10387
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10387 |
Rozszerzenie: |
10387 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10387 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10387 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10387 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
Los Toros
Z. Casanowie Lutos�awskiej
w dow�d szczerej admiracji
i g��bokiej przyja�ni.
By� zwyk�y dzie� sierpniowy.
I chocia� nie bi�y odpustowe dzwony, a nawet ko�cio�y sta�y pozamykane, ju� od samego rana zapanowa�o na
ca�ym pobrze�u jakby uroczyste �wi�to, gdy� tysi�ce
olbrzymich, ��to-czerwonyeh afisz�w, niby nieprzeliczone stado ptactwa, spad�o na wioski, g�ry i miasteczka,
rozg�aszaj�c ze wszystkich mur�w I dom�w,
ze wszystkich drzew przydro�nych i z tablic wynosz�cych si� z p�l zielonych, ze ska� nawet i urwisk, �e w
nowej, wspania�ej Plaza de toros w S. Sebastian
odb�dzie si�: Seis grandes corridas de toros.
Wi�c jeszcze przed po�udniem tego uroczystego dnia we wszystkich miastach i wioskach zamykano po�piesznie
sklepy, rzucano roboty w polach i szykowano si�
gor�czkowo do drogi, nie bacz�c na coraz wi�ksz� spiekot�.
Upa� by� straszliwy.
Po niebie rozpalonym do bia�o�ci toczy�o si� s�o�ce w rozwichrzonych ko�tunach p�omieni.
Rozpra�one powietrze wrza�o falami o�lepiaj�cych blask�w, jakby szkliwem roztopionym.
Ognisty, suchy i dusz�cy py� zapiera� piersi.
Parzy�a spieczona ziemia, parzy�o powietrze, parzy�y mury, a nawet cienie parzy�y, niby blachy, zrudzia�e w
po�odze.
Pastwiska le�a�y puste i spalone, strumienie wysch�y, �e po zboczach g�r, w�r�d drzew pomdla�ych w spiekocie,
bieli�y si� suche, spragnione gardziele �o�ysk.
Ca�a dolina zalana s�onecznym wrz�tkiem zion�a niby krater ognisty, za� niebosi�ne szczyty Pirenej�w,
potrzaskane zwa�y i rumowiska, pos�pne �ciany granit�w,
podarte ranami przepa�ci, wyd�wiga�y si� doko�a olbrzymim amfiteatrem p�omieni, rozmigotanym z�otawym
fioletem, jakby te wszystkie pustkowia i te dzikie,
poszarpane spi�trzenia kamieni zap�on�y cichym, straszliwie pal�cym ogniem. A upa� jeszcze si� wzmaga� i
pot�nia�.
I kiedy nadesz�y pomdla�e godziny po�udnia, wszystek �wiat jakby si� zapad� w otch�a� ognist� i sp�yn�� w
bia�y, o�lepiaj�cy war s�o�ca, �e g�ry stawa�y
si� ju� tylko rozdrganymi ob�okami ognia, mury i dachy widnia�y rozpalonymi p�achtami bia�awego �aru, a
wie�e ko�cio��w bucha�y niby z�ote, roziskrzone
pochodnie.
�e ju� ni jeden ptak si� nie wa�y� w powietrzu.
I ni jeden powiew ch�odz�cego wiatru nie zawia� od morza.
Tylko chwilami w g�uche, rozmigotane milczenie po�ogi sypa� si� przyt�umiony, daleki grochot kamieni,
spadaj�cych w niewidzialne przepa�cie.
I przez g��bokie rozpadliny g�r, podobne do zwalonych bram jakich� zamk�w prawiecznych, gdzie� daleko,
jakby w z�udnym mira�u t�sknoty, b�yska� ocean modrozielonaw�
tafl�, a niekiedy g�uchy �oskot fal wali� si� omdlewaj�cym krzykiem w martw�, rozpalon� cisz�.
Czasami i nie wiadomo sk�d chrapliwe g�osy syren okr�towych wo�a�y przeci�gle i strz�piasty zwa� dym�w
rozk�ada� si� na niebie czarn�, leniw� pr�g�.
Lecz mimo tej nieopowiedzianej spiekoty na o�lepiaj�co bia�ych drogach zaczyna� si� ju� zgie�kliwy,
przy�pieszony ruch.
W kurzawie wisz�cej nad drogami bia�ym i ci�kim ob�okiem coraz cz�ciej turkota�y powozy, wi�y si� d�ugie,
b�yszcz�ce automobile, brz�cza�y zaprz�gi mu��w,
a bokami w powi�d�ych cieniach drzew czernia�y ludzkie mrowiska.
I zwolna pusta i obumar�a w upale dolina zacz�a si� nape�nia� gwarem i ruchem, bo ju� ze wszystkich stron i
drogami wszystkimi, z rozpalonych w�woz�w,
z dolin i z g�r, z miast bielej�cych na zboczach i z dom�w zawieszonych nad przepa�ciami nadci�ga�y ca�e
t�umy ogorza�e, pokryte kurzem, zm�czone, a tak
radosne, �e w�r�d krzyk�w, py��w i spiekoty par�y si� rozszumia��, weseln� rzek� ku cyrkowi, kt�rego
olbrzymie mauryta�skie �ciany r�owi�y si� nad miastem
na tle zielonych wzg�rz i oceanu.
Cyrk sta� na urwistym brzegu, w gaju kwitn�cych oleandr�w, samotnie jak �wi�tynia, ocean przynosi� mu do
st�p jakby w ho�dzie nieustannym spienione, grzmi�ce
fale, oleandry obwiewa�y wonnym i r�anym okwiatem, a przes�oneczniony b��kit otula� go w z�otaw� mg��
tajemniczego milczenia.
