3971
Szczegóły |
Tytuł |
3971 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3971 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3971 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3971 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kazimierz Ko�niewski
Pi�tka z ulicy Barskiej
Wydawnictwo �Tower Press�
Gda�sk 2001
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000
4
� Niech pan to przejrzy!
Przystojna kobieta, maj�ca mo�e oko�o czterdziestu lat, poda�a mi ponad biurkiem gruby
skoroszyt z papierami. Okna pokoju, w kt�rym siedzieli�my, w gmachu S�d�w warszawskich
na Lesznie, by�y otwarte � nawiewa� t�dy py� z buduj�cej si� dzielnicy mieszkaniowej na Muranowie.
W zakurzonym promieniu s�o�ca, kt�ry wkrad� si� jako� przez zasuni�te story, wyra�nie
ukaza� si� znak wypisany kopiowym o��wkiem na ok�adce teczki. Ten porz�dkowy
szyfr sk�ada� si� z liter �amanych przez cyfry i raz jeszcze �amanych przez liczb� 47. Akta
sprawy z 1947 roku.
� Strasznie stare! � burkn��em zawiedziony; tropi�em sprawy aktualne.
� Nie szkodzi. Ciekawe. Przejrzyjcie. Nie po�a�ujecie. Zrezygnowany, odchyli�em ok�adk�.
Pierwszy papier nosi� nag��wek: �Protok� z posiedzenia s�du... w dniu 7 grudnia 1947
roku.� Dwa i p� roku temu. Jeszcze raz �a�o�nie spojrza�em na gospodyni� tego pokoju, lecz
g�owa s�dziego by�a ju� pochylona nad blatem; przekonana, �e zatopi�em si� w lekturze akt�w,
pogr��y�a si� w swej pracy. Nie na tyle jednak, by o mnie zupe�nie zapomnie�. Od czasu
do czasu unosi�a g�ow�, a widz�c, kt�ry czytam protok�, dorzuca�a do� ustny komentarz,
bogatszy o fakty nie zawsze obj�te dokumentami �ledztwa. Jej s�owa, lektura akt, w�asna wyobra�nia
� i oto rozwija si� przede mn� jakby film o przygodach pi�ciu m�odych warszawiak�w.
Wi�c dobrze: grudzie� 1947. Za miesi�c przypada�o trzylecie oswobodzenia. R�wnocze�nie
trzylecie pierwszej w dziejach Polski rewolucji spo�ecznej.
A wi�c grudzie�, 1947 rok. Warszawa.
Pami�tacie, jak wtedy wygl�da�o miasto?
Na placu Trzech Krzy�y nie by�o jeszcze ogromnego bia�ego gmachu Pa�stwowej Komisji
Planowania Gospodarczego. Nie by�o Trasy W�Z. Sta� jeszcze wiadukt �Pancera�. Star�wka
by�a przera�liwie martwa. Nie by�o nowej Marsza�kowskiej ani szerokiej Kruczej. Na Mirowie,
Mokotowie, Muranowie, Nowym Mie�cie nie kopano jeszcze nawet fundament�w. Pa�stwo
dopiero przygotowywa�o akcj� masowego budownictwa mieszka�. Nowy �wiat szczerbi�
si� ruinami, przebudowa tunelu tarasowa�a Aleje Jerozolimskie. Nie wznoszono jeszcze
pot�nego Domu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Warszawa znajdowa�a si� u ko�ca pierwszego etapu swej odbudowy. W ci�gu lat ubieg�ych
od oswobodzenia miasto zosta�o z powrotem powo�ane do �ycia. Odbudowano komunikacj�
wewn�trzn�, uruchomiono dworce docelowe i przetokowe, przerzucono przez Wis��
dwa wielkie mosty. Wprawiono w ruch elektrowni�, gazowni�, wodoci�gi i kanalizacj�.
Oczyszczono z gruz�w jezdnie i naprawiono chodniki. Na g��wnych ulicach odbudowane
partery dom�w sprawia�y wra�enie � je�eli przechodzie� wy�ej nie wznosi� oczu � normalnego
miasta; sklepy i magazyny czynne byty w tych parterowych budach. Pracowa�y drukarnie,
ukazywa�y si� periodyki i gazety. Warszawa by�a jedynym pod s�o�cem miastem, gdzie liczba
graj�cych teatr�w przewy�sza�a liczb� czynnych kin. Mieszka�o tutaj ju� 572600 ludzi; w
lutym 1945 r. by�o ich 174000, z czego tylko 20000 na lewym brzegu Wis�y. �ywio�owa, nie
planowana odbudowa, pr�cz kilkunastu wielkich gmach�w rz�dowych, obj�a sklepy, wille i
niewielkie kamienice mieszkalne. Wszystko to by�o oczywi�cie jedynie skromnym plasterkiem
na straszliw� ran� � lecz pomaga� on gojeniu i sprawia�, i� miasto z powodzeniem spe�nia�o
swe sto�eczne funkcje. Wiele zrobiono w ci�gu tych trzech lat.
