10512

Szczegóły
Tytuł 10512
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10512 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10512 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10512 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Artur Długosz Przechodzień Nigdy się nie rozmawia, jak się pisze. Pisze się dlatego, żeby powiedzieć to, czego się nie mówi. Zygmunt Mycielski Wszystko zaczęło się od tego, że zgubił się w mieście, w którym mieszkał od dziecka. Tak naprawdę to zgubił się w samym sobie. Dawno temu pozostawił za plecami sklep, w którym miał kupić mleko i pieczywo, a przystanek, który każdego dnia był punktem powrotu stał się punktem wyjścia. Kiedy gdzieś na obrzeżach miasta autobus opustoszał, wysiadł i podjął wędrówkę. Szedł powoli, ze wzrokiem obejmującym kilkanaście płyt chodnika, które już wkrótce miały stać się częścią jego życia. Stąpał równo, obdzielał szary chodnik beznamiętnym, zamyślonym spojrzeniem. Z okien i bram domów docierały odgłosy zmęczonego dniem życia; ktoś wołał dzieci na kolację, jakiś mężczyzna uciszał kobietę najwyraźniej przeszkadzającą mu śledzić mecz piłki nożnej, ktoś krzyczał, ktoś krzyczał, jeszcze inny śpiewał. Coraz rzadziej spotykał ludzi, ulice opustoszały, zapaliły się lampy. Zmierzchało. Wkrótce natknął się na czynny jeszcze sklep. Zatrzymał się przed nim i długo patrzył na rozbłyskający raz po raz neon. Dochodziła dziesiąta i wgłębi ducha miał nadzieję, że lada moment sklep zostanie zamknięty, a on będzie mógł pójść spokojnie dalej. Widział przez szyby, że klientela sklepu skupiła się przy oddzielnym stoisku monopolowym, a ci, którzy wchodzili na salę przynosili do kasy w swych koszykach najczęściej piwo. Większość z nich stanowili mężczyźni, podjeżdżali pod sklep samochodami lub przychodzili pieszo z pobliskich domów, załatwiali sprawunki i znikali. Wtedy pojawiali się następni, a sklep wciąż był otwarty. Tkwił nieruchomo przed tym sklepem tak długo, że zwróciło to uwagę kogoś z personelu. Chwilę później tęgi ochroniarz przesłonił mu widok. - Jakiś problem, koleś? - spytał obcesowo mężczyzna zatykając kciuki za pasek spodni. - Czemu ten sklep jest jeszcze otwarty? - Co takiego? - ochroniarz najwyraźniej nie mógł zaskoczyć. - Normalne sklepy są o tej porze zamknięte. - To jest sklep całodobowy, koleś. Jak masz jakieś sprawunki do zrobienia, to wskakuj, załatw je migusiem i spadaj stąd. Jak nie, to im szybciej stąd znikniesz, tym lepiej dla ciebie. Rozumiesz? Nie czekając na odpowiedź ochroniarz machnął z dezaprobatą ręką, westchnął i wszedł do sklepu. Na zewnątrz dotarły strzępy prowadzonej rozmowy barwnej w prozaiczne epitety poprzedzające powtarzające się wciąż słowa czubek i narkoman. Młody człowiek postał jeszcze chwilę przed sklepem, a potem ruszył śladem ochroniarza. Ze sterty koszyków wybrał jeden i podszedł do chłodziarki, wyszukał wzrokiem kartony marki mleka, które zwykle kupował i już sięgał po jeden, kiedy nagle znieruchomiał. Przed oczami zafalowały obrazy, w uszach zadźwięczał głos i niemal poczuł zapach... Potrząsnął głową, wszystko znikło i znowu stał przed chłodziarką. Poczuł bijący z niej chłód, odwrócił się i szybko wyszedł ze sklepu. Bezmyślnie przecinał ulice. Chroniła go późna pora, lecz mimo to kilkakrotnie usłyszał ryk klaksonu i wyzwiska. Raz nawet komuś szczególnie rozeźlonemu zechciało się wysiąść z samochodu; przyspieszył wtedy kroku i zniknął między domami. Dobiegły go wtedy wyjątkowo przemawiające do wyobraźni określenia i serdeczne życzenia. Od dawna nie patrzył na zegarek. Od dawna też nie palił. W zasięgu wzroku znajdowała się ciemniejsza plama parku, a na jego obrzeżu stała ławka. Skręcił w jej kierunku. Idąc wydawało mu się, że posłyszał harmonijkę, przystanął nasłuchując uważnie, ale dźwięk nie powtórzył się. Ławka była zepsuta; nie można było liczyć na oparcie, więc usiadł na niej okrakiem. Zapalił papierosa i zapatrzył się między drzewa, zdając sobie sprawę, że i tak niczego tam nie dojrzy. Świadomość tego sprawiła mu ulgę. Nie chciał niczego oglądać, niczyjej twarzy. Potrzebował samotności i takiej namiastki ciszy, jaką tylko miasto potrafił zaofiarować. Kiedy gasił peta znowu usłyszał odgłosy harmonijki. Odwrócił głowę i zobaczył samotnego mężczyznę idącego chodnikiem wzdłuż linii drzew parku. Jego krok był równy, choć nieco taneczny, rytmem współgrał z wygrywaną bez fałszu melodią. Nietypowość zjawiska podkreślał jeszcze strój mężczyzny; ciemny, idealnie skrojony garnitur, jasna koszula i szeroki, wzorzysty krawat. Mężczyzna usiadł na tej samej ławce i dopiero wtedy oderwał harmonijkę od ust. Z wprawą uderzył nią kilkakrotnie o kant dłoni i schował do kieszeni marynarki. - Cisza mnie zabija - odezwał się patrząc przed siebie. - Więc zagłuszam ją czym mogę. Poza alkoholem. On tylko pogarsza sytuację. - Ja też nie przepadam za nim. - Lubię za to rozmawiać z nieznajomymi. - Jesteś pedałem? - Nie. I nie jestem muzykiem. Mam na imię Andrew. - Emil - dopiero teraz spostrzegł, że rozmawiają po angielsku. Wymienili uściski dłoni. - Grasz na czymś? - spytał Andrew. - W zasadzie tak. Na ludzkich uczuciach. - Zmieniasz temat, przyjacielu. Jeśli masz ochotę na wywewnętrznianie się, to zapewniam cię, że jestem ostatnią osobą, która się do tego nadaje. - Kiedyś grałem na flecie poprzecznym. - Czemu przestałeś? - Z tego samego powodu, dla którego ty wyrzucasz pustą książeczkę czekową. - Nie korzystam z czeków. - Nie umiem inaczej... - Emil zastanowił się. - Rozumiem. Ja mam piękną żonę, która wyszła za mnie tylko dla pieniędzy. Nie mam dzieci. Wiesz... dba o sylwetkę. Żartuje, że musi być reprezentatywna. Dieta, ćwiczenia, masaże i tym podobne atrakcje. - Ale? - Ale bzyka ją sąsiad z naprzeciwka. Jest artystą czy kimś takim. - Kochasz