A z doliny, z dr�g, z ulic i plac�w lecia�y ku niemu rozgorza�e, t�skni�ce oczy t�um�w, oczy nami�tnych
upragnie�, westchnienia pe�ne �aru i tysi�ce zgie�kliwych
g�os�w, bo ju� szerokim, do�� stromym podjazdem, obramowanym zielonymi wa�ami strz�piastych tuj, p�yn�o
ca�e morze g��w.
Czerwono-��te pi�ropusze �andarm�w konnych, stoj�cych nieruchomo co kilkana�cie krok�w, wytryskiwa�y
jak rozmigotane w s�o�cu fontanny.
T�oczono si� zawzi�cie, posuwaj�c si� zwolna, krok za krokiem w ci�bie i nies�ychanym upale, tysi�ce g�os�w
wrza�o nieustannie i tysi�ce parasolek i wachlarzy,
niby r�j barwnych motyli, chwia�o si� w s�onecznej topieli.
T�um zbit�, nierozpl�tan� g�stw� zajmowa� ca�� drog�, �e �rodkiem z wielkim trudem posuwa� si� d�ugi szereg
powoz�w i automobil�w, pe�nych cudownych kobiet
w bia�ych mantylach na g�owach, z rozwini�tymi wachlarzami w r�kach.
Niekt�re z powoz�w jecha�y na "corrid�" przystrojone wspaniale wedle starego zwyczaju, wykryte kapami z
jedwabi�w kolorowych, �e czerwie� i z�oto, fiolet
i biel �nie�na, jakby si� rozbryzguj�c z powoz�w, la�y si� po ko�ach a� w kurz i pod nogi przechodni�w. Witano
je rz�sistymi brawami, a spod bia�ych mantyl
b�yska�y wdzi�czne spojrzenia, u�miechy i purpurowe, dumne usta.
Lecz ca�y ten korow�d posuwa� si� coraz wolniej i zatrzymywa� si� co chwila mimo po�piechu, gdy� przed
bram� cyrku ju� zapanowa� t�ok straszliwy i nieopisana
wrzawa.
Chaos krzyk�w, �piewa� i turkot�w hucza� w powietrzu jak burza, a tysi�ce handlarzy przekrzykiwa�o si�
nawzajem, wij�c si� w�r�d ci�b, t�ok�w i niebosi�nych
wrzask�w.
T�um nap�ywa� wci�� i k��bi� si� coraz pot�niej, ko�ysa� si� jak morze, roztr�ca� o powozy i o zwarte szeregi
�andarm�w, bi� w pot�ne mury i wdziera�
si� wreszcie do �rodka z szumem w�d wzburzonych.
Ogromny, cichy cyrk, zalany o�lepiaj�cym �wiat�em s�o�ca i rozpra�ony niby krater, poch�ania� coraz wi�ksze
masy.
Wielk� jak plac aren�, okre�lon� kr�giem amfiteatralnych siedze� a� po w�ski skrawek czerwonego dachu,
nakrywa�o niebo b��kitnawym, rozpalonym namiotem,
a grupa oleandr�w, nachylona z bliskiego wzg�rza kwitn�cymi czubami, chwia�a si� nad ni� ki�ciami kwiat�w
jak r�an� kadzielnic�.
Za� w zgie�ku coraz wi�kszym p�yn�y t�umy, rozlewaj�c si� prawie bez �ladu w olbrzymich, bia�ych
przestrzeniach jak wody w suchym, g��bokim piasku, nadp�ywa�y
wci�� i la�y si� z g�uchym be�kotem nieustannie.
Muzyka, umieszczona na balkonie wprost g��wnego wej�cia, stroi�a do�� ha�a�liwie instrumenty, zag�uszane
jednak przez te niesko�czone potoki ludzkie, zalewaj�ce
zwolna wszystkie miejsca, �e ju� cyrk, niby wielka koncha, rozszumia� si� i rozgwarzy�.
Na jakim� zegarze wydzwoni�a czwarta.
Muzyka zagrzmia�a ze wszystkich si�.
G�os tr�b mosi�nych wznosi� si� pot�nym, dzikim krzykiem, jakby m�oty spada�y na wr�by s�onecznego
dzwonu, i� od brzmie� rozdrga�o powietrze, a kwiaty
oleandr�w posypa�y si� deszczem r�anym.
Cyrk by� ju� prawie pe�ny, wszystkie miejsca po s�onecznej stronie i w cieniu zape�ni�a g�stwa nieprzeliczona,
tylko do l� wchodzi�y wci�� jeszcze bia�e
i czarne mantyle.
Co chwila suchy trzask braw wita� jak�� pi�kno�� lub popularn� osobisto��.
Nie by�o jeszcze wp� do pi�tej, a cyrk si� zape�ni� do ostatniego miejsca.
Kr�g �aw amfiteatru od pustej, ��c�cej si� areny a� po w�ski skraj dachu mrowi� si� lud�mi i falowa�.
Muzyka umilk�a, ale szmer g�os�w rozdrgany i sypki, niby szum morza, falowa� i wichrzy� si� nieustannie,
niekiedy stacza� si� z g�rnych �aw wrz�c� kaskad�,
to wybucha� w g�r� miotem huraganu, a chwilami by� tylko trzepotem wachlarzy poruszaj�cych si� we
wszystkich r�kach.
Upa� by� jeszcze niemi�osierny.
Ale ju� chwilami przez mury chlusta�y fale ch�odu wraz z kr�tkimi grzmotami oceanu wal�cego o ska�y.
Tylko wachlarze pracowa�y z jednak� zawzi�to�ci�, jakby nieprzeliczone stado ptactwa opad�o na amfiteatr i
trzepi�c tysi�cami skrzyde� szamota�o si� gwa�townie,
przys�aniaj�c wszystkich pierzast� chmur� barw.