W tym samym czasie w pa�stwowych biurach architektonicznych uko�czono ju� dyskusj�
nad przysz�ym kszta�tem nowoczesnej stolicy. R�wnocze�nie w p�nocnej dzielnicy rozpocz�to
wielk� planow� budow�. Pierwsz�.
Wi�c wiecie ju�: Warszawa, miasto odbudowywane z gruz�w, grudzie�, 1947 rok...
5
Wyrok s�dziego Wilczy�skiej
Ohydna pogoda; jak zawsze, kiedy zap�niona zima przesila si� jeszcze z upart� jesieni�.
Deszcz ze �niegiem. Niebo za kurtyn� brudnych chmur. Ziemia pod pokryw� lepkiej i grz�skiej
bryi. Okna rozleg�ego korytarza s�dowego daj� �wiat�o ponure i sk�pe. Na pod�odze
rozdeptane plamy b�ota pomieszanego z cementowym py�em, jak zazwyczaj w odbudowywanych
gmachach. Wiele ludzi czeka na rozprawy. Ich szept robi wra�enie jednostajnego brz�czenia.
Nieoczekiwanie w�r�d szumu rozleg� si� dono�ny g�os kobiecy :
� Sprawa Marka Koz�a i towarzyszy! � I po raz drugi, by nie by�o �adnych w�tpliwo�ci: �
Kozio� Marek, Siwicki Jacek, Moczarski Zbigniew, Spokorny Kazimierz, Koz�owski Lucjan
wraz z rodzicami, prosz� na sal�!
Pi�ciu oskar�onych � du�a afera! Gromada na korytarzu zafalowa�a. P�mrok zaciera� sylwetki
dzieci i doros�ych. Przepychali si� ku prostok�towi drzwi wiod�cych na sal�. Marek
poczu� szarpni�cie za prawy r�kaw. Obejrza� si�. Nieznany wyrostek pochyli� si� ku niemu
szepcz�c:
� Gada� tylko o papie. O reszcie ani mru-mru. Inaczej po�a�ujecie. Uprzed� innych.
I znik� zgrabnie w napieraj�cym t�umie. Ko�o Marka sta� jedynie Koz�owski.
� Lutek, ani s�owa, jak...
Ju� doszli do roz�wietlonej ramy drzwi. Po kolei defilowali przed wo�n�. Marek nie zd��y�
powt�rzy� innym otrzymanej instrukcji, by� jednak zupe�nie pewien, �e koledzy nie zawiod�.
Wczoraj jeszcze dok�adnie ustalili, w jakim momencie i do czego maj� si� przyzna�. Jako
nieletni, odpowiadali z wolnej stopy.
W du�ym, jasnym pokoju, za sto�em mi�dzy dwoma oknami, rzuca�a si� w oczy przede
wszystkim posta� s�dziego w czarnej todze. Od innych s�dzi�w ten r�ni� si� d�ugimi,
skromnie zaondulowanymi w�osami; srebrne nitki siwizny znaczy�y rang� �yciowego do�wiadczenia.
S�dzi� jest kobieta. Sekretarzem s�du tak�e. Kobiet� jest r�wnie� wo�ny tego trybuna�u.
Doro�li zasiedli w �awkach. Ch�opcy stan�li szeregiem przed sto�em g��wnym, z l�kiem
obserwuj�c twarz pani s�dziego, to pochylaj�cej si� nad roz�o�onymi aktami, to podnosz�cej
wzrok na nich.