ją? - To stagnacja i obawa. Kiedyś byłem w niej zakochany po uszy. Oświadczyłem się jej podczas nurkowania? - Jak? - Na migi. Zrozumiała i zgodziła się. Sądziłem, że ona też czuje to samo. - Być może tak właśnie było. - Nie sądzę. - A teraz? - Przyzwyczajenie, strach przed samotnością. Nie pociąga mnie stereotyp nadzianego faceta korzystające z usług kurew. - Za pierwszym razem bałem się tego samego. Wydawało mi się, że nie ma już nikogo z kim mógłbym być tak blisko. Ale to jest właśnie stereotyp. Zawsze ktoś czeka. - Jesteś żonaty? - Nie. - I nie bądź. To fuzja na dziwnych warunkach. Na dodatek regularnie łamanych. - A ty? - Pytasz, czy mimo niechęci, chodzę na dziwki? - Pytam ogólnie. - Sekretarka. Ale to niejako pochodna wybryków żony... - Rewanż? - Raczej zapomnienie. Zresztą to i tak znowu pieniądze. - Jednak jesteś stereotypowy. Andrew odwrócił głowę i popatrzył na Emila. Wyjął delikatnie harmonijkę, przez moment stukał nią równomiernie o kolano. - Pójdę już - rzekł wreszcie. - Znowu naszła mnie ochota na granie. - Czemu nie jesteś muzykiem? Świetnie grasz. - Bo chciałem zdobyć dziewczynę. Zaimponować ofiarowując jej wszystko, czego tylko zapragnie. - Może w ofercie zabrakło ciebie? - To nie to. Byłem nawet objęty promocją - Andrew uśmiechnął się i wstał. - Powodzenia. - Nawzajem - powiedział Emil. Kiedy mrok nocy obejmował sylwetkę mężczyzny, krzyknął jeszcze za nim. - Andrew! Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił - Rozwiedź się! Było ich trzech i potrzebowali pieniędzy na wódkę. Oto los zesłał im niezwykła, zważywszy na okoliczności, okazję i podeszli do niej niekonwencjonalnie. Poprosili. Kiedy Emil ociągał się, brodaty uświadomił mu jego sytuację. - Przecież my cię możemy zabić. To go przekonało. Mężczyźni okazali się wielkoduszni i kilkanaście minut później rozpijali zakupione butelki wspólnie. - Nie boisz się tak sam spacerować? - zagadnął łysawy. - To nie spacer. - odrzekł krótko Emil. Mężczyzna czekał na ciąg dalszy. Nie doczekawszy się, czknął i odezwał się. - Posłuchaj. Możesz wyrażać się jaśniej, do kurwy nędzy. Kiedy pijesz z kimś wódkę, to nie ma żadnych tajemnic. Żadnego owijania w bawełnę. Wódka wyostrza zmysły i zacieśnia więzy. Nawet jeśli pytanie zostało postawione w niefortunny sposób, to dzięki wódce wiesz doskonale, co pytający miał na myśli. Wyraziłem się jasno? Prawda? - Tak. - Ponieważ być może jest to dla ciebie niejako inicjacja, powtórzę pytanie. Co tu porabiasz o tej porze? Emil zapił sokiem, odetchnął głęboko i poczuł, jak zaczyna kręcić mu się w głowie. - Wyszedłem na zakupy i... - I co? - trzeci z mężczyzn, w rogowych oprawkach, z zaciekawieniem nastawił uszy. - Zrozumiałem, że nie mam po co wracać. - Kobieta? - bardziej stwierdził niż spytał okularnik. Emil nie odezwał się. - Młody jesteś - zabrał głos brodaty. Mało jeszcze przeżyłeś ? odszedł w krzaki. - Romuś ma rację. Ja ze swoją Danką drę koty co drugi dzień, a bywa, że i częściej. A o co idzie? O gówno. Znaczy się byle co. O zasrany kibel, niezakręcony kurek, przypaloną patelnię, zbitą szklankę i inne takie gówna. Idziemy spać źli na siebie, jak diabli, ale rano kanapki i termos zawsze czekają na stole.. - Mietek, stul pysk - odezwał się łysawy. - Młody ma problem. Nie widzisz tego? A ty mu wyjeżdżasz z małżeńską rutyną. To wyższa szkoła jazdy. - Jasne - przyznał rację okularnik. - najpierw se trzeba kobitkę wychować - zaśmiał się paskudnie. - To jak? - brodaty wrócił z niedopiętym rozporkiem. - Długo ze sobą jesteście? - Nieco ponad rok. - Dziecka, mam nadzieję, nie ma. - Zgadza się. - To mi się podoba - wtrącił łysawy. Jasne, klarowne odpowiedzi na pytanie. - Zdzisiu, proszę nie przerywaj mi terapii. Zaśmiali się wszyscy trzej. Emil też się uśmiechnął, okupiwszy to bólem w tyle czaszki; szum w głowie stawał się nieznośny. Czuł, jak stopniowo przekracza granicę, do której miał się nawet nie zbliżać. - Ładna jest? - brodaty wrócił do pracy. - Bardzo. - Jak ją poznałeś? - Weszła do przedziału, w którym siedziałem. Czytała taką samą książkę. Zaczęliśmy rozmawiać. - Co pomyślałeś, kiedy ją ujrzałeś? Emil zastanowił się. - Pomogę ci - rzekł łysawy. - W uproszczeniu koledze chodzi o to, czy pomyślałeś o jej włosach, czy też szparce? - Właśnie - potwierdził Roman. - Ładnie powiedziane. - O oczach. - Na jedno wychodzi - zabrał głos okularnik. - Znaczy, zakochałeś się. - Mietek! Nie mieszaj! A pamiętasz młody, gdzieście się pierwszy raz całowali. - Pamiętam. - I to potem powiedziałeś? - Tak. - A to co ona odrzekła? - Też. - Młody, wychodzisz po zakupy i ot tak sobie nie wracasz do dziewczyny, którą w głębi serca kochasz. Ty jesteś przypadek kliniczny. - To nieco bardziej skomplikowane. - Wyjaśnij łaskawie - wtrącił łysawy. - Moja rola w jej życiu dobiegła końca. Nie pozostało mi już nic do zrobienia, poza... - Znaczy się drugi facet - podsunął okularnik. - Naprawdę? - łysawy niedowierzał. Emil znowu zbył pytanie milczeniem. Zaczynało zbierać mu się na wymioty. - Kurwa mać. A to jebany - podsumował brodacz i zasępił się. Zapadła między nimi cisza. Wypili po kolejce. Roman pił ostatni, kiedy otarł usta rękawem koszuli jego usta rozpromienił uśmiech. - A może, by tak chuja przejechać? Mietek ma ciężarówkę. Nie byłoby co zbierać. - To nie tak - zaoponował Emil. - Ale dziękuję. - No to jak, jak nie tak? Jeszcze łyk, dwa i się rozłoży. - Poczekajcie muszę się odlać. Odchodząc słyszał, jak z przejęciem roztrząsali kolejne pomysły. Z trudem udawało mu się utrzymać równowagę, zataczał się od drzewa do drzewa i żadne mu nie odpowiadało. Wreszcie uświadomił sobie, że wcale nie zamierzał wracać. Ale nie umiał inaczej. Wreszcie miasto umarło. Jak dla Emila, to trwało to stanowczo za długo. Był elementem tego organizmu, tych wszystkich budynków i