomie czy nieświadomie kusi odlepieniem od bloku wschodniego, odbiciem od Rosji, by przybić do kogo? Łudzisz się, że do Ameryki. Zrozum, że w Europie Ameryki nie ma i nie będzie. Polskę odlepioną od Rosji czekają nieuchronnie, jako magnes geopolityczny, tylko Niemcy. Nie Hitler! To już się nie powtórzy. Są inne mądrzejsze środki zniewalania. Kapitał! Dobrodziejstwo kapitału! Pożyczki dewizowe i towarowe, z odroczeniem pierwszych spłat i procentów. Taki kredyt traktowany jako instrument polityczny, dalekosiężna inwestycja, jest równie niezawodny jak bomba atomowa. Lęka się tylko jednego: socjalizmu. Właśnie tego, co wy już wprowadzacie u siebie. A ty chcesz się od niego wyzwolić i" jak nieopierzony indyk nadziać na nosorożca. Tak byś się wyzwoliła, że za dwadzieścia pięć lat twoje wnuki płaciłyby od każdej przepracowanej godziny kwadrans haraczu na gniazdo kapitału niemieckiego. — A teraz nie płacimy? — Rozejrzyj się, kobieto! Jak tak dalej pójdzie, wam będą płacić! — Ale kiedy? — westchnęła niemrawo. Przypomniałem sobie przysłowie, że lepszy wróbel 118 119 w garści niż gołąb na dachu. Wierzą w to, co jej mówiłem, lecz pod warunkiem, że Polacy będą wytrwale i konsekwentnie trzymali sią raz obranej drogi. Każda dywagacja to uciecha dla wrogów, a zysk dla sąsiadów ich własnego bloku. Myślę o bloku europejskim, który niewątpliwie tak wzmocni się wspólnotą gospodarczą, że przestanie interesować Amerykę jako podopieczny, stając się jej rywalem. XXVII i oznaję tu wielu ludzi. Przedstawiamy się sobie, by po rozejściu się nie pamiętać nazwisk. Na zbliżeniu się do ojca Weroniki, Pawła Łasiaka, szczególnie mi zależało. Odwiedziliśmy ich z Kazimierzem i Steną. Sam otworzył drzwi przepraszając, że córki nie widział od rana, jednak telefonowała, że przyjdzie za chwilę. Zaprosił nas do swojego pokoju. Sypialnia-graciarnia. Jedyną ozdobą mahoniowy bar, grający, gdy się go otwiera. Łasiak jest bardzo dumny z tego mebla. Dla niego prawdopodobnie wprowadził nas do swego pokoju. Poczęstował wiśniówką po to, aby pokazać grający mechanizm. Stena, ku memu zdziwieniu, wypiła kieliszek, lecz odmówiła, gdy Kazimierz zaproponował jej powtórną porcję. Obserwowałem Łasiaka. Niski, o pokaźnym nochalu, miał chorobliwie wypukłe oczy i bardzo kosmate ręce. Nie wysilał się na konwersację i o nic nie wypytywał. Zdziwiło mnie to, gdyż wiedział, że przybyłem z Zachodu, a tacy ludzie budzą tu powszechne zainteresowanie. Łasiak zdawał się mnie grzecznie tolerować, natomiast z serdecznością zwracał się do mojej Steny. Do Kazimierza uśmiechał się często z zachęcającą życzliwością. Musi chłop lubić młodzież. W pewnej chwili drzwi otworzyły się i do pokoju wpadła Nika. Zawołała: „Jesteście?" — kiwnęła nam głową i podbiegła do ojca. Pochyliła się przed nim dla pocałowania w rękę, po czym zwróciła się do nas. Poczułem się, jakby mnie kto szturchnął. Oto dorosła, 120 samodzielna dziewczyna, w dzień powszedni, bez podzięki czy przeprosin, całuje ojca w rękę. Każdego mógłbym sobie w tym łatwiej wyobrazić niż ruchliwą i krytyczną Nike. Moja Stena nie pochyliła się nawet przede mną. Łasiak był więc takim ojcem, którego można czcić. Nie wygląda naprawdę dostojnie. Gdy Nika wyraziła wesołą pretensję, że jej nie częstują, nalał pełny kieliszek i podał jej. Kazimierz konwersował z Weroniką po francusku, Stena rozpytywała o coś starego Łasiaka. Ja obserwowałem ich ze wzrastającą niechęcią do samego siebie. Przy herbacie rozpoczęliśmy ogólną rozmowę. Nika starała się tłumaczyć jej treść Kazimierzowi. Stenie byłoby łatwiej, ale nie fatygowała się. Łasiak wygłosił parę zastanawiających opinii. Mówiliśmy o czytelnictwie. Łasiak informował, że przed wojną przeciętny nakład niezłej powieści mógł liczyć na rozejście się trzech tysięcy egzemplarzy w ciągu dwóch lat. Kto je kupował? Tysiąc tomów wchłaniała Warszawa, jej czytelnie, inteligencja, bibliofile. Drugi tysiąc prowincja większych miast, Łódź, Piotrków, Kraków, Gdynia, Poznań i reszta wojewódzkich. Pięćset — to proboszcze i kler prowincjonalny. Ostatnia pięćsetka pozostaje dla dziedziców, dla dwudziestu paru tysięcy dworów i domów klasy uprzywilejowanej. Robotnicy pożyczali z czytelni. A jak jest dzisiaj? W Polsce obecnej dobra książka może liczyć, że jej nakład dwudziestotysięczny rozejdzie się w ciągu roku, a książka bardzo udana ginie z półek księgarskich w ciągu paru dni. Więc nakłady dziesięciokrotnie wyższe. Kto te książki kupuje? Kto kupił osiem milionów tomów Kraszewskiego, wydanych po wojnie? W bibliotekach dobre książki są zaczytywane. Łasiak entuzjazmował się kulturalnym dorobkiem polskiego socjalizmu. Niemcy niszczyli polską inteligencję, a socjalizm nie tylko nadrobił poniesione straty, lecz i pogłębił parokrotnie kulturalną glebę narodu. Dzisiaj ty-: siące robotniczych rodzin kupujących książki zastąpiło tych kilkuset ziemian, których bardziej stać było na kulturalny wydatek. .;-,(! 121 Starałem się ostudzić zapał Łasiaka presumpcją, że część, zasługi wzrostu czytelnictwa w Polsce należałoby odjąć socjalizmowi, a przekazać rozwojowi radia, telewizji i komunikacji. Nie byłem jednak pewny swego argumentu, gdy przypomniałem sobie, że przecie w Argentynie czy Brazylii czytelnictwo książek nie jest dziś większe niż w Polsce przedwojennej, więc nie może się równać z Polską socjalistyczną. Z Ameryką czy z Francją nie wypada porównywać Polski uratowanej od zupełnej masakry hitlerowskiej. W czwartek zabrałem Kazimierza do Kłycina. Prosił, aby poznać go z księdzem — nie dygnitarzem, mówiącym po francusku. Mniemałem, że ksiądz Górski świetnie nadaje się na konfrontację. Tak się rozgadali, że zostawiłem mu Kazimierza na noc. Ma wrócić do Wrocławia jutro autobusem. Moje panny namówiły chłopca, aby z powrotem zapuścił brodę. Może to żart z ich strony, a może ciekawość. Uwierzył, że bez brody wygląda na studenta pierwszego roku. Od wczoraj przestał się golić. Jestem z tego raczej zadowolony. Pan Erwin namówił mnie na zwiedzenie Księżna. Wybrałem się tam w pojedynkę. Towarzystwo Steny albo Kazimierza tak mnie absorbuje, że trudno tropić turystyczne ciekawostki. A Księżno warte jest skupienia. Rezydencja-monstre książąt pszczyńskich, czyli von Pless, którzy wśród dynastów europejskich chełpili się rzekomym pochodzeniem czy też afiliacją z prastarym rodem królów polskich, Piastów. Wywyższali się tym nad Hohenzollernami... Była tam podobno jakaś strużka polskiej krwi po kądzieli, której doszukali się w XIX wieku sowicie płatni heraldycy. Mieli dobre przeczucie ci von Plessowie, reklamując się polską krwią w żyłach. Cztery-stupokojowy zamek wraz z zabudowaniami w dwustuhek-tarowym parku. Zdewastowany w 1945 roku, dziś znowu okryty dachówką, tak samo pusty jak był za czasów fundatora. Hitler budował pod zamkową skałą betonowe 122 schrony. Personel, z dawnych książęcych dworaków, objaśnia turystów. Zafrapowała mnie szczególnie kaplica grobowa książąt. Z zewnątrz całe mauzoleum. W środku szczątki nagrobków. Oprowadzający ogrodnik opowiada, że przed 1945 rokiem było tu znacznie gorzej. W zrytych kilofami dołach pełno było podskórnej wody. Ludzie zajmowali się wtedy odwadnianiem kopalń i budową domów dla żywych, a grobowcami przejmowały się hieny cmentarne. Dopiero po 1954 roku pewien młody ksiądz z sąsiedniej parafii zaopiekował się reliktami arystokratów niemieckich szczycących się polską błękitną krwią. Wyłowił z błota piszczele i czaszki i pochował po chrześcijańsku na najbliższym wiejskim cmentarzu. Miał stary książę Pless kilkadziesiąt tysięcy hektarów ziemi w tej krainie, a tak był obcy dla ludu i jego spraw, że nie zostało mu choćby w parku ani metra na wyłączną a wieczystą własność. Obok zamku, zabudowań dworskich, biblioteki i oranżerii jest i gospodarstwo. Olbrzymie stajnie i majdan, gdzie Polacy ze znawstwem i zamiłowaniem prowadzą hodowlę rasowych koni. Widziałem całe ich stado, białe ogiery, araby wyselekcjonowane przez Habsburgów austriackich. Piękne rumaki nadające się jednako do parady, cyrku, pod wierzch i do woza. Podobno Polacy eksportują te swoje araby do Arabii. Dziwaczna historia. Nie mniej dziwna niż to, że ksiądz Górski przygotowuje do chrztu trzynastoletnią Algierkę, którą rodzice wysłali z katolickiej Francji na wakacje do komunistycznej Polski. Trzeba w tej Polsce pobyć osobiście, aby zrozumieć, jak błazeń-sko czy może diabelsko brzmią tu hasła wykrzykiwane na Zachodzie o potrzebie krucjaty termojądrowej dla ratowania chrześcijaństwa za Odrą. Życzyłbym Paryżowi takiego chrześcijaństwa. Porównanie z Południową Ameryką nie wytrzymuje krytyki. Tam ceregiele religijne, a tu ceremonia wiary. W Brazylii celebrują święto i zabawę; w Polsce wielotysięczne rzesze modlą się i adorują Najświętszy Sakrament śpiewem i powagą. To, co na Zachodzie uważamy często za paradoks, w Polsce bywa zjawis- 123 kiem zwyczajnym. Na przykład to, że córka komunisty Łasiaka jest szczerze religijna i całuje ojca w rękę. Może dlatego, że choć sam niewierzący, jej wiarę szanuje. Ona za ten szacunek czci go wdzięcznie. Może... Stary Lasiak skarżył mi się, że ich zdolni pisarze nie chcą, czy też nie umieją opisywać wielkiego budownictwa socjalistycznego. Próbowałem go pocieszyć, że może nie chodzi im o socjalistyczne, ale o budownictwo w ogóle. Gdzież to umieją pisarze opisywać choćby największe budowle? Jest ich dosyć na świecie, nie tylko w socjalizmie. Dlaczego Eliot nie pisze wierszy o Fordzie lub o konstrukcji żelbetonowych drapaczy chmur? Myśli dziecka przejmują go więcej niż koncepcje architektoniczne genialnego konstruktora. Wspomniałem o Eliocie, ponieważ Kazimierz zaczytuje się w nim. Napisał na maszynie i wsunął mi do kieszonki w kamizelce jedno zdanie, z prośbą, abym je odczytał i starał się zrozumieć. Chce mnie widocznie nauczyć medytacji, bo powiedział przy tym, że jedna chwila własnych rozmyślań o Bogu ważniejsza jest niż sto przeklepanych zdrowasiek. „Those who deny Thee could not deny if Thou didst not exist; and their denial is not complete, for if it were so, they would not exist." Czyżby Kazimierz podejrzewał, że jednak jestem niewierzący? Czy ja jestem naprawdę wierzący? Tak naprawdę, aby moja wiara góry przenosiła, to na pewno nie! Raduje mnie wszystko, co sprzyja wierze i wierzącym, a smuci to, co im w nich przeszkadza i szkodzi. Ale podobny jest i mój stosunek w Polsce do tego, co nazywają socjalizmem. A socjalistą na pewno nie jestem. Gdyby mnie spytano, czy jestem katolikiem, nie zawahałbym się w twierdzącej odpowiedzi. Wyglądałoby na to, że można być katolikiem, a jednak półwierzącym. Nie jest to takie bezsensowne, jak by się zdawało. Ja dla samego siebie jestem tego przykładem. Rozumiem i wiem sporo o katolicyzmie, gotów jestem krzyczeć w jego sprawie, ale zbyt głęboko w swoje prywatne sfery nie dopuszczam. Oddajmy cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co Boskie. Moż- 124 na tę radę przewrotnie komentować. Tak też czynimy. My też jesteśmy dla siebie cesarzami. A wtedy sprawy naszego portfela, naszego businessu, naszego ciała nawet, wygody i zmysłów abstrahujemy traktując niezależnie, jako światową rację stanu, poza nawiasem ducha i religii. Kazimierz nie uznaje tego. Uważa, że człowiek jest integralny, jak pojazd czy motorowy wehikuł, w którym jeździec związany jest pędem z kierownicą dzierżoną we własnej garści. Zjechałeś na bok, boś grzeszny. Powiedz to sobie, że zjechałeś na bok, i zawracaj na prostą drogę, zanim będzie za późno. Hipokryta powie: taki jest naturalny tor, taki właśnie kierunek ustawionych osi i opon, dlatego muszę zjeżdżać na bok. XXVIII lirystyna zdała ostatni egzamin. Ma zaliczony pierwszy rok zootechniki. Kupiłem jej w prezencie taki sam aparat jak Kazimierzowi, ale z dodatkowym teleobiektywem. Obiecałem, że nauczę ją fotografować i samej robić powiększenia. Zapaliła się do tego, a ja cieszę się mając konkretne zobowiązanie. Nabyłem polski powiększalnik, Krokus, komplet kuwet i chemikalii. Pojętna dziewczyna. Zapytałem ją, dlaczego obrała zawód zootechnika. Roześmiała się drwiąco. — Żeby mieć zawód studenta. Odpowiada mi to. Korzystam z wszystkich praw akademickich. Obowiązki są łatwe. Lubię przyrodę i zwierzęta. Na swoje robótki też nie brak czasu. Gdyby nie było miejsca na zootechnice, poszłabym na chemię albo anglistykę, jak Nika. — Kim ty chcesz być, dziewczyno? — Czy można wiedzieć, kim człowiek będzie? Chciałabym być szczęśliwą kobietą. A jak ja sobie wyobrażam szczęście?... — Jak? —? Najpierw bezpieczeństwo i dobrobyt. Dobrobyt w bez- 125 pieczeństwie. Potem kochany i kochający mąż. Własne dziecko od kochanego człowieka. To chyba wszystko. — A zdrowie? — Już mam. Uroda też wystarczy. —? Jesteś zadowolona z siebie? — Niezupełnie, ale nic na lepsze nie da się zmienić. — Siebie można zmienić, zewnętrznie i wewnętrznie. Zmądrzeć, nabrać doświadczenia, odzyskać wiarę... w ludzi. — Oczywiście! Każda rozmowa z ojcem ma jakiś wpływ na mnie. Ja się stale zmieniam, nie przestając być sobą. Jest się różną i tą samą, prawda? Brak mojej odpowiedzi zaniepokoił ją. •—? Jeżeli jestem, to po to, żeby być sobą, powiedz? Nie odpowiedziałem, ale pomyślałem, że ma dziewczyna więcej racji, niż umiała powiedzieć. Zapewne, człowiek zmienia się ciągle, stając się sobą, ale czy po to tylko, aby w końcu przestać być sobą, przestać istnieć po godzinie śmierci? To byłoby absurdalne, sprzeczne z ciągłością istnienia. Przecież my sami jesteśmy świadectwem nieskończonego istnienia w nas samych. Czyżby na naszej świadomości miała urwać się struna prabytu? Nie! To moje papierowe „nie!" pokrywa się ze zdaniem Eliota, że kto Boga neguje, nie mógłby Go zaprzeczyć, gdyby On nie istniał. Sens tych myśli Eliotowo-moich celniejszy jest dla mnie od wywodów matematycznych i statystyk empirycznych, jest akordem pojęcia, czymś z poezji, która wiele wie o życiu. Osoba Steny zapładnia mój byt. Poważne słowa. Jeżeli myślę o niej i dla niej, a także działam, to przejawiam własne istnienie. Jej akademickie studia nie zachwycają mnie. Jest typową mieszczanką. Gdybym mógł przyczynić się do wybrania przez nią jakiegoś atrakcyjnego zawodu! Z tą myślą urządzam laboratorium fotograficzne. Taka jak ona fotoreporterka wszędzie by się wśliznęła. Po fotografowaniu może nauczę ją pisać. Byle dobrze opanowała technikę. Trzeba jej kupić porządną kamerę większego formatu i flesz elektronowy. Przyślę jej z Paryża. 126 Nie wyobrażam sobie mojego stąd odjazdu. To będzie rozstanie. Nie było rozstania z USA ani z Paryżem. Dlaczego mam odjeżdżać z Polski? Nic mnie nie zmusza, nikt nie każe. Jestem dostatecznie wolny, aby chcieć stać się czyimś niewolnikiem... Ciemnię urządziliśmy w pokoju Steny na Stwosza. Ewa po wczesnej kolacji poszła na dyżur. Pierwsza lekcja we dwoje. Najpierw „na widno", ustawianie sprzętu. Stena sama odmierza i rozpuszcza utrwalacz i wywoływacz. Włączamy powiększalnik i gasimy światło. Przy pomarańczowej żarówce jesteśmy rozproszeni. Biała struga naświetlająca papier ściąga nas ku sobie. Skupiamy się nad kuwetą śledząc ujawnianie się kształtów. Jestem w kamizelce, Stena w jedwabnej bluzce. Pochyla się, opiera piersią o moje prawe ramią, głową odpycha moją skroń, aby lepiej widzieć. Dla wygodniejszej pozycji zarzuca ramię na moją szyję, policzek przy policzku. Dyszy z ciekawości. Ja świetnie zdaję sobie sprawę ze wszystkiego, nie przestając czujnie pilnować procesu wywoływania. Pochylam się z papierem nad płuczką. Włosy dziewczyny łechcą mi nozdrza, a nozdrza oddychają jej zapachem. Pierwsze powiększenie przepalone. Zakładamy nowy papier. Proponuję, aby ona spróbowała ustawić ostrość. Przesiadamy się. Teraz ja pochylam się nad nią, blisko, by lepiej widzieć to samo, co ona widzi. Palce nasze, operując w ciemności na mechanizmie powiększalnika, spotykają się, potrącają. Śmieszy nas to. Gdy zapala się światło, cieszę się, że nie potrzebuję wstydzić się jej spojrzeń. Że potrafię być ojcem takiej właśnie córeczki. Dwanaście powiększeń na pierwszą lekcję to dosyć. Co prawda udanych tylko cztery. Zapaliłem normalne światło. Stuświecowa mleczna żarówka. Stena przekręciła kontakt, mówiąc, że światło razi ją. Możemy pobyć przy pomarańczowym. Nie mam nic przeciwko temu. Wyglądamy jak duchy. Ja siedzę na krzesełku, ona półleży na tapczanie. Mówi przygaszonym głosem: — Najciekawsze to, czego nie znamy. Bez tajemnic życie ? 127 byłoby obsmyczone. Na przykład teraz: widzę twoją twarz jak indiańską. Bywałeś wśród Indian? Jesteś mocny, żylasty jak wódz Apaczów. A ja Blada Twarz. Moje włosy zachwycałyby Indian. A ciebie zachwycają? — Owszem, ładne masz włosy — przyznaję z uśmieszkiem. — Korci mnie, żeby ci coś powiedzieć. Nie przestanę ci się podobać? — Spróbuj! —? Ja jestem przy tobie głupia, prawda? Ale lubisz ze mną rozmawiać. — Lubię! Jesteś interesująca. Ciekawią mnie twoje myśli. — Bo ich nie znasz. Ty mnie tylko słyszysz. Słowa powiedziane to jeszcze nie myśli. To mniej albo więcej niż myśli. Wyobrażasz sobie? Mowa! Tak samo z ciałem. — Co z ciałem? — Fotografowałeś akty? — Specjalnie raczej nie. Przypadkowo, na plaży... — A chciałbyś nieprzypadkowo? — Dlaczego o to pytasz? — Bo ja umiałabym pozować. Chciałabym widzieć siebie w ujęciu artystycznym. Nie tak powszednio jak w lustrze. Chciałabym przyjrzeć się sobie oczami, które mnie podziwiają. — Pleciesz, czy zmierzasz do czegoś? — Zmierzam do tego, że nie wierzę w siebie i chcę ci to wyznać. Pierwszemu tobie! Przecież ja, gdybym była brzydka albo stara, nie istniałabym dla was. — Nie przestałabyś być moją córką. — Teraz mówię z tobą jak z mądrym mężczyzną, a nie z ojcem. Zgadzasz się? — Proszę. — Skoczyło mi to do głowy w szpitalu, gdzie matka chorowała. Pomagałam w opatrunkach. Nikt się mną nie krępował. A potem sprawdziłam w życiu. Mówicie o naszych włosach i oczach, i duszy... Wystarczy zrobić jeden ruch, aby najsolidniejszy chłop cały skupił się na jednym 128 punkcie. Przecież to bujda! Jest odwieczna zmowa, niepisana i nieuczona, wszystkich kobiet przeciwko wam, chłopom. Obsłonki, obsłonki... —? Chcesz coś zreformować? —• zaproponowałem. ?— Chcę ci wytłumaczyć, że wszędzie widzę oszustwo. — Uważasz, że narodziny człowieka to oszustwo? — Prawdopodobnie tak. Gdyby nie było przyjemności, nie byłoby dzieci. — Głupstwa gadasz. Poplątała ci się miłość z pożądaniem, sex-appeal ze sprośnością, a w ogóle infantylna przesada! — Ja upraszczam. —? Upraszczanie spraw z obawy albo nierozumienia złożoności to barbarzyństwo. —? Ja jestem barbarzyńcą? . — Raczej tchórzem. T' —? To kobiety nie wstydzi. — Wolałbym, żeby ciebie wstydziło. Zapal światło. Ponieważ nie poruszyła się, sam pstryknąłem kontakt. — Posłuchaj, Steno! — zacząłem i nie skończyłem. Przerwała mi, przeciągając się, ze słowami: — Pan Bóg powiedział Adamowi i Ewie, żeby się rozmnażali i co tam jeszcze? — Czynili ziemię sobie podległą. — No właśnie! Rozmnożyli się, trochę za dużo, przestali być barbarzyńcami i sięgnęli do nieba. Dostali za to w czapę. Rozmnożyli się znowu i znów sięgają w kosmos. A ja co? Mam czekać na nową arkę? Czy ty jesteś Noem i weźmiesz mnie ze sobą? — Nie wierzę w katastrofę. — Możesz nie wierzyć. Co dla mnie z tego? Ja naprawdę mam tylko siebie. Ty odjedziesz, mama umrze, a co ze mną? Jak można nie bać się przyszłości? Milczałem. Trudno mi sprzeciwiać się Stenie. Ej że, a może to sprzeciw samemu sobie? Korzystam z przywileju, który uznałem za swój obowiązek, przebywania w towarzystwie pięk- 9 — Moguncka noc 129 nej dziewczyny zapisanej jako moje dziecko, i jeszcze narzekam. Medytuję, czy to nie miłość. Może wielka miłość? Może?... Więc zgaduję, bo starszy pan, w gruncie rzeczy, nie zna się na miłości. Pamiętam, że w którymś tam z początkowych rozdziałów krytykowałem Hemigwaya za jego starczy romans z młódką. Dzisiaj patrzę na to mniej ironicznie. Nie wiem, czy postępowałbym na jego miejscu inaczej, gdyby tą dziewczyną była Stena. Mógłbym mu wtedy zazdrościć wzajemności. Nie, nie zazdroszczę. On miał łatwiejszą postawę. Zsuwał się po pochyłości zapragnień ku śmierci. Ja usiłuję brnąć wzwyż, właśnie pod prąd. Mam też ostoję, której pułkownikowi He-mingwaya brakowało. Mam Kazimierza. Zabawne, że to właśnie Kazimierz namówił mnie do przyjazdu w tym roku do Polski. Abym zaopiekował się swoją córeczką. Cieszył się, że odnajdzie w niej miłą kuzynkę. Ciekawe, dlaczego Stena nawet nie próbuje podobać mu się. Wie przecież, jak ja się z nim liczę. Mimo to traktuje go jako coś nadprogramowego. On jest ostrożny. Zagaduje ją, aby mi zrobić przyjemność. Zupełnie inaczej odnosi się do Niki. Żartują swobodnie, dokazują, nie skracając chwil, gdy są we dwoje. Porozumiewają się dosyć bystro, czymś w rodzaju esperanto „anglo-franko-pol". Spytałem Niki, czy to dobrze, że jej braciszek Henio tak zapamiętale adoruje Stenę. — Bardzo dobrze! — przyznała. — Takiemu ładnemu już by koleżanki nie przepuściły. Zepsułyby go przed maturą. Może i racja. Przy Stenie niełatwo mu zaimponować. Miłość giermka do „zmotoryzowanej" studentki uszlachetnia i trzyma w formie. Prawdziwa miłość sublimuje młodych. Czy tylko młodych? Henio mówi, że o równego chłopaka przy Stenie nie musi być zazdrosny, ale pętakom będzie „równać dziąsła". Ciekawym, czy Stena pozwala mu na jakieś poufałości? Księżniczki, dozując je, umiały hodować wierność swych paziów i rycerzy. Do tych rezerwatów młodości nie mam dostępu. Mogę tylko domy- 130 ślać się jej cynizmu, gdy aranżuje udział chłopaka w swych finansowych machinacjach. Co on wie o niej? Na miejscu Niki nie byłbym jednak spokojny o brata. XXIX r rzerzucając napisane rozdziały zauważyłem, że mój dziennik jest ostatnio dość jednostronny. Niektórych tematów unikam, chociaż na pewno były dla mnie ważne. Na przykład dwa spotkania z księdzem Górskim i dłuższa z nim rozmowa w cztery oczy. To nie jest Ślązak. Nika twierdzi, że warszawiak. Mało o sobie mówi i mało ludzie wiedzą o nim. Średniego wzrostu, ma solidną łysinę, siwe skronie, leninowskie czoło, czarne oczy i ładnie wykrojone usta. Uśmiecha się łatwo, ale trochę smętnie. Dla każdego znajdzie czas na posłuchanie. Subtelny człowiek. Działał na przesiadkowej stacji zabużańskiej, opiekując się reemigrantami i przesiedleńcami. Kolejarze namówili go na odwiedzenie Kłycina. Przedstawili, że chrześcijanie żyją tam bez Boga. Żeby dał śluby żyjącym na wiarę, pochrzcił dzieci nie wiadomo czyje, jednym słowem zace-mentował święconą wodą tę nową społeczność. Przywieźli go, rozejrzał się i został. Warszawa bez trudności odstąpiła go Śląskowi, bo wtedy jeszcze w stołecznych gruzach więcej było kapłanów niż odbudowanych świątyń. Kazimierz, po pierwszej rozmowie z proboszczem Górskim, orzekł, że to ich ksiądz-robotnik na urlopie w Polsce. — Dlaczego na urlopie? — sprzeciwiłem się, dosłuchując ujmy w określeniu. Kazimierz miał swoje racje. Dowodził, że we Francji w podobnych warunkach kapłan musiałby zdobywać sobie każdego parafianina, przełamując jego wrodzoną nieufność do sutanny. W Polsce rozchwytują go i ufają na kredyt. Możliwe, że to dorobek duszpasterski polskiego kleru. Kazimierz, który lubi sprzeczać się ze mną, powiada, że słyszał od kogoś, iż ludzie mają tyle wrodzonej życzliwości do sług Bożych, że duchowny musi 131 potężnie nabroić, aby stracili doń zaufanie. Odwrotnie niż we Francji. — Widocznie polscy księża są lepsi od francuskich — zauważyłem. — Może byli lepsi. Dzisiaj francuscy też nie są źli. Myślę, że raczej wasze społeczeństwo jest mniej zdeprawowane. Może wskutek niewoli i biedy lepiej zakonserwowało cnoty chrześcijańskie. Dalszy ciąg dialogu rozwinął się podczas następnej wizyty w Kłycinie. Zarówno Kazimierz, jak i ja nie mieliśmy ugruntowanego przekonania, co mianowicie zdeterminowało osobliwości nurtu chrześcijaństwa w Polsce. Porównaliśmy dwa peryferyjne narody: polski i hiszpański. Oba katolickie, ale jakże różne. Pod każdym względem: politycznym, gospodarczym, kulturalnym. — Czy są w Polsce analfabeci? — zapytał Kazimierz. —• Chyba wtórni. Brak ich nawet wśród ociemniałych — poinformował ksiądz Górski. —? Jak tu było z inkwizycją? Ksiądz uśmiechnął się do Francuza: — Odpowiem panu okrężnie. Polacy nie prowadzili wojen religijnych. Chociaż wojowali nie mniej niż Francuzi, mając wszystkie granice otwarte. Nie wynaradawiali mniejszości narodowych. Dlatego spływało do nich mnóstwo emigrantów z zachodu, Niemców, Żydów. Na wschodzie, gdzie administracyjnym językiem był białoruski, cała elita polonizowała się dobrowolnie. O inkwizycji?... Chyba czarownice. Ale to sprawki świeckich porachunków. W 1639 roku wyszła głośna książka, drukowana w Poznaniu, pod tytułem „Czarownica Powołana". Za aprobatą biskupa, groziła piekłem wszystkim, którzy by palce maczali w procesach o czary. W XVII wieku nazywano Polskę na Zachodzie paradisus Judeorum. Nikt tu nie przeszkadzał mówić Żydom po niemiecku. — Czym ksiądz wytłumaczy tak niezwyczajną tolerancję? — zaciekawiłem się, zadowolony z wrażenia, jakie te wywody wywarły na Kazimierzu. — Na pewno niejedną przyczyną. — Ksiądz jakby 132 głośno rozmyślał. — W klimacie chrześcijańskim umiłowanie własnej wolności predysponuje do szanowania wolności bliźniego. Naród, który rządził się liberum veto, nie miał na swoim koncie wyzysku kolonialnego. Mniejsza cywilizacja to mniej wykroczeń przeciwko naturze. W prostactwie bywa też więcej prostej wiary. Kto nie wierzy w nieśmiertelność, musi mocniej dbać o byt doczesny, boć to jedyne jego dobro. — Stąd odwaga rycerzy chrześcijańskich i mahometan? — wtrąciłem, a ksiądz dorzucił dość niespodziewanie: ?—? I komunistów pod Stalingradem. — Przecież komuniści są niewierzący — sprostowałem. — Jak to? — zdziwił się ksiądz. — Wierzyli w słuszność swojej sprawy, w lepsze jutro dla siebie i swoich dzieci. To nie nieśmiertelność, ale na pewno przyszłość. — Kto dzisiaj na Zachodzie wierzy w lepsze jutro? — westchnął Kazimierz. — Boją się, aby koniunktura nie ustała, aby jutro nie zagroziło ich dobrobytowi. Obrona status quo jest przez życie skazana na przegraną. — Skąd taka pewność, Kazimierzu? — Po raz pierwszy wtrąciła się do rozmowy Stena. — Ponieważ człowiek starzeje się i piękność przemija — uśmiechnął się. A dla mnie było w tym nieco zarozumialstwa. Tak spodobał mi się sposób myślenia księdza Górskiego, że postanowiłem porozmawiać z nim szczerze na osobiste tematy. Ułatwił mi to podczas następnej wizyty, proponując obejrzenie nowego stropu. Młodym poleciliśmy przygotować na plebanii podwieczorek. Przysiedliśmy na cegłach, pod rusztowaniem. Zapach wapiennej zaprawy przypomina mi smak whisky. Lubię budowę. Ilustracja współczesnej nadziei. Wyciągnąłem papierosy. Zapaliliśmy. Ksiądz wydmuchiwał dym nie zaciągając się. — Powinien pan mniej palić — zauważył. — To już czwarty w ciągu godziny. Jeżeli ma się kłopoty z sercem... — Skąd ksiądz wie, że mam kłopoty z sercem? — Łatwo pan czerwienieje mówiąc w podnieceniu. — Ja mówię w podnieceniu? 133 — Dwa razy zauważyłem. Pewnie nadciśnienie. — Tak — przyznałem zjednany troską o moje zdrowie. Dla pomniejszenia tematu dodałem: — Mam lekarstwo, które je obniża. Ostatnio byłem trochę zdenerwowany i zaniedbałem kurację. — Był pan zdenerwowany? — pokiwał ze współczuciem głową. — Trochę. ... — Z powodu córki czy syna? ^ • : — Mam tylko córkę. "• — Tak? ?/. : — Co ksiądz ma na myśli? — Nic, co mogłoby się panu nie podobać. — Rozumiemy się. Pragnę, żebyśmy się rozumieli jeszcze lepiej. Do tego potrzebna szczerość. Czy mógłbym spodziewać się, że ksiądz potraktuje naszą rozmowę jak spowiedź? — Jak spowiedź, drogi panie. Jestem gotów. — Pochylił się, wyskubał spod cegły źdźbło zielska i bawiąc się nim uśmiechnął wyczekująco. Zatrzepotała we mnie skwapliwość podzielenia się wreszcie dręczącą tajemnicą. — Kazimierz jest moim synem. Z woli jego rodziców, którzy posłużyli się mną. Dowiedziałem się o tym niedawno od jego matki. On nie podejrzewa niczego. Wierzy w dalekie pokrewieństwo. Co ksiądz myśli o tym? — Jeżeli Stwórca nie chciałby mieć tego dziecka na świecie, nie byłoby go wśród żyjących, mimo waszych zachodów. — Którzy to są ci, którzy narodzili się z woli ciała i z woli męża, jak mówi Ewangelia świętego Jana na końcu mszy świętej? — Tacy jak wasz Kazimierz. — Ludzie gorszej klasy? — Sami ludzie wymyślili klasy, aby się ograniczać. Bóg przerasta wszystko, a Jego łaska drwi z naszych ograniczeń. Zamyśliłem się, przypuszczając, że rozmowa o Kazimie- r-- 134 rzu została wyczerpana. Nie wątpiłem, że będą ze sobą jeszcze rozmawiali. Kazimierz wspomniał, iż ma ochotę spowiadać się u niego przed pierwszym piątkiem miesiąca. Niech spowiednik wie o nim jak najwięcej. Teraz kolej na Stenę. Jak mu ją podrzucić? Sprawa drażliwsza niż z Kazimierzem. Nie wypowiem szczerze tego, co sam w sobie hamuję. Znajomy ksiądz jest także mężczyzną. Łatwiej byłoby mi zwierzyć się z intymnych spraw Fabioli niż mężczyźnie. Mogłem zaniechać tematu, jednak sposobność była tak sprzyjająca, że szkoda było nie wykorzystać jej dla nas obu. Górski znał Stenę i Nike, a na pewno lepiej ode mnie orientował się w warunkach ich życia. Czy moja poufna szczerość może komu zaszkodzić? — Stena nie jest moim dzieckiem — oświadczyłem znienacka. — Kto o tym wie? — Tylko jej matka i ja. Ojca nie znam. Zginął na wojnie. Dałem im swoje nazwisko, żeby uniknęły przykrości rodzinnych po powrocie do Polski. — Zależy panu na niej? — Na której? — Na tej, na której panu zależy. — Chwilami więcej niż na Kazimierzu. Inaczej. -— To nieszczęśliwa dziewczyna. — Sądzi ksiądz? — Znam ją trochę z opowiadań Niki. Ma napady chorobliwego lęku. Chowa się, drży i płacze. Ustaje to nagle, jakby uciął. Histeria albo może początki schizofrenii? Ni-ka rozmawiała o tym z jej matką, ale ona nic takiego w domu nie zauważyła. Ja nie mam sposobności do interweniowania. Pan, jako ojciec, ma nie tylko prawo, ale i obowiązek skontaktowania się z lekarzem. — Ja znam przyczyny jej lęków. — Na przykład? — Jest młodocianym przestępcą. Udało jej się parę wymuszeń i szantażów. Jest bardzo sprytna i odważna w działaniu. Jeszcze nie jest zdeprawowana do gruntu. 135 Sumienie gnębi ją niepokojem, a wyobraźnia straszy niebezpieczeństwem zdemaskowania. — Tego nie podejrzewałem. Nika też o niczym podobnym nie wie? Na co jej to, skoro pan tak im poważnie pomagał? — Wcale im nie pomagałem. To ona wymyśliła. Aby mieć pokrycie dla swoich niegodziwych dochodów. — Przyznała się panu? — Do wszystkiego. Skusiłem ją do powiedzenia prawdy mamoną niesprawiedliwości. Wykupiłem jej łupy. Ona ma swoje plany finansowe, wcale nie dziecinne. Mnie stać dzisiaj na zabezpieczenie jej dostatniej przyszłości, ale nie umiem porozumieć się z nią. Ona nie szanuje mnie jako ojca. — Pewnie dlatego, że pan widzi w niej nie tylko córkę. — Czy można o coś zapytać? — Proszę. — Było coś między wami? — Broń Boże. — Dba pan o to? —- Dotychczas panuję nad sytuacją. — W przeciwnym razie mogłoby dojść do tragedii. Straciłby pan i siebie, i syna. To prawy człowiek. — Myśli ksiądz? — Co myślę? — Że... że... — zająknąłem się — że on taki prawy? —? Tak. Straciłby pan i syna, i siebie. — Jak to siebie? — Gdybyście zostali skazani na samotność we dwoje. Przy pierwszej słabości, a to nieuchronne, mógłby pstti siebie zniszczyć. Stracić. — Pojmuję. Co ksiądz radzi? — Czego pan się spodziewa? — Męskiej rady. — Nie ma rad męskich albo niemęskich. Jestem duchownym. — Proponowałem księdzu ofiarę na kościół, a ksiądz nie przyjął, gdyż nie jestem jego parafianinem. Chodziło 136 o zrabowane dolary, które odkupiłem od niej. Właścicielom zwrócić ich niepodobna. A pragnąłbym uregulować to jakoś moralnie. — Jak mógłby pan scharakteryzować nadużycia Steny? — Wchodzi w prerogatywy państwa i przechwytuje jego fakultatywne należności. — Fakultatywne, mówi pan. Więc niech pan odda te dolary na cel humanitarny, przez państwo też finansowany. — Na przykład? — Na zagraniczne lekarstwa dla domu starców. — Ksiądz nie żartuje? — Wiem, co mówię. Wytrzymał moje dłuższe zamilknięcie, po czym zaproponował powrót do młodych. A ja pomyślałem sobie, że może obawia się z mojej strony prowokacji dewizowej. Delikatnie mnie spławił... Nika z Kazimierzem wrócili ze sklepiku, zwanego tutaj MHD. Naznosili różności na kolację dla pięciu osób. Najlepiej smakowała mi jałowcowa kiełbasa z razowym chlebem. Może niezdrowe, ale doskonałe. Do szczęścia podniebienia brakowało tylko wódki. Prawdopodobnie ja jeden do niej zatęskniłem. Dlatego nie zajrzałem do baru w Ramblerze. Podczas kolacji Kazimierz i Nika zawieruszyli się na dłużej w kuchence. Rozmawiając we troje, Stena, ksiądz i ja, doszliśmy do zdania, któremu Stena przeciwstawiała się, mówiąc, że „dusza duszą, ksiądz ma do niej prawo, ale ciało należy wyłącznie do samego siebie. Gwałtem jest każda zewnętrzna interwencja w sprawy cielesne żywego człowieka". Zaoponowałem przypominając, że do pewnego wieku rodzice kierują bezwzględnie interesami dziecka, odżywieniem, higieną i kształceniem ciała, zdanego na ich łaskę. W wieku dojrzałym człowiek podlega różnym Obowiązkom, a chociażby wojsku, które rozporządza jego ciałem. W małżeństwie poddaje się dobrowolnie obowiązkom małżeńskim i rodzicielskim. Ksiądz zaczął z innej beczki. Uśmiechając się podstępnie zauważył, że właśnie dusza jest zainstalowana w ciele tak 137 niezależnie, aby z zewnątrz niełatwo było ją kontrolować i ingerować w jej sprawy. Są wprawdzie środki farmaceutyczne i na podważanie woli ludzkiej, ale o ileż trudniej ujarzmiać duszę niż ciało bliźniego. Górski pochylił się ku mnie i do mnie mówił, ale wiedziałem, że jego słowa adresowane są wprost do Steny: — Wymyślili, że ciało do nich samych należy. Łudzą się, że wolno im bezkarnie rozporządzać sobą. Że tak nie jest, przekonują się, ale za późno! To najgroźniejsza z pokus wolnej woli. Ponieważ wpatrywał się we mnie jakoś porozumiewawczo, chcąc mu ułatwić akcję, zapytałem: — Do kogo przede wszystkim należą nasze ciała? — Do Tego, który je stworzył. My je przetwarzamy zaledwie. — Natura? — Jeżeli nie stać kogo na wyobraźnię podobniejszą do prawdy, niech mu będzie Natura, ale przez duże ,,N". Im mniejsze to „n", tym bardziej bezlitosna kontrola naszych ciał. Nie zrozumiałem, ale udałem mądrego i poniechałem temat. Stena też go nie ożywiła, ale była rozdrażniona. Gdy znaleźliśmy się znowu wszyscy razem, Kazimierz podjął krytykę stosunków artystycznych za żelazną kurtyną. Widocznie dogadali się o tym z Niką w kuchni. Cała trójka młodych zgodnie stwierdziła, że mecenat biurokratyzuje nawet artystów. A więc? Więc aby odrodzić w sztuce twórcze poszukiwania, powinno się znieść państwo, do czego zmierza komunizm. Takie zdanie wygłosił Kazimierz, a Stena i Nika wybuchnęły śmiechem. Kazimierz nie rozumiał, o co im chodzi. Ksiądz milczał, a ja, otrzaskany z tematem dzięki Klaudiuszowi, spróbowałem przeciwstawić się młodym. Pytając myślałem głośno: — Czego jeszcze musicie szukać w sztuce malowania? Po Egipcie, Grecji, Chinach, Renesansie, po Holendrach, impresjonistach i abstrakcji, czego wam jeszcze brakuje? Jakiego wzoru? 138 — Każdy artysta szuka siebie — orzekł Kazimierz. — Komu to potrzebne? — Jemu! Tak jak modlitwa, która jest osobista i jedyna. — Tylko jemu? — udałem, że drugiego zdania nie zauważyłem. — I chcecie, wymagacie, aby reszta świata zataiła się podziwiając jego samouwielbienie? — Tak! — zawyrokował mój chłopak. — Ci, którzy są •niemi, niechaj słuchają tego, który umie się modlić. xxx jj yłem dziś u lekarza. Profesor, kardiolog, zarekomendowany przez Ewę. Mały, nieśmiały człowiek, prawdopodobnie cierpi na jakąś nieuleczalną chorobę. Mieszkanie ;ma ciekawe, zamożniejsze od paryskiego locum de Grase-ta. Gabinet uczonego. Na półkach grzbiety starych ksiąg i szeregi wielotomowych dzieł. Wolne ściany od lamperii do klamek obwieszone obrazami monachijskiej szkoły. W gablotkach numizmatyka i zbiór orderów. Przed wojną profesor wykładał w Wilnie albo Lwowie. Cieszy go, że we Wrocławiu może kompletować swe zbiory. Niestety, co lepsze, wykupuje Warszawa. Wysychają źródła antykwaryczne. Żarłoczni są też turyści zagraniczni. Przede wszystkim niemieccy, którzy za dewizy, na lewo, nabywają, co się da. Smakują im szczególnie starodawne polonica śląskie. Wywóz starodruków za granicę wymaga specjalnych zezwoleń, ale chciwcy umieją sobie i z tym radzić. Biedna ta Polska, a jeszcze ją drenują z dóbr kulturalnych. Objaśniłem profesora, dlaczego Zachód tak poszukuje starodruków. Wiele rarytasów zginęło w czasie bombardowań alianckich, natomiast przybyło mnóstwo kolekcjonerów. I dysponujących mocną walutą agentów nowo powstałych państw pokolonialnych, ich stolic, uniwersytetów i bibliotek. Pula europejska już dawno wyczerpała się. Dziś profesor mógłby za swoje zbiory otrzy- 139 mać na Zachodzie tyle dolarów, ile tutaj złotówek. Starszy pan bardzo się tym pocieszył. Może właśnie dlatego, że nie uroniłby nic ze swego skarbca. Dziwny naród ci kolekcjonerzy. Trochę ich rozumiem. Mam wśród swoich ruchomości parę drobiazgów, których nie sprzedałbym nawet za cenę wyższą od ich wartości. Profesor przebadał mnie bardzo solidnie. Skarżyłem się, że ostatnio w nocy drętwieją mi w niewygodnych pozycjach ręce. Trudno mi spać i trudno wstawać rano. Serce czasami pobolewa. Na to krople zalecone przez żonę pomagają. Gdy kręcę mocno szyją, słyszę jakby skrzypienie za uszami. Profesor obejrzał mój elektrokardiogram, zmierzył ciśnienie: 190 na 100. Opukał, osłuchał i orzekł, że nie jest ze mną najgorzej, chociaż nie doskonale. Przy dobrych chęciach mogę dożyć siedemdziesiątki. Zapisał pastylki, dwie na dzień, zalecił łagodną dietę, a raczej ograniczenia. Najmniej podobało mu się moje palenie. Nie ze względu na serce, ale z powodu oskrzeli, w razie przeziębienia. — Nigdy się nie przeziębiam — tłumaczyłem, broniąc nałogu palenia. — To nie zasługa, a słabość nieuzbrojonego na wypadek choroby organizmu —? przygwoździł mnie ponury medyk. Za tak solidne obadanie sławny polski profesor wziął ode mnie dwieście złotych. Trzy dolary. Na amerykańskie stosunki prawie darmo. O ile orientuję się, służba zdrowia i opieki społecznej w Polsce znajduje się za Anglią w czołówce europejskiej. Polacy narzekają na swoje stosunki, ale nie zdają sobie sprawy, jak ciężko jest skromnemu człowiekowi chorować i leczyć się w Ameryce, Francji czy Italii. Konsultacja u lekarza nie dała mi spodziewanej ulgi. Bo też i cierpienie moje nie podlega medycznemu trakta- # mentowi. Gdy mogę nie myśleć o Stenie i nie dążyć ku niej, jestem zupełnie zdrów. Na jawie panuję nad swoimi słowami i ruchami, kontroluję też przyzwoitość myśli. O pożądaniu uświadamiają mnie sny, ciekawość oczu 140 i czujność tęsknoty. Paruje z moich nerwów w jej obecności. Gdybym nie był dla niej, w jej mniemaniu, ojcem, kneblowanie serca nie miałoby sensu. Wbrew męskim instynktom walczę o to, czego w istocie nie mogę mieć — 0 autorytet rodzica. Namaszczone słowo. Byłoby mi lżej, gdybym miał pewność, że ona też pragnie mego autorytetu ojcowskiego. Jeżeli tak nie jest, gram rolę idioty. Wciąż głowię się, jak Stenę ocenić. Nie dla obrony czy potępienia, ale dla łatwiejszego ustawienia się wobec niej. Ksiądz Górski przypuszcza, że jest nienormalna — chora. A czy ja jestem normalny? Albo ksiądz Górski? Z naszej trójki Stena reprezentuje najbardziej ziemskie realia. Graczem 1 psychologiem też jest znakomitym. Oba swe skoki finansowe rozegrała bezbłędnie. Przeciwnikami jej byli ludzie doświadczeni i niebezpieczni. Przekroczyła ich. Wyobrażam sobie taką oto scenę w Kłycinie: Stena dowiaduje się od kogoś, że nie jestem jej rodzicem, ale kocham ją i pragnę, dla jej dobra, stać się dla niej ojcem. Co kto na to? Ksiądz: Bądź nadal sobą. Kultywuj sztuczne ojcostwo. Zasłużysz tym sobie na prawdziwe ojcostwo względem Kazimierza. Zasługa! Zasługa! Kazimierz: Równy z ciebie chłop, Dominiku. Znając twoje słabości wobec Fabioli nie podejrzewałem cię o taką dyscyplinę moralną. Nika: Niech pan będzie dla Steny dobry. Ja: Tylko tyle? Ale jak? Nika: To sprawa pańskiego sumienia. Ja: Być dobrym! To nie to samo, co chcieć komuś dogodzić, przypodobać się. A Stena? Najmniej domyślam się jej postawy w tej wyimaginowanej sytuacji. Może powiedziałaby tak: Gdybyś był niedorajdą, nie wierzyłabym w twoje oddanie. Gdybyś był hipokrytą, rozumiałabym twoje rachuby i rachunki dolarowe. Jeżeli kochasz mnie jak prawdziwy mężczyzna, wierzę ci i wierzę w ciebie. Możesz mnie uwielbiać i oblizywać przez szkła okularów. Pozwalam ci 141 aranżować moje prywatne szczęście i bezpieczeństwo. Po latach sprawię ci przyzwoity pogrzeb, a portret twój zawieszę naprzeciwko łóżka w mej sypialni. Bzdura! W pisaniu wychodzą takie bzdury. W myślącym życiu — nie! Pojechałem z Kazimierzem przez Legnicę do Głogowa, aby obejrzeć odbudowę tego najbardziej, bo w dziewięćdziesięciu pięciu procentach, zniszczonego przez wojnę miasteczka. Na asfalcie przed Środą dochodzę motocykl. Mnóstwo tu na szosach motocykli. Także ten do zakrętu nie zwracał mojej uwagi. Za skrętem nagle poderwał szybkość i to mnie zastanowiło. Dodałem gazu. Przybliżyłem się i przyjrzałem: czerwony motor, błękitny kask, pod nim szczupła sylwetka jeźdźca w kombinezonie. Coś mnie tknęło, niemal fizycznie. Dałem sygnał wyprzedzenia. Motocyklista obejrzał się i skoczył do przodu. Oderwał się ode mnie, pędząc ponad setką. Nie miałem najmniejszego powodu przypuszczać, że to właśnie Stena. Pomyślałem o niej wytracając szybkość, by kogoś nie kusić bezcelową gonitwą. Zanotowałem w pamięci końcówkę numeru: 865. Czerwony motor, sporo niklu, błękitny kask i szczupły jeździec w brązowym kombinezonie. Kazimierz, siedząc obok, nic nie wiedział o moich przeżyciach. Na umykającego motocyklistę parsknął krótko: fou! W czasie pierwszego po tym spotkania ze Steną o nic jej nie spytałem. Dopiero następnego razu, po relacji własnych wrażeń z Głogowa, zagadnąłem, jak ona bawiła się w czwartek. — Ćwiczyłam! — odrzekła małoważnie, nie zaspokajając mej ciekawości. Trochę tym podrażniony poprosiłem, aby pokazała mi wreszcie swój motocykl. — Jest w naprawie — zbyła mnie. — Sprzedaję go. Przedtem trzeba wypucować. Już chciałem zapytać o numer rejestracyjny, ale ugryzłem się w język. Obrazi się, zaniepokoi i na pewno skła- 142 mie. W to nie wątpiłem, że kłamstwa nie uważa za grzech. Spróbowałem z innej beczki. — Wiesz, po co pytam? Na drodze do Legnicy doganiałem motocykl. Wyobraziłem sobie, że to ty, córeczko. Pędziłaś jak szalona. Przestałem gonić, żebyś nie przyspieszała. Bałem się o ciebie. — Gdybym wiedziała, że to ty, ojcze, na pewno bym zatrzymała. — Więc to jednak ty byłaś? — zdumiałem się. — Ja. A bo co? — Mówiłaś, że ćwiczysz tego dnia. — Właśnie ćwiczyłam. — Co? — Ucieczkę. Dostrzegłam twój samochód. Ktoś, kogo nie lubię, ma podobnego Opla. Bałam się, że mnie ściga. — Kto taki? — Pan Melo. — Nie musiałby cię poznać. — A ty poznałeś? Miłość i nienawiść mają podobną intuicję. — Uważasz, że to intuicja miłości? — Chyba kochasz mnie, ojcze? — Gdy to mówiła, oczy rozbłysły jej jak odsłonięta migawką soczewka. — Kocham, ale jak? — westchnąłem głupio. — Tak jak powinieneś! I masz prawo! Zapisuję to i pytam cierpliwego papieru, jak powinienem kochać podobną istotę? Jakie mam do niej prawo? Ustawiam je za obowiązkiem. Najprzód powinienem przestać kochać, aby na zimno wyprostować jej zagmatwaną postawę. Wyklarować jej mętne sprawki. Młodziutka, całe życie przed nią, a ja zupełnie nie widzę jej przyszłości. Twierdzi, że po zabezpieczeniu sobie bytu rezerwą ośmiu tysięcy dolarów, zacznie planować normalne po tutejszemu życie. Najgłupsza koncepcja. Skąd wymyśliła sobie coś podobnego?! Owszem, midinetki ciułają w Paryżu, aby po latach otworzyć sobie sklepik na rodzinnej prowincji. Niektóre wychodzą za mąż za poczciwego człowieka. Najczęściej powracają do rodzin jako 143 zużyte prostytutki. Na ich pamięci ciąży smuga rozczarowań, upokorzenia, aresztów, ból skrobanek, kalectwa zawodowe. A gdzie serce, nerwy i sumienie? Stena, oczywiście, jest wyjątkowa. Jej uroda, spryt i inteligencja predestynują ją do pozytywnej kariery. Jakiej kariery? Ona myśli o pieniądzu, a ja o awansie moralnym, jako samodzielnej kobiety, żony, matki... Stena planuje, lecz czy można wierzyć, że ma naprawdę jakieś ideały? Niechby miała po prostu zdrowy rozsądek. Odwiedził mnie w hotelu ksiądz Górski. Zaskoczył dziwaczną prośbą: czy nie zgodziłbym się być ojcem chrzestnym dziewczynki algierskiej, o której już wspominałem. — Dlaczego właśnie ja? — broniłem się przed nieznanym mi obowiązkiem. Uchowałem się nie mając ani jednego chrześniaka. Ksiądz naciskał: — Dlatego, że Berenice wraca do Paryża, a że i pan tam mieszka, więc jest szansa, że spotkacie się jeszcze. Godność ojca chrzestnego nie będzie tylko czczą formalnością. — Ależ ja nie wiem, czy osiedlę się na stałe we Francji —? protestowałem. — Może lepiej Kazimierz Borel? Ksiądz skrzywił się na to. — Młody — kusiłem. — Ze mnie nie miałaby długo pociechy. — Dla niej ważniejsza jest faza dzisiejsza. — Kazimierz to święty w porównaniu ze mną. — Usiłowałem się zdyskredytować. — Właśnie dlatego panu to dzisiaj potrzebniejsze niż Kazimierzowi. — Niby z jakiej racji? — Berenice to prosta i gorąca dusza. Będzie modlić się za swojego parraina do końca życia, więc może bardzo długo. To communio sanctorum... — Grzeszników, jeżeli o mnie chodzi. ' 144 — Są pewne prośby, na które chrześcijaninowi nie godzi się odmawiać... — Ależ mnie ksiądz osaczył! Trudno. Jeżeli nie można inaczej, zgadzam się! Dziwne rzeczy dzieją się w tej krainie. Trzeba mi było przyjechać z USA za żelazną kurtynę do komunistycznej Polski, aby trzymać do chrztu algierskie dziecię. — Można by to odwrócić, że ona przybyła, aby umożliwić panu pośredniczenie w szafowaniu łaskami sakramentalnymi. Czy wie pan, co to jest społeczne miłowanie? —• Nie bardzo. —? Jeżeli ciężki grzesznik modli się za jeszcze cięższego grzesznika, to już go tym podwiązuje do liny miłosierdzia Bożego. Przecież Bóg jest miłosierniejszy od najbardziej niemiłosiernego stworzenia swojego. Paradoks, ale celny logicznie... A cóż dopiero jeżeli wdzięczna dziewuszka będzie modlić się za zbłąkanego, który by chciał, tylko że nie umie, powrócić do swego domu. — Ja mam być tym zabłąkanym? — Albo lisem, który szczerze zatroskał się losami zabłąkanego kurczaczka. — Berenice czy Stena? — Dwa kurczaczki. To nie moje zestawienie. —? Co to znaczy wobec dwóch miliardów głodujących pogan — zwątpiłem głośno, aby dokuczyć księdzu, którego nie umiałem przegadać. — Są modlitwy hurtowe, które mogą uprawiać pojedynczy ludzie. Jest w tym trochę podstępu, taki niebiański szantaż. — Modlitwa hurtowa? — Jeżeli mówi pan: „Ojcze nasz, daj nam chleba" zamiast „Ojcze mój, daj mi chleba". — Rozumiem, ale gdzie tu szantaż? — Modlitwa per „my" to jakby szufla, którą wydobywamy z lochu kopalni na widność rozeznania kupę żwiru, aby wypłukać z niego choć jedno ziarenko złota. Dla jednej grudki wypłukujemy z gliny krocie, a każdy ka-muszek to żywa dusza ludzka. 10 — Moguncka noc 145 XXXI rLwę nic nie obchodzi moje zainteresowanie się Steną. Uważa, że już dosyć otrzymały ode mnie. Zamiast uznać w tym jej solidność, jestem podrażniony. Gdy rozpoczynam rozmowę o Stenie, urywa ją przy pierwszej sposobności... Czyżby naprawdę była zazdrosna? Może wyobraża sobie, że to dla niej tyle tygodni tkwię we Wrocławiu? A może lęka się, abym nie pozostał i nie naruszył jej dotychczasowego trybu życia? Złej prawdy o Stenie nie mogę jej powierzyć. Nic by to nam nie pomogło, a na pewno roztrąciło poprawność towarzysko-rodzinnych stosunków. Dolega mi brak sojusznika. Ksiądz Górski, któremu tyle już opowiedziałem, podczas ostatnich odwiedzin w hotelu ani słówkiem nie wrócił do naszych sekretów. Chyba nie zlekceważył ich. Więc pewnie potraktował jako tajemnicę spowiedzi. Cóż nowego mógłby mi poradzić! Wiem sam, że należy trzymać się w cuglach, gdyż w razie poniesienia mogę stracić wszystko. Bliskich ludzi i — zdrowie. To już mój dodatek. Oprócz gestów samobójczych czyhają na starszych panów z nadciśnieniem zawały serca, wylewy i skrzepy. Żałosna dysproporcja sił i pragnień. Na pociechę stwierdzam, że podobnie jest wszędzie i z wszystkimi w miłości. Młodzi i starzy jednakowo ulegają wypadkom w katastrofach, chorobach. Młodemu nawet niewy-godniej w gorsecie lub gipsie, gdy zdany jest na łaskę swego ideału. Gotów był mu poświęcić całe życie, a tymczasem wymaga jego poświęcenia i nudy. Powiększono mi w kolorze dwa portrety Steny. Jeden złowróżbny, drugi upozowany a la „Liseuse" Matissa. Li-seuse jest piękna, lecz ja częściej wpatruję się w złowróżbną Stenę. Przy elektrycznym świetle w samotności prowadzę z jej fotografią poważne dialogi. Taki na przykład: Dlaczego pani nie stroi się i nie puszy? Przecież jesteś prześliczna. — Wiem — ona na to — i wiem, że ty mnie oceniasz. — Skąd wiesz o tym? — Twoje oczy, gdy milczysz, nie kłamią. — A twoje? — Tobie mniej niż komukolwiek. — Komu jeszcze kłamiesz, miła Steno? — 146 Wszystkim. — Dlaczego? — Bo wszyscy kłamią, tylko mniej zręcznie i ładnie. — Ja także? — Na pewno! Udajemy, że wierzymy sobie. Udajemy. Ciągle coś i kogoś udajemy. Czy to mówi Stena, czy ja sam, nieważne. Udajemy słowami i uśmiechem, ruchami i ubraniem, udajemy powagą i odwagą, każdy z nas to on sam, istota nieznana, plus kożuch symulacji. W udawaniu jest linia tęsknoty. Realizujemy ją na swoim modelu. To niebezpieczne, bo odpowiedzialne. Może nawet ważniejsze od kłamstwa. Kłamstwo jest sposobem wyjścia z sytuacji. Kto z nas nie kłamie? Może ksiądz Górski? Znam go niewiele, jednak domyślam się, że niektóre sprawy woaluje, ukrywa. Udaje, że nie pamięta, co mu ludzie wyznają na spowiedzi o sobie. Nie przez nas samych tylko, ale przez świat cały nie możemy żyć normalnie w prawdzie. Zmuszają nas do kłamstwa prawa ludzkie, opinie, obyczaje. Nie widzę, aby świat zmierzał ku prawdzie. Gdyby ewangeliczny książę tego świata nie wtrącał się do ludzkości, czy też byłoby wśród nas tyle fałszu? Czy w pustelni albo dopiero w godzinie śmierci stać człowieka na prawdę? Na co liczył Pan Jezus zalecając nam modlić się pluralis: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj", skoro mówi to jednakowo pewnym głosem argentyński król mięsa i nowo nawrócony Chińczyk z Chinghai. Znam tę prowincję z atlasu i nie wiem, czy żyje tam chociaż jeden misjonarz. Dramatyzuję. Ironiczna uwaga, że podobnymi tołstoj owskimi problemami zajmowałem się ongiś, w okresie maturalnym. Czy dzisiejsi maturzyści i rówieśnicy Steny przejmują się podobnie takimi zagadnieniami? Kazimierz prosił mnie wczoraj o pożyczenie Ramblera. Chciał po południu przejechać się za miasto, we dwoje, z Niką Łasiak. Odmówiłem. Rambler ze swoją skrytką jest zbyt cenny, abym mógł go narażać na ryzyko beze mnie. W Polsce o wypadek nietrudno. Dałem chłopakowi pięćset złotych. Przed dworcem może wynająć nawet sportowy wóz. Kazimierz i Stena wyraźnie od siebie stronią. Rozmowy 147 ich są sztywne i przestrojone. Taka na przykład, którą podsłuchałem wczoraj. Kazimierz spytał Stenę, co zrobi, gdy skończy swój uniwersytet. Tę zootechnikę czyli weterynarię. Stena spokojnie wytłumaczyła mu, jaka jest różnica między medyczną weterynarią a hodowlaną zootechniką. Po pouczeniu zaczęła chełpić się, że otrzyma w Bieszczadach całą fermę, konia i strzelbę, a że motor już posiada, będzie tam żyła swobodnie jak Horpyna. Błysnęła ku mnie okiem i poprosiła, abym wytłumaczył „swojemu Kazimierzowi", co to znaczy Horpyna. Wyjaśniłem. — Taka królowa Hermina z bajki Disneya o królewnie Śnieżce — skomentował Kazimierz. Stena obruszyła się i odcięła: —? Przecież ja nosa nie zadzieram. Nie pragnę, abyś podziwiał mnie kosztem Niki. Kazimierz zaczerwienił się. Postanowiłem zbadać sprawę tych Bieszczad. Wysportowana Stena, owszem, mogłaby grać rolę ideału cowboyów w dobrym westernie, ale być sama pastuchem to kiepski żart. Zapytałem pana Erwina, czy można w Polsce, w szczególności w Bieszczadach, kupić gospodarstwo albo fermę. Z wyrozumiałym uśmiechem przyznał, że naturalnie można, lecz tylko obywatelowi Polski Ludowej. Osobiście odradzałby taką lokatę. Zresztą, po co kupować, jeżeli można dostać za darmo od państwa. Można i wydzierżawić na dziewięćdziesiąt lat, a to chyba wystarczy. Wysłuchałem doświadczonej rady i zrezygnowałem z próby ustalenia przyszłości Steny na gruntach południowo-wschodnich jej ojczyzny. Kresy zachodnie, czyli Śląsk, wydają mi się pewniejsze jako lokata kapitału. Mam te prerogatywy, że mogę każdą sumę darować na PKO mojej żonie czy córce, a one mogą za dewizy kupować tu, co zechcą. Ciekawy jest ten polski model. Jeżeli nic nie zmusi ich do gwałcenia tempa rozwoju i do wynaturzeń gospodarczych, to mogą osiągnąć nie byle jakie rezultaty. Kazimierz wierzy w powodzenie polskiego eksperymentu, lecz on nie zna się na ekonomii. Ja mam sporo wątpliwości, 148 jeśli chodzi o rolnictwo. Żołądek rzutuje na samopoczucie pisarza, więc i na jego poemat. Jak zsynchronizować postęp automatyki w produkcji z zatrudnieniem człowieka na ziemi i morzu? Czy maj-sterkowanie i zabawa w japońskich ogródkach może być ideałem? Zamiast przeobrażać się w aniołów kondensowa-libyśmy się na pinczerki. Bez trudów i bez walki, nikt nie będzie przymierał z głodu. Witaminowy koncentrat. Brrr... Czy życie przestanie kiedyś być pułapką, przy której drzwiach heroldem Stwórcy — Śmierć? Herold to znaczy anioł. A propos anioł: W kaplicy w Kłycinie wisi dosyć nowoczesny obraz Michała Archanioła. Patrząc na to malowidło stwierdziłem w czasie rozmowy, że postać anioła, to chyba najwdzięczniejszy temat dla plastyka--abstrakcjonisty. Wyrosła z tego długa dyskusja. Najpierw Nika zdziwiła się, co ma wspólnego anioł z abstrakcją. Ksiądz Górski podjął się jej wytłumaczyć. Anioły to przecież duchy, więc nie mają fizycznego wyrazu, uchwytnego przez zmysły poznawcze. Takie istoty można określić jedynie symbolami. Wśród symboli najdostojniejszym, bo indywidualizującym byt, jest imię. Aniołów wielu, lecz Michał jeden. W tej fazie rozmowy Stena zauważyła cierpko, że mogliby ludzie darować aniołom te bzdurne skrzydła z piór gęsich. Kazimierz, nie bez chęci dokuczenia jej, zapytał, czy rura odrzutowca byłaby stosowniejsza od piór. Roześmieliśmy się, a on najpoważniej ciągnął dalej. Że przecież chodzi o usymbolizowanie niezależności istot duchowych od wymiarów przestrzeni i czasu. Dla człowieka z epoki Bleriota skrzydła ptaków najcelniej ilustrowały niezależne od ziemi szybowanie w przestworzach. Szybowce nadal posiadają skrzydła, które w rakietach karleją. Czy warto skrzydła Ikara-anioła, symbol wieków, zastępować przelotnym kręćkiem latających talerzy? Dziewczęta znów roześmiały się, ale my z księdzem i Kazimierzem podtrzymaliśmy temat. Kazimierz zaimponował mi, gdy zaczął popisywać się swoim ulubionym autorytetem, Max Plankiem, twórcą teorii kwantów. Cytował z pamięci jego autobiografię, odczyt i „Religion and 149 natural science" z 1937 roku. Plank tam podkreśla, że bez symboli ludzkie istoty nie mogłyby w ogóle komunikować się ze sobą. Odnosi się to nie tylko do pojęć religijnych, ale do wszelkich międzyludzkich stosunków. Język przecież, mowa, nie jest niczym innym jeno symbolem, użytecznym do wyrażenia czegoś wyższego, bo myśli. Słowo jest, ściśle biorąc, serią głosek, a ich łączne znaczenie polega na koncepcie, pojęciu, jakie im przydzielamy. W istocie jest to bez znaczenia, czy dane pojęcie jest reprezentowane przez taką czy inną kolekcję głosek formujących słowo. Gdy słowo jest przetłumaczone na inny język, pojęcie, czyli duchowa jego treść, pozostało nie zmienione, chociaż zmieniło się brzmienie. Stena, słuchając nas rozmawiających o abstrakcjach, chmurzyła czoło. Nie było jej z tym ładnie. Gdy wracaliśmy do Wrocławia, usiadła przy mnie z przodu. Kazimierz, rozwalony z tyłu, tłumaczył Nice w języku anglo--polskim inne teorie Pianka. W pewnej chwili Stena oparła swą dłoń na moim kolanie i tonem zwierzenia rzekła: — Gdyby było tak, jak mówiliście u księdza, człowiek musiałby zwariować. — Dlaczego? — spytałem, nie odwracając wzroku od asfaltu. -. ' ,;; — Bo jeżeli jest anioł, to musi być i Bóg. \w — Więc? — Człowiek nie wymyśliłby Boga na swoje nieszczęście. — Więc? — Nie ma wyjścia. — Z czego? Do czego? Nie odpowiedziała. Domyślam się, że ma jakieś kłopoty. Jakie nowe kłopoty może mieć piękna Stena, zdolna studentka przy matce i przy ojcu, czyhającym, aby jej pomagać? W odruchach szczęścia życie wydaje się proste i łatwe. Jeżeli zdrowie dopisuje i nie ma trosk materialnych. Czego jej może braknąć? Jest jedna strefa, do której mnie nie dopuściła. Jej serce. Dziewczyny w tym wieku, normalnie rozwinięte i zwracające na siebie uwagę, zakochują się 150 przecież i romansują. Gdy podglądam Stenę, nie chce mi się wierzyć, by przestrzegała przysięgi o „niedopuszczeniu" do siebie chłopa. Wulgarne powiedzenie z branży hodowlanej. Stena dość często szokuje mnie brutalnością. Czyżby wpływy zootechniki? Piłem z jej kolegami i nie zauważyłem u nich nic ordynarnego. A ona potrafi bluź-nić jak zawodowa prostytutka. Z perwersyjną lubością. Słowo, które w ustach ladacznic waży mało, gdy sfrunie z młodych warg, wpada w źrenice jak wróbel uderzony szkłem reflektora. Niedawno dobrała się do moich spinek brylantowych. Lubi kamienie. Przymierzając je do uszu, jak klipsy, westchnęła półgłosem: „Cie! Cholera!" Czyż taki jest jej myślowy słownik? Po Warszawie wysłałem z Wrocławia drugą serię pocztówek do przyjaciół klubowych w USA. Do Wazy napisałem o spotkaniu z krewnymi z Lublina. Dałem im znać o sobie zaraz po przyjeździe. Spodziewałem się jakiegoś folkloru, a tymczasem odwiedził mnie lśniącą Wołgą przystojny brunet, dyrektor trzyliterowego przedsiębiorstwa z branży konfekcyjnej. Poczęstował mnie doskonałym obiadem w Orbisie i serdecznie zapraszał do siebie, pod Lublin, gdzie ma swój dom i wolne pokoje gościnne. Przy pożegnaniu polecił swe usługi w sprawach walutowych, handlowych i wszelkich nieoczekiwanych. Widocznie mój amerykański kolega dobrze zarekomendował mnie swojemu kuzynowi, który zresztą nazywa się Bruno Wazow-ski. Wolał szlacheckie nazwisko zamiast królewskiego. Ja skróciłem się na zwykłego Pola. Bo też i jestem skróconym Polakiem. Gdyby to zdanie przeczytała moja matka, zmartwiłaby się. „Nie wolno Polakowi podrwiwać ze swojej narodowości" — słyszę echo słów ojca, pana konsula, który jednak obraził się na Polskę Piłsudskiego. Iluż takich obrażonych na Polskę żyje dziś za granicą! Ja szczerze lubię Polskę, po prostu lubię i sprzyjam wszystkiemu, co jej służy. Użyłem słowa „lubię" rozmyślnie, zamiast „miłuję", a „sprzyjam" zamiast „pragnę wiernie służyć". Obok Polski lubię i Francję, a najlepiej życzę Ameryce. 