S�dzia Wanda Wilczy�ska przypatruje si� oskar�onym po kolei. Pragnie z wygl�du oceni�
ich charaktery, lecz wzrok jej bezradnie �lizga si� po sztywnych, zaci�tych, niech�tnych twarzach,
zatrzymuj�c si� dopiero na wyrazistych szczeg�ach garderoby lub jeszcze ni�ej, na
pod�odze, na �ladach zab�oconych but�w. Pierwsz� my�l� Wilczy�skiej jest �al do b�ota, do
but�w, �e zbruka�y sal�. Gdy wiele lat przed wojn� asystowa�a przy rozprawach przeciw nieletnim
przest�pcom, mierzi� j� wygl�d sal s�dowych, sta�y p�mrok i wieczny kurz, kt�ry niczym
pozosta�o�� wszelkich zbrodni, krzywd i nieszcz��, w trybunale znajduj�cych swe zako�czenie,
�ciele si� po �awkach i kratkach. Przysi�ga�a sobie, �e je�eli spe�ni� si� jej marzenia
i zostanie s�dzi� dla nieletnich � jej pierwsz� reform� b�dzie nadanie miejscom, gdzie
s�dzone s� dzieci, jasnego, czystego wygl�du, ukwiecenie ich, wyrzucenie rytualnej katedry
dziel�cej s�dziego od pods�dnego, tak by ju� sam pok�j budzi� w m�odych ufno��, a nie
6
strach. Wtedy jednak Wilczy�ska nie zosta�a s�dzi�. Nazwisko jej wymieniono w g�o�nym
antykomunistycznym procesie politycznym. Musia�a wzi�� si� do innej pracy.
W pierwszych latach po wojnie ogrom zada� zwi�zanych z odbudow� zniszczonego kraju
nie sprzyja� trosce o nieletnich przest�pc�w b�d�cych masowym produktem okupacji.
Dopiero przed niewielu miesi�cami uznano kwalifikacje Wilczy�skiej i oto po raz pierwszy
mia�a ferowa� wyrok. Sal� urz�dzi�a � jak marzy�a niegdy�. Nawet zimowe kwiaty stoj�
w doniczkach. Lecz do sali naniesiono od razu, w pierwszej chwili, wiele b�ota. Drobiazgi
denerwuj�; przerzuca akta, mimo woli odwlekaj�c chwil� wst�pnych, cho� przecie� tylko
formalnych pyta�.
Jednak oczekiwania nie mo�na przeci�ga� nad miar�. Milczenie dra�ni wszystkich, j� sam�
r�wnie�.
� Imi�?... Nazwisko?... Urodzony?... Rodzice?... � Pop�yn�y pytania.
� Marek Kozio�, prosz� pani. W Warszawie, 10 stycznia 1932 roku. Ojciec tokarz, ale nie
�yje. Chwycono go w �apance i rozstrzelano wtedy na Senatorskiej. Matka pracuje jako robotnica
w fabryce. Mieszkamy na Barskiej.
Wysoki, zbyt wybuja�y i szczup�y jak na swe lata, ubrany w czarn� jesionk� i stary mundur
wojskowy, Marek Kozio� sko�czy� podawa� personalia.
Nast�pny by� nieco ni�szy od kolegi i silniejszej budowy, lecz o korpusie skrzywionym,
jedno rami� mia� podniesione kul� tkwi�c� pod pach�; prawa nogawka ko�czy�a si� pustym
mankietem, podwini�tym na wysoko�ci kolana.
� Kiedy straci�e� nog�?
� Za okupacji.
� W Powstaniu?
� Nie, za okupacji. Tramwaj. Jecha�em jak inni na buforze, spad�em, i po nodze. Rzeczywi�cie.
� Imi�?... Nazwisko?...
� Jacek Siwicki. 18 maja 1932 roku. Ojciec by� szewcem...
� W protokole zeznawa�e�, �e by� dozorc�?
� Tam jest dobrze napisane. Ale dozorca, prosz� pani s�dzi... s�dziny... prosz� pani, to nie
fach. Rzeczywi�cie. Schody zamiata�! Faktycznie by� dozorc�, ale przede wszystkim buty
ludziom robi�. Nie �yj� oboje. Ojciec zgin�� w �r�dmie�ciu, a mam� na placu zastrzeli�a zaraz
pierwsza seria z �Akademika�. Rzeczywi�cie. Razem z ciotk� mieszkamy na Barskiej. Ciotka
jest ekspedientk� w pa�stwowym sklepie.