ulic, parków i placów, był wreszcie jednym z jego mieszkańców niemal bezustannie krążącym arteriami miasta i ta niekończąca się agonia jego żywiciela po prostu go zmęczyła. Kiedy odchodził za potrzebą już czuł się fatalnie. Odbierał rzeczywistość przez soczewkę, nierównomiernie przesuwaną przed jego oczami przez jakąś wyjątkowo złośliwą istotę; drzewa i krzaki przybierały coraz to bardziej zaskakujące kształty, fantasmagoryczne, chore, schizofreniczne; grunt raz wznosił się, raz opadał, a przezierający gdzieniegdzie horyzont to zapadał się, to wypuklał. Nie znosił tego. Ale prawdziwa fala nadeszła później. Uderzyła znienacka, zakręciła nim, złamała wpół. Nieopatrznie przymknął powieki, chcąc odciąć dopływ tych wszystkich spaczonych informacji o świecie, ale to tylko pogorszyło sytuację. Zachwiał się, ziemia uskoczyła spod nóg gdzieś na boki, ziejąc bezdenną czernią przepaści. Już miał runąć, kiedy w ostatniej chwili jakimś cudem wymacał chropowaty pień drzewa i uczepiwszy się go, osunął się po nim. Siedząc zwymiotował między szeroko rozstawione nogi. Był gotów pozostać w tej pozycji już na zawsze, przysypiając, czkając i bełkocząc do siebie pod nosem, ale smród rzygowin stał się w pewnej chwili nie do zniesienia. Z trudem podniósł się i ruszył wprost przed siebie, na przełaj, omijając z konieczności napotkane drzewa, przedzierając się zawzięcie przez gęste skupiska krzaków. Wciąż z soczewką przed oczyma. Przeciął kilkanaście alei, ciemnych i nieprzyjemnych, szerokim łukiem obszedł cichy i spokojny staw i zaczął marzyć o ławce, na której mógłby wyciągnąć się i zasnąć. Marzenie ziściło się kilka minut później. Właśnie przedarł się przez gęste zasieki z krzaków, sepleniąc zbeształ ogrodników, którzy w jego mniemaniu dopuścili się karygodnego zaniedbania nie przerzedzając ich, siarczyście splunął, gestem podejrzanym u brodatego i wybałuszył oczy. Nie dalej niż kilka kroków od niego znajdowała się ławka. Była zajęta. Dziewczyna klęczała na siedzeniu ławki zapierając się dłońmi o jej oparcie. Emil wyraźnie widział jej przymrużone rozkoszą oczy, bielejące z wysiłku kłykcie niemal wbite w deski, długie, ciemnoblond włosy, opadające końcami aż do samej ziemi. I słyszał ją aż nazbyt wyraźnie. Jęczała w rytm ruchów swego ciała sterowanego energicznymi pchnięciami stojącego za nią chłopaka. Tkwił nieporuszony, zaskoczony tym nagłym widokiem, urzeczony fascynacją, z jaką kochankowie oddawali się miłości. Dookoła Emila wszystko zastygło; zamarły w bezruchy konary drzew i liście na ich gałęziach ucichły, zasnęły. Pozostali jedynie oni, dynamiczni, głośni i rozbudzeni swymi żądzami. Pierwsza zauważyła go dziewczyna. Otworzyła szerzej oczy, drgnęła ciałem zakłócając przez moment rytm swego partnera i wtedy również on dostrzegł Emila. Stopniowo zwalniał swoje ruchy, coraz mniej pewne i precyzyjne. Kiedy zaskoczenie dziewczyny minęło zaoponowała i gwałtownie wypięła pośladki, nabijając się tak głęboko, że chłopak aż jęknął. - Chodź tutaj - wyjęczała chwilę później dziewczyna, niebezpiecznie kusząco. - No, podejdź nieznajomy. Przesunęła zmysłowo językiem po ustach, tam i z powrotem, po czym dodała lubieżnie. - Zrobię sobie dobrze dogadzając i tobie - powolnym ruchem wsunęła palec między usta. Emil zamierzał się wycofać. Robiło mu się niedobrze. Czknął raz i drugi. Tymczasem dziewczyna niemal połknęła swój palec. Przez dłuższą chwilę ssała go namiętnie mrużąc przy tym oczy. W końcu równie powoli go wyjęła i skinęła nim na Emila. I wtedy podszedł do niej. Nie patrzył w zdezorientowane i odrobinę przerażone oczy jej partnera. W ogóle na nic nie patrzył. Ujął oburącz jej głowę zanurzając rozcapierzone szeroko palce w jej włosach i przycisnął ją do swego krocza. Dziewczyna przywarła twarzą, szybko rozpięła mu rozporek i pochłonęła jednym ruchem jego męskość. Po plecach i lędźwiach Emila przemknęły dreszcze, rozkoszne i chorobliwie perwersyjne. Powracały za każdym razem, kiedy jego członek dotykał jej podniebienia i jeszcze dalej, gardła, niezmiennie intensywne, rozlewające się podnieceniem po całym ciele. Śledził ruchy głowy dziewczyny interferujące z jego własnymi doznaniami, zupełnie niezależne od poczynań jej dotychczasowego partnera. Sprawiała wrażenie rozdwojonej, z równa namiętnością oddawała się obu mężczyznom, dostarczając obydwóm niewysłowionych rozkoszy, a sobie sprawiając przy tym podwójną. Eksplodowali równocześnie. Wszyscy troje. Wrzasnęli krótko, zadrżeli, jakby ziemia pod ich nogami miała zaraz się rozstąpić, a potem było słychać już tylko pomrukiwanie dziewczyny, przeciągłe, głębokie, nieustające. Emil patrzył na język dziewczyny zlizujący z jej twarzy i palców jego spermę. Czuł woń alkoholu i smród spoconych ciał. Poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła i nagle rozkosz, doznawana jeszcze przed chwilą, odpłynęła gdzieś daleko. Wyrwał się dziewczynie, odwrócił i pobiegł przed siebie, tak szybko jak pozwalały ma na to niedopięte spodnie. Biegł przez krzaki, czuł ich ostre smagnięcia, czuł piekący ból. Kilka razy wymiotował wsparty o drzewo lub na szeroko rozstawionych nogach, ale zaraz potem ruszał dalej. Na oślep, bezmyślnie, byle dalej. Nagle potknął się i przewrócił. Wszystko zawirowało, ziemia i gwiazdy, drzewa i krzaki. Upadł na plecy i ujrzał rozgwieżdżone niebo wyzierające spomiędzy koron drzew. Czyste, przejrzyste, granatowe. Zamknął oczy. Zasnął z obrazem dziewczyny z pociągu na powiekach. Nie zbudził go świergot ptaków, ani szum budzącego się w oddali miasta. Nie obudził go ani pies, pałętający się pomiędzy krzakami podczas porannego spaceru, ani patrol policji przechadzający się alejkami parku. Nie przerwał mu snu również dotkliwy chłód bijący z głębi rozespanej, ostudzonej nocą ziemi, nie był to też przejmujący powiew