151 Wszystko to nie kłóci się we mnie. Być może, iż gdybym poznał Rosję, też bym ją polubił. Jak Kazimierz. Jeżeli chodzi o sprzyjanie, to już jej w pewnym sensie sprzyjam. Jest w tym coś z przekory sportowej. Dopinguję ambitnego w walce przeciwko czempionowi. Wolałbym, żeby we współzawodnictwie kosmicznym Rosjanie nie dali się wyprzedzić. Właśnie dlatego, że okazali się tak fenomenalni w tej supernowoczesnej branży. XXXII Jtlatastrofa! Spodziewałem się jej od chwili, gdy Stena wtajemniczyła mnie w swoje machinacje. Oczekiwałem jednak ciosu z innej strony. Sądziłem, że dziewczyna lęka się zdemaskowania, zemsty obrabowanych. Wczoraj o niezwyczajnej godzinie, bo o siódmej rano, wpadła do mnie do hotelu. Od progu straciła panowanie nad sobą. Przypuszczałem, że to atak bojaźni, o jakim opowiadała Nika. Osunęła się na fotel i zaczęła głośno biadolić. Że już ją mają, wrobili na całego! Przykry widok. Pochyliłem się nad nią i próbowałem uspokoić. Tak jak mówiła Nika, głaszcząc po głowie. Rozchlipała się jak dziecko. Pozwoliłem jej się wypłakać. Nie spiesząc nalałem do szklaneczki brandy z sodą i podsunąłem pod nos. Odtrąciła napój ze wstrętem. Opatulony w szlafrok kręciłem się bezradnie po pokoju. Czekałem na zwierzenia. Przypomniałem sobie o pastylkach uspokajających. Podałem jedną, wzięła, zapiła wodą, ja także łyknąłem porcję. Chłodna woda szybciej poskutkowała niż proszek, gdyż zaraz poczuliśmy się raźniej. Stena rozgadała się. Mówiła prędko, ale nieskładnie. Zapisuję po swojemu, według jej porządku, a raczej bez porządku. Pogróżki otrzymywała od dawna. Lekceważyła je. Lekceważyła pana Melo. Na gruncie uniwerku czuła się bezpieczna. Tak samo w okolicach domu. Dzielnicy północnej i lokali, w których grasowali „melowcy", unikała. Motocykl służył jej głównie dla bezpieczeństwa. Chroniła ją też zażyłość z domem 152 Łasiaka, którego bandziory boją się jak ognia. Komunikowali się z nią przez trzecią osobę. Na przykład kolega, najprzyzwoitszy facet, na pewno nieświadomy rzeczy, podaje jej kopertę zapieczętowaną, a w niej kartka z ohydną treścią. Nie podpisana, ale wiadomo, kogo „ja" oznacza. W tydzień po moim przyjeździe do Wrocławia, po uczcie studenckiej, otrzymała kartkę nowej treści: „Na takich dwoje luzem chodzących po Szczytnikach za ciasno. Albo przyniesiesz tysiąc miękkich od swojego Ame-rykańca, albo wsuną go za kratę na dożywocie". Także nie podpisane, lecz któż mógł tyle napisać, jeżeli nie pan Melo. —? Z twojego powodu, ojcze, zaczęłam się go bać. Ja wiem, igdzie i kto może być dla mnie niebezpieczny, ale ciebie łatwo tu podejść. Pilnowałam cię. Dużo jeździsz sam z Kazimierzem. Bałam się wtedy podwójnie. Tylko jednego nie podejrzewałam. Trafiły diabły w szczelinę. Wczoraj mama miała własną noc, niby dyżur u swego profesora. Wychodzi zazwyczaj o ósmej, żeby zdążyć do niego na „Kobrę". Było wpół do ósmej, gdy zadzwonił telefon. Proszono mamę na zastrzyk i dyżur po zawale. Sześć godzin, płatne ekstra, byle niezawodnie. Lekarz już był, lekarstwa są na miejscu. Mama patrzy na mnie z rozpaczą, więc wyrażam gotowość na zastępstwo. Zwykła sprawa. Kalkuluję sobie, że nowe miejsce, może nadarzy się coś ciekawego. Wyprawiłam matkę, wzięłam jej strzykawki, na wszelki wypadek zestaw ampułek, i idę. Wszystko, co mama umie z zabiegów, ja też już wypróbowałam. Dożylne trafiam nawet zręczniej. Do pacjenta droga niedaleka. Jeszcze widno, na ulicach ruch. Nie miała najlżejszego przeczucia, że idzie na spotkanie złego. Podkreślała to, nie wiem czemu. Nawet spotkanie na sąsiedniej ulicy zaparkowanego Opla pana Melo nie ostrzegło jej przed niebezpieczeństwem. Ucieszyła się, że dom pacjenta był jej znany. Bawiła się tu przed ośmiu laty na pierwszym piętrze u koleżanki. Nad tym właśnie mieszkaniem, pod numerem ósmym, oczekiwano jej. Przywitała ją w przedpokoju gruba, upudrowana dama. Wpro- 153 wadziła do kuchni, pomogła rozebrać się z płaszczyka i nałożyć biały fartuch. Na gazie stał rondelek z wodą i strzykawka gotowa do użycia. Obok ampułka, pięć cen-? tymetrów nie znanego jej leku. Podpiłowała ją i po sprawdzeniu igły weszła za przewodniczką do sąsiedniego pokoju. Na świeżo zasłanym łóżku leżał stary człowiek. Umęczony chorobą. Uśmiechnęła się do niego. Bez oddźwięku. Patrzał chmurnie spod krzaczastych brwi na jej ręce. Nie reagował, gdy odwinęła kołdrę. Nie drgnął, gdy wbijała igłę w zwiotczałe ciało. Po roztarciu miejsca nakłucia watką złożyła strzykawkę na salaterce, którą podała jej usłużnie tęga dama. Rozejrzała się po pokoju, by ustalić, jak się tu urządzi. Był wygodny fotel i kozetka. Na stoliku lampa z niskim kloszem i stos ilustrowanych czasopism. Łatwo w takich warunkach prześlęczeć sześć godzin. Dama wróciła z kuchni i wręczyła jej kopertę. Stena wzięła ją, domyślając się, że to honorarium wypłacone z góry. Otworzyła kopertę i — drgnęła. Choremu coś się stało. Prężył się i charczał. Przestraszona, pochyliła się nad nim. Skrzypnęły drzwi. Chciała się wyprostować. Nie-mogła. Opasały ją od tyłu, unieruchomiając, twarde ramiona. Ktoś podciął jej nogi. Nie upadła, gdyż poderwaną przeniesiono do sąsiedniego pokoju. Brutalnie rzucono na tapczan. Stał nad nią pan Melo. Spokojnie rozkazywał piegowatemu adiutantowi: — Weź ją na szelki i przywiąż do biurka. Uważaj, ostro wierzga. Dopiero wtedy zrozumiała przegraną. Przestraszyła się, lecz jeszcze nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów klęski. Pan Melo nie szydził z niej ani nie triumfował, tylko wyjaśniał z rzeczową powagą: — Otrzymałaś mój ostatni list. Czekałem na odpowiedź trzy tygodnie. Teraz już wiesz, że nie żartowałem. — Czego pan chce ode mnie? — szarpnęła się, próbując więzów. —? Teraz chcę wszystkiego. Najpierw, abyś zrozumiała, gdzie jesteś. Wiedz, że zamordowałaś zastrzykiem chorego człowieka. Obrabowałaś go. W kopercie były pienią- 154 dze, które wyciągnęłaś spod prześcieradła ofiary. Na kopercie zostawiłaś ślady. On już tam stygnie. Jego żona, świadek pierwszy, telefonowała po pielęgniarkę, twoją matkę. Albo przejęłaś telefon i podeszłaś matkę, albo matka jest twoją wspólniczką i dała ci truciznę. Tak czy inaczej obie będziecie sądzone za rabunek z morderstwem. — Dam panu ten tysiąc — stęknęła, do cna przerażona. — Nie miałam czasu — tłumaczyła się. — Musiałam go przygotować. Za duża suma. On nie ma tyle ze sobą. Trzeba sprowadzać. Przez ambasadę. Pan Melo słuchał, ale mówił swoje: — Teraz dasz dwa tysiące. Strzykawka, koperta i ampułka z tym, czego tu dotykałaś, będą przechowane. Z chwilą, gdy spróbujesz wyłamać się z układu, zostaną dołączone do śledztwa. Po upływie miesiąca, jeżeli nie wpłacisz dwóch tysięcy, brat zmarłego zażąda ekshumacji zwłok i prokurator, na podstawie dostarczonych mu materiałów, oskarży ciebie i twoją matkę. Przez ten miesiąc będziesz w ewidencji, do mojej dyspozycji, dla wybranych gości. Wolność, jeżeli zechcesz, odzyskasz po wpłaceniu ostatniego dolara. Teraz zrobimy zdjęcie, abyś nie zasłaniała się fartuszkiem niewinności. Pani Leokadio, proszę zastrzyk! — Nie potrzeba! Nie trzeba! Zrobię, co chcecie, sama! — skowytała na widok zbliżającej się ze strzykawką damy. Pan Melo machnął ręką na znak zgody. Usadzono ją nos w nos z piegowatym drabem tak, żeby obiektyw widział męski tors i jej twarz, koło jego ucha. Dama czekała na chwilę, gdy objąwszy go za kark Stena skrzywi usta do uśmiechu. Żeby nie było żadnej wątpliwości, o co chodzi. Pan Melo nie dotknął jej nawet. O damie dosłyszała, że ma na imię Leokadia, piegowaty zbir — Władek. W przedpokoju, wypuszczając ją, pan Melo sztywny, jak dżentelmen z filmu, instruował: 7, — W niedzielę, o dziewiątej, przed katedrą, przy samej 155 figurze, zaczepisz mnie. Uznam to za zgłoszenie do pracy na noc w poniedziałek. Dam adres. W domu możesz powiedzieć, że idziesz na ten sam co dziś dyżur. Działo się to tejże nocy, z czwartku na piątek. Więc ma dwa dni wolne. Co robiła od wypuszczenia jej do tej pory? — Chodziłam po ulicach jak błędna. Szukałam, żeby mnie kto zaczepił, pobił, żebym była chora. To by odwlekło. O świcie wróciłam do domu. Płakałam, czekając na mamę. Gdy wróciła, nie przebierając się przyszłam do ojca. Do kogóż miała pójść, gdzie, jak nie u mnie, szukać ratunku. Poradziłem, aby przeszła do łazienki. Niech otrze- • pie się z brudu, umyje, przyczesze. Dochodziła ósma. Zadzwoniłem na kelnera i poprosiłem o herbatę. Gdy Stena powróciła, nastawiłem radio i sam zniknąłem w łazience. Przy goleniu byłem już bliski równowagi. Myśli fruwały jak piłki ping-pongowe. Najbardziej kusił prosty pomysł, aby wyjąć ze skrytki dwa tysiące „miękkich", jak tu zwą dolary, i wykupić Ste-nę z rąk opryszka. Dla businessmana wykupienie dziecka z takiej opresji to podarunek prawie. Właśnie dlatego nie do przyjęcia. Im łatwiej daje się wycyganić haracz, tym większa zachęta, by ofiarę, więc mnie, doić dalej. Aż do zniszczenia Steny. Właśnie to, że pan Melo zachowywał / się wobec niej chłodno, świadczy o niebezpieczeństwie. Analizowanie okoliczności pułapki uśmierzało zamęt, w jaki wprowadziła mnie tragiczna relacja Steny. Świtało , przeświadczenie, że jednak pan Melo fingował quod est demonstrandum. Przy takich atutach daktyloskopijnyeh robienie kompromitującej fotografii było zbędne. Skąd w ogóle cały pomysł pułapki? Moja osoba wzbudziła pożądanie dolarów. Mnie osobiście pan Melo bał się atakować bezpośrednio, jako cudzoziemca. Bał się nawet zbliżenia do mnie. Pierwsze pośliznięcie zwaliłoby nań policję. Stena scharakteryzowała go kiedyś jako tchórza. Tacy są przeważnie jak hieny, tym złośliwiej podstępni. 156 Najpewniejszą kładką do mego portfelu wydała im się Stena. Mieli śmiałość, a raczej bezczelność i gwałt jako środek. Podpatrzyli obyczaje Ewy Polankowskiej i zarzucili sidła na Stenę. Świetnie wyreżyserowane. Tak sprytnie, że aż wyklucza realność mordu zastrzykiem. Pacjent mógł być naprawdę mężem grubej damy i naprawdę chorował, a dla zysku zgodził się na odegranie roli konającego. Czemu nie pokazali Stenie nieboszczyka? Gdyby rzeczywiście skonał, spryciarze nieomieszkaliby tego wyzyskać. We Wrocławiu, półmilionowym mieście, chowają co dzień paru nieboszczyków. Stena swojego nie sprawdzi. Nekrolog można za pieniądze ogłosić bez sprawdzenia, jaki się chce. Przypuśćmy nawet, że ktoś, kogo lekarze opuścili w ostatnim stadium choroby, człowiek w agonii, zmarł po zastrzyku właściwym, lecz przedawkowanym. W takim wypadku złoczyńcy nigdy by nie odważyli się na ekshumację i kompromitację Steny. Naraziłoby ich to na jej zeznanie, wizję lokalną, obronę popartą nieskazitelną opinią zawodową Ewy i reakcję rodziny Łasiaków. Pokusa mojego portfelu odegrałaby też dyskredytującą ich rolę. Owszem, w razie procesu Polan-kowscy mieliby przykrości, ale tylko przykrości i koszty, natomiast dla pana Melo byłby to gwóźdź do trumny. Stena nie jest niewiniątkiem, to prawda, jednak tym razem, w łapach pana Melo, stawała się ofiarą. Pokrzepiony optymistycznymi refleksjami usiłowałem spojrzeć na wypadek z góry. Cóż znaczy Wrocław wobec obszaru całej Polski, tym bardziej całej Europy, a nawet Ameryki, dokąd potrafiłbym wywieźć Stenę w razie konieczności? Uwieźć Stenę! Mogę zabrać ją, podciągając pod nazwisko Poi, więc z kartoteką bez plamki. Zbawienny pomysł błysnął wśród alarmujących myśli jak fajerwerk i przygasł. Ściszyłem się. Psychika Steny ważniejsza od kartoteki. Nic bez niej o niej. Nie mam prawa sugerować się własnym konceptem nie znając ani tutejszych stosunków, ani istotnych możliwości zbrodniarzy. Domyślny kelner przyniósł oprócz herbaty cztery jajka w serwetce, konfiturę, świeże bułki i szynkę. Stena 157 krajała pieczywo i smarowała dla mnie i dla siebie. Patrzyłem na nią ze ściśniętym sercem. Była bledsza niż zwykle, oczy miała podkrążone. Zacząłem pocieszać ją głośnym planowaniem kontrakcji. Nie było wątpliwości, że mój pomysł jest jedynym ratunkiem dla niej. Do niedzieli rano mieliśmy dwa pełne dni. Pan Melo dał Stenie dość wolnego czasu, aby zdołała zmobilizować tak wiele gotówki. Wyobraża sobie pewnie, że kręcimy się jak w ukropie. A tymczasem my rozpoczynamy w niedzielę rano rajd po Polsce. Tak jest, rajd! We czwórkę: Kazimierz, Stena, Nika, no i ja. Projektowaliśmy przecież wspólne wakacje. Kiedyś trzeba je zacząć. Zaczynamy w tę niedzielę rano. W najgłębszej tajemnicy! Zajrzałem Stenie w oczy: — Rozchmurz się, córeczko. Słuchaj uważnie — ściszyłem głos. — Pozostaw matce wszystko, cokolwiek otrzymałaś ode mnie. W zamian obiecuję ci dziesięć tysięcy dolarów w chwili i kraju, gdzie cię ustabilizuję. Uczynię wszystko, aby raz na zawsze zabezpieczyć cię przed panem Melo i jego szajką. Patrzała na mnie zdezorientowana. — Przecież ja jemu mogę oddać moje dwa tysiące. — Nie ma mowy! — zaprotestowałem. — Nie wolno podkarmiać jadowitej gadziny. Albo! albo! — Co albo? — Chcesz, żebym cię uratował? —• Ojcze! —? Więc słuchaj i zrób, co ci mówię. Wracaj stąd prosto do domu. Oddaj matce swoje dolary na własność. Natychmiast gotuj się do drogi. Zmobilizuj wszystkie, jakie masz, dokumenty. Metrykę, świadectwa, uniwerek. Nic nikomu nie mów i nie telefonuj. Z Łasiakami sam się rozmówię. Bądź dzielna. Tak jak masz czyste sumienie w tej sprawie. A teraz — uśmiechnij się! Przytuliła się i drżała, gdy głaskałem jej potargane włosy- 158 XXXIII oobotę miałem pracowitą. Jak za czynnych amerykańskich czasów. Rano godzinę strawiłem na poczcie, dzwoniąc do Kłycina. Udało mi się znaleźć tam kogoś, kto zobowiązał się, że zawiadomi księdza Górskiego, aby czekał na mnie z chrztem Algierki w niedzielę do jedenastej. W południe przeprowadziłem zasadniczą konferencję z Ewą. Wypoczywała po dyżurze w domu. Zapowiedź mojego odjazdu nie tylko nie zasmuciła jej, a przeciwnie, ku memu zdumieniu, rozpogodziła. Projekt zabrania Steny na dalsze studia za granicę przyjęła z uznaniem. Córka wymyka jej się spod kontroli. Może ja będę miał szczęśliwszą rękę. Żadnych obiekcji. Chyba ubocznej natury. Na przykład, czy godzi jej się przyjmować od córki tysiąc dolarów. Zdziwiłem się. Przecież matka i córka mają wspólny majątek. Z kolei zdziwiła się ona: — Przecież zabroniłeś mi wtedy mówić Stenie, ile dostałam od ciebie. Ja na to: — Bo postanowiłem ją osobno zabezpieczyć. — Więc wszystko w porządku. Dla mnie nie wszystko. Stena nie posłuchała mnie oddając matce tylko część tego, co dostała ode mnie. Zobowiązałem Ewę do tajemnicy naszych zamierzeń, motywując to koniecznością pewnych nieformalnych posunięć paszportowych, które mógłby nam ktoś pokrzyżować. Umówiliśmy się, że od niedzieli będzie opowiadać każdemu, kto byłby ciekaw, że Stena wyjechała z ojcem na wakacje, do Zakopanego. Planują rajd po południowej Polsce. Cóż bardziej naturalnego. Drugą ważną konferencję odbyłem po obiedzie ze starym Łasiakiem. Postanowiłem wtajemniczyć go częściowo w nasze sprawy. Dowiedział się ode mnie, że Stena, z powodu moich dolarów, wpadła w oko szantażystom. Udało im się zdobyć fotografię kompromitującą dziewczynę. Panienka pośliznęła się, a teraz płaci. Trzeba ratować ją przed nią samą i przed szantażystami. Łasiak rozsier- 159 dził się. Zażądał podania szczegółów, aby mógł tę fotografię wycisnąć łajdakom z gardła. Podałem mu szarżę bez nazwiska: król sutenerów na Szczytnikach. Obawiałem się, aby zaskoczony Melo nie oskarżał, broniąc się, niewinnej Steny. Problematyczna niewinność, jednak w danej sprawie pewna. O ile pewna była relacja samej Steny. Cóż ja wiem murowanego, na co mógłbym przysiąc w sprawach Steny? Dyskrecja była pożądana z wielu względów. Szczególnie w przeddzień zaplanowanej emigracji. Łasiak, rozczulony moim zaufaniem i troską ojcowską, powierzył mi Nike choćby na całe wakacje. Zdawało mi się, że po tej konferencji groźba pana Melo poważnie zbladła. Poczułem się swobodniej. Przed Ste-ną nie okazywałem jednak optymizmu. Przecież nieszczęście przywiązało ją do mojej osoby. Niczego bardziej nie pragnąłem. Więc uśmierzałem jej lęk tylko aktywnością. Doświadczenie ostrzegało, że i po niedzieli nie należy lekceważyć niebezpieczeństwa. Nawet „spalony" Melo może mieć zastępców, których wtajemniczył w działanie. Radziłem Stenie, aby pakowała jak najmniej. Jedna walizka wystarczy. Może rozdać swoje ciuchy, bowiem tam, gdzie pojedziemy, nie zabraknie jej eleganckich strojów. Kusiło mnie, aby zapytać, jak rozporządziła się swoimi dolarami. Stchórzyłem, bojąc się przykrej nowiny albo kłamstwa. Zamiast tego przypomniałem, by nieomie-szkała zlikwidować swego motocykla. Niech zda numery albo odstąpi motor komuś, kto ją odciąży od ewentualnej odpowiedzialności za wypadek. Przestraszyła się tej ewentualności. Postanowiła przekazać Jawę Nice z przeznaczeniem dla Heńka, gdy chłopiec skończy szesnaście lat. Królewski prezent dla pazia. XXXIV W niedzielę chyba ja pierwszy ruszyłem się z legowiska. Po sprawdzeniu wozu już o godzinie szóstej konferowałem z portierem Erwinem. Po odliczeniu mi, w za- 160 mian za trzysta dolarów, dwudziestu tysięcy złotych, wysłuchał z aprobatą prośby, aby wszystko, cokolwiek by mnie dotyczyło, kierował bezpośrednio do obywatela Ła-siaka na Grabiszyn. Kazimierz był jeszcze senny, gdy usadowiłem go w wozie na tylnym siedzeniu. Pchnąłem Ramblera, nasyconego benzyną po dzioby zbiorników, na Stwosza. Sam zaszedłem na górę, by asystować przy pożegnaniu moich pań. Płakały. Błogosławiłem je w duchu, wzruszony przypuszczeniem, że to ich rozstanie, prawdopodobnie pierwsze od poczęcia Steny, ma wszelkie szansę, aby się poważnie przedłużyć. A jednak czegoś mi w tym pożegnaniu brakowało. Ewa uśmiechała się przez łzy. Może uprzytomniła sobie, że nareszcie będzie mogła przyjmować u siebie swoich protektorów... Ani słowem nie nagabnęła 0 rychły powrót. Brzmi mi w uszach jej ślamazarny głos przy samochodzie: „Żegnaj, najdroższy skarbie. Żegnaj, drogi Dominiku. Adieu, monsieur Casimir". Brakowało mi, jak wody do popicia sucharów, słowa „kochani" i „do widzenia". O ósmej byliśmy przed willą Łasiaków. Ojciec własnoręcznie przygotował dla córki turystyczną wałówkę. Bułka 1 pumpernikiel z wędlinami w ilości wystarczającej na dobę dla całej załogi. Henio nie ukrywał, że zazdrości siostrze eskapady. Krzątał się koło nas jak mucha przy półmisku. Dowcipkował i radził, a na ostatek i mnie podziękował za obiecany mu przez Stenę motocykl. Gdyby odgadł, jak daleko uwożę jego ukochaną, nie okazywałby tyle wdzięczności. Byłem prawie szczęśliwy. Hamowałem wewnętrzne rozradowanie ze względu na Stenę, która przecież wciąż była pod strachem. A ja żyłem na pełnych obrotach. Troje młodych „sputników" trzyma się orbity moich postanowień, ja im organizuję przygodę, pocieszenie, ratunek i radość. Żywię ich i prowadzę sprawną ręką kierowcy. Dzień pogodny. Jestem wypełniony życzliwością i zaufaniem. Czyż to nie pełnia dobroczynnych wrażeń?... O wpół do dziesiątej potoczyliśmy się ku autostradzie. Za pięć dziesiąta zahamowałem przed plebanią w Kłyci- 11 — Moguncka noc 162 nie. Ksiądz Górski przebywał jeszcze w kaplicy kończąc drugą niedzielną mszę. Mieliśmy do początku sumy całą godzinę wolną. Odczekaliśmy parę minut do końca nabożeństwa. Ksiądz ucieszył się. Po przywitaniu wprowadził mnie samego do zakrystii. Podziękował w imieniu chrześ-niaczki za punktualność i pochwalił projekt, aby moją kumą była Weronika Łasiak. Wszystko więc zgadzało się, prócz jednego. Ksiądz spoglądał na mnie frasobliwie, prowokując jakby moją domyślność. Ależ tak, prezent! Proszę, by ksiądz był łaskaw, po moim wyjeździe, doręczyć matce Bereniki sto dolarów. Niech kupi jej, co trzeba. Ksiądz wziął machinalnie pieniądze i patrzał dalej, tak samo zagadkowo. Gdy nie reagowałem, sam zaczął: — Pan jest katolikiem! —? Oczywiście! — Czy nie mógłby pan obmyślić dla chrześniaczki cenniejszego daru niż dolary? —• Nie rozumiem... — Gdyby widziała swojego ojca chrzestnego klęczącego obok niej i przystępującego do komunii świętej. Jakbym dotknął kabla pod prądem! — Ależ zupełnie nie jestem przygotowany! Bez spowiedzi, jadłem śniadanie. Skąd znowu... — O której zjadł pan śniadanie? — indagował ksiądz. — Wpół do siódmej. — To już nie przeszkoda. Trzy godziny postu wystarczy. — Paliłem przez ten czas papierosy. — Lekarstwa i papierosy też nie łamią postu. —• Ksiądz widocznie nie zdaje sobie sprawy — broniłem się. — Ostatni raz byłem u spowiedzi przed... ćwierć wiekiem. Przed pierwszym moim ślubem. Wziąłem rozwód... — Po unieważnieniu. — No tak, ale zawsze... — Ostatni raz był pan u spowiedzi u mnie przed paru tygodniami — rąbnął ksiądz. —? Co znowu! Ksiądz pomylił mnie z kim innym! — Nie pomyliłem. Prosił mnie pan o tajemnicę spowie- 162 dzi i ja to przyjąłem. — Cios trafił. — To była dla pana ciężka spowiedź — dodał. Czułem się jak osa pod kapeluszem. Pragnąłem ukłuć go albo wierzgnąć, a jednocześnie podzielić się szczyptą radości za to, że go aż tak obchodzę. — To szantaż, proszę księdza — warknąłem. — Nie! To gwałt, ale dla twego dobra, bracie. Dalej, zakończmy tamtą spowiedź. Uważasz się za rozpustnika, prawda? Przyznaj się. —? Co to jest rozpustnik? — zająknąłem się, wciągnięty w dialog. — Gdybyś nim był, wiedziałbyś. A może wydawało ci się, że kochasz te wszystkie kobiety? — Żadnej nie kochałem. — Bolałeś nad tym? — Tęskniłem. Ale po co ksiądz pyta o takie rzeczy? — Jeszcze tylko o jedno. Czy przeklina ktoś twoje imię wspominając? — Nie wiem. Nie pamiętam. — A ty? — Gotów jestem kląć jednego draba. — Za siebie? — Za Stenę. — Żałujesz czego? — Niejednego. — Przyklęknij. Nie przyklęknąłem. Nigdy nie byłem taki sztywny jak w owej chwili. Wyprostowałem się, przekornie rozkraczony. — Gdyby chwycił cię teraz atak wątroby, wiłbyś się na podłodze jak glista. — Głos księdza syczał. Co może sugestia! Tejże chwili syk słowa „glista" ukłuł mnie boleśnie. Wiem, co to jest kamień nerkowy. Spojrzałem na księdza, pewnie głupio, może przestraszony. Oparłem się lewą ręką o komodę i delikatnie, poprawiając prawą ręką kant spodni, ukląkłem na jedno kolano. Skomplikowany układ. Może po prostu nie chciałem utrudniać sytuacji życzliwemu człowiekowi. Zapragnąłem przyspie- ii* 163 szyć ceremonię, uniknąć rozrostu bolesnej imaginacji... Przyklęknięcie było niezdecydowane, ale odpowiedź na pytanie księdza pełna odpowiedzialności. — Czy żałujesz wszystkiego, co złego uczyniłeś ludziom, sobie i Bogu? — Jasne! — Czy chciałbyś stać się lepszym? — Tak! Chwila ciszy, szeptania, a potem wyraźnie, głośno: Dein-de ego te absolvo a peccatis tuis in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen. Wyszedł pozostawiając mnie w zakrystii samiutkiego. Wtedy ukląkłem na drugie kolano i zawstydziłem się mego zachowania. Zapragnąłem na chwilę, aby ukłucie powtórzyło się mocniej. Czekałem zrezygnowany i ucieszyłem się, że nic nie nastąpiło. Po czym uderzyłem się pięścią w pierś: „Mea culpa" i przeżegnałem się. Gdy wyszedłem do kaplicy, do swoich, nikt mnie nie spytał, co działo się przez kwadrans w zakrystii, i ja nie jestem pewny, czy rzeczywiście przystąpiłem do Sakramentu Pokuty. xxxv Jjawimy trzeci dzień w Międzyzdrojach. Station balneaire na północnym brzegu jedynej polskiej wyspy Wolin. Tłok nieprawdopodobny. Dzięki drobnemu wysiłkowi finansowemu zdobyliśmy przyzwoite locum w prywatnej willi położonej w cisowym ogródku. Jadąc do Polski nie zabrałem ze sobą namiotu, a przydałby się teraz. Może kupię w Szczecinie. To dopiero początek ekskursji. W Międzyzdrojach, powiada nasza gospodyni, więcej dzisiaj gości z odległej Warszawy, niż bywało przed wojną z pobliskiego Berlina. Polacy mają szczególny pociąg do morza. Na wybrzeżu pięćsetkilometrowym kilkadziesiąt kurortów, a wszystkie, jak zapewniają, przepełnione do ostatniego łóżka. Przygniatająca przewaga młodych czupryn i mrowie dzieci. Bogaty musi tu za wygodę słono płacić, tak samo 164 zresztą jak na Bermudach, w Nicei czy Soczi. Wygoda — na miarę kieszeni. Nas kosztuje na osobę, spanie plus jedzenie, trzy dolary, co odpowiadałoby piętnastu w Miami Beach. Nie schudniemy i nie popsujemy sobie żołądków. Jedyny poważniejszy minus, że nie można doprosić się porządnej ryby. Na plaży, objuczeni jak muły, ciągniemy ku wschodowi od mola, pod górę, gdzie jest najluźniej. Dawniej w kurortach nie unikałem tłoku. Dzisiaj wystarcza mi własny kwartet. Piasek doskonały, nie mniej go niż w Sables d'Olonne. Piszę wiele o Międzyzdrojach, chociaż jutro to miejsce będzie mnie tyle obchodziło co łoński śnieg, jak mawiała matka. Nie zdarza się nic nadzwyczajnego, ale na bezrybiu i rak ryba. Jedna róża oznacza więcej dla serca ludzkiego niż cała ich plantacja. Upatrujemy sobie na plaży odpowiedni rezerwat i znosimy doń, co da się udźwignąć. Włącznie z olbrzymim koszem przeznaczonym dla mnie. Młodzi dbają o swego patrona, jak mnie tu tytułuje Kazimierz. Tej nocy wygasł sztorm. Piasek jest wylizany. Wala się po nim mnóstwo drobiazgów, patyczków, muszelek, kamuszków imitujących w mokrości bursztyny. Kazik i Nika, półnadzy w kostiumach, ciągną na wschód w poszukiwaniu wypłukanych skarbów. Podziwiam lingwistyczne zdolności Niki. Potrafi już sprzeczać się w ostrym tempie z Kazimierzem i na pewno rozumieją się. Drepcą obok po obrębku fal, potrącają się luźnymi rękami, ale nie zatrzymują w uścisku. W polu widzenia jeszcze się nie zatrzymują. Stena zwleka z przebieraniem się. Nie jest zadowolona ze swojego kostiumu. Ja też nie jestem zadowolony ze siebie w kostiumie. Przy Fabioli nie krępowałem się tak jak przy Stenie. Blizna na ramieniu zwraca uwagę. Sadowię się na ławeczce pod koszem, wyciągam nogi i opalam się. Mogę patrzeć i patrzeć na morze, bez znużenia. Wolę morze od gór. Woda zawsze coś mówi. Góry ciążą milczeniem. Fale zawsze gdzieś dążą. Skały trwają przeraźliwie nieruchome. Ogarnia mnie senność. Może to wpływ pastylek obniżających ciśnienie, że staję się śpiochem. Nocą bałbym się 165 m\- długo prowadzić wóz po autostradzie. Po obiedzie lubię przymknąć oczy choć na kwadrans. Teraz usypia mnie migot fal. Wtulam plecy w róg kosza, a powieki same się sklejają. Jeszcze rozmyślam o skargach gospodyni, że tak trudno znaleźć służącą, zwaną tu pomocą domową. Niemodne, niehonorowe zatrudnienie u prywatnych osób. Gdyby było bezrobocie, nie brakłoby służby, pocieszam się i zasypiam. Nie wiem, jak długo drzemałem. Przez zmrużone oczy widzę przed sobą, prawie u stóp, zagrzebaną w piachu Stenę. Zasypuje sobie nogi do bioder, potem wyswobadza je unosząc kolana. Bawi się sama z sobą. Kazimierza i Niki nie widać na wstędze plaży. Pytam Steny, dlaczego nie poszła z nimi szukać bursztynów. —? Kto by ciebie pilnował, ojczaszku? — odpowiada robiąc macierzyńsko zatroskaną minkę. —? Mnie pilnować? — wzruszam ramionami rozbawiony, a ona: — Twojej głowy nikt mi nie ukradnie, ale portfel i aparat łatwo może odfrunąć. Możliwe! Ale czy o tej głowie powiedziane było tak sobie, czy z rozmysłem? Jest widocznie pewna dla siebie mojej głowy. Znamienne! Na marginesie zapisuję, że od początku wycieczki Stena pilnuje mnie dla mojej wygody i dobra. Pomaga w organizacji podróży, gdy Kazimierz i Nika bardziej zajmują się sobą. Nawet przy samochodzie więcej mam pożytku ze Steny niż z Kazimierza. Jeszcze jej nie pozwalam siadać za kierownicą. Jest trochę obrażona, gdyż ma prawo jazdy i nawet prowadziła samodzielnie czyjś samochód. Mając zespół chętny do pomocy, mogę swobodnie podróżować, pokonywać takie trasy jak niedzielna: Wrocław, Kłycin, Gorzów, Szczecin. Zwiedzanie Szczecina zajęło nam pół dnia. Samo miasto nie zachwyciło mnie. Najbardziej polska w nim ludność. Poznałem już trochę nadodrzański Śląsk i Pomorze. Nie ma tu nawet omasty niemczyzny. We Wrocławiu, na przykład, mniej słychać niemiecką mowę niż w kawiarniach paryskich, gdzie tylu dziś turystów z NRF. W Szczecinie więcej Czechów i Rosjan niż Niemców, a Polacy jak mrówki 166 kręcą się zapobiegliwie po stoczni, po warsztatach i knajpach. Mnóstwo dzieci. Siwa głowa w Szczecinie to naprawdę rzadkość. Muszę wrócić do tematu, od którego powinienem był rozpocząć ten rozdział. Ważniejszy dla mnie niż zwiedzanie szczecińskiego portu. Chodzi o księdza Górskiego. Oplatał mnie, chociaż to ja z własnej inicjatywy przylgnąłem do niego. Ja pierwszy odwiedziłem Kłycin i chciałem złożyć dolarową ofiarę na tamtejszy kościółek. Ja sam prosiłem go o posłuchanie i zawierzyłem mu tajemnice rodzinne. Ja wyznaczyłem ostateczny termin chrztu Bereniki. Mogłem był nie zawierać nowej znajomości, nie zwierzać się, nie zgadzać na chrzest. Ksiądz podejmował wyciągniętą ku niemu rękę, a mnie przybył nowy tytuł rodzinny: „parrain". Tylu mamy chrześcijan na świecie, w tym pół miliarda katolików, a ja dopiero teraz, po swojej pięćdziesiątce, zostałem powołany do tej powszechnej godności. Lepiej późno niż wcale, powiedział nowo narodzony do konającego. Ojciec Bereniki jest Arabem, mahometaninem, pochodzi z Oranu, a pracuje w komunikacji węzła paryskiego. Matka jest półkrwi Polką, po ojcu, górniku z Lens. To ona skorzystała ze sposobności przyjazdu do Polski jako opiekunka grupy dzieci kolejarskich. Wycieczkę wakacyjną dzieci zorganizowała Polonia francuska, a kolejarze śląscy urządzili dla nich kolonie w Kłycinie. Berenika, dziewczynka dwunastoletnia, dawno pragnęła chrztu, lecz ojciec i środowisko francuskie nie sprzyjało temu. Matka chciała ją ochrzcić po katolicku. Ksiądz Górski zetknął się z dziećmi z Francji na terenie jego parafii. Ja nawinąłem mu się w tym samym czasie, Nika Łasiak pewnie coś podszepnęła i węzeł zaplątany. Berenika nie jest na gust europejski urodziwą dziewczynką. Próżno dopatrywać się w niej ćwierci krwi polskiej. Jest natomiast bardzo bystra i inteligentna. Mam wrażenie, że rozwojem umysłowym prześcignęła rówieśnice. Mnie uważa prawie za świętego, skoro taki człowiek 167 jak „pere Gorsky" wybrał mnie dla niej na parraina. A ja dopatruję się w tym dowcipu plebana kłycińskiego. Może to nie dowcip, ale grymas? Grymas oscylujący na pograniczu ironii i pochlebstwa. Berenika rozumie moją rolę tak, że gotowa radzić się mnie i zwierzać z tego, czego nie mogłaby powierzyć rodzicom. Ciekawe, co może strzelić do głowy dwunastoletniej francusko-polskiej Algierce. Wytłumaczyłem jej, na wszelki wypadek, że na powiernicę dla dziewczynek bardziej nadaje się matka chrzestna. Ja ze swej strony, póki będę mógł, zajmę się dostarczaniem jej książek i pamiątek religijnych oraz finansowaniem pielgrzymek... Berenika wzruszyła na to ramionami. „Moja chrzestna zostanie przecież w tym biednym kraju." Tak właśnie arabska panna określiła Polskę: ,,pauvre pays". W porównaniu z Paryżem, być może, ale nie z jej Afryką, którą słabo pamięta. I znowu rozpisałem się o Berenice, a chodzi mi przecież o księdza Górskiego. Czy przylepienie mnie do Bereniki było z jego strony pozbyciem się kłopotu, czy też przemyślnym posunięciem szachisty? Czy przewidywał tak rychły mat z moją spowiedzą i komunią? Albo znał mnie lepiej, niż ja znam siebie? Nie stało się nic nadzwyczajnego. Jeszcze jeden katolik przystąpił do sakramentów. W mojej Ameryce czyni to miliony ludzi na co dzień. Nie jestem wyjątkiem także wśród tych, którzy na wiele lat zaniedbali interesy swego sumienia. I owszem, ale gdy te wszystkie okoliczności ustawić i rozważyć, sprawa przedstawia się jak precyzyjna gra. Mógłbym odwrócić porządek konsekwentnych zdarzeń: To ksiądz Górski opowiadaniem o rekonstrukcji piastowskiej świątyni pobudził moją imaginację do tego, że ofiarowałem mu pomoc finansową. To on, odtrącając to, czego nikt nie odmawia, moje dolary, wzbudził taki podziw i zaufanie, że wtajemniczyłem go w sprawy Steny. Powinienem być mu za to wszystko wdzięczny, a jestem zasmucony. I tym także, że nie odczuwam szczęścia z faktu, że po tylu latach absencji powróciłem do normalnych praktyk religijnych. Nie czuję się przez to rozwiązany ani uwolniony. Raczej przeciwnie. Jestem rozżalony. Może 168 na samego siebie. Że szpieguję swoje inklinacje. Tak właśnie, śledzę zakamarki wyobraźni i każę sobie wykańczać ściegi marzeń, abym mógł je sklasyfikować jako złe albo bzdurne. Przemykam się jak na ślizgawce, unikając stanowczej decyzji. Na przykład rada: „nie myśl dalej"... Albo ostrzeżenie: „do czego to zmierza?" Więc wykrztuszę i tę jeszcze szczerość. Przyznaję, że bywam zadowolony z ostatniej afery Steny. Z jej upadku i zagrożenia przez podłego Melo. Można tak oto działać nie planując, można zdobywać nie polując... Wszystko idzie na rękę moich niesprecyzowanych zamierzeń. I stanowisko zajęte przez matkę, i gotowość urzędowej pomocy Łasiaka, wreszcie — pragnienie Steny opuszczenia Polski dla Zachodu. A więc oddanie mi się na łaskę i niełaskę. Ale dzieje się we mnie i coś przeciwnego. Siedzę w koszu na plaży w Międzyzdrojach i obserwuję bawiącą się w piasku moją Stenę. Mam prawo napisać, że jest moja i jako oficjalnie zapisana córka, i jako podopieczna. Zrezygnowała z zabawy i została przy mnie, aby pilnować, gdy usnę. Ona mnie pilnowała. A ja, czy ją upilnuję? Przed czym? Nie wiem. Przed kim? Przed samym sobą. Czy mogę być dla niej gorszym niebezpieczeństwem od jakiegoś łotra wrocławskiego? Wielostronne niebezpieczeństwo. Może się na mnie okrutnie rozczarować jako na ojcu; mogę zdradzić, że nie jestem jej ojcem. Najgorzej, gdyby zagrały najskrytsze marzenia. Dziś balansuję na równoważni. Obserwując z cienia mego kosza, jak bawi się sama w piasku, wyobrażam sobie, że jestem jej dobrym losem, tym, któremu ufa albo udaje, że ufa: wzorowy ojciec i bezinteresowny przyjaciel. Zachwianie się pod podmuchem ironii. Chwytam równowagę i zaciskam kurczowo palce. W tej chwili chcę, aby prawda była prawdą. Niechaj wszystko rozwija się tak jak dotychczas, byle tylko moje zmysłowe „ja" utrzymać pod kluczem. Żeby nie wiem co, w jakiejkolwiek sytuacji, skreślam mężczyznę. Zrozum, idioto, że wystarczy ci, na dziś i na dłużej, ojciec i przyjaciel. Zrozum, że możesz przegrać wszy- 169 stko. I Stenę, i Kazimierza, i sympatyczną Nike, i Polskę nowo odkrytą. Za jedną kartę, jedno uniesienie i niepo-wściągliwość, która na pewno po paru godzinach albo tygodniach wyparuje z ciebie. To samo, tylko łagodniej, powiedział mi już ksiądz Górski. Ale wtedy spłynęło to ze mnie jak kropla wody z niklu. Dzisiaj, w ważnej chwili refleksji plażowej, ta sama świadomość wrze jak kropla wody na rozpalonym żeliwie. XXXVI Jeżeli łudziłem się, że po spowiedzi doznam ulgi, zahamowania chociaż pewnych obsesji, to spotkał mnie zawód. Przeciwnie, od ostatnich odwiedzin Kłycina myśli erotyczne jeszcze się wzmogły. Nasiliły się i sny. Mówi się: „niebezpieczny wiek". Znam ludzi, aż dwóch w dziewiątce klubowej, którzy po pięćdziesiątce odnowili swoje małżeństwa zastępując podstarzałe żony dzierlatkami. Muszę pilnować, aby coś ze mnie, w formie słów albo spojrzeń, nie promieniowało na zewnątrz, nie zdradzało napięcia. Nikt mnie w tym nie wspomoże. Nic nie sprzyja cnotliwym inklinacjom. Od wczoraj mieszkamy w Grand Hotelu w Sopocie. Zajmuję z Kazimierzem apartament narożny na drugim piętrze. Dziewczynki mają obok dwuosobowy pokój. Okna mojego saloniku wychodzą bezpośrednio na plażę, na morze. Gdzie nie spojrzysz — w słońcu nagie ciała. Młodzi i starzy, nimfy i satyry. Dziś weszły ze mną do windy takie dwa dziewczątka i ocierały się nagą skórą o moje szorty. Stena nie zdaje sobie sprawy, jak potrafi mnie zmęczyć pilnując i zachowując się, jakbym był jej siostrą. Ja przecież jestem tylko nominalnym ojcem tego diablątka. Przebiera się przy mnie w swoje bikini z zażenowaniem, które jest gorsze od bezwstydu zawodowych strip-teaserek. Nika, odkąd zbliżyła się do Kazimierza, już nie strofuje jej za to. Głęboki wpływ Kazimierza jakoś rozluźniająco działa na pobożną pannę. 170 Znajduję w tym cichą, ale trochę złośliwą satysfakcję. Jeżeli jestem parszywą owcą, to i oni mają skazy na runie. Trójmiasto (tak nazywają zrastające się: Gdynię, Sopot i Gdańsk) to zaszczytne dzieło Polaków. Gdynię zbudowali tu sobie przed trzydziestu paru laty, na piasku, z niczego. Gdańsk odbudowali po wojnie od fundamentów. Łącznie mają potężny zespół portów i stoczni z milionem mieszkańców. Kazimierz nie przestaje zachwycać się moją ojczyzną. Egzaltuje się tutejszymi ludźmi, osobliwie młodzieżą, że tacy urodziwi i weseli. Nawet chuligani są dla niego ciekawsi od paryskich rozrabiaków. Przypuszczam, że przesadza. Żywią nas doskonale. Może za mało morskich przysmaków i rozmaitości pieczywa. Są za to inne, polskie smakołyki i niezrównane wódki. Powinienem jechać już do Warszawy, zająć się sprawą paszportu Steny. Gdyby nie Kazimierz i Nika, rozkoszujący się wakacjami, dawno bym siedział w stolicy. Stena też gorączkuje się. Każdego rana chciałaby jechać dalej. Aby dalej, w nieznane. Rozumiem ją. Ale czego my spodziewamy się po nieznanym? Ona ucieka przed niebezpieczeństwem, a ja zmierzam, dokąd? Stara służąca, pani Wanda, mówiła, gdy żegnałem Amerykę, że nie odbiegnie człowiek od siebie, bo i na księżycu bolą zęby. Gorsze od zębów niespokojne serce. Paskudny jest stan niepewności siebie. Ale któż jest, kto może być pewnym siebie, póki żyje na świecie? Nikt o żywym sumieniu. Na każdym szczeblu uczuć coś nam grozi. Inaczej — nie ma uczuć, inaczej jest ugór. Dziś niedziela. W południe pojechałem na sumę do gdyńskiego kościoła. Na wzgórzu nowy, większy, budują franciszkanie. Spóźniłem się przez Stenę. Nie mogliśmy dostać się do wnętrza, więc staliśmy przed kościołem, pod drzwiami. Stena klękała, gdy trzeba, ale nie modliła się. Podglądałem ją. Czy ona nie umie wierzyć, czy też nie chce? Mnie wydaje się czasami, że wolałbym nie wierzyć, lecz nie potrafię. Świat bez Boga byłby niedokończony, nierealny. Jak wieża bez fundamentu. Każda szczypta mu- 171 i ru wieżowego i blask światła w witrażu jest bezustannie związany statyką z fundamentami. Martwi mnie Stena. Dziś widziałem ją śpiącą. Na plaży. Może udawała. Raczej nie, gdyż miała niekontrolowane, zasmucone usta. Przyglądałem się jej rękom. Dłonie mocne, nie wypielęgnowane. Paznokcie bez manicure, dwa u lewej ręki chyba obgryzane. To spostrzeżenie wzbudziło we mnie litość. Biedna dziewczyna! Tyle już doświadczyła w życiu jako kobieta i człowiek, a w samotności, jak dziecko zatrwożone, obgryza nerwowo paznokcie. Martwię się, gdy rozmyślam o niej. Nie rozumiem jej ustosunkowania się do Kazimierza. Początkowo sądziłem, że chłopak na złość Stenie emabluje Nike. Tak nie jest. On obawia się Steny, a z Niką mają sobie zawsze coś do powiedzenia. Nie dziwiłbym się, gdyby Stena zakochała się w mownym Francuziku, natomiast zdumiewa mnie, że Kazimierz, mając do wyboru Stenę i Nike, woli przestawać z brzydszą, biedniejszą i mniej inteligentną. Rozmawiałem o nich ze Steną, gdy wracaliśmy z kościoła. Wspomniała, że Casim z Niką byli razem na mszy o dziewiątej i przystępowali do komunii. Powiedziała z przekąsem, że w sobotę po północy przestają się całować, aby w niedzielę móc przystąpić do komunii świętej. — Czy całują się? — zapytałem, a ona, że nie widziała, ale chyba tak. — Dlaczego przypuszczasz, że się całują? — Poznaję po znakach powszednich. Chociażby po sposobie dotykania się rękami. Ich palce nie boją się, a lubią wzajemnie. — Pozory mogą mylić. Sportowa młodzież na Zachodzie jest bezceremonialna — zauważyłem. — Nasza nie mniej. Podobnie prowadzają się za karki. Jak na ubój. Nie lubię! Pytasz o nich, więc odpowiadam. Widzę, że nie boją się siebie. To wystarczy w każdej chwili do krótkiego spięcia. — Może sądzisz ich po sobie? — Alboż to źle? Sądzę ich po sobie i po tobie. — Co ty wiesz o mnie, córeczko? 172 — Może więcej, niżbyś chciał! Nie dopytywałem, co ma na myśli. Stena często operuje powiedzonkami, które wzbudzają moją podejrzliwość. Gdyby nie było powodu, nie byłoby podejrzeń. Przy całym krytycyzmie nie umiałbym jej potępić. Może dlatego, że nie pragnę być sam osądzony. Ostatecznie moja miłość (czy mogę to nazwać miłością?) nie jest sama w sobie zdrożna. Czyż są mężczyźni w moim wieku, którzy by nie przeżywali podobnych myśli i pokus? Może mężczyzna, nawet starszy, właśnie starszy, zakochać się w młodej, pięknej kobiecie. On wolny i ona wolna. I oto próg mojej przeciwności. Jesteśmy wolni, lecz nie dla siebie. Dlatego że o tym, iż jesteśmy wolni, wiem tylko ja. Ewa nie liczy się. Opinia ludzka tylko dlatego, że nie zna istoty mojej wolności, pozwala mi opiekować się „córką", oddaje mi ją na pastwę. Wyłącznie ja sam jestem świadomy możliwości krótkiego spięcia. Do krótkiego spięcia potrzeba, aby nasze palce nie lękały się siebie. Moje są zalęknione. Przestałyby się lękać, gdybym wiedział, że ona zna tę prawdę, że nie jest moją córką. Czy nie łudzisz się, stary cymbale? Jestem cymbałem, zgoda, ale póki jestem, najważniejszy świat dla mnie istnieje we mnie. Nie wierzę, aby inni czuli inaczej. Traktują nas tu uprzejmie, lecz nie służalczo. Kelnerzy, albo prowokując albo schlebiając pod napiwek, suponują, że nie aprobujemy tutejszego ustroju. Przez grzeczność nie wyprowadzamy ich z błędu, a to przecież nieporozumienie. Oni nie wiedzą, co nam się tu naprawdę podoba, a my nie wiemy, czy oni za granicą Polski zdołaliby zaspokoić swoje ambicje życiowe. Gdy przymknę oczy, przerywając pisanie, widzę profil nie modlącej się Steny na tle gdyńskiego kościoła. I to także podsyca pokusę, że ona jest niewierząca. Gdyby Ni-ka była na miejscu mojej Steny, życie w Polsce ukształtowałoby się dla mnie zgoła inaczej. Gdyby... Gdyby... Czy chciałbyś tego, Dominiku? Nie odpowiadaj, a odpowiedzi twojej nie zapiszę. Jak oni modlą się w kościołach, moi rodacy. Nabożeństwo w Polsce to śpiewna i kwie- 173 cista liturgia. Ławki nie wystarczają nawet dla połowy wiernych. Na ołtarzach i pod obrazami pełno żywych kwiatów. Obrazów bardzo wiele. Także wiele barwnych chorągwi w pokrowcach. Ornaty kwieciście haftowane. W każdym kościele, który odwiedzałem, organy albo fisharmonia i chóry. Ministranci, czasem cały kościół, odpowiadają księdzu po łacinie. Ludzie klękają, gdzie kto stoi, na podłodze, na ziemi, nie żałując kolan, kantów spodni i nylonów. Śpiewają. Ksiądz mówi swoje, a oni śpiewają przez całe nabożeństwo. Nie wiem, co było dawniej, ale dziś w Polsce wielu ludzi chodzi do kościoła. Kazimierz bezkrytycznie podziwia religijność Polaków. Ja miałbym zastrzeżenia. Stena we Wrocławiu chodziła do kościoła z matką, dla matki. W Gdyni — dla mnie, ze mną. Czy więcej jest Weronik, czy Krystyn wśród młodzieży polskiej? xxxvii INie mam ochoty rozpisywać się, jednak notuję pewne fakty, aby ich nie zabrakło dla zrozumienia w przyszłości opisywanych zdarzeń. Jestem w Warszawie. Stena ze mną. Chodzimy po urzędach i wyrabiamy jej paszport. Są dla nas uprzejmi. Mówi się o dwumiesięcznej wycieczce. Płacę za wszystko dolarami. Jeżeli obietnice zostaną spełnione, Stena będzie miała paszport za miesiąc. Protekcja moich polskich przyjaciół na pewno pomaga. Będę musiał w tych sprawach odwiedzić jeszcze Wrocław. Pojadę sam, a Stenę odeślę do Sopotu. Niech przypilnuje Nike i Kazimierza, którzy nad morzem uczą się obcych języków. Miałem trochę kłopotu z Ramblerem. Chcąc dostosować się do tutejszej benzyny rozregulowałem gaźnik. Ponieważ nie znam się na tym zbyt dobrze, zwróciłem się do gdyńskiego fachowca, a tam na dokładkę rozregulowano mi zapłon. Do Warszawy dojechałem pokasłując. Tu polecono mi superspecjalistę. Warsztacik w ruinach zwanych „dzikim zachodem". Mechanik-wirtuoz zadowolił mnie wresz- 174 cie. Prywatna inicjatywa z cudzoziemcem rozmawia oczywiście bardzo szczerze. To, co usłyszałem od niego, było niemal symboliczne. Boleje, że te jego ruiny mają za rok rozebrać i na tym miejscu postawić wieżowiec z prefabrykatów. Gdzież on znajdzie tak odpowiednie miejsce, jak to, na którym od piętnastu lat obsługuje wozy stolicy? Kolizja interesów... Wczoraj zwiedzałem ze Steną sklepy Cepelii i Desy. Obudził się we mnie handlowiec. To prawda, że czym skorupka za młodu nasiąknie... Można było przyjechać tu przed dziesięciu laty i zorganizować bez pośrednictwa prawdziwy interes. Odegnałem pokusę zabawienia się w kupca sezonowego. A kupiłbym tu wszystko, co widziałem z rękodzieła i sztuki ludowej: ceramikę, tkaniny, no i pokutujące w pustych sklepach rasowe meble i cenne bibeloty. Obecność przy mnie Steny działała uśmierzająco. Ona to mój najcenniejszy i dość kłopotliwy bibelot. Kupiłem tylko to, czym zachwycała się dla siebie. Ma gust. XXXVIII Otena nie zechciała, gdy jej proponowałem, wracać do Sopotu. Nie lubi nigdzie wracać. Woli zostać w Warszawie. Nika i Kazimierz obejdą się bez jej nadzoru. Są pełnoletni. Dwudziestolatki tutejsze lubią przypominać, że już są pełnoletnie. Stena jest więcej niż pełnoletnia, bo i doświadczona. Po Warszawie obraca się tak swobodnie, aż trudno mi uwierzyć, że bywała tu jedynie ze szkolnymi zbiorowymi wycieczkami. A może w Polsce urzędy i sklepy są tak do siebie podobne, że kto zna jedno, zna i wszystko inne. Stena zachowuje się tak, jakby większość ludzi w tłoku osobiście znała. Z portierami i służbą w hotelu jest za pan brat. Nie wiem, co będzie tu beze mnie wyprawiała. Ma przeprowadzić się z ósmego piętra do mojego pokoju, na trzecie. Sądzę, że parę dni wystarczy mi na Wrocław. Wymogłem na Stenie obietnicę, że podczas mej nieobecności nie będzie wstępowała sama do żadnych 175 lokali publicznych, poza restauracjami i kawiarniami naszego hotelu. Opierała się, podrwiwając z mojej ostrożności. — Jeżeli ja nie obawiam się, możesz i ty być spokojny 0 mnie, ojczulku. Czuję pana Melo przez skórę. Jak nietoperz słuchowym radarem. — Nie po to poświęciłem tyle czasu i pieniędzy na wyeliminowanie cię z niebezpieczeństwa wrocławskiego, aby stracić cię w Warszawie. — Nachmurzyłem się. — Jeżeli pan Melo ma choć trochę sprytu, to musi wnioskować, że nasze drogi, po zniknięciu z Wrocławia, krzyżują się z Warszawą. Takiej złotej jak ty nitki nie traci się za pierwszym wymknięciem. Jesteś ze mną z konieczności, a nie dla przyjemności. — Umiem godzić te rzeczy — mruknęła, a głośniej: — Znajomych mogę mieć w hotelu, ilu zechcę. Starczy ich do zwiedzenia wszystkich knajp od Belwederu do Kolumny Zygmunta. — Możesz robić, co ci się spodoba. Możesz i uciec, jeżeli masz ochotę. —? Jakbyś wiedział, że mogę — roześmiała się. — Mogę uciec za tobą. Tak, za tobą do Wrocławia. Tam najmniej by się mnie dziś spodziewali. — Głupstwa pleciesz! — Byłem już udobruchany, ale nadal udawałem przesadną czujność. — Jeżeli pan Melo wszczął akcję przeciwko tobie, mogą cię już poszukiwać. Dlatego jadę sam, aby nie pokazując ciebie, załatwić osobiście z ojcem Niki twoje sprawy. — Jeżeli pan Melo już coś zaczął, to i tu mogą mieć listy gończe z moją fotografią — przekomarzała się. — I na próżno. Tu jesteś zapisana jako moja córka, a ja nazywam się Poi. Zmieniłaś strój, szminkę do ust 1 paznokcie. — I ty w to wierzysz, biedna dziewczyno... — zanuciła przesiadając się na poręcz mego fotelika. Dla równowagi objęła mnie lewym ramieniem za szyję. Przytulony uchem do jej piersi słyszałem serce i przytłumione słowa. Ostry zapach ciała. Tętno krwi w skroni prześcignął rytm 176 jej serca. Podźwignąłem się z fotela udając zaaferowanie myślami. Usiadłem przy stoliku i zawisłem nosem nad gazetą. A myślałem intensywnie, że nie powinienem zapamiętywać ciepłego zapachu jej ciała. Nie powinienem! Cóż to za słabiutki zakaz, gdy nie staje woli! Wystarczy na fizyczne oderwanie się od przytulenia, lecz przeciw oczarowaniu nie podoła. Rozejrzałem się. Nadal siedziała na niewygodnej poręczy, zapatrzona w okno, na szare niebo nad miastem. Ja nad gazetą, a ona nad miastem. Gdzie jesteśmy naprawdę? Na pewno wie, że to urok jej kobiecości odtrącił mnie od niej. Nie wątpię, że jest pewna siebie w tym rozłączeniu. Po co jej to? Jakże stać ją na odruchy zbliżenia dziecinnego, przytuleń serdecznych, bezpośrednio po przykrej rozmowie? Moje nieumotywowane odejście mogło sprawić jej przykrość, którą maskuje teraz udaną obojętnością. Alboż dziecko nie ma prawa do serdeczności rodzicielskiej? Rozdźwięki uśmierza się właśnie serdecznością. Niezależnie od stanu faktycznego, ona czuje się moim dzieckiem. Matkę ma oschłą, los ją osaczył, koleżanka ochłodła. Cóż dziwnego więc, że garnie się do życzliwego, a nawet ofiarnego dla niej człowieka, o którym przekonana jest, że to jej ojciec. Cała wina przelotnej dysharmonii tkwi we mnie. W tym, że jestem normalnym mężczyzną, a pragnę być też przyzwoitym człowiekiem. Rozważam dalej ten drobny przypadek, gdyż dotkliwie go przeżyłem. Starczyło mi woli na odruch przeciwny grawitacji ciała, jednak jestem bezwolny wobec psychicznej atmosfery. Bezwolny jestem, gdyż nie obcinam czułych o niej myśli, nie hamuję marzeń o dalszym przytuleniu, rojeń o szczęściu podwójnym, a nie rozdwojonym. Jaka jest w tym odpowiedzialność i zaangażowanie? Odpowiedzialność przed czym? Przed kim? Społeczeństwo nie przenika do mnie i Stena nie doświadczy, póki jej nie dotknę. W takiej osobistej konfrontacji jakże łatwo dewaluują się sztuczne wartości. Naprawdę liczy się tylko odpowiedzialność przed Bogiem. Tylko ta jedna wykracza poza granice egzystencji ciała. Stary człowiek widzi ją spotworniałą w soczewkach introspekcji. Czuje ten roz- 12 — Moguncka noc 177 rachunek, że chociaż wygodniej żyć po swojemu, bez Boga nigdy nie oddalisz się od ziemi krążąc po niej. Więc po co się okłamywać... Jeżeli chodzi o angażowanie się, sprowadza się ono do kwestii, czy moje nieujawnione myśli i pragnienia mogą w jakiś sposób rzutować na Stenę? Chyba drogą sugestii, hipnozy, intuicji. Mało co wiem o nich. Mimo wszystko czuję w sobie pewien dualizm. Moja wola, przejawiająca się fizycznie roztrąceniem powabu, pochodzi przecież z psychiki. Z tej samej psychiki, która poddaje się marzeniom o pojednaniu ciał. Trudno się rozplatać. Umacnia przekonanie, że nie jestem wyłącznie własnym ciałem. Ono poniosłoby mnie, jak ponosi tylu rówieśników i rówieśniczek, za błędnymi ognikami szczęścia. Jestem ponadto, a także, podszewką własnego ciała, nylonową podszewką roślinnego ciała, trwalszą od niego, niezniszczalną może. Ostrożnie „może"... Od czego zależy to zniszczenie? Nie od Tego, który stworzył ją nieśmiertelną, i nie od wszystkich innych nieśmiertelnych, tylko od samego siebie. Immanentna świadomość zależności mej nieśmiertelności tylko ode mnie samego zrównuje mnie z bliźnimi i wywyższa ponad wszystko z ożywionej materii. A gdzie Stena? XXXIX (jodzinę przed wyruszeniem do Wrocławia, gdy piłem herbatę w hotelowej kawiarni, podszedł do mego stolika Bruno Wazowski. Ucieszyliśmy się obaj. Zawiadomiłem go, że powoływałem się na niego przy wyrabianiu paszportu dla córki. Wesoły człowiek. Opowiadał rosyjską anegdotę, gdy na sali ukazała się Stena. Szła między stolikami w naszą stronę. Wazowskiemu oczy rozbłysły. Gdy zatrzymała się przy nas, zerwał się, aby ustąpić jej miejsca. Stena patrzała na mnie wyczekująco. Przedstawiłem ich: 178 — Dyrektor Wazowski, o którym ci mówiłem. Moja córka, Krystyna. Wazowski znalazł trzecie krzesełko, a Stena, przysiadając, odezwała się swobodnie: — Otóż, ojczaszfcu, już nie jestem samotna w Warszawie. Bo widzi pan, dyrektorze, ojciec tak lęka się o mnie, że zabronił podczas jego nieobecności wychodzić poza teren hotelu bez znajomego towarzystwa. Zaprowadzi mnie pan w niedzielę do kina? Dyrektor krygował się jak pinczer przed lustrem: — Choćby co dzień, do kina i przed, i po kinie — zaofiarował się. Byłem niezadowolony, ale co miałem robić. Słuchałem biernie, jak umawiali się na wieczór. Zażartowałem, żeby nie zabłądzili do izby wytrzeźwień. Wazowski brawurował. — U nas kochany panie, już jak w Ameryce. Za pieniądz wszystko, choćby po pierwszym dzwonku fotel w operze. — W Waszyngtonie nie ma jeszcze opery — napomknąłem, lecz nie zrozumieli mojego dowcipu. Rozbawieni asystowali, gdy wsiadałem do wozu. Głupia rola. Moja oczywiście. Byłem zły i zaniepokojony. Zły z powodu nieprzewidzianego spotkania, które zbanalizowało chwilę pożegnania ze Steną. Zaniepokojony czymś, co z pewnym wahaniem nazwałbym zazdrością. Zabawne to czy smutne? Wydaje mi się, że o rówieśników Steny nie byłem zazdrosny. Wazowski jest nieokreślonego wieku. Łysawy, a resztę włosów na głowie i twarzy czerni umiejętnie. Jest władczy i zamożny. Umiałby imponować dziewczynie zdawkową hojnością. Nie lękam się o cześć Steny. Tym bardziej o wątpliwą cnotę. W razie kolizji umiałaby dać sobie radę z takim wypielęgnowanym grubaskiem jak Bruno. Obawiam się raczej o niego. Żeby nie skusił panny do jakiegoś nieodpowiedniego skoku na jego konto. Przecież nie uwierzyłby ani domyśla się, jakim gagatkiem może być Stena. Obserwowałem przy stoliku, gdy patrzyła, na niego. Przypomniała mi piękną modliszkę kontemplu- 12* 179 jącą nadętego żuka, z myślą, jak by go pochwycić w śmiertelnie łakomy uścisk. Rozważam sobie te sprawy niby teoretycznie i jest to bodaj właściwością pisania, a mniej przeżywania. Spróbuję się wytłumaczyć. Czy dawniej, w męskim, pracowitym wieku, byłem podobnie wrażliwy i skomplikowany jak dzisiaj? Chyba nie. Byłem prostszy. Biegnąc nie rozważa się poszczególnych kroków. Poza tym, stać człowieka na więcej, bo na rozrzutność. Refren przedwojennej piosenki: „Nie będzie ta, to będzie inna" jest wrogi stabilizacji, ku której ciążą siwiejące skronie. Dawniej zazdrość była ambicjonalna, dzisiaj podgryza korzenie. W dojrzałej zazdrości pleni się też obawa. Obawiam się o Stenę, którą uwożę z kraju na swoje, obce jej podwórko. Obawiam się, aby mi jej ktoś nie poderwał po drodze. Czy dowodzi to, że uwożę ją dla swego, a nie dla jej szczęścia? Nie powinienem używać tego słowa. Zbyt wiele kłamie. W obecnym stadium rozwojowym oganiam się przed majakami nieszczęścia. Budzę się w nocy z niepokojem, rozglądam w sytuacji, rozważam, przypominam sobie, skąd nam co grozi. Rozmyślam o niej, lecz nie umiem wmyśleć się w nią, wyobrazić sobie, co i jak ona myśli. O Fabioli mogę sobie wiele więcej wyobrazić niż o Stenie. To tak jak gdyby Fabiola była z tego samego układu aksjo-matycznego co i ja, natomiast Stena, a może trochę i Kazimierz, wyłamuje się z niego. Ani to lepsze, ani gorsze, a po prostu inne. Drogę miałem uciążliwą. We mgle czułem się kiepsko. Motor znowu rozstukał się przy akceleracji. Dojechałem do Wrocławia na szóstą. Kontakt z ludźmi ożywił mnie, a radość portiera Erwina pocieszyła nawet. Pierwsza ciekawość: czy kto pytał o mnie. Nikt o nic. Ani o córkę. Odetchnąłem z ulgą. Chociaż nie potrzebowałem, dałem panu Erwinowi do zmiany setkę „miękkich". Następnego dnia rano odwiedziłem w biurze starego La-siaka. Ciekawe, czy o mnie też tu mówią: „stary Poi"? Łasiak ma na biurku trzy telefony. Załatwił mi od ręki to, o co go dla Steny prosiłem. Rozmowę o dzieciach odłożył 180 w sposób znaczący na poobiedzie. Obiad zjedliśmy w jego stołówce biurowej. Miał tam i po południu jakieś zajęcia urzędowe. Przy herbacie wyjął z portfelu list z Sopotu. Podał mi go, bez komentarzy, do przeczytania. List Niki. Wyraźnym charakterem pisma zdawała ojcu sprawę ze stanu pogody, wyliczała ekskursje i zwiedzania, chwaliła morze, dość sympatycznie mnie scharakteryzowała. Wszystko to było przygrywką do dwustronicowego sprawozdania z zabawy z Kazikiem. Właśnie zabawy, gdyż kilka razy zastosowała to słowo relacjonując zdarzenia i sytuacje. Na przykład: bawię się z nim doskonale, bawią nas nasze sprzeczki, bawimy się filozofując, bawią nas różne projekty, wreszcie znamienne zdanie: „Bawi mnie zgadywanie, co by mój Papo i braciszek powiedzieli, gdyby dowiedzieli się, że ich gosposia zaręczyła się z Francuzem?" Gdy odłożyłem list, spojrzeliśmy na siebie szczerze zakłopotani. Trudno było prowadzić dalszą skuteczną rozmowę na trzeźwo. Łasiak nie lubi restauracji, więc obiecałem, że o ósmej odwiedzę go na Grabiszyńskiej. Zasiedzieliśmy się tam do późnej nocy. Przywiozłem butelkę Martella. Łasiak pochlebia sobie, że córka jest dla niego jak kryształ. Uważa, że mogła napisać podobny list tylko po głębokiej rozwadze albo nawet zdecydowaniu sprawy. Dotychczas nie była zaręczona i nie miała „faty-gantów", chociaż nie unikała towarzystwa młodych. Zrozumiałe, że dwudziestoletnia panna może zakochać się poważnie i ma prawo planować małżeńską przyszłość. Ale... Spojrzeliśmy sobie w oczy pytająco i dla zatarcia zakłopotania spróbowaliśmy koniaku. Pokrzepieni, zabraliśmy się do nicowania naszych różnych „ale". Przede wszystkim tempo. Znają się dopiero kilkanaście dni. Porozumiewają się językiem trochę sztucznym. Odmienność środowisk, narodowości, państwa. Całe szczęście, że z jednego kontynentu. Czy wszystkie „ale" są negatywne? Chociażby to „ale" językowe. Jeżeli zdołali porozumieć się aż do tego stopnia, to chyba wymową nie zdołaliby się oszukać. Jakie perspektywy miałby podobny związek? 