� Zbigniew Moczarski � l�kliwie zacz�� recytowa� w�t�y, ma�y ch�opak o wielkich, niebieskich
oczach zajmuj�cych niemal p� twarzy. D�uga kapota i buty o zadartych nosach, za du�e
na ich w�a�ciciela. � Urodzi�em si� w Poznaniu 11 grudnia 1932 roku. Tatu� by� architektem,
Niemcy wywie�li go do obozu. Ju� nigdy nie wr�ci�. Mamusi�, Staszka � brata � i mnie wyrzucili
Niemcy z Poznania. Przyjechali�my do Warszawy. Matka handlowa�a we�n� za �elazn�
Bram�. Pierwszego sierpnia nie wr�ci�a do domu. Stach poszed� do wojska. Zosta�em
sam. Z s�siadami by�em w Pruszkowie, lecz uciek�em z transportu, gdy ich wie�li dalej. Wa��sa�em
si�. W zimie wr�ci�em na Barsk�, gdzie mieszkali�my z mam�. Teraz jestem u pani
Madejowej, dozorczyni, pomagam jej w pracy...
Kt�ra� z siedz�cych kobiet nazbyt dono�nie prze�kn�a �zy.
� Kazimierz Spokorny. Urodzony 4 marca 1932 roku. Warszawa. Ojciec murarz. Matka,
jak wr�ci�a w czterdziestym pi�tym z Ravensbr�ck, to zaraz umar�a. Nasz adres: Barska...
Spokorny ma szerok�, weso�� twarz o wystaj�cych ko�ciach policzkowych.
Ostatni � t�usty, okr�g�y ch�opak, ubrany w sk�rzan� ciep�� kurtk�, br�zowe �pumpy�,
��te p�buty na gumowej podeszwie.
� Lucjan Koz�owski. W Grodzisku pod Warszaw�. 28 grudzie� 1931. Oboje �yj�. Ojciec
ma sklep z nabia�em. Mieszkamy...
7
� Poza tym matka ma budk� na Bazarze Mokotowskim.
� No tak, ma. Trzeba �y�, prosz� pani. Mieszkamy na Barskiej. Rozpocz�� si� atak oskar�enia.
Ch�opcy zje�yli si�.
� Czy wiecie, ch�opcy, o co jeste�cie oskar�eni?
Milczenie. Tylko oczy biegaj�.
� Wszyscy oskar�eni jeste�cie o kradzie� i sprzeda� papy z budowy na Filtrowej. Marek
Kozio� i Kazimierz Spokorny obwinieni s� ponadto o uliczne napady rabunkowe, dokonane
we wrze�niu tego roku w okolicach Dworca Zachodniego. Przyznajecie si�?
Pi�� r�wnoczesnych odpowiedzi:
� Nie przyznaj� si�!
� Lecz przecie� w �ledztwie podpisali�cie przyznanie. Jak mam to rozumie�? Cisza. Po
chwili dopiero Marek �achn�� si� za wszystkich:
� Zmuszali nas!
� Rzeczywi�cie � dorzuci� Jacek.
� No tak... zmuszali... no... grozili... � Marek ugrz�z� w labiryncie niejasnego, dwuznacznego
t�umaczenia.
� Czym grozili?
� Grozili, �e nie wypuszcz� nas z aresztu do domu � Kazek wyr�czy� Marka w odpowiedzi.
� I tego �e�cie si� tak bali? Kilkunastu godzin aresztu? A kra�� i napada� nie bali�cie si� ?
� Na sw� uwag� nie oczekiwa�a �adnej odpowiedzi. Zna�a ju� na tyle tych m�odych ch�opc�w,
zuchwa�ych i bezczelnych do chwili �ledztwa i s�du, potem pe�nych l�ku, zaprzeczaj�cych
wszystkiemu od pocz�tku w ka�dej nowej fazie sprawy. K�amali odruchowo, na wszelki
wypadek, ust�powali dopiero wobec dowod�w. Przesz�a wi�c do konkretnych pyta�.
� Znasz Radziszewskiego Zygmunta?
� Nie znam go wcale, ale w podpisanym protokole powiedzia�em, �e go znam. To nieprawda
� odpar� Kozio�.
� Radziszewski Zygmunt, lat szesna�cie, zezna� � patrzy�a w roz�o�ony na stole dokument
� �e w pierwszych dniach wrze�nia, podczas k�pieli w gliniance na Dworkowej, namawia�e�
go, by razem z tob� poszed� �przetrz�sa� kieszenie frajerom, kt�rym o zmroku wystarczy
pokaza� kawa�ek patyka, a ju� my�l�, �e to spluwa, i sami oddaj� fors�. Tak powiedzia�e� ?
� To by�y �arty.
� �adne �arty!