Nie mo�na dojrze� nikogo, wszystko si� migoce w blaskach s�o�ca i oddaleniu, mieni, drga i faluje, �e tylko w
najbli�szych lo�ach wykwitaj� nieco wyra�niej
jakie� cudowne g�owy Hiszpanek, jakie�, oczy otch�anne, jakie� dumne usta si� purpurz�, jakie� orle twarze o
pos�pnym wdzi�ku wychylaj� si� na mgnienie
spoza wachlarzy.
Naraz g�uchy ryk wydar� si� z podziemi z tak� si��, �e cyrk oniemia�, a za tym d�ugim i �a�osnym krzykiem byka
pop�yn�� w ciszy s�aby �piew modlitw z kaplicy
niedalekiej.
Opad�y wachlarze, cyrk si� zas�ucha� na mgnienie, niekt�re usta porusza�y si� w modlitwie, a gdzieniegdzie
bia�a r�ka czyni�a �piesznie znak krzy�a.
To �piewali w kaplicy cyrkowej ci, kt�rzy mieli walczy�.
Ale t�um wybuchn�� niecierpliwie, niespodziany grzmot tupa� i krzyk�w zatarga� murami.
Mosi�ne tr�by daj� uroczysty sygna�.
Opadaj� wachlarze, staje si� cisza.
Wypada na aren� dw�ch je�d�c�w w �redniowiecznych strojach, p�dz� galopem pod lo�� kr�lewsk� po klucze
od stajni byk�w i pozwolenie na zacz�cie walki.
Po chwili, gdy muzyka grzmi triumfalnym marszem, otwieraj� si� szerokie wierzeje i wywala si� wspania�y
poch�d.
Na bokach jad� konno pikadorzy z pikami w r�kach, cali w ��tych sk�rach i w stalowych pancerzach na
nogach, id� banderillerzy z czerwonymi i ��tymi kapami
na r�kach, idzie s�u�ba przybrana w czerwie�, id� mu�y w czerwonych zaprz�gach i w pi�ropuszach, id�
stajenni, a w po�rodku z nakrytymi g�owami id� espady,
dumni, strojni, wspaniali...
Ci�gn� zwart� falang� doko�a areny, kr�giem zamkni�tym wysokim parkanem, dziel�cym plac walki od
widz�w, po ��tym piasku id� mocnym, rytmicznym krokiem,
niby gladiatorzy id�cy na �mier�, z oczami w 'Oczach t�umu, w ciszy podziwu, w milczeniu grozy, �e zdaje si�,
i� w tej chwili podniesie si� przeci�g�y,
straszny �piew:
Ave, Caesar, morituri te salutant .
Milczenie wa�y si� jak ptak, nim runie, �e tylko s�ycha� brz�k zaprz�g�w, skrzyp piasku i uderzenia kopyt, a w
rozmigotanych blaskach wiruje rzeka barw,
wybucha czerwie�, p�awi si� z�oto, kwitnie b��kit, gr��y fiolet, mrowi� si� b�yskami z�ote i srebrne hafty,
chwiej� si� pi�ropusze i p�on� rozgorza�e oczy.
Naraz grzmot braw i krzyk�w stoczy� si� jak lawina i wrza� d�ugo, a� si� rozp�yn�li niby obraz czarodziejskiego
snu.
Wyr�wnywano spiesznie stratowany piasek.
Muzyka wybucha nagle hukiem tr�b i kot��w.
Pikadorzy ju� stan�li w r�nych punktach areny, czekaj�, nogi wparte w strzemiona, cugle skr�cone, piki gotowe
do ciosu...
Banderillerzy w bia�ych po�czochach i b��kitnych kaftanach, z kapami w r�kach, pochyleni nieco, czuwaj�, w
napr�eniu...
Czerwona s�u�ba kryje si� za ko�skimi zadami.
Tylko espady siedz� z boku, rozgl�daj�c si� po amfiteatrze.
Nagle wszystkie zgie�ki jakby si� zapad�y.
Trzasn�y wrota, wszystkie oczy run�y w jeden punkt, wachlarze zwis�y bezw�adnie, z czarnej czelu�ci wydar�
si� �ciszony ryk i zamajaczy� rogaty, pot�ny
�eb.
Byk wyskoczy� ogromnymi susami i na �rodku areny przystan��.
By� wprost cudownie pi�kny, d�ugi, l�ni�cy, czarny, pot�ny, r�owymi �lepiami zatoczy� doko�a i pogna� z
powrotem do stajni.
Ale kapy czuwa�y; czerwone, ��te i zielone p�achty zast�pi�y mu drog�, opad�y ze wszystkich stron, zatrzepa�y
si� doko�a, �e jakby o�lepiony jaskraw�,
szumi�c� wichur�, zakr�ci� si� wko�o i run�� na nich gwa�townie; rozprysn�li si� po arenie, rzuca� si� za nimi
zajadle, ju� dop�dza� niejednego... ju�
schyla� rogi... uderza�, ale zawsze w pr�ni� lub w nastawione kapy, gdy� ludzie wymykali si� ciosom z jak��
cudown� zr�czno�ci�.
Przystan�� na chwil�, zarycza� i j�� grzeba� kopytami.
Kapy znowu go napad�y; wiej�, dra�ni�, migoc� przed �lepiami, rozwijaj� si� z szumem, fruwaj� doko�a niby
skrzyd�a czerwone, ��te i zielone, wabi� i rozw�cieklaj�.
coraz bardziej.
Brawa ju� trzeszcz� salwami, gor�czka si� podnosi.
A byk walczy na o�lep, kr�ci si� og�upia�y, przelatuje aren�, uderza w pr�ni�, miota si� na wszystkie strony w
ob�okach kurzawy, naraz dojrza� na drugim
ko�cu siwego konia, spr�y� si� i pogna� wielkimi susami, niewidzi ju� ludzi... tratuje kapy... omija przeszkody...
leci. jak burza...
Amfiteatr niemieje, oczy p�on�, wachlarze trz�s� si� nerwowo.