181 Czy należy traktować ich poważnie? Młodym coś się wydało, może pozwolili sobie na trochę poufałości i już chcą się wiązać na całe życie. Mimo tylu „ale" Łasiak pyta: — Kim jest właściwie ten pana Kazimierz? Po co pan go sprowadził do Wrocławia? Dosłuchuję się w jego głosie żalu, jeżeli nie pretensji. Odpowiadam rozważnie: — Rodziców jego znam. Porządni ludzie. Ojciec profesor. Nie żyje. Zostawił majątek. Chłopak ma w domu i w pracy dobrą opinię. Nie słyszałem, aby kogoś bałamucił. Do Polski przyjechał z własnej ochoty. Interesuje się nami, wami... — poprawiłem. — Winienem panu bezwzględną szczerość... Liczyłem trochę na to, że Kazimierz zainteresuje się moją córką. Liczyłem na jego dobry wpływ i może... Łasiak odetchnął, poweselał nawet: — To znaczy, że młodzi płatają nam figle? — Tak wygląda — powtórzyłem i znowu wypiliśmy. Tym razem dla otuchy. Nie wiem, dlaczego wmawiam sobie, że sprawa Nika —? Kazimierz nie zaskoczyła mnie. Gdybym rozumiał lepiej Kazimierza, byłbym nawet zadowolony. Ale po co on szuka żony w Polsce? Nigdy nie rozmawiał ze mną o takiej możliwości. Pamiętam, w Paryżu odgrażał się, że ożeni się tak jak ojciec, po trzydziestce. Powtarzam, że chciałbym być z tego zadowolony. Zasmuciłbym się, gdyby okazało się, że ten list to tylko głupi żart młodych. Wyłączając „ale" nacjonalistyczno-środowiskowe nie widziałbym sympatyczniejszej i poważniejszej partnerki dla mego syna. Takie dziewczynki są naprawdę wyjątkowe w dzisiejszej Ameryce i we Francji. Jeżeli coś z tego wyjdzie, pomogę młodym urządzić się. Ciekawe, co powie Stena? Będzie zła, ale jak to objawi? Dziewczęta nie lubią, gdy ich koleżanki pierwsze wychodzą za mąż. Porównując stan mej aktywności dzisiejszej z ubiegłoroczną, gdy prowadziłem jeszcze firmę „Dompol" w USA, jeżelibym tyle preoku-pacji intelektualnej poświęcał interesom handlowym, ile poświęcam sprawom dzieci, moja firma kwitłaby w naj- 182 lepsze. Wszystko to sprawa ludzi. Dawnych skreśliłem z bilansu dni niby superatę. Przyjaciele klubowi, personel biurowy, kontrahenci, klienci, z którymi stykałem się co dzień, to symbole kredą zapisane i gąbką rezygnacji starte z tablic mego życia. A na ich miejsce rylcem wyżłobione inicjały Kazimierza, Steny, Fabioli, Klaudiusza i Niki. Przed rokiem nic mnie nie obchodzili. Dziś nie zrezygnowałbym dobrowolnie z ich towarzystwa. Już nie! Oni mnie umacniają w życiu, a ja pragnąłbym ich jakoś uszczęśliwić. Egzaltuję się swoją ważnością dla nich. Może niezbędnością... Stenę postaram się wyleczyć z jej błędów i przywar. Wyzbędzie się zła, wraz ze zmianą otoczenia i uwolnieniem od lęku o przyszłość. Potrzebuje sojusznika swej osobowości. Potrzeba jej światła, spokoju i dobrobytu. Dotychczas rozkwitała niby storczyk w piwnicy z węglem. Piękne zamiary, gdy myśli się o sobie jako o optymalnym towarzyszu ratowanej osoby. Gdy przestać myśleć tylko o sobie, perspektywa zmienia się. Czy środowisko, do którego wprowadzę Stenę w Paryżu, będzie bardziej moralne niż towarzystwo studentów wrocławskich? Wątpię. Zamiast Niki — Fabiola... Nic na to nie poradzę. Stena dla osobistego bezpieczeństwa musi opuścić Śląsk, a nawet Polskę. Nie ja to sprawiłem. Gdy wyjeżdżałem z Warszawy, zauważyłem przy pożegnaniu, że pod dolną wargą Steny, na brodzie, wyskoczył mały pryszczyk. Stena ma cerę jak... Potknęły mi się palce, aby uniknąć klasycznego banału. Czegoś w rodzaju „poświata jutrzenki na macicy perłowej". A więc Stena ma cerę przyjemną dla oka i dotyku. Nieskazitelnie gładką. Pudru używa bardzo oszczędnie, a szminki skąpo, głównie dla stonowania warg z barwą sukni. Dlatego pryszczyk na brodzie stał się dla oka ewenementem. Jak kruk na śnieżnym polu. Oczywiście, gdy kto na pole nie patrzy, kruka nie zauważy. A jeżeli komuś brak wyobraźni, będzie patrzał i też nie zauważy nic. Piszę antycypując wnioski z pewnych myśli o Stenie. Myślę o Stenie różnie, jako o człowieku, kobiecie, córce, ale nie wszystko o niej pragnę zapisywać. Nie mam zaufania do pisma. Nie- 183 właściwie dobrane słowo mogłoby sparodiować to, co oryginalne, albo wykoślawić coś, co dla nas ładne. Każdy podkłada pod słyszany wyraz własną miarę i ąuantum pojęcia. Trudno piszącemu liczyć na to, że jego palce nadawcy--autora uginają identyczny klawisz u odbiorcy-czytelnika. Dla jednego słowo „stół" to kształt mebla, dla drugiego smak potraw, a dla mnie, w tej chwili, warsztat pracy. Czy pisanie to praca? Czasami wydaje mi się, że tak! Czy napisanie pięciuset stron książki takiej jak mój dziennik w ciągu roku znamionuje pracowitego człowieka? Nie wiem. Korci myśl, że mój dawny żywot był nie tyle pracowity, co zajęty. Bywałem zajęty, chronicznie zajęty, ale nie zapracowany. Telefony, instrukcje, pomysły, kontrole, konferencje, targi, podpisy, podróże, każda czynność z poprzednią związana, ale osobista i ostatecznie od mojej woli zależna. To było zajęcie, a nie praca. Tak mi się wydaje. Mój sekretarz-pomocnik wykonując zlecenia był na pewno przy mnie zapracowany. A ja zajęty. Co trudniejsze i co przyjemniejsze, to zależy od wielu okoliczności. Przede wszystkim od samego człowieka. , Łasiak martwi się, że jego Nika nie posiada jeszcze żadnego fachu. Oni tu wysilają się, żeby ich kobiety miały jakiś fach. Tak jakby nie czekało ich zamążpójście, a tytuł „pani domu" nie był pełen zawodowej treści. Ja o Ste-nę nie martwię się. Póki zechce, zostanie ze mną. Po mojej śmierci otrzyma dość na urządzenie sobie życia, zajętego bardziej niż pracowitego. Ja, gdybym nie pisał mojego dziennika, byłbym bezczynny. Mam prawo, jako dobrowolny emeryt z kartą wysokoprocentowego inwalidztwa. Nie wierzę w to, co piszę. Babranie się w pisanych myślach może być wstrętne. Człowiek jest niesprawdzalny na podstawie tego, co sam o sobie pisze. Tylko w powieściach bohaterowie mają wyraźny charakter i określoną postawę. Ja z kartek mojego dziennika mógłbym wybrać przeróżne bukiety odmiennych postaw. Można by mnie na podstawie wybierków określić jako niewierzącego albo cynika, może i niby-filozofa, superegoistę... Jestem po trosze wszystkim. Jak różne, poszczególne cyfry, składające 184 się na zawiłą liczbę nazwaną człowiekiem. Pierwiastek owej liczby, czyli kwintesencja człowieka, może być niespodziewana i dla niego samego. Mam nadzieję, że jestem raczej Europejczykiem, nie Amerykaninem. Chciałbym być katolikiem. Nie takim, aby podobać się znajomemu księdzu, lecz samemu Panu Bogu. Stąd wiele wątpliwości i pewna dezynwoltura moralna. XL KJ dwiedziłem wieczorem Ewę, ciągle moją żonę. Zjawienie się w moim życiu Steny zdezaktualizowało kompletnie zagadnienie formalności rozwodowej. Nie wiem, może Ewa tego żałuje. Poza pytaniami o córkę nie miała mi nic do powiedzenia. O Stenę w moich rękach zdaje się być zupełnie spokojna. Przyznaję, że mnie to trochę gorszy. Naiwność czy obojętność? Zapakowała mi całą walizkę różnych szmatek i cieplejszej bielizny, którą Stena, podobno, zapomniała zabrać. Drobiazgowa pieczołowitość. Dziwacznie raził przy niej brak ciekawości, dlaczego Stena nie skorzystała z okazji i choć na dzień nie przyjechała ze mną do matki. Bałem się też pytania, na jak długo zabieram Stenę za granicę. Nie umiałbym odpowiedzieć. Lecz Ewa nie spytała o to. Bezmyślność czy obojętność? A może zadowolenie? Z gatunku ulgi, gdy spławiamy chorego gościa z domu do szpitala... Dwa wieczory spędziłem u Łasiaków. Dają sobie jakoś radę. Babcia dyryguje z fotela swoimi chłopami i przychodnią pomocnicą, ale wszyscy wzdychają do powrotu Niki. Stary Łasiak więcej mnie wypytywał o moją Stenę niż jej matka. Przecież najwięcej rozmawialiśmy o Nice. Nie wiedząc, kiedy znowu spotkamy się, rozważaliśmy różne możliwości. Babcia i Henio nie wiedzą, co nas trapi. Ciekawe, czy odetchniemy z ulgą, czy też doznamy zawodu, gdy dowiemy się z następnego listu, że Nika zażartowała sobie. A może jej zamiary zaręczynowe już wsiąkły w nadmorski piasek? Wszystko możliwe. Idealizujemy nasze 185 dzieci i bronimy się przed ich prawdą, aby nie stracić iluzji. Stary Łasiak jest mądrym pedagogiem. Nie słyszałem, aby pozwolił sobie bodaj na ironię w sprawach wiary swoich domowników. Coś podobno przyrzekał umierającej żonie. Dobre to dla Niki. Co wyrośnie z Henia? Zapowiada się raczej niepomyślnie. Emancypacja młodych na tym polega, że czując, ile są dla nas warci, praktykują względem starych całą gamę szantażu. Skłonność natury ludzkiej, niezależnie od cywilizacji. Im kto ma mniej do stracenia, tym go na więcej stać. Dlatego w biednych krajach tylu desperados i bohaterów. U młodzieży więcej niż u starych, w Indochinach więcej niż we Francji. Myślę nie tylko o waleczności. Także o uczciwości. Święty to nie waleczny, ale uczciwy człowiek. Bogatemu niesłychanie trudno być uczciwym. Możnemu jeszcze trudniej. Ja uchodziłem w życiu za solidnego, lecz nie uważam siebie za uczciwego. Sąd innych nie jest tu miarodajny, ponieważ ci inni też nie są uczciwi. Gdybym był naprawdę uczciwy, nie miałbym moich dolarów. Nie miałbym dolarów, gdybym nie kupował za tanio i nie sprzedawał za drogo. Być może nie są to grzechy. Każdy chce zarobić. Państwo komunistyczne też handluje i nie pretenduje do świętości. Czy byłbym dzisiaj uczciwszy, gdybym nie miał dolarów? Względem kogo? Nie uwoziłbym Steny w nieznane. Musiałbym pracować na chleb powszedni. Może byłbym zdrowszy, a może już bym nie żył. I na pewno nie pisałbym takiego dziennika. Ten dziennik jest płodem mego nieuczciwego stanu. Mało mnie kosztuje podobna konstatacja. Wczoraj, po dostarczeniu do magistratu, który tu nazywa się Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, fotografii Steny niezbędnych do zaświadczeń dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie, po wczesnym lunchu pofrunąłem do Kłycina. O ile można nazwać lotnym wielkiego Ramblera. Skorzystałem ze sposobności, aby obrębić jakoś mój stosunek do algierskiej dziewczynki, dla której stałem się ojcem chrzestnym. W państwowym sklepie na Świdnickiej we Wrocławiu kupiłem jej sznur bursz- 286 tynów oraz złoty łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej Częstochowskiej, autentycznej patronki ludów poniżanych, a więc i kolorowych. Niestety, dziewczynki nie zastałem w Kłycinie, gdyż wszystkie dzieci wyjechały autokarem na dalszą wycieczkę. Zawiedziony polazłem na plebanię, aby prosić proboszcza o doręczenie chrześniaczce prezentów. Ksiądz Górski zaciągnął mnie do swojego mieszkania. Mam wrażenie, że czuje się tutaj trochę bezrobotny. Może pracował dawniej w wielkim mieście albo na misjach. Poczęstował mnie mocną herbatą, kruchymi ciasteczkami i kieliszkiem mszalnego węgierskiego wina. "W towarzyskiej rozmowie usiłowałem dowiedzieć się coś niecoś o nim, jednak na próżno. Nie odpowiadał konkretnie na osobiste pytania. A ja, przeciwnie, miałem ochotę zwierzać mu się, a nawet poskarżyć. Właśnie poskarżyć, jakby był autorytetem przyjmującym zażalenia na bliźnich. Stary, prowincjonalny proboszcz. Ponieważ nosi sutannę, więc i ja czuję się uprawniony do eksploatowania jego cierpliwości w słuchaniu. Przypuszczam, że duchownym trudno mieć obiektywny sąd o światowym życiu właśnie z powodu tego: kto i z czym do nich się zbliża. Najtrudniej być szczerym wobec tych, którzy mają prawo do naszej szczerości. Obnażanie się to jeszcze nie szczerość. Ekshibicjonizm jest wyżywaniem się złych skłonności. Nu-dyzm na pewno nie jest wykładnikiem natury cywilizowanego człowieka. Albo wynaturzenie, albo kalectwo. Czyż nagus, oczywiście kompletny, nie czuje się bezbronny w towarzystwie ludzi ubranych? Doświadczyłem tego i wiem, że tak jest. Hitlerowcy wiedzieli, dlaczego warto obnażać więźniów przy gromadnym badaniu. Golenie kobiet, jak ściąganie peruk, to też obnażanie. I upokorzenie. Przetransponujmy to na plan psychiczny. Szczerość na pewno nie jest odpowiednikiem nudyzmu. Chociażby dlatego, że wstydliwość jest szczera, a bezwstyd to kalectwo. Albo duchowa anemia. Nie jestem wrogiem plaży i kostiumów bikini, lecz srożę się na wszystko, co obdziera nasze życie z uroku i intymności. Człowiek ma prawo do intymności, do przedstawiania się takim, jaki pragnąłby być. 187 To atrybut wolności i poprawka natury. Dominacja psychiki w człowieku usposabia go do poprawiania natury fizycznej, wyglądu na pokaz i dla samego siebie. Wolę strip-tease od nudyzmu, podobnie jak wolę grzech od braku wszelkiej cnoty. Wolę, to nie znaczy, abym grzech pochwalał. Nie ja to wymyśliłem, że grzech jest atrakcyjny i w życiu, i w książce. Podejrzewam, że Stena bez swych błędów byłaby mniej atrakcyjna. Podejrzewam o wiele i samego siebie. Po tak świerzbiącej dygresji wracam do rozmowy z proboszczem Kłycina. Mieliśmy czas i dobry nastrój, więc pofolgowałem swemu gadulstwu. Ksiądz Górski umie słuchać i chyba nie udaje zainteresowania. Ma ładne oczy krótkowidza. Słuchając przymruża je delikatnie, przytakuje poruszaniem powiek, podobny w tym do Fabioli. Wspomniałem o mojej matce i jej braku znajomości ludzi. Jak eksploatowano jej pobożność. Nauczyłem się przy tym zasady: głupi daje, mądry bierze. Rozumieć, to jeszcze nie to samo, co przestrzegać. Poskarżyłem się na egocentryzm pierwszej żony, Lucy. Na drapieżne kunktatorstwo ostatniej sekretarki. Na nieodkrytego mordercę niedoszłej narzeczonej. Wreszcie na cielęcą bezideowość mojej drugiej żony. Tylko o Angeli Hammond i Fabioli Graset nie wspomniałem ani słowa. Na ogół rzadko zwierzam się mężczyznom. Tym razem wyraźnie skarżyłem się, zaspokajając, być może, podskórną tęsknotę do współczucia. Dzieci i stworzenia domowe też lubią, gdy się nad nimi litują. Gdy się je pożałuje. Więc potrzeba naturalna — jednak chciałem ją zaspokoić nieszczerą metodą. Mógłbym zgromadzić wiele przykładów, świadczących, że w istocie nie skrzywdziła mnie żadna kobieta. To byłby nawet słuszniejszy wywód. Pierwsze pytanie księdza nie od razu zrozumiałem. — Nie ma pan kłopotów ze sobą? — Ze sobą? — Opowiada pan ciekawie o swoich kłopotach z innymi. Jak pana krzywdzono... — Aha — ocknąłem się. — Chodzi o konsekwencje mojej spowiedzi? 188 — Broń Boże! Chodzi o ogólne nastawienie. Czy pan jest tylko bierny, czy także aktywny? Przyszpilił mnie. Byłem niezadowolony z jasnego stawiania sprawy, które zrywało cierpiętniczy nastrój. Może dlatego zapragnąłem księdzu trochę dokuczyć skarżąc się także na niego. — Moje ogólne nastawienie po ostatniej spowiedzi zmieniło się chyba na gorsze. Przedtem byłem spokojniejszy i pewniejszy siebie. Takiego nalotu kosmatych myśli i pokus nie przeżywałem jeszcze. Godząc się na tę spowiedź łudziłem się, że poddaję się oczyszczającemu prysznicowi. Ksiądz uśmiechnął się trochę sarkastycznie. — Więc i w tym wypadku zawinili inni. Ja albo instytucja spowiedzi. — Ksiądz żartuje! — Nie! Komentuję. Myślę głośno. Może to jednak co innego? Poruszył pan w sobie coś, co znieruchomiało pod skorupą przyzwyczajenia. Mogła odżyć w panu wrażliwość zdolna odróżnić błotko... — Na pewno nie! — zarepetowałem. — Chodzi o moje myśli i wyobraźnię. Moje dzisiejsze marzenia są i wedle dawnej miary gorsze. Tak, bo już sam zaczynam się gorszyć sobą. — W porządku! — Co w porządku? Że czuję się zdolny i skłonny do szaleństw? — W ferworze uniosłem głos. Zreflektowałem się. — Przepraszam księdza. To moje ciśnienie. — W porządku! Przecież pan na siebie krzyczy, mówiąc głośniej do mnie. To ja przepraszam pana za nietakt. — Jaki znów nietakt? — Przerwałem panu jego pierwsze opowiadanie. Poniosła mnie ciekawość: ile z tych zapamiętanych krzywd wynikało z pana własnych poczynań? Z inicjatywy, która jest wolną wolą. — Albo wyrachowaniem. — Wyrachowanie jako dyspozycja jest też konsekwencją naszych poczynań. o u 189 — Nie odpowiedział ksiądz na moje pytanie o skutkach spowiedzi. — Cóż ja mogę powiedzieć za pana? Choremu, gdy zapyta o wynik operacji, cóż da odpowiedź: jeszcze krwawisz, bracie. — Uważa ksiądz, że moja krew to błoto? — Nie uważam. Pan też wie, że z chorego organizmu zła krew wydala się też pod postacią, która może komuś przypominać błoto. — Jestem według księdza chory? — Mówił pan o wysokim ciśnieniu i skłonnościach do szaleństw... Roześmiałem się, aby pokryć zmieszanie. Za słaby jestem na sprzeczkę z takim jak on szermierzem. Zbyt dobrze zna anatomię duszy. Przyszpila dyskutanta, choć nie upokarza, bo pozostawia furtkę na wyjście z honorem. To ja sam przyjechałem do niego, ja go zaczepiałem, a on bronił się tylko przed moimi insynuacjami. Rozstaliśmy się w klimacie wymuszonej serdeczności. Przed pożegnaniem poprosiłem go o dokładny adres Bereniki. Może przypomnę sobie o niej w Paryżu. Odprowadził mnie do auta. Z dłonią opartą o szybę spojrzał mi w oczy trochę kpiarsko, trochę dobrodusznie. —? Niech mnie pan źle nie wspomina, bracie Dominiku — szepnął. — Zależy księdzu na mojej pamięci? —• Potknęliśmy się o siebie, spotykając... —? Powinienem być księdzu wdzięczny — uśmiechnąłem się. — Nieprędko pan zrozumie, dlaczego — powiedział zasmucony. Zaintrygował mnie tym i udobruchał. XLI Po załatwieniu pomyślnym spraw wrocławskich, mimo niepokoju o Stenę udałem się ku morzu, do Sopotu. Jest 190 w moim sercu miejsce dla Steny obok Kazimierza. Mam ich dwoje, a serce jedno. Stąd rozterka. Niepewność, jak rozwinęła się znajomość Steny z Wazowskim, i niepokój o to, co wyrabia mój Kazimierz z Niką. Łasiakowi też jestem winny troskę o córkę, którą porwałem mu z domu. Jechało mi się nieźle, chociaż Rambler już nie ten sam, którym śmigałem po Francji. Kazimierza nie zastałem w Sopocie. Enigmatyczna Nika radziła poszukać go na trasie Władysławowo — Hel. Uspokojony, że nie stało się nic złego, ruszyłem tam następnego dnia. Odnalazłem chłopca w głębi półwyspu. Maszerował na bosaka, w myśl zakładu, że piachem albo szosą, ale boso przemierzy w określonym czasie trasę z Władysławo-wa do Helu i z powrotem. Aczkolwiek spóźniony, dobijał do umówionego celu. Nie przejmował się niepowodzeniem. Spóźniony o dziesięć godzin brnął dalej na obtartych piętach i nie dziwił nikogo nowo porosłą szczeciną, którą nazywał brodą. Przyczyna spóźnienia — nieprzewidziane zatargi z policją nadbrzeżną. No i bąble na stopach. Nie zgodził się na przerwanie marszu i powrót do Sopotu Ramblerem. Dowodził poważnie, że rezygnacja z przegranego zakładu obraziłaby Nike. — To, że przegrałem zakład — argumentował odpoczywając w cieniu przydrożnej sosenki — dowodzi, że okazałem się mniej przewidujący niż Nika i przeceniłem swoje siły. Przez błędy nie mogę być premiowany zwolnieniem z dalszego trudu, do którego przecież się zobowiązałem. Czy ty, Dominiku, gdybyś kochał dziewczynę, nie postępowałbyś analogicznie? — Nie wiem — odpowiedziałem. — To zależałoby od tego, do czego ona wzajemnie się zobowiązała. — Ona już swoje zobowiązanie wykonała — odparł z powagą. — Ciekawy jestem? — zagadnąłem niepodejrzliwie. — Zaufała mi jako mężczyźnie. — Czy dobrze rozumiem? — spojrzałem mu w oczy. — Nie wiem, co rozumiesz? Całowaliśmy się — przyznał zdejmując okulary. 191 — Uważasz, że to tak dużo? — spytałem z ironią. — Dla mnie bardzo wiele. Wiesz, wuju... Czasami, gdy struny rozedrgają się na tę samą częstotliwość... — Wtedy fale pokrywają się — dokończyłem. — Fale nie pokryły się, ale ona mi ufa. — Rozumiem, ale zastanów się... — Zastanawialiśmy się pięć dni, czyli sto dwadzieścia godzin, czyli siedem tysięcy z centymami minut. Napisała już do ojca, że zaręczymy się. Milczałem dłuższą chwilę nie bardzo wiedząc, jak wi-nienem zareagować na rewelacje, które wydały mi się, mimo wszystko, dziecinne w zestawieniu z nurtem współczesności. — Co powie twoja matka? — zacząłem wątpiącym głosem. — Już powiedziała. Na wyjezdnym. „Jeżeli tak prze-bredzasz z Francuzkami, to może w Polsce wpadnie ci ktoś w oko." — Od oka do małżeństwa kawałek drogi — mruknąłem. — Gdybym szukał tylko okiem, potknąłbym się najpierw o Stenę... Poczułem się dotknięty. Odechciało mi się dyskutować z nim na temat małżeństwa. — Masz swój rozum i wolę — stwierdziłem. — Dziękuję ci za zaufanie. Mam nadzieję, że nie będę musiał wstydzić się za ciebie przed Łasiakami. Poza tym, możesz na mnie liczyć w swoich planach życiowych. Czułbym się odpowiedzialny za twoje polskie szczęście. — Już dziękuję za nie wujowi. Dżenkuję, Dominik — rzekł po polsku. Wróciłem do Sopotu sam, o zachodzie słońca. Nika przywitała mnie trochę nadęta. Zaprosiłem ją do restauracji na kolację. Rozchmurzyła się, gdy powiedziałem, że Kazimierz kończy przegrany zakład po to, aby dowieść, jak ją poważa. — Byłam pewna, że przegra. Nie wiedziałam, że taki uparty. — Ma charakter. To chyba dobrze? 192 — Chyba dobrze. Znam go tylko z własnej obserwacji. Pan mi o nim nic nigdy nie mówił. — A z jakiej niby racji miałem z tobą rozmawiać o Kazimierzu? Teraz to co innego. Rozmawiałem już o nim z twoim ojcem. — Naprawdę? — Przysunęła się z krzesełkiem bliżej. — I co? Wściekał się? — Nie byliśmy pewni twego listu. — Teraz już pan jest pewien? — To od ciebie zależy. — Ja ryzykuję. — Podobasz mi się, Niko, coraz bardziej. — Ale jeszcze nie za bardzo? —? Za bardzo podobaj się swojemu Kazimierzowi. Teraz pytaj, co chcesz o nim wiedzieć? — Nic więcej. Czasami lepiej nie wiedzieć za dużo. Lepiej samemu odkrywać, po trochu. —? Jak wy sobie wyobrażacie wasze małżeństwo? — Po co sobie wyobrażać? Życie jest życiem. Trzeba żyć tak, jak można i należy. — Od tego, co dzisiaj uradzicie, wiele zależy. Na przykład, gdzie się urządzicie. —? Na początku chyba Paryż. Kazik ma podobno swoje mieszkanie. — Ma na pewno parę mieszkań. — Właśnie. Z pensji zdoła utrzymać żonę. Jak będzie trzeba, i ja mogę pracować zarobkowo. Umiem gotować, sprzątać. Kazik mówi, że we Francji żony nie pracują, nawet gdy nie ma dzieci w rodzinie. — Zamierzacie mieć dzieci? — Jasne. — Rozmawialiście o tym? — Rozmawialiśmy o wszystkim. Właściwie my się we wszystkim zgadzamy. Chociaż gusta mamy różne. Ja wolę brunetów, a on woli blondynki. — Przecież ty jesteś blondynka, naturalna blondynka. — A on naturalny brunet. Roześmieliśmy się. Zaproponowałem szampana za zdro- 13 — Moguncka noc 193 wie narzeczonych. Piła z radością. Ubolewaliśmy pobłażliwie nad maszerującym gdzieś nocą, po szosie, na bosaka, Casimem. W pewnej chwili zagadnąłem z troską: —? Nie masz wątpliwości, Niko, czy wyście się, rozmawiając, właściwie zrozumieli i porozumieli? — Pan w to wątpi? — Obawiam się. Twój francuski jest przecież taki słaby, a jego polszczyzna żadna. Potrząsnęła rezolutnie głową. — Pan niby nie wie, jak łatwo porozumiewa się kobieta z mężczyzną, jeżeli się kochają? — W sprawach miłości, zapewne, ale co dalej? Całowanie to przecież nie wszystko. Nie gniewaj się, Niko, ale ty masz dopiero dwadzieścia lat. — Mam już dwadzieścia lat. Chce pan wiedzieć, jak rozmawiamy, na przykład o filozofii? Ja mówię „wiara", czyli po francusku „fua", tak się wymawia, mówię „fua" i przyciskam złożone ręce do serca. To znaczy, że wiara i miłość. On na to mówi „plius", rozumiem, że to plus, i wskazuje palcem na czoło. Ja mówię po łacinie „racja" i dodaję nazwisko Mariten. Wie pan, sławny tomista. Kazimierz na to: „O! la! la! Polka znać Mariten i tańczyć boo-gie-woogie. Kochać taka Polka". No a potem pocałowaliśmy się — dodała ciszej. — Gdy milczałem, trochę skonfundowany, pocieszyła mnie: — Z moją francuszczyzną nie jest tak tragicznie. Zauważyłam, że każde słowo, które z potrzeby poznałam ze słowniczka, już na dobre zapamiętuję. Chodzi o gramatykę i osłuchanie. Kazik jest bardzo cierpliwy w poprawianiu. Jak zawodowy korepetytor. Ja jestem gorsza. Skąd pan wytrzasnął takiego fajnego siostrzeńca? — Twoje zdrowie, Niko! — Teraz to już chyba kolej na pana, wujku! XLII W Warszawie, po powrocie, nie zastałem Steny. Portier wraz z kluczem wręczył mi list. Czytałem go w windzie. 194 ? „Kochany ojczaszku! Zaproszona telefonicznie przez samą panią Wazowską do Lublina, jadę tam szarym Mercedesem. Wracam koleją w piątek. Twoja Krystyna. P. S. Byłam w ambasadzie angielskiej. Moje papiery wystarczą, aby stwierdzić, że urodziłam się w Londynie. Byli bardzo grzeczni. Pa! P.S. 2. Kostium tip-top. Dziękuję! Trzymaj się! Nie daj poderwać się warszawskim kocia-kom, bo im ślepia porysuję. Twoja kochająca córeczka." Odetchnąłem z ulgą. Jednak spodziewałem się czegoś niedobrego. Chwała Bogu, wiadomości były pomyślne. Nie wiem tylko, po co chodziła do ambasady angielskiej. Zobaczymy. Ja wyrabiam jej normalny paszport zagraniczny na Francję. Cel — odwiedziny u ojca i studia lingwistyczne. Dotychczas wszystko gra. Mam nadzieję, że za miesiąc będziemy mogli wyjechać. W jakim składzie, nie wiem. Kazimierzowi kończy się urlop za dziesięć dni. Mogę mu wizy przedłużyć choćby na pół roku. Krzątając się po urzędach wojewódzkich i ministerialnych zadomowiłem się w Polsce. Teraz dopiero widzę, ile miałbym cennych możliwości, gdybym nadal prowadził swoją firmę „Dom-pol". Zwiedziłem muzeum wzornictwa przemysłu artystycznego. Dystyngowana dama, mówiąca po francusku jak rodowita orleanka, objaśniała mi cechy artystyczne. Z przyzwyczajenia, kalkulowałem ceny detaliczne niezwykłych eksponatów. Wczoraj na Koszykowej, w ministerstwie, instruowałem urodzonych warszawiaków, co i gdzie mają składać dla zdobycia paszportu i wiz. Nie wymyśliłbym tego przed rokiem. Koledzy klubowi z USA, gdybym im zrelacjonował moje wycieczki, chody i stosunki tutejsze, nie uwierzyliby i najpewniej uznali mnie za propagatora komunistycznego. Chociażby w takiej sprawie jak ogłoszenie, które dzisiaj czytałem, namawiające chłopów indywidualnych, aby kupowali ziemię na własność z funduszu ziemi państwowej. Kapitalizm amerykański likwiduje drobne gospodarstwa dla zwiększenia produkcji rolnej, a w komunistycznej Polsce odprzedaje się chłopom ziemię z domen państwowych. Bądź tu, człowieku, mądry. Pan Wazowski przeniósł się z naszego hotelu do Bristo- 13' 195 lu. Odwiedziłem go tam we wtorek, aby wypytać, jak zachowywała się Stena. Jak doszło do jej podróży do Lublina? Rzeczowy facet. Sam podjął tłumaczenie. Uważa, że dla młodej dziewczyny opuszczającej kraj pożyteczne jest, aby poznała miasta, w których jeszcze nie była i może już nie będzie. Nadarzyła się okazja, odesłanie auta z szoferem, więc stelefonował się z żoną, nudzącą się w domu, aby zaprosiła do siebie i przyjęła gościnnie córkę przyjaciela. Dla żony rozrywka, dla panny pożytek, a dla ojców spokój i pewność, że jest pod lepszą kuratelą, niż byłaby sama w stolicy. O Stenie powiedział: — Wyjątkowa osoba. Gdybym nie miał sam żony w jej wieku, a ona gdyby nie była pańską córką, nie oparłbym się chyba pokusie, aby ją trochę zgorszyć. — Żartuje pan — mruknąłem powściągliwie. — Znam się trochę na młodzieży — pochwalił się. — Z pierwszej żony mam dwoje kilkunastolatków. Mam nadzieję, że nie zgorszą pana córeczki. Nie mam pojęcia, czy to rozmysł, czy może kaprys skłonił Stenę, aby zgrywała się przed Wazowskim jako niewiniątko. Na pewno ona sama zaaranżowała eskapadę do Lublina. A może on z niej kpił? Żeby tylko co złego nie wyszło. Łatwo płoszę się, gdy chodzi o Stenę. Próbuję wznowić w sobie zainteresowanie Warszawą i Polską. Stena trochę mi je przesłoniła. Nie przesadzajmy. Na pewno gdyby ten kraj potrzebował czegoś ode mnie albo przeżywał jakąś rewolucję czy tragedię, znalazłbym w sobie dość zainteresowania i dobrej woli. Ale Polska niczego ode mnie nie potrzebuje, a narzucać się nie mam ochoty. Jednak jest różnica między poprzednim moim tu pobytem a dzisiaj. Żeby lepiej wczuć się w rytm życia stolicy, przeczytałem od deski do deski dzisiejsze warszawskie pisma. Z tym komunizmem to problem, jak go rozpoznawać. Dowiaduję się o nim wtedy, gdy objawiam się jako Amerykanin. Czy SAM-y, MHD albo Delikatesy to sklepy państwowe, miejskie czy też własność koncernu prywatnego w typie Lyonsa — alboż nie wszystko jedno? Starzy, tam czy tu, podobnie tęsknią do czasów przed- 196 wojennych, czasów swojej młodości i krzepy fizycznej. Zainteresowania młodych analogiczne jak na całym świecie. Z tą odmianą, że biedniejsi więcej mają pragnień, stąd i więcej wigoru. To na plus. A na minus, że nie rozczarowani, zdradzają zbytni zachwyt dla modelu zachodniego. Nie zdają sobie sprawy, jak ten model jest płytki. Nie wyobrażają sobie, że chłopak uciekający z domu na przygodę z dziesięcioma palcami pustych rąk może być bogatszy od mężczyzny posiadającego kobietę, auto, telewizor, lodówkę, pralkę, kino i spłacony domek. Co można pragnąć ponad to? Dwa wozy, dwie kobiety, telewizor w każdym pokoju... Dziś rano szofer taxi namówił mnie na zwiedzenie Muzeum Narodowego. Malarstwo polskie jest jednak wybitne, a zupełnie nieznane na Zachodzie. Czy przyjdzie czas na obiektywne równanie międzynarodowych wartości kulturalnych? Dzisiejsza technika mogłaby temu dopomóc. Jeżeli wprzód nie unicestwi dorobku ludzkości. Kto ciekaw, niech przyjeżdża i ogląda. Swoją drogą, gdybym wrócił do USA, o ileż pewniej powoływałbym się na swoje polskie pochodzenie. Ułatwiłoby mi to propagandę znakomitości polskiego eksportu. Nie tylko szynek i wódek, ale i artykułów z dziedziny kultury. To nie szowinizm, a raczej odprężenie wyrównawcze wobec monopolistycznej przesady możnych tego świata. W muzeum pełno wycieczek. Podsłuchiwałem przewodników, na próżno szukając smaczków propagandowych. Tak samo gardłują we Francji, Anglii czy Italii. Chwali się obcych i chwali się swoje. Najwięcej siedzących kontempluje Matejkę. Młodzi i starzy. W sąsiednim gmachu — Muzeum Wojska. Kolekcja starej broni imponuje. Jak oni zdołali przechować tyle i uratować w czasie wojny i okupacji? Znalazłem pamiątki po hallerczykach. Mundury znajome z fotografii w albumach mojej matki. Ktoś opowiadał, że z przedwojennych rekwizytów dwa osobliwe, mianowicie „kasztankę" Piłsudskiego i białą niedźwiedzicę z Murmańska hallerczyków, dawno już mole zjadły. Szkoda. Muszę przyprowadzić tutaj Stenę i Kazimierza. Dlaczego 197 Wazowski z takim naciskiem powiedział, aby dziewczyna, gdy opuszcza kraj, obejrzała miasta, których nie zna? Skąd on wie, że Stena opuszcza Polskę? Alboż ja to wiem? Jeżeli zechce, wróci, kiedy zechce. Moje plany względem Steny nie sięgają poza Paryż. Pokażę jej swój Paryż. Nie Francuzów, nie de Gaulle'a, ale mój, cudzoziemca, Paryż osobisty. Włócząc się po muzeum obmyślałem, jak to a tamto pokażę Stenie albo Kazimierzowi. Niepostrzeżenie objawiło mi się, że patrzę na Polskę podwójnymi oczami. Może potrójnymi nawet, gdyż nie myślę o Stenie i Kazimierzu łącznie jako o swoich dzieciach. Pamiętam ich inaczej, a tęsknię tylko do widoku Steny. Kazimierza widziałem niedawno. Jest szczęśliwy i nie potrzebuje mnie. Stena cóż by beze mnie poczęła? A ja bez niej? Gdybym nagle dowiedział się, że już gdzieś z kimś wyjechała, odjechała, na zawsze. Konfrontacja, panie Dominiku. Więc ona jest twoją potrzebą. Nie wyobrażam sobie, co czułbym, gdyby nagle ode mnie odeszła. Może opadłbym zniechęcony i zatonął jak rozpruta dinghy? A może goniłbym, szukał, uruchomiąjąc sieci z dolarów? W tym wieku, a jeszcze nie znam siebie. Przed rokiem byłem stanowczo pewniejszy. Nie napisałem w życiu ani jednego wiersza. Dzisiaj może miałbym ochotę. Jeżeli pisanie wierszy uprawnia do powtarzania słów ważnych tylko dla siebie samego. Rozrzucanie przed głodnym owoców. Pokazałbym Stenie Paryż inaczej, niż pokazywała mi go Fabiola. Paryż, który by ją przeraził. Nie! Lękałbym się jej zaciekawienia. Więc zaprowadziłbym ją pod furtkę Mission Etran-gere. Nie! Bałbym się jej uśmieszku. Tak, mój stary! Ona jest nie tylko młodsza, ale i inna... XLIII -Zmęczyła mnie ostatnia noc. Bardziej zmorami du-mań niż bezsennością. Dlaczego te kąśliwe myśli nie szczerzą się na jawie? Odpłoszyłby je optymizm i buńczuczność otwartych oczu. Gdy człowieka obezwładnia sen, mogą 198 ostrzyć na nim zęby bezkarnie. Przecież myśl sama z siebie nie żyje. Więc kto człowieka złą myślą nawiedza? Kto na nim myślami żeruje? Zanotuję parę z nich, dla ilustracji mego stanu. Zawarcie małżeństwa Kazimierza z Niką zapowiada parę kombinacji. Wspomniał, że w powrotnej drodze z Sopotu na Wrocław wstąpią do Częstochowy. Tam zdecydują, gdzie będą spędzać pierwszy rok wspólnego życia. W Polsce czy w Paryżu. Tyle wiedziałem od nich i na jawie. We śnie te realia obrosły i napuchły wątpliwościami. Dlaczego w Częstochowie? Może już tam ślub wezmą? Bez błogosławieństwa ojców... Po co ten pośpiech? A brak pewności, gdzie spędzą pierwszy rok... Może rok próby. Próba małżeństwa. Alboż godzi się katolikowi bawić w próbne małżeństwo? Jeżeli próba nie uda się, to co? Na czym polega udanie się próby? Dziecko. Tak! Nie! Tak! Nie! Przebudzenie. Ulga, że dziecka jeszcze nie ma. Zapaść w sen. Zmartwienie: co będzie, gdy dziecka nie będzie? Gdy dziecka nie będzie, chociaż oni zdecydują się na zamieszkanie w Polsce. Oni, to Kazimierz i Nika. Jeszcze nie troje. Po co przenoszą się do Polski? Przecież dobrze było mu w Paryżu, w ojczyźnie. Przecież nie jest komunistą. Czy trzeba być komunistą, żeby Polska się podobała? Wystarczy być Polakiem. Kazimierz ma połowę mojej krwi, a ja jestem Amerykaninem, jednak też krwi polskiej. Dziecko Niki i Kazimierza miałoby najwięcej krwi polskiej. Czy nie uprawnia to Niki do dążenia, aby ich dziecko wychowano na Polaka? Ale Nika nie wie, że Kazimierz ma moją krew. Co to jest krew, jeżeli o niej nie wiedzą? Rasistowski przesąd. Z tym budzę się i pokrzepiam słowem: bzdura. Na gruncie trzeźwej świadomości zmory problemu krwi sprowadzają się normalnie do zagadnienia wolności człowieka na emigracji. Niezależnie od pochodzenia każdy ma prawo ubiegać się o przynależność do społeczeństwa, które sobie upatrzy. Co innego, czy go do siebie ci inni dopuszczą; co innego, czy go swoi wypuszczą. Jedni mogą nazwać go intruzem, inni osmarować mianem zdrady narodowej. Takie mam na jawie poglądy, więc dlaczego we śnie męczyły mnie zmory rasizmu? Nie 199 wiem też, jak długo prasował mnie we śnie problem narodowy. Drugim ćwiekiem okazała się sprawa szczęścia materialnego. Co stanie się z nimi w razie poważnej choroby albo kalectwa Kazimierza? Pani Borel ma kamienicę, ale jeżeli dyktatorskie zapędy de Gaulle'a sprowadzą na Francję w ostatecznym rachunku komunizm, to i renty, i czynsze mogą przepaść. W sennej malignie obie te możliwości obowiązywały: ojciec rodziny, Kazimierz, niezdolny do pracy, przymiera z głodu w komunistycznej Francji. Już tylko moje dolary mogą ich ratować. Ale dolary też są zagrożone finansowym kataklizmem świata. Zbawcza alternatywa: aby Kazimierz przeniósł się na bezpieczny stok wulkanu, do Polski. Pracując w państwowym przedsiębiorstwie miałby zagwarantowane darmowe leczenie, rentę, wychowanie i wykształcenie dzieci, i co tam jeszcze obiecują... A ja, zakotwiczony gdzieś na antypodach, będę mógł pomagać im przez PKO... Znów interwał przebudzenia i zmora pierzcha. Roztrzepana rózgą świadomości pociecha, że przecież jeszcze nie stało się nic złego. Trzecie, najdłuższe, bo ślimaczące się do świtu majaczenie dotyczyło problemu Steny. O ile przyszłością Kazimierza trwożyłem się nadmiernie, o tyle względem Steny zdobywałem się nawet na optymizm. Problem spowinowacenia i wtajemniczenia. Nika wychodząc za Kazimierza, mojego co najmniej siostrzeńca, spowinowacałaby się z nami, ze mną i Steną. Panie, nie wiedząc o tym, byłyby szwa-gierkami i nie byłyby nimi, też nie wiedząc o tym. A co byłoby, gdyby poznały prawdę? To „gdyby", błahe na jawie, we śnie stawało się ważkie jak beton. Jaka jest ta ich prawda? Że moje dolary i samochód spowodowały poznanie się ich i umożliwiły zbliżenie? Moja osoba łączy ich rodzinnie. Więc ja jestem kluczem sytuacji. Ja jestem zwornik, do którego ściągają żyły wszystkich tajemnic. Rozważałem możliwość wtajemniczenia Niki (nie Kazimierza) w pewne sprawki Steny, aby dla dobra Kazimierza miała się na baczności. Żeby nie dała się wciągnąć w jakąś kabałę aranżowaną przez moją pasierbicę. O! To naj- ważniejsze słowo: pasierbica! Objawiło mi się we śnie. Jakby mnie nim ktoś nadmuchał. Na jawie reprezentuję jej ojca, a uważam za „nie-córkę". Takie to proste i naturalne, że Stena jest moją pasierbicą. Mogłaby nie ukrywać tego. Miała ojca, umarł, ja ożeniłem się z jej matką, więc jestem jej ojczymem. Z pasierbicami bywało różnie. W bajkach i w zwariowanej sztuce Pirandella. Kochanie pasierbicy mniej gorszy niż, na przykład, romans z córką chrzestną albo siostrzenicą. Co innego z Niką. Ona stałaby się dla mnie synową. Synowe należy szanować po ojcowsku. Mówi się na ten temat coś groźnego w Starym Testamencie. O pasierbicach nic tam groźnego, zdaje się, nie ma. A komu należy głębiej sprzyjać: synowej czy pasierbicy? Raczej synowej, teoretycznie. Więc powinienem otworzyć Nice oczy na prawdziwą Stenę. Po co? Dotychczas nie znając się nie krzywdziły, tym bardziej nie będą, gdy zwiążą się rodzinnie. Tytuł dla Steny: „pasierbica" wyniosłem z męczącej nocy jako owoc kandyzowany; orzeźwił mnie i wzmocnił. Mam go na wewnętrzny użytek, gdy oficjalnie i paszporto-wo nadal uchodzę za ojca Steny Polankowskiej. Właściwie nic się nie zmieniło. Więc na czym polega to moje ustawienie? Dlaczego czuję się dziś pewniejszy siebie? Nie odpowiadam. Względem kogo czuję się pewniejszy? Względem Steny? Pasierbicy! Ty stary hipokryto! XLIV Otena z panią Wazowską wróciły w środę. Przyjechały szarym Mercedesem, przy którym mój Rambler okazał się brudną landarą. Nie żywię automobilowego snobizmu, jednak takie porównanie z ust Steny trochę mnie dotknęło. Wazowską to przystojna, a nawet wyrafinowana „babka", jak tu zwą atrakcyjne kobiety. Wpadła do Warszawy, aby swoją nową przyjaciółkę, moją Stenę, wprowadzić do magazynów. Do odpowiednich magazynów... Są 200 201 to mieszkania niby to znajomych, w rzeczywistości dam z towarzystwa urzędniczego i sportowego, które z podróży zagranicznych, swoich lub rodziny, przywożą specyfiki mody. Korzystny sposób upłynniania w kraju dewizowych diet. Wazowska uznała, że Stena nie ma odpowiednich na Paryż strojów. Moje spostrzeżenie, że tam na miejscu znajdzie najodpowiedniejsze, zbyła ironiczną uwagą: „W sprawach kiecek, co się odwlecze, to i uciecze". Stena ma swój rozum. Przy pierwszej sposobności przyświadczyła mi, że będzie teraz oszczędzać, jednak wykorzysta stosunki Wazowskiej. Warto otrzaskać się ze sprawami mody, aby nie stawić się w Paryżu jako Kopciuszek. Z satysfakcją pochwalam Stenę, że nie jest marnotrawna. Wszystko, co wyda, skrzętnie zapisuje. Dba o mój portfel. Dzięki temu nie mam rachunkowych niespodzianek. Wyjeżdżając do Polski byłem przygotowany na to, że po powrocie do Paryża zaczerpnę z mojego zaszyfrowanego konta. W rzeczywistości po uposażeniu Ewy i po ekstra wydatkach na Stenę, mam jeszcze w schowku wozu trzy tysiące. Plus parokrotnie więcej wartą kolię brylantową. O tych brylantach przemyśliwam, że pięknie dekorowałyby Stenę. Gdyby nadarzyła się jakaś niezwykła okazja... Na przykład wjazd do Paryża. W imaginacji na niezwykłą okazję łatwo być aż tak hojnym. Kilkanaście tysięcy dolarów. Za co? Zależy komu?... Może być i za nic. Z Kazimierzem nie mam finansowych kwestii. Zaprosiłem go do Polski, wyznaczając dietę siedem dolarów dziennie kieszonkowego, w złotówkach. Wystarcza z nadwyżką na niego i na Nike razem w Grand Hotelu w Sopocie. Kazimierz jest skrupulatny, a Nika chyba skąpa. Albo niechętna, by na nią wydawać. Cieszę się, że moi młodzi są właśnie tacy. Nieporządek w sprawach finansowych uprzedza mnie do ludzi. Że są tacy głupi na własną szkodę. Trudno, w takim już ziemskim klimacie żyjemy, w którym pieniądz jest niby powietrze, niezbędne do oddychania, a więc życia. Co powiedzielibyśmy o człowieku, który zamiast regularnie oddychać, woli kapryśnie: raz zachłystując się, to znowu dysząc na przymkniętej tcha- 202 wicy. Rezonuję tak, ponieważ podobne poglądy dziś mi odpowiadają. W młodości nie byłem taki oszczędny jak Stena. Naciągałem rodziców, jak się dało, a na samochód wydawałem, ile miałem. A oto, jak Stena scharakteryzowała lubelski dom Wa-zowskich. — On ma pensji dwanaście, a wydaje dwadzieścia tysięcy. I nie kradnie. Ona dostaje na dom dziesięć, wydaje na siebie drugie tyle. I nie zdradza. Dzieci żadne, to znaczy — na co je kto namówi. — Czerpią z kapitału? — zapytałem. — Można i tak powiedzieć. To zależy, co kto nazywa zdradą i kradzieżą. — Co na przykład ty nazywasz zdradą? — Oszukiwanie kogoś, kto jest od ciebie słabszy i zależny. — Niebezpieczna moralność. Stena wypytywała mnie o matkę, natomiast ani słowem nie zahaczyła o to, co zdawałoby się najważniejsze: czy na terenie Wrocławia nie wszczęto przeciwko niej jakichś wrogich kroków. Lekkomyślność czy też obawa przed złą wiadomością? Rozmawiamy wiele o przygotowaniach do podróży, lecz prawie nic o pobycie za granicą. Gdy pierwszy raz zagadnąłem, jakie studia rozpocznie w Paryżu, spojrzała na mnie zdziwiona: — Uważasz, że tak słabo mówię po francusku? — Przeciwnie, uważam, że stać cię na zapisanie się na wyższą uczelnię. — Mówiłeś sam, że jesteś wrogiem pracy zarobkowej kobiet. — Owszem, ale młoda dziewczyna nie mająca obowiązków rodzinnych powinna kształcić się dalej. Nika uczy się na gwałt francuskich słówek, aby być sprawniejszą żoną i gospodynią. — Nika z nami pojedzie? Coś ty? — Nie wiem, czy z nami. Od narzeczeństwa do małżeństwa może być blisko, ale i długo. Wybuchnęła histerycznym śmiechem. Nie był to miły 203 śmiech, lecz ładnie wyglądała w rozedrganiu policzków i rzęs. — Nie cieszą cię ich zaręczyny? — udawałem naiwnego. —? Oczywiście, że cieszą — przyznała bez entuzjazmu. — Ale nie spodziewałam się, że będą i w Paryżu miała pod ręką Nike. — Nie spodziewałaś się? — Wydaje mi się, że Kazimierz, mógłby znaleźć sobie w Polsce bardziej efektowną babkę. Mam koleżankę, Zuzię, autentyczna księżniczka. Mówiła, że wyszłaby z zamkniętymi oczami i za szofera, byle był podobny do Ives Montanda. Każda by wyfrunęła do Paryża. — A ja, dobrze życząc Kazimierzowi, cieszę się dla niego. Nie znam innej tak przyzwoitej i zdolnej panienki — wyrecytowałem z emfazą. Stena snuła swoją myśl niezależnie od moich uwag: — Nika jest dobrze zbudowana, chociaż nie umie siebie podać. Plecy ma trochę krostowate, palce u nóg zdeformowane tanimi pantoflami. — Nie czepiaj się — przerwałem. — Słońce na plaży już jej cerę wygłaskało. Maszeruje i tańczy nie gorzej od ciebie. A wiesz, że ja myślałem trochę o tobie, sprowadzając Kazika do Polski... Panowała nad sobą, lecz czułem, że była rozdrażniona. Nie chcąc, abym ją obserwował, zaszła mnie od tyłu i zarzuciła żarliwym gestem ręce na szyję. Udawała, że mi poprawia krawat. Potem głaskała szczecinę odrastającą na policzku. Dłonie jej pachniały dobrym kremem. To już wpływ pani Wazowskiej. — Chciałbyś mnie wydać za mąż, ojcze? Spieszysz się, by mnie spławić — przekomarzała się. — A gdybym była już mężatką? — Wiesz, że nie kwapię się do rozstania z tobą — mówiłem najpoważniej. — Masz czas na założenie własnej rodziny. Uważam, że do trzydziestu lat współczesna panna może rozwijać się fizycznie i umysłowo. — Utrzymywałbyś mnie do trzydziestu lat? 204 — Zapewniam ci posadę osobistej sekretarki aż do mojej śmierci. Po śmierci odpowiedni legat. — Mówisz serio? Dlaczego użyłeś dziwnego słowa: legat? —? Takie ptaki jak ja nie lubią słowa „dziedzictwo". — A co mają takie ptaki, prócz ładnych piórek? — Miewają i ostre dzioby — zażartowałem. —? Ty nie masz ostrego dzioba. Wcale się ciebie nie boję. Wyprostowała się i podeszła do stolika. Przerzuciła parę stron ilustracji, a po chwili zagadnęła konkretnym pytaniem, ułatwiającym normalny kontakt: —• Skąd wiesz, ojcze, o zaręczynach Niki? Od niej czy od niego? — Od nich i od starego Łasiaka. Ustalają szczegóły małżeństwa i wyjazdu. — Fantastyczne! — Okrzyk świadczył, jak była zaskoczona wiadomością. XLV Wczoraj Stena zdobyła ostatnią potrzebną jej wizę. Sama te wizy załatwiała. Podziwiam jej obrotność i obycie w urzędowych sprawach. Dawniej konie przerażały się widokiem samochodu. Dzisiaj na wsi polskiej, gdzie jeszcze sporo koni, już nawet źrebaki nie lękają się parskania motorów. W Ameryce nie ma na drogach koni, więc nic o tym nie wiadomo. Piszę to przed skonstruowaniem poglądu, że taka Stena, dziecko swojej epoki, inaczej reaguje i adaptuje się do warunków, które na przykład mnie, outsidera, deprymują. Biurokracja, jeżeli nie będzie zahamowana, grozi schorzeniem miary elaphantiasis. Człowiek popełnia błędy i człowiek je naprawia. Czasami, gdy za późno na naprawienie błędu, może jeszcze człowiek naprawić siebie. Myślę, że socjalizm obciąża się niesłusznie odpowiedzialnością za pewne błędy ludzkie. Tym pilniej powinien dbać, aby nic nie kolidowało z naturą człowieka. Można kapitalizm zastąpić socjalizmem, socjalizm komu- 205 nizmem, ale człowieka nie zastąpi się niczym. Nawet aniołami, w które tak wierzy mój Kazimierz. W każdej chwili możemy ruszać w świat. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Stena jest podenerwowana. Może lęka się, aby w ostatniej chwili nie dosięgnęła jej łapa złego Melo. Jeżeli tak, tedy powinna siedzieć murem przy mnie. Tymczasem ciągle załatwia coś na mieście. Nie stroje, gdyż walizki mamy zapakowane. Nie chce powiedzieć, o co chodzi. Przecież do kina i sklepów mógłbym jej towarzyszyć. Sama prosiła, aby odroczyć wyjazd o tydzień. Uczyniłem to, lecz dla Kazimierza. Niestety, nie zdążył i sam zrezygnował ze wspólnej podróży. Z Sopotu pojechał z Niką do Częstochowy. Szukali tam może natchnienia albo wzmocnienia przed widzeniem się z papą Łasiakiem. Stary przyjął ich we Wrocławiu bez entuzjazmu. Postawił warunek, że narzeczeństwo musi potrwać przynajmniej pół roku, aby przekonać się, że to nie słomiany ogień. Mogliby nie posłuchać ojca, gdyż Nika jest wedle tutejszych praw pełnoletnia. Nie przyszło im to nawet do głowy. Nie podobała mi się trochę ironia Steny. Cóż ją upoważnia do drwin z miłości Casima i Niki? Być może, że miłość ich jest trochę osobliwa, ale nie w pejoratywnej odmianie. Stev_a uważa, że Kazik zakochał się w Polsce i gdyby Nika była, na przykład, Rumunką, nie zauważyłby jej nawet. Zapisuję to bez komentarza. Podobno we Wrocławiu roztrząsano możliwość przeniesienia się Kazimierza na rok-dwa próby do Polski. Łasiak obiecał wyrobić mu praktykę albo pracę w poważnej fabryce, gdzie na takich jak on speców patrzą łakomie. Kazimierzowi uśmiechają się te plany, jednak wprzód chce zabrać narzeczoną do Paryża, by ją przedstawić matce. Mnie o radę nie pytają. Dziwne to trochę, a może smutne. Gdybym nie miał na sercu Steny, raniłoby głębiej. Ale gdybym nie miał Steny, może właśnie Kazimierz radziłby się mnie... Tymczasem zwierza mi się z wszystkiego post factum. I to dobre. A ja zdobywam się na drobną uszczypliwość. Udaje, że jej nie odczuwa. Jest tak 206 poprawny, że mi imponuje. Gdy usłyszałem o zamiarach pracy w Polsce, wzruszyłem ramionami mówiąc: — Czego mógłbyś się tutaj nauczyć? Co byś tu robił? — A co będę robił w Paryżu? — podniecił się. — Śrubki do rakiet atomowych dla de Gaulle'a i Adenauera? Myślałem, że mój polonofilizm cieszy cię naprawdę. Nie rozumiesz? Przecież tutaj można być jeszcze potrzebnym ludziom. Dla ich wiary, kultury, cywilizacji. Tylu i tyle można nauczyć, poradzić, ostrzec. Osobiście napotykanych. A cóż ja mogę nowego sprokurować dla Francji? Żyć i wierzyć tylko dla siebie to mi nie wystarcza. Przed wojną może skusiłbym się na misję w dalekiej Azji. Dzisiaj kolorowi ludzie boją się naszych misjonarzy. — Dla misjonarstwa chcesz się żenić z Polką? Sam mówiłeś, że tutaj ludzie uczciwiej wierzą niż na Zachodzie. — Widocznie dotknąłem go tym boleśniej, gdyż zamilkł. Unika odtąd rozmów na swój temat. Ale właściwie za co mam do niego pretensje? Czy w razie konfliktu między Steną a Kazimierzem umiałbym .iająć stanowisko obiektywne, ojcowskie? Nie jestem siebie pewny. Nie wiem też, czego Stena chce od Kazimierza? Ostatnio stała się dla niego wprost niegrzeczna. Udaje, że go nie słyszy, odpowiada półgębkiem, przerywa mu lekceważąco, nie patrzy na mówiącego. Subtelny Kazimierz na pewno to odczuwa. A nie poskarży się. Kilka razy sam jej zwróciłem uwagę, że zachowuje się niestosownie. Powiedziałem: — Gdyby Nika wiedziała, jak go traktujesz, przestałaby cię lubić. — Ona już mnie nie lubi. Nigdy mnie naprawdę nie lubiła. — Co ty wygadujesz? — zgorszyłem się. — Przecież sama mówiłaś, że to twoja jedyna przyjaciółka. — Póki uważała mnie za parszywą owcę, którą trzeba ratować. Przyjaźniła się ze mną i kolekcjonowała pokale-czone lalki. Mateczka z powołania! Teraz ma Kazimierza, który ją samą psuje, więc go najbardziej kocha. Mnie nie 207 potrzebuje. A co myślisz, że nie odbiłabym go, gdybym zechciała? — Nie chcesz? — Przecież mam ciebie! Po co mi taki zarozumialec? Było w jej pokrzyku więcej złości niż uznania dla mnie. Pochlebstwo młódki dla starego zawsze jest miłe. Mimo to jej powiedzenie, że mnie posiada, bardziej drasnęło, niż pogłaskało. Ona wie, że mnie ma, lecz dla siebie, a nie dla miłości. Po co łudzić się urojeniami. Handlowe doświadczenie zmusza mnie do refleksji. Masz mnie, Steno, zapewne. Dla ciebie działam, na ciebie wydaję, pragnę, abyś mnie miała najgłębiej dla siebie. Dla jakiej siebie? Nie wiem, czy jesteś moją miłością czy tęsknotą? Jakże mam się przekonać? Alboż trzeba? Jeżeli jesteś miłością, tedy i pożądaniem, splotem siły i głodu aż do unicestwienia. Jeżeli jesteś tęsknotą, tedy i żalem mijanej postaci, łaknieniem nieznanego, sprężeniem do zwycięstwa i ciążeniem klęski. Raduje mnie twój widok, bawi podglądanie, wzrusza bliskość, przejmuje dotknięcie. Podziwiam cię, gdy milczysz, niepokoję się, gdy mówisz. Czy tak kocha się dziecko? Czy wolno tak kochać pasierbicę? Wczoraj żegnaliśmy odjeżdżających do Lublina Wazow-skich. Pani Iza, gdy dziękowałem jej za opiekę nad Steną, powiedziała z emfazą: — Obcowanie z tak prześlicznym stworzeniem jest i dla kobiety wielką przyjemnością. Udała się panu córeczka. — Sądzi pani? — westchnąłem. — Jak najbardziej! — Zaiste! — wtrącił Bruno. — Ma wszelkie możliwości dobrego i złego. Zdziwiony tonem powiedzenia spojrzałem i przechwyciłem wzrok patrzących na siebie Steny i Wazowskiego. Spoglądała na niego przymrużonymi oczami a on uśmiechał się obleśnie. Poczułem się jak turysta podróżujący z oswojoną pumą na wstążce. Mam przekonanie, że mnie nie zaatakuje, nawet śpiącego, ale brak mi pewności, jak 208 zachowa się wobec innych. Czy aby mam prawo być pewny dla siebie? A dotknięcie palcami moich ust, a jej brutalne słowa... Młode drapieżcę tak właśnie ostrzą pazury. XLVI Wyruszyliśmy nagle, w poniedziałek rano. Wieczorem poprzedniego dnia Stena, okazując zatrwożenie, zawiadomiła mnie, że widziała w hallu sylwetkę pana Melo. Zirytowałem się. Czemu nie kazała go aresztować? Roześmiała się gorzko. — Zwariowałeś, ojcze! On pierwej mógłby mnie zatrzymać, a ciebie oskarżyć o szpiegostwo. Podrzuciłby nam jakiś dokument i dowiedź, nieszczęśniku, że nie jesteś wielbłądem, moim wspólnikiem. — Przecież Łasiak i Wazowski... — Łasiak daleko, a Wazowskiego zostaw. To także koliber. — Koliber? — wytrzeszczyłem oczy. — Ptaszek, który długim dziobkiem wysysa miodek z kwiatków, których nie podlewa. Przekonała mnie. Nie wolno było szantażyście dawać jakichkolwiek szans spotkania z nami. Spałem niespokojnie. O piątej rano zacząłem się pakować. Wpół do siódmej zjedliśmy odgrzane na maszynce elektrycznej śniadanie. W ciągu paru minut rachunek, służba i marsz do wozu. Oczekiwał od tygodnia dobrze przygotowany na długą trasę. Moje walizki zmieściły się w kufrze, natomiast rzeczy Steny, te warszawskie, zajęły tylne siedzenie. Nie lubię brać po drodze autostopowiczów. Mój ludzki skarb ulokowałem po prawej, przy sobie i ubezpieczyłem przez pierś szerokim pasem. O wpół do ósmej nacisnąłem starter. Ruszyliśmy. Pierwsza ulica, druga, w lewo, w prawo. W miarę rozpędu opadał z serca nocny niepokój. Stena, wtulona w oparcie, siedziała jak trusia z nisko opuszczoną głową. Biedaczka! Lękała się widocznie rozpoznania. Aby dalej, aby prędzej. 14 — Moguncka noc 209 We Wrocławiu zahamowałem przed domem Łasiaków. Uszczęśliwiona Nika zaimprowizowała gorący lunch. Starego sprowadziliśmy z biura telefonem. Henio pilnował cały czas przed domem naszego wozu. Kazimierz dopisywał coś spiesznie w liście do swej matki. Prosił, aby jej wytłumaczyć to, czego sam nie rozumiałem. Obiecał przylecieć do Paryża w tydzień po nas. Przyrzekłem, że zatelefonuję do jego biura. W planach matrymonialnych Ka-zika i Niki stanęło na tym, że mama Borel zaprosi panienkę do Paryża na miesiąc, potem Nika wróci do ojca, a Kazik, jeżeli nie odkocha się, przyjedzie po nią na ślub za pół roku. Jeżeli zechce pozostać w Polsce jako emigrant, otrzyma atrakcyjną pracę w przemyśle maszynowym. Stary Łasiak żegnał mnie ze smutkiem. Powiedział: — Gdybym dziś pokrzyżował ich plany, a córka była kiedyś nieszczęśliwa, na pewno mnie by obwiniali o to. Cóż my możemy o szczęściu innych przewidzieć... Można walczyć dla dzieci, ale nigdy z dziećmi. Chyba, aby je stracić. Przy pożegnaniu z Niką doznałem wstrząsu. Zatrzymaliśmy się w drzwiach. Słyszałem obok, jak Kazimierz powiedział do Steny: —? Pilnuj, aby po stu milach odpoczywał. I nie rujnuj mi wuja. Nie wiem, co miał na myśli. Przed chwilą zostawiłem mu tysiąc dolarów do dyspozycji księdza Górskiego na pomoc dla chorych starców. Myślałem o tym, gdy podeszła Nika. Wyciągnąłem do niej dłoń, a ona pochyliła się i pocałowała mnie w rękę. Przestraszyłem się. Nie wiedziałem, co począć. Ucałowałem ją w głowę i szepnąłem: — Co robisz, Nika! — Dziękuję panu za Kazimierza. — Przecież on sam chciał odwiedzić Polskę. — Przez pana trafił do mnie. Dziękuję! — Ja dziękuję ci za przyjaźń dla Steny. — Nie zapomnę o niej w chwilach smutnych. — Dlaczego smutnych? 