� Ja ich zreszt� nie namawia�em, by szli rabowa�. Tam by�o du�o ch�opak�w, nie zna�em
wszystkich, mo�e by� jaki� Radziszewski. Ja im tylko opowiada�em, �e po tej wojnie ludzie stali
si� tak nerwowi, �e gdy strzelisz z korkowca na ulicy, zaraz chc� wo�a� milicjanta, a o zmroku
wystarczy kawa�ek patyka odpowiednim ruchem pokaza� � a zaraz my�l�, �e to rewolwer. Ani
Kazek, ani ja nikomu pieni�dzy na Szcz�liwickiej nie odbierali�my. My nie tacy!
� A jak by�o z pap�?
� Nie kradli�my jej. � Ch�opak stosowa� taktyk� op�niania.
� Po co k�amiesz? Widziano ci�, jak wynosi�e� rolki. Marek milcza�.
� Wolno ci nie odpowiada� na moje pytania, ale k�ami�c zaszkodzisz sobie. � Wilczy�ska
odzyskiwa�a pewno�� siebie. Ch�opiec by� jak inni; p�ki m�g�, wykr�ca� si�, tak na wszelki
wypadek, naiwnie i nieporadnie. Przy�apany na bladze � milcza�. Za chwil� przyzna si�. O ile
oskar�enie o napady by�o w�tpliwe, to kradzie� papy mia�a sprawc�w ju� ujawnionych. Wezwa�a
pierwszego �wiadka. Osiemnastoletni, barczysty wyrostek.
� �wiadek jest pomocnikiem murarskim na budowie przy Filtrowej ? Prosz� opowiedzie�
nam wszystko, co wiecie o sprawie Koz�a i jego koleg�w.
� Niewiele. Tyle, �e Lutka Koz�owskiego spotka�em w lecie na meczu. Lutek zaproponowa�
mi interes. Chcia� od nas z magazynu wydosta� pewn� ilo�� papy. Dochodem obieca� si�
podzieli�. Ale ja do takiej grandy nie chcia�em r�ki przyk�ada�. Koz�owskiego ju� potem nie
8
widzia�em. Dopiero jak wtedy w nocy znikn�o z magazynu dziesi�� rolek papy, powiedzia�em
o nim majstrowi. Lutek te� chcia� ich dziesi��. To wszystko.
Nast�pnie zeznawa�a w�a�cicielka budki z papierosami.
� W sobot� p�no zamkn�am budk�. Potem by�am u znajomych i dopiero o jedenastej
wieczorem wraca�am Filtrow� do domu. Wtedy obok parkanu budowy zobaczy�am Marka
Koz�a, kulawego Jacka i Kazka od Spokornego, jak �adowali na r�czny w�zek pap� z�o�on�
pod p�otem. Potem ich zaaresztowali.
Dalsi �wiadkowie podali szczeg�y z absolutn� pewno�ci� ustalaj�ce win� ch�opc�w. Lokator
z Barskiej zezna�, jak w dwa dni po kradzie�y ma�y Moczarski i kulawy Jacek wynosili
z podw�rzowej szopy rolk� papy. Milicja za� doprowadzi�a z wi�zienia handlarza, kt�ry
przyzna� si�, �e od Lutka � �zna�em go przez ojca, z kt�rym mia�em swego czasu wsp�lne
interesy� � kupi� dziesi�� rolek papy. Lutek z Kazkiem przywie�li mu je do magazynu i za to
otrzymali czterdzie�ci tysi�cy z�otych...
W tym momencie Marek przerwa� m�wi�cemu o�wiadczaj�c kr�tko:
� Prosz� pani! Szkoda d�u�ej gada�. My�my t� pap� ukradli. Przyznajemy si�.
� Dopiero teraz? Przecie� ja wam aresztem nie gro��?
� Do tego przyznajemy si� bez gr�b.
� A na co wam by�y pieni�dze? Czterdzie�ci tysi�cy to ogromna suma.
� Ano, zabawili�my si�. Kilka razy do kina, do cyrku, popili�my, kolacje...
Wilczy�ska wierzy�a takiej nonszalacji. Ch�opcy z �atwo�ci� szastali pieni�dzmi. Gest
mieli szeroki. Jednemu buchn�li, drugiemu zafundowali. Kradli po to, by imponowa� sobie i
innym. Nosili dziurawe kurtki, na zel�wki dawa� musia� ojciec czy ciotka, ale na w�dk�,
sznycle, kino, cyrk � pieni�dze by�y.
� I tylko na to posz�o czterdzie�ci tysi�cy?