Pikador osadza si� mocniej w strzemionach, opuszcza, ni�ej drzewce... mierzy... ale ko� poczu�
niebezpiecze�stwo, cofa si�, r�y �a�o�nie... bij� go z ty�u,
�e zerwa� si� i rusza naprzeciw...
Byk dobiega... pochyla straszne rogi... pr�y si� do ciosu... �wiec�ce ��d�o piki trafia go w grzbiet i orze krwaw�
bruzd�, zmagaj� si� przez mgnienie...
drzewce si� wygina w kab��k... byk prze si� ze wszystkiej mocy b�lu i w�ciek�o�ci... pochyla �eb coraz ni�ej...
pr�y si�, przemaga... i bije rogami w
brzuch ko�ski z tak� si��, �e rozleg� si� trzask jakby rozdartego b�bna, bluzn�� strumie� krwi, ko� pada, pikador
wylatuje w powietrze i wali si� plecami
na ogrodzenie.
Kr�tki, straszliwy krzyk przelecia� po amfiteatrze.
Jakie� Angielki dostaj� spazm�w i morskiej choroby.
Byk rozjuszony dobija konia, pastwi si�, drze rogami wyprute wn�trzno�ci, tratuje, ledwie go odci�gn�y kapy,
skoczy� za nimi, ale po drodze rozpru� bok
drugiemu koniowi, trzeciego zabi� i lecia� ju� z rykiem na czwartego...
Wreszcie kapy osaczy�y go w po�rodku areny rozwian�, wiruj�c� chmur� barw.
Pikadora wynie�li, krew zasypali, zabite konie �ci�gni�to pod p�ot, a muzyka buchn�a grzmi�c� fanfar�.
Na jaki� znak kapy rozbieg�y si� na wszystkie strony.
Byk zosta� sam jeden, podni�s� zbroczony �eb i toczy� krwawymi �lepiami.
Naprzeciw niego wyszed� banderilleros, bez kapy i bez broni, tylko z czerwono-��tymi chor�giewkami w r�ku,
kt�re musi wbi� w grzbiet.
Ruszaj� ku sobie zwolna, ostro�nie, czatuj�co.
Zawi�zuje si� walka.
Byk napada, atakuje, uderza gwa�townie... banderilleros wyprysn�� mu spod rog�w... skacze w bok... zawraca w
miejscu... goni� si� w k�ko, przystaj�, mierz�
oczami, biegn� na siebie i rozlatuj� si� na mgnienie.
Cyrk cichnie, ale co chwila zrywaj� si� brawa i krzyki i co chwila zapada ekstatyczne, gor�czkowe milczenie.
Tylko w s�onecznej po�odze areny wci�� migoce czarne cielsko i skrwawione rogi bij� zapami�tale w
banderillera, sto razy cios ju� by� tak niechybny, �e
przera�enie d�awi�o, ale sto razy wymkn�� si� �mierci, sto razy jakim� niepochwytnym, cudownym ruchem
wydar� si� spod cios�w, i� straszne rogi tylko �wisn�y
ko�o piersi, a on znowu wyzywa, rzuca si� naprz�d, wykr�ca, trzepie chor�giewkami, dra�ni, p�dzi zuchwale
wprost na rogi, a� byk, jakby zm�czony, zwolni�
rzutu, idzie niby spokojnie, ale �lepie mu b�yszcz� i �lina cieknie z pyska, posuwa si� mi�kko... banderilleros
stan��, czeka pochylony, gotowy, spr�ony...
a gdy pot�ny �eb przygi�� si� tu� przed nim do uderzenia... run�� mi�dzy rogi jak tygrys, wbi� mu w grzbiet
chor�giewki i prysn�� w bok.
Huragan krzyk�w zatrz�s� amfiteatrem.
Byk oszala�y z b�lu i zestrachany szumem chor�giewek, co jak drapie�ne ptaki spad�y mu na grzbiet i trzepocz�c
si� szarpi� stalowymi pazurami, rzuca si�
z rykiem po arenie, t�ucze rogami w deski ogrodzenia i tak zajadle goni za lud�mi, �e musz� skaka� przez p�ot.
Cyrk wprost szaleje z rado�ci.
Wyst�puje espada i amfiteatr si� ucisza.
Ukazuje si� w s�onecznych blaskach wytryskiem bieli i fioletu, jak kwiat rozmigotany ros� z�otych i srebrnych
ozd�b i haft�w. Jest smuk�y, m�ody i pi�kny,
ma ruchy jaguara i nogi jakby ze stali, spod beretu wymyka mu si� na plecy czarny, ma�y warkoczyk, obna�on�
szpad� trzyma w lewej r�ce a w prawej kap�
czerwon�.
- Bombita! Bombita! - krzycz� ze wszystkich stron. K�ania si� szpad� i dzi�kuje z u�miechem.
A byk przystan�� pod p�otem, patrzy w s�o�ce i porykuje z cicha, �a�o�nie, jakby do pastwisk dalekich, do
zielonych, szumi�cych p�l Andaluzji. Nie spostrzeg�
espady, nie s�yszy wrzask�w, jakby zapomnia�, gdzie jest, zdaje si�, nawet ran swoich nie pami�ta, wyci�gn��
skrwawiony �eb i zas�ucha� si� jak gdyby w
jakie� odg�osy dalekie... dalekie... mo�e w ch�odny be�kot strumieni, w poszum d�b�w, w ryki braci, a mo�e w
nawo�ywania pastuch�w.
Kapy zaczynaj� gra�, fruwaj� doko�a niego jak ptaki.
Nie widzi nic, stoi nieruchomo, zapatrzony w s�o�ce.
- Krowa! Niedobry! Za ma�o z�y - wrzeszcz� w amfiteatrze.