210 H — Ona nie umie się radować. Naprawdę! Wciąż knuje coś i nikomu nie wierzy. — Tobie przecież wierzyła. — Nie wierzyła, tylko ufała. To co innego. I panu też nie wierzy. Niech pan o tym pamięta. Stena pociągnęła mnie za rękaw, by już iść. Po chwili mknęliśmy asfaltową wstęgą ku zachodowi. Szybkościomierz co sekunda oddalał nas od Wrocławia. Ja cofałem się tam, ilekroć spojrzałem na wierzch niej ręki obejmującej kierownicę. Przyglądałem się jej z szacunkiem prawie. To było wiele więcej niż dotknięcie w usta... Na pewno rzadsze. Mnie spotkało pierwszy raz w życiu. Za co? Stena musnęła kiedyś wargami moje usta. To potrafi każda kobieta. Gdyby wiedziały... Przed granicą na Odrze Stena poprosiła, abym zatrzymał się na chwilę w ustronnym miejscu. Zjechałem w zarośla na pustkowiu. Nie wysiadając podała mi paczuszkę wielkości sandwicza. — Schowaj to, ojczaszku. Jeszcze nie wiem, czy mam szczęście, czy też pecha do celników. — Wolałbym wiedzieć, co to jest — zauważyłem, wspominając kombinacje celne Fabioli na transatlantyku. — Możesz obejrzeć. Trochę dolarów, dwa listy i coś, czego się wstydzę. Po takim dictum i ja wstydziłem się rozwijać przy niej paczkę. Po namyśle zawinąłem ją w przetłuszczony papier i wrzuciłem do podręcznej spiżarenki. Czyli do przezroczystego food containera, leżącego na tylnim siedzeniu, wśród toreb i gazet. Korciło mnie, czego Stena mogła wstydzić się przede mną, a chronić przed celnikami? Coś niewielkiego, lecz z jakiej dziedziny? Na polskiej granicy nie mieliśmy żadnych przykrości. Na wschodnioniemieckiej, przy wyjeździe z NRD, owszem, zaglądano nam do walizek i bagażnika. Nawet kazano otworzyć przepastną torbę Steny w poszukiwaniu obcych walut. Musiałem im legitymować moje prawa do posiadania amerykańskich travelers cheks. Przyszedł ktoś star- 211 szy i wyjaśnił młodym, o co chodzi. Ci młodzi byli zawzięci. Ledwo rozpędziłem wóz na autostradzie w Niemczech Zachodnich, a Stena znów poprosiła, abym się zatrzymał. Odpięła pas, wyskoczyła za krawężnik szosy na murawę i nuże przeciągać się jak przebudzony kot. — Muszę nacieszyć się. Nic mi nie grozi! Przecież ja pierwszy raz stoję na waszej ziemi! — Ani to moja, ani twoja ziemia — warknąłem, zły z przerwanej jazdy. — Oddaj paczuszkę! Nikt mi jej tu nie odbierze. Nikt nie może mnie zmusić do udawania. Nie chciałem roztrącać jej oczywistej radości. Rozsądek radził zaakcentować jakoś krytycyzm wobec geograficznego upojenia. —? Sama zabierz swoją paczuszkę. Siadaj! Jedziemy dalej! Obawiam się, że wprędce rozczarujesz się także i do „naszego" świata. Nie odczuła kwasu w moich słowach. Wskoczyła do wozu i przechyliła się akrobatycznie z przedniego siedzenia na tył, aby sięgnąć po paczkę. Sadowiąc się z powrotem ukazywała niefrasobliwie podwiązki. Na widok mojej nachmurzonej miny objęła mnie za szyję i ucałowała w policzki. Rozszczebiotała się: — Komu to zawdzięczam? Tobie! Tylko tobie. Wszystko tobie! Przyjechałeś jak prawdziwy ojciec i wywiozłeś mnie z niewoli babilońskiej. Nie pozwolisz, abym rozczarowała się twoim światem. Prawda? — Miałaś przecież własne pieniądze. Mogłaś pierwszą lepszą wycieczką Orbisu wyjechać choćby na Azory. — Nie mogłam! Z jednej biedy do drugiej nie mogłam uciekać. Ty mi dajesz opiekę. Przy tobie mogę robić, co zechcę. — Nie bardzo! — Rozpędzałem maszynę wymijając stadko Volkswagenów. — Jesteś w moich rękach. Musisz słuchać, a ja każę ci się uczyć! — Nieprawda! Jestem w twoich dobrych ramionach. 212 Uczyć się ani myślę. Chyba angielskiego. Słuchać będę cię po to, żeby mi było dobrze. Tylko po to! — Oczywiście, że po to. Jakże by inaczej — przekomarzałem się. — Wcale nie oczywiście. Nie wyobrażaj sobie. My inaczej myślimy o życiu. — Poucz mnie, czym różnią się nasze myśli? — Tym, że ty nie masz koncepcji. A ja mam. — Niemożliwe! — Wciąż żartowałem, ale zacząłem pilniej nasłuchiwać. — Ty chciałbyś Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. A ja ani Bogu, ani diabłu, tylko sobie i tym, co mi służą. Zjechałem w prawo, zwalniając, dla odzyskania równowagi umysłu. Oto, jak moja mała okrągło pojmuje postawę hedonistyczną. Moralność szefa gangu. Niełatwo uwierzyć, aby dwudziestoletnia dziewczyna wyznawała podobne zasady. To gorsze od braku zasad. Kto i gdzie nauczył ją tego? Nie ufam jej słowom. Wygłupia się, aby jakoś zaakcentować wyimaginowaną wolność. Dziwaczna wolność: nieudawania! Nie na długo jej starcza. Tyle jeszcze przed nami kilometrów. Gdybym miał przy sobie Kazimierza, oddałbym mu kierownicę, by, siedząc bez ruchu, skupić się nad sytuacją. Może lepiej, że muszę nieustannie baczyć na ruch wozu. Monotonia autostrady usypia Stenę. Oparła się i poddała obciążeniu pasa. Zwisła na nim. Nogi wydłużyła. Lśnią nylonem. Łydki dygocą przy wibracji karoserii. Patrzę na szosę, a widzę jej kolana. Nie myślę o nich, ale widzę. Uwzględniam ich obecność przy sobie tak jak przed sobą znaki na poboczach, ostrzegające, aby nie zderzyć się z dzikim zwierzakiem. Śmiertelna katastrofa przy spotkaniu z sarną. Przed śpiącą nic nie ostrzega. Prujemy przestrzeń, macamy zmierzch ślepiami reflektorów, przodem ku szosie, budzimy obcy świat, moim czołem i jej kolanami. Upatrzyłem na nocleg Moguncję, stolicę Palatynatu Reńskiego. Gdy podjeżdżaliśmy do miasta, chciałem obudzić Stenę. Na słowo nie zareagowała, więc pogłaskałem ją po ramieniu. Natychmiast poderwała głowę. Nie chciała 213 wierzyć, że przespała od Frankfurtu tyle kilometrów. O istnieniu Moguncji usłyszała pierwszy raz ode mnie. Ot! Jakieś miasto po drodze, zawieszone w mroku nocy spinkami neonów. Pół godziny błąkałem się po ulicach. Dopiero w hotelu „Królów" znalazłem wolny dwupokojo-wy apartamencik. Stena nie rozumiała mojego uporu. Przecież gdzie indziej też były wolne pokoje. Zależało mi na wygodzie po przejechaniu potężnej, jak na moją kondycję, trasy. W Europie był to mój rekord długości jednodniowego „trajet". Stena oceniając moje zmęczenie usiłowała przejąć inicjatywę w swoje ręce. Na gruncie hotelu było to zbyteczne. Sam komenderowałem. Nie chciało mi się rozładowywać wozu. Wystarczą na noc dwie wierzchnie walizy. Nie, to nie było tak. Działałem rozdwojony. Cóż prostszego, jak dać polecenie hotelowym boyom, aby wszystko, co w wozie, przenieśli do apartamentu. Obsługa w Niemczech amerykańskiego turysty jest nadal ekstraklasy. Jednak nie spodobała mi się okolica naszego hotelu. Zażądałem, aby wystarano mi się dla wozu o zamknięty boks z kanałem. Stena z walizkami pojechała windą, a ja czekałem w portierni. Po kwadransie zaprowadzono mnie na sąsiednią uliczkę, do prywatnego garażu, z którego dobroduszny właściciel wyprowadził swojego Borgwarda, aby mój Rambler mógł spokojnie przenocować. Coś we mnie fermentowało. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie chcę zdawać sobie sprawy. Gdy zamknąłem się w obcym pudle z wozem, usiadłem na stołku i zamknąłem oczy. Patynę monotonnego szumu silnika nakrapiało parę słówek Steny. Upartą wizję umykającego asfaltu plamiły jej kolana. Z dalszego ciągu minionych chwil giąłem się w przekonaniu, że mogę coś uczynić. Nie muszę, ale mogę. Wolno mi! Przecież uratowałem. Pierwsza bezpieczna noc. Zmory odegnane! Beze mnie zginęłaby tam, zhańbiona, pod rózgą sutenera albo w szczękach więzienia! Odemknąłem bagażnik, wcisnąłem się w zmiętoszony kombinezon, włosy przykryłem beretem i wyciągnąłem torbę z narzędziami. Potrzebny klucz kolankowy i czter- 214 nastka. Wskoczyłem do kanału, pod wóz. Karter promieniował gorączką smarów i żelaza. Działałem sprawnie, bez komentarza refleksji. Są frazy muzyczne, a ja podlegałem woluntarystycznej. Po kwadransie odkręcań i podważań wyciągnąłem z azbestowej skrytki blaszankę z dolarami. I futerał z klejnotem. Chociaż schowek był już praktycznie wyzyskany, zaśrubowałem go dokumentnie. Niech się głowi, kto kupi. Wychynąłem z kanału starszy o dwadzieścia minut. Ważny i nastroszony przeciwko krytyce. Po godzinie nieobecności wracałem do Steny. Nie do siebie. Nogi wlokły się ociężale. W ramionach czułem kilkaset kilometrów kierownicy. Oczy, gdy je przymknąłem, pławiły się w ślepocie. Mimo to nie uznawałem się za wyczerpanego. Spieszyłem do Steny. Na pewno wściekle głodnej. Może zrozumie, dlaczego kaprysiłem wybierając na jedną przelotną noc w tym najzupełniej obojętnym mieście najlepszy apartament. Nie przelotna noc! Ona zabłądziła i krąży wokół osi jednej naszej chwili. Tak bywa! Tak było ze mną, gdy wracałem spragniony i rozgorączkowany zmęczeniem. Łaknąłem krystalicznie zimnej wody i nieprzezroczystego alkoholu. Pożądałem jej głosu i zgiełku jej nerwów przy mojej inercji. Zapisuję ten stan, mało odpowiedzialny, a jednak zdecydowany, gdy odmierzałem podeszwami płyty trotuaru dzielące garaż od naszego jaskółczego gniazda. Stena nie oczekiwała mnie wściekła ani głodna. „Frau-lein Tochterchen", jak nazwał ją przy mnie portier, gospodarowała zadomowiona w naszych dwóch pokojach. Moje łóżko w pierwszej alkowie było już rozesłane, z pidżamą na kołdrze. Stena przystrojona w bufiasty pe-niuar krzątała się przy walizkach. Zdążyła już wziąć tusz. Pachniała mydłem i kolońską wodą. Ja parowałem benzyną i smarami. Opadłem na fotel i wodziłem za nią czujnymi oczami. Wyglądała osobliwie. Peniuar, taftowa bomba, pływał ponad dywanem kierowany czółenkami dwóch bosych stóp, owiewany parą śniadych rączek, zwieńczony aureolą złotych włosów. Ruchy miała sztuczne, rozpieszczone. Na pewno przeznaczone dla moich oczu. 215 Mówiła tylko do mnie, chociaż bez patrzenia, chwaląc się. Już obgadała z kelnerem sprawę wieczerzy. — Zakąska warszawska, proszę! — krygowała się, podłączając wózek barowy z moim ormiańskim koniakiem i przysmakami z torby podróżnej. Zamiast kieliszków — szklanki z łazienki z monarchistycznymi insygniami. Poddawałem się rozczulony jej zapobiegliwości. Pierwszy łyk koniaku na pusty żołądek ziskrzył zmysły jak bodziec. Ożywiły się nozdrza i ręce. Wszedł kelner z nakryciami. Dałem mu się namówić na butelkę moselskiego „Piesportera"; z najlepszego ponoć zbioru, z roku ich klęski. Przyniósł je natychmiast, widocznie miał pod ręką. Napełniłem kieliszki i czekałem, aż odejdzie. Gdy zostaliśmy sami, sięgnąłem do kieszeni. Wyjąłem futerał, czerwony safian wielkości pudełka cygar. Ważyłem go przez chwilę w ręku. Stena znieruchomiała. Jak sroczka baczyła, co czynią moje palce. Dźwignąłem się z fotela i poprosiłem, aby odsłoniła szyję. Czegoś spodziewała się, gdyż nie zwlekając pociągnęła za węzeł tasiemki i obnażyła cały dekolt. Na to nie byłem przygotowany. Wstydziłem się zawahać. Rozwinąłem kolię. Gdy pochyliła się z gestem służebnej uległości, spiąłem zameczek na karku. Odstąpiłem krok, a ona wyprostowała się, aby okazać, jak wygląda mój klejnot. Widziałem tylko jej piersi. Brylantowy kaboszon rozdzielał je niesymetrycznie. Zmusiłem się do spojrzenia w jej oczy. Na mnie patrzyły zamiast kontemplować swój klejnot. Odczułem to jako prowokację. Pilnowała wzrokiem moich warg czekając odpowiedzi na pytanie: — Czyje to? — Twoje! Od początku było twoje! Jeszcze nie znaliśmy się, a już było twoje. — Prawdziwe? — wyszeptała, nagle zalękniona. — Tak jak ty! — bełkotałem, czując, że przestaję panować nad językiem. Ręce miałem opuszczone, przeczulone pulsowaniem krwi w palcach. Oblizała wargi i odwróciła się ku drzwiom. Czujnie stąpając podeszła do klamki, zablokowała zamek, elastycznym krokiem przesunęła się 216 przed lustro. W umarłej ciszy usłyszałem szum wody spuszczanej w łazience wyższego piętra. Prostując się czułem się skrzywiony. Nie miałem czasu sformułować siebie, gdy Stena wzdrygnięciem ramion wyłuskała się z peniu-aru. Tafta spłynęła, jak morska piana, oblegając stopy nad kostkami. Przyglądała się sobie w zwierciadle, jaką ją Pan Bóg stworzył. Widziałem podwójnie, jawę i zwierciadlaną, gdy unosząc nogę uwalniała się z wędzidła stroju. Przez mgnienie dostrzegłem ją bez skóry. Schemat żył. Coś jak dmuchnięcie mrozu w zapatrzone źrenice. Odwróciła się ku mnie. Zbliżając się szukała moich oczu. Swojego w nich odbicia. Może dostrzegła w lupie powiększeń monstrualne fragmenty karnacji. Rozskrzydlił się mój zachwyt. I znów mroźne dmuchnięcie. Stopił je oddech demona południa rozkrwawiający sjestę. Ustom i palcom, i mięśniom zdaje się, że jak magnes ściągają ku sobie jej włosy, usta, ramiona... Nie! Znów podmuch, smagnięcie przez serce. Nie ból, nie tętno, a właśnie smagnięcie! Szpicrutą! Tak to dziś wspominam. Bez słów. Wystarczyłoby pchnąć wstecz, na fotel. Gdy pochylała się ku mnie, zakryłem twarz rękami. Skurczony kontemplowałem siebie. Ciasno. Jak w kanale garażu. Serce nie boli. Zmęczenia nie czuję. Grozi mi przygnieceniem bolid zahamowany przelotnie w rozżarzeniu. Trzeźwo wdycham nozdrzami ciepły zapach mydła i wody kolońskiej. Wyraźnie słyszę jej słowa, bynajmniej nie szalone pasją: — Wydałeś masę pieniędzy! — Dziesięć tysięcy. — Dolarów? — Nie! Rozmów telefonicznych. — Żart wydał mi się makabryczny. Otrzeźwiałem! Jak ratujący się przed nokautem podźwignąłem się do ośmiu. Wdzięczny, że nie atakują. Każda myśl, niby sekunda na ringu, wzmaga równowagę. Nie jej wina. Mnie oszołomił blask jej ciała, a ją sparaliżował zachwyt dla klejnotu. Niepoczytalna z wdzięczności, albo zapomniała, że nie ma pod peniuarein staniczka i cache-sexe. Moja wina! Kusiłem ją skarbem. A teraz tchórzę. Jedyne wyjście, jedyna ucieczka to szcze- 217 rość! Zdecydowałem się na nią. Na akt pokory. Jak zacząć? Tylko w romansach czyn zawsze zgadza się z myślą i wolą. Myślałem co innego, czyniłem co innego, mówiłem co innego. Teraz niespodziewanie powiedziałem surowo: — Ubierz się! Przeziębniesz! — Nie wierzyłem, żeby wysportowanej dziewczynie mogła zaszkodzić pokojowa temperatura. Spróbowałem spojrzeć na nią tak, jak patrzy się na plaży, widząc niby tylko twarze i ręce. W tej samej chwili plasnęła klamka. Że Stena nie działała w hipnozie, świadczyła jej reakcja. Jak błyskawica skoczyła pod lustro, wśliznęła się w peniuar, okutała nim szczelnie i już z układną miną odmykała zamek przed kelnerem. Milczeliśmy, gdy rozkładał na podgrzanych talerzach porcje Sauerbraten i wonne przystawki. Odszedł, a my nadal milczeliśmy. To nie był brak słów. Raczej gwałt milczenia. Zmuszałem się, aby choć poruszeniem pracowitych szczęk umotywować ciszę. Co mogłem, co powinienem był powiedzieć? Że jest bezwstydna, że nieobyczajna? Wyśmiałaby mnie po tym, co wiem o niej. Czyż nie gorzej tyle wiedzieć o człowieku, niż widzieć go nagim? Mam wiele argumentów na jej usprawiedliwienie. Najłatwiejsze te, które i mnie uniewinniają. Na przykład, że ciało jest własne, tylko jej, ponieważ jest wolna i pełnoletnia. W takiego Boga, który miałby prawo i do jej ciała, przecież nie uwierzy. Pokazała je pojedynczemu człowiekowi. A może nie okazywała mu się, tylko przeoczyła go jako świadka. Nie! Nie! Za taki prezent całuje się ojca w rękę. Man. prawo obdarowywać swoje dzieci. Nic jej nie usprawiedliwia. Nie miała prawa zbliżać się do ojca, widząc trwogę w jego oczach. Gdyby pocałowała w rękę, jak Nika... Burzliwe myśli podmyła ciekawość, jak też dziewczyna wybrnie z fałszywej sytuacji. Z ciszy, której jest, bądź co bądź, sprawczynią. Ja, na szczęście, nie potrzebuję wstydzić się. Nie dotknąłem jej. Nie wyciągnąłem ramion. Odezwała się, gdy kończyliśmy jeść pieczeń: — Zanim wróciłeś z garażu, chlapnęłam na otrzeźwienie dobry łyk koniaku. Brr! Nie gniewaj się, papuńciu. 218 — Cóż znowu za papuńcio? — A papuńcio! Ktoś zupełnie inny niż ten w Polsce. Tam był ojczaszek, a tutaj papuńcio. Nie domyślasz się? — Przez naszyjnik? — Naszyjnik przyśpiesza zbliżenie. Przecież ty najlepiej wiesz, kim jesteś dla mnie. — Co wiem? — Że masz do mnie prawo. — Oczywiście, że wiem. — Jak do swojej dziewczyny. — Oczywiście! Moja córka jest dziewczyną — upierałem się, zatrwożony jej niefrasobliwością. — Masz do mnie prawo jako do swojej kobiety. — Zwariowałaś! Co mnie obchodzi twoja kobiecość? — Nie umiesz kłamać, papuńciu. Ta kolia dla kobiety, nie dla córki. Wiesz o tym! — Nie wiem! Nie chcę wiedzieć! Nie dokuczaj mi, Ste-no! Widzisz, że jestem nieprzytomny ze zmęczenia. Uparłaś się, żebym nie mógł tej nocy zasnąć? Jutro będę nieprzytomny i rozbiję wóz. — Dobrze! Dobrze! Pamiętaj! Ja też mam swoją ambicję. Umiem brać i umiem dawać. — Nie, nie umiesz nic, smarkulo! — skrzywiłem się unikiem lekceważenia omijając zbyt poważną rafę. XLVII L) ziewięćdziesiąt dziewięć procent, albo odwrotnie, przemawiało za tym, że tej nocy będę spał jak truposz. Wszystkie fibry ciała lgnęły do poduszki. Ależ w człowieku siedzi kawał diabła. Trudno rozeznać mu się we własnych intencjach. Natychmiast po kolacji zadzwoniłem na kelnera, aby sprzątnął stół, gdyż pragniemy wypocząć po drodze. Mo-zelskie wino odświeżyło umysł. Nie żałowałem mej szczodrobliwości. Przyjmując brylantową kolię jako lokatę roiłem przecież o jakiejś istocie w Europie, której mógłbym 219 ją zawiesić na szyi. Ani razu nie pomyślałem o kolii przy Fabioli. Natomiast kontemplując urodę Steny stwierdzałem, że brylanty nie szpeciłyby jej. Ostatecznie mieściło się to w kosztach planowanego uposażenia moich europejskich dzieci. Gdyby Stena była niewiniątkiem, podobna ekshibicja wdzięczności za prezent byłaby i czymś gorszym i lepszym zarazem. Stenę-gangstera stać było na podobną manifestację nawet przed ojcem. Ale co oznaczały jej słowa, od których odgrodziłem się histerycznie, że niby wiem najlepiej, kim dla niej jestem. W co mierzyła? Po odejściu kelnera i zatrzaśnięciu zamka wyprosiłem Stenę delikatnie do jej pokoju. Jednak drzwi za nią nie domknąłem. Rozmyślnie nie domknąłem! To właśnie miałem na myśli pisząc, że jednak kawał kusiciela siedzi w człowieku. Bo niby nic, ale gdyby... Wyszorowałem się w wannie od stóp do głów i wreszcie ległem pod kocami. Rozkosz zetknięcia skóry ze świeżością wyprasowanych prześcieradeł. Musiałem zasnąć od razu. Spałem, nie wiem, jak długo, gdy ocknęła mnie niewygoda ręki. Ostatnio lewa ręka nieraz drętwiała mi w niewygodnej pozycji. Wystarczało przełożenie jej i mrówki znikały. Tym razem nie zniknęły. To nie były mrówki, tylko gorącość krępująca dłoń, którą nie rozporządzałem. Ktoś mówił do mnie znajomo akcentując słowa. Powolutku odemknąłem prawe, wolne od poduszki oko. Rozpatrywałem jasną plamę drażniącą zaspaną źrenicę. Okno. Z oświetlonego parapetu spływa na dywan prostokąt jarzeniowego brzasku. Jego tło mobilizuje kontur profilu Steny siedzącej na brzegu mego łóżka. Prócz twarzy nic nie widać, gdyż kształt ciemnej pidżamy roztapia się w mroku. Obiema rękami przytrzymuje na swoim kolanie moją prawą rękę. Konstatuję, że prócz jej głosu, mojego sapania i pulsu w lewej skroni, jeszcze inny timbre gra w atmosferze. Obca, nie nasza, a podskórna synkopa. Już wiem! Nocny bar na niższym piętrze. Jej słowa, niby pstry ścieg na głuchym rytmie perkusji. Rytm lokalizuje mnie, stapia z rzeczywistością. Nie śpieszę. Ona coś mówi, ale ja nie śpieszę do jej słów. Skądeś wracam do siebie, nie do niej. Ona prze- 220 szkadza. Ciału i zerwanemu odpoczynkowi. Zaczynam rozumieć. Wydaje mi się prosta i poczciwa. Nie może zasnąć i szuka u mnie ratunku. Ale to coś nowego. Nierzeczywistego: — Weź... Zdejm węża z szyi... Schowaj go, panie Dominiku... Na tego „pana" muszę zareagować. — Wracaj do siebie! — mruknąłem, nie poruszając głową. — Nie mogę! Boję się tamtego pokoju. Nowe meble pachną starą krwią... — Czego się boisz? — Jeżeli zasnę z naszyjnikiem, zaduszą. Nie umiem odpiąć zameczka. Siedziałam tyle godzin, aż przyszłam. Pan tak ciężko dyszał. Bałam się o pana. Grzałam rękę. Poderwałem się i siadłem na łóżku. — O jakim panu mówisz? Raz papuńcio, raz pan. Powiedz po ludzku, o co chodzi? Nie zapalaj światła. Przesiądź się na taboret i gadaj! — Co mam mówić? — Z czym do mnie przyszłaś? , —? Niech pan odepnie i schowa brylanty u siebie. — Jaki pan? — Więc dobrze! Ojciec! Wolisz kłamstwo, to baw się. — Słuchaj, Steno! Ja też muszę ci wytłumaczyć. Pomyliłaś się ze mną. — Przed kolacją czy teraz? — Przed kolacją i teraz. Jestem normalnym mężczyzną, ale nie draniem. To, że omyliłaś się, jest naszą wspólną winą. Gdybym normalnie wychowywał cię od dziecka i ja wiedziałbym, co to jest córka, i ty wiedziałabyś, co to jest ojciec. Nie masz wrodzonego posłuszeństwa. Ani czci i wdzięczności rodzinnej. Kalectwo, które i mnie zaraża. Nie nauczyłaś i nie ułatwiłaś mi, abym kochał cię, jak należy. Spójrz na Nike. Wiesz, że ona potrafiła w odruchu wdzięczności pocałować mnie w rękę? Ty ani razu nie pocałowałaś mnie w rękę. Natomiast... — Natomiast zaprezentowałam ci brzuszek. 221 — Znowu jesteś cyniczna. Myślałem, że ta rozmowa... — Chcesz koniecznie mieć córkę? Więc muszę udawać tę, którą nie jestem. — Chcę mieć przyzwoitą córkę. — Aby męczyć się przy niej pożądaniem zakazanego owocu. — Brednie! — Taka brednia prawdą w oczy pali. — Wytłumacz się! — Chcesz ubraną czy nagą prawdę? — Twoją prawdę! — Jestem posłuszna. Przynajmniej to oceń. Od szesnastego roku życia wiedziałam, kim jestem. Wątpisz, że takie jak ja podpatrują swoje matki? Znalazłam w jej torebce, za podszewką, jeden list, dokument i fotografię. Uczyłam się angielskiego, aby sama odczytać. W liście matka zawiadamiała kapitana Silasa, że spodziewa się jego dziecka na kwiecień. Prosi, aby koniecznie na ten czas wziął urlop i przyjechał. List został zwrócony przez pocztę polową. Z dokumentem donoszącym o chwalebnej śmierci lotnika kapitana Silasa Grandimera... Daty zgadzają się z moją londyńską metryką. Fotografia... — To są poszlaki — burknąłem zmieszany. — Sam rozwiałeś we mnie te poszlaki. Człowiek taki jak ty nie byłby zdolny porzucić swojej żony i córki na całą ich młodość. Od pierwszego widzenia przejrzałam cię. Cały czas grałam z tobą. Wygrałam cię do ostatka. Kłamstwem i pozorami. Ten list matki i fotografię wykradłam jej uciekając z tobą. Przecież uciekliśmy. Wygrywałam cię do ostatka. Do wczoraj. Ale wczoraj przegrałam. — Nie rozumiem, jak mnie wygrywałaś? — Wyzyskiwałam. Jesteś nieskomplikowany. W paczce, którą dałam ci, byś schował przed celnikami, są wszystkie -dolary, które darowałeś nam we Wrocławiu. Pięć tysięcy. — Przecież dałem je twojej matce. — Oddała mi dobrowolnie. Nic jej nie brak. Nie żałuję jej. Gdy miałam czternaście lat, powiedziała mi, że zmarnowałam jej życie. Tak się dziecku nie mówi. Ja jej zmar- 222 nowałam życie! Widzisz! Jedyna, którą miałam na tej ziemi. Ty byś mi tak nie powiedział. Mimo, że ci nakłamałam. — Co kłamałaś? — Nie było złego pana Melo! Ani szantażu z zastrzykiem. Wymyśliłam, żeby ułatwić ci moje porwanie... Melo to mój... mój... powiedzmy: chłopiec, którego sprowadzam sobie do Anglii. —? Co ty pleciesz, Steno! Jesteś chora... — Plotę, bo mnie odtrąciłeś. Niczego w życiu nie byłam taka pewna jak tego, że brylantami chcesz mnie zdobyć. Romantyczne! Dałam się zwieść. No bo po co mi je darowałeś świadomy, że nie jestem twoją córką? I tyle niedobrego wiedząc o mnie! Mogłeś i możesz mieć mnie bez dramatu. W każdej chwili. Opłaciłeś do końca życia. Gdy szłam ku tobie, pierwszy raz w życiu i pewna, i wdzięczna, odtrąciłeś jak widmo. Użaliłam się nad tobą i to mnie podcięło. Przecież wiem, że pożądasz wszystkimi nerwami. Nie jestem twoją córką, więc taka sama dobra jak te, które miałeś. Przecież ja ci dziękuję sobą. Nie komentuję tego, jak zachowaliśmy się. Byliśmy biedni, ale nie zatraceni. I przytomni. Przytuliłem jej głowę do serca i głaskałem włosy i twarz. Pierwszy raz w życiu tak bardzo chciało mi się płakać. Było mi jej żal i wstyd za nią. Siebie też żałowałem. Wśród połykanych łez szukałem słów, które by ją mogły pocieszyć. Nic mądrego nie świtało w głowie. Więc po ciemku, bo cóż to za widność z ulicy, odpinałem zameczek jej naszyjnika. Myślę, że podobnie przytulała się do Niki, szukając u niej schronu przed lękiem. Rozrzewniało mnie to i rozbrajało. Nie wiem, czy miała mokre rzęsy od łez. Nie słyszałem jej płaczu. Zachowywała się biernie. Nie odpowiedziała zrazu na moją propozycję: — Za parę godzin zaświta dzień, Steno! Ja nigdy więcej nie będę z tobą mówił o tych sprawach. Rozumiesz? — Milczała. — Sama sobie jesteś winna. Po co rewidowałaś torbę matki? To moralne przestępstwo. Niewczesną ciekawością złamałaś przykazanie: czcij ojca i matkę swoją. 223 Tajemnice rodziców trzeba szanować. Za twój błąd, który niedobrze w tobie owocował, oddam ci moją wersję. Tak samo dobra jak twoje poszlaki. Twoja matka miała nas dwóch naraz, Silasa i mnie. Dowiedziałem się o tym przed twoim urodzeniem i opuściłem, zawiedziony. Twoja matka nie była przewrotna, tylko bardzo uległa. Przypadek zrządził, że spotkałem ją powtórnie, w szpitalu, w Belgii. Dała mi do zrozumienia, że ty mogłabyś być i moim dzieckiem. Przekazałem wam swoje nazwisko, gdyż poszlaki, kto był twoim ojcem, nie świadczyły kategorycznie przeciwko mnie. Córka czy pasierbica jednakowo mnie dziś zobowiązuje. Przygnała mnie ku wam zapóźniona tęsknota, byś była moim dzieckiem. A ty chcesz to zniweczyć: Jesteś niedoświadczona. Mimo że o zmysłowym życiu wiesz może więcej, niż się domyślam. Nie rozsupłałaś mnie, dziewuszko. Mam w Paryżu kobietę piękniejszą od ciebie i kocham ją. Może jutro, pojutrze ją poznasz. Wiotka sylwetka na moich kolanach rozprężyła się i odsunęła. Mówiłem, jakby nie zauważając tego: — Teraz zdecyduj się. Natychmiast! Tej nocy! Mów szczerze: czy chcesz być moją córką? Czy wolisz... — Całkiem szczerze: wolałabym być twoją córką. Twoją. Niczyją inną... — Oddaj matki list i fotografię! Wyprostowała się i wolno przeszła do swego pokoju. Błysnęło światło. Wróciła w peniuarze niosąc paczuszkę. Tę samą, którą chowałem w pudełku z prowiantem. Zapaliłem lampkę na stoliczku przy łóżku i rozwinąłem papier. W książeczce studolarówek leżał sprasowany list i fotografia o poszarganych brzegach. Nie oglądając jej, nie rozkładając listu, okazałem dokumenty Stenie z zapytaniem, czy o to chodzi. Potwierdziła skinieniem głowy. Patrzała, zda się obojętnie, gdy rozrywałem papier na drobniutkie kawałki i zsypywałem do popielniczki. Było coś obrzędowego w moich ruchach. Tak samo, z namaszczeniem, wyciągnąłem z kieszonki mej pidżamy brylantowy naszyjnik i rozkładając go na tafli stoliczka rzekłem: — Patrz! Uprawniona własność nie dolega człowiekowi. 224 Mogą spać ze mną. Wynajmę ci w banku safes. Będziesz chować w nim, co zechcesz. Jak sroczka w gnieździe. Teraz spać! Za parę godzin świta. W południe wyruszamy. A tę noc potraktujemy jako senną zmorę. — Mojej klęski, a twego zwycięstwa. — Albo odwrotnie. — Jak chcesz... Kiwnąłem głową. Nie dostrzegłem w jej oczach ani łzy, ani wzruszenia. Patrzyła na naszyjnik. Po kilkunastu sekundach wahania pochyliła się nad stoliczkiem. Obiema rękami podjęła ze szkła brylanty i przytuliła do szyi. — W futerale, u mnie będzie im wygodniej. Już przestałam się ich bać. Dobranoc, ojcze! — Dobranoc, córko! ,„• ; ~ XLVIII r rzymuszam się do pisania w trosce o ciągłość narracji. Po co troska? Jakby ten dziennik stał się już jakąś instytucją. Dla mnie jest swego rodzaju pocieszeniem. Odczytuję czasami zapisane kartki. Niektóre zdumiewają. Dla siebie jestem tu zupełnie inny niż dla ludzi. Ostatniego rozdziału nie przeglądam. Jeszcze nie zabliźnił się. Już cztery niedziele minęły od Moguncji. Dopiero cztery. Mogę tamtą noc kontynuować jak jutro po wczoraj. Kontynuuję: Po „dobranoc" Steny zasnąłem i spałem twardo do dziewiątej. Musiało ją to zmylić, że albo nie przejąłem się, albo jestem bardzo pewny siebie. Nie byłem ani pewny, ani obojętny. Byłem po prostu ogłuszony. Obudziłem się z wewnętrzną raną, która po dziś dzień się jątrzy. W skrawku jednej nocy zbyt wiele słów-ciosów i gestów--chluśnięć. Kłamstwa dech zapierały, prawda oślepiła. Po takiej kondensacji winien był nastąpić wybuch. Serce jednak nie eksplodowało. Pycha nie przetopiła się w pokorę. Tłamszę to w sobie nie posegregowane, dźwigam na plecach w staroświeckim tornistrze obowiązku. Stena mieszka nadal „kątem" u Fabioli, chociaż mogę 15 — Moguncka r.oc 225 wynająć dla niej pokój przy mnie, w pensjonacie. Torpeduje wszystkie moje poczynania, aby ją ustabilizować w Paryżu. Wygodnie jej u Fabioli. Nie przeszkadzają sobie. Czasami mam wrażenie, że się pilnują. Fabiola jest dla mnie bardzo dobra. Przesiaduję u niej, u nich, godzinami i ona mnie odwiedza. Parę razy nocowała w Bou-logne, ale w pokoju zarezerwowanym dla Steny. Fabiola jest bardzo delikatna, wrażliwa na moje humory. Pozwoli się adorować, jak każda normalna kobieta, i jest wtedy hojna, lecz przy najmniejszym przymuszeniu sztywnieje. Po mogunckiej nocy stać mnie i na taką szczerość. Fabiola wyczuwa we mnie zamęt. Wczoraj, przy poobiedniej herbacie we dwoje, patrząc mi pilnie w oczy, wytrąciła z zamyślenia powiedzonkiem: — Polski kompleks, nieprawdaż? Przytaknąłem, boć to prawda, że wróciłem z Polski inny. Mniej pewny siebie. W rzeczywistości i na transatlantyku, gdy poznałem Fabiolę, też nie byłem self-possessed. Pamiętam noc w kabinie, gdy pisałem pierwszy w życiu testament. Człowiek ścigający siebie po tropach cieni czyż może mieć pewność, że się odnajdzie? Maskowałem amerykańską kondycję i wtedy, i dzisiaj. Dziennik pomaga mi zdać sobie sprawę z tego, jaki jestem zbłąkany i bezradny. Jak sztukuję i klecę tę moją godną zapisania przeszłość. Przez trzydzieści lat aktywny militarnie i gospodarczo akumulowałem dolary, aby je teraz wydawać, a więc trwonić, żyjąc pasożytniczo, antygospodarczo. I drwię z tych określeń. Nie! Z dolarów nie szydzę. Bez dolarów czy znałbym Fabiolę, czy odwiedziłbym Polskę, miał Ste-nę i Kazimierza? Stać mnie na tyle uczciwości, by rozumieć, że ciągle jeszcze jestem przystawką do swojego ma-jąteczku. Nie mam się czym chwalić. Gorzej, że nie widzę dziś możliwości stania się sobą tylko przez samego siebie. Gorzej, bo nie mam ochoty być obezwładnionym biedą. Oto wariant perspektywiczny obezwładniający grozą starzejącego się mężczyzny: za parę lat powinie mu się noga w spekulacji albo kryzysie, jako ibezdolarowy obywatel świata, czyli żebrak, zgłosi się na garnuszek do Steny albo 226 Kazimierza. Z wszelkich możliwości wybrałbym tę trzecią, o której w pierwszym rzucie nie wspomniałem: garnuszek u Fabioli. Nie łudzę się, aby mnie kochała. Ale pewny jestem, że nie zapragnęłaby mojego upokorzenia. Odpoczywamy przy sobie. Ona mówi, że rozluźnia się w moim towarzystwie. Gdybym jej nie wierzył, mógłbym sądzić, że mnie pilnuje. Przed kim? Kazimierz wrócił do Paryża dwa tygodnie po nas. Trochę zmizerniał. Przygotowuje matkę na możliwość emigracji do Polski. Familijny skandal. Na szczęście Diana nie podejrzewa mnie o udział w spisku. Trudno dziwić się jej rozpaczy. Nie ma najmniejszej ochoty na zmianę klimatu, boi się Wschodu, ale nie może ryzykować zerwania z synem. Skomplikowany układ. Wierzy, gdy tłumaczę, że to nie wina Niki, gdyż panienka gotowa zamieszkać choćby na stałe przy mężu w jego ojczyźnie. Za wszystko odpowiada Kazimierz. Z uporem maniaka wywyższa ponad życiowy interes swoje polityczne czy też mistyczne postulaty. Tłumaczył nam swoją postawę. On, Kazimierz Borel, jako harcownik a przedstawiciel bezklasowego chrześcijaństwa, wyrusza konsekwentnie na spotkanie z socjalizmem, który dlań reprezentuje Polska. — Polka — wtrąciłem dla ścisłości. — Polska! — poprawił z przekonaniem. Nie potrafimy zarazić go niepokojem, że przecież takie personifikowanie może, w razie pierwszej poważniejszej kłótni małżeńskiej, szkodliwie rzutować na doktrynę. Kazimierz wysłuchuje cierpliwie krytyki, a ja powściągam ją, aby nie zrazić chłopaka do siebie. Jestem dla niego oficjalnie tylko wujem, który także związał się w Polsce z kometą. To nie omyłka: z kometą. Tak nazwał Stenę przy mnie, gdy spróbowała uczesać się w „koński ogon". „Nie chciałbym być podwiązany do ogonka takiej jak ty komety." A ja sądzę, że gdyby trafił z miłością na Stenę, ona by go otrzeźwiła z zapędów reformatorskich. Nika, przeciwnie, podsyca je, egzaltuje się zamierzeniami narzeczonego. Kazimierz, po powrocie, jest wobec mnie trochę inny 15' 227 niż przed wakacjami. Więcej szacunku, za to mniej zwierzeń. Nic dziwnego: ma wdzięczniejszego dla siebie słuchacza. Tymczasem pisze do niej, do Wrocławia, sążniste listy. Ja przez sympatię dla Niki zawsze trafię do niego. Pamiętam wciąż jej pocałunek na dłoni. Wywiozłem go z Polski jako ginący skarb... Sprzedaję Rambler a. Gdybym miał stałe locum i większy garaż, zostawiłbym go sobie na pamiątkę. Nowa zachcianka. Dawniej zbierałem książki, maski, interesowałem się nawet filatelistyką, a dziś sentyment do przedmiotów reprezentujących wspomnienia. W moim nastawieniu tropiciela jutra to chyba regres ja, a może pierwszy śnieg starości... Nie jest tak źle. Fizycznie czuję się lepiej niż przed wakacjami. Swoją drogą, moje serce to dziwny instrument, skoro po mogunckich przeżyciach nie osłabło... Automobil zmienia się mniej więcej trzy razy częściej niż psa. Średnia życia psa, uwzględniając wypadki — osiem lat. A więc nowy wóz co dwa-trzy lata. Chyba że trzeba dla reklamy zmieniać modnie co roku. Ileż ja miałem w życiu własnych wozów? Jednego lata posiadałem jednocześnie trzy osobowe. Razem chyba ze dwadzieścia. Ramblera zapamiętam pewnie najdłużej. Przeżyłem w nim wiele przyjemnych i ważnych chwil. Przede wszystkim Fabiola i Stena. Albo rozmowy za kierownicą. Z Kazimierzem i z moimi kobietami. Ważne mi rozmowy! A jakież miałem w życiu poważniejsze? Czy te, które dotyczyły interesów? Gospodarowanie pieniędzmi, czyli zdobywanie i wydawanie dolarów. Czyni to, na różną modłę, dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procent dorosłych ludzi. Zacząłem ten rozdział od Steny i skończyć mam ochotę pisząc o niej. Myślę, że mogunckiej nocy nie przegrałem, ale też i nie zwyciężyłem. Dla ratowania fikcji ojcostwa obciążyłem zarzutem zdrady naszą biedną Ewę. Czy Stena uwierzyła mi? Jeżeli tak, gotowa gardzić matką. Alboż ją szanuje? Sama bez czci i wiary, a dla innych krytyczna jak prokurator. Sformułowała swoje wymagania wobec 228 bliźnich takim oto powiedzeniem: jakim kto chce się wydać, takim być powinien. — A ty, jaka chcesz być? — Jestem graczem, więc pragnę uchodzić za prostolinijną — odpowiedziała bez zająknienia. — ...Tylko z tobą nie lubię grać, ojcze — dodała niby pokornie. Chciałbym w to wierzyć. Jeszcze bym chciał. Stena, jak już wspomniałem, nie pragnie zadomowić się w Paryżu. Mogłaby mieszkać u mnie albo u Borelów. Diana, zachwycona jej urodą i dobrymi manierami (ironia), gotowa dać jej u siebie mieszkanie i utrzymanie w zamian za drobną pomoc w gospodarstwie. Może pragnęłaby mieć w niej atrapę dla Kazimierza przeciwko Nice, której boi się, chociaż jej jeszcze nie poznała. Stena nie znosi Diany, ale kryguje się przed nią. W czasie pierwszej wizyty dorwała się do albumów rodzinnych. Ma szpiegowski talent. Gdy nie zwracano na nas uwagi, pokazała mi fotografię Kazimierza z uczniowskich czasów z komentarzem: „Popatrz, ojcze, jak ten jedyny Borel podobny do ciebie". Dosłyszałem w jej szepcie echo pogróżki. Albo swąd szantażu. A może broni się w ten sposób przed Paryżem. I dlatego woli siedzieć na grzędzie u Fabioli, ponieważ to oczywista prowizorka. Fabiola jest tak uczynna i bezinteresowna, że zaczynam podejrzewać ją o jakąś grę. Wykorzystuję ją towarzysko, lecz nie śmiem wtajemniczać w swoje serdeczne kłopoty. Ona coś węszy i to mnie właśnie hamuje. Podobnie z de Grasetem. Nie mogę rozmawiać z nim o swojej córce, gdyż zaraz wspomina Żewę i sztywnieje. A jakież są te moje kłopoty albo strapienia ze Steną? Przede wszystkim myślowe. Wszystkie jej słowa z nocy mogunckiej pamiętam, rozpamiętuję i brak mi ich dalszego ciągu. Zapytać o dopełnienie nie mogę. Brak mi śmiałości, a nadto przecież zapowiedziałem jej wtedy, że mówię z nią o tym po raz ostatni. Wybrała stanowisko mojej córki, więc koniec! Na złą przeszłość — spuszczam zasłonę. Łatwo powiedzieć, lecz trudniej dotrzymać. Otworzyłem Stenie rachunek w banku i doręczyłem jej kluczyk z numerem safesu. Prosiła, aby nikomu, nawet 229 Kazimierzowi i Fabioli, nie mówić, że coś własnego posiada. Przyrzekłem. Fabiola zapewniła jej gościnne występy, jako modelki, na prywatnych pokazach mód u siebie i w dwóch zaprzyjaźnionych domach. Sama wyucza ją sztuki stąpania z wyrafinowanym powabem. Pojętna u-czennica. Mówi o niej: „Nie chciałabym z tą mademoiselle rywalizować na rampie". O byt córki w Paryżu nie miałbym tedy zmartwienia. Trapi mnie brak stabilizacji. Czy stabilizacja to właściwy ideał dla dzisiejszego człowieka, czy może przesąd z doby wiktoriańskiej? Stabilizacja albo adaptacja? Na erę atomową stosowniejsza chyba przysto-sowalność do wszystkiego. Do nudy okresowo stabilizowanej i do termojądrowej transformacji w ducha na Sąd Boży. Zanotuję tu jedno z moich przywidzeń. Miewam takie przywidzenia, zadumania raczej, z własnej skłonności ssane. Obmyślam je na jawie, na przykład, gdy dla higieny wyleguję się na wznak po obiedzie. Otóż wyobrażam sobie ostro taką oto scenę: Idę w stroju narciarskim, w podkutych butach przez śnieżne pole. Jeszcze prószy śnieg. Kształty zamazane, więc nie widzę pęknięcia, w które wkraczam. Wpadam, a to szczelina lodowa, od góry szeroka na yard, zwężająca się bardzo powoli. W pionowej pozycji wtłaczam się w nią, jak sopel, i zaklinowuję w lodzie z rękami na baczność. Jestem absolutnie unieruchomiony. Tyle, że mogę zadrzeć w tył głowę i dostrzec nad sobą prostokąt opałowego nieba. Wpadłem piętnaście yardów. Mój krzyk nie wytryśnie nad śniegi. Tam zresztą nie ma nikogo. Lód zielonkawy, ostry jak szkło. Obmyślam sposoby ratunku. Nie ma żadnych. Jestem zakleszczony. Jeżeli odwrócę się na bok, zapadnę się jeszcze głębiej. Nie ma ratunku. Cel absolutny — śmierć. Tak wyobrażam sobie wstęp do Sądu Bożego. Kontempluję sytuację zaszpun-towanego w szczelinę lodowca przez kilkanaście długich, smutnych minut poobiedniej sjesty. Jaką naukę mógłbym wyciągnąć z podobnego przywidzenia? Że śmierć jest jedyną pewną stabilizacją na ziemi? A może wprost przeciwnie. Od śmierci zaczyna się dopiero 230 bal. Tak czy inaczej, trzeba o niej pamiętać. Dla siebie! Stena na moje argumenty wzruszyłaby ramionami. — Szkoda myśli — powiada. Szkoda na coś jej cennych myślątek! Daje mi ostatnio do zrozumienia, że ustabilizować mogłaby się jedynie w Londynie. — Dlaczego w Londynie? — pytam zirytowany. — Przecież jestem urodzoną Angielką — odpowiada i patrzy wyzywająco w oczy. Nie wiem, co to wyznanie ma znaczyć: niewiarę w moje ojcostwo, czy po prostu przypomnienie o jej metryce urodzenia. A niby dlaczego miałaby wierzyć w moje ojcostwo? Dlatego, że zdaje mi się, iż jej zręcznie skłamałem. Chyba nie tak zręcznie jak Kazimierzowi z transfuzją krwi. Ależ ze mnie łgarz! Oba kłamstwa dla dobra niby tych, których miłuję. Nieprawda, dla mojego egoistycznego dobra. Wkli-nowuję się w ich życie wszelkimi sposobami. Wmawiam sobie powagę tytułu ojcowskiego. Dwufrontowo! Ze Steną prosta sprawa: adoptowałem pasierbicę. Kropka. Czy jej się to podoba, czy nie, to nie ma wpływu na stan prawny. A jakie moje w tym wyrachowanie? Węszę w sobie handlowca. Żeby nie stracić kontaktu z dziewczyną. Bo ważniejsza jest dla mnie niż pasierbica, inaczej ważniejsza niż córka. Napisałem: inaczej i to prawda. Inaczej niż w Polsce. Na szosach między Moguncją a Paryżem rozerwała się nić intymności. I już nie tęsknię do niej. Stopniały tenta-tions i marzenia. To, co pozostało, jest jeszcze silne i rozkładające. Nie pożądam jej, ale ona odgradza mnie od Fabioli, Nie pożądam żadnej z nich. Pierwszy raz to przeżywam, że niedosyt otępił zmysłowość, podobnie jak przesyt. Pokrewne toksyny. Skutek, że wdzięczny jestem Fabioli za jej wstrzemięźliwość i zły na Stenę, jeżeli przy mnie obciąga sobie pończochę. Przy Fabioli czuję się dobrze, lecz nie pamiętam o niej, gdy odejdzie. Przy Stenie jestem zdenerwowany, a gdy odejdzie, rozpamiętywam jej słowa i gesty, obchodzą mnie jej poglądy, martwią niestosowne znajomości, niepokoi przyszłość. W pierwszych dniach poznania Kazimierza byłem nim podobnie oczarowany. Czułe zaabsorbowanie losem bliź- 231 I niego. Poprawiam: bardzo pięknej bliźniej, która wie o tym, ile dla mnie znaczy. Fabiola, mam wrażenie, jest bystrym obserwatorem. Ciekawym, czy przejrzała Stenę. Czy wierzy mi, gdy wychwalam przed nią moją córkę? De Graset ma do mnie pretensję, że nie załatwiłem mu w Krakowie druku książki Zewy. Nic mi nigdy o Krakowie nie mówił. Zdaje mu się, że Lipsk i Kraków to prawie to samo, ponieważ oba miasta leżą za żelazną kurtyną. Przyznaję, że nie upoważniony do konkretnych pertraktacji wydawniczych, nie pamiętałem o jego sprawach. Drugiej niedzieli pojechałem ze Steną Ramblerem do Melun. Na mszę o dziewiątej. Polowałem tam dla towarzyskich względów na księdza Pawła Victora. Wysilam się, aby dać córce w nowym środowisku jakieś poważne kontakty — znajomości. Zdybałem księdza Victora po nabożeństwie w zakrystii. Przedstawiłem mu Stenę: „Ma belle filie Kristine". Spojrzała zdziwiona, lecz nie sprostowała tytułu. Spytał, czy jesteśmy na czczo, gotów zaprosić do siebie na pierwsze śniadanie. Łudził się, że byliśmy u komunii świętej. Nie pomyślałem o tym, gdy zapraszał, dopiero teraz, gdy piszę, uderza mnie zawrotność podobnego złudzenia. Być ze Steną u komunii? Jakiego ciosu musielibyśmy doznać, by stało się to osiągalne? Muśnięcie cudu, albo... Albo najgłębszy upadek. Więc i w płaszczyźnie moralnej... Rewolucje... Uwaga na zakrętach! Jakże łatwo dolepić do utajonych pragnień zgrabną teorię. Pragnienia to jeszcze nie wszystko. Jest powiedzenie, że pobożnymi pragnieniami piekło brukowane. W takim razie: poskromionymi pragnieniami niebo podmurowane. Aforyzm z gatunku pochlebstw. Wracam do księdza Victora. Przyjął nasze zaproszenie na lunch do restauracji, w której ucztowaliśmy przeszłego roku razem z Kazimierzem. Ksiądz rozmawiał prawie cały czas ze Steną. Moje poglądy mało go interesowały. Mówił dziecinną francuszczyzną, aby go rozumiała. Ciekawe, z czego wywnioskował, że jest swego rodzaju poganką. Przysłuchując się byłem mu wdzięczny za celowo dobierane tematy. Spodobał mi się wykład o piękności oblicza ludzkiego. Powołując się na 232 * . misyjną wystawę kultów pogańskich zwrócił uwagę, że do czasu Wcielenia, czyli przyjęcia przez Chrystusa postaci ludzkiej, bożkowie pogańscy bywali piękni, bogowie greccy mieli wspaniałe oblicza. Zmieniło się to od ukrzyżowania, od męki Zbawiciela. Wtedy wcielone w złość ludzką Mai supreme zbezcześciło z furią nienawiści ludzkie oblicze Jezusa. Od tej chwili, wcielając się w posągi bożków, lubuje się w deformacji twarzy. Sięga nawet do sztuk plastycznych współczesnych, które także grzeszą idolatrią. Zbawiciel uświęcił sobą postać człowieka, więc szatan ją znienawidził. Stena nie wierzy w szatana. Za trudne i niewygodne. A ja, czy wierzę? Teoretycznie tak. W praktyce wolę sobie samemu przypisywać moje złości. Nie znam człowieka, który by naprawdę wierzył w istnienie osobowego diabła. Chociaż tylu klnie się jego imieniem. Czy księża wierzą? Trudno o to pytać. Dlaczego tak mnie to dzisiaj interesuje? Gdyż wolałbym, żeby diabeł nie przeszkadzał mi kierować Steną. Wolałbym, żeby go nie było. Stena ma poważne luki w wykształceniu humanistycznym. Nie wie na przykład nic o Pascalu. Ja kiedyś wiedziałem coś o nim, a dziś tyle, że pamiętam jego imię — Blaise. Że był matematykiem i miał mądre myśli. To samo wie już dzisiaj i Stena. W ogóle z tym wykształceniem humanistycznym to bujda. Kto dzisiaj może nazwać się wykształconym? Materiału godnego wiedzy jest tak wiele, a czasu i pojemności mózgowej tak mało, że z konieczności wszyscy muszą być en bloc dyletantami. Specjaliści mogą być nawet kretynami swojego rodzaju. Nie mam więc prawa strofować Steny za to, że nie zna Pascala. Ja też nie znam. W jej wieku na pewno mniej wiedziałem o życiu niż ona. Umie słuchać, paplać frazesami i czarować swoją obecnością. W firmie Fabioli podziwiają jej oryginalną urodę i charme. Cmokają z zachwytu, że też można wprost z kąpieli wyglądać tak, jak po żmudnym maąuil-lage'u na Operę. Fabiola twierdzi, że po rocznej praktyce u niej, gdybyśmy Stenę zabrali na Rivierę, z łatwością wydalibyśmy ją za maharadżę albo milionera. Czy mam 233 hołdować podobnym ideałom dla swego przybranego dziecka? Tymczasem Stena nie interesuje się zupełnie zalotni-kami. Prawie się tym niepokoję. Pracuje z Fabiolą, uczy się angielskiego i przebywa ze mną. Gdy spytałem, dlaczego unika zabawy z młodymi, odpowiedziała, że flirt nic jej dziś nie da, a może skomplikować zamiary na przyszłość. Mówi o zamiarach, a na pewno ma już jakiś plan. Jestem jej asystentem. Tylko. Postawiłem kropkę, odczytałem rozdział od początku i potknąłem się na myśli o diable. Nie wiem, ile z tego, co zapiszę, pochodzi od Pascala, a ile od księdza Victora i ode mnie. Pierworodny pomysł Boga, aby zataić się w najświętszym Sakramencie na łaskę-niełaskę ludzkich serc i warg. Szatan imituje Go a rebours. Skryty za niedowiarstwem, wyfruwa z naszych ust pociskiem klątwy. Nie wierząc weń, powszechnie go wzywamy i policzkujemy nim sprawy nie-ludzkie. XLIX x rzylecieliśmy do Londynu w pierwszy wtorek września. Cała podróż była przemyślnie ukartowana przez Ste-nę. Najprzód podała projekt parodniowej wycieczki, przez nią samą finansowanej, abym go skorygował. Jako prezent urodzinowy ode mnie przewidywała zamieszkanie, chociaż jedną dobę, w najelegantszym hotelu Londynu. Moją pierwszą korektą było skreślenie jej kalkulacji finanso-.wych. Przejąłem koszta całej eskapady na siebie. Przypuszczam, że gdybym postąpił inaczej, Stena byłaby grubo rozczarowana. Ona nie jest lekkomyślna. Kazimierz łatwiej wydaje na poczęstunek. Ja rozdaję, lecz wszystko skrupulatnie liczę. Mogę z boku obserwującemu wydać się dzisiaj marnotrawcą grosza, ale to złudzenie. Po prostu widzę celowość inwestycji i intensyfikacji życia w takich dziedzinach, których inni nie oceniają. Co młody ma za darmo, stary musi kupować. 234 Dziennik mój stał się ostatnio bardziej chaotyczny. Czyż nie jest takie także moje życie? Działam niby z nieprzymuszonej woli, ale nie mam pojęcia, co wyniknie z tej działalności. Przez kilkadziesiąt minionych lat dążyłem do zbogacenia się. Dążenie to jeszcze nie cel. Po drodze było ciekawe i wygodne życie. Sport automobilowy, hobby kolekcjonerskie, podróże, polowania, rybołóstwo. Dążenie do rozwinięcia przedsiębiorstwa, robienia dolarów (tak nazwę swój business), było nakrapiane tysiącami iskier-krótkich spięć, gdy gwoli życia i użycia mogłem spłonąć, utopić się, rozbić, paść ofiarą etc. Zawsze byłem tam ja, przede wszystkim ja, mój majątek, przyjemność, ambicja, mój gest w stosunkach z ludźmi. Wszystko w ramach konwencji towarzyskiej i prawnej. Gdy likwidowałem business, nie odwróciłem się bynajmniej od siebie, nie obrzydłem sobie. Przeciwnie, zanurzyłem się w sobie i w introspek-cji — przeląkłem nicości. Przeszłość wydała mi się zerowa, niewarta wspomnień. Już wiem! Dawniej tkwiłem w teraźniejszości, która zawsze topnieje. Uciekłem przed nią, jak przed Saturnem, który wszystkie swoje dni prócz jutra pożera. Uciekłem w jutro. Aby przekonać się, że tak mało należy ono do mnie samego. Cała pociecha, że zgadzam się na to. Stena podsuwa koncepty, ja je organizuję i aktywizuję, a ona ustawia końcówki, jak sobie na początku obmyśliła. Ona rozdaje karty. Pomagam jej passie. A niepokoi mnie tylko doświadczenie, że przecież każda passa kończy się, jak urwany skok na trampolinie. Nie powinienem skarżyć się na los. Przede wszystkim nie muszę być sam. Od mojej chęci zależy, gdzie i z kim spędzę wieczór lub dzień: Klaudiusz, Diana, Kazimierz, Fabiola i zawsze obchodząca mnie Stena. Takie dzisiejsze towarzystwo przewyższa pod każdym względem moich kompanów klubowych w USA. Ponadto, mam swój dziennik, nowe, przyszłościowe hobby. To znaczy, z przyszłością. Staram się nie nudzić moich przyjaciół, a przeciwnie, urozmaicam im współżycie atrakcjami. Drobne oznaki pamięci cieszą i zobowiązują tych, na których nam zależy. Najmniej prezentów otrzymała ode mnie dotychczas Fa- 235 biola. Trudno mi to wyjaśnić. Może dlatego, że jej najwięcej zawdzięczam. Nie skąpiła mi siebie. Nie jest zazdrosna o moją kasę, jak Stena. Wmawia mi, że Stenie brakuje odpowiedniej biżuterii i futra. Jeżeli stać mnie na to, powinienem oprawić córkę w odpowiednią dla urody ramę. Nie spaceruje się z okazałym klejnotem piechotą po bulwarach. Klejnotem ma być Stena. A propos klejnot. Stena kilka razy pytała, czy ma ze sobą wziąć do Londynu naszyjnik. Nie radzę nic, gdyż i tak postąpi po swojemu. Pyta, gdyż coś zamierza. Nie pojmuję, jak można kwapić się do nieznajomego Londynu, zanim zakosztowało się naprawdę Paryża. Namówiłem Fabiolę, by leciała z nami. Chociaż na parę dni. Ona lepiej zna dzisiejszy Londyn. Wielkie, odwieczne metropolie nie starzeją się w ciągu ćwierćwiecza. Powszechnej w świecie fluktuacji mody, samochodów i wystaw sklepowych uwaga turysty nie wyodrębni. Parę nowych pomników i okazałe gmachy na peryferiach nie zmieniają charakteru miasta. Fabiola zagląda do Londynu każdej jesieni i wiosny. Poradziła mi, abym, dla dogodzenia Stenie, obrał na pierwszy postój hotelowy „Dorchester". Zamówiłem tam pokoje. Fabiola na własny koszt zamieszkała w „Mayfair". Nasze sąsiadujące ze sobą pokoje na pierwszym piętrze kosztowały bez napiwków po dziesięć dolarów na dobę. Stena przekalkulowała to na złote i orzekła, że trzeba być wariatem, aby płacić za dwa łóżka w dwóch pokojach półtora tysiąca złotych na dobę. — Sama tego pragnęłaś — zauważyłem pogodnie. — Nie przypuszczałam, że stać cię na takie prezenty. — Co ty powiesz? Czyż nie dostałaś nic cenniejszego? — Tamto było mądrą lokatą, a to marnotrawstwem. Mimo obiekcji mieszkaliśmy w „Dorchester" dwie doby i Stena czuła się doskonale. W czwartek przenieśliśmy się na Grosvenor Street. Cały zapas papieru listowego z marką „Dorchester" zniknął z naszych pokoi, chociaż Stena wysłała do Polski tylko dwa listy. Wiem o tym, gdyż pytała, ile się nakleja, i poprosiła o dwa znaczki sixpensowe. Podziwiam Steny talent adaptacji. Miesięczne przeszko- 236 lenie paryskie u Fabioli plus mój toaletowy ekwipunek stworzył z niej tak wykwintną miss, że przyjemnie pokazywać się z nią. Futro jest rzeczywiście konieczną oprawą dla jej urody. Ale futro wymaga odpowiedniego samochodu. Samochód — lokalu, a więc pied-a-terre. Zaczynam na to patrzeć jak na konieczności życiowe. Ciekawe, że w Paryżu nie było mowy o podobnych koniecznościach. Stena umiejętnie dozuje swe wymagania. Zaczyna od luźnych marzeń, przeistacza je stopniowo w plany, które utrwalają się jako program na daleką przyszłość. Jednak w ukośnym skrócie przypominane wydają ci się nagłą koniecznością, warunkującą dalszy postęp. Skomplikowane zdanie, bo też i skomplikowana metoda. Bawi mnie to. Potrafię jeszcze przejmować się cudzymi głupstwami, gdy moje własne coraz mniej interesują. Jednym słowem — urządzam Stenę. W Londynie zgadza się na stabilizację. Zgadza się! I to też jej majstersztyk, żeby zdawało mi się, że to ja ją namawiam, a więc powinienem ponieść konsekwencję instalacji. Ona potrafi przyjmować dary. Potrafi być wzorową córką. W „Beach Comber", o zgrozo, pocałowała mnie publicznie w rękę. Muszę to opisać. Niestety, nie tak wzruszoną ręką, jak po pocałunku Niki we Wrocławiu. Na pożegnanie wracającej do Paryża Fabioli zaprosiłem panie do nowo otwartej w podziemiach hotelu „Mayfair" jaskini-restauracji polinezyjskiej, nazwanej dziwacznie „Beach Comber", po polsku „Czyściciel Plaży". Tak dosko-.'. nale wyreżyserowanej egzotyki nie widziałem ani w New Yorku, ani w Paryżu. Ściany, sufity, światła podzwrotnikowe, żywcem z rybackich brzegów na Samoa. Jest flora i fauna tropikalna, prawdziwe palmy, bambusy, żywe papugi, żółwie i krokodyliki. Są i tubylcy czarujący podnieconych tam-tamami gości. Publiczność: bogate zmiotki z całej kuli ziemskiej. Przecież to Londyn, wciąż jeszcze stolica, chociaż dogorywającego, imperium. Nie stać byle kogo na pojawienie się w podobnym centrum w takim towarzystwie, w jakim ja wkroczyłem do egzotycznych podziemi. Opałowa Krystyna i antracytowa Fabiola w asyście mojej gęby z zaciśniętymi ipo amerykańsku szczękami 237 sprawiły, że zrobiono nam ekstra miejsce w loży naprzeciwko orkiestry. Obserwujący nas pewien dygnitarz com-monwealthu, gdy doczekał, że mam tańczyć z Fabiolą, zaprosił do cza-cza Stenę. Trząsł przy niej swoją piękną, siwą głowę przez dwie muzyczne rundy. Stena z upodobaniem piła „kona-koffee grog" i zajadała się polinezyjską potrawą. Prosiła, abym zapisał jej skomplikowaną nazwę. Kombinacja czterech dań: Rumaki, Baliniki, Ribs i La-va-Lava. Podwójna porcja kosztuje dziewiętnaście szylingów. Razem wydałem w uroczej jaskini osiem funtów. Młodzieży było niewiele. Głównie jako ozdoba stołu protektorów: starsi panowie z miodkami i starsze panie z ulubieńcami. Stena pochwala' taki układ, gwarantujący niby taktowny dobór. Po drugim kieliszku rumu, przy Balinikach (kurczątko zapiekane w całym ananasie), gdy byliśmy już dobrze rozgrzani, moje panie rozgadały się interesująco. Fabioia orzekła, że lepiej bawi się w towarzystwie, gdzie i młodych stać na zabawę, niezależnie od protektorów. Bogacze nie umieją bawić się szczerze. Stena sprzeciwiła się: — A czy my źle się bawimy? — Alboż jesteś bogata? -— zapytała Fabiola. — Papo, czy ja jestem bogata? —? To od ciebie zależy — odrzekłem z powagą. — Poczucie bogactwa jest bardzo osobiste, dlatego względne. — A ty, czy jesteś bogaty, ojcze? — Jak czasem. W tej chwili czuję się bogatszy od nich wszystkich. Chociaż żaden z Rollce-Royce'ów, stojących przed hotelem, nie należy do mnie. Za to mam was i mnie proszą o pozwolenie zatańczenia z wami. — Możesz nas także całować — powiedziała któraś. Po krótkiej sprzeczce na temat czyichś farbowanych włosów i sztukowanego biustu zanotowałem następny dialog. Stena dowodziła: — ...bo tutaj warto spokojnie żyć. Tutaj można żyć spokojnie. Nikt nikomu nie zagląda do duszy i talerza. To kraj kanonizowanej hipokryzji. Ja jestem taka sama. Wierzę w forsę! 238 — Nie oszukuj nas! Ty, mała, w nic nie wierzysz — zaśmiała się Fabiola. — Po pierwsze: jestem od ciebie o dwie szpilki wyższa. Naprawdę wierzę w forsę. U nas, czy u was, to grunt. Kto ma forsę, może żyć, jak chce. Gdy obrosnę w pióra, wtedy dopiero stać mnie będzie i na wiarę w resztę. W to wszystko, co potrzebne do spokojnego życia. — W co na przykład? — wtrąciłem się. — W osobistego Boga! I ciebie, ojcze. Że trzeba i że nie wolno, i że należy. A bez forsy czuję się jak ścigany jeż. Mam igły do kłucia. Nakłuwam na nie, co popadnie: jabłko, banknocik albo serce. — Rozumiesz, co ona bredzi? — roześmiała się Fabiola. Ja nie śmiałem się. W żartach obnażyła newralgiczne zakamarki duszy. Mówiłem, nie mitygując się obecnością Fabioli: — Sama widzisz, Steno, jakim zmiennym pojęciem jest bogactwo. Pamiętam, w Polsce mówiłaś o ośmiu tysiącach dolarów jako bazie dostatku. Starczyłoby to zaledwie na dwuletni czynsz pokoju w „Dorchester". — Mój stary, kochany papo! Przecież ja przez te dwa lata nie próżnowałabym. Gdybyś chciał mi jeszcze troszeczkę dopomóc, i w „Dorchester" dałabym sobie radę. Więcej się tu wydaje, ale i więcej zarabia. Czy myślisz, że ten egzotyczny Sir nie wydałby na kolację ze mną dziesięciu funtów? To dwa tysiące złotych. Ja za zastrzyk dostawałam po dwadzieścia. Tu dopiero można żyć — westchnęła. A ja mruknąłem: — Jak komu... Kolorowa orkiestra zmieniła kapelusze i rozpoczęła nowy taniec. Zaprosiłem Stenę. Nie wiem, jak nazywa się tan, który dreptaliśmy z zapałem stojąc naprzeciwko siebie. Obserwował nas siwowłosy adorator Steny. Na pewno widział, gdy po zamilknięciu muzyki pocałowała mnie w rękę. Może wzruszyło go to głębiej niż mnie. Nie zdziwiłbym się dowiadując się, że podobne gesty rodzinne na parkiecie podwajają stawkę. Skąd ta dziewczyna tyle 239 o nas, starszych panach, wie? Powiedziała kiedyś, że żyje pełnią życia kobiecego już od pięciu lat. Nie śmiałem dociekać, co znaczy w jej mniemaniu termin: „pełnia życia". Pocieszam się, że gdyby Stena pamiętała wszystko, co w czasie naszej znajomości natkała mi do uszu, przeraziłaby się... Nie ma zwyczaju kontynuować raz przerwanej rozmowy. A ja pamiętam wszystko, co jej dotyczy. Pamiętając, nie kwapię się do ipodsumowań, do wyroku. To, co wiem o niej, jest na pewno cząstką jej autentyczności, ponadto zabarwione moją wrażliwością. Może to tchórzostwo, a może głębsza mądrość, aby nie przykrawać sądu do osobistych wrażeń. Przecież nie byłem trafnym sędzią samego siebie, jeżeli nie umiem uznać się dziś za wygranego. Fakt, że dziś żyję i rozporządzam pieniędzmi, jest na pewno skomplikowanym przypadkiem, lecz nigdy zasługą. Nie złamałem karku na wyścigach, ponieważ brakło mi tej szczypty odwagi, więc ryzyka, które prowadzi do nagród i katastrof. Znam chwile, gdy samotny zapatrzę się w lustro i nie widzę w swoich oczach życia. Znam ten odruch, gdy o północy wspieram rozcapierzoną dłoń o ciemność, a ona cofa się, bo nie mam odwagi pchnąć mroku. Gorzej, że moja wiara nie zna euforii. W chwili uszczęśliwienia nie pamiętam o Bogu. A może brak mi chwili uszczęśliwienia? W godzinach niepokoju miast miłować, lękam się mojego Boga. Może dlatego, że czując się winny nie spodziewam się od Niego ratunku. Czy na pewno czuję się winny? Raczej niezadowolony z samego siebie. Brak nadziei. Po prostu, na co dzień, obywam się bez wiary. Praktykuję ją od święta. Po co, jeżeli nie zmieniam się. Kazimierz ma rację podrwiwając z mojego amerykańskiego katolicyzmu. Służy on mi jak parasol noszony przy pogodzie. Powinien być rozżarzonym prętem. Jeżeli rozmyślam o religii, pojmuję ją tak, jak praktykowała matka. Pojmuję, lecz nie umiem czcić bez chęci naśladowania. Wierzyć za mało. Wiara bez woli realizacji sobą jej prawd to czek bez pokrycia. Jak sczepić wiarę z wolą? Chyba miłość je aglomeruje. Sprzęga z nadzieją podobania się Bogu. Więc trzeba chcieć wierzyć, chcieć miłować, czcić, podobać się Bogu, choćby na przekór ludziom. W religii, podobnie jak w businessie — wola najważniejsza. W książkach bywają proste sytuacje, że ktoś wierzy albo nie wierzy. Charakter zły albo dobry. W naszym trwaniu, które jest przemijaniem, nie ma jednoznaczni-ków. Nie ma czarnych i białych. Jesteśmy wszyscy pstrokaci, jedni z iprzewagą plam jasnych, inni ciemniejsi. Zebrało mi się na takie medytacje, od których dawniej stroniłem. Coś odmieniło się we mnie po mogunckiej nocy. Nie bez kozery, jak mawiała matka. Zrozumiałem, że jestem głupi i naiwny. Nadto fałszywy, nawet względem samego siebie. Zdemaskowałem się. Gdybym nie był znużony, wówczas, po tysiącu kilometrach jazdy, gdyby nie wtręt kelnera, gdyby Stena perfidnie] to zaaranżowała, zmarnowałbym cały dorobek mego exodusu z Ameryki. Straciłbym Kazimierza i Stenę wraz ze sobą samym. Znam siebie na tyle, aby przyznać, że ksiądz Górski w Kłycinie słusznie mnie ostrzegał. Właściwie nie ostrzegał, tylko straszył. Ustrzegł mnie przypadek. Mojej moralnej zasługi nie było w tym za grosz. Przeciwnie, ja byłem głównym kusicielem. Cofnąłem się w ostatniej chwili przed konsekwencjami. Stena wiedząc, że nie jest moim dzieckiem, reagowała prawidłowo. Gdybym ja wiedział, że ona już wie, wątpię, czy starczyłoby mi sił na histeryczny odwrót. Nie wiem, co zmobilizowało moją wolę do kontrrewolucji. Myślę, że dość już o tej nocy powiedziałem. W Paryżu do odzyskania równowagi pomogła mi Fabio-la. Utwierdza mnie w pozycji i odpowiedzialności ojcowskiej. Nie mogę się z tego wycofać. Ja, oficjalny ojciec i opiekun, wywiozłem Stenę z Polski, przywiozłem do Francji i Anglii, podjąłem się jej utrzymania i udokumentowałem to mnóstwem podpisów na podaniach i zaświadczeniach urzędowych. Gdybym miał jakąś własną koncepcję, mógłbym pod nią podciągnąć i Stenę. Niestety, nie mam dla siebie innego programu prócz słowa: żyć. Ale jak? Tego nie definiuję. 