� O wa! Nie tak trudno � parskn�� Lutek. � Dzi� wsz�dzie drogo. Zabawa, prosz� pani,
kosztowna rzecz, jak m�wi�... � zamilk� w p� zdania; lepiej nie stroi� �art�w.
� �wiadkowie zmusili was do przyznania si�, �e ukradli�cie pap�. A czy aby dalsi nie
udowodni� napad�w? � Nie napadali�my. Niczego nam �wiadkowie nie udowodni�.
� Zobaczymy.
Przed s�dem stan�� wywiadowca z komisariatu.
� Co �wiadek mo�e powiedzie� w sprawie napad�w bandyckich?
� W pierwszych dniach wrze�nia otrzymali�my meldunek, �e po zmroku na ulicy Szcz�liwickiej
przechodnie kilkakrotnie zaczepiani byli przez dw�ch m�odych ludzi. Napastnicy
terroryzowali rewolwerem, zabierali pieni�dze, zegarki, pi�ra. Musia�y to by� ch�opaki z
Ochoty. Paczk� z Barskiej dawno mieli�my na oku. Ci�gle wyprawiali jakie� psikusy. Raz
petardy, kiedy indziej co� innego. Wtedy te� dostali�my zeznania Radziszewskiego, �e Kozio�
proponowa� mu wsp�ln� wypraw� rabunkow�. Zaraz potem by�y meldunki o napadach. Gdy
po kilku tygodniach wykryli�my sprawc�w kradzie�y na budowie, jasne sta�o si� dla nas, �e
wszystko to zrobili ci z Barskiej.
� Nieprawda! � Zeznania milicjanta przerwa�o warkni�cie Marka. � Nie napadali�my!
� Przyznali�cie si� jednak.
� Ten areszt... grozili...
� To�cie �atwo ulegli. � Powt�rzy�a poprzedni� uwag�, znowu przez ch�opc�w skwitowan�
os�upia�ym milczeniem. Tylko Kazek wyrwa� si� bu�czucznie:
� �adnych dowod�w przeciw nam nie ma!
� Zobaczymy! � S�dzia Wilczy�ska wezwa�a nast�pnego �wiadka: Zygmunta Radziszewskiego.
� �wiadek Radziszewski nie stawi� si�. Nie dor�czono wezwania, gdy� pod podanym adresem
nikt nie mieszka. Ruiny.
Pi�cioro poszkodowanych na Szcz�liwickiej z�o�y�o niemal jednobrzmi�ce zeznania. Napadaj�cych
by�o dw�ch. M�odzi ludzie, jednak licz�cy ponad dwadzie�cia lat. Jeden mia� buj-
9
n� czupryn�, drugi, rysuj�ce si� wyra�nie nawet w mroku w�sy. Z postawy �aden z pi�ciu
oskar�onych nie by� podobny do napadaj�cych. Tyle tylko, �e � w zagadkowej zgodzie ze
s�owami Marka wypowiedzianymi nad gliniank� � dwoje ograbionych twierdzi�o, i� napastnicy,
oddalaj�c si� po napadzie od swych ofiar, odrzucili w pole domniemane rewolwery.
By�y to kawa�ki drewna. Trzej inni upierali si� jednak przy tym, �e sterroryzowano ich prawdziwymi
pistoletami. S�owom tym jednak, tak w jednym, jak w drugim wypadku, zbytniej
wiary nie nale�a�o dawa�, bo, wiadomo, cz�owiek przera�ony �le widzi.
Przypuszczenia Wilczy�skiej wysnute ze wst�pnej lektury dokument�w �ledczych potwierdzaj�
si�: podejrzenia milicji dotycz� raczej innych sprawek tej bandy � ale nie s� oparte na
sprawdzonych faktach, nawet zeznania Radziszewskiego zinterpretowano niejako na wyrost. Wina
jest ju� zupe�nie wyra�na, ch�opcy ukradli pap�, lecz nie napadali na przechodni�w.
Wilczy�ska �ywi prze�wiadczenie, �e odkry�a prawd�, niezbyt g��boko skryt�, prost�, niezawi��.
Znacznie bardziej skomplikowane by�o zagadnienie kary.