wiatru slalomującego między drzewami. To był szloch dziewczyny. Początkowo, zaraz po otwarciu powiek, łkanie docierało do niego ze wszystkich stron. Był zdezorientowany otoczeniem, w którym się znajdował, zaskoczony pozycją, w jakiej się przebudził i otumaniony, kołatającym się z tyłu głowy, tępym bólem. Nad nim szumiały drzewa, a jeszcze wyżej błękit nieba spinał rzeczywistość. Po chwili dotarł też do jego uszu śpiew ptaków, dalekie poszczekiwania psów, ale ponad to wszystko przebijał się kobiecy płacz. Spazmatyczny, urywany, nieustanny. Przekręcił się na bok, a wtedy zza pobliskiego drzewa - pod konarami, którego przyszło dopełnić mu tej dziwnej nocy - wychynęła siedząca na ławce dziewczyna. Gwałtownie zerwał się na nogi i wolno podszedł do niej. Siedziała pochylona, z głową zatopioną w dłoniach, z łokciami wspartymi na kolanach. Drżała od bosych, zgrabnych stóp, przez brązowe, długie i szczupłe nogi, krągłe biodra, wąską talię, piersi, których pełni nie śmiał nawet sobie wyobrażać, kształtne ramiona, łabędzią szyję aż po końcówki swych długich, jasnych włosów. Miała na sobie krótką, brązową spódnicę i opinającą ciasno ciało białą bluzkę z wąskim, głębokim dekoltem. Żakiet, również biały, leżał na ziemi - przydeptywała go prawą stopą. Włosy, spięte najwyraźniej pospiesznie, wiły się pomiędzy jej łopatkami, wzdłuż kręgosłupa, by zaraz potem rozsypać się kaskadą, otulając dolne części pleców. Jedną ręką przyciskała do boku czarną, skórzaną damską torebkę. Zaczął od tego, że podniósł żakiet dziewczyny. Nie zwróciła najmniejszej uwagi, kiedy ostrożnie wysuwał go spod jej stopy. Przez chwilę obracał go w dłoniach, nie bardzo wiedząc, co ma dalej zrobić. Rozejrzał się, ale dookoła, jak okiem sięgnąć, byli tylko oni; parkowa alejka świeciła pustką. Chrząknął. Raz i drugi, znacznie głośniej, wręcz natrętnie i niekulturalnie. Ale dziewczyna nawet najdrobniejszym ruchem nadal nie zdradziła, że zdaje sobie sprawę z jego obecności. Jej płacz nie narastał, ale też nie gasł. Trwał. - Upadł pani... - zawahał się. - Upadł ci żakiet. Dziewczyna nie zareagowała. - Podniosłem go i... - znowu wahanie - okryję cię nim. Jest chłodno... Zrobił to delikatnie. Nakładając na jej drżące ramiona i plecy miękki materiał pomyślał, że właśnie teraz powinna zareagować... Zerwała się na nogi; uderzyła go w szczękę czubkiem głowy, torba wyfrunęła jej spod ręki, żakiet zsunął się, a ona sama odskoczyła w bok, dwa, trzy kroki - na środek alejki. - Wynoś się - krzyknęła i zamachała histerycznie wokół siebie rękami. - Odejdź! Odwal się! Spierdalaj chuju! Krzyczała tak przez dłuższą chwilę, niezbyt starannie dobierając przymiotniki i czasowniki, powtarzając się i łamiąc rządzące polskim językiem zasady zgodności przypadków. Emil stał, jak oniemiały. Popatrzył raz jeszcze ku jednemu i drugiemi wylotowi alejki, ale oba wciąż świeciły pustkami. A dziewczyna krzyczała. Darła się, a jej płacz nie ustawał, wymęczonym ciałem wciąż wstrząsało spazmatyczne drżenie, co w efekcie nadawało jej głosowi szczególnie wibrujący ton. Wysoki, męczący, bezustanny. Emil włożył ręce w kieszenie. W tym samym momencie dziewczyna osunęła się na kolana, urwała swój monolog, załkała głębiej, raz i drugi, i runęła twarzą na chodnik alejki. Przestraszony podbiegł do niej. Jej płacz ustał. Przez chwilę obawiał się, że ustało też jej tętno, ale wyczuł, wciąż przyspieszony, lecz stopniowo zwalniający puls. Odwrócił jej bezwładne ciało i spojrzał w twarz anioła. Tak właśnie o niej wtedy pomyślał. Omdlały anioł. Poszukał dookoła wzrokiem jej butów, a kiedy nie znalazł ich, poszedł po żakiet. Nałożył go na nią; przypominało to ubieranie kukły, i narzuciwszy sobie na ramię jej torbę, delikatnie wsunął pod nią ręcę. Prostując się uniósł ją do góry. Była nadspodziewanie lekka i niemal przelewała mu się przez palce. Wybrał na chybił traf stronę alei i ruszył stanowczym, żwawym krokiem patrząc w twarz niesionej, nieznajomej dziewczyny. W torbie dziewczyny znalazł jej dokumenty, a w nich adres zamieszkania. Zatrzymał taksówkę i pokazał kierowcy dokąd chce jechać; jakoś trudno mu było mówić. Taksówkarz wykazał wielką ochotę do rozmowy - był chyba szczególnie podniecony niecodziennymi pasażerami - zagaił kilka razy, ale Emil uparcie milczał spoglądając kątem oka to na twarz dziewczyny, to znowu na przesuwające się za oknem widoki. Mijane miejsca nadal nic mu nie mówiły. Kiedy zajechali przed pięciopiętrową kamienicę i Emil bez słowa zapłacił, taksówkarz odprowadził ich tylko jeszcze ciekawskim spojrzeniem. Zaraz potem ruszył ostro, z piskiem opon na mokrym asfalcie. Emil stanął przed bramą budynku; nazwa ulicy nadal nic mu nie mówiła, nie wydobywała z jego pamięci nawet dzielnicy miasta, a sama kamienica wyglądała, jak dziesiątki innych ciągnących się po obu stronach ulicy. Wszedł w półmrok bramy wciąż z dziewczyną na rękach - teraz już śpiącą - odszukał właściwą klatkę i stromych schodach wspiął się na trzecie piętro. Wreszcie stanął przed drzwiami z numerem widniejącym w dowodzie dziewczyny. Pamiętał, że w jej torbie natknął się też na klucze; duże, spięte ciężkim metalowym kółkiem z wisiorkiem w kształcie rozwiniętego kwiatu róży. Stojąc przed drzwiami uświadomił sobie, że częściowo podziałały one wtedy na niego uspokajająco, ale teraz postanowił jednak zadzwonić. Nacisnął czołem przycisk. Zza drzwi dobiegło szuranie. Tak mógł dreptać dopiero co zerwany ze snu mężczyzna, ale w szparze ukazała się pękata twarz starszej kobiety. Zaskoczone spojrzenie opadło na zgiętą sylwetkę dziewczyny, rozmyło się z niedowierzania i zaraz drzwi otworzyły się szerzej. Kobieta przesunęła się pod ścianę, robiąc miejsca w wąskim przedpokoju dla Emila, załamując w dziwacznym geście bezradności ręce. Jasny, tchnący spokojem i