Bombita idzie na niego, dra�ni go kap�, fascynuje oczami, przesuwa si� przed �bem, migoce szpad�, krzyczy,
bije kap� po rogach, a� byk jakby si� nagle przebudzi�,
rykn�� gniewnie, rzuci� si� i przelecia�, zatacza p�kole i pot�nymi susami skacze, a� piasek wytryskuje spod
racic.
- Ostro�nie! Uwa�aj! Ostro�nie! - podnosz� si� trwo�liwe g�osy.
Wreszcie zapada �miertelne milczenie, �e s�ycha� be�kot oceanu, �wiegot jask�ek przelatuj�cych nad cyrkiem i
mdlej�cy szelest wachlarzy.
Amfiteatr zamiera ze wzruszenia, dwadzie�cia tysi�cy serc pr�y si� w ekstazie, wychylaj� si� z l�, le�� na
parapetach, prawie wisz� nad aren�, a wszyscy
z rozgorza�ymi oczami, bez tchu, nieprzytomni, pijani ju� rado�ci�, podziwem i entuzjazmem.
Bo walka ju� si� toczy na �mier� i �ycie.
Jeden zgin�� musi, a zdaje si�, i� obaj wiedz� o tym, i byk, i cz�owiek.
Atakuj� si� zimno, m�drze a okrutnie, kr�c� si� w k�ko, z oczami w oczach, o par� krok�w, a czasem tak z
bliska, �e rogi o�lizguj� si� po �ebrach espady.
Byk naciera, bije i zawraca z szalon� szybko�ci�, wali si� jak huragan, ale espada czuwa, wykr�ca si� spod
rog�w, zas�ania kap�, odskakuje; wij� si� doko�a
siebie jak b�yskawice, goni�, zataczaj� kr�gi, a szpada wci�� czyha zdradliwie i migoce g�odnym ��d�em, a
straszne rogi bod� zapami�tale, uderzaj� niestrudzenie
i nadaremnie, �e byk ju� szaleje z w�ciek�o�ci, grzebie racicami, ryczy i tak si� gwa�townie miota, i� nie
podobna pochwyci� ruch�w, robi si� zawrotny
wir, a w tej kurzawie zarys�w tylko niekiedy zawieje kapa, b�y�nie szpada, zaczerni� rogi...
Niekiedy czyni si� mgnienie pauzy... staj� naprzeciw... dysz�... mierz� si� z�owrogo... czaj� i wal� si� na siebie
jak gromy...
A co chwila za jaki� gest bohaterski, za jaki� ruch szalony, za jakie� unikni�cie ciosu ulewa braw i krzyk�w, ale
je�li kapa wion�a nieprawid�owo, je�li
skok by� niezr�czny, je�li jawi� si� cho�by cie� l�ku, amfiteatr syczy, gwi�d�e, wymy�la i �mieje si� ur�gliwie.
Lud si� zna na odwadze, wielbi bohaterstwo i lud czuwa nad prawid�ami walki, nie pozwala na odst�pstwa.
Zdenerwowanie jednak tak wzrasta, �e ju� coraz g�o�niej krzycz�:
- Zabij! Dosy�! Zabij!
Bombita ciska kap� daleko od siebie, przerzuci� szpad� do prawej r�ki, przystan��, nogi wpar� w piasek, nieco si�
przygi��, podnosi bro� i mierzy w nadbiegaj�ce
zwierz�...
Mgnienie ciszy... byk dobiega... rzuca si� na niego z pochylonym �bem... ale nim zdo�a� uderzy�, espada zwali�
mu si� pomi�dzy rogi, wbi� ostrze w nasad�
karku i odskoczy�.
Lecz cios by� za s�aby, szpada utkwi�a tylko do po�owy.
- �le, �le! Popraw! - krzycz� doko�a.
Byk ciska si� po arenie oszala�y, szpada trzepie mu si� przez chwil� w grzbiecie i wylatuje, krew bucha z rany
strumieniem.
Bombita bierze now� szpad� i blady, skupiony i gro�ny idzie.
Nowa kr�tka walka i spada cios b�yskawiczny, cios niechybny, pr�dki, twardy, nieub�agany cios �mierci.
Wbi� szpad� po r�koje��.
Ale byk jeszcze nie pad�, uskoczy� w bok i bluzn�� krwi�; zatacza si�, chwieje, rz�zi, chrapie, pada na kolana,
podrywa si� ostatnim wysi�kiem, chce ucieka�
i wali si� w ci�kiej m�ce konania.
Dobi� go jaki� n� lito�ciwy.
Pierwsza walka sko�czona. Cyrk jednak milczy, espada schodzi z areny bez braw.
Og�aszaj� dziesi�� minut pauzy.
Ma�e koniki strojne w pi�ropusze wyw��cz� pobite, s�u�ba uprz�ta aren�, zasypuje krwawe place i r�wna poryt�
ziemi�.
Po korytarzach i w przej�ciach ju� krzycz� sprzedaj�cy wod�, lody, programy i tysi�ce r�nych rzeczy.
Gwar coraz wi�kszy, lo�e si� odwiedzaj�, zaczynaj� wrze� �miechy, g�osy powita� lec� z ko�ca w koniec
amfiteatru; t�um si� ju� k��bi, przewala, wo�a, krzyczy,
gestykuluje, a gdzieniegdzie �piewa i gwi�d�e.
Wachlarze trzepi� si� gor�czkowo i nieustannie.
ielu cudzoziemc�w wynosi si� ostentacyjnie, �egnaj� ich z�o�liwe brawa i �miechy.
Ju� nieco ch�odniej. S�o�ce przetoczy�o si� nad ocean, �e p� areny pogr��a si� w przez�oconych cieniach, a
nachylane ki�cie oleandr�w p�on� niby skamienia�e
wytryski krwi, fale przyp�ywu hucz� coraz pot�niej, za� wysoko ponad cyrkiem i gwarem tysi�cy, przez
lazurowe g��bie ci�gnie klucz bia�ych, ogromnych
ptak�w... lec� na zach�d... za s�o�cem.