W s�dzie dla nieletnich chodzi nie tylko o ustalenie winy. Celowo wyodr�bniono sprawy
nieletnich z normalnej procedury s�dowej. Tu trzeba trafnie rozwik�a� psychiczn� zagadk�
oskar�onego dziecka, kt�re nie jest przecie� zdegenerowanym przest�pc� i mimo pope�nionego
b��du mo�e jeszcze wyrosn�� na pe�nowarto�ciowego cz�owieka. Nie suchy kodeks karny ma
by� przewodnikiem s�dziego-pedagoga; ten sam wyrok mo�e dla jednych sta� si� desk� ratunku,
dla innych � kamieniem ci�gn�cym na dno. Do s�du w�a�nie nale�y ocena, co b�dzie desk�
ratunku, a co kamieniem. Odpowiedzi ani rady nie znajdzie w paragrafach jedynie. Mo�e ju�
sama rozprawa wywo�a w ch�opcach dodatni wstrz�s? Zakres b�d�cych do dyspozycji kar jest i
tak bardzo w�ski: zak�ad poprawczy z zawieszeniem lub zastosowany od razu. Ale czy jest on
w istocie poprawczy? Czy samo normalne �ycie, tylko umiej�tnie zorganizowane, nie b�dzie
skuteczniejszym �rodkiem wychowawczym? Zamkni�cie, izolacja, kraty � to �rodki ostateczne.
� Prosz� wsta�! � S�dzia wk�ada biret na pi�kne w�osy i d�ugo czyta zawi�e zdania pierwszego
w swym �yciu wyroku, skomplikowane, wed�ug wymaga� prawniczej procedury.
� Zrozumieli�cie, ch�opcy?
� Zrozumieli�my.
� Wi�c powt�rz, Moczarski, jaki otrzyma�e� wyrok?
� Zak�ad poprawczy z zawieszeniem na dwa lata.
� A wiesz, co to znaczy?
� Zak�ad poprawczy � wiem. To znaczy, �e dwa lata zak�adu.
� Nie zrozumieli�cie. S�uchajcie uwa�nie. Otrzymali�cie jako kar� zak�ad poprawczy.
Wiecie, co to jest. Zasadniczo winni�cie tam przebywa� a� do pe�noletno�ci. Ale od razu nie
zostaniecie zamkni�ci. B�dziecie nadal na wolno�ci. Tyle tylko, �e pod sta�� opiek� pani kuratorki,
kt�ra skomunikuje si� z wami w najbli�szym czasie. Musicie jej s�ucha�, robi�, co
ka�e, stale by� z ni� w kontakcie, odwiedza� j� co kilka dni, radzi� si� w k�opotach. Za po�rednictwem
kuratorki s�d b�dzie was przez dwa lata obserwowa�. Je�eli przez ten czas �adnego
nowego przest�pstwa nie pope�nicie � stare zostanie wam darowane i nie p�jdziecie do
zak�adu poprawczego. Je�eli jednak �le si� b�dziecie sprawowa�, je�eli co� przeskrobiecie �
natychmiast was umie�cimy w zak�adzie poprawczym. A tego chyba �aden z was nie chce.
Od was samych zale�y wi�c, czy pozostaniecie na wolno�ci. No, teraz ch�opcy mog� ju� i��
do domu. Na chwil� pozostan� jeszcze tylko rodzice.
Wyszli potulni, szarmancko szurn�wszy przed s�dzi� nogami. Oczy przesta�y im lata�. Na
korytarzu Jacek tr�ci� Marka:
� Klawo! Uda�o si� jak cholera. Rzeczywi�cie.
� Jak z�oto!
� Teraz tylko ostro�nie � mrukn�� Kazek.
� Phii... Strach ma wielkie oczy, jak m�wi� Francuzi. � Lutek nazbyt d�ugo hamowa� swe
ulubione powiedzonko.
10
Zygmunt Radziszewski
D�ugi gwizd, dwa kr�tkie, szybkie i znowu d�ugi. Marek poderwa� si� z krzes�a, gwa�townie
prze�ykaj�c ostatni k�s obiadu.
� Znowu si� zaczyna. Dwa miesi�ce by� spok�j. Z�y duch... � Koz�owa �egna�a si� szerokim
gestem i mrucza�a do siebie ponure s�owa.
� Co te� tam mama gada.
Powt�rny gwizd. Marek pr�dko wyskoczy� na schody, nie opowiadaj�c si� matce. Gna�a
go ciekawo��. Um�wili si� z Lutkiem, �e spotyka� si� b�d� rzadko, a znak�w porozumiewawczych,
zw�aszcza dono�nych, u�yj� jedynie w bardzo wa�nych wypadkach. Przeskakiwa�
trzy stopnie naraz, por�cz trz�s�a si� od zamaszystych chwyt�w. Lot przez dwa pi�tra trwa�
kilka sekund. W bramie czekali Kazek i Lutek. Pierwszy � podniecony, pe�en emocji, drugi �
pogardliwie spokojny.