240 16 — Moguncka noc 241 Chciałbym, aby z tego pisania złożyła się interesująca całość. Więc żeby moje życie dobiło do jakiejś sensownej przystani. Śmierć jest przystanią, lecz nie celem istnienia. postanowiła osiedlić się na stałe w Anglii. Urządzić się w Londynie mając pieniądze — prosta sprawa. Ustabilizować w tym mieście Stenę to całe zagadnienie. Bez odrobiny szczęścia nie da rady. Miałem list klubowego kompana, Gordona, rekomendujący mnie do jego krewnej, Elisabeth Gordon. Mieszka na Fulham. Podobno bardzo towarzyska, więc i ustosunkowana. Wybierając się do niej miałem na myśli zakotwiczenie córki w środowisku nie znanym mi od ćwierćwiecza. Do Paryża zjechałem z francuskiej kwarantanny na transatlantyku, powiązany już z Klaudiuszem, Fabiolą, Celią i rodem Bo-relów. W Londynie mam tylko Fabiolę i jej handlowe stosunki. To niewiele. Stena nie trapi się moją bezradnością. Uważa, że jako urodzona w Londynie, ma do tego miasta pełne prawo. Miłe poczucie, że ma się do czegbś prawa, wraz z przekonaniem, że wszelkie środki są dobre do jego egzekwowania. Anglicy winni ją cierpieć, ponieważ raczyła się wśród nich urodzić. To w jej stylu. Niegłupia, aby tak właśnie głośno formułować swoje pretensje do życia. Ale po cichu i okrężnie umie swego dociekać. Już raz mi zagroziła, kiedy zaproponowałem jej, mimo wszystko, powrót do Paryża. — Jeżeli nie chcesz mi pomóc, możesz zostawić, jak jestem. Mam brylanty, pięć tysięcy gotówką i dwie rekomendacje Fabioli do Liberties i Harrodsa. Aby do października. — A cóż w październiku? — Spodziewam się przyjazdu mężczyzny z Polski, który poda mi ramię. Wytrzeszczyłem oczy: 242 — Mężczyzna z Polski? — Darek. Mój Dariusz. Nie mówiłam ci? — Oczywiście, że nie słyszałem nigdy o żadnym Dariuszu. — Mój wrocławski, jak wy tu mówicie, „boy friend". — Zapomniałem — uśmiechnąłem się drwiąco. — Pomagał mi na studiach. Żyliśmy z sobą. Co tak patrzysz? Dziewczyna w studenckim stadzie musi mieć swojego chłopca. Inaczej obcy ją zadręczą. — Mówiłaś mi zawsze o łajdaku Melo. — Przesada. Darek jest miły i przystojny. Nie mówiłam ci o nim, bo on pasuje tylko do Londynu. Co ja mogłam tam wiedzieć? Dzisiaj jasne. Dzięki tobie wiem, że Londyn jest moją ojczyzną. Darek ma tutaj stryja. Stary skąpiec nie chciał go sam sprowadzać. Obmyśliliśmy, ja obmyśliłam, taką zabawę, że przyjedzie do mnie. W tych sprawach obejdę się bez Anglików. — W jakich sprawach? — Moich. Muszę mieć przy sobie oddanego gwardzistę. To Darek. Ty, ojcze, mógłbyś też mi pomóc znaleźć nie-dziurawy dach nad głową. Własny daszek. Żebym mogła pod nim taniej żyć, z własnych zarobków. I w ten sposób zostałem przez Stenę zaangażowany do znalezienia jej odpowiedniego mieszkania. Tylko tyle. Resztę spraw, szczególnie paszportowych, załatwia osobiście. Na moje zdziwienie odpowiedziała krótko, że działa ściśle według instrukcji pewnego sympatycznego znajomego z Grand Hotelu, członka pewnej ambasady warszawskiej. Posiada już wszystkie dokumenty niezbędne do otrzymania obywatelstwa angielskiego. Oficjalnej pracy, czyli „dżobu", jak to ładnie wymawia, nie będzie mogła objąć od zaraz. Ma już dwa adresy ekskluzywnych klu-bów-domów mód, gdzie może występować jako gość, honorowany upominkami, po trzydzieści do pięćdziesięciu funtów za wieczór. Widząc, że zmarszczyłem brwi, dorzuciła: — Spytaj Fabioli, to nie żaden strip-tease. Spytałem. Fabiola powiedziała, że wszystko od niej sa- 243 mej będzie zależało. Łasych na świństwo nigdzie nie zabraknie. Po stelefonowaniu się, zaproszony, odwiedziłem panią Elizabeth Gordon. Mieszka przy bocznej uliczce we własnym dwupiętrowym domku z zajazdem i sporym ogródkiem... Na piętrze, w obszernym salonie, prawdziwe muzeum kolonialne. Wpadłem w gwar zażyłego towarzystwa młodych ludzi. Wrócili dopiero co z Hurlingham Club. Rozegrali tam finał tenisowego turnieju o puchar ciotki Elizabeth, mojej pani Gordon. Miła siwowłosa dama, po zapoznaniu się z treścią rekomendacyjnego listu, zaczęła mnie czarować uprzejmością. Urodzona mateczka znalazła oto jeszcze jednego potrzebującego ciepła jej skrzydeł. Gdy młodzi dowiedzieli się, że jestem Amerykaninem, który powrócił na gorąco z Polski, skąd przywiózł do Londynu córkę, wzrosło zainteresowanie moją osobą. Anglicy są oziębli z natury. Nazywa się to ich dyskrecją. Gdy rozbroić barierę ich ostrożności, stają się naprawdę uczynni. Siedziałem tam z pierwszą wizytą bite trzy godziny. O Polskę dzisiejszą wypytywano z protekcyjną przychylnością. Pani Gordon, wdowa po afrykańskim lekarzu, ma gorące serce, zaś młodzi wiele zainteresowania dla słowiańskiego socjalizmu, nie mniej dla nich egzotycznego niż rasizm potomków Burów. O sprawach mieszkaniowych dowiedziałem się więcej, niż trzeba. Dwóch młodych ludzi ubiegało się o przywilej odwiezienia mnie swoimi samochodami do domu. Wybrałem poważniejszego, właściciela brązowego Humbera. Wóz spodobał mi się. Stateczny, solidny. Może kupię podobny, gdyż bez własnego pojazdu zbyt trudno żyć w tym mieście. Nie tyle trudno, ile nudno, gdy trzeba godzinami przesiadywać w Undergro-undzie. Prowadząc, nawet w tłoku i powolniej, ma się zajęcie, choćby troskę o własne bezpieczeństwo. Po tygodniu poszukiwań i wizytacji przedstawiłem Stenie dwie konkretne oferty mieszkaniowe. Jedna, wytypowana z biura pośrednictwa, druga towarzyska, z grona kuzynów pani Gordon. Jeżeli łudziłem się, że wybierze pierwszą, to bardzo krótko. Chodziło o domek z ogródkiem i garażem na 244 Highgate, pięciopokojowy i częściowo umeblowany. Pół godziny busem od Piccadilly, od zaraz na własność, za pięć tysięcy funtów. Drugi, różny pod każdym względem: mieszkanko w „mewsach" na Belgravii, a więc pępek Londynu, dzielnica „young society". Cztery pokoje w trzech kondygnacjach, puste, dzierżawa na 99 lat, za trzy tysiące funtów. Mimo oświadczenia, że oba projekty w pełni sfinansuję, tytułem wyposażenia jej na nową drogę życia ustabilizowanego, wybrała bez wahania tę tańszą Belgra-vię. Rozumie, że robi głupstwo, jednak dla aktualnych jej zamiarów modne mewsy będą użyteczniejsze. Na bilecie wizytowym modelki słowo „Belgravia" tyle znaczy, co na blankiecie przemysłowca „Dorchester". Gdyby chodziło o życie rodzinne, to co innego. Handlowy zmysł każe przyznać Stenie rację. Wolałbym jednak przyznawać jej racje moralne. Mewsy od kilkunastu lat stały się modnym odkryciem londyńczyków. Oficyny, stajnie i tak zwane sokolarnie (mew) położone na tyłach pańskich rezydencji dzierżawi się na dożywocie albo nieco dłużej i urządza najbardziej luksusowo oraz artystycznie. Tylko szczęśliwy traf albo odziedziczone stosunki mogą sprawić, że ktoś dzisiaj zdobędzie możność uwicia sobie gniazda pod okapem niemal królewskich pałaców. Mnie sprzyjał szczęśliwy traf, poparty forsą. Od naszego hotelu na Grosvenor wystarczyło przejść dwie uliczki, aby obejrzeć nowe locum mej ptaszyny. Po gotówkę sięgnąłem do londyńskiej puli. Pierwszy raz naruszyłem jedną z trzech moich pięćdziesięciotysięcznych lokat w świecie. Gotówka wiele może. Z poświadczonym czekiem w kieszeni umówiłem się z panem Simonem w Spaniards Inn na Hampstead i dobiłem targu za Belgra-vię za dwa tysiące pięćset gwinei. Pan Simon po trzecim cherry zwierzył się, że mieszkanko służyło jego młodej kuzynce, „sekretarce". Stało się zbędne, z chwilą gdy wyszła za mąż za człowieka dobrze sytuowanego w tej samej dzielnicy. Meble zabrała ze sobą, a puste ściany oddała wujowi. W porządku! Stena jest dumna i zaaferowana umeblowaniem własnego locum z funduszu, który jej na 245 ten cel wyasygnowałem. Oglądając meble w salonach Li-berties i u Hevla przekonała się, że jej komódki i szafy z mieszkania wrocławskiego, które tak lekceważyła, tutaj uchodziłyby za cuda idące ipo kilkaset funtów. Sytuację uratowała droga pani Gordon dając nam adres autentycznej wdowy, która pragnęła zmniejszyć mieszkanie bez kosztów pośrednictwa. Dwa skórzane fotele od niej Stena przeznaczyła jako clou do pokoju górnego na Belgravii. Pokój ten mnie poświęca. Mam mieć u córki stałe pied-a--terre. Drugie piętro, schody łatwe, okno słoneczne, w sam raz na starość. Stena przewiduje moją starość i chce mieć mnie przy sobie. Oczywiście dlatego, że pragnie być dobrą córką. Poza tym, czuje się przy mnie bogata. Oczywiście, na miarę znanych jej z Polski kategorii. Unikam rozważań na temat, jak by smakował łaskawy chleb u Steny. Nie jest głupia, a dokuczyć najostrzej umieją bezbronnemu właśnie głupi ludzie. LI .Hotelowa aura nie sprzyja pisaniu. Zbyt sztywno i terminowo. Literatura wymaga skupienia. Mam taką dyspozycję, że łatwiej mi się skoncentrować, wyodrębnić na pięterku w autobusie niż przy plastykowym stoliku w hotelu. Tam nikt mnie nie zna i ja nie obchodzę nikogo. Tu nigdy nie wiem, kto zadzwoni, albo Stena wejdzie bez pukania. Nie mogę jej nauczyć, żeby pukała wchodząc do mojego pokoju. A swoje pisanie nazwałem już literaturą. Ten punkt życiowego programu wykonuję, mianowicie piszę o sobie, jak zamierzyłem. Treść tyle warta, ile życie ubiegłego roku. Rok niebiedny. Czy mogę wyobrazić sobie, gdzie zastanie mnie następna jesień? Albo w jakim mieście urwie się mój dziennik... Nie mam pojęcia. I nie chcę wiedzieć. Nie pragnę punktować swego jutra. Mimo że Stena planuje i mój los. Może właśnie dlatego. To, czego życzę jej, owa stabilizacja, dla mnie oznacza zastój. Lękam się zastoju jak łoża boleści. Podobno wielkie zwie- 246 rzęta przeczuwając śmierć wyruszają w bezkresną drogę. Nie jestem wielki i nie podróżuję bez celu. Skaczę z miejsca na miejsce celowo, jak kangur. Teraz jestem w Londynie nie dla widzimisię. Biegam po mieście i wydaję pieniądze dla Steny. Ciągle coś jej doradzam, a ona i tak zrobi, co jej się spodoba. Dzisiaj kupowaliśmy lodówkę i lampy. Skąd ona tyle wie o tutejszych modach? Co modne, to i drogie. Nabyliśmy staroświecką lampę naftową przerabianą na prąd, a droższą od najładniejszej elektrycznej. Stena ma już parogłośnikowy adapter, radio tranzystorowe Siemensa, wynajęła za funta miesięcznie telewizor dwudziestojednocalowy. Jednym słowem lux-cywilizacja. Futerko też już upatrzyła sobie, tylko ja jeszcze nie dojrzałem do ostatecznej decyzji. Naturalne, jasne foki za trzysta funtów. Nie bagatelka. Bawi mnie to, lecz udaję, że przeżywam problem. Przeznaczyłem z góry na całkowite wyposażenie Steny połowę mojej londyńskiej lokaty. Ona o tym nie wie. Z jej więc rachunku kupuję, co ona chce, a mam przy tym sposobność oceny jej wyrachowania. Tak kalkuluje, jak ja bym przewidywał, aby to, co nabywa, służyło jej jako narzędzie pracy lub lokata. Meble bez pośrednika wobec zwyżki cen staroświecczyzny to lokata. Futro z pracowni kuśnierskiej na Oxford Street to instrument modelki. Stena traktuje swoją piękną figurę i głowę jako źródło dochodu. Prawidłowo. Jeden handluje głosem, inny siłą pięści i twardością pyska, ktoś tam łydkami w balecie, a ona całością swego zewnętrznego kształtu. Ja handlowałem i dorobiłem się sprytem. Węchem! Przedsiębiorczością! Cóż to za cnoty, że tak są nagradzane. Successful merchant. Cała filozofia: kupić taniej, sprzedać drożej, a więc umieć wynaleźć i zjednać dla swych zamysłów odpowiedniego klienta. Teraz, gdy mogę nic nie robić, po pracowitym żywocie, stać mnie na konstatację, że komuniści słusznie, jak święty Paweł, wywyższają, przynajmniej w teorii, pracę człowieka. W dzisiejszym świecie, bodaj i komunistycznym, zagóro-wał handel, czyli praca nerwów. Moje pisanie na maszynie, które nazwałem literaturą, jest odmianą pracy pal- 247 ców, a więc czymś niższym niż robota garści, a bliższym marzeń, czyli czystego intelektu. Jednak najwyższą pozą ludzkiej osobowości jest tęsknota, obywająca się nawet bez mózgu, zdradzająca dążenie ku wyższym możliwościom. Przyleciała do nas na dwa dni Fabiola. Przywiozła obietnicę Kazimierza, że przyjedzie obejrzeć nowe mieszkanie Steny. Podobno bardzo go to zaintrygowało, że nie mam zamiaru osiedlić się na stałe przy córce w Anglii. Stena nie rezygnuje ze mnie. Mój pokoik na pięterku prawie gotowy. Udała się znajomość z panią Gordon. Stena garnie się do jej salonu. Są już per „Elisabeth". Tak jak ubolewałem, że stroni w Paryżu od domu Borelów, teraz krzepi mnie obserwacja zadzierzgniętej przyjaźni z domem Gordon. Stena, gdy zechce, umie podobać się starszym paniom. Jeżeli zaprasza ją ktoś na „party", odpowiada, że musi wpierw prosić o pozwolenie cioci Elizabeth albo Dady, jak tam mnie, na odmianę, nazywa. Zaszokowanym kompanom tłumaczy, że w Polsce, w komunistycznej Polsce, panienkom z dobrego domu nie wypada chodzić samym do mieszkań kawalerów. Wobec tego pozwoliłem jej dwa razy zaciągnąć się na przyjęcia do miłych i chyba wartościowych młodzieńców. Jeden Walijczyk, urzędujący na Downing Street, a drugi naturalizowany Portugal-czyk ze stoczniowej branży. Walijczyk, kuzyn pani Gordon, imieniem Reginald, był właśnie tym, który odstąpił Stenie pierwszeństwo zakupu mieszkania na Belgravii. Sytuacja finansowa ograniczyła jego możliwości skorzystania z nie byle jakiej okazji. Miło, że ją odstąpił właśnie Stenie. Portugalczyk Alonzo Morales ma trzydzieści dwa lata, własny domek i poważne przedstawicielstwo handlowe. Więc wszystkie warunki stymulujące do małżeństwa. Obaj są przyjaciółmi, należą do jednego klubu i nadskakują po angielsku mojej Stenie. Alonzo uczy ją grać w tenisa, a Reginald przygotowuje do prawa jazdy. Ma dobry wóz i ćwiczy na nim moją małą, podziwiając jej sportowe uzdolnienia. Notuję tu z zadowoleniem, że nie jestem o tych dwóch młodych ludzi zazdrosny. Dlatego to notuję, 248 że wydaje mi się, iż przed Moguncją przeżywałbym to odmiennie. Moja pierwsza wizyta w Hurlingham Club nie odbyła się bez przygody. Ja — w Humberze Alonza, Reginald wiózł Stenę. Wozy zaparkowano w parku. Speszeni, podchodziliśmy do pawilonu, gdzie młodzi mieli się przebrać. Reginald już tam wszedł, Alonzo werbował partnerkę do doubla. Obserwowałem ze Steną grę czterech starszych panów na najbliższym trawiastym korcie. Jeden z nich, przy siatce, nagle zaczął się chwiać, a tak wyraźnie, że partner podbiegł i obejmując go w pasie, pomógł zejść z placu. Podprowadził go do krawędzi i opuścił na trawę, dwa metry od deptaka. Odsunąłem się. Stenę zaintrygowała ta scena. Na sąsiednim placu nadal furkotały piłki, a z trzech partnerów leżącego dwóch poszło do szatni. Jeden stał nad osłabłym i bezradnie go obserwował. Minęło nas towarzystwo mówiące po węgiersku. Z tego grona młoda dziewczyna podskoczyła ku leżącemu z okrzykiem: „But he is dying" i uklękła przy nim. Stena podbiegła za nią i próbowała pomóc przy sztucznym oddychaniu. Chory już siniał. Dwóch Anglików przyglądało się z góry ratownictwu dziewcząt, nie ingerując. Inni, niezadowoleni, że im mącono week-end, mijali grupę odwracając głowy, Alonzo pobiegł do szatni, aby zatelefonować po ambulans. Zauważyłem, że sposobniej byłoby skoczyć do jednego z kilkudziesięciu stojących tuż wozów, pojechać po lekarza i wrócić za pięć minut. Mógł to zrobić Reginald. Nie zrobił. Pan w szortach zmarł na atak serca. Młoda Węgierka, która okazała się lekarką, dopominała się próżnym krzykiem o nóż, scyzoryk. Chciała rozpłatać klatkę piersiową i bezpośrednim masażem ożywić serce. Nikt z obecnych nie sięgnął do kieszeni. Ambulans przybył po dziesięciu minutach. Pięć minut manewrował na placu, aby zręczniej było wstawić do pudła nosze z nieboszczykiem. Okryto go pstrokatym szkockim pledem. Stena zaimponowała mi. Ja, przyznaję, byłem zdenerwowany wypadkiem. Ona, po odprawieniu ambulansu, 249 uśmiechnęła się do mnie i poszła za Węgierką myć ręce do szatni. Po powrocie powiedziała z namysłem: — Trzeba nauczyć się żyć po angielsku w tym kraju. — Już ich rozgryzłaś? — Trochę. Jeszcze nie wiem, gdzie granica dyskrecji i okrucieństwa. — To nie okrucieństwo — poprawiłem. — Po prostu brak wyobraźni. Przy braku wyobraźni człowiek nie potrafi przestać być sobą. Trzeba przestać czuć siebie, aby wczuć się w bliźniego. Oni byli źli, że ktoś im psuł zabawę. Pretensję smarowali zarzutem, dlaczego, skoro miał chore serce, pchał się na kort tenisowy. Dlaczego nie umarł w domu, gdzie miałby wygodę i spokój. — Można było go uratować, gdyby na miejscu urzędował lekarz z zastrzykami. Przecież zamkniętych na terenie klubu jest dzisiaj kilkuset ludzi. — W całym Londynie — dziesięć milionów. — Ty ich, ojcze, usprawiedliwiasz. — Kogo? Mówimy o nich, ale o kogo chodzi? Pielęgnowały go w ostatnich sekundach dłonie młodej lekarki węgierskiej i pięknej pielęgniarki Steny. Gorzej, że nikt nie troskał się o potrzeby jego duszy. Kim on był? — Londyńczykiem. — Protestant, żyd, katolik? — Nie wiem. Czy to nie wszystko jedno? — Dla nas może, ale dla niego na pewno nie. Ja przynajmniej nie chciałabym tak umierać, w szortach, na trawie, w miejscu publicznym i bez jednego westchnienia czułości. — Skąd wiesz, że bez westchnienia? Ta Węgierka, gdy skonstatowała zgon, zanim go wzięli na nosze, klęczała przy nim i coś szeptała. — Ty też klęczałaś. — Pilnowałam, żeby muchy nie spacerowały mu po źrenicach. Rozmawiając doszliśmy do kortów ziemnych, gdzie Ste-na ze swoim towarzystwem rozegrała godzinny mecz. Siedząc na ławce za siatką obserwowałem wyszukaną grację 250 jej ruchów i nieskuteczność gry. W połowie meczu sąsiedni kort zajęła czwórka, wśród której rozpoznałem lekarkę węgierską. Grała świetnie. Wodziłem za nią oczami jak urzeczony. Gdy rozpoznała Stenę i zamachała ku niej rakietą, byłem jej wdzięczny. Stena piękniejsza i zgrabniejsza od niej, ale przecież mogłaby być do niej podobna. Skąd wiem, że jest inna? Może zmieniła się i w Londynie stała się nowym człowiekiem. Mogła zmienić się po Moguncji. Jrabiola zaaprobowała „gniazdko" Steny na Belgravii. Pochwaliła też moją szczodrobliwość dla niej. Wdzięczny jestem, że nie dopatruje się w moim stosunku do Steny niczego ponad odpowiedzialność i czułość ojcowską. Może nieczyste sumienie uczula mnie na to, a sprawa z zewnątrz wygląda prosto i naturalnie. Stena lubi, gdy spacerujemy po Bond Street, uwiesić się mego ramienia i mizdrzyć się jak szczeniak pod łapą protektora. Przygaduje: — Widziałeś, jak ten koczkodan spojrzał na nas? Na mnie z politowaniem, a na ciebie zgorszona, żeś sobie taką młodą lalę podarował. Dzisiaj po południu ma ćwiczyć lewostronną jazdę moim zielonym Humberem na cichych uliczkach Hampstead. Ani domyśla się, że tego Humbera wybierałem pod kolor ściany jej domku, pod którym może nieraz będzie parkowała. Humber, nie najdroższy spośród solidnych wozów, lecz wytrzymały na korozję i garażowanie we mgle, odporniejszy też przy nieuniknionych w ruchu ulicznym potrąceniach. Takie przekonywające mnie względy dla Kazimierza nie posiadają pewnie wagi argumentów. Serce moje kiepsko czuje "się w Londynie. Gdy długo leżę w nieruchomej pozycji, coś w środku pobolewa. Dłonie, szczególnie mały i średni palec, nad ranem drętwieją. Nie zmniejsza się sprawność pisania na maszynie, jednak przeszkadza świadomość, że mam na palcach jakby swędzące poduszki. Możliwe, że to objawy sklerozy. Postępu 251 dni nie cofnę. Teoretycznie dopuszczam możliwość solidnej kuracji w którymś z renomowanych sanatoriów. Pieniędzy na to wystarczy. Skąpy jestem na czas, na dni umykające. Nie wyobrażam sobie, aby w obecnym stadium instalacji wycofać się z Londynu i pozostawić moją kaczuszkę własnemu losowi. Ma wprawdzie ta kaczuszka jastrzębie pazury, ale to ja reprezentuję przy niej doświadczenie sowy. Tak mi się zdaje. Że jestem potrzebny, a może nawet niezbędny. Jeżeli chodzi o sprawy finansowe, to na pewno. Coś Stena przeszarżowała z fryzjerem, gdyż po ostatnim uczesaniu zmieniła odcień włosów. Szkoda! Jest nadal blondynką, przezwałem ją kaczuszką, ale już nie taka wyjątkowa, jak dawniej. Usprawiedliwia się, że modelka nie powinna być zbyt oryginalna, a raczej szczególnie typowa, co chyba na jedno wychodzi. Fabiola trzyma ze mną i żałuje dawnego odcienia włosów, uwydatniającego niezwykłą cerę. Stena dowodzi, że maąuillage i tak dorabia buzię do pory dnia i świateł. Ona swoje, ja swoje, aż mnie jej temat zaczyna, jeżeli nie nudzić, to na pewno mniej interesować. Nie rozumieją, że człowiek w moim wieku podsyca swoje zainteresowania babskimi sprawami, jednak coraz mniej angażuje się w nie wewnętrznie. Miło mi, gdy mokną trotuary, bobrować ze Steną po piętrach Harrodsa czy Liberties, ale gdy po godzinie zmęczę się schodami, oglądam się za wygodną kanapką. Przy-siądę, poobserwuję, jak moja panna czaruje subiektów, a potem wszystko wydaje mi się nudne i próżne... Stena jest czuła jak sejsmograf na mój humor. Nie dopuszcza do przeciągnięcia struny. Oceniam to, gdy nagle przerywa gorączkowy shopping i proponuje, udając wściekły głód, byśmy wpadli do jakiejś tawerny. Zagustowałem we włoskich, niefrasobliwych restauracyjkach na Soho. Zainteresowanie, jakie ta dzielnica budzi w Stenie, zaczyna mi się nie podobać. Ciekawym, jak wygląda ten jej chłopiec Darek. Jak można nie mieć fotografii narzeczonego! Podobno jest już w drodze do Anglii. Ma skończoną weterynarię. Jego stryj mieszka w Londynie i gwarantuje mu, 252 podobno, dach nad głową i pracę. Podobno. Podobno... Ostatnio Stena niechętnie mówi o swym Darku, natomiast częściej widuje się z Reginaldem. Twierdzi, że Walijczyk nadaje się na przyjaciela, lecz na męża lepszy będzie Alonzo. — Jak to, będzie? — zdziwiłem się. — Celuję na niego. Już zwierzył mi się ze swoich planów i możliwości życiowych. Są pokaźne. Jak dobrze pójdzie, za dziesięć lat będziemy bardzo bogaci. — Oświadczył ci się? — Formalnie jeszcze nie. Uważając mnie za gąskę próbował namówić na próbną miłość. Oczywiście, w tajemnicy przed tobą. Żebym go odwiedziła sama. Zgorszyłam się. Uważam, że najlepszą próbą jest roczne a wierne w czystości narzeczeństwo. Co ty na to? — Może być i pół roku, ale co będzie z Darkiem? — Wyślę go dalej w świat. — Jak to dalej? Przecież on tu do ciebie zjeżdża. — Ale zanim zjedzie, ja już będę zajęta. Powinien płynąć dalej. Na przykład do Konga. Do Rodezji. Bardzo potrzebują weterynarzy. Reginald to załatwi. A ja dam mu na bilet. — Więc po co go ściągałaś? — Sam chciał. Od dawna! Uczył się po angielsku. Ma tu stryja. — Niech lepiej wraca do Polski. — Nie może. Spalony. Na tym polega kawał. Posłuchaj! W tej teczce sądowej, którą znalazłam na ulicy, była koperta z tajnymi papierami wojskowymi. Pisma i fotografie odebrane szpiegom. Zatrzymałam je, a potem dałam Darkowi. On zapisał się na wycieczkę Orbisu do Rzymu. Opłaciłam mu ją z twoich dolarów. W Rzymie nawiał. Chodziło o to, żeby Włosi nie oddali go Polsce jako uciążliwego cudzoziemca. Te tajne dokumenty miał zanieść do pewnej ambasady, żeby zapewniono mu azyl. Stamtąd wodą do Londynu. Jasne? — Bardzo mętne i niekonsekwentne — stwierdziłem z niesmakiem. 253 Nie lubię takich kombinacji. Coś z Urbana i Zewy. Ileż razy Stena, w normalnym dialogu, zaskakiwała mnie rewelacjami, które mi stopień spod nóg wyrywały. Albo — albo! Jeżeli chce naprawdę zacząć nowe życie według uczciwego ideału, musi spalić za sobą wszystkie mosty łączące ją z niegodziwą przeszłością. Darek spalony i w Polsce, i u niej, ponieważ wytypowała sobie Alonza na cnotliwego małżonka. Podejrzewam, że z Reginaldem już się próbowali. Zauważyłem, gdy siedział przy niej za kierownicą, że pogłaskał czule jej udo, a ona ani drgnęła. Już widzę, jak wietrzeje przyjaźń klubowych kolegów, Alonza i Reginalda. A ja temu patronuję, obu razem zapraszając na lunch. Brzydzi mnie to. Gdybym wiedział coś wcześniej, mógłbym reagować, interweniować, zapobiegać złemu. W tym sęk, że Stena zapoznaje mnie z sytuacją post factum. Czyni to w jakimś dalszym, jeszcze zatajonym celu. Fabiola, przed opuszczeniem nas dla Paryża, usiadła mi na kolana i pocałowała w usta. Pocałunek był umiarkowany. Po czym zajrzała w oczy i spytała tkliwie, zobo-wiązująco: — Masz kłopoty z nią tylko czy i z sobą samym? —? Z nią więcej — odpowiedziałem. — Jeszcze nie kłopoty, raczej złe przeczucia. Ona wszystko robi, żeby los prowokować. Chciałbym oszczędzić jej przykrości. — Jej nie oszczędzisz, a siebie zmarnujesz. Nie chciałabym być złym prorokiem. — Co wiesz o niej, Fabiolo? —• Takie jak my kobiety nie wszystko możemy sobie kłamać. Wiemy, co i jak się liczy. Mam wrażenie, nie chcę cię przerażać, ale twoja córeczka jest już doświadczoną babką. Musiano ją wcześnie nadgryźć. Nie gwałtem, a cynicznie, tym gorzej. Gwałt rodzi bunt, a cynizm sprośne wyrachowanie. To najgorzej. — Nie zauważyłem... — Nie mogłeś zauważyć, bo jest wyrachowana. Przypuszczam, że wychowywała się w dwuznacznych warunkach. — Co to znaczy? 254 — Niektórzy politycy, którzy zmieniali w życiu orientacje, są podobni. Czy ona mogła zmieniać w dzieciństwie swoje wiary-niewiary? — Mało znam jej dzieciństwo, ale chyba mogła... — Miałem na myśli jej odkrycie fotografii ojca — Anglika, a rzekłem: — Pedagogiczne niekonsekwencje mogą niekiedy śmiertelnie ranić duszę dziecka. — A ty, chcąc ją osłonić przed komarem, pchasz na młyńskie koło. — Groźna jesteś! — Instynkt radzi mi strzec się ludzi niezdolnych do uniesień. Ona wcale nie jest romantyczna, ta twoja kaczuszka. Powiem ci, Domi... Gdy zmęczysz się Londynem, nie czekaj na kryzys. Wracaj do nas, do Paryża. Poprawimy w tym roku rajd na Alpy. Czy Humber lubi góry? — Nie wiem. Grunt, abyśmy mieli na coś ochotę. liii riszę w moim pensjonacie, w Paryżu. Wróciłem do Francji przynaglony telegramem Kazimierza. Diana Borel umarła. Słyszałem od Fabioli, że choruje. Wykończyła ją pierwsza operacja wątroby. Biedny Kazimierz. Wyrzuca sobie, że przysporzył matce zmartwień swoim narzeczeń-stwem. Na marginesie żałoby Borelów wspominam własną matkę. Dlaczego nie wspominam nigdy śmierci ojca? Nie widziałem go, gdy umierał. Nie zdążyłem na jego pogrzeb. Przy matce byłem. To przywilej dla dziecka, gdy rodzice przy nim umierają. Matka zbogaciła mnie swoją ostatnią godziną! Diana idąc po wiatyku na operację była podobno bardzo opanowana. Przygotowała wszystko na wypadek katastrofy. Czy śmierć jest katastrofą? Czasami tak. I mimo wszystko zawsze koniecznością. Brak wiary w konieczność śmierci jest brakiem wiary w sens istnienia. Brak wiary w sens istnienia jest nicością. Powiedzenie, że tej śmierci można było uniknąć, dowodzi nieznajomości dziejów każdej tkanki zmarłego i ustosunkowania się ludzkie- 25S go makrokosmosu do układów życiowych, funkcji całej reszty świata. Największym cudem jest harmonia ludzkiego dysonansu z mechanizmem świata. Jakie to apodyktyczne! Bardziej po ludzku mówiąc, odejście Diany jest zdarzeniem dla obcych raczej obojętnym. Obchodzi głównie serce jedynaka. On sądzi, że jest już kompletnym sierotą. Śmierć matki roztopiła zamróz, który nas trochę dzielił od czasów Wrocławia. Może powiedziała mu na ostatek coś, co go ufniej usposobiło do mojej osoby. Nie mam prawa nic w tej mierze dociekać. To są tajemnice Bore-lów, zagwarantowane moją dyskrecją. Muszę ten stan honorować. Cieszę się, że znowu mogę być pomocny Kazimierzowi. Chłopak przesiaduje u mnie godzinami i opowiada, jak dawniej, o swoich planach i pracach. Jednak wyraźnie unika rozmów o Stenie. Musiało coś zajść między nimi, coś nieprzyjemnego, ale dla której strony? Wczoraj po wspólnym obiedzie u pani generałowej, gdy przeszliśmy do pokoju, Kazimierz zaproponował mi przeczytanie ostatniego listu Niki. Nie wszystko mógł zrozumieć i prosił o pomoc. List był pisany z polska po francusku. Znalazłem w nim zdanie odnoszące się do mnie i Steny: „Elle est jalouse (zazdrosna) nie tylko o jego serce, ale i o jego kieszeń". Skorzystałem ze sposobności, aby zapuścić sondę w Kazimierza. — Gdybyś sprzyjał mi tak, jak ja ci sprzyjam, zwierzyłbyś mi się, dlaczego nie lubisz Steny. Przyjrzał mi się uważnie i odparł krótko: . — Dlatego, że jest twoją córką. — To powód? —? A traktuje ciebie jak przygodnego mężczyznę. — Skąd wiesz? — Wiem! Mam oczy, uszy i znam się na takich. — Starczy, ażebym ja traktował ją jako córkę. Ej! kręcisz coś, Kazimierzu. Nie jesteś szczery. -t — Wymagasz, abym był szczery? ''. — Proszę cię o to. — Powiem! Pierwszego dnia poznania trochę mnie uwodziła. Wyczułem, że nie zależy jej na mnie, tylko chce wy- 256 wiedzieć się wszystkiego o tobie. Co, gdzie i jak, ale zawsze, ile masz pieniędzy. Wywnioskowałem z tego, że tyle jesteś dla niej wart i tak długo, jak długo będziesz bogaty i możny. Kiedyś powiedziała mi tak: „Uważaj, braciszku, nie wchodź mi w drogę, bo tak cię osmaruję, że Nika więcej na ciebie nie spojrzy". — Szantaż! — mruknąłem. — Albo dowcip! — dodałem dla złagodzenia sądu. Uściskałem Kazimierza prosząc o wyrozumiałość dla mej córki. Niech jej winę usprawiedliwi, że wychowała się bez ojca i w nie najlepszych warunkach. — Nika wychowywała się w tym samym klimacie, a jest inna. — Miała brata, babkę i ojca, którym musi matkować, a Stena jest jedynaczką — usprawiedliwiałem. — Znajduje, kto czego szuka — powtórzył moje powiedzonko. — Znalazła przyjaciółkę w twojej Nice — zarepetowa-łem. — Szukała parawanu. Na to już nie odpowiedziałem. Lękałem się dowiedzieć, czego domyślał się za tym parawanem. Doskwiera mi niepokój o Stenę, lecz bronię się przed nim. Ma w Londynie wszystko, czego szukała. Do czego dążyła tak usilnie. Tymczasem gubi czas kalendarzowy, aby wejść w należne jej z przywileju urodzenia prawa Angielki. Bawi się w przyzwoitym towarzystwie klubowym, ma co jeść, gdzie spać, ma zajęcie i opiekę Elisabeth Gordon. Wszystko, niby, leci prawidłowo, jak woda z kranu, ale to nawiasowe „niby" wystarczy dla sycenia obaw. Kran też może stać się groźny, gdy nie zakręcić go w porę. Reginald może w czymś przeszarżować, Alonzo wybuchnie i konflikt albo skandal gotowy. Wyobrażam sobie Stenę w podobnych tarapatach i żal mi jej. Łatwo nastrajam się dla niej współczująco. Pamiętam w Warszawie, gdy kupowaliśmy pantofelki, stare jej wziąłem ze sobą i przez zapomnienie zaniosłem do swojego pokoju w hote- 17 — Moguncka noc 257 lu. Następnego dnia zajrzałem do pudełka. Widok mocno znoszonych tanich pantofelków tak mnie rozrzewnił, że usta mi drżały. Jakbym mało widział w życiu biedy ludzkiej. Coś jest, a może coś się takiego na starość wyzwala w człowieku, że łatwiej mu wczuć się w dolę bliźniego. Doświadczenia wzbogacają wyobraźnię. Na zimno rozumując, wzruszenie było głupstwem. Stena nosiła najdłużej pantofle najwygodniejsze, ale przecież stać ją było na kupno i kilkunastu par, gdyby chciała. To, co Kazimierz powiedział o Stenie, nie skrzywiło ani o jotę mego sentymentu. Natychmiast przyczesałem ją usprawiedliwieniami. Cóż naturalniejszego od ciekawości dziecka, czy ojciec jest bogaty. Że jest o mnie zazdrosna — też nie uwłacza mojej czci. Tylko tego nie jestem pewien, w jakiej intencji nazwała Kazimierza „braciszkiem" i jak by mogła osma-rować go przed Niką. Mój „passer le temps" dzisiejszy mało przypomina przed-polską beztroskę. Pod wieloma względami nie jestem z siebie zadowolony. I ze zdrowia. Może to wina lekarstw, które zapisał mi wrocławski profesor, że po obniżeniu i chyba uregulowaniu ciśnienia czuję się stale senny. Wstaję późno. Po śniadaniu maszeruję na milowy spacerek po lasku w stronę Hippodromu. Na powietrzu nie palę papierosów. Po powrocie do domu kładę się na rozłożystej sofie. Przez godzinę mam zamknięte oczy. O pierwszej ubieram się i czas do pensjonatowego obiadu spędzam przeglądając książki, pisma, pudła z fotografiami. Rzadziej piszę o tej porze dziennik. Po obiedzie znów włażę w szlafrok i tym razem zasypiam na dobre. Ożywam, gdy blask ulicznej latarni migotem cieni zaniepokoi okienną szybę. Koło piątej wyruszam na miasto. Nie żałuję, że sprzedałem Ramblera. Mam zawsze do dyspozycji wózek Kazimierza, a na mieście do woli taksówek i najszybsze metro. Tylko Gustaw ubolewa nad pustym garażem. Rambler przysparzał mu co dzień jakiś napiwek. Cierpliwości! Gdy znudzi mi się metro, sprawię sobie przyzwoity samochód. Może włoski. Stena jeszcze nie wie, że Humbera mam zamiar jej zostawić. Obmyśliłem 258 *,? egzamin: przewiezienie mnie bez awarii z Greenwich przez Wimbledon do Belgravii. Musi nie tylko sprawnie kierować czterema kółkami, ale i znać trasę, którą ją zaskoczę. Egzamin nie najłatwiejszy, ale nagroda warta chyba odrobiny tremy i wysiłku. Wracam do mego „passer le temps". Przy afternoon tea umawiam się na wieczór z Kazimierzem, Fabiolą albo Klaudiuszem. Najchętniej do dyskretnego gwaru renomowanych hoteli. Dużo rozmawiamy o Stenie. Nikt nie pyta mnie, kiedy wracam do Londynu. Nie wiedziałbym, co odpowiedzieć. Czekam, na różne rzeczy czekamy w tym życiu. Wyroki, terminy, rozkazy, ciągnienie loterii, start. Napięty oczekiwaniem człowiek to każdy z nas po trosze. Na co ja czekam? Kim byłby mój Godot? Dzwon alarmowy! W ludzkich sprawach czy w moich, które przestały być tylko własnymi... W niedzielę, na przechadzce po Boulogne, spotkałem znajomą z transatlantyku. Celia pchała przed sobą wózek z rocznym bobasem. Gdy jej powinszowałem, stwierdziła, że to jej siostry. Możliwe! Umówiłem się z nią do Tour d'Argenta, tymczasem w parku zjedliśmy lody. Jeszcze nie wyszła za mąż. Coś tam nawala narzeczony. Ona pływa, jak dawniej, na „Savoie". Jej szwagier jest już dyrektorem działu. Wieczorem, w restauracji, Celia zachowywała się niezwykle dystyngowanie. Zwracałem na jej dystynkcję więcej uwagi niż na przykład na smakowity wykrój jej ust. Nie siliłem się na komplementy. I nie umówiłem się na następne spotkanie. Jedzenie było smaczne, ale zbyt tłuste. Dokuczała mi w nocy zgaga. To sygnał, że i na wątrobę czas uważać. Reumatyzm czuję w zdrowym prawym ramieniu co rana, póki się nie rozruszam. Na szczęście płuca i nerki, słuch i wzrok służą mi bez minusa. Pocieszam się, że w młodości też miałem swoje „ale". Skacząc do wody, jako chłopak, naderwałem sobie kolano. Po-bolewało mnie przez kilkanaście lat. W Kanadzie, na polowaniu, odmroziłem lewą stopę. Po paru przykrych wiosnach też minęło bez śladu. A ileż razy, po pijaństwie, miałem i zgagę, i niestrawność, obolałe mięśnie po wariackich / tańcach. Regeneracja — pokrzepiające zjawisko. Misty- 17* 259 \ cyzm w biologii. W interesie makrokosmosu coś osobistego organizuje własny mikrokosmos do służebnego odtworzenia czegoś, czego już nie ma. Kto mi to mówił? Bodaj, że Ewa we Wrocławiu o profesorze Hirszfeldzie. Podobno tłumaczył studentom, że siłę spajającą atom można by nazwać po ludziku „miłością" w przeciwieństwie do „nienawiści" rozszczepiającej go. Jak potężna jest miłość, jeżeli jej rozpad wybucha taką bezbrzeżną katastrofą! A przeciwieństwem regeneracji można by nazwać raka, nowotwór, nie związany z interesem organizmu, na którym pasożytuje. Czy w dziedzinie duchowej jest odpowiednik regeneracji? Chyba Łaska Uświęcająca. Czy może w mojej psychice odradzać się, odmładzać coś, co strupie-szało, zużyło się, wyświechtało przez lata męskiego napięcia. Na przykład co? Nie śmiem napisać — miłość. Więc zdolność miłowania. Przecież człowiek od urodzenia nie może być pozbawiony zdolności kochania. A może ja mam o miłości tak wysokie mniemanie, że nie śmiem nazwać nią tego, co czułem wiele razy w życiu do kobiet, nie tylko może do kobiet. Bowiem regenerować może się tylko to, co jednak było chociaż szczątkowe w człowieku. Przypomina mi się, że w Polsce obiecałem solennie komuś odwiedzić Warszawę w roku milenijnym, więc 1966. Na obchody tysiąclecia chrztu istniejącego wtedy już państwa polskiego. Chyba państwa, bo chrześcijanie mogli być tam od dawna. Naród to pojęcie bardzo pewne, ale niewyraźne pod względem religijnym. Rok 1966. Czy dożyję tej daty? Ile kosztowałoby ubezpieczenie się na pewność tego? A jeżeli nie dożyję? W czyim mieszkaniu ostoi się w owym roku moja fotografia... Gdzie i z kim będzie wtedy mieszkał Kazimierz? Do czego dojdzie moja pasierbica? A może — przypuszczenie śmielsze niż nadzieja życia — może ten dziennik ujrzy światło druku? Czytający ktoś zaduma się nade mną. Nade mną albo nad moimi dziećmi. Czy dobrze je zamaskowałem? Jeżeli będą węszyć za ich śladami we Wrocławiu czy w Belgravii, to niech węszą. Co pomyślą o nas? Kazimierza mogą mi zazdrościć, a Stena? Czy jej nie oczerniłem? Przecież, gdybym mniej złego 260 o niej wiedział, mniej bym też zapisał. Najgorsze rzeczy 0 niej wiem od niej samej. Ona sama oczernia się na stronach mego dziennika. Żal mi dziewczyny. Z odległości może jeszcze bardziej. Kazimierza nie żałuję. On nas wszystkich przewyższa tym, że wierzy w to, co mówi. Przynajmniej wtedy, gdy mówi. A ja? Chciałbym mieć pewność, że umiem wierzyć Bogu. Nie w Boga, bo to łatwiej i do niczego nie zobowiązuje, ale wierzyć Bogu. Tak jak wierzyć ojcu, a nie w ojca. Samemu sobie nie dowierzam. Mało dobrego wiem o sobie. Czy to pokora? Raczej rezygnacja. Północ. Jestem senny. Nie chciałbym być senny przed sądem. Przegrana! Na szczęście nie mam z nikim żadnej sprawy. Czy na pewno? Alboż nie rozprawiam się 1 z sobą w tym dzienniku? Póki człowiek żyje, rozprawa trwa. O wyroku dowiemy się później. LIV .Leży przede mną list Steny. Pierwszy, jaki w życiu napisała do mnie. Dokument jej duszy i paluszków, manuskrypt. Pierwsze zdanie dziękczynne i przymilne, jednak posolone warunkowością. Na przykład: „Hojnie potrafisz wynagradzać mi teraz brak tatusia, do którego tęskniłam przez smutne dzieciństwo i niebezpieczną młodość". Dla kogo niebezpieczną? Oczywiście, dla niej. Dlaczego niebezpieczną? Ponieważ rozkwitała bez opieki ojcowskiej, więc z mojej winy... Z następnych zdań mogę domyślać się, czy moja aktualna dolarowa hojność zdoła zrekompensować uszczerbek, jaki na duszy poniosło to dziewczę na skutek mojej absencji. Do licha! Więc ona mimo to, co wyznała w Moguncji, wierzy w swoje moralne do mnie prawa. Mimo że uważa się dzisiaj za Angielkę! Ma rację! Całe moje dotychczasowe postępowanie karmi jej rację. Wiedziałem, co robię, adoptując córkę fikcyjnej żony. Stena nie wie, że z jej matką nie przespałem nawet jednej nocy. To już moja przewaga i słabość. Druga część listu przyprawiła mnie o głębszą zadumę. Szczególnie takie zdanie: 261 „Myślałam, że łatwo dam sobie radę bez twojej pomocy. Dziś rozumiem, że lepiej bym wyszła na tym, gdybym wtajemniczyła cię szczerze w swoje dawniejsze plany. Na przykład Darek... Już przyjechał do Londynu. Zmienił się. Rosną moje kłopoty. Może nawet jestem zagrożona... Zobaczymy! Muszę umieć radzić sobie i bez ojca". Nic dodać ani odjąć, by skłonić mnie do zamyślonej decyzji. Czy mogę po takim liście nie popędzić do Londynu na ratunek Steny? List mógł być zupełnie inny i też bym jej nie zawiódł. Czy to nie szczęście, że jestem jej do czegoś potrzebny? Wolałbym nie być ironiczny, a więc podejrzliwy. Wolałbym wybiec przerażony z domu, wsko-, czyć do taxi i pędzić na lotnisko. Tymczasem ociągam się. Niechętnie opuszczam Paryż. Już uplanowaliśmy z Fabiolą wyprawę na jesień, przez Szwajcarię, na południe Włoch, ku Sycylii. Upatrzyłem sobie niedrogi, a lubiący góry wóz, najnowszą Simcę. Z Fabiolą nie lękałbym się podobnej wycieczki. Dobrze nam razem. Spokojnie, bez intryg. Jeszcze trochę, a opowiem jej wszystko o Stenie. A ona musi się przyznać, czy domyśla się prawdy o Kazimierzu. Chciał-„. bym, żeby tak było. Fabiolą puściła już w ruch jesienne modele i ma prawo do trzech, czterech tygodni wypoczynku. Ledwo coś uplanowaliśmy i już zagrożenie. Gdzież niezależność, którą tak sobie ceniłem? Muszę jechać do Steny. Jeżeli zaraz jej nie odwiedzę, będę winien wszystkiemu, cokolwiek ją spotka. Wszędzie doścignie mnie swymi wyrzutami. A cóż to za kłopoty mogą jej znów zagrażać? Na pewno zazdrość wystawionego do wiatru chłopczyka. Nie dziwię się Darkowi, że grozi. Można samemu nie kochać, ale nie godzi się manewrować cudzymi sentymentami. Manewrowanie to gra, a Stena nazwała siebie graczem. Gracz nigdy nie udziela się bliźniemu cały. Jednym pionkiem nie wypełni naraz wszystkich pól szachownicy. Egoizm wcale nie jest koncentracją. Jest nawet rozstrzelaniem się niewolniczym na mnogość pożądań. Egoista ma tylko siebie, ulokowanego w tym, co uważa za swoje. W swoich członkach, w swoich włościach, w wodzie przepływającej przez jego ogródek. 262 Najważniejsze są chwile, w których człowiek wypełnia się. Idzie va banąue! Na całego siebie. I złego, i dobrego! Gdy w podobnym napięciu przegrywa, nie ma siły powstać. Gdy wygrywa, stać go potem na więcej. LV /^trzymałem się w hoteliku na Piccadilly z postanowieniem niezdradzenia nikomu swojego adresu. Ten „nikt" dla mnie w Londynie to przede wszystkim Stena. Szedłem do niej wewnętrznie zbuntowany. Więcej pretensji niż współczucia. Coś jej się nie powiodło i już na mnie kiwa, a ja, jak postrzeleniec, lecę na usługi. Przecież gdyby naprawdę groziło jej niebezpieczeństwo, list jej brzmiałby inaczej. Więc byłem zbuntowany, że dla pewnego głupstwa zrywam moją samodzielność tak pieczołowicie jeszcze w USA wykalkulowaną. Fabiolą respektuje ją, Stena ma sobie za nic. Ale może i to jest moją winą. Odwróćmy wszystko. To ja z własnej woli podporządkowuję się dziś przecenionej Stenie. Od kiedy przecenionej? Zastanawiam się: Kiedy nastąpiła przecena bóstwa? (Nie w Moguncji. Tamtej nocy moja wina przeważyła jej błąd). Ona pragnęła, bym wywiózł ją w świat, i czyniła wszystko, aby mnie do tego skłonić. Skusiła mnie do porwania i chciała mi za to sobą zapłacić. Błąd. A ja za brylanty chciałem ją skusić dla siebie. To wina. Naprawdę, po mogunckiej nocy byłem jej bardziej wdzięczny niż zgorszony. Wydawało mi się, że ją rozumiem. Ubolewałem nad tym, że mi imponuje. Głębiej i dotkliwiej oparzyło zeznanie o Darku. Ono dopiero ustawiło mnie na swoim miejscu. Połknąłem dawkę wiadomości o nim i nie mogę strawić. Żyła z nim. Od kiedy? Może od pięciu lat. Jej boy friend. Chce mieć go przy sobie. Obok mnie chce mieć i jego. Ja dam pieniądze, a on erotykę. Taka jest właściwa rola papuńcia, tutaj zwanego „dady". Umiem pisać podobne zdania, lecz tak lekko nie czuję. Łatwiej oczerniać się niż wyrzec szczęścia. O jakim szczęściu mowa? O rodzinnym. Jeszcze jedna sentencja: 263 Własne szczęście rodzinne możesz wyhodować, ale kupować dla siebie możesz tylko cudze. To znaczy, że finansując Stenę przysługuję się Darkowi. Z Kazimierzem i Niką nie ma podobnych problemów. Tak, ale też uczucie inne. Co ja wiem o uczuciach... Drzwi do domku Steny były odemknięte. Wszedłem, nie anonsując się kołatką ani głosem. Dopiero skrzyp schodów zwrócił na mnie uwagę. Zbiegła z góry, gdzie z kimś rozmawiała. Palcem na ustach nakazała milczenie, a wymownym gestem zejście razem na podwórko. Pociągając za rękaw wyprowadziła mnie na ulicę, gdzie stał zielony Humber. Nie postrzegając w niej przerażenia bawiłem się w biernego milczka. Pozwoliłem wsadzić się do samochodu. Obserwowałem zaintrygowany, jak sprawnie zapalała motor. Wymanewrowała wóz z ciasnego sznura i po przejechaniu kilkuset metrów zaparkowała na skwerze. Udawałem, że nic mnie nie dziwi. Nawet to, gdy po zgaszeniu motoru wychyliła się zza kierownicy, objęła ramieniem za szyję i pociągając ku sobie ucałowała w oba policzki. — Dzień dobry, dady dear! — Dzień dobry — mruknąłem między pocałunkami. Milczałem nadal, jej pozostawiając inicjatywę wtajemniczenia. Bawił domysł, jak zacznie. — Wiesz, kto zajął twój pokój na górce? — Wiem! Mój pokój zajął twój Darek. — Wiesz dlaczego? — Wiem! Dla swojej wygody. — On mi wszystko torpeduje! — Dlatego, że nie robi tego, co ty byś chciała, aby robił. Powiedz, Steno, to jest kłopot, dla którego wyrwałaś mnie z Paryża? — Ja wyrwałam ciebie, ojczaszku? — przegięła się z zażenowaniem. — Napisałam chcąc się poradzić. Gdybyś zażądał, ja przyleciałabym do ciebie. Mam paszport, wizy w porządku. Mogłeś i ty napisać. Stęskniłam się. Myślałam że i ty tęsknisz. Noo! Dlaczego jesteś naburmuszony? Co ja złego zrobiłam? — Nie wiem, co złego, ale sporo nietaktownego. Piszesz 264 ' do mnie, że jesteś zagrożona, a gdy przyjeżdżam, wywabiasz mnie z domu jak kompan — włamywacza, aby na sąsiedniej ulicy oznajmić, że ktoś zajął mój pokój. Nawet gdybym był twoim kolegą, nie widziałbym powodu do wesołości. — Chciałam cię ostrzec, że on tam jest. Przed niebezpieczeństwem. A potem chciałam cię, w spokojnym miejscu, spokojnie ucałować. Póki on o nas nic nie wie, może coś uradzimy. — Poproś natychmiast policjanta, żeby wyrzucił intruza z twojego mieszkania. — Groziłam mu tym. Wyśmiał, że sto razy wróci. Będzie mnie atakował, póki mu nie zagwarantuję alimentów. Tak to nazywa. Chce dziesięć funtów na dzień. Uważa, że już jestem mu winna dziewięćdziesiąt. Bo to ja go sprowadziłam, mówi. Kłamca! Przecież on wszystko obmyślił. Tyle było szczerości w jej głosie, że gdy nadto łzy zlepiły tusz na rzęsach, udobruchałem się. Głaszcząc rękawiczkę zaproponowałem: — Opowiedz mi od początku i szczerze. Ale nie tu. Chodźmy do twego pubu. Gdzieś blisko. W pubie pod „Biebald Horse" wyciągnąłem się na pluszowym legowisku jak pasza. Rozgrzewając się grogiem słuchałem relacji Steny z jej ostatnich przygód. Autentyzm opowiadania nie wzbudzał wątpliwości. Darek zjawił się u niej po raz pierwszy w opłakanym stanie. Głodny, zarośnięty, zły. Miał przygodę z policją. Niechętnie wtajemniczał ją w swoje sprawy. Musiał już parę tygodni przebywać w Anglii. Belgravia zaimponowała mu. Naiwna Stena siliła się, by mu imponować. Chwaliła się niby własnym Humberem, o mnie mówiła jako o bogaczu, wspominała możnych znajomych. Na pocieszenie dała mu pię-ciofuntowy papierek. Poradziła, aby pogodził się z policją i obiecała pomóc znaleźć pracę. Wysłuchał jej ponuro i nic nie mówiąc, odszedł. — Kiedy to było? — spytałem rzeczowo. — Jeszcze mieszkałeś w Londynie. Nie chciałam cię niepokoić. Myślałam, że sprawa zlikwidowana. 265 — Jak cię tutaj odnalazł. Jak trafił? — Głupia byłam. Na listowym papierze z „Dorchester" napisałam do niego na tutejsze poste restante London City. Tak umówiliśmy się jeszcze w Polsce. Nie wiedziałeś, że przyjedziemy do Londynu, a ja już umawiałam się z nim tutaj. — Na swoje nieszczęście. — Przecież on we Wrocławiu był taki pokorny. Skąd mogłam wiedzieć, że poznam Reginalda i Alonza. — Kochał się w tobie, a teraz znienawidzi. — Za co? — Mów dalej. — Wrócił do stryja. Ma tutaj stryja, który pędzi go do roboty. Daje mu u siebie mieszkanie i jedzenie, a w pobliskiej restauracji pracę zmywacza naczyń za osiem funtów tygodniowo. Spróbował takiego życia przez sześć dni i nawiał. Jeden koleś tutejszy zaprowadził go, zdaje się, do Soho. Tam też potrzebują kelnerów, takich ładnych, co baraszkują z turystkami. Po tygodniu, dobrze podkształ-cony, wrócił do mnie. Myśląc, że jestem cali girl, zaproponował mi swoją opiekę. Wyśmiałam go. Mam już dosyć mocnych opiekunów. Jeżeli tak, powiada, to za dziesięć funtów dziennie ustąpi mnie tym opiekunom. Jeżeli nie zgodzą się, uniemożliwi nam kontakt i tak uprzykrzy życie, że przeklnę Londyn. Wtedy zagroziłam mu policją, a on rozwścieczył się. Żebym sobie nie myślała, że jest sam! Dotąd gada w pojedynkę, żeby nie dzielić się z potężniejszymi, ale jeżeli mu nawalę, zwróci się do gangu i rozpoczną taniec na pięć pas. Był ordynarny. Uderzył! Powiedział, że pierwszy listonosz w tym gniazdku pomaże mi policzki kwasem solnym. Wyobraź sobie! A potem, że za włosy zaprzęgnie mnie do służby. Będę mu płacić nie dziesięć, a pięćdziesiąt funtów za dobę. A jakbym się jeszcze stawiała, to plastykową bombą zdemoluje domek i zamknie mnie, jak zwykłą dziwkę, w klubie Soho. Jutro może przedstawić tuzin świadków, że zaczepiałam ich na ulicy i wciągałam dla pieniędzy tu, na Belgravię. Opiszą przed sądem, gdzie jaki pieprzyk mam na ciele. Taka ga- 266 dzina. I ciebie, ojcze, wyśmiewał, że może cię zblatować. Ferajna międzynarodowa! Taki podlec. Kto by pomyślał? Przez tydzień w Soho przekształcili go na zwierza. Pod koniec opowieści była tak rozgorączkowana, że gospodarz opustoszałego pubu zaproponował nam na ochłodę soczek grapefruitowy. Skorzystaliśmy z grzeczności. Miałem ochotę natychmiast iść na policję. Nakryć łotrzyka w domu, uprzedzając zorganizowanie kontrakcji. Stena nie dopuściła. Bałaby się każdej nocy. Że po zwolnieniu zamorduje ją on albo jego kumple. Jeżeli teraz siedzi spokojnie, za co go oskarżyć? To Anglia. Bez dowodu nie da się. On tymczasem może więcej udowodnić przeciwko niej niż ja dla niej. Poza tym mnie nie wolno nawet stykać się z taką kanalią. Nie trzeba narażać mnie na jego ordynarności. Już ona znajdzie jego słabe miejsce i sama go osiodła. Tymczasem zatka mu buzię kilkunastoma funtami. Na zimno lepiej coś wymyślimy. Zapisując to na gorąco rozważam pewną analogię między przygodami Steny we Wrocławiu z mitycznym panem Melo a tym, co ją spotyka w Londynie. Przez chwilę żywiłem pokusę, aby i aferę Darka zaszufladkować do łgarstw. Czy mam prawo ryzykować bezpieczeństwo Steny? Co u nich prawdą, a co kłamstwem? Nie wolno być mi względem niej małodusznym. Mimo wszystko to ja jestem odpowiedzialnym sprawcą jej pobytu i zainstalowania się w Londynie. I Darka sprowadziła tu za moje dolary. LVI Oprawa Darka, po przemyśleniach nocnych, nie wydaje mi się ani banalna, ani bezpieczna. Nie mogę oderwać się od Londynu przed jej załatwieniem. Darek na pewno nie jest idiotą, jak wymyślała nań Stena. Być może chłopak działa samodzielnie. Przypuśćmy, że w tak krótkim czasie nie zdołał związać się i zasłużyć na solidarność jakiejś bandy. Groźby konstruował na podstawie zasłyszeń, a nie doświadczenia. W takich okolicznościach może udałoby się 267 go jakoś ustawić. Właściwie odroczyć niebezpieczeństwo, gdyż oskoma wznowienia szantażu zawsze fermentuje. Oto konsekwencje złej przeszłości Steny. Co z tych mętów jeszcze się wynurzy, Bóg raczy wiedzieć. Tymczasem irytuje mnie jej głupota. Jednym snobistycznym listem z „Dorchester" zdemaskowała tak kunsztowny i kosztowny azyl. Uosobienie przewrotności i nieprzezorności. Ze względu na wiek pasuje do niej i epitet — szelma! Piękna szelma! Gdyby nie była piękna, nie byłaby sobą. Mówi się i pisze ostatnio, że piękno wyszło z mody. Inne mają być ideały i gusta. Koślawią ludzkie ciała nawet na religijnych obrazach. Jednak gdy moja Stena idzie ulicą, wszyscy zerkają ku niej. Nawet umorusany brodacz artystyczny, który żebrze obmalowując płyty trotuaru przed National Galery, tak zagapił się na nią, że go, dla równowagi ducha, jego babka w dżinsach uszczypnęła w udo. Czy to wina Steny, że jest urodziwa? Podziwiając ją należy i współczuć. Przeprowadzam kalkulację finansową nowej sytuacji. Nieskomplikowana. Dziesięć funtów dziennie to dziesięć tysięcy dolarów rocznie. Zbyt kosztowny dla mnie utrzy-manek, ściślej, sutener pasierbicy. Beze mnie czy podołałaby takiemu haraczowi, utrzymując i siebie w luksusie? W piękny świat przeflancowałem moją Stenę z Polski! Od trzech dni mieszkam w zgiełkliwej dzielnicy Londynu. Widuję się ze Steną na mieście. Plotkujemy wciąż o tym samym, nic nie decydując. Jej konformistyczne tendencje wobec szantażysty coraz mniej mi się podobają. Co ona sobie wyobraża? Po co mnie tu ściągnęła? Nie lubię żyć bez współdziałania z dotyczącymi mnie zdarzeniami. Nudzę się, pisanie też kuleje, zdrowie niedomaga. Palę papierosa za papierosem i wsłuchuję się w niepokój serca. Cierpienie znaczy znoszenie czegoś, przeciwko czemu nie potrafimy się bronić. Nie lubię Londynu, którym Stena tak się delektuje. Przyniosła mi dziś list od Kazimierza adresowany na Belgravię. Sprawdziłem, czy nie otwierany. Mógł być odklejony nad parą. Kazimierz martwi się o moje zdrowie. Widocznie Pabiola 268 naopowiadała mu zbyt wiele o tempie mojego życia w Londynie w poprzednim okresie. Gadają sobie o mnie i z jakichś przyczyn powątpiewają o mojej krzepie. Drażni to, że mają rację. Zjeżam się na myśl, co by to było, gdybym w tym hoteliku uległ nagle atakowi serca albo skrzepom, które powodują paraliż lub dłuższe unieruchomienie. Bywa tak! Stałbym się podopiecznym córki. Niestety, pasierbicy o imieniu Stena. Nie daj, Boże! Dlaczego? Przecież przygotowywała u siebie na pięterku gniazdko na starość dla dady. „We własnej chacie dla tatula zapiecek" — jak zażartowała. Śmiałem się wówczas. Dziś resztką tchu ulokowałbym się w sanatorium. Co mnie od niej odgradza? Niby nagłe odkrycie, że lękam się jej kłopotów i zachodów? Ból kontemplowany jest najdokuczliwszy. W kontaktach londyńskich ze Steną zawsze, po czułościach, wychodzi jakaś ość, a mnie obciąża obowiązek jej wyciągania. Co ma czynić „dobry tato", gdy dziecko skarży się i prosi o radę? Niby głupstwa, ale tych głupstw mnóstwo. Dawniej bawiły, a dzisiaj nużą. Na przykład: Czy warto dopłacać do przeróbki musąuash. Tak nazywa swoje drugie futro. Zamyśla już o trzecim, o etoli na rewię. Albo czy odkładać do przyszłego sezonu reperacje rynien i dachu, chociaż na wiosnę może już zaciekać? Kominek w buduarze warto by upiększyć. Czy zima w tym roku będzie zimna? Może nie wystarczą kominki? Gdy poradzę „tak", to będzie sporo kosztowało, oczywiście mnie! Gdy poradzę „nie", to na pewno przez skąpstwo narażę córeczkę na deszcz i na chłody. Już boję się tych rozmów. Czy dawniej tak nie bywało? Nie bywało. W Polsce, poza paroma wielkimi dolarowymi kombinacjami, spotykaliśmy się dla przyjemności zwiedzań i wycieczek. Dopiero w Londynie, po zainstalowaniu, odmieniła się tak przykro. A może to ja się zmieniłem? To ja przypisuję jej taki zestaw: Jeżeli nie chcesz być jej protektorem-kochankiem, bądź papą-jeleniem. Pamiętam, że jej ostatnie zdanie w czasie mogunckiej rozmowy było, że jeśli nie chcę zwycięstwa, to mogę mieć klęskę. Tak to przynajmniej wyszło. Muszę załatwić sprawę Darka po męsku. Stena wspomi- 269 ? nała, że nachodzi ją zazwyczaj w porze przedlunchowej, ale czasem i nocuje na górze. Pójdę tam jutro. Rozmówię się z nim osobiście. Powinienem był uczynić to zaraz po przyjeździe. Nie ufam pośrednictwu Steny. Wczoraj zażądałem od niej" zwrotu dokumentów i kluczy od Humbera. Zdziwiła się, pytając, na co? Udałem, że nie dostrzegam jej wahania. — Wybieram się za miasto do znajomych. — Beze mnie? — Tak! — Masz tu znajomych, których jeszcze nie znam? — Cóż ty wiesz o mnie, dziecko? A moje interesy? Iskąd biorą się dolary? Ze stustronicowej księgi życia swego ojca znasz zaledwie stroniczkę. — Ale najważniejszą! — wypięła się. Aż to mnie rozśmieszyło. Nagle zmieniła ton: — Prawda! Ty możesz też się nudzić. Wciąż moje sklepy i rady. — Mało dbasz o to, abym był wesoły — przytaknąłem zgryźliwie. LVII (ciężko żyć człowiekowi osamotnionemu, gdy osaczają go chimery — wątpliwości. Na dobitkę i serce histeryzuje. Jak za najgorszych czasów przed kuracją. Leżąc na wznak czuję leżące we mnie. W określonym miejscu klatki piersiowej pracuje na dwie rytmiczne zmiany: kolejno kurcząc się w dolnej i górnej połowie. Tęsknota choćby najostrzejsza jest stanem pomyślnym w porównaniu z umęczeniem stworzenia sprężającego się do wyimaginowanych skoków. Nad ranem miałem już obmyślony w szczegółach plan spotkania z Darkiem. Podejdę do tego indywiduum niby bez uprzedzenia. Udając, że mu ufam, poproszę o pomoc w charakterze wysoko opłaconego sekretarza w zamierzonej podróży handlowej do Hongkongu. W obecnej sytuacji, gdy bezrobotny chłopak buntuje się przeciwko Stenie, może to być dla niego ponętną atrapą. Zaoferuję 270 mu za miesiąc, powiedzmy, tysiąc dolarów. Prócz, oczywiście, kosztów utrzymania i przelotu. Sekretarzowanie takiemu jak ja nosorożcowi może nastręczyć szantażyście wiele nowych okazji. Liczyłem na to. Hongkong to klejnot zgangrenowanej korony. Na krańcu świata. Szpetne i piękne miejsce. Piszą znów o cholerze. Tam w hotelu oskarżę go o kradzież i oddam policji. Z poradą, aby uniemożliwiono mu powrót na Wyspy Brytyjskie. Obcokrajowiec, gdy wyjdzie z więzienia, nawet skreślony z listy niełatwo zdobędzie pieniądze, aby przemycić się do Londynu. To z górą dziesięć tysięcy mil powietrzem, a jeszcze więcej drogą morską. Nie zapisuję szczegółów makiawelskiego planu. Sposób wydał mi się jedyny, aby radykalnie, a bezkrwawo uwolnić głupią dziewczynę z sieci zaborczego pająka. Może potem zrozumie nareszcie, że nie wolno jej oglądać się na przeszłość, jak córkom Lota. Jeszcze ten jeden, dosyć podły zabieg. Żeby nie poszło na marne to wszystko, co już jej zapewniłem. Czegóż jej nadto brak? Urodziwa, inteligentna, zdrowa, niebiedna, a nade wszystko młodziutka, w samym sercu Londynu wprowadzona w życie. Ten drań może wszystko przekreślić i wdeptać dziewczynę w błoto. Wiedziałem, że tego ranka Steny nie będzie w domu. Obiecała pewnej Polce-artystce pozować do modeli uczesań. Uprzedziła mnie nawet, abym nie zachodził próżno na Belgravię i nie naraził się na spotkanie z krążącym tam brutalem. Na podwórku był ruch. Dwóch robotników ustawiało drabinę przygotowując się do lutowania rynien. Drzwi odemknięte, więc wszedłem do środka. Stąpałem głośno. Dopiero na pięterku natknąłem się na żywą duszę. W pracowni, zwanej przez Stenę drawing-room, stojąc na taborecie przed ścianą, tęgawy pan w bonżurce przybijał młotkiem trzeci z rzędu japoński obrazek, niezłą reprodukcję. Nie skojarzyłem jego postaci z moim szantażystą, nawet, a może właśnie wtedy, gdy odwrócił się na moje chrząknięcie. — Pan do nas? — spytał kulawą angielszczyzną. 