Muzyka daje grzmi�cy znak.
Rozpoczyna si� nowa walka.
Pikadorzy, banderillerzy, kapy i s�u�ba zajmuj� swoje miejsca.
Trzaskaj� wierzeje stajni.
Wypada byk. Przystan�� ol�niony s�o�cem, olbrzymie rogi b�yszcz� mu jakby z czarnej, polerowanej stali,
zatrz�s� �bem, rozejrza� si� i jak czarny tuman
run�� ku koniom.
Najbli�szy pikador rusza na niego z pik� z�o�on� do ciosu.
Gasn� wrzawy. Spotykaj� si�, pika trafia, wgryza si� w grzbiet i bodzie ryj�c straszn� bruzd�, byk si� szamoce
pod ostrzem, ryczy, wpiera kopytami w ziemi�
i z w�ciek�ym miotem usi�uje trzasn�� rogami w konia; mocuj� si� jak lwy, pr꿹, zmagaj�.
- Uderzy! Uderzy! - wion� zgor�czkowane szepty.
- Nie!
- Rozpruje z pewno�ci�!
- Nie! Nie! O zak�ad, �e nie!
Sto zak�ad�w staje. Tysi�ce ludzi czeka z zapartym tchem. Milczenie si� rozsiewa. Niepok�j wstrz�sa. Obawa i
zachwyt, rado�� i zgroza. Chwile ju� si� zdaj�
by� godzinami. Wachlarze pomdla�y, oczy gorzej�, twarze bledn�, serca si� t�uk�.
Ale pika wci�� trzyma zwierz� na uwi�zi, nie puszcza, gnie si� w pa��k, zwija si� ju� prawie w obr�cz i z tak�
si�� odpiera, �e byk nie wytrzyma� i odskoczy�
w bok.
Amfiteatr chlusn�� niebosi�n� wrzaw� braw, zwyci�ski pikador k�ania si� na wszystkie strony, a byk
rozsro�ony b�lem, spieniony, buchaj�cy krwi�, co go
oblewa niby p�aszczem purpurowym, rzuca si� z dzikim rykiem na ludzi.
Kapy otaczaj� go szumi�cym wirem b�yskawic.
Nie pozwala si� osaczy�, przelatuje jak wicher, zabija konie, rwie kapy, zawraca niespodzianie, napada
podst�pnie, bije w ci�by, miota si� jak grom, chce
przerwa� t� straszn� obr�cz i uciec...
Ale na pr�no, nie ma ju� ratunku, �elazny kr�g doko�a, wsz�dzie zast�puje kapa, grozi pika, straszny krzyk,
wsz�dzie nieprze�amany mur ludzi, wsz�dzie
�mier� czyha i przera�enie.
Banderilleros wbi� mu w grzbiet dwie chor�giewki.
Byk ju� rozszala�y ciska si� nieprzytomnie.
Drugi banderilleros wbija mu jeszcze dwie.
Zarycza� przeci�gle, bije ogonem po bokach skrwawionych i okr�ca si� w miejscu, chc�c si� pozby� tych
straszliwych pi�ropusz�w.
Naraz trzeci banderilleros biegnie na niego, rzuca si� zuchwale wprost na rogi i wbija mu trzeci� par�
chor�giewek.
Orkan uniesie� zerwa� si� z �aw.
Byk ju� dostatecznie przygotowany do ostatniej walki.
- Fuentes! Fuentes! - krzycz� imi� ulubie�ca.
Espada wyst�puje powoli z b�yszcz�cym ostrzem w r�ku.
Pierwsza szpada Hiszpanii, niezwyci�ony, niepokonany, nieustraszony, bo�yszcze t�um�w, chwa�a ich i duma,
posuwa si� w ulewie spojrze� mi�osnych i braw
dumnym, wynios�ym krokiem i zimnymi oczami �ledzi niepokoj�ce ruchy byka.
Ruszyli na siebie.
Wi��e si� walka cicha, gwa�towna i nieub�agana.
Byk, ca�y we krwi, straszny jest w skupionej, dzikiej w�ciek�o�ci.
Co mgnienie staj� naprzeciw i co mgnienie straszne rogi uderzaj� tak z bliska i niechybnie, �e zamieraj� serca i
mdlej� dusze, ale espada wykr�ca si� �mierci,
odskakuje i jakby gardz�c niebezpiecze�stwem, spokojnie zast�puje drog� bykowi, wieje kap� przed krwawymi
�lepiami, migoce szpad�, wyzywa, staje tu� przed
rogami i zimny, cudowny w zuchwa�o�ci, czeka nowego ciosu.
Zapada cisza jak w chwili podniesienia.
S�ycha� tylko nad aren� szczebiot ko�uj�cych jask�ek.
- Ostro�nie! Pilnuj si�! Niech ci� B�g strze�e! Pojedynek si� ko�czy, Fuentes odrzuci� kap�, szpada
zamigota�a.
Wzruszenie ju� dusi, twarze p�on�, wszyscy powstaj� z miejsc, oczy pe�ne b�yskawic, kobiety prawie wisz� nad
aren�, nozdrza maj� rozd�te, oczy oszala�e,
nieme krzyki na ustach purpurowych, bia�e z�by b�yskaj� jak k�y wilk�w...
Jaki� p�acz si� zerwa� kr�tki, zd�awiony, nerwowy; jaki� krzyk wion�� mdlej�cy, jakie� nieprzytomne brawa
zahucza�y i znowu d�ugie, napi�te a� do b�lu milczenie.
Wszyscy ju� wniebowzi�ci, wszyscy ju� jakby zaczadzeni krwi�, pijani ��dz� m�ki, ran i �mierci, porwani
bohaterstwem, wa�� si� w oniemieniu na ostatnich
rzutach walki.
