6737
Szczegóły |
Tytuł |
6737 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6737 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6737 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6737 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Wi�niewski
Noel Profesjona�
Ghul leniwie opiera� si� o barierk�.
Sta� na samiutkim szczycie drewnianych schod�w, kt�re prowadzi�y do wr�t
wydr��onej w ska�ach krypty. Starannie wyciosane z d�biny stopnie wspina�y si�
od podstawy urwiska kr�tym, stromym w�ykiem, o�wietlonym licznymi pochodniami.
Ghul stara� si� nie spuszcza� z nich wzroku. Od czasu do czasu chucha�
pieszczotliwie na �arz�c� si� ko�c�wk� �odygi tittunu, by potem zaci�gn�� si�
g��boko dymem. Noc by�a zimna, a do ceremonii napojenia �yciem wprost z �y�
mistrza pozosta�o jeszcze sporo czasu. Poprawi� jedwabn� apaszk� na szyi,
wyg�adzi� �wie�o nabyt� grub� tunik�. �ycie w s�u�bie strzygonia mia�o swoje
zalety. Wady niestety te�. Czu� ju� ten narastaj�cy g��d. G��d, kt�rego
aromatyczny dym wci�gany do p�uc �adn� miar� nie potrafi� ukoi�. Spr�bowa� si�
skoncentrowa�, odgoni� natr�tne my�li. Przebieg� wzrokiem schody od pierwszego
stopnia do ostatniego. Nie wolno by�o pozwoli� sobie na nieuwag�. Nie wolno by�o
dopu�ci� kogokolwiek niepowo�anego pod wrota krypty mistrza. Na wszelki wypadek
musn�� d�oni� r�koje�� miecza, wisz�cego przy pasie.
Zaci�gn�� si� tittunem.
Z g�ry na jego szyj� opad� cienki arkan, zacisn�� si� i poderwa� raptownie. Ghul
zd��y� jedynie wierzgn�� raz i drugi stopami obutymi w b�yszcz�ce eleganckie
buty.
Mistrz Manolo, wa�na persona w okolicznym �rodowisku nieumar�ych, zamar� nad
pergaminem. Uni�s� g�ow� i ws�ucha� w cisz�, zwykle bezkompromisowo zalegaj�c�
jego wielokomorow�, ekskluzywn� krypt�. P�omienie �wiec w kandelabrach na moment
zafalowa�y. Ze zgrabnie �ci�tej ko�c�wki pi�ra skapn�a kropla atramentu.
- Co� s�ysza�em - odezwa� si� niskim, nieprzyjemnym g�osem.
Trzej ghulowie z jego osobistej obstawy o�ywili si� w k�cie. Wstali, zrzucaj�c
eleganckie, szamerowane srebrem p�aszcze. Dobyli broni.
- Gdzie, mistrzu? - najro�lejszy zapyta� kr�tko.
Manolo wskaza� jeden z korytarzy.
- My�l�, �e mamy nieproszonego go�cia.
Ghulowie z pozorn� powolno�ci� odsun�li si� od siebie, by w zasi�gu broni nie
znalaz� si� kt�ry� z kompan�w. W lu�nym szyku zbli�yli si� do wylotu korytarza.
Wiatr zawy� w nim unisono.
- Zr�bcie z nim to, co z ostatnim.
Ghulowie skin�li g�owami jak jeden, po czym ostro�nie zanurzyli si� w korytarz.
Co� si� sta�o.
Manolo, mimo talent�w, jakimi obdarzy�o go jego mroczne dziedzictwo, nie zd��y�
nic dostrzec. �wiece zgas�y. Wszystkie naraz, jakby zdmuchn�� je huragan. Co�
b�ysn�o. W nozdrza uderzy� go ozon, a w umys� refleks magicznej energii. Przez
g��wn� sal� przemkn�� jaki� kszta�t. Porusza� si� tak szybko, �e dla wyczulonych
na ciep�o zmys��w strzygonia wygl�da� niemal jak rozci�gni�ta w przestrzeni
jednolita czerwona wst�ga. Kszta�t dopad� tunelu, w kt�ry zag��bi�y si�
ghulowie. Miecze ze szcz�kiem spotka�y si� w kr�tkim starciu po�r�d ciemno�ci.
Ledwie Manolo zastanowi� si�, czy jego s�udzy sprostaj� niezwyk�emu
napastnikowi, a ju� szcz�k metalu przeszed� w mlaszcz�ce odg�osy szlachtowania.
Dwa, trzy, cztery ciosy - i zapad�a cisza. Zapachnia�o krwi�.
Manolo wyt�y� wzrok. Ghulowie le�eli bez ruchu w korytarzu, powyginani ciosami
w najr�niejsze pozy. Nie dostrzeg� jednak ani �ladu napastnika. Powolnym ruchem
si�gn�� po kord, le��cy na blacie obok ka�amarza. Obudzi� sw�j gniew i zasycza�
z�owrogo w ciemno��. Obna�y� �nie�nobia�e k�y. Poruszy� g�ow�, przepatruj�c
pomieszczenie i maksymalnie wysilaj�c nadludzkie zmys�y. Zamar�, bo poczu� co�.
Kawa� zimnego, ostrego metalu opiera� mu si� o gard�o, a osobnik �ciskaj�cy
r�koje�� sta� mu za plecami.
- Czego chcesz? - wyszepta� Manolo spierzchni�tymi wargami. Nagle z przera�liw�
ostro�ci� zda� sobie spraw� z faktu, �e jest nieumar�ym. Jeszcze.
Tamten mia� niski, szorstki g�os.
- Podobno oci�gasz si� z p�aceniem za ochron� - odezwa� si� z po�udniowym
akcentem. - Nierozs�dnie. Don Leone jest zdania, �e to mo�e zaszkodzi�
interesom. G��wnie twoim.
- A.. ale� ta kwestia... - Mistrz ostro�nie prze�kn�� �lin�. - S�dzi�em, �e
zosta�a wyja�niona. Nawet wys�a�em jednego z moich ghuli z przesy�k�... z
um�wion� kwot�... dlaczego don Leone nie uzna� sprawy za za�atwion�?
W�a�ciciel ostrza milcza� chwil�.
- Nic nie wiem o przesy�ce - rzek� szorstko. - Musisz zrozumie�, �e rodzina
Leone jest tutaj bardzo szanowana. Nie mo�e sobie pozwoli�, by publicznie j�
lekcewa�ono.
Manolo poczu� ch��d sp�ywaj�cy wzd�u� kr�gos�upa.
- Obiecuj�, �e jeszcze dzisiaj wyja�ni� nieporozumienie i ureguluj� ca��
nale�no��! - wykrztusi� nieledwie falsetem. - I b�d� dumny, je�eli b�d� m�g�
prowadzi� z ni� interesy... nadal...
Napastnik pozosta� niewzruszony.
- Don Leone kaza� si� upewni�, �e rozumiesz, co to znaczy robi� interesy z jego
rodzin� - powiedzia�. - Rozumiesz?
- Oczywi�cie, �e rozumiem. Jak najbardziej - Manolo zapewni� gorliwie.
- Na pewno?
- Na pewno. Na zawsze.
Zn�w chwila milczenia.
- Dobrze - o�wiadczy� tamten w ko�cu. - Don Leone kaza� przekaza� ci jeszcze to.
I najbezczelniej ugryz� Manola za uchem.
*
W "Nowym Narakorcie" by�o raczej pustawo, jak zwykle o tej porze. Wczorajsi
biesiadnicy nadal odsypiali batalie odbyte przy kuflu, a nowi jeszcze w progi
karczmy nie zawitali. Odpowiednia pora na nierzucaj�cy si� w oczy wczesny
posi�ek. Noel wszed� jak zwykle ostro�nie. Wysoki, chudy cie� cz�owieka,
owini�ty w czarny p�aszcz. Za progiem skromnie zsun�� z g�owy dziergan� z
czarnej we�ny myck�, poprawi� u�o�enie miecza na plecach i przysiad� przy
naro�nym stoliku. Schludna pos�ugaczka dostrzeg�a go zza szynkwasu, u�miechn�a
si� i skin�a g�ow�. Noel odpowiedzia� skini�ciem, ale nie u�miechn�� si�. Nigdy
si� nie u�miecha�.
Podali mu to, co zawsze - potraw�, kt�ra kojarzy�a mu si� z domem. D�ugie,
w�skie paski ciasta, starannie ugotowane i zwini�te na talerzu, obficie polane
ostrym, czerwonym sosem. Zacz�� je��, nie czekaj�c na gospodarza. Bertolli
pojawi� si� po chwili. Solidny, by nie powiedzie� oty�y, m�czyzna w lu�nych
szarawarach i bogato zdobionej tunice. Czarne k�dziory na g�owie mia� starannie
przystrzy�one, a w�sy zawadiacko wywini�te.