271 — Do panny Polankowskiej — odpowiedziałem po polsku. — Nie ma jej w domu. Nieprędko wróci. — Zszedł z taboretu i odłożył młotek na fotel. — Proszę, może ją zastąpię. Przyglądał mi się czujnie. Przystojny brunet pod czterdziestkę o muskularnych ruchach i niskim głosie. Rozglądałem się, konstatując poważne od ostatniej mojej tu bytności zmiany w umeblowaniu. Czułem się pewny, jak u siebie. To on zapytał pierwszy: — Czy nie jest pan, przepraszam, Dominikiem Polem? — Jestem ojcem Krystyny Polankowskiej. Pan co tutaj robi? — Mieszkam! Jestem mężem Krystyny. — Nieprawda! Wpatrzyliśmy się w siebie twardo, nieprzystępnie. — Pan naprawdę nie wiedział? — A pan naprawdę nie wiedział, że nie wiem? — wybuchnąłem. — Obiecała mi, że pana wtajemniczy. Myślałem, że pan wie i obrażony, dlatego nie przyjeżdża. Poczułem pustkę w głowie. Wątek myśli umykał. Nie wiedziałem, co rzec, krzyknąć czy jęknąć. Zdawało mi się, że tracę równowagę. Musiał to zauważyć, gdyż zdjął młotek z fotela i uczynił gest zapraszający. Usiadłem. Martwą miną starałem się nadrobić brak pewności. — Obiecała mi, że listem do Paryża zawiadomi pana o wszystkim. — O czym wszystkim? Jak pan się właściwie nazywa? — Dariusz Melowiejski. — Pan Melo? — Tak przezywa mnie czasem żartobliwie. — Weterynarz? — Nie. Trener sportowy. Olśnienie! Po ciosie w oczy. Cała trójka jej katów w jednej personie. Lepszy gość! Nie wierzyłem żadnemu jego słowu. Tym bardziej postanowiłem podejść go, aby skusić 272 zaproszeniem do Hongkongu. Żarliwie życzyłem mu cholery. Wysiliłem się na udanie pogodzonego z losem. — Dawno się znacie? — Uwiodła mnie, gdy miała piętnaście lat. — Ona pana uwiodła? 1 — Przed teściem nie wstydzę się tej prawdy. — Bezczelne! — syknąłem, znów tracąc panowanie. Melo stał przede mną postukując się w kolano zwisającym w dłoni młotkiem. — Zapłaciłem jej za to małżeństwem — stwierdził zimno. —? Rychło w czas! Gdy zapachniała dolarami. — Aby ją zabezpieczyć przed ojcem — odparował. — Co? Co? — zatkało mnie. — Żeby nie uwiózł jej za granicę niczyją dla siebie. — Jak śmiesz? — Proszę pana! Chciałem panu oszczędzić najgorszego. To pan powinien usprawiedliwić się przede mną. — Ja? Z czego? Nie wiedziałem do dziś o twoim istnieniu. — Ale uwiódł pan moją żonę. Zerwałem się jak oparzony. Pchnął mnie następnym zdaniem: — Zapłacił pan za noc po królewsku. Niech pan nie myśli, że to zazdrość. Przez chwilę współczułem panu. — Skłamała! — Skąd wzięła brylanty? — Darowałem jej! — Za co? • : Znów opadłem na fotel. Zakryłem twarz rękami. Za co? — myślałem rozpaczliwie. A conto czego? Nie wiedziałem, co odrzec na obronę. A musiałem bronić się przed nim. Usprawiedliwiać przed dręczycielem córki. Nigdy w życiu nie byłem aż tak przygwożdżony. — Przysięgam, że nie tknąłem jej ani tamtej nocy, ani innej — wyrecytowałem, zdumiewając się użytym słowom. — Albo skłamała, albo pan błędnie wnioskował. — Ja panu wierzę, chociaż nie rozumiem. Ona mnie na- 18 — Moguncka noc 273 prawdę uwiodła. Miała piętnaście lat. Ale ja jej za to nic wtedy nie dałem. — Musi pan koniecznie rozumieć? — Pragnąłbym ufać panu. — Gdy samotny mężczyzna pierwej dostrzeże kobietę niż córkę, a później w córce podziwia piękną kobietę, może ją hojnie obdarować. — W takim razie w Moguncji ona pana uwiodła. — Nie uwiodła! — Na pewno usiłowała. Niech pan nie gniewa się, że jestem ciekawy. Ja te brylanty przeżyłem. Skrzywiły mnie, nie stać mnie, aby je panu odrzucić. Zbyt cenne dla nas. — Proszę dać mi wody — zaproponowałem, by zyskać na czasie. Sprężystym krokiem zbiegł ze schodów. Dosłyszałem stukotanie na dachu. Zamiast szklanki przyniósł mi buteleczkę lodowatego Schweepsa. Regulowałem myśli jak rozstrojony telewizor. Atakować, przepraszać, bronić się, czyim kosztem? — Niech pan siada! — wskazałem na taboret obok. — Musimy dojść z tym do ładu. Mało o sobie wiemy. Dla mnie spotkanie z panem ma posmak katastrofy. Czy może mi pan udowodnić, że jest pan mężem mojej córki? —? Wzięliśmy ślub cywilny w Polsce, w Warszawie, gdy pan był we Wrocławiu. Świadkiem był pan Wazowski. Mam wszystkie dokumenty w porządku. Przyjechałem do Londynu na zaproszenie stryja. Bilet miałem gotowy od dwóch miesięcy. Przyjechałbym tu niezależnie od pana. — Dlaczego zatailiście to przede mną. —• To gra Steny. Zobowiązała mnie. Może sądziła, że wykorzysta pana lepiej jako panna-jedynaczka. — Wykorzysta? —? Tak! Uważa, że należy jej się od ojca tyle^ ile wart, a nie wie, na ile pana stać. — Żyliście ze sobą jako narzeczeni? — Tak. Bardzo umiarkowanie. — Była panu wierna? 274 — Tego nie jestem pewny. Raczej nie. Niech jej pan nie potępia. Ona nie jest zła. Po prostu amoralna. Nie przykładamy do niektórych spraw dawnej miary. Ona jest zbyt sprytna. Urządza swoje życie tak, aby się w nim wygodnie poruszać. Pana lubi naprawdę. Ale dla mnie to było za wiele. — Pan ją kocha? — Jestem nią zatruty. Jak heroiną. Inne kobiety nie smakują mi. Widocznie kocham. Ważne, że czujemy się ze sobą dobrze. Lubimy kombinować oddzielnie i do spółki. — Co kombinujecie? — Na przykład całe to urządzenie się w Londynie. Pan chciał ją mieć w Paryżu, a my już we Wrocławiu ustaliliśmy Londyn. — A o śmiertelnym zastrzyku kto wymyślił? — O jakim zastrzyku? Nie rozumiem? Gdy zamyśliłem się, przerwał milczenie: —? Niech pan egzaminuje dalej. Im więcej dowiadujemy się, tym zdrowiej dla obu. Domyślam się, że Stena przeciągnęła strunę. — Skąd pan wie o brylantach? —• Oddała mi je przedwczoraj na przechowanie, montując przeciwko panu. — Co panu powiedziała o Moguncji? — Że umieścił ją pan tam w luksusowym gniazdku, dobrał najlepsze wino, spoił i na taką, jak ją stworzył Pan Bóg, zawiesił kolię. — Co więcej? — O więcej nie dopytywałem. Byłem zgorszony. Rozumiem ją, ale nie pana. —• Mówiła panu nieprawdę. Darowałem jej kolię, jako część wyposażenia. Brylanty były w skrytce. Wyjąłem je dopiero na neutralnym gruncie. Rozumiem pana zgorszenie, ale jej nie pojmuję. Oskarża się przed mężem o taką historię... — Widocznie dla niej to nic strasznego. Może tylko tryumf. Ja jej często także nie rozumiem. Dlatego łatwiej mi panu uwierzyć. Chcę panu wierzyć! Oto proszę! 18* 275 Wyjął z wewnętrznej kieszeni kamizelki zamszowy futerał i podał na otwartej dłoni. — Co to? — Brylanty! Uważam, że Stena straciła do nich prawo. Niech pan zabierze. — Nie rozumiem. Tego, co dziecku raz dałem, nie odbieram. — W porządeczku! — Cofnął rękę i wsunął w zanadrze. — Niech pan pyta dalej. Jeżeli pan może, proszę mówić do mnie tak jak ona. Po prostu Darek! — Co robi twój stryj w Londynie? —? Ma na Highgate sklep z instrumentami muzycznymi. Mieszka we własnym domu. Jest wdowcem, a ja jego jedynym spadkobiercą. Już się polubiliśmy. Zaprawiam się, by go zastąpić w sklepie. Dobry interes. Młodzież chętnie muzykuje. Wahałem się, czy zawierzyć mu i zaprosić na lunch. Aby na neutralnym gruncie kontynuować bolesną, a tak ważną dla nas rozmowę. Ostrożność przeważyła. Mógł i on być piekielnie sprytnym graczem i psychologiem. Przecież Stena, gęś prawie, a tak mnie wykołowała. A uważałem się za człowieka niedostępnego dla niewieścich intryg. Na czym polega istota różnicy między Fabiolą, która też bawiła się blagą, a Steną, która tak skutecznie i tylokrotnie mnie okłamywała? Może na moralności, o której wspomniał Darek? Gdybym w handlu miał moralne skrupuły, też byłbym przegrany. Stena traktuje życie jak business. Jaki jest Darek? Z tym niby zwrotem naszyjnika czy sam siebie przekonał, czy znowu mnie nabrał? Co miał na myśli mówiąc, że Stena straciła do brylantów prawo? Dlatego, że nie zarobiła na nie, czy też dlatego, że skłamała mężowi o zdradzie? Diabelska kazuistka. Nie, nie powinienem mu jeszcze zaufać. Cały czas żonglowaliśmy kosztem nieobecnej Steny. Zbyt mnie upokorzyły jego rewelacje. I wiem, że to, co teraz piszę, jest zbyt powierzchowne i dorywcze. Spytaj człowieka wynurzonego z topieli, co widział. Odpowie, że zielono. A ja widziałem pomarańczową klęskę. Grzyb rozrasta się dopiero. Rozkładający 276 stront działa po pewnym czasie. Jeszcze walczę, a w gorączce akcji mniej czuć ból. Wiem, że jestem rozpłatany. Wracam do Darka. —? Spotkajmy się jutro w południe — zaproponowałem. •• — Dobrze! Gdzie? — Tylko z tobą. Bez Steny. Może nie wiedzieć. Co powiesz jej o naszej rozmowie? — Pan ma pierwszeństwo życzeń. — Umiałbyś „kombinować" ze mną dla niej, ale bez niej? — Jak najbardziej. Przecież ją kocham. — Oczywiście. Więc nie mów jej nic o naszym dzisiejszym spotkaniu. Znasz Londyn? — Dotychczas najlepiej okolice Highgate i Trafalgar Sąuare. — Wiesz, gdzie National Gallery? Na frontowym balkonie, przy kolumnach, jutro, punkt o dwunastej. — Zgoda! LVIII IN ie umiem znaleźć sobie miejsca. Za godzinę wyruszam na spotkanie z Darkiem. Z panem Melo! Z jej trenerem! Który z nich rozmawiał ze mną wczoraj? Który z nich jest ? w nim najważniejszy? Wczoraj, po powrocie z Bełgravii, ciężkie miałem godziny. Najprościej było upić się, spędzić noc w „Beach Comber", byle zapomnieć o hańbie. Gniew, tym bardziej wściekłość, to źli doradcy. Przydał mi się mój dzienniczek. Pisząc, uporządkowałem nieco swoje , wnętrze. Ciągnie mnie pokusa rezygnacji: Machnij na wszystko ręką i wiej dalej. Odtrącam ją. Gdybym sam nie był winny... W tej sytuacji muszę brnąć dalej, ile się da. Jestem nie tylko obrażony, ale i zawstydzony. Trzeba swą niezależność jakoś honorować. A gdzie siedmiokrotne przebaczenie bliźniemu? Stena jest moim bliźnim. Zmuszam się, aby to sobie uprzytomnić, że Stena to ten, a nie inny człowiek, który ma takie samo prawo bytu jak ja, 277 jak Kazimierz czy Eisenhower. Ona startuje, ja schodzę z areny. Trudno, nie wycofam się, lecz mam prawo unikać jej widoku. Patrząc w jej oczy musiałbym wstydzić się za siebie i za nią. Mój błąd, że za długo ufałem. W USA, na rodzinnych śmieciach, poleciłbym prześledzić jej żywot i zachowanie detektywom z jakiegoś „Cosmosu" i uniknąłbym wiary w gusła. O gwałcicielu-trenerze, o su-tenerze Melo... Uniknąłbym najgorszego: zdemaskowania jej kłamstw właśnie za pośrednictwem Darka. Oszczędziłbym męską ambicję. On wyszedł z pierwszej rundy na remis. Może wydaje mu się, że mnie znokautował? Jednak znokautował! Na ile można mu ufać? Ciągle ta ufność, nieodzowna, a taka zawodna. W interesach ufałem tylko sobie i dobrze na tym wychodziłem. Jaką korzyść może upatrywać Darek w „kombinowaniu" ze mną za plecami Steny. Gdyby był mądry, na pewno by na mnie nie stracił. Kto z nas trojga jest dziś mądry? Czy powiedział Stenie o naszej rozmowie? Co ona sobie myśli? Jeżeli nic nie wie, może zdecyduje się na obniżkę do pięciu funtów dziennie haraczu na utrzymanie Darka. Gdybym mógł wierzyć, że to jej uczciwy mąż. Zobaczymy! Mgła gęstnieje. Zamazują się kontury reklamy coca-cola. Spróbuję zaparkować wóz za Świętym Marcinem. Lękam się. Niewiadomego i własnego serca. A w nocy, zabawne, spałem jak ustrzelony. Bo też mnie ustrzelono. Samoobrona psychiczna. Tym razem nie zawiodła. Mgła gęstnieje. Waham się, czy nie iść na piechotę... Na pewno zgodnie ze wskazówką Big Bena wstępowałem na schody tarasu National Gallery. Przy kolumnach było pusto. Mgła osłoniła fontannę i lwy Nelsona. Przystanąłem pośrodku, niezdecydowany, w którą stronę pilniej zerkać. Gdy odwróciłem się ku prawym schodom, przede mną stała Stena. We włoskim płaszczu, kapiszonie, z olbrzymią torbą zwisającą obok parasolki. — Dzień dobry, ojcze! > Obserwowała moje zdumienie. Milczałem. , - — Uznaliśmy z Darkiem, że jednak lepiej, gdy ja spot-r : 278 kam się z tobą. Należy ci się to ode mnie. Dzisiaj, po przyjeździe, dowiedziałam się... Dzień dobry, ojcze! — Dzień dobry! — Gdzie pójdziemy? Zapraszam cię do Simsona na Strand. Tam można spokojnie rozmawiać. — Znasz ten lokal? — Najłatwiej mówić o sprawach obojętnych. — Parę dni temu byłam z panią Gordon. Gdy zeszliśmy ze schodów, nie wzięła mnie pod rękę. A jeszcze przedwczoraj, uwieszona przy ramieniu, szczebiotała oglądając witryny na Regent Street. Właśnie myślałem, w jaki sposób zabezpieczyć dom Gordonów przed możliwymi zakusami Steny, gdy odezwała się, niezwykle jak na nią poważnym głosem. — Należą ci się, ojcze, pewne wyjaśnienia... — Nie odmierzaj mi tego, co mi się należy. — Przepraszam! Chciałam cię zawiadomić, że doszliśmy z Darkiem do porozumienia. — Za ile? — Będzie u mnie mieszkał. — Należy się mężowi. — Skąd wiesz, że jest moim mężem? A więc nie powtórzył jej naszej rozmowy. Czy to dobrze? — Obcemu nie pozwoliłabyś chyba mieszkać ze sobą. —? Dlaczego? Próbne małżeństwo to też obyczaj. — Nieobyczaj, chciałaś powiedzieć. Więc, co uradziliście z Darkiem? — Że będzie mieszkał u mnie jako sublokator. — W moim pokoiku? — Przecież obraziłeś się na mnie. — Kto ci powiedział? — Dariusz. Przechodziliśmy przez Charring Cross. Na jezdni chwyciła mnie pod ramię i przytuliła się zatrwożona. Prowadziłem ją sztywno jak lokaj. Postanowiłem unikać zbędnych słów i powściągać ciekawość. Musiałem jednak 279 uprzedzić, aby nie zapędzała się w bezsensowne kłamstwa. — Odniosłem wrażenie, że jesteście małżeństwem nie tylko próbnym. — On myśli, że to poważne, ale mogę dostać rozwód. Mam argumenty. Ty, ojcze, niepotrzebnie obraziłeś się na mnie. Przyznaję, że oszukiwałam cię. Przepraszam! Tjiki mądry i dobry człowiek umie przebaczać dziecku... . — W czym mnie oszukiwałaś? — Z tym małżeństwem. » — Tylko? "' — Nie pamiętam. Ty też opowiadałeś, że bujałeś rodziców. Ja nie umiem utrzymać przyzwoitej miary. Wiem, że to źle... Gdybyś ty mnie wychował, na pewno bym nie śmiała... Uwierzyłam matce... — W co uwierzyłaś? — Ty nie wiesz wszystkiego. Groziło coś memu zdrowiu, gdy dojrzewałam. Doktor powiedział matce, że to przejdzie bez śladu, jak zacznę normalne życie. Matka mi to powtórzyła, gdy miałam piętnaście lat. Może dlatego jestem taka łatwa... Gdy zasiadaliśmy w staroświeckim kąciku za stołem, głowiłem się nad tym, czy możliwe, aby Ewa mogła swej jedynaczce podać taką trutkę. Jeżeli Stena znów kłamała, dowodziło to lisiej przebiegłości. Że niby ja jej nie wychowałem, a matka zatruła. Oto chory owoc złych rodziców. Tak czy inaczej, znów mnie preparowała dla swoich zamysłów. Postanowiłem słuchać, a najmniej mówić samemu. Notuję fragmenty tej rozmowy, aby umotywować moje postępowanie. Przy pieczeni wołowej przypomniałem sobie, że wspomniała, iż dzisiaj, po przyjeździe, dowiedziała się o mnie od Darka. Dopiero dzisiaj przyjechała? Zagadnąłem ją przeto: — Dobrze bawiłaś się wczoraj? — Musiałam się przewietrzyć. Ponieważ ukryłeś gdzieś naszego Humbera, zgodziłam się na zaproszenie Reginal-da. Zawiózł mnie do St. Albans. Tańczyliśmy, trochę piliśmy, późno było, nocowaliśmy na wsi. 280 .. •? — Nocowaliście? — A jak się to nazywa? . — Co? — To właśnie. Reginald jest moim boy friendem od sportu. Darek siedzi najchętniej w domu, więc niech siedzi. Mam tylko jedno życie. — Patrzyła na mnie hardo. — Przyjechałeś z Ameryki, a masz poglądy, jakbyś wyrósł w Poznaniu. — Podoba ci się młody Gordon? — Podoba, nie podoba. Gdyby był nudny, tobym z nim nie chodziła. Zapisał mnie do klubu. Dał komplet tenisowy. Benzyna na naukę też coś kosztowała. Należała się chłopcu wdzięczność. Tobie też się należy. — A Alonzo Morales? — Sympatyczny. — Jemu też należy się satysfakcja? — Chcesz mnie obrazić? Nie uda ci się to, ojcze. — Doprawdy? Sądziłem, że tylko prostytutki nie można obrazić. — Nie lubię tego słowa. To od zawodu. Ja jestem amatorka. Tak jak sport amatorski. A ty nie byłeś amatorem? Czego chcesz ode mnie? — Niczego nie chcę od ciebie, Krystyno. Niczego — powtórzyłem z naciskiem. — Ale ty także nie chciej ode mnie niczego. — Jak mam to rozumieć? — Ty wszystko rozumiesz tak, jak ci się właśnie podoba. — Chodzi ci, ojcze, o pieniądze? Może o brylanty? Żałujesz teraz? Powiedz? Żałujesz? — Głupia jesteś. — Ty nie bądź głupi. Ja wiem, że mnie kochasz. Wiem, dlaczego nie umiesz patrzyć mi w oczy, Dominiku! Nie pozbędziesz się tego. Wiem! Powiedz, w jakim hotelu stanąłeś. Przyjdę. — Idiotka! Cofnęła się na poręcz i okrągłymi oczami obserwowała, co czynię. Sięgnąłem do portfela, wyjąłem papierek i po- 281 łożyłem obok nakrycia. Powinno było starczyć na rachunek z tipem. i — Jeszcze jedno pytanie, Krystyno. Ostatnie! Czy nie zmieniłaś konta bankowego u Barclaya? — Po co ci to? Nie możesz mi odebrać tych pieniędzy. — Odebrać nie mogę. Mógłbym coś dodać. — Za co? ojcze! Dlaczego? — Bądź zdrowa! > ? — Kiedy przyjdziesz? — Bądź zdrowa. Może kiedyś napiszę. Powstałem. Ona zerwała się. Lęk w oczach. Wyciągnąłem rękę. Trochę spodziewałem się, że pochyli się i pocałuje. Zbliżyła się, naparła całym ciałem, objęła rękami za szyję i całowała w twarz. Manewrowałem głową, aby nie trafiła w usta. Ramiona jej opadły i jak zwiędła usiadła na swoje miejsce za stolikiem. Wyszedłem sztywno, nie oglądając się. Kroczyłem w rytmie serca. Biło gwałtownie, jak dzwon na trwogę. Bije nadal, w tej chwili gdy stukam te zdania. Ostatnia kartka pisana w Londynie. Za oknem mgła. Nie widzę w niej siebie. Czuję się jak elektromagnes nagle wyłączony spod prądu. Nic nie dźwiga, nie chłonie. Gdzie źródło prądu? Za chwilę przebieram się, pakuję manatki, siadam w Humbera i pędzę do Dover. Pierwszym statkiem przerzucę się do Francji. Będę kołował od morza szosami na Paryż. Jak ubiegłego roku. Wtedy szukałem i oczekiwałem. Dzisiaj nie wracam nawet. Po prostu — uciekam... LIX Zj& Londynem mgła zrzedła. Żółte reflektory rysowały drogę na kilkadziesiąt yardów. Morze na kanale było dosyć łaskawe. W Calais czułem się już kiepsko. Nie odważyłem się na całonocną jazdę. Dokołowałem do St. Omer na nocleg. Londyńska grypa mnożyła się we krwi. Zdenerwowane serce tłoczyło ją chaotycznie do mózgu. Obudziłem się późno. Przy ubieraniu spociłem się. Łyknąłem ze 282 wstrętem dwie pastylki aspiryny. Po śniadaniu zmusiłem się do uruchomienia wozu. Prąd zimnego powietrza odświeżył rozgorączkowane płuca. Nieraz w życiu zmagałem się za kierownicą ze zmęczeniem i sennością, ale nigdy z gorączką. Łaknąłem nikotyny, a dym drażnił oddech. Gdy rozkaszlałem się, hamowałem wóz przy krawężniku szosy. Łykałem chłód jak ryba powietrze. Musiałem się pilnować. Dzięki temu mniej rozpamiętywałem. Mimo tych przeciwności, wyciągnąłem do Paryża średnią czterdzieści na godzinę. Najtrudniejsza była jazda przez ulice. Musiałem oddmuchiwać od źrenic halucynacje kraks i zaskakujących mijanek. Parę razy zwymyślano mnie. Nie oddawałem obelg. Byłem zrozpaczony. Nie definiowałem przyczyn. Ze zwyrodniałą ulgą nacisnąłem klakson przypierając zderzakami bramę pensjonatu w Boulogne. Był chmurny, deszczowy dzień, a mnie raziła jasność. Twarz Gustawa wydała mi się zbawczo sympatyczna. Gdy wjechałem do garażu, nie chciało mi się wysiadać. Słyszałem monolog Gustawa. Chwalił mój nowy wóz. Poddałem się jego kierownictwu. Popychał mnie przed sobą dźwiganymi walizami. Po ustawieniu ich w pokoju pobiegł naskarżyć na mnie pani generałowej. Że jestem: „mało normalny". W pensjonacie wszyscy już przeszli jesienną grypę. Moja była spóźniona, raczej zimowa. Pewnie dlatego ostrzejsza. Mile Suson przy mnie rozesłała łóżko. Zdawało mi się, że była zadowolona z mego stanu. Miała mnie w swojej władzy. Ociepliła prześcieradła staroświecką grzałką. — Monsieur napije się teraz naszych ziółek — komenderowała, a ja potakiwałem posłusznie. Pokora odpręża chorą duszę. Dotyk świeżych prześcieradeł smakował jak balsam. Opatulony szukałem pozycji, w której oddech mniej by rzęził. Temperatura — trzydzieści dziewięć i pół stopnia. To wiele usprawiedliwiało. Poprosiłem o krople, które przywiozłem z Wrocławia — Cardiamid. Pensjonatowe ziółka zaprawiłem rumem. Zdecydowanie odrzuciłem propozycję wezwania lekarza. Zwykła londyńska grypa łatwo aklimatyzuje się przecież w Paryżu. Dopiero gdy 283 następnego dnia temperatura skoczyła do czterdziestu stopni, pozwoliłem zbadać się doktorowi Serpa, domowemu konsyliarzowi Borelów. Do Kazimierza zatelefonowała Suson z własnej inicjatywy. Poczciwy chłopak, bardzo się przejął moim stanem. Widząc, że krztuszę się dymem, zabrał wszystkie papierosy i zabronił innym palić przy mnie. Doktor skonstatował zapalenie grypowe oskrzeli, czy coś w tym rodzaju. Lekarstwo, które mi zapisał, jakiś Aludrin, wyrzuciłem po pierwszym zażyciu. Rozregulowało mi serce. Puls dochodził do stu sześćdziesięciu. Stan może był i groźny, lecz nie niepokoiłem się o życie. Byłem zrozpaczony. Nie bałem się śmierci myśląc o Stenie. Ale gdy przyjechała czwartego dnia, zacząłem myśleć o śmierci. O Stenie pamiętałem zawsze. Pamiętałem nie myśląc nawet. To Fabiola zatelefonowała do niej, nie Kazimierz. Dowiedziała się od doktora Serpa, że mam marne serce. Uznali, że córka powinna być o takiej chorobie zawiadomiona. Przyleciała natychmiast. Nie wiem, czy zląkłem się, czy ucieszyłem, gdy weszła niespodziewanie do pokoju. Może przestraszyłem się własnej radości. Przeżywałem najprzykrzejsze chwile mego życia. Dawniej bywały może bardziej bolesne i niebezpieczniej-sze, ale ja dawniej miałem inne serce i nie miałem obolałej duszy. Gdy weszła, byłem nie ogolony, a z powodu zapalenia dziąseł wyjąłem dolną szczękę. Czułem się jak Łazarz. Wstydziłem się tego, że byłem brzydki. Gdybym był silny i zdecydowany, kazałbym jej wyjść i wracać do siebie, do niego, do nich, swoich mężczyzn. A ja żebrałem cienia współczucia. Wyszeptałem, bojąc się, by wibracja głośnych słów nie rozpętała kaszlu: — Lękałaś się o mnie? — Musisz żyć, ojcze! Już stwierdzili poprawę. Przymrużyłem oczy na myśl, że jadąc do mnie rozważała ewentualność mojej śmierci. Jedyna spadkobierczyni! To by jednak poprawiło jej sytuację. Ale czy ją także by poprawiło? — Czuję się znacznie lepiej — skłamałem. — Miałaś interesy w Paryżu? 284 ' — Przyjechałam do ciebie, ojcze! — Zbyteczny trud. Opiekują się tu mną bardzo troskliwie. Mam wszystko! — Mogę zostać przy tobie. —• Po co? Kazimierz i Fabiola licytują się z Suson i Gustawem, aby mi dogodzić. — Byliśmy sami, ale rozejrzałem się dodając: — Obejdę się bez twoich zastrzyków. — Skąd mi to na język spłynęło, nie rozumiem. Z rozpaczy pewnie. Oczekiwałem z jej strony jakiegoś szoku, ale nic. Jakby nie zauważyła okrutnej aluzji do jej wrocławskiego nieboszczyka. Oczywiście, bo nieboszczyk był przez nią zmyślony dla przyśpieszenia porwania jej za granicę. A może tak bajecznie opanowana? Przysiadła na brzegu łóżka i niby oglądając rozłożone na kołdrze pismo, zagadnęła: — Nie spytasz mnie o nic, ojcze? — Musiałbym kontynuować tamtą rozmowę ze Strandu, a nie chcę. Niczego nie chcę od ciebie. — A ja chcę! Milczałem, sycąc zawziętość wbrew pragnieniu czułości. — Nazwij mnie chociaż raz córką. Rozkaszlałem się, ale dosłyszałem jej głos, gdy mówiła: — Chcę być twoją córką. — Sama wyzbyłaś się prawa do tego. — Kiedy? W Moguncji? Nie rozumiałam ciebie. Pomyliłam się. Jestem głupia... Ja chcę mieć ojca! — Przestaniesz, gdy zniknę ci z oczu. — Będziesz żył! — Rozjaśniła się, a ja ucieszyłem, że nie dostrzegła mego zamiaru ucieczki. Wtedy właśnie powziąłem pierwszą myśl o niej. Stena rozpromieniona wydała mi się bardzo piękna. Przesiadła się na krzesełko obok. Założyła nogę tak, że patrząc z poduszki musiałem widzieć jej bieliznę. Czarne koronki. Możliwe, że rozmyślnie tak się ustawiła. Sklasyfikowałbym to jako podłość. Amorami też mogą być podli. Doznałem wtedy osobliwego uczucia, że stoję poza sobą i trzymam siebie za ramiona, jak za kierownicę. Odwracam się ku sobie samemu i pytam, czy „to" nigdy nie gaśnie. Odpowiedź 285 wynika też ze mnie samego, że nie odróżniam życia od śmierci, miłości od zachwytu. Podnoszę oczy i znienacka przechwytuję ten jej zły wyraz twarzy, który zdradziła na jednej z fotografii wrocławskich. Nie spodziewała się, że ofiara zdąży ją podpatrzyć. Przytrzymałem jej wzrok swoim wpatrzeniem. Spłoszona, opuściła powieki. — Bądź zdrowa — wyszeptałem mocniej, niż się czułem. — Kiedy chcesz, żebym cię odwiedziła? — Nigdy! — Zostanę w Paryżu parę dni. Mieszkam u Fabioli. — Oszczędzaj ją. — Przecież sama mnie zaprosiła. ?•-..-, — Oszczędzaj Kazimierza. — Ty kochasz go więcej niż mnie? — Nikogo nie więcej. Inaczej. Zadumała się, a ja rozmyślałem: Więc oni wierzą, że ich kocham. Że umiem kochać! Wyganiam ją, a żałuję, pragnąc, by pozostała. Stena wyczuwa to intuicyjnie. Jest odważna. Zbliża się, pochyla, okazując, że nie lęka się złośliwej grypy. Odstraszam ją zasłaniając twarz rozcapierzoną dłonią. — Takich się nie całuje — mruknąłem, a myślałem: Jaka ona piękna w przybliżeniu i zażenowaniu. Jaka ona głupia! Czyż nie zgaduje, że gdyby błysnęły w jej oczach łzy, przytuliłbym rozgorączkowane czoło do jej policzka, pogłaskałbym, pocałował jej rękę i dałbym to, czego tak pragnie, za czym węszy, jeszcze jeden dziesiątek tysięcy. Ona tego nie wie. Nie umie ojca. Siedemdziesiąt siedem razy przebaczać można, ale czy godzi się narażać na śmierć bezcelowo po raz siódmy? Są śmierci i są cierpienia jałowe, gdy spotykają nas w regresji, na wstecznym torze życia. Stoi w drzwiach, w kapelusiku z ciepłych piór, w kostiumie z kunowym kołnierzykiem, olbrzymia torba zwisa jej z łokcia na długim pasku. Duże, ruchliwe usta wahają się, co podać mi w ostatnim słowie: — Do jutra, ojcze. Może zmiękniesz przez noc. A jednak głupia! 286 Mogę wymyślać na nią, jak chcę, mogę zabronić sobie myśleć o niej, ale nie umiem usunąć jej z krwi, jak tych bakterii, które mnożą się i męczą kaszlem. Kaszel to moja pamięć o niej, bolesna. LX INotuję na gorąco, w bloku, długopisem. Gdy ozdrowieję, uporządkuję zapis literkami Olivetti. Przywiozłem sobie tę portable z Londynu. Poręczniejsza i solidniejsza od Remingtona. Starą maszynę podarowałem mile Su-son, obarczając ją jednocześnie szczególną misją. Poprosiłem, aby gdy przyjdzie moja córka, oznajmiła jej, że ostatnia z nią rozmowa tak mi zaszkodziła, iż należy wizyty odroczyć do czasu wyraźnej poprawy. Panienka, zdziwiona i zaintrygowana podobnym zleceniem, spytała, czy rozmowy z nią także mi zaszkodzą. Chwilowo nie ma adoratora, a że gadatliwa, lubi przesiadywać przy mnie w przerwach między posiłkami. Sprawiłem jej przyjemność pochwałą, że ma miły głosik, a plotki działają na strapiony chorobą umysł odciążająco. Odwdzięczyła się krótkim stwierdzeniem: — Ja tam wolę towarzystwo mężczyzny niż kobiet. Stena, nie dopuszczona przed moje oblicze, poprosiła przez pośredniczkę, abym powierzył jej Humbera, gdyż bardzo dużo wydaje w Paryżu na komunikację. Konkretnie prosiła, abym przekazał jej papiery i kluczyki, jak to czyniłem w Londynie. Odpowiedziałem przez Suson, że wóz po rajdzie Londyn-Paryż we mgle wymaga kosztownego remontu, którym nie chcę jej obarczać. Wystarczyło! Domyślam się, że była wściekła. Biedna mała. Nie lubi rezygnować z tego, co już, zdaje się jej, że posiadała. A ja nie lubię być nabierany. Kazimierz też jest biedny. Śmierć matki jakby go przy-gasiła. Broni się przed uczuciem osamotnienia. Odwiedza mnie co dzień. Przydałoby mu się teraz towarzystwo Niki. Ma przyjechać za miesiąc na miesiąc. Obecnie, gdy 287 matka nie wiąże go z Paryżem, projekty emigracji małżeńskiej do Polski wydają się łatwiejsze. Tak oto samo życie rozstrzyga nierozwiązalne, zdawałoby się, problemy. Wciąż trudno mi uwierzyć w głębokość miłości Kazika do Niki. Obawiam się z jego strony nieporozumienia. Gdyby zakochał się od pierwszego wejrzenia na przykład w Stenie, współczułbym mu, ale się nie dziwił. W Nice zakochał się po kilkunastu wejrzeniach. Może tak, może nie, a z miłością nigdy nic nie wiadomo. Czy prawdziwa miłość to znaczy, że trwała? Niekoniecznie. Nie tylko śmierć przerywa prawdziwą miłość, ale i życie: gwałt sumienia, ucieczka, zmęczenie... Jeżeli Kazimierz nie przywiązuje zbytniej wagi do tak zwanego naskórka cywilizacji zachodniej, może będzie czuł się w Polsce dobrze. Rozmyślałem na ten temat w Londynie, gdy dowiedziałem się o szantażowaniu Steny przez Darka. Zanim wykluczyłem zamiar wywabienia łobuza i zgubienia go w Hongkongu, wyobrażałem sobie, że ucieczka Steny z Londynu z powrotem do Polski gwarantowałaby jej bezpieczeństwo. Skoro wrocławski Melo był fikcją, cóż by jej przeszkadzało żyć w swoim kraju, luksusowo nawet, pod opieką PKO. Orientuję się z autopsji, jak to tam jest. Dla Kazimierza, który ma ciągotki polityczno-reformatorskie, byłoby mniej /bezpiecznie niż dla Steny. Chociaż nie słyszałem, aby siedział tam kto za sprawy religijne albo za wyznawane poglądy, jak dawniej bywało. Ale na pewno siedzą za kombinacje gospodarcze i afery finansowe z rodzaju uprawianego przez Stenę. A więc, ze względu na grzeszne skłonności, Polska jest niebezpieczniejsza dla Steny niż dla prawego Kazimierza. A propos grzechów! Miałem w niedzielę osobliwą rozmowę z Kazimierzem. Serpa postraszył go, podobnie jak Fabiolę, o zagrożeniu przez grypę, mego serca. Fabiola zatroszczyła się mniej fortunnie o widzenie ze Steną, a Kazimierz o moją duszę. Przyjechał przed śniadaniem na krótką rozmowę i przed odejściem, jakby sobie coś przypominając zapytał, czy od czasu Kły-cina byłem u spowiedzi. 288 — Nie — odrzekłem bez zaciekawienia. — Bo widzisz, Dominiku, gdybyś sobie życzył, mógłby odwiedzić cię nasz przyjaciel z Melun. Spotkałem go wczoraj. Gdy dowiedział się, że poleżysz jeszcze z dziesięć dni, wyraził sam ochotę przyniesienia ci komunii. — Dziękuję! — Tak czy nie? — Jeszcze nie. Jak wyzdrowieję i będę mógł bez kaszlu mówić, wtedy się wyspowiadam. — Nie masz chyba śmiertelnego grzechu? Po spowiedzi powszechnej mógłbyś przyjąć komunię. Zdaje mi się... — Co ci się zdaje? — spytałem tonem raczej zniechęcającym. — Że masz trudności wewnętrzne. Sakrament może je uleczyć... — Dziękuję ci, Kazimierzu, za troskliwość, ale teraz, naprawdę, nie czuję się usposobiony. Pozdrów ode mnie księdza Pawła i podziękuj. Bezpośrednio po jego odejściu Suson przyniosła śniadanie, potem przyszła pani generałowa na naradę w sprawie kuracyjnego menu, potem zdrzemnąłem się, wreszcie zapomniałem i teraz dopiero biorę temat na rajsbret rozwagi. Od spowiedzi w Kłycinie minęło parę miesięcy. Było wybrzeże morskie, Warszawa, Moguncja, Paryż, Londyn i znów Paryż. Czy spłodziłem w tym czasie jakieś grzechy śmiertelne? Z jakiej branży? Skojarzenie z młodości, że jak grzech, to przede wszystkim sprawy erotyczne. Mam wrażenie, że problem erotyczny jest dominantą prywatnych spraw większości normalnych ludzi we wszystkich epokach ich życia. Mimo to, a może właśnie dlatego, wydaje mi się, że w rejestrze sumienia erotyzm nadmiernie przysłania inne odpowiedzialności. Rachunek sumienia nie jest łatwą umiejętnością. Prawdopodobnie trzeba się w to wdrożyć. Nie mam wprawy. Niebezpiecznie łatwo recytuje się słowa: „Peccavi nimis cogitatione, verbo et opera". Bezpieczniej dodać: i przez zaniedbanie, imaginację, może i marzenia... Mimo to należałoby te słowa-ścięgna 18 — Moguncka n»c 289 umięśnić. Grzeszyłem myślą wiele myśląc o Stenie, myśląc nieskromnie, perwersyjnie, patrząc z zachwytem, który był i pożądliwością. Więc pożądaniem cudzołożyłem w sercu. Czy nie przesada? Nazywa się to bodaj skrupułem? Myślenie może być grzechem, ale czy zarazem ciężkim? Uwaga na zakręcie. Kłamałbym sobie, gdybym nie wierzył, że złe myślenie nie może być poważnym grzechem. Czasami obmyślanie zła jest cięższym grzechem niż popędliwe jego wykonanie. Nie obmawiałem. Nie obrażałem. Stop! Nazywałeś Stenę głupią i idiotką. Nie szydziłem. Sporo kłamałem, chociażby Ewie i Stenie, no i celnikom, gdy pytali, ile mam waluty ze sobą. Tyle z myśli i mowy. A co z uczynkiem? Od Kłycina nie spałem z Fa-biolą ani z inną kobietą. Czy spanie z Fabiolą musi być grzechem śmiertelnym? Ona jest panna, ja jestem wolny, boć chyba cywilny i non consumatus ślub belgijski z Ewą nie obowiązuje mego grzesznego rejestru. Ślub ten nie był złym czynem, ale teraz przeszkadza mi zawrzeć ślub kościelny na przykład z taką kobietą jak Fabiola. Czy spanie z Falbiolą wobec tego jest cudzołóstwem? Przecież nie mamy innych łożnic. Gdyby choć jedno z nas było w małżeństwie, to bardzo źle, gdybyśmy oboje byli w małżeństwie — to jeszcze gorzej, gdyby nadto były dzieci w rodzinach, to już tragedia albo moralny kryminał. Wobec takiej drabiny grzechowej moje zbliżenia z Fabiolą, nie pretendujące do niewinności, czyż nie są z rzędu, powiedzmy, ordynarnej klątwy albo brzydkiej anegdoty? Czyżbym więc mógł, zgodnie z supozycją Kazimierza, przystąpić do komunii bez spowiedzi? Na pewno nie! Wprzód to czuję, niż powiem. Na pewno ostatnia prośba z „Ojcze nasz" obowiązuje także człowieka. „I nie wódź nas na pokuszenie." Osoba moja była dla Steny pokusą od jej młodości. Gdy poznaliśmy się, stałem się nie tylko podnietą dla jej pokus finansowych, ale nadto sam ją kusiłem. Moguncja to mój pierwszy grzech śmiertelny. Miała rację zarzucając, że jej pożądałem. Drugi grzech to realizowana w pomyśle zemsty nienawiść Darka. Mimo to nie zaproszę na spowiedź księdza-rowerzysty 290 z Melun. Chociaż łączy nas wspólne zamiłowanie do szos i dzielą moje śmiertelne grzechy. A może odwrotnie. Z paru powodów najważniejszy jest ten, że nie wierzę, aby aktualnie życie moje było zagrożone. Także lenistwo i fałszywy wstyd. Notwithstanding, wdzięczny jestem memu synkowi za to, że troszczył się o moją duszę. LXI i\ ie licząc chorób dziecinnych i ran pierwszy raz w życiu pochorowałem się tak poważnie. Zwykłe leki nie pomagały. Dopiero antybiotyk Sigmamycyna trafił w trzon słabości. Kaszel ustaje, temperatura normalna, jeszcze tylko serce histeryzuje przy większym wysiłku. Doktor Serpa zmienił wrocławski medykament na coś paryskiego, a na dodatek polecił pastylki Veskulat. Mądre nazwy ogłupiają i skuteczniej sprzyjają rekonwalescencji. Chwilami wydaje mi się, że choroba, a może antybiotyk, oczyściły mój organizm tak, że czuję się lepiej niż przedtem. Rano na przykład, gdy otworzę oczy i leżę nieruchomo, nic mi nie dolega, absolutnie nie czuję siebie fizycznego. Można by to nazwać błogostanem. Gdyby nie myśli. One dominują. Nad własnym ciałem i nad własnym światem, a więc tym, który istnieje dzięki świadomości. Póki nie myślę, a ciało nie dolega, byt zda się błogim. Nad myślami też trzeba panować. Strofować je i ściągać, by nie ponosiły, jak po-straszające się własnym lękiem konie. Trzeźwo ważąc, jakie mogę mieć pretensje do ziemskiego szczęścia? Bez finansowych trosk, na własnej emeryturze, otoczony czułością kobiet różnego wieku, obserwuję rozkwit wdzięcznego syna i korzystam z dobrodziejstw cywilizacyjnych centrum kulturalnego świata. Zdrowie jak na szósty krzyżyk dość forsownego życia nie najgorsze. Nie grozi mi głód, chłód, więzienie, nie dokucza ból, zgiełk, trud i beznadziejność. To wszystko plusy, cenne, póki nie zaczynam myśleć. Więc pokąd rezygnuję z dalszego istnienia, z dalszego ciągu, z jutra. Ale ja przecież żyję dla jutra, które 391 może nazywać się i następną sekundą. Można istnieć bez myśli, ale nie sposób myśleć bez pragnienia. Matematyka nie jest myśleniem. Myśl to człowiek, a człowiek to tęsknota. Moje teoretyczne rozważania o bezbolesnym szczęściu aktualnym są zafałszowane przez to, że wyrwałem z nich jedno ogniwo. Stenę! Gdybym nie pamiętał o niej, to i nie myślał o niej, mógłbym czuć się szczęśliwy. Ale czy pełnym sobą? Książki, które czytam, wzbogacają introspekcję. Może niewiele dają pozytywnego, ale podniecają krytycyzm. I to coś warte. Powtarza się we mnie gra sprzed roku. ' Bilansuję. Zaczęło się w gorączce. Kazimierz, Fabiola, Stena. Fortepian, wiolonczela, saksofon i ja. Głos, który wszystkie dźwięki montuje w perkusję, aby improwizować spazm rozdzierającego bólem szczęścia. W gorączce było możliwe. Przy kaszlu o znamionach astmy. Dzisiaj pada deszcz. Nie słychać ulicznych motorów. Jest bardzo cicho. Na dworze i we mnie, gdy zaczynam układać te zdania. Zaczynam od Kazimierza. On jest pozycją najważniejszą, ale nie najwrażliwszą. Jego sprawy materialne wyglądają solidnie. Mógłby rzucić pracę i niańczyć dzieci. Ale on lubi pracować. Większe dochody to droższe auto i bogatsze mieszkanie. On nie dba o to. Nie ma za grosz snobizmu. Jadąc za żelazną kurtynę ubrał się najskromniej, aby nie imponować, a na równi poznawać. Abstrahując od wypadków, których prawidłowości nie pojmujemy, jedyne, co mu może grozić, to miłość. I ta ziemska, i ta niebieska. Na niebieskiej nie znam się, ale przypuszczam, że Kazimierz jest do niej zdolny. To koliduje z pojęciem burżuazyjnego szczęścia. Obie miłości można pewnie łączyć. Gdyby Nika temu odpowiadała, stworzyliby rodzinny klasztorek. Gdyby nie odpowiadała, krzywdziliby się błogosławiąc albo przeklinając nawzajem. Miłość ziemska zawsze grozi osobnikom uduchowionym. Zło ma sugestywny urok. Pociąga jak próżnia butelki, gdy ssie język. Będziesz nawracał na dobro i wsiąkał. Warunkują się kontrastowo na chwałę i klęskę. Kazimierz jest dobry i po swojemu 292 szczęśliwy. Modli się za matkę, mnie pielęgnuje, jest pożytecznym pracownikiem swego instytutu, marzy o nawracaniu komunistów i kocha swoją Nike. Ona kocha swego Kazimierza i przygotowuje się do roli ofiarnej żony i matki, o ile będą mieli dzieci. Mimo to, a może właśnie dlatego, nie widzę w ich milieu roli dla siebie. Nie nadaję się na dziadka. Ani tęsknię do wnuków. Tak mi się przynajmniej zdaje. Fałszywa obrona przed czułością. A może właśnie oba uczucia, niewyżytego ojcostwa własnych maleństw i wnucząt, zagrałyby jednocześnie i frenetycznie. Możliwe, ale nie o to chodzi. Prawdą jest, że od chwili gdy poznałem Stenę, przestałem się wzruszać Kazimierzem. Więc! Albo na początku lokowałem w nim nie tylko ojcowskie uczucia, albo Stena okradła go z sentymentu, który mu się należał. Stało się coś nieodwracalnego. Nie rozumiem. Może mam zbyt ciasne serce, albo nie mam go wcale... Poczuwam się dziś względem Kazimierza do wszelkich ojcowskich obowiązków. Lubię z nim być i rozmawiać, cieszę się jego powodzeniem, zapiszę mu, jeżeli przedtem nie roztrwonię, parę dziesiątków tysięcy dolarów. Ale to nie jest miłość ani czułość. Nie kłócę się z nim, nie drażnią mnie jego poglądy czy sądy, nie pamiętam o nim, gdy go nie widzę. Więc nie tęsknię. O Stenie zawsze pamiętam. Tak jakby ze mną była. Lękam się o nią i lękam się jej. Imaginuję ją sobie w naj-sprzeczniej szych rolach. Jako samarytankę i oprawczynię. Pragnąłbym formować jej wolę, a odtrącam ją od siebie. Oderwałem się od niej, nie wiem, czy siłą, czy też moralnym tchórzostwem. Wzbraniam się myśleć o niej pożądliwie, a ona śni mi się najgładsza i wyuzdana. Gorszę się nią, oburzam, ale nie umiem gniewać. W Moguncji to nie obawa przed utratą czci męskiej i Kazimierza, jak groził mi ksiądz Górski, ale właśnie miłość sprawiła, że nie zamknąłem jej w szponach-ramionach. Nie neguję swej woli. Tylko siebie żałuję. I to jest mój śmiertelny grzech, w którym trwam. Fabiola jest wdziękiem, nie problemem. Jest darem życia, a więc czymś niezasłużonym. Dlaczego po powrocie 293 z Polski unikam intymnego zbliżenia z nią? Jej delikatność ułatwia mi trwanie w celibacie. Może lękam się rozczarowania. Fabiola zaproponowała mi, abym na czas rekonwalescencji przeniósł się bliżej centrum, do jej mieszkania. Wdzięczny za życzliwość wymówiłem się przekonaniem, że nie miałbym tam lepszych warunków zdrowotnych niż w pensjonacie. Na to ona: — Chętnie przyjęłabym cię, Dominiku, do siebie na prawach małżonka. —• Nie mam rozwodu — ostrzegłem, udając, że przyjmuję to jako żart. —? Na co ślub? W moim środowisku, a to trzydzieści milionów Francuzów, nikogo nie zgorszyłoby, że tacy jak my samotnicy mieszkają razem. — Kochana jesteś, Fabiolo, ale co ci po mnie? Wiesz, że grypa osłabiła mi serce. Za parę lat miałabyś inwalidę albo nieboszczyka... — Wiesz co, mój stary? Odpowiem ci na dowcip dowcipem: ale byłby to mój inwalida i mój nieboszczyk. I o nich byłabym bogatsza. Nie domyślasz się we mnie żebraczki? Jeżeli to miał być dowcip, to czemu oczy jej zaszkliły się łzami? Gdybym te same słowa usłyszał od Steny, byłbym pewny, że podyktowała je troska o spadek. Fabioli winien byłem szczerość. — Muszę i chcę być teraz samotny. Pojmujesz? Zamyśliła się, potem, przysuwając bliżej na kanapie, rzekła półgłosem: —• Tak mówi człowiek, którego zraniła wielka miłość. Opuściłem oczy, a ona bawiła się moją ręką. Jakby mnie chciała powstrzymać, sama zaczęła: —? Nie proszę, Darni, abyś mi się zwierzał. Ona mieszka u mnie. Poznajemy się. Ona nie jest przezroczysta... —• Pragnąłbym pomówić z tobą o niej. Tylko o niej, nie o mnie. — Postaram się być szczera. — Możesz być szczera, boć przecież mnie nie kochasz. 294 — Jestem z tobą solidarna, Domi. To coś znaczy. — Więc? — Pytaj. Co chcesz wiedzieć? Milczałem. Uporczywie milczałem, aż ona pokiwała głową. Mogę z Fabiolą rozmawiać o wszystkich i o wszystkim, prócz Steny. Lękam się, aby mnie jakaś prawda nie dobiła. Nie chcę poznawać niektórych swoich spraw do dna. Fabiola jest przenikliwa. Litość głębiej sięga niż ciekawość. Nie jest to kwestia szczerości. Wulgaryzacja nic mi nie pomoże. Ani obca pomoc. Akumulują się we mnie moce do dalszego ciągu, który nazywa się życiem. Buntuję się podskórnie przeciwko śmierci. Brzmi to głupio, lecz jest cząstką mojej dzisiejszej prawdy. Dlatego nie chciałem się spowiadać i lekceważyłem chorobę, która podobno była wystarczająco poważna, aby wykończyć starszego człowieka. Nie sporządziłem nowego testamentu. Nie pogodziłem się ze Steną, chociaż wciąż pragnie tego dusza moja i miłość moja. LXII tt ozmyślam nad przeczytanymi książkami. Znosi mi je Kazimierz. Szkoda miejsca na wymienianie mało znanych nazwisk. Za parę albo kilkanaście lat kto o nich będzie wiedział, że pisali. Dzielę czytane książki na takie, w których jest ślad Boga, i takie, w których ludzie nic o Nim nie wiedzą. Nie wierzę autorom okaleczającym swoich bohaterów brakiem tęsknoty do nieśmiertelności. Mogą być sztukmistrzami psychologii, stylu, ale operują nie ludźmi, lecz manekinami. Także w sprawie sexu jest między autorami wiele kontrowersji i nieporozumień. Niektórzy tak manewrują swoimi kobietami, jakby to nie byli równorzędni ludzie. Pod tym względem wiele niby to ultranowoczesnych sław grzeszy atawizmem. Stena odjechała. Zawahałem się, czy napisać „już" czy „nareszcie". Na pożegnanie przyniosła mi bombonierkę 295 czekoladek. Też pomysł! Pewnie zapożyczony z filmu. Nie lubię słodyczy. Czekoladki przeznaczyłem dla Fabioli, a bombonierkę dla Suson. Przed odejściem Stena zapytała: — Nie masz mi nic do powiedzenia, ojcze? — Nie wiem, co cię interesuje — wykręciłem się. — Kiedy wracasz do mnie? — Przecież ja mieszkam w Paryżu. To ty wyjechałaś. — Chcesz więc, abym wróciła do ciebie? — Miejsce żony przy mężu. — Rozchodzimy się. — Współczuję. — Tylko tyle? — Po co więcej, skoro i tak zrobisz, co ci się podoba. — Jesteś okrutny! — Zwęziła usta i przyglądała mi się wyzywająco. A ja uśmiechnąłem się w odpowiedzi i to dopiero był© okrucieństwem. Może zrozumiała. Nazajutrz Fabiola przyniosła mi trzy różowe goździki. Ucieszyła się z czekoladek, lecz gdy dowiedziała się, że są od Steny, mina jej się wydłużyła. — Dostała je od mojego sąsiada, wraz z zaproszeniem do Patachou. — Późno wrócili? — Wystarczająco. — Udała mi się córeczka! — westchnąłem. — To jej żywioł. — Co? Sex? — Nie! Pieniądze. Ona jest w sobie chłodna, ale umie zgrywać wampa, a to chłopów bierze. — Myślisz? Zdawało mi się, że to bardziej skomplikowane. — To jest skomplikowane, oczywiście. Zbyt wcześnie zaczęła żyć i to skrzywiło jej rozwój. Opóźniło harmonię. — Jaką harmonię? — zaciekawiłem się. — To, co nazywamy kobiecością. — Ty, Fabiolo, jesteś pełną harmonią — zażartowałem. — A Stena kontrapunktem? — Nie! Stena to jazz. 296 — Jeszcze nie. Kiedy zakocha się i straci kontrolę nad sobą, wtedy będzie jazzem. Znam to. — Dla mnie jesteś harmonią. — Ale raz byłam z tobą, albo przy tobie, fugą. — Nie pamiętam. — W samochodzie na skałach. Te słowa już bezpośrednio stukam na maszynie. Od jutra wstanę na cały dzień. Po niedzieli rozpocznę przechadzki po mieście, a za dziesięć dni, jeżeli będzie sucho, przejadę się wozem. Jestem jeszcze osłabiony, lecz w sobie, fizycznie, czuję się naprawdę lepiej niż przed .chorobą. Może dlatego, że przestałem palić. Nie ciągnie mnie dym. Jeżeli ciągota do nikotyny odżyje, spróbuję cygar. Cygaro będzie pasować do mojej rzymskiej gęby. Tak nazwała kiedyś Fabiola moje oblicze. Albo: „zamknięta twarz". Dawniej myślałem, że takie zamknięte twarze Amerykanów, Indian i junkrów pruskich znamionują całkowite wyeliminowanie z roju ludzkich słabostek. Dzisiaj wiem, że to maska wewnętrznej słabości. Zawziętością opancerzają się przed konkurentami. Moją twarz uformowała fajka, rekwizyt konferencyjnych stołów. Paliłem ją od studenckich czasów aż do założenia protezy. Kto inny powie, że to wyraz skupienia. Owszem, waleczne skupienie, upór, lecz nie poczucie mocy, które rozluźnia wargi do uśmiechu. Stena ma usta raczej szerokie, ruchliwe, dolną wargę ślicznie wymodelowaną. Gdy wymawia angielskie słówko „sorry", górna warga wibruje jak psiakowi przed warknięciem. Kazik przyniósł mi dzisiaj w upominku pięknie oprawny tom Pisma świętego. Nie namawiał do czytania, broń Boże, tylko zachwalał niezwykły „reliure maroąuin". Zabawny jest mój synek. Wydaje mu się, że jeżeli ktoś nie lubi rozprawiać na tematy religijne, to dowód, że nie umie rozmyślać o wierze. W Ameryce w każdym hotelu znajdziesz Biblię przy łóżku. I co z tego? Na bezsenność wolę kryminały. Ja też nie miałem na nią czasu. Ale w wieku Ka- 297 zika zaczytywałem się Tołstojem. Wdzięczny mu jestem, że chce mnie odmłodzić. Czasu na przypominanie sobie Ewangelii mam sporo. LXIII l\la święta nie czułem się dość silny, aby ryzykować forsowną bądź co bądź wycieczkę do Italii wozem. Fabiola nie puściłaby mnie w taką podróż. Wieczerzę wigilijną jedliśmy we czwórkę, w mieszkaniu Borelów na Lhomond: Fabiola, Nika, Kazimierz i ja. Uczta była składana. Ja dostarczyłem wina i rybę (przyrządzoną przez generałową), Kazimierz — wspaniały tort, buche de Noel, Fabiola cukry i bakalie, a Nika sama usmażyła prawdziwe grzyby w cieście i polskie frykasy z maku. To samo, co podawała na świąteczny stół moja matka w USA. Nauczyliśmy się jednej kolędy, Fabiola śmiesznie wyśpiewywała strofkę „Liuliajże, Jeziuniu". Kazimierzowi szło znacznie lepiej. Fabiola lubi patronować i zajmować się młodzieżą. Nika w jej rękach zmienia się w szykowną pannę. W talii cienka jak osa, chyba cieńsza od Steny. Chociaż nie, tak się tylko wydaje, gdyż ma pełniejsze biodra. Łydki muskularne i kolana kształtne. Piszę o Nice, a myślę o Stenie, że wszystko ma od niej ładniejsze, jakieś płynne, rzewne. Jestem zazdrosny o urodę Steny. Ale dałbym wiele, aby posiadała choć trochę tych zalet, które promieniują z Niki. Bardziej bym ją szanował, ale może mniej wtedy się interesował. Tak, niestety, bywa. Powtarza się stara gadka o synu marnotrawnym. Ile w tym fałszu i ostrożności. A w gruncie rzeczy, co to kogo obchodzi. Pełzam dokoła siebie jak zaskroniec w krąg laski. Na święta Stena nie przyjechała do nas. Przysłała rokokowe greetings z adnotacją, że wybiera się z klubowym kuligiem do Szkocji. W osobnym liściku zapytała mnie, jak wygląda herb Polankowskich. To już bakcyl angielski. Nie chce być gorsza od swojej society. Narysowałem jej projekt sygnetu: żagiew nad trzema gwiazdami, a w treści 298 radę, aby starała się prowadzić regularny tryb życia, jeżeli chce długo trzymać się w dobrej formie. Bzdura! Napisałem to zamiast wielu cisnących mi się pod palce rad moralnych, które by na pewno zlekceważyła, a może i wydrwiła. Na konkretne pytanie, kiedy ją odwiedzę, odpowiedziałem, że nie planuję wycieczki do Londynu, a Paryż, być może, opuszczę. Będzie się nad tym głowiła. Ja też się głowię. Muszę ruszyć z miejsca. Chociażby dlatego, że jestem za blisko Londynu. Napisałem, że nie planuję wycieczki do niej, jakbym chciał odgrodzić się od tej, tak łatwej zachcianki. Właśnie zachcianki. Nie chcę żyć w zasięgu jej możliwych intryg. W ciągu paru godzin może mnie dotknąć, telefonem, listem, obecnością, może przerazić albo zachwycić czymś, co jej do głowy strzeli. Czuję się, jakbym był wciąż obserwowany. Nadzorowany raczej. Sam siebie także dręczę. Na przykład przypuszczeniem, że gdyby Stena doniosła mi, że pogodziła się z mężem, żyją w harmonii i spodziewają się dziecka, a mnie upatrują na ojca chrzestnego, czyż nie odwiedziłbym ich, nie przyjął zaproszenia na święto rodzinne? To, co Fabiola powiedziała o Stenie, że jest chłodna w sobie i zgrywa wampa, nie jest trafne. Ona nie jest sztuczna. Wamp nie musi być gorący. Przeciwnie, żarliwość spopieliłaby go. Trzeba być chłodnym, aby umieć być bezlitosnym. Klaudiusz de Gra-set opowiadał mi niedawno o czternastolatce, która uwiodła trzydziestoczteroletniego oficera. Smarkatą bawiło, że ma tyle wrodzonego sexu i grała na spotkanych mężczyznach jak ślepiec na organach. Podobno gdy wyszła za mąż i urodziła dziecko, stała się najprzyzwoitszą cnotliwą niewiastą. A może by... Cóż, napisać można. Gdybym uwarunkował mój dalszy dolarowy zapis dla niej właśnie wnukiem... To zgrana karta. Ciekawe, dlaczego Stena nie ma wpływu na Kazimierza. Jakby był na nią immunizowany. Klaudiusz, gdy rozmawiał ze Steną, widziałem, że nerwowo oblizywał wargi. Może jej sexy-fluid jest specyfikiem na starszych panów? Ale Darek też mi wyznał, że jest nią zatruty. Są chwile, kiedy chciałbym być już starcem. Nie odże- 299 gnuję się od tego stanu. To nie jest sprawa życia albo śmierci. W gruncie rzeczy wszyscy, młodzi i starzy, jesteśmy bezustannie pod obuchem likwidacji. Serce, rak, katastrofa w powietrzu, na szosie, wojna... Wyobrażam sobie starość jako stan pobłażliwego desinteressement sprawami, które mnie dzisiaj dręczą, pociągają i odpychają. A może cały mój dzisiejszy niepokój i niewygoda to dojrzewanie właśnie do starości, która jest też jakąś czystością. Czy jest możliwa purete wśród dzisiejszych ludzi? Na pustelni może, ale w społeczeństwie?... Chyba, że jest się impotentem albo tak zimnej natury, że aż bezlitosnym. Zmartwiały to nie to samo co umarły. Martwota to wystygnięcie do zera, a śmierć to katastrofa wywrócenia się do góry skórą. Coś w tym rodzaju. A swoją drogą w Londynie przy Stenie byłem pewniejszy siebie. Dopiero rewelacje związane z Darkiem zdemolowały mnie. W czasie choroby dalej coś się pruło. Gdy zjawiła się przede mną, byłem jak wyschnięta z pragnienia ostryga zamykająca się jednak pod dotknięciem życiodajnej kropli. Gdybym był przesądny, mógłbym uwierzyć, że „ktoś", komu coś się we mnie nie podoba, reżyseruje stany, aby mnie dezintegrować i rozbrojonego — przydeptać pogardą... LXIT Bawiłem się dzisiaj finansami. Tak właśnie żartobliwie to klasyfikuję. Mam na londyńskim rachunku, pierwszym naruszonym, jeszcze trzydzieści osiem tysięcy dolarów. Z tego dwadzieścia osiem, czyli równe dziesięć tysięcy funtów, przeznaczam na końcówkę posagu dla Steny. Chciałbym tą mamoną nieprawości sprawić coś godziwego. Obwaruję notarialny legat takim warunkiem, że małżonkowie: Dariusz Melowiejski i Krystyna Polankowska, będą mogli podejmować, za obopólnym podpisem, co roku po tysiąc funtów, plus bieżące procenty. W razie śmierci jed- 396 nego z małżonków, pozostały będzie dysponował całością legatu. Wyobrażam sobie, że jeżeli do domku i sklepu Darka, do mewsu, brylantów i gotówki Steny przydam z legatu po tysiąc funtów rocznie, podmuruje to dostatek małżeństwa, ułatwiając im swobodę pracy w upatrzonym zawodzie. W takich warunkach w dziesięć lat zdołają się dorobić. Stena nie roztrwoni posagu, tego się nie obawiam. Mam w tym planie i boczne zagrania. Nie wątpię, że Stena i Darek kochają się, a legendę o niesnaskach i grożącym rozwodzie uknuli na mój użytek. Może chcą wykorzystać jakoś moją ewentualną zazdrość. Otóż forma legatu, wymagająca zgody małżeńskiej, dążąca do scementowania stadła, przekona ich, że nie tylko nie ma we mnie cienia zazdrości, ale przeciwnie, jest szczera ojcowska troskliwość. Czy jest naprawdę? Nie chcę być obłudnikiem. Szczerość pragnienia zastępuję wolą i uczynkiem legatu. Niezależnie od londyńskiego zapisu przeznaczę dla Steny w testamencie połowę rzymskiej lokaty. Druga połowa przypadnie Kazimierzowi. Niech sobie myśli o mnie, po mojej śmierci, co zechce. Ewa nie dostanie nic więcej. Resztę, co pozostanie po mnie, osobiste graty, samochód i pula paryska — dla Fabioli. Rozpisuję tak wszystko, aby zdobyć poczucie, że nic nie posiadam, a jestem raczej użytkownikiem cudzych dóbr. Potrzebne mi to do odnalezienia w świecie, bez dolarów, samego siebie. Fabiola miała jakieś trudności, nie osobiste w związku z przeniesieniem swej firmy do lepszego lokalu na Capu-cines. Prosiła o niewielką, na tydzień, pożyczkę. Zwróciła ją w całości po trzech dniach. Jej stosunek do mnie jest zadziwiająco bezinteresowny. Zaczęła na transatlantyku od kombinacji i na tym stop. Wiem, że od Klaudiusza i od swego dawnego kochanka — prawnika potrafi domagać się usług. W firmie umie ekstra zarobić na protektorach swoich klientek. Jacy my wszyscy jesteśmy samotni. Niby szczere westchnienie, lecz z jakim pokryciem? Klaudiusz, Fabiola, Kazimierz i ja, owszem, nie mamy dziś ogniska domowego, ale czy mamy prawo czuć się opuszczonymi? Na przykład 361 ja. Dla Steny jestem rodzinnym zapleczem, dla Kazimierza, de facto, także, i dla Fabioli poniekąd. Nie obrzydza nam naszych mieszkań piekło niezgody familijnej, swary małżeńskie i użeranie się z krnąbrnymi dziatkami. Okres choroby dowiódł, że na samotność nie mogę się uskarżać. Mimo to skarżę się. Jak lokomotywa, która wyskoczyła z szyn nie pociągając za sobą szeregu wagonów. Wczoraj zwiedzałem z Fabiolą wystawę fotograficzną w Quartier Latin. Gdy odwoziłem ją do domu, spytałem, dlaczego jest dla mnie taka uprzejma. Zawsze ma dla mnie czas i dobry uśmiech. — Przed rokiem pomogłeś pozbierać mi się po katastrofie miłosnej. Dzisiaj ja ci chcę pomóc. — Uważasz, że potrzebuję pomocy? — Chyba tak. — Jesteś bardzo dyskretna. Powiedz, co o mnie myślisz naprawdę? — Naprawdę? — Tylko naprawdę! — Rozbiłeś się o młodość. Oni są twardzi. — Ja też jestem twardy. — Nie jesteś miękki, ale serce masz już kruche. Wiek kruszy nasze serca. Oni są elastyczni, połyskliwi. Łzy nie wsiąkają w połysk. W kruchość — tak! — Sama to wykombinowałaś? — Nie! Mój wspólnik, rysownik mód, opowiadał o sobie. Ma sławne nazwisko, pięćdziesiąt sześć lat, żonę z trojgiem dzieci i narzeczoną dwudziestoletnią. Replika twojej Steny. — Żonaty ma narzeczoną? — Przeniósł się do niej z warsztatem. Dzieli dochody tak, że co zarobi pędzlem, oddaje żonie na dzieci, a co zarobi ołówkiem, to dla Anastasie. — Jak żyją? — Żona dorabia sprzątaniem u swej kamieniczniczki, a Anastasie pływa w szampanie. — Co im wróżysz? 