sennością pokój był skąpo umeblowany. Delikatnie złożył dziewczynę na miękkiej kanapie i dopiero wtedy, uwolniony od fizycznego ciężaru, usłyszał głos kobiety. - Mówiłam. Mówiłam tyle razy, że tak właśnie to się skończy - jej oczy lśniły od łez, powieki drżały, ręce trzęsły. - Mówiłam, że to nie jest normalne robić takie rzeczy. To nie na nasze polskie dziewczyny. Nie z naszych domów... Emil powiódł wzrokiem dookoła. - Czym można ją okryć? Kobieta zamilkła. Machnęła przed sobą dłonią w geście roztargnienia i znikła w przedpokoju. Po chwili pojawiła się ponownie z pachnącym świeżością wełnianym kocem w rękach. Nie przykryła jednak dziewczyny sama; podała go Emilowi. Popatrzyła jeszcze, jak chłopak ostrożnie okrywa leżącą i poruszyła się, jakby nagle sobie o czymś przypomniała. - Pójdę już. I tak zostałam dłużej, niż zwykle. Wyszła z pokoju zaskakująco szybkim krokiem, zaraz potem mignęła w drzwiach, gotowa do wyjścia, rzuciła krótkie, pospieszne pożegnanie, a nie doczekawszy się odpowiedzi odwróconego plecami Emila, westchnęła i ruszyła do drzwi. Nacisnęła klamkę i zwolniła ją w powolnym ruchy, coś sobie przypominając. Odwróciła się. - Mała teraz śpi. Jadła - rzuciła. Znikła nim Emil zdążył się na nią spojrzeć. Dopiero po dłuższej chwili wpatrywania się w zamknięte drzwi dotarł do niego sens usłyszanych słów. Wraz z tym przyszło skamienienie ogarniające go od wewnątrz, sprawiające, że krew z oporem znajdowała miejsce w coraz twardszym materiale ciała. Aż nagle, jak skruszony na pył najtwardszy głaz, tak i on się rozpadł, otworzył na otaczające go życie. Zewsząd dobiegały odgłosy powracania do życia po nocnym umieraniu, tak zróżnicowane i niewiarygodne, jakie było tylko samo miasto. Strzępy rozmów spokojnych i nerwowych, wysokie piski zbudzonych czajników, terkot budzików gwałtownie odzywających się i milknących, szum spłuczek i pryszniców, trzaskania szafek, drzwi i okien, buczenie uruchamianych silników. Jednak strumień, który dominował w tej kaskadzie był bardziej wyczuwalny, niż słyszalny, zaskakująco bliski i jednocześnie odległy, nieakceptowalny. Przyciągał go, wołał samą niesamowitością odkrycia. Emil przeszedł do wygiętego w kształcie litery L przedpokoju, zamknął wejściowe drzwi od wewnątrz i wrócił do pokoju, w którym spała dziewczyna. Jej łagodne, rozluźnione rysy doskonale komponowały się z miękkością koca i liniami kanapy. Z trudem oderwał od nich wzrok i rozejrzał się. Pierwsze spojrzenie padło na półprzymknięte drzwi w ścianie po lewej, zza których sączył się ów niebywały strumień. Podszedł do nich powoli i pchnął je lekko. Otworzyły się chętnie, miękko i zapraszająco, a strumień zamienił się w rzekę. Bez wątpienia był to pokój dziecinny. Mniejszy niż poprzedni, jasny i przepełniony radością, o trudnym do określenia źródle. Tu i ówdzie leżały zabawki; pluszowe misie, składane pajacyki, fragmenty puzzli, a w rogu stało cicho dziecięce łóżko - tam strumień brał swój początek. Nie miał pojęcia, ile lat mogła mieć. Wiek małych dzieci był dla niego nieodgadniony; nie rozumiał, po czym można go było określić. Według Emila mogła mieć rok lub dwa, choć również znacznie więcej, ale raczej nie mniej. Lekko kręcone, jeszcze jaśniejsze, niż dziewczyny włosy sięgały pewnie ramion, drobne rączki ułożone na kolorowej kołderce, delikatnie wycięte ustka o barwie głębokiej czerwieni. I oczy. Niebieskie i duże, które ujrzał tuż po tym, jak, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, pogładził jej główkę. Te oczy wpatrywały się w niego z zadziwiającą ufnością, tak elementarną i dziecięcą, że bezwiednie drugą ręka poprawił okrycie małej. Delikatnie pogładził raz jeszcze jej włosy. Patrzyła wciąż na niego, zakotwiczyła w nim wzrok, nie odrywając go od niego nawet na moment i przez chwilę Emil poczuł, że wpada w panikę. Chciał, żeby zasnęła. Zamknęła oczy i pozwoliła mu stąd wyjść. Potrzebował tego, lecz nie umiał zostawić jej w ten sposób. Wydawało się, że mała nawet nie mruga powiekami, tak silne wrażenie musiał na niej sprawiać. Uśmiechnął się, tak szczerze i czysto, jak tylko potrafił, ale ona tylko patrzyła. Powoli pochylił się nad nią, podczas kiedy ona lekko przenosiła spojrzenie za jego ruchem i złożył na jej czole długi, ciepły pocałunek. Nie widział jej niebieskich oczu, ale niemal fizycznie odczuł ruch powiek, jako delikatne tchnienie wiatru w podbródek. Stojąc już w drzwiach popatrzył raz jeszcze na łóżeczko, zabawki i okno, za którym słońce już nie próżnowało. Ostrożnie przymknął drzwi. W dużym pokoju przystanął obok kanapy ze śpiącą spokojnie dziewczyną. Były do siebie tak podobne. Równie piękne, jasne, czyste, niewinne... Usiłował znaleźć jakieś jedno słowo, te jedno właściwe, które oddawałoby ich cechę podobieństwa. Bezskutecznie. Stał od niej w odległości wyciągniętej dłoni, ale czuł, że dzieli ich znacznie więcej. Dystans nie do określenia, niemierzalny nawet w skali astronomicznych wielkości, niewyobrażalny, przyprawiający o zawrót głowy, jak widok rozwierającej się pod nogami, ciągnącej chłodem i lękiem, przepaści o niewidocznym dnie. Bijący chłód miał w sobie jednak coś z ciepłego prądu, a lęk w rzeczywistości nie tyle napawał, co intrygował. Zamknął na moment oczy - może był to naturalny odruch obronny - i ze zdumieniem stwierdził, że widzi ją nadal. Obraz gubił na obrzeżach szczegóły, ale jej twarz, znajdująca się w centrum, była dokładna w najdrobniejszych szczegółach, jakie do tej pory zdążył zarejestrować; delikatna linia brwi, wygładzone czoło, lekko zadarty nosek, wąskie, wręcz spartańskie usta i nieco zaróżowione policzki. Odwrócił się wciąż z zamkniętymi oczami, powoli otworzył je i ruszył ku drzwiom. Stojąc już na klatce przyłożył ucho do drzwi, ale odpowiedziała mu cisza. Odetchnął i ruszył po schodach w