- Smakuje? - zapyta� siadaj�c naprzeciw Noela - Smakuje ci? Kaza�em Luigiemu
przyrz�dzi� tak, jak robi�a to mamma. Wiesz, du�o czosnku i bazylii, a do ciasta
wrzuci� cztery jajka.
- Smakuje.
- Nowa knajpa zobowi�zuje - Bertolli zagrzechota� grub� z�ota bransolet� na
nadgarstku. - Nie powt�rzy si� historia ze starej, �e przylezie byle kto od
Powro�niczej Bramy i paroma ci�ciami miecza, ot tak, zrujnuje wieloletni�
renom�.
Noel jad�.
- Co� szybko wr�ci�e� - Karczmarz wyprostowa� si� na �awie. - A sprawa naszego
przyjaciela Manolo - za�atwiona?
- Za�atwiona - rzuci� Noel i z mla�ni�ciem wci�gn�� pasemko ugotowanego ciasta.
Bertolli z ca�ych si� usi�owa� nie wygl�da� na szcz�liwego.
- �wietnie! Wybornie! Re-we-le-we-la-cyj-nie! - wycedzi� tonem, kt�ry wydawa� mu
si� ch�odny i wyprany z emocji. Nies�usznie. - Don Leone jeszcze dzisiaj o tym
us�yszy. I b�dzie ze mnie zadowolony, Noelu. To znaczy... z nas. Zadowolony z
nas.
- A co z pieni�dzmi?
Bertolli przeczesa� w�osy d�oni�. Na ka�dym palcu nosi� po kilka z�otych
pier�cieni.
- Jak to co... jak zwykle. Przechowam je dla ciebie.
Noel rzuci� karczmarzowi spojrzenie dw�ch zw�onych �renic.
- No, wiesz... - Bertolli zmiesza� si�. - Je�eli potrzebujesz, to st�wk� mog� ci
da� do r�ki.
Wied�min bez s�owa prze�kn�� kolejny k�s.
- Dobrze doprawione? - Zainteresowa� si� karczmarz.
- Nie do�� ostre.
- Naprawd�? - Bertolli zdziwi� si� niezwykle szczerze jak na siebie. - Polenta!
- Si!? - dolecia�o zza szynkwasu, gdzie� z g��bi karczmy.
- M�j przyjaciel m�wi, �e ma�o ostre! - Karczmarz obr�ci� si� w tamta stron�. -
Na przysz�o�� pami�taj, �e dla niego dawa� wi�cej zmielonych czerwonych owoc�w.
Z prze�witu kuchni wynurzy�a si� zgrabna r�ka z kciukiem i palcem wskazuj�cym
po��czonymi w zgrabne "o". Bertolli zerkn�� na wied�mina.
- Je�eli jeste� zainteresowany, dosta�em nowe zlecenie. Z ulicy wprawdzie,
zwykle takich nie bior�, ale bardzo prosili...
- Kto?
- Tacy tam... posp�lstwo targowe. Publiczna ha�astra, co to przedstawieniami si�
po jarmarkach ekscytuje.
- A kt� m�g� im zale�� za sk�r�?
- Trafi�o na jednego, co si� pisaniem sztuk do jarmarcznego teatrum zajmowa�...
Nas�ucha� si�, m�wili, legendy wspania�ej, co to o Bia�ym Wilku by�a, a potem
przedstawienie wedle niej wysmarowa�. Rzecz ca�� podobno zohydzi�,
przyp�aszczy�... a potem si� nawet przyzna� nie chcia�, �e to spod jego pi�ra...
No to si� posp�lstwo normalnie, po publicznemu, wnerwi�o i zrobi�o zrzutk�, coby
problem na przysz�o�� rozwi�za�.
Noel sko�czy� je�� i wytar� usta r�kawem.
- To cz�owiek?
- W�a�ciwie tak, ale tak o nim m�wili, �e ani chybi jaki� potw�r w nim siedzi.
- Znasz zasad�.
Bertolli skin�� g�ow� z rezygnacj�.
- �adnych kobiet, dzieci i nieudacznik�w - wyrecytowa�, kiwaj�c g�ow� przy
ka�dym s�owie, po czym familiarnie mrugn�� do Noela. - Na m�j gust nieco
przyd�uga. Nie mo�na by jej skr�ci� chocia� o to ostatnie?
- Nie - Wied�min nieznacznie, acz kategorycznie, pokr�ci� g�ow�.
- Ten wied�mi�ski kodeks to jakie� straszne brednie - karczmarz spojrza� Noelowi
w twarz i nawet przez chwil� zdo�a� wytrzyma� spojrzenie zw�onych �renic.
Zapewne dzi�ki okularom o przydymionych szk�ach, kt�re go�� nosi� na oczach. -
Czasami mam wra�enie, �e nikt ci go nie wpoi�, ale sam wymy�li�e�. I to po
pijaku.
- Nie zabij� go. Nie ma mowy.
Bertolli wzni�s� oczy ku powale, rozk�adaj�c r�ce.
- Ale kto tu m�wi o zabijaniu. Czy ja m�wi�em co� o zabijaniu? Nie m�wi�em. O co
innego chodzi - a p�aci� chcieli srebrem. Z g�ry.
Noel opar� �okcie na stole. Wymownym spojrzeniem zach�ci� do kontynuacji.
- No wi�c - Bertolli �ciszy� nieco g�os. - Umy�lili sobie rzecz ca�� tak.
Pisarczyk �w konia ulubionego posiada, bia�ego rumaka szlachetnej krwi, kt�rego
nie wiedzie� jak� sztuczk� naby�. Trzeba konia onego ubi�, �eb sprawnie oder�n��
i o �witaniu na pos�anie pisarczyka podrzuci�. To ma by� taka, no... jak jej
tam... �aluzja... - G�os os�ab� mu zupe�nie, gdy po rozm�wcy nie by�o wida�
�ladu entuzjazmu. A nawet wr�cz przeciwnie.
- Bertolli - Noel strzeli� kostkami palc�w. - Ty potrzebujesz rze�nika, nie
wied�mina.
Karczmarz wzruszy� ramionami.
- Tak sobie tylko... pomy�la�em - mrukn�� pojednawczo. - �e mo�e ci�
zainteresuje. �atwy pieni�dz, niewielkie ryzyko.
Chwil� milczeli. W milczeniu wied�mina pobrzmiewa�y nutki dezaprobaty.
- To wszystko? - odezwa� si� na koniec.
Bertolli zab�bni� zadban� d�oni� w wytarty do czysta, �le oheblowany blat.
- Z istotnych spraw tak. Poza tym zn�w odwiedzi�o mnie kilku pacho�k�w szeryfa,
hrabiego Stansfield. Upewniali si�, �e handel fizzem na tym terenie na pewno
mnie nie interesuje.
Noel poprawi� myck�.
- A wiesz, ten ciemny, z dredami - Bertolli pozwoli� sobie na pe�n� pasji
dygresj� - to mnie naprawd� wkurza.
- Id� - Wied�min wsta� i poprawi� miecz na plecach.
Bertolli kaszln�� z pewnym zak�opotaniem.
- Odwiedzi�a mnie te� Matylda.
Noel zatrzyma� si� w p� obrotu.
- Matylda? - Obr�ci� nieco g�ow�. - Czego chcia�a?
- Tego co zawsze - Karczmarz wzruszy� ramionami. - �eby nauczy� j� sprz�ta�.
- I co?
- Wr�czy�em jej cebrzyk i szmat�... ale chyba nie zrozumia�a... �aluzji.
- Jak pozna�e�?
Bertolli zrobi� kwa�na min�.
- Rzuci�a we mnie jednym i drugim. Chybi�a.
Noel pokr�ci� g�ow� i rzuci� pod nosem co� o fuszerce. Ruszy� w kierunku drzwi.
- Do wieczora - karczmarz po�egna� go jak zwykle.
Wied�min jak zwykle nie odpowiedzia�.
To w �adnym razie nie by�a klasycznie podejrzana, zapyzia�a dzielnica, pe�na z
rozsypuj�cych si� chat o podgni�ych strzechach. Nie le�a�a daleko poza obr�bem
mur�w miejskich, ani nieopodal wzg�rza szubienicznego czy starego drewnianego
szafotu. Jej ulice nie roi�y si� od �ebrak�w i ladacznic, nie by�o tu
wychudzonych i zdesperowanych dzieci, napadaj�cych watahami na przechodni�w. Nie
wy�y tu bezpa�skie psy, �ywi�ce si� tym, co da�o si� wygrzeba� z przepe�nionych
rynsztok�w. �aden ambitny handlarz fizzem nie pozwoli�by sobie na podobne
s�siedztwo. A innych ni� ambitni w tej profesji nie by�o.
Noel w milczeniu nie dziwi� si� tej ambicji. Sam ch�tnie by tu zamieszka�.