302 - — Anastasie rozgląda się i już nudzi. Zwykła kolej rzeczy. — On mniej zarabia? — Inni więcej. Ładna jest, jak twoja Stena. — Po co mi ją przypominasz? — Prosiłeś, żebym mówiła. — Wiesz przecież, że opiekuję się córką jak ojciec. ?— Może nawet lepiej, ale... — Masz jakieś „ale"? — Pozwalasz mówić? — Proszę. — To przyhamuj. Ona nie uważa się za twoją jedynaczkę. — Phi! — gwizdnąłem. — A co ty na to? — Nie kontynuowałam z nią rozmowy na ten temat. Domyślam się, o kogo jej chodzi. — Kazimierz? — Tak! Nienawidzi go. — Aż tak? — Tak! I ma do ciebie pretensję. — Mnie też nienawidzi? i!fc~-•""" — Nic podobnego! Można kogoś lubić, a chcieć"IStjr na nim zemścić. Za urojoną krzywdę. To skomplikowdtia:' panna. : — Mężatka! — poprawiłem. iu ? — Także tytuł mężatki nie zobowiązuje do niczego. — A dziecko? — Pozwól, że ci na to nie odpowiem. LXV 1>I iedziela. Kazimierz dopilnował, abym był dzisiaj w kościele. Uczynił to bardzo niewinnie. Zatelefonował rano, aby zapytać, czy dobrze się czuję, bowiem on i Nika jadą do Melun. Gdybym miał ochotę, z przyjemnością podrzucą mnie do każdego kościoła, który im wskażę. Podziękowałem mówiąc, że czuję się zdrów jak ryba i sam pojadę 30S Humberem do St. Germain na dziesiątą. Wobec tego pojechałem. Kościół był pełny, lecz nie tak jak kościoły warszawskie, gdzie trudno przecisnąć się do ołtarza. Tam w tłoku czułem się mniej samotny. Tutaj stanąłem w prawej nawie tak, aby mnie nikt nie dotykał. W czasie choroby, gdy namawiano mnie na spowiedź, wykręciłem się obietnicą na potem, gdy wydobrzeję. Wy-dobrzałem, nie kaszlę i chęci do spowiedzi nie czuję. A powinno się pragnąć uwolnienia od balastu grzechów. Nie pragnę. Trzeba czuć, że jest się brudnym. Tęsknię do czystości, ale nie pragnę. Moje samopoczucie zdefiniowałbym słowami: niezadowolenie z samego siebie. Dezaprobata. Jak spowiadać się z tego? Rozmowa z księdzem Górskim w Kłycinie, ni to spowiedź, ni sprzeczka, nie powinna służyć za wzór. Mogę mieć do niego pretensję, ale to nie był zwyczajny kapłan. Liczę na kapłana zwyczajnego. Przed konfesjonałem trzeba mówić konkretnie. Imaginuję sobie taką normalną spowiedź-oskarżenie. Mówię księdzu, że kusiłem swoją pasierbicę. Jak kusiłeś, zapyta. Dałem jej brylanty. I co za to zażądałeś? Niczego nie zażądałem, a przeciwnie. Jak to, przeciwnie? Odwróciłem się, gdy szła ku mnie gotowa... Ksiądz na to: Nie zawracaj mi głowy! Spowiedź jest oskarżeniem się, a nie chełpieniem. Mógłby tak powiedzieć. I trafiłby niedaleko. Dlatego nie przyklęknąłem przy konfesjonale. A stały po mojej prawej stronie dwa. Nad obu paliły się lampki. Światełka namawiały mnie. Zawsze zabrakło tej sekundy, abym uprzedził następnego wchodzącego za kotarę. A wtedy, gdy może bym przyklęknął, światełka gasły. Po lunchu pojechałem na rue de la Garenne do dzielnicy Algierczyków. Chciałem dobrym uczynkiem zrekompensować ominięcie spowiedzi. Tam mieszkała Berenice, moja chrześniaczka. Oglądając dziewuszkę roześmianą w Polsce nie przypuszczałem, że w Paryżu otacza ją aż taka nędza. Mój wypolerowany przez Gustawa Humber szokował wśród obskurnych domiszcz. Mieszkają bardzo biednie. Chrześniaczki nie zastałem, za to poznałem jej oj- 304 ' ? ''? * - •• ca. Miał początkowo wystraszone oczy. Gdy dowiedział się, że jestem znajomym z Polski, rozjaśnił się i przywitał jak komunistę, podniesieniem pięści. Nie wyprowadzałem go z błędu, chociaż przyznaję, że w Polsce nie widziałem, by ktoś tak się z kimś witał. Przekazałem mu torbę cukrów i wełenkę na sukienki dla jego żony i córki. Obiecał, że przyśle do mnie Berenikę albo małżonkę, by mi podziękowały. Poniedziałek. Dzisiaj, gdy zabierałem się do śniadania, przybyła do mnie długonoga czarnula w berecie i mizernym paletku. Berenika. Okazała się wiele rozmowniejsza i śmielsza niż w Polsce. Narzekała. Dawniej było im lepiej, a teraz bardzo źle, bo wojna. Tatusia już raz aresztowali i pobili. Tylu złych ludzi i biją się a biją. Mile Suson, nie proszona, podała drugie nakrycie. Berenika nie kazała się prosić. Jadła tak chętnie i dużo, że albo wybrała się do mnie na czczo, albo przybiegła taki kawał drogi piechotą. Wzruszył mnie jej apetyt. Pewnie symptom owego skruszenia serca, o którym mówiła Fabiola. Co innego słyszeć i czytać o biedzie, a co innego obserwować za swoim stołem zgłodniałe stworzenie, dziecko mające Boskie i ludzkie prawo do opieki. Może Stena w dzieciństwie też była-taka szczupła, nawet chuda... Zabrałem Berenikę na miasto. W Beau Marche zakupiłem trzy komplety ubrań i ciepłych palt na miarę całej rodziny, załadowałem tym Humbera i przeniosłem się na St. Sulpice. Tam, w katolickiej księgarni dobrałem, według porady subiekta, zestaw lektury religijnej dla młodzieży, po czym udaliśmy się na rue de la Garenne. Na odmianę nie zastałem ojca, więc odbyłem krótką naradę z matką. Chwaliła męża, że pracowity, oddany domowi, tylko ostatnio nie poszczęściło mu się. Co miał, to stracił, nie bezpośrednio na wojnie, ale przez tę wojnę algierską. Prosiłem ją, nic nie obiecując, aby mąż zgłosił się do mnie po uprzednim upewnieniu się telefonicznym o mej obecności w domu. Chciałbym mu pomóc. Oczywiście jej chcę 20 — Moguncka noc 305 pomóc, swojej chrześniaczce, ale przez ojca i matkę, aby była szczęśliwa w rodzinie. Spróbuję uwolnić ich z kłopotu, jednak uszczęśliwić dziecko zdołają tylko rodzice. Może nie uszczęśliwić, lecz dać mu optymalne warunki dla szczęścia, które zależy tylko od nas samych. Czy tylko od nas samych? Ostrożny jestem dziś w formułowaniu sądów. Odwagi! Nie ma szczęścia na ziemi, bowiem szczęście jest nieskończone. Przeżywamy radości, euforie, dobrobyt, błogostan, a to są dopiero akordy samego szczęścia. Wiele o szczęściu można by zrozumieć medytując o cierpieniu, które nie jest na pewno negacją. Dla chrześcijanina na ziemi cierpienie jest ważniejsze niż szczęście. Chrześcijanin, gdy brak mu zasługi, może wypłacić się za łaskę chrztu, czyli za wpisanie do rejestru odkupionych, cierpieniem. W ten sposób cierpienie chrześcijanina nie jest bezowocne. Są inne jeszcze, owocujące cierpienia, przerastające ramy chrztu. Ludzka krzywda. Cierpienie pokrzywdzonego to lichwiarski zysk Miłości Bożej. Pisk dziecka Pigmeja kopniętego przez katolika gubernatora brzmi w niebiesiech nie ciszej niż jęki świętego pańskiego przypiekanego żywcem przez ludożerców. Przerzucając wstecz kartki dziennika zauważyłem, że powtarzam się w moich medytacjach. Odeptuję pewne tematy, lecz ich nie domawiam. Dla dziennika ważniejsze są fakty, ale dla mnie samego medytacje znamionują więcej niż zdarzenia. Są fermentem, więc może i pierwiastkiem 'przeżyć. Samo przeżycie poza imną nie istnieje przecież. Ja także wciąż przemijam, a pierwiastek może przetrwa w duchu. LXVI , , Inżynier Gaston N. pracuje w plastykach. Ponieważ mój Kazimierz też interesuje się masami plastycznymi, stąd ich znajomość. Przyjaźń, jeżeli jest, powstała na gruncie ideowym. Niekoniecznie zgodności, także rozbieżności. Gaston pracuje w fabryce w Boulogne. Sam zapropono- wał mi zwiedzenie tego kolosa. Lubi swoje laboratorium. Ale mnie bardziej obchodzą jego poglądy niż hale fabryczne. Po amerykańskich, Boulogne niczym mi nie zaimponuje. Dzisiaj od maszyn żywiej zajmują mnie ludzie, którzy przy nich pracują. Ich stroje i miny, także klimat i natężenie dźwięku, czyli hałas i temperatura. W elektrowniach i maszynowni okrętowej trudne do zniesienia. W blacharniach, w dokach przy formowaniu kadłubów grzmot młotów grozi równowadze psychicznej. Po takim właśnie zgiełku, odpoczywając w kantynie fabrycznej, rozmawialiśmy z inżynierem o prawach ludzkich i nieludzkich. Notuję parę jego poglądów. Mówiąc gestykulował. — Broń jądrowa jest totalną negacją wszelkich wysiłków gospodarczych człowieka na ziemi. Tym samym afir-muje sens ludzkich wyobrażeń o duszy i niebie. — Nie chwytam związku... — przyznałem skromnie. Ożywiłem tym jego instynkt pedagogiczny. Gestykulował palcami tłumacząc: — Dwa osiągnięcia dwóch wielkich cywilizacji i kultur, dwóch kontynentów, dwa wykonania, a więc fakty i wykładniki ich postaw, ich aktualnych postaw, bieżącego wieku: to Auschwitz i Hiroszima. Protestanckie Niemcy mordują scientyficznie miliony katolickich Polaków i Żydów, a wasza chrześcijańska Ameryka tępi ultra-nowocześnie pogan Japończyków. Czego więcej potrzeba, aby zwątpić w cywilizację i postęp? Po co pisać, rachować, budować, produkować, tworzyć, rodzić, jeżeli najgodniej prezentujący się sąsiad pieści w kiszkach i mózgu pragnienie naszej totalnej zagłady.1 — Dlaczego ma to afirmować religię? — Albo — albo! Jeżeli człowiek nie będzie czynną wolą strzegł dekalogu, przepadnie on sam i jego bliźni, których trupy nie ożywią go. W tym sens, że nikt nie wymyślił nic lepszego. Nie można z dekalogu wyrwać jednego przykazania i zastąpić go innym, swoim. To właśnie uczynili Amerykanie, to robią nasi w Algierze. 307 — Jest pan katolikiem? — zagadnąłem, pewny, że potwierdzi pytanie. — Z pochodzenia tak, z praktyki jeszcze nie. Casimir usiłuje mnie nawrócić, lecz różnimy się politycznie. On wierzy w socjalizm, a ja nie wierzę ludziom, chociaż umiałbym ufać człowiekowi. O to chodzi, że trzech to zupełnie co innego niż jeden. Coś nowego. Kazimierz mówi, że gdzie trzech zbierze się w imię Jezusa, tam jest i Jezus z nimi. Ale gdzie się tacy zbierają? Ja powiem, że gdzie trzech zbierze się w imię własne, tam zawsze jest z nimi diabeł. -— Wierzy pan w diabła? •— Jeżeli człowiek może być aniołem, to może być i diabłem. Dwóch aniołów-ludzi nie spotyka się razem, dlatego legion ludzi to już diabeł. Muszę zapytać Kazimierza, jaki jest ten Gaston w życiu rodzinnym. Spodobał mi się. W jego myślach odnajduję sporo własnych niepokojów. Zawsze chodzi o sens ludzkiego życia. Co jest doraźne, a co prymordialne, człowiek czy społeczeństwo? Dusza czy zespół? Zagadnienie podstawowe. Nie można rozstrzygnąć go jednoznacznie przez „tak" albo „nie". Poszczególne instrumenty nieodzowne są dla zestawienia orkiestry, która wykonuje sym- • fonię. Analogia nieraz nadużywana przez socjologów. Pociągnijmy ją dalej. Wykonanie symfonii przez orkiestrę to jeszcze nic twórczego. A gdzie kompozytor, a gdzie dyrygent? Każde skrzypce ożywia poszczególna ręka. Dalej! Symfonia, twór muzyczny, realizuje się w słuchu zasłuchanych. Nieprawda! W parze poszczególnych uszu zasłuchanej jednostki. Przebrzmiewają dźwięki, przebrzmiewa słyszenie, a zostaje w pojedynczym człowieku posmak szczęścia, którego nie sposób zdefiniować. Przeciągnąłem chyba tę metaforę, gdyż zgubiłem pointę. Wczoraj wybrałem się do kina z moim sąsiadem — emerytem z pensjonatu. Skusił nas kolorowy film angielsko--niemiecki o łodziach podwodnych. W sąsiadce z prawej strony rozpoznałem Celię, stewardessę z „Savoie". Była z kilkunastoletnim chłopczykiem, który nazywał ją ciot- 308 ką. Dałem chłopczykowi baton orzechowej czekolady. Z Celią zamieniłem szeptem parę zdań. — Po ślubie? — zapytałem. — Mam nowego narzeczonego. — Poważnie? — Za poważnie! Sąsiedzi przerwali nasz dialog posykiwaniem. Nie zdołałem dowiedzieć się, na czym polega zbytnia powaga jej nowego narzeczeństwa. Roczna statystyka londyńska ogłosiła, że siedemnaście procent dzieci urodziło się bez ślubu. Gorzej byłoby chyba i gorzej świadczyło o ludziach, gdyby te dzieci poczęte nie urodziły się wcale. Czy może być grzechem urodzenie dziecka nieślubnego? Czy potępienie tego nie obrażałoby mocy Stworzyciela? Piszę to myśląc o Nice, gdyby zaszła w ciążę, a Kazimierz porzucił ją albo zginął w wypadku samochodowym. Mam nadzieję, że nic podobnego nie grozi. Nika wraca do Wrocławia i będzie tam oczekiwała na chłopca do ślubu. Miodowy miesiąc mają zamiar spędzić w Zakopanem. I co dalej? Pytałem Kazimierza, co planuje na dłużej niż kwartał. — Plan mam naszkicowany, lecz nie zafiksowany. Bo i po co? Tyle przed nami różnych możliwości. Pomyślnych i niepomyślnych. Nie wiadomo, jak rozwinie się wojna w Algierze, ani co wyjdzie z afery berlińskiej. Posady nie wymówiłem i w Polsce nie zaangażowałem się nigdzie. Po Zakopanem zjeżdżamy do Paryża. Nika urządza dom na Lhomond, a ja kombinuję nowy model dyszy. Przyrzekłem Nice, że gdy będzie spodziewała się dziecka, na czas rozwiązania pojedzie do Wrocławia. — Rozmawiacie na takie tematy? — zdziwiłem się. — To dla niej bardzo ważne. Obiecała ojcu, staremu Łasiakowi, że jego pierwszy wnuk będzie wrocławianinem. Czy ciebie, Dominiku, obchodzi, gdzie urodziłaby dziecko twoja córka? — Nie zastanawiałem się. Sprawy Kazimierza nie niepokoją mnie. Cudze szczęście słabo grzeje. Jeden telefon Steny jest dla mnie ostrzejszym przeżyciem niż wszystkie sprawy Kazimierza i Niki. 309 LXVII Przyleciałem do Londynu bez uprzedzenia. Na Bel-gravii zjawiłem się niespodziewanie, w porze lunchu. Tym razem drzwi były zamknięte. Za drugim zakołataniem usłyszałem wolno zstępujące ze schodów kroki. Otworzył Dariusz. Był zaskoczony, lecz starał się nie okazać tego. Nie potrzebował wzywać Steny, gdyż pojawiła się w sieni wyglądając z kuchennych drzwi. Ucieszyła się, chyba szczerze. Wprowadzili mnie do środkowego pokoju, usadzili na najwspanialszym z trzech foteli. Coś w rodzaju dentystycznego kombinatu, okręcającego się bezszelestnie dokoła podstawy. To był najdroższy z ich nowoczesnych mebli. Brzydactwo, ale wygodne. Jeszcze go nie zagrzałem, gdy zatroszczyli się o mój żołądek. Zeszliśmy do kuchni, którą nazywa się jadalnią. Darek zajął się jedzeniem. Odgrzał mięsne danie, zaparzył herbatę, pokroił , cićisto. Funkcjonowali jak zgrana para baletu, chociaż nie zauważyłem, aby się porozumiewali. Może trafiłem na niezgodę, którą chcieli przede mną zamaskować. Może naprawdę rozchodzą się. Po herbacie wróciliśmy do sitting--room na fotele. Gdy z powagą zaprosiłem ich, aby usiedli naprzeciwko i posłuchali tego, z czym przyjechałem, okazali zakłopotanie. Widocznie spodziewali się wymówek. Wyłożyłem zamiar zapisania im jako małżeństwu dziesięciu tysięcy funtów na opisanych warunkach. W pierwszej chwili byli zdezorientowani. Nie wiedzieli, jak reagować. Dopiero mój uśmiech rozmiękczył ich. Objawili wprost dziecinną radość. Darek pogłaskiwał mnie po rękawie, ? a Stena ściskała za szyję i całowała prosto w usta. Kiedyśmy ochłonęli i rozsiedli się na fotelikach, aby obgadać sprawę, Stena nachmurzyła się i powiedziała zdanie, które natychmiast wybiło mnie z rodzinnego nastroju. — Niedobrze to, ojcze, obmyśliłeś. Lepiej daruj połowę sumy, tylko tę moją, żeby druga połowa nie skusiła nas do trucicielstwa. Chciałem odparować niewczesny żart uśmiechem, ale 310 postrzegłszy zmianę twarzy Darka, przestraszonego, a na pewno zasmuconego, zdecydowałem się podjąć rękawicę: — Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera. — Zwróciłem się do Darka: — Co pan o tym myśli? — Czy muszę być dla pana panem? — spojrzał mi w oczy jakoś prosząco. — Wiem, że zawiniliśmy, ale skoro chce nas pan obdarować... Nie dopowiedział, mimo to zawyrokowałem: — Dobrze! W takim razie przekażę na rachunek Steny w Barclay pełne dziesięć tysięcy, natychmiast, gdy mnie zawiadomicie o zawarciu kościelnego ślubu. To wszystko, póki nie będę miał wnuka. Jesteś, Steno, moją jedynaczką, prawda? — Już sama nie wiem, co między nami jest prawdą. — A ja wiem! — odpowiedziałem twardo. — To, czego sami nie popsujemy. Mimo że mnie gorliwie zatrzymywali, nie pozostałem u nich na noc. Następnego dnia załatwiłem ich finansowe sprawy, tak przygotowując operację, bym mógł ją sfinalizować zaszyfrowanym kablem z Paryża. Wieczorem zaprosili mnie na dinner do Soho. Było zimno, lecz nie padało, więc łaziliśmy trochę. Zmęczeni wstąpiliśmy do azjatyckiej, bodaj że burmańskiej restauracji. W niewielkiej salce było duszno. Usiedliśmy za stolikiem tuż przy otwartych drzwiach wejściowych. W tej samej kamieniczce obok drzwi także otwarte, ze stojącą w nich inwigilator-ką. Potrawy azjatyckie, zgodnie z uprzedzeniem kelnera były „very hot", ale smaczne. Po koniak w kieliszkach biegał przez jezdnię do baru naprzeciwko. Słuchając opowiadań Steny o jej wyczynach klubowych i shoppingo-wych obserwowałem ruch przy drzwiach sąsiednich. Co kilkanaście minut jakaś dama wychodziła z nich na ulicę i po paru minutach wracała z klientem. Wychodzili z powrotem osobno. Rozróżniłem ich pięć, według stroju. Dla obserwacji wytypowałem jedną, średniego wzrostu i pospolitej urody brunetkę w kosmatym kapelusiku. Wychodząc ze swoich drzwi mijała mnie o dwa metry. W ciągu dwóch godzin naszej towarzyskiej zabawy obróciła 311 z klientami sześć razy. Ciężki to chleb powszedni. W Londynie nie wolno prostytutkom zaczepiać mężczyzn na ulicy. Grożą za to wysokie kary i areszt. Więc albo policja londyńska nie daje sobie rady, albo nie chce egzekwować tego zarządzenia. Tak to sobie niefrasobliwie zapisuję, jakbym nie siedział wówczas ze Steną, córką, którą zamierzałem opuścić nie wiem na jak długo. Byli wdzięczni i nadskakujący. Mogłem ich wypytywać o ich role we wrocławskich spiskach na mój portfel, mogłem badać, czy Darek coś wie o rabunkowych skokach swojej żony, mogłem im mówić o sobie, aby mnie dobrze wspominali. Nie chciałem wiedzieć więcej o ich przeszłości. Jeszcze mi pozostanie parę furtek domysłów, pozwalających w chwilach utrapienia wybiegać na łączkę złudzeń. Że ona w gruncie rzeczy nie jest złą dziewczyną, że lubi mnie naprawdę, lubi po swojemu, że miłość Darka wyprostuje jej charakter, wspólne życie uchroni od pokus, Pan Bóg im pobłogosławi. Moje zachowanie się w burmańskiej restauracji było może nienaturalne, ale też nie sztuczne. Powtarzani za Fabiolą, że można kogoś lubić, a mimo to pragnąć mu czasem dokuczyć. Podpatrzone na Belgravii domatorstwo Steny i Darka czemuś mnie obrażało. Przez pewne roztargnienie chciałem im okazać, że nie przejmuję się zanadto ich sprawami. Niech on sobie nie myśli, że posiadł mój bezcenny skarb. Niech ona nie wyobraża sobie, że... Wypytywali, kiedy i skąd wyjeżdżam albo wylatuję. Chcieli mnie odprowadzić, uczcić. Odmówiłem. Pożegnałem się na ulicy. Na trotuarze Greek Street w Soho, potrącany przez włóczęgów nocnych pocałowałem Stenę w usta, pocałowałem jej męża w policzki, poklepaliśmy się po ramionach i adieu! Dwa razy obejrzeli się, nie wiedząc, że ich obserwuję. Wypiliśmy przecież po parę koniaków. Tak nie idą ze sobą ludzie kochający się. Oni szli rozdrażnieni. Tak nie spacerują ludzie lubiący się. Idąc obok siebie byli osobno. Ja też sam pozostałem. — You are alone czy na spotkaniu? ,V — Sam. ,,,., i 312 — Chcesz rozgrzać się? To obserwowana nieznajoma w kosmatym kapelusiku. — Jak się nazywasz? — Fanny. — Ile razy zdejmowałaś kapelusz dzisiejszego wieczoru? — Sześć. Ale ty będziesz pierwszy. — Zgadza się. Po ile? — Od ciebie z porcją rumu tylko piątkę. — Masz piątkę i odprowadź mnie do Lester. Chwyciła mnie pod ramię i czułem, że się wspiera drepcząc po krawężniku. — Zmęczona jesteś? — Ten spacer nie jest przyjemnością. — Za pięć funtów? — Poszłabym za to do Chiswick. — Tam mieszkasz? — Tak. Czego szukasz? — Smutniejszego od siebie. — Grozi ci operacja żołądka? — Serce. — Brzydka sprawa. Zaraz zatrzymam taxi. — Puściła ramię. — Nie bój się. Jestem mocny. Przy Undergroundzie spytała: — Mogę bez dopłaty sprowadzić cię na dół, do wagonu. — Pożegnamy się tutaj. Dziękuję. — Za co? — Tak sobie. — Look! — Zbliżyła twarz do mojej twarzy. — A może ty naprawdę jesteś ciężko chory? Nowotwór w mózgu? — Fanny. Ty masz na pewno kłopot ze zdrowiem. Powiedz głośno. To ulży. — Mam! Resekcja lewej piersi. — Brzydka sprawa. — Nieprawdaż? Jak ja będę zarabiać? — Możesz być kasjerką albo odźwierną w klubie. — Darling! To nie takie proste. •'??< r-,.>; '" n 313 — Po ciemku bywa prostsze. Adieu. Rozpisuję się, nadymając ważnością błahe spotkania, aby nie pisać o Stenie. Dzisiaj nie chcę już nic więcej od nich. Bawię się gorzką satysfakcją, że mnie nie rozumieją. Adieu! LXVIII oamotność nie polega na tym, że brak nam bliskiego towarzystwa. Samotnym jest ten, który nie może, nie umie lub nie chce otworzyć swego serca przed innym człowiekiem. Właśnie o serce chodzi. Według znamion przyjaźni mógłbym zwierzyć się i być zrozumianym przez Fabiolę. Nie chcę. Jest we mnie nieufność, może nawyk, a może pycha wzbraniająca otwarcia wrót do swego wnętrza właśnie znajomemu. Obawa, że zadomowi się we mnie okupant. Wydaje mi się, że umiałbym być dzisiaj bardziej szczery przed matką niż przed samym sobą. Może dlatego tęsknię czasami do niej. Właściwie to nie o szczerość chodzi, a o poskarżenie się. Każdy z nas ma coś, co go boli na tyle, że mógłby się na to poskarżyć. Pytanie tylko, przed kim. Poskarżenie się to przyznanie się do słabości, więc ukorzenie. Pozorem, że nie lubię zawracać komuś głowy swoimi sprawami, osłaniam przed samym sobą własną pychę. Na tym polega żywotność i subtelność katolicyzmu, że człowiek, wierzący w obcowanie świętych, może do swoich patronów modlić się i skarżyć. Nie jako równy im, ale słaby. Niezrównana ta wartość wymaga jedynego warunku: zaufania. Można by zważyć naszą wiarę tym, do kogo umiemy się modlić i przed kim poskarżyć. Najłatwiejsza modlitwa do patronów od zgubionych kluczy. Trudniejsza do Maryi, Matki Jezusa i twojej. Najwyższa do Boga. Wydaje mi się, że wierzę w Boga, lecz nie tak, abym umiał poskarżyć się przed Nim na ludzi. Moja wiara nie jest chyba nawet na parterze. Rozumiem, że cza- 314 sami pospolity człowiek może reprezentować przed ludźmi samego Boga. W tym znaczeniu, jak powiedział Chrystus, że cokolwiek uczynilibyśmy jednemu z maluczkich, to tak jak gdybyśmy uczynili samemu Jezusowi. Skarżyć się można na siebie i na bliźnich. Jedno przeszkadza drugiemu. Trudno by mi było skarżyć się na Stenę, ponieważ czuję się wobec niej winnym. Gorzej wygląda mój rachunek z Fabiolą. Pomijając gierki transatlantyckie, przecież ona w niczym mnie nigdy nie zawiodła. Hojniejsza o całą młodość i urodę. Dla moich bliskich uczynna i grzeczna, dla mnie usłużna i zapobiegliwa. Bezinteresowna, a przy tym nie zakochana. Ja takim być nie potrafię. Spodobała mi się od początku. Dlatego odszukałem ją w Paryżu, zaprosiłem do Bretanii, do Szwajcarii. Stanowczo jestem jej dłużnikiem. A ubóstwem moim jest i to także, że rozważając mój z nią rachunek, stwierdziwszy debet, już oceniam, jaką ilością dolarów powinienem skwitować jej dobroć. Skwitować — i wykorzystać. Oto cały ja w nagiej prawdzie. Już fermentują plany dalszej ucieczki. Objawy takie same jak w USA, w pierwszym okresie likwidacji busi-nessu. Obmyślam, gdzie co komu dać, zostawić, podrzucić... Fabioli powierzyłbym mój jedyny skarb: pokaźny plik kartek dziennika. Kilkaset stron gęstego maszynopisu. Nie mam zielonego pojęcia, ile to warte. Bądź co bądź, pokaźny ładunek; kilkanaście miesięcy skondensowanych przeżyć. Czy umiałbym dziś napisać tyle w pamiętniku 0 pięćdziesięciu poprzednich latach mego życia? Nie miałbym ochoty. Wciąż jeszcze jutro bardziej mnie interesuje, 1 niepokoi. Nie o życie własne, ale o tych, z którymi związałem się po wyskoczeniu z amerykańskiej karuzeli. Walizy z książkami i drobiazgi zostawiłbym w pokoiku na Lhomond, który Kazimierz oddał mi do dyspozycji. Przed samym wyjazdem upoważnię go, aby w razie mojej śmierci lub braku wiadomości dłużej niż przez trzy lata, zrobił z gratami, co zechce. A co z maską Złego Mędrca? Stenie nie spodobał się. 315 LXIX .Lubię klimat kolei podziemnej. Przypomina mi czymś cyrk z lat dziecinnych. Gdybym nie jeździł metro, nie spotkałbym magistra Dziubala, urzędnika konsulatu polskiego. Zaprosiłem go na lunch. Zaszliśmy do La Maree na smakowite moules. Rozmowa rozwinęła się tak charakterystycznie, że trudno mi uwierzyć, iż spotkanie było przypadkowe. A było niewątpliwie przypadkowe, gdyż sam go zaczepiłem. Z Polonią zagraniczną nie szukam zbliżenia. Jeżeli stać mnie na bezpośredni kontakt z Polską, to na co mi emigracja. Jestem zbyt płytko polski, abym czuł nostalgię do kraju mego ojca. Tym bardziej, gdy wywiozłem z niego to, co mi się w nim najbardziej tak dziwnie spodobało. Współczuję wszystkim wygnańcom, jednak nie pochwalam, jeżeli ktoś odżywia się trwale nienawiścią do tego, co na świecie zmienne. Gorzej, gdy sam nie zmieniając się ma pretensje, jeżeli to, czego nie lubi, ewoluuje ku lepszemu. Postawa szkodliwa i godna współczucia. Oceniłem ją, gdy pewien Węgier, przygodny znajomy, za to tylko, że pochwaliłem taniość i sprawność komunikacji kolejowej w Polsce, uznał mnie za komunistę. Ja komunistą... Magister Dziubal, człowiek gładki i oczytany, łatwo zdradził się, że jest nieźle wtajemniczony w moje sprawy rodzinne. Zaspokoił moje zdziwienie oznajmieniem, że przecież opuszczenie demokratycznej republiki przez cztery znajome sobie osoby prawie jednocześnie nie jest błahą sprawą. — Jak to cztery! Dwie! — poprawiłem. — Proszę: panna Polankowska, panna Łasiak, Dariusz Melowiejski i pan. — Ja? — Oczywiście. Mógł pan pozostać w kraju jako mile widziany. — Ze względu na dewizy? — Chociażby. — Dlaczego łączy pan osobę Meiowiejskiego z nami? y 316 I — Przecież to pana zięć. — Skąd pań wie? — Z Londynu. Bawiłem tam i jestem dobrze wprowadzony. W kołach polonijnych, z którymi nawiązali stosunki, uważają ich za agentów Moskwy. Nie dla śledzenia Polaków, tylko dla infiltracji do sfer młodzieży angielskiej. Nie kijem go, to pałką. — Co pan wie o mojej córce? — Bardzo urodziwa i zdolna osoba. Szkoda, że zrywa z krajem, któremu zawdzięcza chociażby kosztowne wykształcenie. — A co z Melowiejskirn? — Tego mniej nam szkoda. Rozdrażniła mnie rozmowa z magistrem Dziubalem. Niepotrzebnie rozgadałem się z nim o Stenie. Jakbym zgrzytnął obolałym zębem. Najgorsza ta wątpliwość: czy dobrze, że wywiozłem ją z Polski... To samo pytanie zadałem Kazimierzowi: — Czy dobrze, że chcesz Nike wywieźć z jej kraju? — Ja nie chcę jej wywozić. Osobiście mam ochotę popracować w Polsce. To ona boi się narażać mnie na zmianę środowiska. — Więc jak będzie? — Jak Bóg da. Będziemy dostosowywać się do okoliczności nie wysuwając na pierwszy plan własnego interesu. W dalszej rozmowie, skacząc na swego konika, powiedział, że człowiek, nie żyjący dostępnymi mu sakramentami, podobny jest do kogoś jedzącego suchy chleb bez popijania wodą. — Jeżeli mu smakuje... — Chodzi nie o smak, tylko o trawienie — zirytował się. — Chleb to nasze bytowanie, nasze uczynki. Sakrament podwiązuje nas do kabrioletu wieczności. Ratuje przed zwietrzeniem. — Nie wydaje mi się, abym rozumiał, o co ci chodzi, chłopcze. Co to jest dostępny sakrament i dlaczego wybrałeś ze środków lokomocji właśnie kabriolet. 317 — Możesz, wuju, w Paryżu, kiedy chcesz, przystąpić do spowiedzi i komunii. — Wszędzie rnogę. W USA mogłem i w Warszawie. — Możesz, ale nie chcesz. Od czego to zależy? — Bo ja wiem... — Nie zależy ci na owocu własnego życia. Kołujesz, Dominiku, zamiast iść naprzód. A kabriolet dlatego, że Wieczność nie spieszy się. Pośpiech to ludzka słabość. Możemy chełpić się nią przed protoplastami, którym nic nie imponuje, albo przed dziećmi, które nas prześcigną. — Amen! — uśmiechnąłem się, kończąc rozmowę. Nie sprzeczałem się, chociaż mnie nie przekonał. Cieszę się, że tak myśli i wierzy. Może mu to dać spokój i siłę w rozgrywkach z samym sobą. LXX W bieżącym tygodniu zaszczepią mi cholerę i ospę. Będę mieć komplet na wszystkie kwarantanny świata. Dzisiaj odwiedził mnie Arezki, ojciec Bereniki. Schludnie ubrany południowiec o smagłej twarzy i wydatnych wargach. Przyszedł, by podziękować za podarki i opiekę nad córeczką w Polsce. Jest dumny, że ma żonę z tak pięknego kraju. Wierzy, że Algieria wywalczy sobie niepodległość i wtedy będzie taka sama jak Polska. Nie wiem, co przez to rozumiał: taka piękna, czy taka niepodległa? Wybadałem delikatnie, co mu najbardziej dolega. Przyznał się, że — długi. Wszystko, co zaoszczędzili przez kilkanaście lat wspólnej z żoną pracy, wydali na sklep. Bomba OAS zdemolowała dom, w którym mieszkali. Aresztowano go za udział w manifestacji. Wrócił do swoich połamany. Choroba kosztowała. Musieli zadłużyć się u sąsiadów, takich samych biedaków jak oni. Teraz męczą się, bo zarobek ledwo starcza na chleb powszedni, a długi trzeba spłacać. — Wiele tych długów? — Bardzo dużo! 318 — Na przykład? — Sześćset twardych franków. — To znaczy: sto dwadzieścia dolarów. Poczęstowałem go kawą i wafelkami. Zapalając cygaro spytałem, czy jest mahometaninem. — Dlaczego pan pyta? — nastroszył się. — Mam polską wódkę. Chciałbym pana poczęstować, lecz nie wiem, czy wolno. , ? —? Ja jestem złym mahometaninem — uśmiechnął się wstydliwie. Nalałem mu kieliszek żubrówki, a on rozgadał się na temat swojej wiary. Że najprzód wierzy w Algierię, a po-tem w takiego Boga, który sprzyja Algierii. — Co pan sądzi o Bogu katolików? — Biskup algierski szczególnie nam sprzyja, chociaż Francuz. Wciąż nie byłem pewny, czy wie coś o chrzcie Bereniki. ' Bałem się zdradzić, więc macałem temat: — Mam do pana małą prośbę, panie Arezki. Poznałem Berenikę w Polsce, na Śląsku. Była tam razem i moja córka. Uczestniczyliśmy wspólnie w pewnych uroczystościach religijnych. Na tę pamiątkę ślubowałem sobie, że sprawię pana córeczce jakiś trwały prezent. — Dał jej pan złoty krzyżyk, widziałem. Bardzo dziękuję! — To mało. Chcę kupić jej coś za dwieście dolarów.. Pod wpływem pana opowiadań, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. To właśnie moja prośba. Widzi pan, ja niedługo wyjeżdżam, może na bardzo długo. Oddam panu -te dwieście dolarów. Zużyje je pan teraz, jak zechce, ale później, zaoszczędziwszy to samo, odda w formie części posagu Berenice. Uczyni pan to dla mnie? Zgodził się bez trudności. Odprowadziłem go do wyjściowej furty. Pożegnałem jak swego dobroczyńcę. Wracając, na schodach pensjonatu, pomyślałem z ulgą, że skwitowałem się z proboszczem Górskim. Mogę lecieć dalej... 319 LXXI .Dlaczego, gdy dzwoni do mnie Kazimierz albo Fabiola, nigdy nie miewam podobnie przykrych intuicji. We wtorek, od przebudzenia niepokoiły mnie. Gdy Suson, zabierając tacę, brzęknęła łyżeczkami, sparzyło mnie przesły-szenie, że to telefon. Stena dobrze wie, o jakiej porze najłatwiej zastać mnie w domu. Byłem w łazience, gdy ciszą targnął dzwonek. Woła Londyn! Tu Paryż! Chwileczkę^ Proszę mówić! Pana Dominika Pola. Jestem ,,aux ecou-tes". Kto mówi? Pytałem wiedząc przecież, że to ona. Głos trochę zniekształcony, ale rozpoznałbym go w chórze. —? Krystyna Polankowska! Słyszysz mnie dobrze, ojcze? Uważaj! W przyszłym tygodniu, osiemnastego, odbędzie się mój ślub z Darkiem. W Brompton Oratory. To naj-paradniejszy polski kościół w Londynie. Mam już suknię i welon. Zadowolony? Milczałem odrętwiały. — Zrozumiałeś mnie, ojcze? Kiedy przyjedziesz? — Jutro dam odpowiedź telegraficznie. — Oczekujemy. Do widzenia, kochany! Położyłem słuchawkę nie odchodząc od stolika. Nowy dzwonek, formalność likwidująca połączenie. Dlaczego to, co naraz wydało mi się oczywiste, dawniej nie zaświtało nawet w głowie. Mój warunek! Zdefiniowana prowokacja grzechu. Dwie fałszywe spowiedzi, dwie świętokradcze komunie. Albo symonia. Tak chciałem warunkowymi dolarami kupić im błogosławieństwo Boże... Nowe upokorzenie, graniczące z przestrachem. Karygodna głupota. Po co mieszam się do spraw, których nie przetrawiłem. Kościelny ślub! Na pewno byłby nieważny, gorzej, świętokradczy! Oboje nie wierzą w nic świętego, już zamierzają się rozwieść, a ja przymuszam ich do sakramentu. Dla własnej satysfakcji, boć nie na chwałę Bożą. Zdecydowali! Katolicki ślub w najparadniejszej świątyni. Ona w welonie! Drużbami będą Reginald i Alonzo. Aby mnie zadowolić. Ileż bluźnierstw w jednej ceremonii. Taką oto 320 faryzejską pokusę zgotowałem Stenie. Gorszą na pewno śl t7 grzechów- Sami ŚIepi ł mnie S iĆ ą Tego samego dnia operowałem w bankach tak aby móc' przesłać Krystynie Polankowskiej telegram urgent: !,Ca ą sumę dziesięciu tysięcy przekazałem dziś na twój osobisty rachunek. Anuluję jednocześnie warunek kościelnego ś u- nTk' S ^T ' • nIe ChCę ° tym Ślubie ^-eć. Dominik . Stop... Przecież oni tego na pewno nie zrozumieją... LXXII d żuję się jak gnom zamknięty w latarni zawieszonej na skrzyżowaniu ulic. Byle sroka potrąci me źrenice złą wieścią z Londynu. Niewygoda trwania w bezczynności. Sam ją przygotowałem regulując swe zobowiązania. Porównanie stanu z amerykańskim, sprzed półtora roku, niedokładne. Tam mój dziennik był tylko pretekstem. Pociągała fatamorgana rodziny europejskiej. Dzisiaj dorosły dziennik dopomina się, niby głodny pies, strawy. A co z fatamorganą? Wytatuowany pod skórą monogram pasierbicy dolega jak zadra. Synowskie szczęście obywa się bez komentarzy. Przyjaźń Fabioli niepokoi brakiem namiętności. O czym napiszę jutro? Że oczekuję wieści i wizyt. A jeżeli nie przyjdą? Będę czekał. Na co? Zmora: człowiek bez dalszego ciągu... Sam reguluję zażywanie lekarstw. Gdy pod wpływem pastylek obniżających ciśnienie staję się zbyt ospały, ożywiam się koniakiem. Trudniej regulować sen. Budzę się rano i myślę. Od piątej do dziewiątej rozmyślam. O innych i o sobie przy nich. Zależnie od nastroju: optymistycznie albo katastroficznie. Tego, co sobie półdrzemiąc obmyślam, nie mogę zapisywać w dzienniku, gdyż w trzeźwości dnia wydaje się bzdurą. Możliwe, że depresję "pogłębia brak nikotyny. Paliłem, bądź co bądź, bez przerwy trzydzieści lat. Cygaro to namiastka. Na cmokanie fajki 21 — Mcguneka noc - . 321 nie mam cierpliwości. Niecierpliwię się sobą. Po nocach bywam rozogniony, a Fabiola nie kusi. Dzisiaj, przed wstaniem, poddawałem sobie sztuczne tematy do medytacji. Byle nie o Stenie. Sugestia Kazimierza: podróż na Kaukaz. Armenia, kolebka białych ludzi, góry wyższe o tysiąc metrów od Mont Blanc, morze barwniejsze niż Adriatyk, bujna flora, egzotyka ras i ustroju, koniak i wina o parę tysięcy lat starsze od francuskich, góra Ararat ze szczątkami gigantycznej arki, może Noego... Fabiola nie mogłaby ze mną pojechać. Muszę jej wytłumaczyć, że potrzebuję samotnego ciągu. Nie takiego, o którym wystarczy przeczytać w romansie podróżniczym. Najłatwiej byłoby mi odnowić polską wizę. Własna pokusa: Śląsk. Magister Dziubal prawie że zapraszał. Zagubić się w Kłycinie i pomagać księdzu dziwakowi, jako jego parafianin, odbudować kościółek-relikwię. Polowania, rybołówstwo, zima prawdziwa z ąaniami i ciepłem w kaflowych piecach. Pod bokiem Wrocław, gdzie można spotkać Kazimierza z Niką. Stary dziadzio z USA wraz z Ła-siakiem niańczą uroczą wnusię. Ewa przynosi im wieści ze świata o karierze Steny. Duszno! I tak gaśnie następna, polska wizja. Kropka na dzisiaj. Dziennik warczy, bo głodny. A mnie ciasno i pusto w Paryżu. Nie do wiary... LXXIII zLaprosiłem Fabiolę do swojego banku, aby złożyła tam wzorcowy podpis. Gdy uczyniła to, doręczyłem jej książeczkę czekową. Nie rozporządziłem się jej lokatami, gdyż nie znam dostatecznie rynku francuskiego. Lepiej poradzi adwokat, jej dawny protektor. Fabiola, przypuszczając, że aranżuję jakiś dowcipny prezent, bagatelizowała ceremonię. Po wyjściu z banku poprosiłem, aby siadła za kierownicą i zawiozła mnie do Melun. Chciałem upewnić się, czy Humber jej dogadza. Fabiola należy do tej klasy kobiet, jakby wbrew swej naturze, które w chwilach prawdziwego niebezpieczeństwa zdobywają się na kamienny 322 spokój. Nie ma żyłki sportowej, jedzie ostrożnie, bez pośpiechu. W Melun zabawiliśmy pół godziny. Tyle, by odnaleźć księdza Pawła Victora i poprosić go o dwie intencje mszalne: błogosławieństwo dla dwóch par małżeńskich, Krystyny i Niki. Ksiądz upomniał się o imiona męskie. Kazimierza wyrecytowałem gładko, ale przy Dariuszu zająknąłem się. Ksiądz zapisał imiona i wziął z moich rąk kopertę z ofiarą. Schował ją nonszalancko do bocznej kieszeni kurtki nie domyślając się, że już stać go na Lambrettę. Szkoda jego płuc na rozedmę. W Melun poprosiłem Fabiolę o odwiezienie mnie do pensjonatu i pozostanie tam w charakterze gościa. Chociaż kolidowało to z jakimś jej appointements, zgodziła się. Przyjechaliśmy na podwieczorek. Suson podała nam herbatę i ptifurki domowego wypieku. Gdy zasiedliśmy wygodnie za stołem, wskazałem ręką na etażerkę i kominek: — Może wybierzesz sobie jakiś drobiazg, książkę? — Po co? — Jutro zaczynam się pakować. — Wyjazd czy przeprowadzka? — Odjeżdżam. Z jedną walizką. Weź coś na pamiątkę. Reszta pójdzie na skład do Kazimierza. —? Szkoda, by tę maskę zjadły korniki na strychu. Kiedy wracasz? — Wracam, gdzie? — udałem zdziwienie. Zdjąłem ze ściany twarz Złego Mędrca i ułożyłem na stole, na rozpostartej gazecie. — Jesteś tajemniczy, Domi. Zaczynam obawiać się, że to coś poważnego. Musisz wyjechać? — Gdybym nie musiał, przeniósłbym się do ciebie. — Co znaczy zabawa z czekiem? — Przekazałem ci dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. — Oszalałeś? Po co? — Żebyś miała. — Nie chcę i nie potrzebuję twoich pieniędzy. — Obarczę cię obowiązkami. — Co oni na to powiedzą? 21* 323 —? Mogą nie wiedzieć. Stena dostała już więcej, a Kazimierzowi zarezerwowałem tyle samo. Nie rozumiesz, dlaczego? Właśnie dlatego. Co mi zostanie, wystarczy na dwa obiady dziennie do końca życia. Ty, Fabiolo, jesteś dla mnie najbliższa i najmilsza. Także najpotrzebniejsza. — Coś się w tobie, mój panie, popsuło. — Albo zreperowało. — Wytłumacz, co mam robić. Nie znoszę obowiązków. — Zostawię ci maszynopis mojego dziennika. Pięćset bitych kart. Resztę doślę pocztą. Tekst w trzech językach. Co angielskie i francuskie, sama skontrolujesz. Większość, niestety, po polsku. Musisz nawiązać kontakt z jakimś pisarzem polskim, który zna obce języki, aby pomógł ci to scalić. Daję ci prawo cenzora. Możesz skreślić wszystko, co ci nie odpowiada. Skreślić tak, ale nie wolno dodać ani literki od siebie. Chyba ze względów stylistycznych. No co? Podejmujesz się? — Wydać drukiem? — Wydać samej wtedy, gdyby żaden wydawca nie ryzykował sfinansowania nakładu. Może zwróci się coś z rozprzedaży książki. Myślę, że nakład tysiąca egzemplarzy nie będzie kosztował więcej niż piętnaście tysięcy waszych franków. Dla polskiego tłumacza i redaktora dalsze dziesięć. Razem ćwierć tego, co masz na książeczce. Reszta twoja. — Tam jest i o mnie, Domi? — Bardzo dużo. Możesz przerobić wszystko, co uznasz za konieczne dla dyskrecji. Zrób z siebie garbatą blondynkę z Kanady. Pozamieniaj imiona, stolice, adresy. — O sobie nic nie zmienię. Nie wstydzę się niczego z tobą. Ale o dzieciach? — Dlaczego mówisz w liczbie mnogiej? — Dzisiaj bądźmy ze sobą całkiem szczerzy. — Więc o dzieciach! Oczywiście. Już wiele pozmienia-łem, a ty udoskonal... Potasuj Rzym z Londynem, a Madryt z Paryżem. Polska dosyć zamaskowana. — Nie podobasz mi się, Domi. 324 Pogwizdując otworzyłem pancerną walizę i wyjąłem z niej dwie pękate teczki. — Powierzam ci to „dziecię" prawdziwie w pieluszkach. Tyle w nim o tobie, że jest prawie nasze. Nie płacz, Fabiolo. Sama mówiłaś, że łzy wsiąkają w serce. Moje już skruszało. Jeżeli nie da się wydrukować, każ sobie przetłumaczyć, co polskie, i bądź moim jedynym czytelnikiem. Kazimierzowi nie posyłaj. Stenie nie zapisuj w testamencie. Otarła chusteczką oczy i odwróciła się ode mnie patrząc w okno. Położyłem teczki obok maski. Sięgnąłem do portfelu: — Fabiolo! Popatrz na mnie. Oto kołyska dla naszego dziecka. Podałem jej klucze, papiery ubezpieczeniowe i książkę wozu z przepisaną na nią własnością Humbera. Ponieważ nie reagowała, otworzyłem jej torbę i wsunąłem papiery. Otrząsnęła się. Odetchnąłem: — Widzę, że nie zawiodło cię poczucie humoru! — Myślisz, że to zabawne? Nie radzę ci puszczać mnie w takim stanie samej do domu. Kiedy wyruszasz? — Odlatuję pojutrze rano. — Jutro spędzimy razem. Pomogę pakować się. — Znakomicie. — Szkoda! Nie przypuszczałam, że znowu zostanę sama. — Po powrocie z Polski nie byłem taki jak przedtem... — zauważyłem, aby obniżyć swą wartość. — Ja nie zmieniłam się. — Nie będziesz sama. Przecież zostawiam ci kawał swej duszy. Tylko żonie mógłbym tak zaufać. — To ma być dowcip? Wolę, żebyś mi więcej ufał niż żonom, mój bigamisto. Dokąd zmierzasz? — Dosyć daleko. Nie precyzuję miejsca. Brak pewności, czy w drodze nie zboczę albo przeskoczę. — Nie chcesz powiedzieć. Tajemniczość to twoja mania. Masz duszę trampa. A ja nienawidzę pożegnań. — Dlatego może lepiej, żebyśmy się dziś pożegnali. — Ani myślę! — poderwała się wstając. — Teraz od- 325 wieziesz mnie do domu. Żebym twego „dzieciaka" nie poroniła w drodze. Jutro po pracy zjeżdżam do ciebie i sama odstawiam -na lotnisko. Do Orły? Kiwnąłem głową. Fabiola wyprostowała się przede mną: — Ja też mam prawo stawiania warunków. Inaczej, zabierz sobie czeki i Humbera. — Słucham — spokorniałem nagle. — Gdzie mam pisać do ciebie? — Po co pisać? — Jak to, po co? Człowieku! Przecież opuszczasz córkę, Kazimierza, swoją książkę i mnie. A jeżeli Stena urodzi dziecko, nie zechcesz wiedzieć? — Masz rację. Adresuj: moje nazwisko, Bangkok, lotnisko, poste restante. — Co to jest Bangkok? / — Rozstajne drogi. . . . . — Jak wytrzymasz taką podróż? — Lecę dalej. ? „?.-'4. — Australia? — Nie. , — Jesteś szczepiony? — Wczoraj przestałem gorączkować. — Ciekawe, co byś powiedział, gdybym tak ja nagle postanowiła odprysnąć z Paryża Bóg wie gdzie i po co. — Że zwariowałaś, albo zestarzałaś się. To ci nie grozi. — Dzieci wiedzą? — Kazimierz wie, że jadę w nieznane. Do Steny możesz napisać. Ale r:z o dzienniku. — Nienawidzę pożegnań — westchnęła sięgając po maskę Złego Mędrca. LXXIV Ju Orły mój Douglas jet-liner wystartował z meteorologicznym opóźnieniem. Trochę mnie to zirytowało, gdyż miałem w Rzymie przesiadkę na londyńskiego Comet. W ciągu wolnych godzin chciałem wpaść do banku na Via Na- 326 tionale i osobiście zadysponować przelewy. Spóźnienie wyrywało z planu pół godziny. Naprężenie zelżało, gdy roz-siadłem się na właściwie podregulowanym fotelu i zgryzłem cukierka. Czepiałem się drobiazgów, byle nie poddać się sentymentowi. Fabiola, całując na pożegnanie, powiedziała dostatecznie smutno: —? Gdybym wierzyła, że czynisz źle, uniemożliwiłabym ci tę podróż. — Dla kogo źle? — Dla siebie. —? Cieszę się, że zrozumiałaś. — Nie rozumiem. Trochę ufam twojej roztropności. Może przegrasz, ibyle słusznie. Nie próbuję, widzisz, narzucić ci swojego towarzystwa. Wiesz dlaczego? Bo tam, gdzie wylądujesz, na pewno spotkasz kobiety chętne, by ci służyć. Oskubią cię, ale nie skrzywdzą. Bądź zdrów! — Mamy jeszcze cztery minuty — zauważyłem wielkodusznie. — Pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć. Wezwij tylko, przylecę. Twoich pieniędzy starczy na dziewięciokrot-ną podróż dookoła świata. — Kontaktuj się z Kazimierzem. I dowiaduj o Stenę — poradziłem. To była ostatnia moja prośba. Kiwnęła głową na zgodę. Oczy miała suche i usta wesołe. Byłem jej za to wdzięczny. Ja też nie lubię pożegnań. Po oderwaniu rąk nie oglądam się. Może to objaw cywilnego tchórzostwa. Rozmyślnie napisałem: cywilne tchórzostwo, zamiast: brak cywilnej odwagi. Obawa, by nie zdradzić oczami o sobie tego, co można wyszeptać w cieniu konfesjonału. Fabiola mnie wzruszyła. Właśnie tym, że dzielna, aby mi pomóc. Zostawiając jej do opracowania maszynopis dziennika pamiętałem, że kiedyś skarżyła mi się na brak zajęć intelektualnych. Tyle ma jeszcze rześkich lat przed sobą. A ja nie mam prawa odgradzać jej od ostatnich szans, jeśli nie wielkiej miłości, to przynajmniej szczęścia z rówieśnikiem. Oni nie zdają sobie sprawy, że moja równowaga wisi na włosku. Póki się da, trzymam się prosto. Za bardzo się ze mną cackali. To rozkleja. Pod wiatr mocniej się stąpa. 327 Dlatego tak daleko ciągnę. Próba sił na długiej trasie i dużych wysokościach. Leciałem do Rzymu w angielskim towarzystwie. Jak przystało, nie odezwaliśmy się do siebie ani jednym słowem. Tylko ja mruknąłem „merci" za poczęstunek stewardessie. Oni kiwali głowami żując dietetycznie wyszukane kąski. DC-8 może ciągnąć i sześćset mil na godzinę, a że aura sprzyjała, więc zgubiliśmy część opóźnienia. Na progu Rzymu zaimponowała mi nowiutka hala lotniska Fiumi-cino. W kwadrans po zakołowaniu siedziałem w blaszanym Fiacie łykając w wyścigowym tempie dwadzieścia mil dzielących port od śródmieścia. Rozmowa, warta kilkadziesiąt tysięcy dolarów, wraz z legitymowaniem się i złożeniem autografów, trwała pół godziny. Włosi nauczyli się od nas niejednego, a przynajmniej operatywności. Nie wiem, czy jest takie polskie słowo. O pierwszej byłem z powrotem na lotnisku. Wsiadłem do Comet na miejsce zamówione z Paryża. Ten drugi etap podróży, na trasie Roma-Cairo muszę zanotować obszerniej. Dla towarzystwa i bajeczki o hipopotamie. Gdy lokowałem się, miejsce przy oknie było już zajęte. Siedziała na nim dojrzała dama o ujmującym uśmiechu. Przywitała nim i mnie, bez słowa. Ułatwiało to egzystencję w nowych warunkach. Podziękowałem za życzliwość głębokim pokłonem, rad, że nie będę przylegał łokciem do Anglika albo kolorowego. Nawiązaliśmy rozmowę przy lunchu. Pomagałem stewardessie zastawić stoliczki. Po paru godzinach drętwego milczenia łatwo zdobywa się na gesty grzeczności. Uprzejmość za uprzejmość i jakoś się rozgadaliśmy. Najprościej na temat podróży. Ona z Zurichu, przez Kair, do Etiopii. Skazani więc byliśmy na siedem godzin ciasnego sąsiedztwa i jednakowej kuchni. To łączy. Krytykowaliśmy: ona Szwajcarię, ja Paryż. Mówiliśmy po francusku, wiedząc, że nie jesteśmy Francuzami. Kusiło zapytanie jej o narodowość, ale krępowałem się. Są okoliczności, w których kwestia narodowości zawęża człowieka. Gdyby na przykład okazało się, że jestem Żydem, a ona Niemką, już by 328 przepadła szczerość. A z nią łatwo było być szczerym. Z przelotnej cytaty domyśliłem się, że ma na imię Ajrine. Po polsku — Irena. Zdawała się wcieleniem łagodności. W dziewczęcych latach musiała być zachwycająca. Mimo łatwego uśmiechu dostrzegłem w jej źrenicach wężyki lęku. Stopniowo dała się skłonić do zwierzeń. Przed obcym mężczyzną — tak bezimiennie a osobiście. Przedtem sama wybadała, że jestem żonaty i mam dorosłe dzieci. Więc powinienem rozumieć jej rozterkę. Nagle znalazła się sama, rzucona w powietrze jak oślepły gołąb. Szybuje do męża, a serce wszystkimi ścięgnami ciąży wstecz, ku opuszczonym dzieciom. Obowiązek przy mężu, a czułość przy dzieciach. W Istambule byliśmy o piątej. Czterdzieści pięć lądowych minut na herbatę. Tam, przy nieruchomym na ziemi stoliku, opowiedziała mi o hipopotamie. Mąż Ireny, Basil, w egzotycznym kraju zarabiał mądrą głową ciężkie pieniądze na życie i posag dzieci. Mieszka od lat w królewskim mieście Addis Abeba, podczas gdy Irena patronowała dzieciom kształcącym się w Europie. Dzieci dorosły, dobrze im było przy matce, więc nie kwapiły się do małżeństwa. Zarabiały na siebie i cieszyły się życiem. Wreszcie mąż zawezwał żonę do Etiopii. Nie żądał, tylko prosił, ale to było dla niej jak konieczność. Teraz miał do niej większe prawo niż dzieci. A uzmysłowił jej to hipopotam. Tak, hipopotam! Jest w Etiopii, na zachód od wyżyny stołecznej, jezioro powulkaniczne zwane Shala. Pośrodku jeziora wysepka rojna od ibisów. W porze Bożego Narodzenia rozkwita tam wiosna. Pola okoliczne złocą się kwieciem mascala. Na łąkach, przy jeziorze albo na wyspie wśród ibisów od lat wygrzewał się i pasł hipopotam. Prawdziwy, żywy hipopotam. Kto nie widział, nie wierzył w jego istnienie! Bo skąd się tam wziął — nie wiadomo. Do wód pływających, w których rodzą się jego bracia, do rzek pluszczących niżej tysiąca metrów było dalej niż tysiąc kilometrów. Więc skąd wziął się hipopotam w jeziorze Shala nad Addis Abebą — nie sposób odgadnąć. Ale był, od przed wojny, i kto chciał weń uwierzyć, mógł 329 go szukać i znalazł. Nazywano go różnie. Nikt go nie zaczepiał, ponieważ on nikomu nie szkodził. Lubiły go ibisy i ludzie. Sąsiedzi szanowali za wierność dla ich kraju. Wyrósł ogromny. Kozy chudych pastuszków podziwiały taką górę mięsa. Otóż Basil, mąż Ireny, szczególnie upodobał sobie smętnego olbrzyma. Miał poczucie wielkości i compassion. Na każdy wolny week-end wsiadał do swego potężnego wozu i pędził do Shala, aby zobaczyć się a hipopotamem. Samotnik ciągnął do samotnika. Podjechawszy najbliżej jeziora długo naciskał klakson i czekał, siedząc w kucki nad brzegiem. Zawsze doczekał się, aż skórzana wyspa wynurzy się z wody, a dwoje wypukłych oczu przyjrzy mu się pilnie. W ich przyjaznym widzeniu Basil rozkładał na piasku aluminiowy stolik. Zastawiał go smacznymi potrawami i pożywiał się, zapijając winem i kawą z termosa. Najadłszy się wyciągał z bagażnika kilkadziesiąt kilo warzyw powiązanych w snopki, opłukiwał je i podrzucał w rozdziawioną paszczę... Przed samym odjazdem znowu naciskał klakson. Hipopotam aż mrużył oczki i ruszał uszkami. Nie zanurzył się nigdy, póki ostat-mi ślad samochodu nie rozpłynął się w dali spostrzegania. Irena raz tylko asystowała przy takim spotkaniu. Bowiem i w czasie rzadkich odwiedzin żony Basil nie zaniedbywał hipopotama. Aby oszczędzić mu przykrości próżnych oczekiwań. W styczniu bieżącego roku, w rozkwicie wiosny, przyjechał do Addis wozem nowiuteńkim, a jeszcze potężniejszym niż wóz męża Ireny jakiś Amerykanin. Poznali się z Basilem na przyjęciu w ambasadzie angielskiej. Tam, popijając mrożony sok pomidorowy, Amerykanin dowiedział się o istnieniu hipopotama w jeziorze Shale na płas-kowzgórzu abisyńskim. „Kocham unikaty" — miał zakrzyknąć. Głowili się, czym wytłumaczyć tego gatunku fenomen. Karawany nigdy tamtędy nie ciągną. Zagadka. Po tygodniu Amerykanin odjechał, podobno na południe. W hotelu, gdzie mieszkał, obiecywał, że wstąpi, gdy będzie powracał. Następnej niedzieli mąż Ireny, jak zwykle, pomknął ku Shala na spotkanie ze swym ulubieńcem. Wiózł 330 mu w bagażniku białą marchew i kapustę. Gdy dojechał nad jezioro, spłoszył wściekłym rykiem klaksonu sępy rwące spęczniały kadłub hipopotama. Od ludzi z najbliższej wioski dowiedział się Basil, jak to w ubiegłą niedzielę, w sam dzień świętej Agnieszki, zajechał nad jezioro potężny, czarno-czerwony wóz. Wysiadł z niego Obcy. Długo naciskał obco brzmiący klakson, a gdy wreszcie wywabił z wody hipopotama, zaczął, do niego prażyć z tęgiej strzelby. Łupił sześciokrotnie w samą twarz oniemiałego stworzenia. Basil od tej niedzieli przestał odwiedzać jezioro Shala. Całe week-endy przesiaduje w barze hotelu. Czeka na powrót Amerykanina. Kupił sobie sztucer. Może chce zwabić go nad Shala i tam zapolować na Obcego. A Irena nie może do tego dopuścić. — W takich chwilach żona musi towarzyszyć mężowi. — Uśmiechnęła się, prawie tragicznie, a ja pomyślałem, że jest szczęśliwa ważnością i dla dzieci, i dla męża w świecie... Pożegnałem Irenę w Kairze. Gdy znalazłem się sam, a tnie miałem sąsiedztwa do końca podróży, mogłem do woli rozmyślać, na temat zabójstwa. Nie wymyśliłem nic nowego. Szkicuję parę sformułowań. Przywilejem człowieka było karmić się, a nie pożerać. Kain rozpętał lawinę: po trupach ad astra. Błazeństwo i bluźnierstwo. Dekalog przeciwstawiał mu się krótkim: nie zabijaj! Świętokradztwo zaostrzyło smak grzechu. Chrystus odwrócił sobą lawinę, zrewolucjonizował świat tym, że krew ofiary prześwietlił niebem. Stratę zmienił na dorobek. Szczęka ośla Kaina czy grzyb bomby atomowej — tej samej rangi zbrodnia. Karły, nie umiejące podwyższyć się duchem, przydają sobie miary szczeblami pomordowanych braci. Przekonani, że Bóg im nie sprzyja, odważają się zabijać Boga. Albo handlują Bogiem, fałszując Go w zyskownej propagandzie. Po rozstaniu się w Kairze z Irenę zostałem sam. Połowa foteli była pusta. O tej porze turyści nie ciągną nad równik. Nad Jerozolimą jeszcze czuwałem. Latający dywan jet-linera w ciągu jednej przespanej nocy przeniósł mnie nad Bagdadem, Persją, Afganistanem i całą na wskos 331 Indią. W Kalkucie odetchnąłem prawdziwym powietrzem. O siódmej rano na naziemnej podłodze lotniska rozprostowałem nogi. Ubiegłego ranka byłem jeszcze w Paryżu. Ściągałem rękawiczkę z ciepłej ręki Fabioli, aby ją pocałować na pożegnanie. Moje serce zdało powietrzny egzamin. Nie biorę ani kropel, ani pastylek. Lotnicza wspinaczka najwidoczniej służy mi. Przed startem z Kalkuty kapitan obiecał, że wylądujemy w Hongkongu przed nocą zgodnie z time-table. Jeszcze dwanaście godzin BOAC-owskiej pielęgnacji i kuchni. Abym wiedział, na co-wydałem pięć tysięcy franków. ? • - ??• LXXV " •'???'