dół. Spod przymrużonych powiek obserwował jej przebudzenie. Siedząc w fotelu przysuniętym w pobliże kanapy, z wyciągniętymi przed siebie nogami, dłońmi splecionymi na wijącym się z głodu żołądku, mógł chłonąć najdrobniejsze oznaki jej wydobywania się z objęć snu. Przyczajony, niczym kot obserwujący swą przyszłą zdobycz, wpatrzony, niczym astronom urzeczony jakimś niebywałym zjawiskiem, efemerycznym, gotowym już za moment rozpłynąć się w nicość. Więcej było w nim z owego astronoma; podziwiał, a nie polował. Ale zmrużone oczy nadawały mu wygląd groźnego drapieżcy czyhającego na swą ofiarę, drżenie powiek stawało się powoli bolesne i męczące. Jednak w obliczu tego, co widział była to sprawa drugorzędna. Uwagę dziewczyny również zaprzątało co innego. Tuż po szybkim rozwarciu powiek, nieco nerwowym i gwałtownym - niewykluczone, że powodem przebudzenia dziewczyny był nieprzyjemny sen - zatrzepotała nimi kilka razy, a kiedy ostatecznie otworzyła szeroko oczy, ich wielkość i kolor oszołomiły Emila. Zaczerpnął głębiej powietrze starając się nadać tej czynności charakterystyczny, senny przebieg. Tymczasem dziewczyna rozglądała się po pokoju i, to niewiarygodne, ale z każdym ruchem jej głowy, każdym spojrzeniem w kolejny obszar pomieszczenia, jej oczy stawały się jeszcze większe. Pełne zdumienia przebiegały fragmenty otaczającej je rzeczywistości, absorbowały ją, przyswajały. Ciało dziewczyny zdawało się wciąż należeć do snu, jedynie oczy przebudzone skutecznie absurdalnością otoczenia i spontaniczne, nieco chaotyczne ruchy głowy świadczyły o czymś innym. Upłynęła dłuższa chwila, wypełniona ciszą, niedowierzającymi spojrzeniami dziewczyny i narastającym bólem mięśni powiek Emila, zanim zdecydowała się w namacalny sposób przekonać o autentyczności wizualnego zjawiska. Wolno usiadła na kanapie, zsuwając z siebie koc na bok i delikatnie stawiając stopy na wyściełającym deski podłogi dywanie. Jeszcze przez moment tkwiła nieruchomo, wsparta wyprostowanymi, rozstawionymi po obu stronach ciała rękami, jakby w ten sposób powstrzymała je przed naporem jakiejś niewidzialnej siły. Potem podniosła się, ostrożnie, wręcz nienaturalnie wolno, ale płynnie i rozchybotanymi, niezdecydowanymi, cichymi krokami dotarła do pierwszych kwiatów. Nie sięgnęła po nie natychmiast. Być może wciąż niedowierzała swemu zmysłowi wzroku, być może powątpiewała również w swój węch - w rozpływającym się w powietrzu wymieszanym zapachu kwiatów bezapelacyjnie dominowała woń lilii. Patrzyła na białą różę w milczeniu, trzymając ręce swobodnie wzdłuż tułowia, w lekkim rozkroku, zabawnie przechylając co chwilę głowę, jakby oglądała kwiat z różnych stron, jakby chciała przekonać się, że to, co widzi, nie jest płaską projekcją jej wyobrażeń, że ma głębię, trzeci wymiar. Nagle, zupełnie gwałtownie, uklękła, a kiedy jej głowa znalazła się na wysokości główki róży, posmakowała jej, przybliżywszy powoli, z namaszczeniem usta do jej białych płatków i delikatnie muskając je swym językiem. Przymknęła oczy. Mogło się wydawać, że oto z błogością poddaje się pieszczotliwym pocałunkom namiętnego kochanka. Emil poruszył się w fotelu. To, co obserwował stanowczo wykraczało daleko poza granice jego doświadczenia, poza sposób pojmowania i racjonalność, do jakiej przywykł. Był świadkiem jakiegoś unikalnego rytuału, ceremonii, której znaczenia nie mógł się doszukać. Zafascynowany, pieczołowicie składał w swych magazynach pamięci każdy gest dziewczyny, każdy przyjęty wyraz twarzy, każdą jedną linię ułożenia ust. Czuł, że tymi ukradkowymi spojrzeniami pozbawia tę nieznajomą dziewczynę jej własnych tajemnic, że jest intruzem w jej własnym świecie. Nie miał prawa tu być. Tymczasem dziewczyna doszła najwyraźniej do innego wniosku. Otworzyła oczy, obrzuciła spojrzeniem raz jeszcze wszystkie znajdujące się w pokoju kwiaty i nie patrząc na Emila podeszła śmiało do zajmowanego przez niego fotela. Wsparła się rękami na oparciach i pochyliwszy sylwetkę spojrzała wprost w jego drżące ze zmęczenia oczy. - Napijesz się ze mną kawy, podglądaczu? I uśmiechnęła się. Najwyraźniej nie umiała kłamać. Lub też nie chciała. - Na studiach poznałam chłopaka. Był miły i dobry dla mnie. A ja, jako dziewczyna z prowincji - uśmiechnęła się do wspomnień - potrzebowałam opiekuna. Byłam kompletnie sama. Dziesiątki kilometrów od miejsca, gdzie się wychowałam. Nie znałam tu nikogo, każde miejsce napawało mnie lękiem. Było obce, nieprzyjemne, zimne. Przy nim te same miejsca stawały się odrobinę bliższe, bardziej przyjazne i cieplejsze... W zasadzie mówiła sama z siebie. Emil nie musiał mówić zbyt wiele; spełniał rolę powiernika uważnie wsłuchając się w każde słowo dziewczyny wypowiedziane od momentu, gdy zaproponowała mu kawę. Teraz umiał już przyznać się przed samym sobą, że początkowo mało interesowała go treść; intrygowała go barwa jej głosu, intonacja uwalnianych z siebie - bo takie odnosił wrażenie - długo skrywanych myśli, spostrzeżeń, wspomnień. Opamiętanie przyszło dopiero wraz z jej powrotem ze spaceru z małą, kiedy to odświeżony chłodną kąpielą umysł Emila był zdolny łączyć usłyszane słowa i zdania w zwarte, treściwe akapity, tchnące osobowością i indywidualną percepcją doznań. - ... I tak właśnie przyszła na świat mała. On zniknął w mym życiu niezmiernie szybko w stosunku do tempa, w jakim w nie wkraczał. Czy wiesz, że nie pamiętam jego oczu? Nie wiem już, czy lubił chodzić w dżinsach, czy też wolał płócienne spodnie? Nie pamiętam, bo... chyba chciałam nie pamiętać. Zapomnieć, oddalić się, zasunąć nieprzezroczystą kotarę na przeszłość. I patrzeć tylko w to, co przede mną. A raczej przed małą, bo to jej przyszłość jest dla mnie najważniejsza... Tylko sporadycznie spoglądała w oczy Emila, chociaż bywało, że chwytał jej spojrzenie