Owini�ty w sw�j gruby sukienny p�aszcz przemierza� w�a�nie r�wny bruk jednej z
mieszcza�skich dzielnic, tej naj�adniejszej. Mija� starannie cembrowane studnie,
r�wne mury niewielkich ogrod�w, g�adkie fronty mieszcza�skich czynsz�wek,
niezdarnie pr�buj�cych udawa� skromne pa�ace. W mie�cie by�o wiele bardziej
godnych zaufania miejsc, ale renoma tej dzielnicy wystarcza�a ludziom,
prowadz�cym p�legalne b�d� ca�kowicie nielegalne interesy. Wielu z nich by�oby
pewnie sta� na nabycie nieruchomo�ci nawet i w ksi���cym kwartale, w okolicy
rezydencji rodziny Leone - jednak to mog�o by zosta� poczytane za nadmierne
zuchwalstwo i raczej skomplikowa� interesy ni� je u�atwi�. Nic dziwnego, �e co
rozs�dniejsi z tych ambitnych trzymali si� tego miejsca. Los innych, r�wnie
ambitnych, cho� mniej rozs�dnych, by� wystarczaj�c� przestrog�.
W leniwe, ciep�e przedpo�udnie po ulicach nie kr�ci�o si� wielu ludzi. Tu i
�wdzie pod drzwiami kamienic sta�a lektyka albo niewielki pow�z, oczekuj�c na
w�a�cicieli za�atwiaj�cych interesy wewn�trz. S�u��ce wybiera�y si� w�a�nie,
b�d� wraca�y z targowiska, nios�c ze sob� r�nie zape�nione kosze z wiktua�ami.
Gdzieniegdzie parobek zamiata� bruk pod bram�. Nad jakim� parkanem stary
ogrodnik, stoj�c na drabinie, przycina� zadbany �ywop�ot.
Noel szed� przed siebie bez po�piechu, ale i bez wahania. Bertolli dok�adnie
przekaza� mu s�owa dona Leone, opisa� dom i osoby, kt�re wied�min mia� w nim
zasta�. Don Leone jak zwykle prosi� o przys�ug�, Bertolli jak zwykle namawia�
wied�mina. Noel jak zwykle si� zgodzi�. Dom sta� dok�adnie tam, gdzie powinien.
Dwupi�trowa kamieniczka o spadzistym dachu, pobielona starannie a� po gonty i
odgrodzona od ulicy niezbyt wysokim murem. Nieco ku ulicy wystawa� z niego
niewielki, parterowy pawilon z szerok� witryn�, z�o�on� z drobnej mozaiki
kwadratowych szkie�. Na szyldzie, ko�ysz�cym si� nad ulic�, na bia�ym tle
wymalowano udatn� podobizn� ody�ca.
Noel zatrzyma� si� niedaleko, w plamie cienia rzucanej przez wysokie �ciany
pobliskiego sk�adu egzotycznego drewna. Przyjrza� si� rezydencji przez szeroko��
opustosza�ej ulicy. Nie dostrzeg� �adnego ruchu, �adnej ochrony, kt�ra
zdradza�aby, �e gospodarze czuj� si� niepewnie. Mimo �e powinni. Przetar� oczy,
ale nie zdj�� przydymionych szkie�. Strasznie lekkomy�lni bywali ludzie w tym
mie�cie. Rezygnowa� z p�acenia za ochron� w tak niebezpiecznym miejscu.
Jeszcze raz omi�t� spojrzeniem ulic�, po czym przemierzy� j� zdecydowanie i
wszed� do pawilonu. Gdy otwiera� drzwi, wewn�trz odezwa� si� dzwonek, zawieszony
u futryny. Nim umilk�, Noel przeszed� ju� przez izb� z takim impetem, �e
zako�ysa�y si� haftowane zas�ony w witrynie.
- S�ucham szanownego pana - zacz�� schludnie odziany m�ody cz�owiek za
kontuarem, podni�s� g�ow�, przerywaj�c kaligrafowanie cyfr w grubej ksi�dze.
Noel nie da� mu doko�czy�. Machn�� kr�tkim sejmitarem, pod�wiadomie rozlu�niaj�c
nadgarstek dla zwi�kszenia impetu. Krew bryzn�a wysoko, wprost na p�ki, po
sufit zastawione s�ojami w r�nych rozmiarach. Nim cia�o m�odzie�ca zdo�a�o
opa�� z �omotem na pod�og� z jasnych, sosnowych desek, Noel przesadzi� ju�
kontuar. Pokona� zas�on� z hebanowych kulek, g�sto nanizanych na sznurki,
wype�niaj�c� kontur �ukowo sklepionego wej�cia i znalaz� si� na zapleczu. Zasta�
tam labirynt prostych, drewnianych rega��w, kt�re a� skrzypia�y pod ci�arem
kolejnych s�oj�w, a tak�e dzban�w, amfor i g�sior�w.
- Alejandro, co si� sta�o? - odezwa� si� zaniepokojony g�os gdzie� zza p�ek. -
Co to za ha�as?
Noel zamar� na chwil�, nadstawiaj�c uszu i staraj�c si� nie kichn��. Kurzu w
powietrzu by�o tyle, jakby nie sprz�tano co najmniej od za�o�enia miasta.
- Alejandro? - rozleg� si� ponownie g�os. Potem do��czy�y do niego cichutkie
szepty, ostro�ne szuranie licznych n�g i delikatne pobrz�kiwanie �elaza.
Byli tutaj, dok�adnie tak, jak powiedzia� don Leone. Noel rozszerzy� maksymalnie
�renice i rozejrza� si� po pomieszczeniu. Zza s�oj�w i dzban�w, zalegaj�cych
p�ki po lewej, ledwie wida� by�o �un� �wiat�a z lamp oliwnych. Stamt�d te�
dochodzi�y coraz ostrzejsze i mniej ostro�ne szmery. Wied�min odrzuci� po�y
p�aszcza, upewniaj�c si�, �e ma �atwy dost�p do broni obwieszaj�cej pas i prz�d
sk�rzanego kubraka. Potem bez skr�powania ruszy� przed siebie.
Kiedy wynurzy� si� spomi�dzy rega��w w kr�gu przyt�umionego �wiat�a, wzbudzi�
niema�� konsternacj�. Tamtych by�o pi�ciu. Stali bez�adnie na niewielkiej pustej
przestrzeni, wygospodarowanej mniej wi�cej po �rodku pawilonu. Pr�bowali
zas�oni� stoj�c� na ma�ym stoliku otwart� szklan� szkatu��, po szczyt wype�nion�
bia�ym jak �nieg fizzem. Noel nie zna� �adnego z nich, ale zupe�nie siwy, acz
pot�nie zbudowany m�czyzna w bogatych, niebieskich szatach musia� by�
w�a�cicielem ca�ego interesu. Towarzyszy� mu butny m�odzian o starannie ogolonej
g�owie, kt�rej szczyt zdobi�a zadbana kita czarnych w�os�w. Dwaj nast�pni
wygl�dali na jego ochroniarzy, byli ostrzy�eni na podobn� mod��, ale ju� nie tak
dobrze ubrani. Ostatnim by� ciemnosk�ry m�czyzna z dredami, smuk�y i
przystojny, chocia� z oczu �le mu patrzy�o. Na widok Noela wszyscy jak jeden
wyci�gn�li ostrza. A ka�dy inne, zauwa�y� wied�min z przek�sem.
- Kto� ty? - odezwa� si� ostro siwy. - Jak Alejandro ci� wpu�ci�?
- Nigdy nie widzia� tak ostrego wej�cia - o�wiadczy� wied�min z twarz� jak
kamienna maska. - Jestem pos�a�cem.
- Czyim?
- To nieistotne - Noel nie zmieni� wyrazu twarzy. - Mam przekaza� nast�puj�ce
s�owa: "Widzisz teraz pata�achu, dlaczego w tym niebezpiecznym mie�cie nie da
si� nie p�aci� za ochron�?"
Wystudiowanym ruchem si�gn�� g�owicy miecza. Oczy starego rozszerzy�y si� ze
strachu i zrozumienia.
- Zabijcie go! Zabijcie! - wrzasn��.
Dali si� sprowokowa�, jak zwykle. Ochroniarze pierwsi. Rzucili si� naprz�d,
nieg�upio markuj�c ciosy w r�ne partie cia�a. Jednak byli nieprzygotowani,
zmylili kroki. Przemkn�� mi�dzy nimi gwa�townym piruetem i ci�� dwa niezdarnie
ods�oni�te karki. P�ytko, bez zamachu i w�a�ciwe samym impetem. Martwi r�bn�li w
pod�og� dok�adnie wtedy, gdy siwy wielkolud zdecydowa� si� zaszar�owa�. Noel bez
zw�oki nadzia� go na ostrze, po czym wyrywaj�c je gwa�townie i po �uku rozp�ata�
przeciwnika niemal na p�. Przed ciosem m�odziana z kit� uchroni� go kolejny
piruet. Okaza� si� tak gwa�towny, �e znak cechowy wymkn�� si� Noelowi spod
kaftana. Kiedy zawis� swobodnie na rzemieniu, m�ody i ostrzy�ony dostrzeg�
czarny �eb wilka.