?? \-J ziwny widok: lądowanie o zmierzchu na runway Kai Tak w zatoce Kowloon pod Hongkongiem. Z nieba nad oceanem zniżasz się między pagórkami wysp ku wodzie. Z dala od linii brzegu, wśród szczerych fal, uderzasz nagle kołami o beton. Dwa i pół kilometra mkniesz pomostem. Na prawo góry, na lewo Victoria, port Kowloon. Znaczy to milion kolorowych świateł. Punktów, floresów i krech. Przeglądają się w wodzie skropionej chwiejnymi gwiazdami lampionów dżonek, choinkami statków i okrętów. Opieka BOAC nie skończyła się w urzędzie celnym. Zmęczony kilkudziesięciogodzinnym lotem łatwo poddajesz się przewodnictwu usłużnych liberii. Pozwoliłem przewieźć się do najbliższego „Peninsula Hotel". Wybrałem sobie, zastrzegając parodniowy pobyt, pokój air-conditioned z oknem wychodzącym na zatokę. Za dobę trzydzieści tutejszych dolarów, to znaczy prawie sześć naszych. Można wytrzymać. Rozprostowuję się. Sprawdzam prąd, czy pasuje do Remingtona. Nie pasuje, więc proszę służącego o odpowiedni przełącznik na 220 volt. Sprawdzam barometr. Służący, Burmańczyk, pociesza, że monsun za parę dni minie. — Jeżeli pan wytrzyma do sierpnia, wtedy będzie i tu naprawdę wonderful. — Gdzie teraz jest cudownie? — pytam, byle coś rzec. — Pan przyjechał z daleka? — Siedem tysięcy mil. — Był pan w Europie? — Tak. — Tam zawsze ładnie. — Tak! Na wysokości dwudziestu tysięcy stóp nie ma mgły ani deszczu. Służący uznał mnie za przejezdnego. Tylko jedna walizka i neseser. A ja uważam się za zbłąkanego. Euforia powietrzna minęła. Południowo-zachodnie wietrzysko systematycznie rozstraja nerwy. Łudziłem się, że pierwszej nocy po lądowaniu zasnę jak dziecko. Niestety o drugiej w nocy zatelefonowałem do portierni prosząc o luminal. Połknąłem dwa proszki. Na razie pomogło. Obudziłem się wypruty z energii. Przedwcześnie pochwaliłem serce. W dzień ciągnie mnie na tapczan. Gdy kładę się, nie przykryty, na wznak, zaraz marznie mi prawe ramię. Przykrywam się pledem pod brodę i zapadam w drzemkę. Nagle budzę się, zalękniony i rachuję stukot pulsu w grdyce. Kiedy wstaję lub siadam, coś pobolewa za uszami. Może to skutek wiosennych wiatrów? Dzisiaj zmierzch jakby wcześniej zapadł. Po prostu wid-ność stopniała. Słońca nie widać cały dzień. Niebo szare, woda seledynowa i zieleń wysp zbrunatniała. Tylko w prospektach turystycznych Hongkong jest zawsze najpiękniejszy. Mój totumfacki jest Kantończykiem, uciekinierem z Chin Ludowych. Myślę, że Mao Tse niewiele stracił na odpływie takiego cwaniaka. Jest natrętny, ma na mnie monopol, wszędzie oczekuje, nadskakuje, poprzedza, zawsze z niezwykłymi propozycjami, okazjami i ostrzeżeniami. Wolny jestem od niego jedynie w hotelu, skąd go przeganiają, i w rikszy, tutejszej ludzkiej dorożce. Kulisi--kłusacy nie ustępują pola nowocześniejszym pedicabom, po prostu dlatego, że sprzyjają im turyści. Ja na przykład 332 333 nie zdradzam mojego, który podobnie jak mój totumfacki, śpieszy za mną, mimo że go nie wzywam, aby nie zawieść, gdybym go potrzebował. Może mają z totumfackim umowę, aby mnie przekazywać sobie. Obaj są mi oddani, i chwilowo urozmaicają mi życie. Chociażby tym, że są tak trudni do odparowania. Ale kulisa wolę. Rozumie wszystko, co mu powoli tłumaczę, i sam już nieźle pojmuję jego chińsko-angielski żargon. Totumfacki, każący nazywać się po prostu Wing, namawia, bym zmienił miejsce. Stręczy jakiś wykwintny hotelik na uczonej, bo księgarskiej Pottinger Street, gdzie za połowę ceny będę miał dwakroć tyle przyjemności. Nie tęsknię do rozrywek. Czy nie dość nadzwyczajny sam przerzut z Francji do Hongkongu! Wystarczy patrzeć i słuchać. Więcej patrzę, niż słucham. Rano, po angielskim śniadaniu wychodzę przed hotel. Tam nadziewam się nieuchronnie na Winga. Musimy naradzić się. Recytuje, gdzie co grają w kinach, jaki program w chińskiej operze, jaki transatlantyk zawinął do portu, kogo ze sławnych ludzi spodziewa się miasto. Po wysłuchaniu żywej gazetki wzruszam ramionami i idę na przechadzkę na deptak, północną arterią. Raz tylko w natłoczonym Samie na Nathan Road udało mi się zgubić czujnego Winga. Mój kulis z rikszą sunie za mną kilkanaście metrów. Mogę dzięki temu zapuszczać się na dalsze spacery, bez potrzeby zabierania płaszcza i parasola. W razie groźby ulewy okryje mnie swą budą i sam moknąc dowiezie do domu. Gdy wracam pieszo, nie narzeka. Widocznie moje napiwki wystarczą mu na średnią dzienną. Po południu, gdy nie pada, przedostaję się promem do Victorii i tam, przeważnie na Queen's Road, w dobranej restauracji spożywam lunch. Wracam na drzemkę do „Pe-ninsula". Po południu — czytanie, kino albo pisanie dziennika. Piszę więcej, niż trzeba, lecz połowy kartek nie numeruję, czyli wyłączam z teczki przeznaczonej dla Fabioli. Nie numeruję kartek, na których rozmyślam o Stenie. Składam je osobno. Może przydadzą się kiedyś do innej całości. Jakiejś kompozycji pisanej w trzeciej osobie. Poskarżyłem się na serce i samopoczucie, ale to niesprawiedliwie. Czuję się znacznie lepiej niż ostatnio w Paryżu. Teraz dopiero oceniam swą niezależność. Nie czytam gazet, nie słucham radia, więc nie zdołają dosięgnąć mnie choćby nie ?wiem jak ważne komunikaty czy wezwania. Jestem nieosiągalny. Gdy zechcę, owszem, mogę się dowiedzieć. Napisałem zlecenie i posłałem roczną opłatę za skrzynkę poste restante do Bangkoku. Naprawdę wyzwoliłem się spod presji dzwonka alarmowego. W miarę wysychania londyńskiej obsesji ożywiają się zainteresowania, które już marniały. Na Augilar Street skusiły mnie okazje fotograficzne. Za pół europejskiej ceny nabyłem najnowszy model Rolleiflexa w kolonialnym, szczelnym futerale. Przy okazji, na tej samej ulicy wyspecjalizowanej w krawiectwie obstalowałem dwa komplety ubrań odpowiednich do tutejszego klimatu. Wing na pewno wziął za to prowizję. Brakuje jeszcze, żebym zaczął zbierać znaczki pocztowe, które są tu bezecnie tanie. Jutro przeprowadzam się z „Peninsula" na południowy brzeg Hongkongu, za Victorię. Upatrzyłem sobie z ogłoszenia i już obejrzałem niewielki hotel-pensjonat na zalesionym wzgórzu nad Repulse Bay. Równa się to zdradzie mojego poczciwego kulisa, który operuje głównie w Kowloon. Od miasta trochę daleko, lecz nie na odludziu. Hotelik ma swoją rikszę, samochód do użytku gości oraz gospodarza, który kwapi się do usług pośrednictwa. W pobliżu super nowoczesny Roydon Court i efektowna plaża. Bardziej z ciekawością niż z pożegnalnym sentymentem obserwowałem z okna „Peminsula" niezwykłą panoramę Hongkongu-Victorii. Pod bladym niebem góra zieleniła się intensywnie, a spiętrzone ściany wieżowców notowały w przezroczystym powietrzu najdrobniejsze szczegóły budowli. Olbrzymie bloki komunistycznego Bank of China zasłania rusztowanie jedenastopiętrowego Towrn Hali. W głębi bank Szanghaju i Chartered, któremu powierzyłem i moje dolary. Na pierwszym planie granatową toń laguny przekreśla biały kadłub tankowca i jego odbicie w wodzie. Przez lornetkę odczytałem na nim polską nazwę. Wśród powolnych 335 dżonek i sampanów przemykały motorówki, warczał śliz-gacz i sunęła staroświecka łajba. Jej astmatyczne paf! paf! paf! długo słyszałem przez szybę. Biała dzielnica dla białych ludzi, zagęszczona przez śniadych, żółtych, kosookich. Imponujące, że wszystko tu nowe, a na takim bezsensownym politycznie miejscu tak bujnie rozwija się i rozradza. Przed stu czterdziestu laty prawie bezludna wysepka, dzisiaj półtora miliona głów plus drugie tyle na Kowloon. Trzy miliony dusz, a każda z nich, dla wierzącego w nieśmiertelność, nie mniej ważna od szczytu Victorii albo masywu Bank of China. Gdyby rzucono tu jedną bombę wodorową, żywi sczeźliby w przeciągu sekund. Ostałyby się po nich szkielety żelbetowych gmachów. Oczodołami, jak puste plastry miodu, przeglądałyby się w jałowych i nadal pięknych wodach zatoki. LXXVI II otelik mój nazywa się „Praha". Na pamiątkę rodowodu właściciela. Mr. Malecek był kucharzem na statkach pasażerskich. Znał wiele portów w świecie i umiał selekcjonować towarzystwo. Po dziesięciu latach oszczędności i spekulacji pomnożył własny kapitał posagiem żony, córki klienta z Colombo na Cejlonie. Pragnąc wycofać się radykalnie z prowadzonych interesów, upatrzył sobie ten rajski zakątek na stabilizację. Hongkong chętnie wita kapitały szukające lokat. Malecek i to wykalkulował, że mały hotelik, prowadzony przez rodzinę właściciela, może ostać się prywatnym, nawet w razie pochłonięcia Victorii przez komunistyczny Kanton. Nie spodziewa się tego wprawdzie przed upływem 1997 roku. Na zbudowanie nowoczesnego hoteliku wystarczył posag żony. Na nią też był zapisany. Pan Malecek własnym sumptem umeblował posesję. Był też własnym portierem i kucharzem, podczas gdy pani Maleckowa pilnowała pościeli i rządziła trzyosobowym personelem. Podziwiałem, 336 jak ci ludzie żmudnie pracują, aby do zaoszczędzonych tysięcy przydać co rok jeszcze parę dolarów. Napisałem, że Maleckowie upatrzyli sobie miejsce w rajskim zakątku. To prawda. Zatoka Repulse i Stanley złagodzi spojrzenie najbardziej zgorzkniałych źrenic. Zrobiłem serię kolorowych zdjęć nowym Rolleiflexem ze ściany rezerwuaru w Tai Tam Tuk. Słowa i opisanie zastąpią fotografie, a fotografia nie wypowie gry świateł i barw. Kusi pomysł, by skompletować album zdjęć Hongkongu i wydać go luksusowo w Europie. Pejzaży zadziwiająco pięknych mnóstwo. Cóż na to poradzę, że bardziej interesują mnie ludzie niż przyroda. Rolleiflex z teleobiektywem daje różne możliwości. Pan Malecek, dbały o moją wygodę, oddał do dyspozycji luźną komórkę, gdzie mogę urządzić małe laboratorium i ciemnię. Lubię i umiem fotografować może lepiej niż opisywać to, co mnie przejmuje. Czasami nie wiem, dlaczego coś mi się szczególnie podoba. Pojęcia wymagające sprecyzowania, odczucia domagające się uświadomienia. Porównując twarze skośnookie z białymi oceniam, że coś się w obliczach białych ludzi popsuło. Odwiedzam czasami plażę Roydon Court. Przy słońcu już się zapełnia. Towarzystwo wyselekcjonowane pod względem zamożności. Różnokolorowi bogacze z wszystkich kątów świata i ich dzieci. Snobują się na Anglików. Dla nieznajomych nieufni i raczej odstręczający. Leżąc w cieniu parasola obserwowałem i fotografowałem teleobiektywem twarze, które mnie mijały. Właśnie dzisiaj analizowałem zaczątek mojej fizjonomicznej kolekcji. Twarze białych kobiet i dziewcząt są tak stereotypowe, szablonowe, że aż podobne do siebie. Dawniej zdawało mi się, że to wszystkie twarze Japończyków są do siebie podobne. Myślę, że dla Chińczyka twarze białych kobiet są jednakowo bezduszne. Właśnie bezduszne. W przeciwieństwie do twarzy Chinek, w których dopatruję się wiele wyrazu. Wysokie czoła, lekko zmarszczone nad nosem brwi i zamyślone usta. Dziewczęca twarz o takim wyrazie budzi w człowieku tęsknotę do poznania jej myśli i współczucia. Mężczyźni są bardziej banalni. Uśmiech ich mniej przekonywający. 22 — Moguncka noc 337 Uduchowione twarze Chinek coś mi przypominały. Przypadkiem to odkryłem, zaglądając w niedzielę do książeczki mojej matki. Obrazek Madonny Częstochowskiej. Oblicze Black Madonny to sublimowana na El Greco synteza obolałych troskliwością matek i dziewcząt Wschodu. Już dwa tygodnie mieszkam i jem w „Pradze", sam sobie wystarczając. Wing odnalazł mnie wreszcie, lecz bez pożytku. Pan Malecek umie natrętów odstraszać od swoich gości. Coś mu to jednak dało do myślenia, gdyż zainteresował się moimi potrzebami towarzyskimi. Napuścił żonę, aby wybadała, czy jestem człowiekiem rodzinnym, czy może tęsknię do nowych przyjaźni. Ładnie to sformułował. Może i trafnie. Dlatego przyjąłem od nich bilet na karnawałową zabawę w „Olimpii". Bal maskowy, goście dobrani, troska o nich szczególna. Ze względu na nasilenie cholery i ospy, sprawdzają karty szczepień. Wstęp — dwadzieścia tutejszych dolarów, jako minimum konsumcji. „Olimpia" jak „Olimpia". Nie umiałbym opisać nic oryginalnego, co wyróżniałoby ją z grupy tysiąca podobnych na świecie „grand standing" hoteli. Plastyk i nikiel jest chłodny i pozwala lepiej wykorzystać zamkniętą przestrzeń publicznego lokalu. Kolor zastępuje przepych. Srebro modniejsze od złota. Ponieważ wstęp sporo kosztuje, więc gości stać na lekceważenie stroju. Reakcja prawidłowa. Maseczki bawią się sztuczną biżuterią. Ja włożyłem smokingowe spodnie i niebieską kurtkę ze złotymi guzikami. Znalazłem wolny stolik barowy na kółkach i okupowałem go. Nowa twarz, pewny siebie, więc nie śmiano mnie przenosić. A ulokowałem się tak, aby móc obserwować tańczących. Kostiumy raczej obskorne. Muzykanci kolorowi. Dwie orkiestry: jazz i smyczkowa. Niektórzy tańczyli solo w tłoku. Albo zgubili partnera, albo wystarczali sami sobie. Kto szczelniej osłonięty, ten zapewne ukrywa barwę skóry. Jedna wysmukła lala w obcisłym brokacie hipnotyzowała obserwujących konwulsyj-ną dysharmonią ruchów. Długo podglądałem, zanim dostrzegłem ze zdziwieniem, że ma niebieskie oczy. Musiała mnie zauważyć. Na walca odeszła z towarzystwem do baru. 338 Nową turę rozpoczął ja2z sugestywnym i działającym mi na nerwy bolero z „Czarnego Orfeusza". Zielony brokat przechodząc z baru na parkiet postawił na moim stoliku nie dopity kieliszek. Na przytłumione zza woalki „pan pozwoli?" — odkłoniłem się przyzwalająco. Gdy zaczęli krążyć, odsunąłem stolik pod ścianę, na spokojniejsze miejsce, i skombinowałem drugie krzesełko. Domyślałem się, zaintrygowany, czy użyła bezczelnie mojego stolika, aby zgubić kieliszek, czy może szukała nowej znajomości. Jej partner był krzepki, mało urodziwy, tańczył jak niedźwiedź. Napisałem, że to bolero działa mi na nerwy. Są melodie, które mnie ześlizgują z szyn opanowania. „Czarny Orfeusz" spulchnił odrętwiałe serce. Nostalgia karawania-rza. Abstrakcja pragnąca się personifikować. Zapomniany ruch, timbre głosu, spojrzenie przez mgłę spoza woalki. Nazajutrz może wyda się banalne, zwykłe cherchez la femme. W przeżyciu bezpośrednim najpoważniej spina człowieka z człowiekiem. Tak napisałem: człowieka z człowiekiem, a nie tylko mężczyznę z kobietą. Gdyby nie czułość dla sexu już dawno byśmy zwietrzeli, albo nienawiść zżarła człowieczeństwo na śmierć. Małżeństw zapłodnionych czystą miłością bliźniego nie starczyłoby na zaludnienie Zoo. Genialna substytucja, gdy czułość sexu skrzesza iskierkę wystarczającą do wzniecenia pożaru poświęceń, wierności i miłości rodzinnej, na której świat stoi. Rozgadałem się, jakbym potrzebował usprawiedliwienia. Mnie tam zaproszono, mnie zaczepiono, a ja uznaję zasadę, że jak wejdziesz między wrony, tedy krakaj jak i one. Praktyczne zwulgaryzowanie rady ewangelicznej, aby smucić się ze smutnymi, a weselić z weselącymi się. Obserwowałem Zieloną z zainteresowaniem jako jedyną w tłoku kandydatkę na znajomą. Ruchów jej nie porównywałbym do wężowej gracji. Jakieś chorobliwe, ekstatyczne falowania, coś z orgii i agonii. Nagle, bez excuse, oderwała się od tancerza, zeszła z parkietu i usiadła na wolnym krześle przy moim stoliku. Chwilę dyszała, po czym wychyliła resztkę ze swego szkła. Dolałem koniaku do pustego kieliszka. Odsłoniła maskę z woalką i podziękowała mi sze- 22» 339 rokim uśmiechem. Oczy miała niebieskie, to prawda, lecz cerę dość śniadą, nos drobny i pulchne wargi upodabniające ją do kobiet Gauguina. Mówiła płynną angielszczyzną. — Skorzystałam z pana uprzejmości, aby uwolnić się od pewnego kretyna. — Przecież tańczyliście. — Bo mnie zaprosił. I bęcwał po drugiej turze już mnie ciągnie na górę do loży. — Za wcześnie? — W ogóle nie na czasie. Przyszłam się bawić. Jak pan — dodała z wahaniem. — Proszę wytłumaczyć się bliżej — zażartowałem quasi urzędowo. —? Przyszłam odprężyć się po pracowitym dniu. Zabawa, to taniec, rozmówki, flirt, niezwykłe znajomości. Od tego karnawał i maskarada. A ten jołop już na początku chce mnie wykończyć w loży. Imbecile! Kretyn, bęcwał, jołop i imbecile. Wszystkie epitety po francusku. — Czy to pani ojczysty język? — Nie! Ojciec jest Anglikiem, a ja uczyłam się we Francji. Teraz do rozmów używam angielskiego, a do flirtu francuskiego. — Epitety nie są chyba flirtem? — A może? — Miała pani pracowity dzień? — udałem zatroskanie. — Prowadzę ojcu dział dokumentacji. Bada mnie pan? Proszę: ojciec jest architektem, wiele tu domów pobudowaliśmy. Ja jestem inżynierem, do usług. Zadowolony pan? — Od początku byłem zadowolony. — Od jakiego początku? — Odkąd panią dostrzegłem. — W tańcu? Spodobałam się panu? Jestem sexy, nieprawdaż? Już mnie to nudzi, ale nie obraża. Tylko nie lubię rybaków. f — Rybaków? 340 — Tak! Gdy ją złowi na haczyk, przestaje go interesować. Miłość powinno się uprawiać z pietyzmem, nie uważa pan? — Interesuje panią mój pogląd na miłość? — Niekoniecznie. To zaczepny pretekst. Zauważyłam, że pan śledzi moje oczy pilniej niż moje biodra. Początkowo podrażniło mnie to, a następnie zaintrygowało. Przystojny starszy pan o kamiennej twarzy śledzi samotnie moją głowę wtedy, gdy kilkadziesiąt par męskich źrenic oblizuje mój stan i pośladki. — Ma pani drażniący języczek. — Bawimy się w chowanego. Za ten koniak należy się panu runda po sali. Ma pan ulubiony taniec albo melodię? Pan jest gościem, a ja tutejsza. Można zamówić orkiestrę. — Nie przepadam za tańcem. A może pani ma ulubiony trunek? — Robią tu świetną melbę. Skąd przywiało pana do Hongkongu? Jest pan dla mnie na sali jedyną nową twarzą. Wygląda pan na kogoś. To korci. — Dziękuję za zainteresowanie. Przyszedłem tu bardziej dla ludzi niż dla zabawy. Spotkanie z panią już zaspokoiło pierwszy łyk tęsknoty. Nie jestem rybakiem... — Na pewno nie! — zajrzała z sympatią w oczy. — Usiądźmy gdzieś wygodniej. Pozwoli pani zaprosić się nieznajomemu na kolację? — Już poznaliśmy się więcej niż z wymiany nazwisk. Dobrze! Będzie tu paru pękało ze złości. Lubię, gdy mnie nie lubią. — Nie wierzę! Więc chodźmy. — Zabierając kieliszki przenieśliśmy się do restauracyjnej wnęki, gdzie nieźle słychać było taneczną orkiestrę. — Przypomina mi pani sposobem bycia pewną bardzo sympatyczną znajomą z Paryża — mówiłem, rozkładając kartę menu. — Nie lubię przypominać kogoś, ale na Francuzkę zgadzam się. Jak ma na imię? — Fabiola. — I pan kogoś mi przypomina, ale nie martwię się na- 341 przód. Mógłby pan być pastorem. Lubię krzyżówki. Powiem panu swoje imię, a pan swoje. Jestem Dżiustajna Andrius, pisze się Justina Andrews. — Dominik Poi. — Dominik nie może być Anglikiem. Pewnie katolik? Wie pan, jak nazywa się to miejsce, gdzie siedzimy? Studnia zakochanych. Nie mieliśmy ochoty na mięsne dania. Zamówiłem melbę, a dla siebie Henessy. Melba ostudziła moją towarzyszkę. Poleciła znajomemu kelnerowi, aby przyniósł jej z szatni etolę. Koniak grzał mnie dostatecznie. Byłem ożywiony. Przyjaźń promieniejąca z wtulonych w miękkość futra niebieskich oczu inżyniera Dżiustajny rozrzewniała. Nagle pojawił się przed naszą kanapą rozkraczony bojowo jej tancerz. Wystarczył z mej strony gest powstania, aby od-frunął jak spłoszony kogut. Dżiustajna zerknęła na mnie z aprobatą. Położyła mi rękę na kolanie. Był w tym odruchu i wdzięk, i wdzięczność. Ale za co? Dominiku, przestań wreszcie rachować. Serce biło w tempie zwolnionej perkusji. Są takie chwile, zesznurowane z atmosferą wnętrza, gdy „tam! tam!", spaja rozdzierający płacz trąbki z dusznym krzykiem serca. Trąbkę poniża saksofon. Zasypują potrząsy grzechotek. Kunsztowne rozbrojenie. Wdziera się weń ochrypły głos wyaranżerowanej z europejskich spelunek komety. Wzięło i Dżiustajnę. Wpatrywała się we mnie oczami przypominającymi skaleczenie chmur pod modrym niebem. — Dominiku? You may be somebody. Quelque'un! Mów do mnie Dżiustajna. — Czy umiesz rzec o sobie więcej, niż wiesz? — Nie umiem. — Spróbuj! Przecież ciągle coś opowiadamy, definiujemy. — Może jestem jako sputnik wytrącony z orbity — zamyśliłem się. — Może sam wyskoczyłeś z orbity? — A jeżeli prowadziła w nicość? — Błądzisz i nie umiesz poddać się radarowi, który by 342 naprowadził cię na fale do celu. A wiesz, że ja ciebie znam. Przypominam sobie. Tak, „en trois-quarts". Czy wierzysz w duchy? —? Takie, co ludzi straszą, chyba nie. —• Widziałam ciebie przedwczoraj we śnie. Jakaś kobieta, która była moją siostrą, ale ja nie mam siostry, pokazywała mi twoją fotografię. Nie wierzysz? — Raczej trudno. —? Pewnie sądzisz, że chcę cię zahaczyć? Ani myślę. Chociaż zależy mi na twoim towarzystwie. Hongkong okropna dziura. Po miesiącu znasz wszystkich w swoim circle. Mieszkam tu szesnaście lat. Niezdrowo na płuca. Studiowałam w Paryżu. Może tam byłeś docentem? — Nie! — A ja wierzę w duchy, takie, co nie straszą ludzi. I w sputniki wierzę. Nie domyślasz się, co wytrąciło cię z orbity? — Pewnie serce. Póki pracowałem jak maszyna, nie wiedziałem, że je posiadam. Odkąd ożyło... Czy wierzysz, że serca kruszeją? — Nie wiem, co to znaczy. Sarnina kruszeje, ale serca nie jadłam. — W kruchą powierzchnię wsiąkają łzy. — Chciałeś rzec — ból. Porcelana też jest krucha — roześmiała się ironicznie. —? Jesteśmy na wyspie, na którą wiatr nawiewa zapach wód Rzeki Perłowej. — Co z tego, Dominiku? — Nazywaj mnie Domi. — Tak jak Fabiola, którą ci przypominam? — Tak jak Dżiustajna. — Muszę wiedzieć o tobie tyle przynajmniej, ile ty wiesz o mnie. Co robisz? — żyję- — Po co tu przyjechałeś? — Do ciebie. — Głupstwa pleciesz. — Przestałaś wierzyć w swój sen? 343 — Wypunktowałeś mnie! Więcej nie pytam. Zresztą, po co? Za godzinę pożegnamy się. Może nawet bez tańca. A w następnym śnie Fabiola będzie miała do mnie pretensję, że nie naciągnęłam cię... na orbitę. — Szkoda twoich ramion. Jesteś rozpędzonym racecar, a ja zwalniającym wrakiem. — Gdybyś był wrakiem, nie miałabym tego snu. — Często miewasz podobne sny? — Właśnie, że pierwszy raz. Jestem coraz trzeźwiejsza. — Wypijmy jeszcze po jednym, a zaprzysięgniesz... — Odgadłeś mnie. Po trzeźwym, pracowitym dniu, ko-cham bezsensowne rozmowy. Możesz kpić. Dlaczego pyta- , łeś o wiatr znad Rzeki Perłowej? — Nie wiatr, a oddech rzeki. Ty, Dżiustajno, jeżeli wierzysz w duchy, to wierzysz chyba i w dusze? / — Jestem chrześcijanką z wyboru. A ty, zgadłam? Jesteś pastorem? Nie trzeba mnie nawracać. — Ani myślę. Jednak coś jest w powietrzu, silniejsze od francuskiego koniaku, że kusi mnie porównanie ciebie, tutejszej dziewczyny, do małży perłorodnej. — Ja, ostryga? Bredzisz, mój panie. Zaraz pokażę ci • żmiję. Zatańczmy! Mam ambicję, że odkryłam twista. Chcę, żeby ci pozazdrościli bliskości z moją suknią. Dior madę in Victoria. Allons! Nowy, słabo jeszcze wprowadzony taniec w wykonaniu inżyniera Dżiustajny sprawił, że tylko jedna para przy nas podrygiwała, gdy reszta sali, mnie nie wyłączając, gapiła się na wibrujący brokat. Maska plamiła nieruchomą głowę kręgami okularów. Pracowite, epidemiczne solo zielonej kobry. Wspomnienie rock-and-rolla Fabioli na Pigalle przygasło... Orkiestra nagłym zamilknięciem podcięła frenezję rytmu. Byłem tuż, by objąć ją w talii. Uwiesiła się ramienia i pozwoliła pociągnąć do stolika. Okryłem ją futerkiem i namówiłem na kawę. Komplementy sprawiały jej fizyczną radość. Mrużyła oczy jak głaskany kot. Chcąc dowiedzieć się czegoś o jej fachu zagadnąłem o architekturę. Zjeżyła się. . ..... 344 — Gdybyś miał napisane na mankiecie, że interesuje cię architektura, unikałabym cię dzisiaj jak pokrzywy. Karnawał to zabawa w miłość. — Przecież nie kochamy się. — Ale umiesz się bawić. Jesteś tajemniczy i nie samo-chwał. Twoja Fabiola ma wytrawny smak. — Mnie czy sobie prawisz komplementy? — Czuję przez skórę, że można by się od ciebie wiele nauczyć. — Nic dobrego. — Ale smacznego. Przekomarzając się dotrwaliśmy w „studni" do drugiej. Odprowadziłem ją do furtki pałacyku, gdzie mieszkała. Przy pożegnaniu pozwoliła pocałować się w rękę. A na pożegnanie wysłuchałem takiej admonicji: — Hołduję angielskiemu obyczajowi, by mężczyzna nie kłaniał się pierwszy spotkanej kobiecie. Do tej chwili podlegałam panu. I to wszystko. Nie przeszkadzajmy sobie. Voila! — Zgadzam się całkowicie, z tą różnicą, że upoważniam panią do zwrócenia się do mnie w każdej chwili z żądaniem opieki. — Gdzie pan mieszka? — Hołduję zasadzie nieudzielania swego adresu przygodnym znajomym. — Dziękuję za nauczkę. Do zobaczenia! — Możliwe... ? , LXXVII W łócząc się po przedmieściach i wysepkach z legitymacją kamery na brzuchu mam wiele sposobności rozmawiania z ludźmi. Starszych częstuję papierosami, dzieci czekoladkami, raz podaję się za Amerykanina, innym razem chwalę się, że z Polski. Po powrocie do domu notuję ciekawsze dialogi. Zebrała się tego mała kolekcja. Mój nowy kulis, Cheók, z plemienia Hakka, odgadł moje zamiary i zdaje mi się, że przy- 345 gotowuje rozmówców, o ile wie z góry, gdzie się wybieram. Wnioskuję to stąd, że czasami są bardzo nieufni, zabraniają się fotografować, a innym razem uprzedzająco grzeczni i gadatliwi. Kłuje się we mnie zamiar nowego wydawnictwa. Pewnie to wpływ pomysłu Klaudiusza de Graset. Album kolorowych portretów ludzi zbogacony charakterystycznymi dla nich dialogami. Już mógłbym zlepić sześć takich miniatur. Zadanie, aby dobrać głowę odpowiednią do osobliwego dla niej tematu. Hongkong jest niewyczerpaną kopalnią typów wszelkich ras i pozycji. Tymczasem operuję w niższych sferach, dostępniej-szych dla obcego. Większość ludzi zna trochę język angielski, trzeba tylko umieć wsłuchiwać się w ich wymowę. Sporo jest Indochińczyków, z którymi łatwiej mówić po francusku. Mam już swoją metodę zagadywań. Zauważyłem, że ludzie prości pod wpływem słowa „Bóg" wyraźnie nabierają zaufania do nieznajomego. Wysuwają różki jak ślimak w nieruchomej ciszy. Od ludzi skomplikowanych, czyli inteligentnych, trudniej spodziewać się szczerości. Cóż ja wiem o takiej Dżiustajnie? Przegadaliśmy pięć godzin o niczym, karmiliśmy się łakociami sentymentów i błyskotkami domyślników. Spytałem pana Malecka, czy słyszał o architekcie Andrews. Oczywiście, że słyszał. Targował z nim nawet, w swoim czasie, ofertę na hotel. Bardzo kosztowny człowiek. Mieszka we własnym domu, przy swoim biurze. Ma cofkę, jedynaczkę, podobno bardzo udaną pannę. Nikt nic złego nie powie o tej rodzinie. Pan Malecek nie o wszystkich lubi mówić pochlebnie. Dlatego jego opinia o Andrewsach rozgrzała mi serce. Ilekroć ktoś dobrze o kimś mówi, choćby o nieznajomym, przyjmuję to jakby osobistą pochwałę. Ciekawe, co o mnie ludzie mówią. Nie tutejsi, ale tamci, moi, o których udaję, że nie pamiętam. To pewne, że nazywają mnie „on", nie, nie chcę się domyślać. Jeden tylko domysł odnotuję. Rozmowa mojej pasierbicy z mężem. Darek: Na starego nie masz prawa narzekać. Stena: Nie narzekam, ale wolałabym wiedzieć, gdzie trwoni moje dolary. 346 Darek: I z kim. Byłem dziś w chińskim teatrze. Występowały na scenie prawdziwe kobiety w rolach kobiecych. Przedstawienie odbywało się w Kowloon pod gigantycznym namiotem. Nie umiem delektować się tego rodzaju sztuką. Bardziej podziwiałem entuzjazm widzów przejmujących się sceną jak dzieci. Stare dzieci. Wracałem sam, do podgórza piechotą. Dziwne to miasto, które nigdy nie zasypia. Kiedy na ulicy znikną na chwilę motory, cisza nie szumi w uszach, gdyż słyszysz nieustannie, to nad sobą, za sobą, przed sobą szczęk liczydeł, szelest kostek mah-jonga, klekot sandałów. Dziwić można się tu niejednemu. Błądzę po przedmieściach i dalszych zatokach. W Aberdeen całe plemię żyjące na dżonkach. Mrowie masztów i daszków, sklepiki na sampanach, uliczki na wodzie. Zbyt wiele tego, co wzbudza współczucie dla ciężkiej ludzkiej doli. Ale tutejsza bieda jest grzeczna, jest przyzwoita i schludna, w obyczajach i ubiorze. Tym różni się od nędzy portów murzyńskich i europejskich. Oczywiście, czego kto szuka, znajdzie i tu. W mieście portowym Hongkongu jest wszelakiej bestii pod dostatkiem. Ale to nie jest reprezentacja Chin, tak jak Soho nie Anglia, chociaż Anglicy tam się podniecają. LXXVIII Jjyłem u spowiedzi. Pani Malecek, która ma jakieś konszachty z misjonarzami, poradziła mi kaplicę Świętego Franciszka Ksawerego. Dwa motywy skłoniły mnie do tego aktu. Pewną presję wywierała pamięć obietnicy danej w swoim czasie Kazimierzowi, że kiedy będę mógł swobodnie mówić bez kaszlu, wtedy wyspowiadam się. O kaszlu dawno zapomniałem, a nie spełniona obietnica domagała się satysfakcji. Ważniejszy drugi motyw. Przypominał o solbie jak swędząca na karku krosta groźbę karbunkułu. Sprawa Darka. Przecież zamierzałem zwabić go do Hong- 347 kongu i zgubić fałszywym oskarżeniem. Podobno złoczyńców ciągnie do miejsca popełnionej zbrodni. Mnie przyciągnęło miejsce przestępstwa niespełnionego. Nie chciałem o tym pisać. Broniłem się przed myślami. Widocznie poczucie winy nie zna przedawnienia. Trzeba było wypluć je ze siebie. Oskrobać, przy okazji, w stoczni konfesjonału kadłub sumienia z wodorostów i małży grzecho-wych. Portowy styl. Upewniłem się telefonicznie, jaki jest porządek nabożeństw, i mierzyłem tak, aby przyjść do kościoła o kwadrans wcześniej. Przeliczyłem się. Padał deszcz, budka nad rikszą przeciekała, kazałem Cheokowi przeczekać ulewę i zjawiłem się w kaplicy o dziewiątej. Przed jedynym czynnym konfesjonałem stała kolejka. Byłem czwarty. Przede mną dwie paniusie i marynarz. Z paniusiami ksiądz uwinął się raźno, z marynarzem szło mu trochę dłużej, a gdy ja ^przyklękałem, dzwoneczki zapowiadały „Non sum dignus". Zgodnie z większością napisów dostrzeżonych w kaplicy zacząłem po francusku. Trudno odtworzyć całą spowiedź. Z pewnym zażenowaniem spróbuję skomasować pewne fragmenty mego dialogu ze spowiednikiem. Naprzód wyrecytowałem formułkę spowiedzi powszechnej. Z dodaniem, do bukietu grzechów zazwyczaj wymienionych, a więc z myśli, mowy i uczynku, także z zaniedbania. Po tym wysiłku zamyśliłem się. Ksiądz nie czekał, na co się zdecyduję, i sam zaatakował: — To są ogólne oskarżenia. Terminy wieloznaczne. Niech pan spróbuje sprecyzować winy. Co znaczą pana grzechy myślne? — Od ostatniej spowiedzi nie objąłem kobiety, ale w mózgu mam burdel. —• Rozumiem! A co z grzechów uczynkowych? — Obmyśliłem i byłem zdecydowany zniszczyć krzywdziciela osoby kochanej. — Zabiłeś? — Nie! Miałem go wywieźć i wtrącić do więzienia fałszywym oskarżeniem. — Uczyniłeś to? i-;::y,;.;,-<>ii;a.:. ś ?? • .-,?: ;? 348 — Nie. — Przebaczyłeś? — Nie! Pasierbica okazała się gorsza od niego. — Według twojej oceny? — Tak. — Nie ma gorszych albo lepszych. Wszyscy są nieszczęśliwi i nie wolno nam piętnować ich osądem. Czy skrzywdziłeś ich? — Nie wiem. Dałem im pieniądze, więcej, niż się spodziewali, i... I uciekłem bardzo daleko. Aż tutaj... — Proszę mi wybaczyć ciekawość. Chcę więcej wiedzieć, abym mógł coś pomóc. Co pan robi? O to samo, niedawno, pytała mnie Dżiustajna. Jej mogłem nie odpowiedzieć. Księdzu chciałem dać konkretną odpowiedź: — Piszę książkę. — Z jakiej dziedziny? — O sobie. — Tylko o sobie? — No, nie. I o tych, których spotykam. — Czy pisał pan o innych dla innych? — Nie! Ale chciałbym, żeby moją książkę ktoś kiedyś przeczytał. — Dla własnego pożytku? —? Rozumiem. Namawia mnie ksiądz, żebym przestał pisać dla siebie, a zaczął pisać dla innych. — Niezupełnie. Boję się radzić coś w tej imaterii. Pisanie o sobie to introspekcja, jakby rachunek sumienia, który może i czytelnikowi ogromnie pomóc. Im więcej szczerości o sobie, tym więcej pożytku dla czytelnika. Może i siebie rozpoznać w twoim lusterku. — Mam krytycznie pisać o sobie? — Byle uczciwie. Szczególnie o tym, co łatwo lekceważymy w sobie. Na przykład, o tych myślach. Ludzie nie lubią spowiadać się z myśli. Łatwiej tylko z uczynków*. Ty, zdaje się, wiesz coś o tym, bracie, t«; — Nie wiem. , j 349 — Wiesz! Ja takiej spowiedzi jeszcze nie słyszałem. Nie znam się na pisaniu. Mało książek czytuję. Dlatego, proszę cię, dopełnij mojej rady. Żebym i ja z twojej książki mógł odnieść korzyść. Człowiek z Afryki. Dobrze? — Postaram się. — A na pokutę... Proszę powiedzieć, ile pan ma lat? —? Pięćdziesiąty szósty. — Odmawiaj, klęcząc przy swoim posłaniu, przez siedem wieczorów po jednym „Ojcze nasz". Najlepiej powtarzając w myśli dwukrotnie każdą frazę modlitwy. Żeby ją przeżuć jak chleb powszedni. Nie połykaj pacierzy jak pigułek witamin. To nie przysmak, a oranie swoją duszą Nieba. Zrozumiałeś mnie? — Zdaje mi się, że tak. — Czy chcesz przyjąć komunię świętą? — Jestem na czczo. Modlitwa półgłosem, odstukanie absolucji, po czym firanki konfesjonału rozsunęły się i na światło witraży wystąpił Murzyn. Błysnął ku mnie białkami oczu i klawiaturą zębów. I poszedłem za nim ku ołtarzowi jak baran za jagnięciem... Dopiero w drodze do domu przypomniałem sobie, że nie powiedziałem księdzu nic o Moguncji. Trochę to jego wina, bo zawrócił mi głowę pisaniem dla ludzi. Dla Afryki. LXXIX Jeżeli ściąganie na orbitę ma odbywać się metodą kraks, tedy pięknie dziękuję. Leży oto sputnik Dominik na wznak na macie i nie wie, kto za dyktą przepierzenia i co nad sufitem. Obolały kark unieruchamia głowę. Już wypatrzył wszystko nad sobą. Teraz zezuje w lewo, bo coś się tam rusza. Po podłodze raczkuje pędrak ludzki. Zbliża się, bardzo sprawnie, zatrzymuje przy lewej kostce leżącego, miarkując, że to najniższy punkt wejścia. Decyduje się: naprzód łokcie, po nich kolanka i już pełznie po brzuchu. 350 ' Dominika trwoży oczekiwanie, że rozdrażni obolały bok. Nie zawadził nawet. Już leży na jego piersi i oddycha w twarz. Tak blisko, że nie widać całego oblicza. Dzieciak przygląda się jego krzaczastym brwiom. Dominik podgląda źrenice w skośnych szparach napiętej skóry. Koncentrują się na sobie wzajem. Przyjaźnie, gdyż nie bolą. Pędrak otwiera buzię, ślinka mu ścieka na twarz podległego. Coś ględzi, coś bardzo ważnego, gdyż odpowiada sam sobie. Szczerzy w uśmiechu szpileczki ząbków. Dominik rozpoznaje pod ciężarem obcego ciała bicie własnego serca. Westchnieniem żeber unosi dziecko nad sobą. Bawi ich to. Poważnieją na krzyk kobiecy. Mocno uścięgniona dłoń niby szpon jastrzębia podrywa malca i składa obok na podłodze. Oblicze zatroskanej Chinki usprawiedliwa się tępą angielszczyzną: — Już raz popsuł nam pana. Póki doktor nie przyjdzie, nie wolno się ruszać... — Co się stało? — pytam, odzyskując pełnię przytomności. Odpowiem na to sam, chociaż nie mam ochoty umniejszać przeżycia klamrami zdań. Ciasna uliczka obwieszona bielizną wychodzi na plac targowy przy rybackim porcie. Chciałem sfotografować piramidy spiętrzonych skrzyń i koszy po warzywach. Kolorowa bielizna i ultramarynowe niebo to ciekawa rama dla odbarwionych cieniem kształtów. Kontemplując ma-tówkę medytowałem, na co nastawić ostrość: na kolorowe majtki pierwszego planu czy ciekawą plecionkę koszy. Wybrałem kosze. Odemknąłem łupkę, by ściślej widzieć. Przyłożyłem oko i... Reszta potoczyła się błyskawicznie. Migawkowe postrzeżenia. Kołtun gryzących się psów toczy się ku niszy pod piramidą skrzyń, a w tej niszy bawiące się dziecko. Gdy kłębowisko psów zasłaniało mi na matówce dzieciaka, już tam pędziłem. Przeraziło mnie zachwianie się piramidy. Przykryć sobą dzieciaka! Sus, cios w potylicę i stop! Pierwszy raz w życiu straciłem przytomność. Odzyskałem ją na macie kontemplując pełzającego po mnie bambino. Gdy to piszę, minęła już od 351 wypadku dekada. Reszty dowiedziałem się od moich Chińczyków. Nazwałem ich moimi i siie cofam. Dwóch obcych tragarzy rzuciło się nam na ratunek. Słyszeli pod stosem skrzyń wrzask dziecka. Było nietknięte, ale przerażone. Mnie przeniesiono pod dach ojca uratowanego chłopczyka. Na uliczkę obwieszoną bielizną. Brak przytomności i widoczne potłuczenia powstrzymały ratowników od radykalniejszych badań. Dziadek rodziny, obawiając się nadwerężenia kręgosłupa, zabronił mnie ruszać i sam pobiegł po lekarza. Radując się, że patrzę i mówię, zabronili komukolwiek wchodzić do izby. Zanim przyszedł lekarz, skonstatowałem, że jestem dokładnie obskubany z wszystkich drobiazgów, włącznie z portfelem. Moi Chińczycy byli tym bardzo strapieni. Tylu ludzi pomagało mnie dźwigać i cucić... Lekarza zaniepokoiło zdrętwienie mego karku. Poza tym parę sińców, guz na czaszce i mnóstwo zadrapań. Zabawiłem się udawaniem utraty pamięci. Lekarz zrewidował minie i nie znalazł wskazówek, gdzie mieszkam i kim jestem. Gdy spróbował mnie unieść, zacząłem głośno jęczeć. Poprosiłem nieskładnie, by zostawili mnie w spokoju w takiej na wznak pozycji. Lekarz zlecił mnie opiece starego Chińczyka. Polecił zawiadomić policję i prasę o wypadku. Dostałem zastrzyk i oblepiono mnie kompresami. Policja chciała zaraz przetransportować mnie do szpitala dla białych. Nie pozwoliłem się ruszać, biorąc na siebie odpowiedzialność za to, a grożąc im odpowiedzialnością za pogorszenie. Muszę odzyskać pamięć na miejscu wypadku. Odzyskiwałem ją natychmiast, gdy odchodzili biali. Przeleżałem tam na macie pełną dobę. W pokoiku, cztery na cztery metry, cała rodzina. Wyliczając od góry: dziadek, ojciec, matka, córka i synek. Synek, którego uratowałem, wyśliznął się z plecaka siostrze, gdy złożyła go na ziemi, aby coś komuś pomóc dźwignąć. Rodzina, z plemienia Tanaka, przed trzema laty przeniosła się na ląd. Bogini Tin Han nie uchroniła ich dżonki przed ogniem. O ich uziemieniu zdecydowała stała praca w cu- ( krowni, którą zdobył ojciec. Obiecali im rodzinne mieszkanie w rozbudowywanym osiedlu Tai Hang Sai. 352 Stary Chińczyk, Yang Ling Kee, krzepki był, ruchliwy i gadatliwy. Całe dnie spędzał w porcie, bliżej swoich. Opiekował się mną z kobiecą troskliwością. Gdy poskarżyłem się, że mnie doszczętnie obrabowano, bardzo się tym zmartwił. Gdy dałem mu do zrozumienia, że zależy mi tylko na dokumentach i fotografiach, a dolary mało mnie obchodzą, bardzo go to ucieszyło. Zaklinał się, że papiery na pewno odnajdzie, ale za dolary nie ręczy. Przed wieczorem zwrócił mi dokumenty i fotografie Steny i Kazimierza. Dolary, oczywiście, przepadły. Złodziej nie był bardzo złym człowiekiem, tylko bardzo biednym. Za mało tego było, aby mogło starczyć na odbudowanie dżonki. Matka pół dnia pracowała przy straganach na rynku. Wtedy domu i braciszka pilnowała córka. Dziesięcioletnia dziewuszka, o buzi jeszcze uśmiechniętej. Matka miała twarz poważną. Raz tylko uśmiechnęła się do mnie. Nie zapomnę tego uśmiechu. Poprosiłem o wodę. Były z tym jakieś ceregiele, przyniesiono ją z zewnątrz. Młoda matka przykucnęła przy mojej głowie, odgarnęła mi z czoła włosy i zaczęła poić łyżeczką. Oblicze jej wydało mi się chmurne. Bardzo uważnie celowała łyżeczką do warg, czekała, aż je szerzej otworzę. Zajrzała mi wreszcie w oczy. I uśmiechnęła się. Jak słońce, gdy muśnie szczelinę chmur i obleje skostniałą twarz ciepłem. Musiałem zrobić głupią minę, gdyż pogłaskała mnie po policzku. Szorstka dłoń, a dotknięcie takie kobiece. Powiedziała: — Urodziłeś nam chłopca, dobry człowieku. Dajemy ci wodę, a należy ci się nasza krew. Moja krew... — dodała i spochmurniała z powrotem. Gdy zasypiałem, siedzieli przy mnie w kucki. Cała rodzina. Malca trzymał na po-dołku dziadek. Ile razy spojrzałem na którego, odwzajemniał się uśmiechem i pokiwaniem głowy. Nie wiem, jak długo czuwali nade mną. Nazajutrz rano przyjechał ambulans. Czułem się o tyle lepiej, że nie pozwoliłem kłaść się na nosze i sam wszedłem do karetki. W zatłoczonej ulicy jechaliśmy wolniutko. Cała rodzina, z pędrakiem na plecach matki, odprowadzała mnie do szerokiego bulwaru, skąd pomknęliśmy 23 — Moguncka noc 353 raźniej. Widzę ich idących za mną jak za karawanem. Są poważni. Wiem, że gdyby samochód zawiódł, podjęliby mnie i nieśli na rękach, gdzie trzeba. A gdybym został naprawdę bez pamięci, u nich, dzieliliby ze mną ostatnią grudkę ryżu do ostatnich dni moich. Dziadek, gdy mu objaśniłem fotografie moich dzieci, powiedział o swojej synowej, że jest zdrowa i młoda i może, jeżeli Bóg pobłogosławi, urodzić dziesięciu takich oto jak ten chłopczyków. — A wy, panie, mogliście stracić dla niego takie cenne życie. — Dla kogo cenne? — spytałem, raczej sceptycznie. — Dla dzieci, wnuków. Mądra starość jest najcenniejsza dla młodych. — U nas nie cenią tak starości — zauważyłem. — Nie cenią samych siebie. Trzeba ich nauczyć. — Jak? —• Cierpliwością! Być cierpliwym do ostatniej godziny! Najłatwiej jest umierać w drodze. Do ostatka wiedzie człowieka nadzieja, że dojdzie. I dojdzie... do śmierci. - ..??. •? lxxx . . ? .??•";•.?; W południe, na pukanie, po „entrez" weszła do mojego pokoju w hotelu „Praha" inżynier Dżiustajna. — Z notatki w „China Maili" o bohaterskim turyście \ amerykańskim domyśliłam się, że to pan. Szukałam pana po wszystkich hotelach Kowloon i Victorii. Kto iprzypusz-czał, że pan aż tu mieszka. Czy można? Ucieszyłem się bardzo. W futerku, z francuską chustką ?? na włosach, szczerze uśmiechnięta wyglądała bardzo koleżeńsko. — Szuka pani wywiadu? — spytałem, podając wymuszenie obolałą rękę. — Prawie. Czułam przez skórę, że jednak jest pan . „kimś"! Cały czas żałowałam, że nie skończyliśmy w „Olimpii" perłowego watka. W Hongkongu rzadko tra- 354 fia się rozmowa z takim jak pan człowiekiem. A ja kocham krzyżówki i zagadkowych ludzi. — Proszę siadać — zaproponowałem. — Coś z napojów? Potrząsnęła przecząco głową. — Jak ręka? — To nie ręka. Bardziej kark i ramię, które kiedyś miałem kontuzjowane. Już mogę pisać na maszynie. — Pan pisze? — Nie mówiłem pani? — Co pan pisze? — wytrzeszczyła oczy. — Wczoraj pisałem nowelkę o hipopotamie nad jeziorem Shala. Opisując tam kogoś, ukradłem pani powierzchowność. — Niemożliwe. A to wpadłam. Czy ma pan pseudonim? — I tak, i nie. — Jaki? Może czytałam którąś z pana książek. —• Na pewno jeszcze nie. Proszę się nie podniecać. Próbuję literatury i nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. A jaki wątek naszej rozmowy z „Olimpii" interesuje panią? — Zapraszam pana na lunch. Bardzo, bardzo proszę. Przyjechałam moim Volkswagenem. Rodzice wiedzą, że pana poszukuję. Zgodziłem się. Kurcząc się w Volkswagenie tęskniłem , do Humbera. Zajechaliśmy pod „Sympozjum". Idąc przez zatłoczoną salę do zarezerwowanego stołu Dżiustajna nie ukrywała dumy z mego towarzystwa. Zgadywała gust przy dobieraniu potraw. I koniak. — Koniak rozwiązuje panu język. To już zauważyłam — pochwaliła się. — Nie tylko koniak. Pani oczy także. — Pan podkpiwa, a mnie jest, mimo to, przyj eremie. Mam propozycję dla pana. Proszę zgadnąć? —? Wyprawa do Kantonu i Czerwonych Chin. — Wprost przeciwnie. Wycieczka wspólna na Norfolk. — Co to jest? — Najpiękniejszy zakątek świata. Idealny dla rekonwalescencji. „Paradise Hotel". 23* 355 I — Jestem za stary na wycieczkę do raju w pani towarzystwie. — Nie tylko w moim. Jadę tam z ojcem. Dlatego bardzo mi na panu zależy. — Chce mnie pani wykorzystać dla ojca? — Dla siebie także. Czy muszę pana przekonywać? Jest pan inteligentny i ma pan wyobraźnię. Bezcenne walory. W architekturze bez wyobraźni nic nie stworzysz. — Skąd pani wie, że mam wyobraźnię? —? Rozmawialiśmy iprzecież. Teraz wiadomość o pisaniu książek... — Można pisać bez wyobraźni, tylko o samym sobie. — Pan na pewno do takich nie należy. —? Zwierzę się pani. Podczas tej kraksy ze skrzynkami pierwszy raz w życiu straciłem przytomność. Wmawiam sobie, że przebudziłem się jako inny człowiek. — Fascynujące. A czy był pan niezadowolony z siebie dawnego? —? Mówiłem, że czuję się jak sputnik wytrącony z orbity. — Mówił pan wiele innych rzeczy. Nawet trochę nieprzyzwoitych. — Nie pamiętam. — Nie przypomnę. Ale jeden wątek sama przerwałam. Coś o perłach. Wolałam pochwalić się, jak tańczę twista. Później zagubiliśmy okazję. Co to było? Coś o Rzece Perłowej. — Czy jesteśmy dostatecznie poważni? — Odpowiadam za siebie. Reszta zależy od pana. Słucham. — Czuję się nie dopity. — Marudziłem: — Banalna metafora. W młodości trapił mnie i na starość wrócił niepokój zestawienia ilości ludzi żyjących na świecie, z pół miliardem mogących być zbawionymi przez łaskę sakramentów w Kościele katolickim. — Nie jestem katoliczką, ale rozumiem. Ludzi jest ze cztery miliardy, a chrześcijan chyba miliard. — Tutaj, w Hongkongu — kontynuowałem — na trzy miliony Chińczyków jest najwyżej sto tysięcy chrześcijan. W tym katolików kilkanaście tysięcy. Liczby nieważne, chodzi o zarys proporcji. — Ważne, gdy panu przypomnę, że w Hongkongu rodzi się rocznie sto tysięcy dzieci, a pan dla jednego bachora karku nadstawiał. —• Niech pani nie przesadza. W „Olimpu", gdy z panią rozmawiałem, temat uwypuklił mi się. — Patrzał pan na mnie, a myślał o Chińczykach? — Kobieto! Przestań wciąż myśleć o sobie. Przypomniałaś mi perłę. Perły Perłowej Rzeki. Nanizały rozmyślania o hojności Stwórcy. —• Myślałem głośno. — Pan Bóg jest hojny, ale nie marnotrawny. — Znam! — Proszę słuchać dalej. A perły to nie owoce, a tylko nieprawidłowości. Perły są zbędne naturze. Skondensowana reakcja na cierpienie. To nie ból, nie krzyk, a cierpliwie znoszone cierpienie. Małża zgnije, jak człowiek śmiertelny, muszla skruszeje, jak wieko trumny, a perła, piękna wciąż na kardynalskim ornacie albo na szyi księżniczki Dżiustajny. Tworzone bez porządku, jak storczyki w dżunglii. Póki wnikliwy człowiek ich nie ocenił. Nie małże cierpiące i cierpliwe, ale człowiek ocenił perły. Uznał, że za mało mu pereł z przypadku natury. Za mało cierpliwych w cierpieniu. Pożądający więcej człowiek założył sztuczną hodowlę. Sztucznie kaleczyć małże. Nie każda sztucznie skaleczona małża daje perłę. Nie każdy chrześcijanin —? święty. Można spierać się, które perły piękniejsze: sztuczne czy samorodne. A kto cenniejszy? Czy zbawiony przez cierpliwe cierpienie poganin czy chrześcij amin, który dostał się do nieba kluczem łaski sakramentalnej. —? Chrześcijanom też cierpienia nie brak! — zauważyła Dżiustajna. Następna jej uwaga trochę mnie zdeprymowała: ,...., 356 357 — Wiem, o co panu chodzi, tylko nie wiem, po co. Chce pan kanonizować Negrów i żółtków? — W tej chwili, patrząc na panią, chciałbym ją widzieć z anielskimi skrzydełkami, aby pomogła mi uniknąć pokus, herezji. — Zamierzam skusić pana na Norfolk. Ojciec pytał mnie, kim pan właściwie jest. Nie umiałam odpowiedzieć. Coś pan w „Olimpii" wspominał o Polsce. Chciałabym zarekomendować pana jako perłę. Proszę się nie dziwić. Porządny Europejczyk w Hongkongu to rarytas. Teraz już wiem: pisarz. Tym bardziej pożądam pana towarzystwa. Jedziemy na Norfolk? Gdy chwilę milczałem sprawdzając tok rozumowania o perłach, aby to jakoś zapisać, Dżiustajna spróbowała pochlebstwa. — Wie pan, my lubimy Polaków. Bronili naszego Londynu. Widziałam taki film... Nie zareagowałem, wracając do głównego tematu: — Proszę o więcej szczegółów. Nic o Norfolk nie wiem. — Nasza wyspa. Na zachód od Tahiti, na północ od Nowej Zelandii, na wschód od Australii. Pan lubi perły, a to właśnie perła Pacyfiku. Hotel „Paradise", spacerkiem od lotniska, można zjeść rybę, która gwarantuje cudowne sny. Góry, lasy, doliny i purytańskie obyczaje. Naprawdę. Dzisiaj to już smakuje. Na trzynastu milach kwadratowych dwa kościoły. Leci się via Singapure — Brisbane dziesięć godzin. Kosztuje dwa i pół tysiąca naszych dolarów. — Naprawdę zależy pani na moim towarzystwie? — Naprawdę. Uradziliśmy to w rodzinie. Ja będę ćwiczyła twista na sky za motorówką, a pan będzie mnie podziwiał, zbierał materiały do książek i uruchamiał wyobraźnię mojego papy. To dobry architekt, ale nie humanista. Trzeba mu przypominać, że w jego domach mają żyć nie tylko nowocześni, ale żywi ludzie. — Prawdę mówiąc tutaj jest też pięknie... , — Nie tęSkni pan do piękniejszego? — Wie pani, do czego tęskniłbym, przymknąwszy oczy? 358 — Żebym zostawiła pana w spokoju. — Niezupełnie. Pani jest konkretnym żywiołem. Typhoon Justina. W skrzydłach orkanu człowiek koncentruje tęsknoty. — Niech pan mówi. — Leżę na macie, na wznak, pod niskim pułapem domu budowanego dla Chińczyków przez firmę Andrews and Co. Stary, spracowany człowiek podaje mi do ust grudkę ryżu. Młoda, o wyssanych piersiach kobieta głaszcze szorstkimi palcami moje spocone czoło. Mały szkrab pełza dookoła usiłując wdrapać się na mnie. Chce żółtym paluszkiem dotknąć mojego sinego nosa. Wtedy na progu staje Dżiustajna. I głośno dziwi się, że w takim domu żyją żywi ludzie. — Po co pan mnie w to wplątał? — Żeby pani powiedzieć coś więcej o sobie. Różne są tęsknoty. Ja tam, na macie, zachorowałem na nową. Tęsknota do powrotu. Do prapoczątku. Wydaje się ludziom, że to tęsknota do utraconej matki. Atawistyczny ciąg do rodzicielskiego łona, w którym na pewno było najbezpieczniej. Cielesne złudzenie. Człowiek starzejący ogląda się, gdyż zawraca, jak bumerang, do ręki, która cisnęła go w życie na rozpęd. Uśmiech żółtej kobiety olśnił mnie jak zwrotnica. — Bumerangi to my, a miotacz to Bóg, prawda? — Tak. — Nawet ładne. Dawniej nie tęsknił pan w podobny sposób? —? W businessie serce (martwieje jak papier kancelaryjny. Dopiero w ogniu dymi. — W „Olimpii", pamiętam, mówił pan, że serca kruszeją. — Wszystko jedno, byle coś się działo. Słowa są tylko narzędziami pojęć, a pojęcia funkcjami duszy. Metafora — figura taneczna. — Umyka pan ode mnie jak plus od plusa. Więc nici z Norfolku? n v..,. . — Tego nie powiedziałem. - . •* t - 359 ?— Może jakiś warunek? — Pytanie. Mówiła pani o ojcu, o sobie i o mnie, a co matka? Nie poleci z nami? —• Matka nas ekspediuje, ale sama musi zostać w domu. Ma swoje zasady, od których nie ustąpi. Po prostu, •nie znosi powietrza. Raz miała przymusowe lądowanie i od tej pory stroni od lotnisk jak od zarazy. Statkiem płynąć na wypoczynek do Norfolk to nonsens. Oczywiście zaraz przed wyprawą przedstawię pana całej mojej rodzinie. — W charakterze? — Rodzynka w jałowym cieście hongkongijskiej society. — Zgoda! — Kochany! Ucałuję pana, ale przy tatusiu. — To ma być dowcip? — A może komplement? LXXXI W racając z wyspy Norfolk do Hongkongu odskoczyłem w Singapurze od towarzystwa Andrewsów. Poszybowałem do Bangkoku, aby zabrać stamtąd korespondencję z poste restante. Miałem czas przed wylądowaniem w Kowloon przetrawić wszystko. Było tego dwie paczki: z USA i z Paryża. Poskramiając zrozumiałą ciekawość przejrzałem naprzód pocztę amerykańską. Komplet spóźnionych greetings od wszystkich, bez wyjątku, towarzyszy z klubu, przyjemny i trochę smętny list od doktor Ilony oraz zawiadomienie o śmierci gosposi Polankowskich, pani Wandy. Ta wiadomość głębiej mnie obeszła. Straciłem jedyną osobę, z którą mógłbym jeszcze porozmawiać o rodzicach, która znała grzechy mojego dzieciństwa. Po śmierci matki ona jedna troszczyła się o stan mojej duszy. Odkładając kartkę, w której mnie o tym Waza zawiadamiał, postanowiłem zamówić u misjonarza z kaplicy Świętego Franciszka Ksa-werego parę mszy żałobnych za rodzinę. 360 W drugiej, europejskiej paczce mało ważne pocztówki z Wrocławia, od Ewy i Łasiaków. Czterostronicowe sprawozdanie szczęśliwego Kazimierza i dwa nierównej grubości listy od Fabioli. Te zostawiłem na koniec. Czytałem je lecąc nad morzem zieleni Laosu. W cieńszej kopercie karton z porywczo nabazgranymi frazesami: „Przeczytałam! Fascynujące. Wybaczam, coś napisał o mnie. Musimy wydać. Pisz dalej". Drugą, grubą kopertę długo trzymałem na kolanach, zanim odważyłem się odpieczętować. Miałem złe przeczucie. Na pewno od Fabioli. O czym dobrym mogłaby aż tyle napisać? W najlepszym razie poprawki albo próbki tłumaczeń dziennika. Wyjąłem z kieszeni scyzoryk, otworzyłem nożyczki i bardzo skrupulatnie nadciąłem brzeg koperty. Jeszcze się wahałem. Jestem nareszcie zrównoważony, pocieszony nawet pochwałą dziennika. Wiozę do Hongkongu nową porcję ciekawych zdjęć i szkiców portretowych ludzi-dzi-waków. Planuję nowe pisanie. Książkę o kimś w trzeciej osobie. Wiadomość o śmierci Wandy poszerzyła oderwanie się od przeszłości. Po co tedy oglądać się i nasłuchiwać głosów, które ranią... Gdybym nie zboczył do Bangkoku, nie wiedziałbym o istnieniu grubej koperty. W tej chwili jeszcze mógłbym ją zgubić. Poprosić, na przykład, stewardessę, aby uroniła ją nad falami Mekong. Ale gdzie lojalność względem Fabioli? Przecież ona do mnie i dla mnie pisała. Pisała po to, aby jej słowa dotarły do moich oczu, a może i do serca. Dlatego otworzyłem. Wycinek z angielskiej gazety i parostronicowy rękopis Fabioli. Po francusku. Wycinek brzmiał: „Dzisiaj o świcie na wybrzeżu za Upper Tames (cynamonowe) znaleziono pod murem zwłoki mężczyzny, lat około trzydziestu, szatyn, wzrost 5 stóp 8 cali, w garniturze brązowym z wełny importowanej, bez kapelusza i jakichkolwiek wskazówek mogących go zidentyfikować. Brak śladów walki nasuwa podejrzenie, że mężczyzna, po zamordowaniu i ograbieniu, został nad brzegiem zdeponowany na zgubę". List Fabioli wart jest, aby go zacytować w całości. 361 „Cheri, jestem twoim plenipotentem i ambasadorem, ale że ambasadorem w spódnicy, niełatwo daję się zwodzić i uwodzić, nawet takim pięknoszkom jak twoja córka. Piszę to na dowód, że mimo bocznych ataków i frontalnej ofensywy nie zdradziłam jej sposobu naszej korespondencji. Kazimierz przyjął moje pośrednictwo w sposób wyrozumiały, a ona z trudem mnie cierpi. Gdyby nie zależało jej tak na tobie, z satysfakcją podbiłaby mi oko. Fe! A na tobie bardzo jej zależy. To najlepsze, co w niej zauważyłam i oceniam, że naprawdę zależy jej na tym, abyś źle o niej nie myślał, abyś chciał być jej ojcem. Dlatego zabolało ją, że zbojkotowałeś ceremonię jej ślubu z Darkiem. Powiedziała mi przez telefon: »Szkoda, że mam ojca histeryka*. Podejrzewa, że ukryłeś się, albo nawet uciekłeś z Europy z jej wyłącznie powodu. A teraz odłóż mój list i przeczytaj uważnie wycinek z gazety. Przeczytałeś? To słuchaj mnie dalej: Trzy dni po znalezieniu trupa nad Tamizą, twoja córka, zaniepokojona jednoczesnym zniknięciem jej męża, zameldowała policji o podejrzeniu, czy nie spotkało go co złego, ponieważ nigdy nie opuszczał jej na tak długo, a zaniepokoiły ją ostatnio jakieś konszachty z pijakami z Soho. Zaproszono młodą żonę do morgue i tam zaprezentowano jej zamrożone zwłoki, w których rozpoznała Dariusza Melowiejsky, swojego małżonka. Wrażenie było tak silne, że musieli ją tam cucić i z sanitariuszem odstawili na Belgravię. Trzeba przyznać, że sprawiła mu przyzwoity pogrzeb. A w tydzień po pogrzebie zaaresztowano ją w klubie, gdzie bawiła w towarzystwie pewnego armatora. Widywano ją z tym bogaczem już od miesiąca. Poszlaka: Is fecit cui prodest. Wskazówka: w pralni, gdzie dezynfekowano ubranie denata przed oddaniem rodzinie, znaleziono w kieszeni marynarki wszyty kartelusik z ostrzeżeniem, aby w razie nieszczęśliwego wypadku szukać winowajcy w osobie właśnie tego armatora, który dąży do usunięcia z drogi męża swej ukochanej. Zwolniono ich za kaucją. Wtedy Stena wezwała mnie do Londynu i usiłowała zmu- 362 sić do sprowadzenia ciebie do niej. Nie czynię tego. A wiesz czemu? Bo powiedziała do mnie o swoim nieboszczyku mężu takie zdanie: »Zwykły szczupak z wrocławskiego stawu, a tutaj pływają rekiny. Połknięto go jak skwarek«. Mówiąc to była dumna. Więc nie przyjeżdżaj z tego powodu. Nic tutaj nie pomożesz. Armator ma świetnego adwokata i długie ręce. Już sugerują, że zazdrosny mąż zaaranżował zemstę samobójczą, aby odgrodzić nie kochającą go żonę od szczęścia. Podczas sekcji stwierdzono, że śmierć nastąpiła po zastrzyku w lewe udo, które denat mógł sam sobie nakłuć. Stena jest spokojna. Twierdzi, że nie są w stanie nic przeciw niej udowodnić. Mówi, że to przypadek, splot okoliczności, prawdopodobnie rabunek koleżków z Soho. Na pytanie: kto pisał i zaszył w kieszeń kartelusik, wzruszyła ramionami i powiedziała: »Napisz ojcu, że Darek groził mi, że zemści się na mnie po śmierci, ale nie mogę zeznać, tego policji«. Podaję ci to na surowo, czyli w cudzysłowie i bez komentarza. Kończę na kończącej się kartce, a na następnej o twoim Dzienniku. Znalazłam wśród tutejszej emigracji polskiej literata, bezrobotnego człowieka, który podejmuje się, znając obce języki, redakcji, tłumaczenia, a nawet przeróbek twojego tekstu. Mówi, że dwa tysiące dolarów urządzi go całkowicie. Dziennik spodobał mu się, ale uważa, że jeżeli ma być wydany za życia bohaterów, powinien ulec głębszemu zaciemnieniu. Chodzi mu głównie o Kazimierza. Druga sprawa: w jakim języku ma być wydany. Pan literat twierdzi, że gdyby pierwsze wydanie ukazało się po angielsku, a następne jako tłumaczenie w Polsce, to byłoby najkorzystniej dla dzieła. Decyduj. Nie otrzymałam od ciebie ani znaku życia. Wiem, że nie piszę w próżnię. Gdybym była Steną, wiedziałabym, jak cię skłonić do słowa odpowiedzi, a może i do powrotu. Nie skłaniam jednak. W razie dalszego milczenia do końca roku posłucham rady pana li-teirata, przeflancuję twoje dzieci: Stenę do Anglii, a Ka- ? zimierza do Francji. Humber służy mi jako kolebka. Two- . 363 je dolary czekają bezczynnie. Fabiola też czeka na gest serdeczności." Na Boże Narodzenie, w klubie geograficznym, gdzie zaprosiłem na dinner całą rodzinę architektów Andrews, odbyła się następująca rozmowa: Dżiustajna zwracając się do mnie: — Kiedy wybierasz się do Europy? — Nigdy. — Mimo że mieszka tam twoja Fabiola? — Niestety. — Szkoda. Ja bym was wyswatała. — Żartujesz. — Mówię najpoważniej. — Więc spróbuj. — Jak? —? Zaproś ją na wiosnę do Rajskiego Hotelu na Norfolk. — Dlaczego ja? Sam ją zaproś. — Nie mogę. To by mnie zobowiązywało. — Nie chcesz się zobowiązywać? Więc po co ta komedia? — Żeby jej sprawić przyjemność. Z mojej strony zaproszenie to wezwanie na pomoc, a z twojej to świadectwo, że mam przyjaciela. — Jeżeli tobie na tym nie zależy, po cóż ja miałabym się angażować? —? Żeby się przekonała, że nie śniła ci się na próżno. —? Alboż ona wie coś o tym? — Nie wiadomo... — Kręcisz, panie Dominiku. Mimo to zaproszę ją. — Niech pan zaprosi jakiegoś przyjaciela, który nadałby się dla naszej Dżiusi — wtrąciła się pani Andrews. — Tak przebredza, że już obawiam się, aby nie została starą panną. — Jakie wymagania? — Niech będzie ta'ki jak pan, tylko młodszy o dwadzieścia lat. ...Dwadzieścia lat... Ależ ja przed dwudziestu laty nie 364 byłem młodszy. Twardy byłem i zimny jak pancerna kasa. Dawny Dominik Polankowski nie przyjaźniłby się cnotliwie z Dżiustajna. Nie zniżałby się do chińskich dzieciaków. Kolekcjonował maski, a nie portrety napotkanych ludzi. Dojrzewam już do tego, że przestaję interesować się tylko sobą. Mój dziennik naturalną śmiercią umiera. Bibliotekarze mówią: „Książki Grabskiego są czytane i zaczytywane". W tych paru słowach kryje się to, co najważniejsze — stwierdzenie, że znaleziona została właściwa droga do odbiorcy, że czytelnik zaakceptował zarówno wartość przekazywanych mu prawd, jak i formę, w jaką te prawdy zostały przy-odziane. Systematyczne uszeregowanie wartości, które W. J. Grabskiemu zdobyły poczytność u ludzi różnego wieku, poziomu i zainteresowań, byłoby o tyle trudne, że jest to twórczość bardzo bogata, obejmująca różne kierunki — od poezji i rozważań socjologicznych po powieści współczesne i epikę historyczną. ANNA MANKOWSKA, „Poradnik bibliotekarza" 1953 Literatura polska, zarówno w okresie międzywojennym, jak i po drugiej wojnie światowej, mało zajmowała się sprawami Śląska (Zofia Kossak, Pola Gojawi-czyńska, Gustaw Morcinek), a najmniej okresem, w którym rozgrywa się akcja „Rapsodii Świdnickiej" Grabskiego. Jest więc niewątpliwą zasługą autora, że dał czytelnikom możność zapoznania się z tak ważnym i ciekawym wycinkiem dziejów ziemi śląskiej. Zasługa jest tym większa, że dzieje te kreśli z wiernością historyka, stojąc na stanowisku, że „powieść jest tym prawdopodobniejsza, im ściślej autor uzgadnia ją z hi- 366 storią, wybierając z różnych hipotez i domniemań te, które najlepiej odpowiadają potrzebie, a więc zgodne są z sensem, logiką, realizmem, prawdą historyczną, polityczną i psychologiczną opisywanych zdarzeń". ANNA FRYDRYCHS, „Kierunki" 1959 Należy stwierdzić — bez obawy przesady — że tak nowocześnie napisanych powieści bardzo niewiele pojawia się we współczesnej literaturze polskiej. Nowocześnie to znaczy: zwięźle, treściwie, klarownie, z doskonałym wyczuciem kompozycji i wewnętrznego „rytmu". Styl, artystyczna forma zastosowana w „Poufnym dzienniku Dominika Pola" jest absolutnie adekwatna do treści intelektualnych zawartych w książce. Czytelnik powieści Heinricha Bolla, Maxa Frischa czy Grahama Greene'a będzie smakował nową prozę W. J. Grabskiego z tą samą satysfakcją, jaką daje mu lektura utworów tamtych pisarzy. Oczywiście rozkoszowanie się walorami czysto literackimi książki nie powinno przysłaniać i nie przysłania jej walorów myślowych. ZBIGNIEW DOLECKI, „Słowo Powszechne" 1963 Bil tane to, cc stała akcej. praw odzia Sy: Grab, pozio to tu ki — wspó ?,-;?;"? V?V ! , ./ • . ' ^, „ Litt nym, wała czyńs w kU Grabi dał cz i ciek jest P, ryka, prawi INSTYTUT WYDAWNICZY • PAX • WARSZAWA 1966 Wydanie III. Nakład 10 000 + 350 egz. Format 125X195. Ark. wyd. 18,5. Ark. druk. 23. Papier druk. m/gł. kl. IV, 60 g, 82X104 z fabryki papieru w Kluczach. Oddano do składania 19 IX 65 r. Podpisano do druku 2 II 66 r. Druk ukończono w kwietniu 1966 r. Zam. nr 407/A/65. Wol. I/II cena zł 75,— E-27 Printed in Poland by Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45. 366