Fuentes podnosi �elazo, skupia si� do ciosu, mierzy... byk si� przygi��, rogi podgarn�� i uderza ze straszn� si��, a
szpada tylko mu b�ysn�a nad karkiem
cich�, kr�t� b�yskawic�...
Byk skamienia� jakby ra�ony piorunem, skurczy� si�, rzygn�� krwi� i bez j�ku pad� trupem u samych jego st�p...
Fuentes ani drgn��.
Cyrk zamiota� si� jak ocean wzburzony do dna, lun�y rozszala�e krzyki i brawa. Wszyscy porwali si� z miejsc.
Sza� ogarn�� t�umy. Posypa� si� deszcz kwiat�w,
a potem grad, ulewa, potop zwali� si� na aren�, rzucano kapelusze, cygara, parasolki, nawet buk�aki z winem,
wszystko, nawet mantyle i wachlarze, i kosztowno�ci,
ubrania nawet, co kto mia� pod r�k�, chwyta�, zdziera� ze siebie i rzuca� w�r�d og�uszaj�cych wrzask�w.
- Niech b�dzie b�ogos�awiona twoja matka!
- Niech b�dzie �wi�tym dzie� twoich urodzin!
- Cze�� ci, niezwyci�ony!
Krzyczano z p�aczem rado�ci, krzyczano z uniesieniem, krzyczano z dum� bezprzytomnego entuzjazmu.
Fuentes, podobny do zwyci�skiego boga, k�ania� si� doko�a skrwawion� a� po gard� szpad�.
Muzyka zagrzmia�a triumfalnym marszem, zasypuj�c wszystkie g�osy mosi�nym d�wi�kiem tr�b i hukiem
kot��w.
Ale jeszcze si� zrywa�y brawa i wywo�ywania, jeszcze niekiedy lecia�y kwiaty pod stopy espady otoczonego
ci�b� wielbicieli, jeszcze t�umy, nie mog�c si�
uspokoi�, wrza�y jak morze rozko�ysane.
Amfiteatr, zalany s�o�cem, rozpra�ony upa�em, przesi�kni�ty zapachem krwi, drga� sypkim, niepochwytnym
ruchem tysi�cy g��w, mrowi� si� i ko�ysa� jak �an
przegarniany wichur�.
Wachlarze znowu si� zatrzepota�y nieprzeliczonym stadem skrzyde�, zaperli�y si� �miechy, zamigota�y dumne
spojrzenia, zatli�y si� �ary ust purpurowych,
upojenie zabrzmia�o w g�osach, szcz�cie widnia�o w twarzach, czyste, nagie szcz�cie istnienia, �e nawet
powietrze by�o przesycone weselnym �arem rado�ci.
Naraz jaki� pot�ny g�os za�piewa� na g�rnych �awach.
Radosna pie�� zerwa�a si� chybkim lotem, okr��y�a cyrk i jak ptak wzbi�a si� do s�o�ca:
Pocz�tek bloku cytatu
Sienta plaza moreno, para que veas,
Pora, pom!
Koniec bloku cytatu
Amfiteatr pochwyci� i zawt�rowa� jednym ogromnym g�osem:
Pocz�tek bloku cytatu
Pom, pom! Pom, pom!
Koniec bloku cytatu
A� mury si� zatrz�s�y i oleandrowe kwiaty posypa�y si� na g�owy r�anym gradem.
Pocz�tek bloku cytatu
Lo que mas se destaca en un batallon,
Pom, pom! Pom, pom!
Koniec bloku cytatu
Wt�rowali wszyscy �arliwie i pie�� nabrzmiewa�a uniesieniem, wzbi�a si� pal�cym wichrem d�wi�k�w,
triumfalnym hymnem �ycia w b��kity p�yn�a i w niesko�czone
dale oceanu si� nios�a pot�n� fal� ludzkiej rado�ci.
Po nieco d�u�szej pauzie rozpocz�a si� trzecia walka.
Amfiteatr tak ju� by� podniecony i zgor�czkowany, �e dopiero na widok nowego byka troch� si� uspokoi�o.
Byk wyskoczy� ze stajni weso�o, w podskokach, jakby wypuszczony na pastwisko; by� nieco d�u�szy ni�li
poprzednie, p�owy, o z�otawych bokach i nogach.
- Cenicero! Cenicero! - zakrzycza� do niego jaki� g�os p�aczliwy.
Pokry�y go �wisty i wrzaski.
Walka rozpocz�a si� zwyk�� kolej�, ale co chwila i z innej strony cyrku rozlega� si� ten sam p�aczliwy, �a�osny
g�os:
- Cenicero! Cenicero!
A� byk dos�ysza�, przystan�� nagle i odpowiedzia� przeci�g�ym rykiem.
Na pr�no kapy go dra�ni�y i pikadorzy usi�owali zegna� z miejsca, na pr�no zmuszano go do walki, jakby nie
chcia� wiedzie� o niczym, kr�ci� si� tylko
na wszystkie strony i nas�uchuj�c porykiwa�.
Niepok�j ow�adn�� t�umami, tysi�ce rad, krzyk�w i z�orzecze� posypa�o si� na niego, tysi�ce nienawistnych
spojrze� bod�o go na �mier� i rozdziera�o �ywcem,
a jaka� m�oda, przepi�kna dziewczyna wychyli�a si� z lo�y i z zaci�ni�tymi pi�ciami wo�a�a:
- Bydl�! O�wiczy� go batami!
I z wielu ju� stron krzyczano niecierpliwie:
- Innego byka! Ten nic niewart, z�y! Innego!
Wrzask podnosi� si� coraz wi�kszy, rzucano ju� w niego kapelusze i laski, plwano wzgard�, gdy byk jakby
oprzytomnia�, i lawina nie stacza si� tak b�yskawicowo,
jak on run�� na kapy i banderiller�w.