- Jeste� wied�minem?
Noel nie odpowiedzia�.
- O co ci chodzi, wied�minie!? Wasz cech powo�ano do zabijania potwor�w! A my
lud�mi jeste�my! Lud�mi!
Dyskusje filozoficzne. Rany, chyba nie istnia�o nic nudniejszego.
- Dla mnie nie jeste�cie. Ludzie nie handluj� narkotykami. Widzia�em, co fizz
robi z cz�owieka. �yrytwy zostawiaj� wi�cej.
Ostrzy�ony spurpurowia� na twarzy. Poprawi� uchwyt na r�koje�ci miecza i
wskazuj�c wied�mina palcem drugiej d�oni, wrzasn��:
- Teraz ci� za�atwi�! A jak ju� ci� za�atwi�, to pojad� do ca�ego tego Kaer
Morhen i zrobi� z tego afer�! Bo to jest kurwa skandal!
Rzucili si� na siebie, wznosz�c ostrza. �cieli. Potem wied�min zrobi� krok
wstecz i spojrza�, �eby upewni� si�, czy ryzyko wp�yni�cie za�alenia do Kaer
Morhen na pewno spad�o do zera.
Ostatni z tamtych gdzie� znikn��, ale kiedy Noel si�gn��, by poprawi� na g�owie
we�nian� myck�, co� zaszele�ci�o za rega�em. Nie trac�c czasu, bezszelestnie
ruszy� w tamt� stron�. Z g�ow� pochylon� do przodu i nieco na bok przesun�� si�
wzd�u� �ciany pawilonu. Zabrzmia� jaki� niezrozumia�y okrzyk bojowy i kto�
rzuci� si� na wied�mina z ostrzem pa�asza wystawionym do sztychu, przewracaj�c
przy tym rega� z glinianymi amforami. Noel zbi� kling�, po czym musn�� d�o�
tamtego. M�czyzna zawy� i wypu�ci� bro�. Nim jednak dosi�g�o go kolejne ci�cie,
zd��y� wyprostowa� si� nagle, ukazuj�c ciemnosk�r� twarz i w�osy upi�te w dredy.
Noel zawaha� si�. Zamiast ci��, dotkn�� tylko szyi kling�.
- Spo... spokojnie stary... - Tamten uni�s� r�ce wy�ej, by dobitniej pokaza�, i�
nie ma ju� broni. - Jeste�my po tej samej stronie.
Ostrze napar�o na jego krta�.
- Jestem od Stansfielda, cz�owieku... - wyszepta� zwil�aj�c wargi. - Od
Stansfielda...
- �adnych kobiet, dzieci i nieudacznik�w - wycedzi� Noel beznami�tnie, po czym
waln�� go w skro�. P�azem. W ko�cu cz�owiek, kt�ry nie przestrzega w�asnego
kodeksu, niewiele sob� reprezentuje.
Krytycznie obrzuci� wzrokiem efekt, po czym schowa� miecz. Dla pewno�ci
przespacerowa� si� jeszcze po pobojowisku, staraj�c nie po�lizn�� si� na krwi.
Upewniwszy si�, �e wszystko wygl�da jak trzeba, wr�ci� do izby z witryn�, a
potem wyszed� na ulic�. Nic si� na niej nie zmieni�o. Przechodni�w by�o mo�e i
nieco wi�cej, ale na zamieszanie w pawilonie nikt nie zwr�ci� uwagi. Noel owin��
si� na powr�t p�aszczem i ruszy� do siebie.
Kiedy dochodzi� do aktualnej meliny, ze szczytu pag�rka dostrzeg� na alei
po�udniowej, tu� przed rogatkami podgrodzia, d�ugi szereg ci�gn�cych ku miastu
woz�w. Wszystkie by�y solidne, du�e i mia�y praktyczny, niespecjalnie bogaty
wygl�d. Wszystkie w czarno-granatowych barwach, zaprz�gni�te w kare konie i
oznaczone jakimi� proporcami na wysokich tyczkach. Nilfgaardczycy. S�dz�c z
rozmachu jaka� oficjalna wyprawa, mo�e nawet misja dyplomatyczna. Noel czu�
przez sk�r�, �e w mie�cie mia�o si� wkr�tce zrobi� du�o ciekawiej.
*
Ku zaskoczeniu nie tylko Noela, ale i wi�kszo�ci mieszka�c�w miasta,
Nilfgaardczycy okazali si� nie by� przejazdem. �ci�lej, nie tylko przejazdem.
Bertolli wypapla� pow�d ich przybycia w pierwszych czterech s�owach, jakie
wyrzuci� z siebie przy kolejnym spotkaniu.
- Szlak handlowy t�dy poci�gn�!
Drewniane sztu�ce w d�oniach wied�mina zamar�y nad misk�.
- Szlak?
- Porz�dny, z bit� drog� - Bertolli nie powstrzyma� si� przed seri� energicznych
gest�w, kt�re w zamierzeniu mia�y podnie�� wag� jego s��w. - Tak�, jakie
po�udniowcy ju� w staro�ytno�ci umieli budowa�.
- Dlaczego t�dy?
- A kto to wie - Karczmarz opar� si� �okciami o st� i uciek� wzrokiem. Noel
zrozumia�, �e wie, lecz nie chce powiedzie�. A rzadko mu si� to zdarza�o. -
Wa�ne, �e pieni�dze t�dy pop�yn�. Z ca�ego po�udnia.
- Dlaczego nie przez Cintr�, kt�ra jest wi�ksza, bezpieczniejsza i bardziej po
drodze?
- Pytasz, jakbym wiedzia� o wszystkim, co si� w tym mie�cie dzieje i rozpowiada�
bez opami�tania - Bertolli za�o�y� r�ce na piersi i zrobi� prawie zagniewan�
min�. - Kogo to obchodzi? Tak b�dzie lepiej dla nas. Co mnie tam jaka� Cintra...
Noel prze�kn�� kolejny kawa�ek ciasta z mi�snym sosem. Tym razem by�o
smaczniejsze ni� poprzednio.
- Kuchnia ci si� poprawi�a - zauwa�y� pojednawczo.
- I dobrze. Trzeba si� rozwija�, polepsza� obs�ug� - o�wiadczy� karczmarz z
emfaz�. - S�dzi�e�, �e my tu b�dziemy zawsze tkwi� w miejscu i serwowa� ca�y
czas to samo? Nie rozwija� si�? Nie inwestowa� w renom�?
Noel prawie si� zakrztusi�. Od dawna zna� odpowiedzi na te pytania. Bertolli
spojrza� na niego krzywo.
- Ten orszak - wyszepta� pochylaj�c si� ku wied�minowi - to nie jest tylko misja
handlowa czy dyplomatyczna. To ariergarda. Cesarska ariergarda. Enron var Emrais
osobi�cie chce z�o�y� przyjacielsk� wizyt� w krainach p�nocy. I w�a�nie tutaj
zanocuje - ba! - mo�e nawet zatrzyma si� na d�u�ej - rozejrza� si� po izbie i
doda� z naciskiem. - Musz� by� na to przy-go-to-wa-ny...
Odchyli� si� z powrotem. Chrz�kn��.
- Rozumiesz - zako�czy� p�g�bkiem.
Noel nieznacznie skin�� g�ow�.
- A wracaj�c do meritum - karczmarz przeczesa� d�oni� w�osy. - Don Leone jest
zachwycony rozwi�zaniem dr�cz�cej go kwestii. Powiedzia�bym nawet, �e jest
wdzi�czny. Przekaza� pieni�dze, kt�re oczywi�cie zachowam dla ciebie w
bezpiecznym miejscu. Nabra� do nas takiego zaufania, �e zechcia� powierzy� nam
naprawd� powa�ny problem...
*
Zajazd pod obco brzmi�c� nazw� "Mururoa" znajdowa� si� na po�udniowo-wschodnim
skraju przedmie��. Z dala od podgrodzia, nieledwie na prowincji. Sk�ada� si� z
rozleg�ego, cho� niskiego, budynku, pobielonego do po�owy wapnem oraz kilku
solidnych stajni i szop, w kt�rych sypia�a s�u�ba. Ku go�ci�cowi zajazd si�ga�
du�ym dziedzi�cem, starannie wysypanym piaskiem. Dziedziniec �w, jak i ca��
posesj�, otacza� niewysoki kamienny mur. Wzd�u� tego muru wznosi�y si� r�wnie� w
niebo niewidzialne �ciany magicznej energii, stworzone specjalnie dla tych,
kt�rzy z jakich� powod�w zdecydowali si� omin�� bram�. Noel wyczuwa� je nawet z
odleg�o�ci, gdy kr�ci� si� niepostrze�enie obok wal�cej si� drewnianej chaty w
op�otkach. Przyprawia�y go o ostrzegawcz� g�si� sk�rk�, brz�cza�y w uszach
podprogowymi wy�adowaniami. Ozon a� kr�ci� w nosie.