prześlizgujące się po jego twarzy, umykające nieodwołalnie gdzieś w bok zawsze wtedy, kiedy i on podnosił na nią wzrok. Bywało, że dostrzegał jeszcze w błękicie jej oczu jakąś radość; choć to może za dużo powiedziane, w każdym bądź razie nie patrzyła na niego obojętnym wzrokiem, pustymi oczami bez wyrazu. Coś się w nich kryło, tajemniczego, pochłaniającego jego uwagę i myśli, poruszającego najgłębsze struny Emila, brzmiące za każdym razem pełnym niewiedzy i dezorientacji dźwiękiem. - ... To nie jest takie straszne, jak piszą w tym wszystkich głupich pisemkach dla kobiet. Nie chodzi też o żaden feminizm albo niezależność kobiet. Nic z tych rzeczy. Masz dla kogo żyć. To tylko to. Powód, który dzięki temu że jest, jasno wyznacza twoje działania, określa kroki, które możesz podjąć, a z których musisz zrezygnować. Zawsze idziesz w tę stronę, która nie krzywdzi osoby, dla której żyjesz, wybierasz drogę długo się namyślając, a kiedy na nią wstępujesz, pieczołowicie odmierzasz pierwsze kroki, obserwujesz, co się zmienia, w którą stronę. Jeśli tylko coś jest nie tak, zawracasz czym prędzej... Cały świat Emila skondensował się do tego jednego pomieszczania, jasnego pokoju przywodzącego na myśl dziecinne lata spędzone pod czułym wzrokiem rodziców, bacznych, wciąż obecnych, opiekuńczych, troskliwych. Nie był zdolny pozbyć się tego wrażenia; słowa dziewczyny otulały go ze wszystkich stron. Kiedy niknęła mu z pola widzenia - skryta za przepierzeniem kuchni, czy też doglądająca snu małej - wodospad jej dźwięcznej obecności cichł, ale nigdy nie milkł zupełnie. Nie przestawała mówić tak, jak on nawet na moment nie ustawał w jej słuchaniu. Zdawało mu się, że poza wypowiadanymi zdaniami, zrozumiałą modulacją fal powietrza, to zagęszczających się, to rzednących, jest coś jeszcze, coś właśnie niedopowiedzianego, nieuchwytnego w dźwiękach, ale przyswajalnego w jakiś inny, na wpół magiczny sposób, powodujący, że dzielący ich dystans kurczy się do mikroskopijnych odległości, sprawiający, że wrażliwość Emila urasta do rozmiarów mu dotąd obcych. Tymczasowo określił ten objaw litością. - ... Nie pamiętam wiele z tego, co było zanim urodziła się mała. Nie chciałam i udało się. Nie snuję marzeń, nie ?gdybam?... Żyję, a raczej egzystuję dla małej. Tak, jak w naturze. To symbioza, wzajemne ofiarowanie sobie życia, nadawanie mu sensu i podtrzymywanie. Dzięki temu, że mała jest, ja mam po co żyć. Nie zadaję sobie pytań, nie miewam chwil zwątpienia, rozterki też są mi zupełnie obce. Ja wiem, dlaczego to wszystko robię. Wiem dlaczego niemal każdego wieczora okręcam swoje ciało wokół chłodnego drążka, dlaczego moja nagość mnie nie krępuje, dlaczego przyzwalam i toleruję nachalne spojrzenia mężczyzn, dlaczego poniżające propozycje nie robią na mnie żadnego wrażenia... Zbywam to wszystko uśmiechem. Uśmiechem nie powodowanym wyimaginowanym doznawaniem rozkoszy, fizycznego spełnienia. To uśmiech, jaki gości na twarzy błądzącego w ciemnościach człowieka, zdanego tylko na samego siebie, bezsilnego, ale tylko do momentu, kiedy w odmętach kotłującej się czerni nie zabłyśnie światełko... Mylił się. Wzbudzała w nim podziw. Fascynacja jej fizycznością, harmonią ruchu, wreszcie głosem uskakiwała w nicość pod wpływem jej hartu, determinacji, poświęcenia. - A dzisiaj? Właśnie znikała za drzwiami od pokoju małej. Przystanęła na moment i zamilkła. Odwróciła się do niego i podeszła bliżej. - To był niewłaściwy krok - uśmiechnęła się szeroko, na wpół prawdziwie, jak ocenił Emil. - Długo się na niego decydowałam, to było trudne. Ale zawróciłam. Nie umiałam. Nie ze względu na siebie. Ze względu na nią - ruszyła ponownie do pokoju dziecka. - Kiedy byłem mały, chciałem zostać kowbojem - powiedział po jej powrocie. - Mieć swojego konia, z którym rozumiałbym się doskonale, kapelusz, olstro, wiecznie otwarty szlak ku przyszłości i zamknięty wstecz. Konno nie cofa się, w przeciwieństwie do jazdy samochodem. Na koniu czas zawsze płynie tylko do przodu, tylko to, co nadejdzie może mieć wpływ na twoje życie... Potem chciałem być kosmonautą. To było w czasach, kiedy jeszcze nie mówiło się astronauta... Pociągała mnie w lotach kosmicznych ucieczka przed czasem, poniekąd uwalnianie się z jego więzów. To było jeszcze lepsze niż Dziki Zachód. Przybywając do tego samego miejsca, nie miałem w zasadzie szansy spotkać tych samych ludzi. W ten sposób doskonale eliminuje się pamięć zarówno o dobrych, jak i złych chwilach, o ludziach ci przyjaznych i wrogich. Po co pamiętać, jeśli nigdy więcej już się nie pojawią w twoim życiu? - Nie zostałeś ani kowbojem, ani kosmonautą - powiedziała dolewając mu kawy. - W każdym bądź razie nie do końca - uśmiechnął się. - Zresztą po drodze chciałem być jeszcze fizykiem, architektem, podróżnikiem, gitarzystą, archeologiem... Zatrzymała filiżankę przy samych ustach spoglądając mu w oczy. - A kim wreszcie zostałeś? - spytała poprzez opary kawy. Przytrzymał jej spojrzenie nadspodziewanie długo. - Przechodniem. Bezimienną postacią, jakich każdego dnia mija się dziesiątki. Popatrzyła jeszcze przez moment w jego twarz, a potem delikatnie dotknęła ustami gorącego napoju. Przeniosła spojrzenie na okno, za którym ciemność brukały jedynie wątłe snopy świateł latarni, zakotwiczone w tym morzu mroku bez symetrii, jakiegoś przemyślanego układu, rozsynchronizowane. Powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem i ku swemu zdziwieniu natknął się w szybie na jej oczy wpatrzone w jego odbicie. Nie umknęły w bok, nie znikły w pomocnej czerni nocy, trwały. Materiał szkła nadawał temu spojrzeniu jakiejś płaskości, pozbawiał głębi i treści, ale też utrwalał je, jak fotograficzna błona zatrzymuje najlepsze, krótkotrwałe i ulotne chwile. Emil bał się odwrócić choćby na moment spojrzenie. Wydawało