Krzyk trwogi wydar� si� ze wszystkich piersi.
Zd��yli jednak uciec, a on k��bi� si� jak tr�ba powietrzna, szala�, goni� ludzi, porywa� rogami kapy, rozpruwa�
konie niby puste p�cherze, obala�, tratowa�
z nienawi�ci�, powraca� i jeszcze dobija�, i t�uk�, i skrwawiony, zdzicza�y, dysz�cy mordem przelatywa� aren� z
g�uchym t�tentem i nawraca� tak szybko,
skr�ca� tak niespodzianie, bi� tak w�ciekle, �e co mgnienie kapy i banderillerzy rozpierzchali si� jak kury
sp�oszone.
W ko�cu ju� cyrk zacz�� �wista� i drwi�:
- Tch�rze! Krowy wam oprowadza�! Mulnicy! O�larze!
Wtedy wyst�pi� jaki� banderilleros blady jak trup i poszed� naprzeciw, jakby na �mier� pewn�.
Cyrk oniemia� ze wzruszenia.
A on sto razy rzuca� si� prosto na rogi byka i chybia�, ledwie �ycie unosz�c, a� wreszcie jakim� rozpaczliwym
ruchem wbi� mu dwie chor�giewki.
Nagrodzono go brawami, ale byk jakby si� ju� rozw�ciek� do reszty, bo z rykiem straszliwym, oblany krwi�,
spieniony, rzuci� si� na wyst�puj�cego w�a�nie
espad�, �e ten z wielk� trudno�ci� zdo�a� si� uchroni� od niespodzianego ciosu.
Zawrza� kr�tki, gwa�towny pojedynek.
Espada pad� na niego strasznym, niechybnym ciosem, lecz wytr�cona bro� wylecia�a mu z r�ki, a on zatoczy� si�
w bok, dra�ni�ty rogami.
Podano mu drug� szpad�.
Po bokach czuwa�y rozwini�te kapy.
Ale byk nie da� si� odci�gn�� wiewaj�cym p�achtom, nie zwa�a� na nikogo, a tylko bi� w espad� z
nieopowiedzian� furi�, trzaska� w niego jak grom, napada�
tak gwa�townie i tak kr�tkimi skokami, i tak nieustannie, �e tamten zaledwie zd��y� si� wykr�ca� od rog�w.
W �miertelnej ciszy wi�d� si� ten b�j zawzi�ty.
Nie poruszano si� z miejsc, ni jeden wachlarz nie zaszele�ci�, ni jedna g�owa nie drgn�a, patrzono z zapartym
oddechem oczekiwa�.
Espada zwolna ju� przechodzi� do ataku i natar� tak z bliska, �e byk wstrzyma� si� na mgnienie i spi�wszy si�
prawie w kab��k polecia� na niego z nastawionymi
rogami.
Szpada b�ysn�a z�owrogo do ostatniego ciosu i...
Wtem w upalnej ciszy, gdzie� blisko zad�wi�cza� cichy, przejmuj�cy g�os dzwonka...
Espada przykl�kn�� bezwiednie, zni�aj�c szpad�, a byk jakby nagle zmartwia� w rzucie, pozosta� przygi�ty,
skupiony, z rogami do ciosu o par� cali od piersi
kl�cz�cego.
Amfiteatr r�wnie� skamienia� i trwa� przez d�ug� chwil� bez ruchu i s�owa; ludzie jakby zastygli w podziwie
cudu, wielu z podniesionymi r�kami, wielu w
p� oddechu, wielu z ustami szeroko rozwartymi.
Przejmuj�cy, srebrzysty g�os dzwonka targa� si� w przej�ciu za barier� i zwolna oddala�, przechodzi�.
To ksi�dz szed� z Panem Jezusem do umieraj�cego pikador�.
Mistyczne, trwo�ne wzruszenie ogarn�o wszystkie serca, tysi�ce ludzi pada�o na kolana, bito si� w piersi,
ods�aniano g�owy, a ju� gdzieniegdzie roznosi�
si� szept modlitwy i gor�ce westchnienie.
Gdy naraz w tej modlitewnej ciszy rozbrzmia� dono�ny, p�aczliwy g�os:
- Cenicero! Cenicero!
I jaki� ch�opak przedar� si� przez barier�, skoczy� na aren� i rzuci� si� bykowi na szyj�.
- �aski! �aski! - zakrzycza� ze wszystkiej mocy. Ca�y amfiteatr zerwa� si� na nogi.
- To m�j Cenicero! �aski! �aski! - krzycza� z rozpacz�, szale�stwem i strachem bezmiernym i obejmowa�
skrwawiony �eb, os�ania� go sob�, �ebra� zmi�owania,
a byk liza� go po g�owie i j�cza� z cicha.
Podni�s� si� straszliwy wrzask, wszystkie r�ce si� wyci�ga�y z pro�b� i wszystkie usta krzycza�y:
- To cud! Nie zabija�! �aski! Nie zabija�! Darowano mu �ycie.
Wyszli ju� razem w�r�d og�uszaj�cych braw. Ch�opak, nie puszczaj�c rog�w przyjaciela, p�aka� radosnymi
�zami.
A oto ich kr�tka, prawdziwa i prosta historia.
Byli przyjaci�mi z pastwiska, dzielili dol� i niedol�, i skwary, i burze, i ulewy, za� w ch�odne, zimowe noce byk
przychodzi� do wygas�ego ogniska, k�ad�
si� w piele obok ch�opca i ogrzewa� go swoim cia�em, a kiedy doszed� lat pi�ciu i powiedli go na �mier�,
pasterz_rzuci� wszystko i polecia� ratowa� przyjaciela.
Ocali�o go wspania�omy�lne serce hiszpa�skiego ludu.
Dalsze walki posz�y ju� zwyk�ym trybem, bez nadzwyczajno�ci.
6 stycznia 1917 r.