Nowy czarodziej w mie�cie.
Niewzywany, niespecjalnie lubiany, nazbyt niepokorny, za to got�w do obrony.
Mo�e liczy� si� z tym, �e kto� zawrze na niego kontrakt. A mo�e by�o to jego
typowe zachowanie, wynikaj�ce z do�wiadczenia w kontaktach z lud�mi lub innymi
czarodziejami. Sam fakt, �e jak dot�d prze�y� na �wiecie, dobrze �wiadczy� o
jego mo�liwo�ciach. Czarodzieje s�yn�li wszak nie tylko z umiej�tno�ci
post�powania ze zwyk�ymi lud�mi, ale te� i z nader �atwego czynienia sobie
�miertelnych wrog�w z tych mo�niejszych. Szczeg�lnie ten. Wied�min wygrzeba� z
pami�ci jego imi� - Aquafortz. Podobno m�odszy brat jakiego� innego, bardzo
znanego maga. To by�o wyzwanie, z jakim Noel dawno si� nie spotka�. W
powszechnym mniemaniu najlepszy wied�min w swoim czasie zosta� pokonany przez
najlepszego czarodzieja.
Grunt to si� nie zra�a�. Niepostrze�one przenikni�cie do zajazdu zapewni
wystarczaj�c� przewag�. Noel rozmy�la� nad sposobem przej�cia przez bram�.
Problem stanowi�o dw�ch Wcielonych maga, kt�rzy stali w rozwartych wrotach i
uwa�nie ogl�dali wszystkich wchodz�cych. Dw�ch nast�pnych pilnowa�o drzwi
zajazdu, frontowych i gospodarskich. Jeden taki cz�ekokszta�tny cielesny byt,
wykreowany i ca�kowicie kontrolowany przez Aquafortza, by� w stanie dor�wna�
naj�wietniejszym szermierzom �wiata. Czterech w jednym miejscu by�o jak ma�a
armia. W�a�ciwie to nawet �rednia armia.
Zanim zacz�� na dobre rozwa�a�, czy jest jaki� spos�b na niepostrze�one
wtargni�cie do �rodka, rozwi�zanie znalaz�o si� samo. Od strony placu, b�d�cego
w�a�ciwie ogrodzonym kawa�kiem pola, na kt�rym wzniesiono ko�law� bud�
jarmarcznego teatru, zbli�a�o si� powoli kilka postaci. Czterech zgrzebnie
odzianych, kr�pych m�czyzn, podtrzymuj�cych si� wzajemnie i pr�cych przed
siebie go�ci�cem niczym karawela, halsuj�ca po nieprzyjaznych wodach. Darli si�
jeden przez drugiego, upici w�a�ciwie na weso�o, ale okrutnie z czego�
niezadowoleni. Z og�lnego kierunku marszu mo�na by�o zgadn��, dok�d ich nios�
nogi. Gdy min�li wal�c� si� drewnian� chat�, by�o ich ju� pi�ciu.
Kiedy mieli jeszcze kawa�ek do przej�cia, z bramy na go�ciniec kto� wyszed�.
Drobna, chuda posta� w wyci�gni�tej sukmanie. Rozejrza�a si� wok�, zarzuci�a
grzywa czarnych w�os�w, po czym ruszy�a go�ci�cem do miasta, trzymaj�c si�
blisko muru zajazdu. Sz�a skulona, ukrywaj�c w d�oniach ma�y przedmiot, kt�ry -
chocia� grubo owini�ty szalem - �wieci� jasnym �wiat�em. Cokolwiek to by�o, z
daleka cuchn�o magi�. Noel czu� to z odleg�o�ci wielu metr�w, mimo
interferuj�cej magii z zajazdu. Przez chwil� si� nad tym zastanowi�, bo zna� t�
drobn� posta�. Matylda. Jej rodzic�w i rodze�stwo podobno wyko�czyli ludzie
szeryfa. Od tamtej pory marzy�a tylko o zem�cie. D�ugo zam�cza�a Noela, by
nauczy� j� jakich� wied�mi�skich sztuczek. Ci�gle gada�a o tym, �e
sprawiedliwo�ci musi sta� si� zado��. Nawet w to wierzy�a, jak kto� pozbawiony
elementarnej wiedzy o �wiecie. W ko�cu by�a tylko dzieciakiem. A teraz by�a
dzieciakiem, kt�ry po�o�y� r�ce na magicznym artefakcie. Noel m�g� si� za�o�y�,
�e nie by� to mi�kki gadaj�cy mi�.
Kompania niespiesznie, acz z �elazn� determinacj�, podesz�a do bramy zajazdu. Na
kilkana�cie krok�w przed progiem spocz�y na nich baczne oczy Wcielonych, kt�rym
nadano form� paskudnych z twarzy ros�ych drab�w. Ich sk�rzane pendanty, zapi�te
na karacenowych zbrojach, by�y do przesady obwieszone broni�. Jednocze�nie w
g�owach zbli�aj�cej si� grupy telepatycznie rozejrza� si� obcy umys�. Wobec
rozlewaj�cej si� aury upojenia by� jednak zupe�nie bezradny.
- Znaaaaaaajdzie si� k�onicaaaaa... - zaintonowa� pijackim g�osem Noel, chc�c
u�pi� ewentualne podejrzenia. Jego nowi druhowie natychmiast do��czyli:
- ...na duuuuup�...!
Przeszli. Przez dziedziniec dotarli do go�cinnej izby zajazdu, umiarkowanie
zape�nionej podr�nikami. Pod wysokim sufitem, na poziomie drewnianej galerii
podtrzymywanej przez grube belki, p�on�y w prostych �yrandolach �wiece. Ludzie
gwarzyli sobie tu i �wdzie, pili spokojnie piwo z obt�uczonych kufli,
pa�aszowali porcje mi�siwa, donoszone zza szynkwasu przez s�u�ebne dziewki.
Tylko w jednym rogu nic si� nie dzia�o. Przy d�ugiej, pustej �awie, wsparty
plecami o nieotynkowan� �cian�, siedzia� samotny cz�owiek z opuszczonym na twarz
kapturem. Na blacie przed nim sta� kielich z polerowanego szk�a, do po�owy
nape�niony winem, a obok le�a�a d�uga laska, okuta �elazem.
Noel opu�ci� swoich towarzyszy, kt�rzy nagle zacz�li go gor�czkowo namawia�, by
zosta�. Przecisn�� si� mi�dzy sto�ami do cz�owieka w kapturze i zaj�� miejsce na
�awie naprzeciw. Gwar za plecami zmieni� ton, ale nie ucich�.
- Dosiadaj�c si� do mnie demonstrujesz kompanom, jaki jeste� odwa�ny? - zapyta�
Aquafortz, nie podnosz�c wzroku.
- Nie.
- Czego wi�c chcesz? Ja�mu�ny nie rozdaj�.
- Ciebie, panie, nazywaj� Aquafortz?
Czarodziej odrzuci� kaptur i spojrza� na Noela. Mia� m�odzie�cza twarz o
zdecydowanych rysach, b��kitne oczy i r�wno przyci�te, trefione w�osy. Wygl�da�
chyba najbardziej kiczowato ze wszystkich czarodziej�w, kt�rych dane by�o
Noelowi spotka�. Mo�e si� przynajmniej nie u�miechnie...
Aquafortz b�ysn�� w u�miechu pora�aj�c� biel� z�b�w. Wygl�da� teraz r�wnie
intryguj�co jak przeci�tny landszaft.
- A czemu� interesuje to wied�mina?
- Niewielu ludzi dokona�o tyle, co �w Aquafortz - zauwa�y� Noel ch�odno. - W
delcie Mefingu dalej ludzie umieraj� z g�odu. Nic nie chce tam rosn��.
Pomara�czowy proszek czarodzieja wyko�czy� buntownik�w razem z lasami i
zasiewami. W Dol Blathanna Aquafortz podobno zatru� wodne cieki. A w Mahakamie
to z jego wie�y rozesz�a si� po okolicy zaraza gor�czki kostnej.
Czarodziej zmru�y� oczy.
- Dobrze radz�, nie wtykaj nosa w cudze sprawy!
- Niczego nie wtykam. Na razie. Przyszed�em co� przekaza�.
Teraz Aquafortz zrobi� si� kiczowato nieufny.
- Co takiego?
- Pozdrowienia od dona Leone. Jeste� mu co� winien... - k�tem oka Noel
zarejestrowa�, jak d�o� czarodzieja podskakuje w pojedynczym pstrykni�ciu - ...
za ochron� - doko�czy�, stoj�c ju� na dziedzi�cu zajazdu.