mu się, że w pewnej chwili dostrzega, rodzący się w kącikach ust dziewczyny, uśmiech. Zamrugał mocniej. Nie mylił się. Rzeczywiście uśmiechała się do jego odbicia. A zaraz potem gwałtownie odwróciła głowę. - Zatrzymasz się u mnie? - spytała już wprost. Oderwał wzrok od szyby i zajrzał w głębie jej błękitnych oczu. - Alicjo... - pierwszy raz wypowiedział na głos jej imię. - Tak Emil. Wiem. Nie miała gościnnego pokoju, więc spał na tej samej kanapie, na której złożył ją pierwszego dnia ich znajomości. Wszystko wskazywało też na to, że nie miała znajomych; nie odbierała żadnych telefonów, nigdzie również sama nie dzwoniła. Po kilkunastu dniach przestała też przychodzić pani Wanda, jak Alicja nazywała tę starszą kobietą, z której rąk Emil przyjął koc. Zwykle kobieta zjawiała się około osiemnastej, na godzinę przed wyjściem Alicji, i zostawała aż do jej powrotu, co w zależności od dnia wypadało późną nocą lub wczesnym rankiem. Ale wraz z pojawieniem się Emila, okres pomiędzy jej przyjściem i wyjściem stopniowo ulegał skróceniu, aż pewnego dnia Alicja oświadczyła Emilowi, że zrezygnowała z pomocy pani Wandy. - Uważasz, że to słuszna decyzja? - zapytał wtedy. Dziewczyna odwróciła gwałtownie w jego stronę twarz, odrywając spojrzenie od bawiącego się nieopodal dziecka. Park nie tętnił swym własnym życiem; nie miał go już wtedy, kiedy jakiś architekt kreślił jego kształty, nie zyskał go też w ciągu tylu dni swego istnienia; zadowalał się substytutem, tymi okruchami życia, jakimi wypełniali go spacerowicze, pijacy i psy. - Słuszna dla kogo? Słońce nie było nieznośne; łaskawie sączyło ciepłe promienie na twarz Emila, kiedy siedział tak z odchyloną głową. Polubił te codzienne wizyty w parku; zgaszony zielenią swąd miasta, zduszony ryk jego ulic, osłabione, ledwo wyczuwalne tętno tłukące się jego arteriami. Bywało, że przesiadywał tu godzinami, bliski, lecz również daleki wydarzeniom, które miały miejsce wokół niego. Świat nagle zagęścił się i zmalał, i poza tymi obłożonymi zielenią alejkami oraz wypełnionym magicznym spokojem mieszkaniem Alicji, wszystko inne przestało dla Emila istnieć. - Dla małej. Otworzył oczy i przekręcił głowę tak, aby widzieć jej reakcję. Ku swemu zdziwieniu zobaczył na jej ustach przemykający cień uśmiechu. - Ona cię uwielbia. Uwielbia przesiadywać wtulona w ciebie słuchając opowieści, które przed nią roztaczasz. Uwielbia, kiedy czytasz jej książki. Uwielbia spacery z tobą, czeka na ciebie pod drzwiami łazienki, kiedy za nimi znikasz. - Ale równie mocno, jeśli nawet nie bardziej potrzebuję opieki, jaką zapewniała jej pani Wanda. - Już nie. Wystarczy twoja obecność. - Alicjo, kiedy podczas twojej nieobecności, w środku nocy... - Nie mów, proszę, o środku nocy. Dobrze? Wróciła wzrokiem do małej, śmiało maszerującej w ich kierunku, zmęczonej, ale i roześmianej, szczęśliwej fascynującym otoczeniem, w jakim się znalazła. - Nie chcę już nigdy więcej przy tobie płakać - dodała Alicja i wstała z ławki wychodząc naprzeciw dziecku. Nie płakała. Kiedy wychodziła wieczorami, Emilowi zdawało się niekiedy, że dostrzega w jej oczach cienie smutku, które niczym wypływające zza horyzontu ciężkie, deszczowe chmury, zwiastują zbliżające się łzy. Ale zwykle zamykała za sobą drzwi śmiejąc się i beztrosko poprawiając przewieszoną przez ramię torebkę. Potem mała odwracała się od drzwi, a pod wpływem jej z kolei spojrzenia, pryskało poprzednie wrażenie. Sadzał ją na kolanach, a ona wtulając się coraz głębiej w jego ramiona wsłuchiwała się w wypowiadane prze niego słowa. Zasypiała niezmiernie szybko, a on zostawał sam. Pokój nagle wyzbywał się całego swego ciepła, jakby oddawał je opadającemu zwiewnie, niby lekka, bawełniana siatka, spokojowi. Budynki za oknem zamykały swe oczy, mrużyły je w takt zapalania się ulicznych lamp. Każdy wieczór wyglądał tak samo; ciemność, spokój i samotność, której Emil się nie obawiał - była wręcz niezbędnym składnikiem jego życia; bardziej elementarnym, niż sam sen. Samotność, którą kontrolował, eksplorował na swój własny sposób. W końcu samotność, która określała jego postępowanie. Alicja nigdy nie mogła ukryć zdziwienia, kiedy bez względu na porę powrotu, zastawała Emila czekającego na nią. - Czy ty nigdy nie śpisz? - Śpię odpowiadał uśmiechając się. - Kiedy sobie o tym przypomnę. Tego ranka wróciła szczególnie późno. Wcześniej zadzwoniła do Emila i, przepraszając, uprzedziła go o tym. Spodziewała się, jak zwykle, świeżo zaścielonego łóżka, stojących nieopodal kilku pachnących kwiatów, wanny pełnej piany i pytania, czego się napije. Zazwyczaj prosiła o lekką kawę. Powoli weszła do pokoju, zaciekawiona rozstawionymi tu i ówdzie patykowatymi lampami - dostrzeżonymi jeszcze z korytarza - przywodzącymi na myśli maki; chude łodygi z zatkniętymi na nich ciężkimi główkami. Pod jedną ze ścian, na równie wątłym rusztowaniu, zawieszona została sporej wielkości płachta niebieskiego materiału, mieniącego się w promieniach, zaglądającego przez prześwity w zasłonach słońca, ciemniejszymi i jaśniejszymi swymi odcieniami. Zrobiła jeszcze kilka kroków, stając niemal na środku pokoju i z szeroko otwartymi oczami okręciła się, starając się coś z tego zrozumieć. Wtedy zobaczyła Emila; siedział na kanapie przesuniętej pod ścianę z drzwiami na korytarz i uśmiechał się. - Gdzie jest mała? - Śpi. Po spacerze. Byliśmy też razem w sklepie. Nie odwzajemniła jego uśmiechu. - Emil, co tu się dzieje? Albo działo? - Dopiero będzie się dziać - wstając nadal się uśmiechał . Zaskoczona oddała mu torebkę, pozwoliła zdjąć płaszcz i przyjęła ciepły pocałunek złożony na chłodnym jeszcze policzku. Emil odłożył jej rzeczy i podniósł z kanapy, nie dostrzeżonym przez nią wcześniej, aparat fotograficzny. - Skąd to masz? - spytała zataczając prawą