Aquafortz telepatycznie skrzykn�� swoich Wcielonych. Nadbiegali ze wszystkich
stron, jak nieub�aganie schodz�ce si� szcz�ki poczw�rnego imad�a. W bia�ym
b�ysku na opustosza�ym nagle dziedzi�cu pojawi� si� sam czarodziej.
- Ile razy mam powtarza�! - wrzasn��, wymachuj�c lask� w takiej furii, �e a�
trysn�a b��kitnymi wy�adowaniami. - Mam w�asn� ochron�!
Noel zlekcewa�y� szans� na rzucenie dowcipn� ripost�. Ruszy� biegiem po �uku,
mierz�c wzrokiem najbli�szego z Wcielonych. Jak oni wszyscy i ten by� pot�nie
zbudowanym drabem o zdecydowanie nadnaturalnie umi�nionych ko�czynach.
Szar�owa� na wied�mina z lodowatym spokojem, wznosz�c do ciosu p�torak o
szerokim ostrzu. Odziany by� w inkrustowan� srebrem karacen�, na�o�on� wprost na
nieludzko bia�e cia�o. Na takie stworzenia nie by�o �atwego sposobu. Bezradna
by�a zar�wno wysoka magia, jak i wied�mi�skie Znaki.
Jak wszystkie twory cz�owieka, mieli jednak s�aby punkt.
Noel ju� wcze�niej oceni� ich ch�odnym okiem. Zaszczepiono w te stworzenia
naj�wietniejsze umiej�tno�ci i instynkty szermiercze, jednak jak ka�dy szukaj�cy
pot�gi czarodziej, Aquafortz nigdy nie nada�by im pe�nej samodzielno�ci. Lubi�
dzier�y� w�adz�. Lubi� kierowa� osobi�cie. Po prostu nie by� w stanie odm�wi�
sobie mo�liwo�ci pos�u�enia si� Wcielonymi jak d�o�mi, kt�re jednym kla�ni�ciem
zmia�d�� dokuczliwego owada. I sta�o si� tak, jak chcia�. Wcieleni osaczyli
wied�mina przy kamiennym murze zajazdu. Cztery ostrza opad�y jednocze�nie ze
�mierteln� precyzj�. Noel by�by w tej samej chwili martwy, gdyby nie znajdowa�
si� akurat nad nimi, wypchni�ty kilka dobrych �okci w g�r� moc� Znaku Aard.
Spad� na karki przeciwnik�w, nim ktokolwiek si� zorientowa�. �ci�� cztery g�owy,
ci�ciami tak szybkimi, �e zmienia�y kling� w rozmazan� plam�. Potem starannie
wdepta� w piach klejnoty wcielenia, kt�re wypad�y przeciwnikom z ust.
Odwr�ci� si�. Aquafortz przygl�da� mu si� z wyrazem twarzy, w kt�rym zaskoczenie
toczy�o walk� z niezadowoleniem.
- Wiesz, ile mnie kosztowa�o wcielenie czterech? - odezwa� si� do wied�mina,
kiedy niezadowolenie wygra�o. - Pewnie nie i nic ci� to nie obchodzi - zakr�ci�
powolnego m�ynka swoj� okut� metalem lask�. - Trudno. Nale�no�� i tak musz�
jako� odebra�. Je�eli twoja �mier� mnie dostatecznie nie usatysfakcjonuje, udam
si� do dona Leone.
Noel zdecydowa� si� co� powiedzie�.
- Nas�ucha�e� si� kiepskich ballad.
Aquafortz uni�s� brwi.
- To znaczy?
- Chcesz obi� wied�mina t� lask�?
Czarodziej wzruszy� ramionami.
- M�j brat, posiadaj�c ledwie cie� mojej pot�gi, w swoim czasie bez trudu tak
w�a�nie za�atwi� jednego wied�mina. Podobno mistrza waszego fachu.
- Poka� mi. Bez magii.
- Bez magii? - Aquafortz zafrasowa� si�. - Nie da si�. Wtedy to nie b�dzie takie
zabawne.
Wyprostowan� lask� przycisn�� sobie do piersi, zgarbi� si�, zmru�y� oczy.
Wyszepta� co� pod nosem. Noel na wszelki wypadek przemie�ci� si� o kilka krok�w
raptownym piruetem. To by�a s�uszna decyzja. Czerwona b�yskawica, kt�ra
wystrzeli�a z laski, przeszy�a miejsce, w kt�rym sta� przed chwil�. Potem
pojawi�a si� nast�pna. I nast�pna. Powietrze nad dziedzi�cem zaskwiercza�o od
magii, zabuzowa�o energi�, pociemnia�o, jakby nagle przesta�o tak dobrze
przepuszcza� �wiat�o. P�niej gdzieniegdzie zmieni�o konsystencj�, a miejscami
zab�ys�o gam� zmieniaj�cych si� kolor�w.
- Poka� mi co potrafisz, wied�minie - Czarodziej u�miechn�� si� paskudnie, a
jego sylwetk� op�yn�� ledwie widoczny kontur aerozbroi.
Noel uni�s� kling�.
- Ju� jeste� zgubiony - Aquafortz wyszczerzy� z�by. Mieni�ce si� barwami
powietrze w b�yskach pod�wietla�o jego twarz jaskrawymi kolorami. - Cho�by uda�o
ci si� mnie pokona�, jestem wystarczaj�co mocny, by poci�gn�� ci� za sob�.
Wied�min nie czeka� na dalsze enuncjacje. Rzuci� si� biegiem w bok, p�niej ku
czarodziejowi, a na koniec zn�w w bok. Wymanewrowa� dwie b�yskawice. �okciem
wpad� najpierw w stref� dotkliwego zimna, a zaraz potem przera�liwego gor�ca.
Skoczy� przed siebie przez niemal nieprzejrzysty pas powietrza, w kt�rym unosi�y
si� czarne pasma czego� przypominaj�cego wodorosty. Zapiek�o go w twarz i
d�onie, ale mia� Aquafortza w zasi�gu miecza.
Czarodziej by� szybki, owszem. Mo�e nawet szybszy ni� wszyscy przeciwnicy,
jakich Noel spotka� w �yciu. Ale od ostatniego podobnego spotkania wied�min nie
spoczywa� przecie� na laurach. �wiczy�. Rozwija� si�. Czeka� na tak� w�a�nie
chwil�. Miecz i laska zwar�y si� w b�yskawicznym starciu. Zad�wi�cza�y gradem
g�o�nych cios�w tak g�sto, jak krople deszczu o dach podczas ulewy. Nigdy
dotychczas nikt w takim starciu nie sprosta� czarodziejowi.
Ale czasy si� zmieniaj�.
Kolejny bia�y b�ysk rozdzieli� walcz�cych. Wied�mina odrzuci�o kilkana�cie �okci
w ty�, na plecy. Poderwa� si� jednak szybko i poprawi� uchwyt na r�koje�ci
miecza. Rozejrza� si�. Powietrze wok� krzep�o w m�tn� galaret�. Aquafortz
zatacza� si� ze strzaskan� lask� w d�oni, nieporadnie pr�buj�c zatamowa� krew
p�yn�c� z czo�a. Raz za razem ciska� na o�lep b�yskawice, kt�rych wied�min
unika� w�a�ciwie bez trudu. Nadal par� do przodu, starannie omijaj�c strefy
spienionej magii, gdzie energia buzowa�a jak miniaturowe sztuczne ognie. Jednak
jak poprzednio - �atwego doj�cia do Aquafortza nie by�o, bo fale uwolnionej
magii przemieszcza�y si� wok� niego zbyt chaotycznie. Dopiero po d�u�szej
chwili Noel dostrzeg� szans�. Cofn�� si� kilka krok�w dla rozp�du, potem ruszy�
biegiem. Wskoczy� na zr�b krokwi, kt�ry wystawa� ze s�upa stajni zajazdu, odbi�
od niego z ca�ej si�y i przelecia� nad magiem - wprost za niego. Z �atwo�ci�
sparowa� cios laski, odwin�� si� i chlasn�� z impetem z lewej do prawej. Poczu�,
jak op�r aerozbroi ust�puje, i zobaczy�, �e czubek ostrza wlecze za sob� w
zg�stnia�ym powietrzu bryzg czerwieni.
Aquafortz zawy� telepatycznie i zatoczy� si�. Na wargach pojawi�a mu si� krew.
Wied�min spojrza� w jego nabieg�e nienawi�ci� oczy i zrozumia�, co si� zaraz
stanie. Kopn�� czarodzieja jak m�g� najmocniej i rzuci� si� do ucieczki.
Aquafortza odrzuci�o mocno wstecz. Nie z�apa� ju� r�wnowagi i, staraj�c si�
utrzyma� na nogach, cofa� ku drzwiom zajazdu. Noel dopada� ju� kamiennego muru
dziedzi�ca. Nie zwalniaj�c, po prostu skoczy� z r�kami przed siebie i przelecia�
nad parapetem ogrodzenia, wyko�czonym glinian� ceg��.
W tyle jeszcze raz odezwa�o si� wycie, po czym z miejsca, w kt�rym by� zajazd,
b�ysn�o ostre �wiat�o ognistej kuli. Niewielka by�a, zaledwie taktyczna. Tak by
j� ocenili setnicy co bardziej nowoczesnych armii. Starczy�o jednak, by zajazd i
okolice wyparowa�y po�r�d ryku bia�ego ognia, razem z nieszcz�sn� obs�ug�,
go��mi i jednym por�banym czarodziejem, kt�ry technicznie by� martwy ju�
wcze�niej. Tyle, �e nie zd��y� na czas zda� sobie z tego sprawy.
*
- Musisz przesta� tu przychodzi� - powiedzia� Bertolli dosiadaj�c si� do Noela.
- Ludzie szeryfa pytaj� o ciebie codziennie. Wiesz, z tym zajazdem to troch�
przesadzi�e�...
Noel wci�gn�� z mla�ni�ciem pasek ciasta. Nie da� po sobie pozna�, �e cokolwiek
us�ysza�.
- Nie zrozum mnie �le - karczmarz nerwowo spl�t� d�onie. - Chc�, by�my nadal
byli przyjaci�mi. Don Leone te� w zasadzie jest z ciebie zadowolony. Ale na
jaki� czas powiniene� si� przyczai�. A� sprawa przycichnie.
- Tak uwa�asz?
- W�a�nie. Zreszt� nie tylko ja. Don Leone tak radzi�. Zreszt�... - Bertolli
�ciszy� g�os. - Sam ci to powie. Chce si� z tob� spotka�. Dzi� wieczorem.
- Aha.
- Czy to znaczy "tak"? Zale�y mi na tym. Powinno zale�e� nam obu.
- Aha.
- Nie daj si� prosi� - karczmarz poruszy� si� nerwowo. Nowa z�ota bransoleta,
grubsza ni� poprzednia, zadzwoni�a mu na nadgarstku. - To musi by� jaka� bardzo
wa�na sprawa. Wa�niejsza, ni� wszystkie poprzednie razem wzi�te.
Noel prze�kn�� k�s.
- Zgoda - oznajmi� kr�tko.
- Powa�nie? - wyrwa�o si� Bertolliemu, ale zmitygowa� si� natychmiast. - Wybacz.
Wiem, �e nigdy nie �artujesz, gdy rozmawiamy o interesach.
Wsta�, po czym rozgl�daj�c si� na boki przesiad� na miejsce obok wied�mina.
- Zapami�taj. Dzi�, podczas wieczornej kwarty. P�jdziesz do Villa Lasagna, do
bocznego wej�cia. Postaraj si�, aby nikt nie zobaczy�, jak wchodzisz.
Noel wyskroba� �y�k� resztk� czerwonego sosu.
- B�d� tam.
Bertolli u�miechn�� si� i zatar� r�ce.
- Zaraz przeka��, �e si� zgadzasz - wstaj�c, klepn�� wied�mina. - Mam bardzo
silne wra�enie, �e ta sprawa popchnie nas w g�r�. Otworz� si� przed nami
zupe�nie nowe perspektywy.
Ruszy� ku szynkwasowi, ale zatrzyma� si� na moment i spojrza� za siebie.
- Tylko, Noel...
Wied�min podni�s� na niego wzrok.
- B�d� grzeczny. Sporo od tego zale�y.
*
Ledwie niebo pociemnia�o, Noel zawita� pod tyln� furt� rezydencji rodziny don
Leone. Otworzy� mu kto� niespecjalnie wygl�daj�cy na s�u��cego - wielki,
kwadratowy osobnik, dwa razy szerszy w barach od wied�mina. Jak wie�� nios�a, w
domu Rodziny typowi s�u��cy dziwnym trafem wygl�dali nieco inaczej ni� wsz�dzie
indziej.
Dalej poprowadzono go kr�tymi �cie�kami otaczaj�cego dom labiryntu, starannie
wyhodowanego z �ywop�otu. Kluczyli do�� d�ugo po okolicy. nim wreszcie procedura
pozwoli� im dotrze� do wysokiej podmur�wki rezydencji. Nie weszli jednak do
�rodka ozdobnymi, kaskadowymi schodami, lecz przez niewielkie drewniane drzwi
prowadz�ce do piwnic. Sala wewn�trz by�a zaskakuj�co surowa jak na przepych
zewn�trznego wyko�czenia rezydencji. S�abo o�wietlona kilkunastoma pochodniami i
wyko�czona wy��cznie w kamieniu, by�a w�a�ciwie pusta, je�li nie liczy� d�ugiej
drewnianej �awy i nielicznych sto�k�w. Pod �cianami sta�o kilku kolejnych
s�u��cych, ubranych elegancko, ale z nie pasuj�cymi do ubior�w dziwnie hardymi
minami. Mimo szerokich bar�w i grubych n�g, nie byli w stanie zas�oni�
pokrywaj�cych kamienn� �cian� czerwonych plam rozmaitych kszta�t�w. Nawet w
mroku plamy owe dawa�y wied�minowi czytelne wskaz�wki. B�d� grzeczny. Nie fikaj.
Albo ju� st�d nie wyjdziesz.
Podprowadzili go pod �aw�. Siedzia�o za ni� kilku ludzi. W wi�kszo�ci m�odych,
kiepsko udaj�cych zainteresowanie. Starsi znajdowali si� najdalej, w cieniu, do
kt�rego �wiat�o pochodni nie si�ga�o. Jeden gruby, o zm�czonych oczach i
wyra�nie posuni�ty w latach, drugi za� ma�y, szpakowaty, z cwaniactwem wypisanym
na twarzy.
- Ty jeste� Noel? - zapyta� gruby m�czyzna. M�wi� nieco niewyra�nie. Nabrzmia�e
policzki pracowa�y mu jakby z wysi�kiem. Don Leone.
Wied�min skin�� g�ow�.
- Odpowiadaj, gdy padrone pyta! - wrzasn�� jeden z m�odych, podrywaj�c si� zza
�awy. Charakterystyczny zarys szcz�ki i nosa jednoznacznie wyja�nia�, po kim
odziedziczy� temperament.
- Marco - Don osadzi� syna mi�kkim tonem.
- Jestem - odezwa� si� wied�min.
- Twoje umiej�tno�ci - don Leone zastanowi� si� sekund� - oszcz�dzi�y nam
ostatnio wiele trudu. Jeste� dobry w tym, co robisz.
- Dzi�kuj� - powiedzia� wied�min. Rozumia�, jak nieroztropnie by�o by nie
podzi�kowa�.
- Istnieje jednak pytanie, kt�re chcia�em ci osobi�cie zada� - padrone
przewierci� go wzrokiem. - Bo widzisz, ja znam si� na ludziach. Wiem, kiedy nie
m�wi� prawdy. Kiedy pr�buj� mnie oszuka�.
Noel milcza�.
- Powiedz mi, przyjacielu. Z borowikami mia�e� ty kiedy� do czynienia ?
- Mia�em.
- Z leszymi? Ze strzygami?
- Tak�e.
- Z politykami?
Noel zmru�y� oczy.
- Nie.
Cisza trwa�a chwil�.
- To mnie mimo wszystko dziwi - padrone o�wiadczy� �agodnie. - Ech, wy
wied�mini. Powo�ano was, by broni� ludzi przed potworami najprzer�niejszego
autoramentu. A nie znacie najstraszliwszego ich rodzaju.
Oczy wszystkich obecnych wbi�y si� w wied�mina.
- Jaki potw�r bez mrugni�cia potrafi�by po�wi�ci� tysi�c pobratymc�w dla w�asnej
korzy�ci? - kontynuowa� don. - Jaki jednym podpisem, jednym poleceniem, jednym
u�ciskiem d�oni przypiecz�towa�by �mier� lub cierpienia ca�ych narod�w? Jaki
potw�r zdolny by�by do machania t�umom �wistkiem papieru, g�osz�c, �e oto
przywi�z� im pok�j, podczas gdy naprawd� otworzy� drzwi najstraszliwszej wojnie
w dziejach? A politycy robi� takie rzeczy od zarania czasu. To wszak drugi
najstarszy zaw�d �wiata.
Noel nie zmieni� wyrazu twarzy.
- Poprosz� ja�niej - odezwa� si�.
Don Leone pozwoli� sobie na sk�py u�miech. Spl�t� d�onie i opar� si� o �aw�,
pochylaj�c ku wied�minowi.
- Co by� zrobi�, gdyby� wiedzia�, �e taki osobnik znajduje si� w orszaku z
Nilfgaardu? - o�wiadczy� prosto z mostu. - Cz�owiek wys�any specjalnie po to, by
doprowadzi� do naszego konfliktu z Cintr� i Verden. Po to, by skusi� ich, �eby
zaatakowali nas. By os�abili w�asne si�y, a przez to stali si� �atwiejsz�
zdobycz� dla Nilfgaardu - u�miech zrobi� mu si� bardziej sardoniczny. - Bo
przecie� nikt powa�ny nie wierzy, �e cesarstwo wyrzek�o si� ekspansji na zawsze.
Noel nie odrywa� od niego wzroku.
- Nie chc� by� mnie �le zrozumia�, wied�minie - padrone zn�w si� wyprostowa� na
sto�ku. - Nie pr�buj� tutaj przem�wi� do ciebie argumentami narodowymi - co to,
to nie. Chodzi mi jedynie o ludzi. Ludzi, kt�rych gierki politycznych potwor�w
jak zwykle b�d� kosztowa�y najwi�cej.
Noel rozwa�y� jego s�owa.
- Powiedzmy, �e si� zgadzam.
Don Leone zab�ys� skrywanym zadowoleniem.
- Szczeg�y?
- Cz�owiek �w nazywa si� var Kohrlin - do rozmowy w��czy� si� ma�y i szpakowaty.
Najwyra�niej doradca. - To jeden z licznych sekretarzy cesarza do spraw
finansowych. Ostatnimi czasy on i jemu podobni s� najwa�niejszymi postaciami w
pa�stwie. Cesarz Enron od koronacji bardzo swobodnie poczyna� sobie z
pieni�dzmi, w rezultacie ca�y kraj trawi teraz ostra recesja. Kontakty handlowe
z zagranic� postrzegane s� jako najpewniejsza metoda wyj�cia z kryzysu.
Urz�dnicy cesarscy, zw�aszcza tak pot�ni jak var Kohrlin, potrafi� zr�cznie
zdobywa� przywileje handlowe, korzystne w�a�ciwie tylko dla Nilfgaardu. W naszym
mie�cie ta sztuka si� nie uda�a, postanowili zatem zniszczy� je za pomoc�
zewn�trznych wp�yw�w. Wywo�a� niewielk� wojn�, by nauczy� nas moresu. Je�eli var
Kohrlin nie do�yje jutra, jest szansa, �e reszta delegacji cesarskiej zmieni
zdanie. Miasto b�dzie uratowane, a prawdopodobnie zyska kilka bardzo
lukratywnych kontrakt�w.
Noel wys�ucha� tego w skupieniu. Don Leone nie spuszcza� go z oczu.
- Zrozumia�e�? - zapyta� w ko�cu.
- Tak.
- Zgadzasz si�?
- Tak.
Twarze siedz�cych przy �awie przesta�y by� napi�te. Pojawi�y si� u�miechy.
- M�j ch�opcze - o�wiadczy� don Leone jowialnie. - B�dziemy mie� z ciebie
pociech�.
Noel sk�oni� si�.
- Jeszcze tylko jedna rzecz... - Don Leone spojrza� z trosk�. - Ta sprawa z
czarodziejem... czy tym razem m�g�by� zrobi� to dyskretniej?
Noel sk�oni� si� ponownie.
- M�g�bym.
Cz�onkowie Rodziny wstali i zacz�li wychodzi�. M�odzieniec, kt�ry odezwa� si�
ostro na pocz�tku, podszed� teraz do Noela.
- Ludzie gadaj�, �e jeste� ostatnim wied�minem - mrukn�� p�g�osem. - Na twoim
miejscu pilnowa�bym si�, �eby tej sytuacji nie zmieni� na gorsz�.
*
A tak� mia� nadziej�, �e chocia� tym razem wszystko p�jdzie jak z p�atka...
Karczma nie by�a specjalnie strze�ona. Ot, kilku miejskich pacho�k�w na
zewn�trz, stoj�cych w przewidywalnych miejscach i jak zwykle lekko zamroczonych
gorza�k�. Ostatecznie nie w nich pok�adano nadzieje na odstraszenie intruz�w,
lecz w eskorcie naj�wietniejszych �o�nierzy Cesarstwa i Kr�lestwa, kt�rzy
towarzyszyli ambasadorowi w podr�y. Miasto, nie b�d�ce jak�� wielk� metropoli�,
zosta�o jednak zupe�nie zlekcewa�one, bo jakich to w ko�cu wrog�w Cesarz mo�e
mie� na takiej prowincji?
Noel w�lizn�� si� do karczmy tak, jak zaplanowa�, tu� przed rozpocz�ciem
uroczystej uczty po�egnalnej, kt�r� miasto wyprawi�o na cze�� pos��w. Dzi�ki
temu �atwo by�o wykorzysta� chaos, jaki nieuchronnie w takich momentach dotyka
ka�dy system bezpiecze�stwa. Bez trudu znalaz� si� na pi�trze i wybra� drzwi
wskazanego apartamentu.
Var Kohrlin strasznie si� spieszy�, bo, s�dz�c z dochodz�cego z do�u gwaru,
uczta ju� si� rozpocz�a. By� wysokim, chudym m�czyzn� o ziemistej cerze.
Sko�czy� w�a�nie wyg�adza� wyszywan� tog� i zapi�� na szyi �a�cuch z god�em
cesarskiego kwestora. Dlatego do otwieraj�cych si� drzwi odwr�ci� si� z pewnym
op�nieniem.
- Kim jeste�!? Co tu robisz!? - odezwa� si� ostro, si�gaj�c po par� czarnych,
jedwabnych r�kawiczek.
- Jestem Noel. Sprz�tam.
Kwestor wci�gn�� r�kawiczk� na lew� d�o�.
- Dlaczego teraz?
- Takie polecenie.
- Wi�c r�b szybko, co do ciebie nale�y i precz st�d. Dobrze ci radz�.
Noel musia� przyzna�, �e kwestor mia� talent nie tylko do finans�w, ale i do gry
s��w.
A jednak nie doceni� ochrony urz�dnika. Ledwie cia�o kwestora r�bn�o na
przykryte lichym dywanem deski pod�ogi, co� niewidzialnego d�gn�o wied�mina
nagle w oczy. Odruchowo odskoczy�, potrz�sn�� g�ow�. Potem dopad� okna.
I okaza�o si�, �e nie m�g� wyj��.
Zatrza�ni�te okiennice za nic nie chcia�y si� otworzy�. Jednocze�nie wyda�o mu
si�, �e s�yszy szeptanie. Z lewej i prawej. Nie, bardziej z lewej. Powodowany
niezrozumia�ym impulsem pod��y� za owym ledwie s�yszalnym g�osem. Wprost do
g��wnego korytarza, teraz opustosza�ego. Potem schodami w d�, do zamkni�tych
odrzwi sali karczemnej. Ze szpar mi�dzy deskami bi�o ciep�e �wiat�o. Dotkn��
drewna d�oni�. Szepty wzmog�y si�, wi�c pchn�� mocno i przest�pi� najpierw pr�g,
a potem jeszcze kilka dobrych krok�w.
Znalaz� si� w sali, pe�nej ludzi, kt�rzy siedzieli przy suto zastawionych
sto�ach, ustawionych w nier�wny p�okr�g. Wszyscy milczeli i wpatrywali si� w
niego, nawet b�azen zamar� niemal po�rodku sali. Na wprost, przy szerokim
blacie, uginaj�cym si� od wykwintnych pieczeni, sta�a samotna posta� w szarym
habicie i z pochylon� g�ow� szepta�a to, co Noel s�ysza� w swojej g�owie. Naraz
umilk�a i pstrykn�a palcami, generuj�c w powietrzu fontann� bezd�wi�cznych
iskier.
Wszyscy obecni o�yli jak na komend�.
- Zamachowiec!
- Morderca!
- Kto za tym stoi!
- Powiesi�!
G�os czarodzieja w szarym habicie przebi� si� przez zgie�k.
- Kwestor var Kohrlin nie �yje.
Zza sto�u na wprost wej�cia zerwa� si� na nogi wysoki m�czyzna o r�wno
przyci�tej czarnej brodzie. Na tunice mia� wyszyte czarne god�o Cesarstwa, a na
szyi rzemie� z �nie�nobia�ym, ostrym k�em.
- Cisza! - krzykn�� g�osem jak taran.
Obecni umilkli. Noel otrz�sn�� si� z dziwnego parali�u, pokr�ci� g�ow� i
ukradkiem poprawi� uchwyt na g�owicy miecza. Dostrzeg�, �e przy przeciwleg�ym
ko�cu tego samego sto�u wsta� si� jeszcze kto�. Ni�szy od stanowczego
Nilfgaardczyka, ale r�wnie dobrze ubrany. Jego herbem by�a obna�ona klinga.
- Dobrze wa�� m�wisz, kapitanie Miradi - odezwa� si� �o�nierz. - Umilknijcie
waszmo�ciowie, bo rzec wam co� chcia�em. Oto czyn haniebny m