� No? � gwa�townym pytaniem wystrzeli� rozp�dzony Marek.
� Masz czas? � Ton Lutka by� zach�caj�cy.
� Znajdzie si�.
� Chod�my.
Pomaszerowali w g��b Barskiej, Lutek ci�gle milcza�, ch�opcy gadali o byle czym.
Skr�cili mi�dzy ruiny. Min�wszy osypisko cegie�, przez podw�rko zasypane brudnym
�niegiem w�lizn�li si� do zrujnowanej sutereny, schodkami zeszli nieco w d�. U wylotu piwnicznego
korytarza sta�a �awka. Lutek usiad� pierwszy, obok Marek, podniecony milczeniem
kolegi. Koz�owski wyj�� papierosa, nie cz�stuj�c zapali�, zaci�gn�� si� i dopiero zacz��:
� Kazek ju� wie, ale powt�rz� od pocz�tku. Pami�tasz Radziszewskiego, tego, co zezna�,
�e� mu nad gliniank� opowiada�...
� No tak...
� Pami�ta�, pami�tasz, ale nie pomy�la�e�, �eby si� dowiedzie�, kto �w panicz. Mo�e on
co� wi�cej wie ni� to, co gadano przy k�pieli. Wo�ny s�dowy nie znalaz� go. Pomy�ka w adresie.
Mo�e w adresie, ale nie w milicji. Milicja si� tak �atwo nie myli. Bez ch�opa baba nie
urodzi, jak m�wi� Francuzi. Ciebie to nie wzrusza. Wolisz pomaga� w dalszym burzeniu...
� Zamknij mord� i gadaj do rzeczy.
� Jak ci si� nie podoba...
� Wio dalej!
� Ty� si� Radziszewskim nie interesowa�. Ja � tak. To nie duch. W komisariacie go nie
wymy�lili. Facet �yje, ma dwie r�ce i nogi...
� No... pr�dzej...� Marek by� niecierpliwie ciekawy.
� K�pa�e� si� z nim razem na Dworkowej. To pewne. Mieszka na Nieg�rskiej, niedaleko
Czerniakowa. Tyle, �e nie pod jedenastym, ale pod siedemnastym. Niewyra�nie napisana
siedemnastka, st�d pomy�ka w adresie. Nasz komisariat oczywi�cie nie m�g� wiedzie�, z kim
k�pa�e� si� w gliniance. On sam zg�osi� si� do swojej milicji, ta da�a zna� naszej i pasztet gotowy,
jak m�wi� Francuzi. Co teraz pan Kozio� powie?
W miar� jak Lutek m�wi�, w Marku ros�a okrutna z�o��. Darowanie zemsty nie mie�ci�o
si� w kategoriach honorowego kodeksu gromadki ch�opc�w.
� Ko�ci draniowi porachuj�! � Nie potrafi� od razu wymy�li� nic lepszego.
� Wpierw nale�y zbada� t� spraw�. Nie wiadomo, jak ona naprawd� wygl�da � mitygowa�
rozs�dnie Kazek.
11
� Wiadomo, wiadomo! Po prostu kapu�! � Koz�owski dolewa� oliwy do ognia.
� Tak czy inaczej, baty nie zaszkodz�.
Marka poni�s� m�odzie�czy gniew na fa�szywego oskar�yciela. A podniecenie Koz�a zawsze
udziela�o si� �atwo Kazkowi :
� Pr�dzej � lepiej. Walmy zaraz.
� Tylko �ci�gnij Jacka i Zbycha. Zawsze ra�niej.
Rozklekotany tramwaj, zat�oczony do granic mo�liwo�ci, jak zwykle po si�dmej wieczorem,
przetransportowa� pi�tk� z Ochoty na Mokot�w. Kulawy wcisn�� si� na przedni� platform�,
reszta uczepi�a si� stopni i bufor�w. T�ok legalizowa� ten niebezpieczny �sport�. Przy
Rakowieckiej, gdy �czternastka� skr�ca�a w prawo, zeskoczyli na ulic�. Id�c min�li jasno
o�wietlone wej�cie do teatru. Mimo namowy Zbyszka nie chcieli zatrzyma� si� przy fotosach.
� To nie film! � zlekcewa�y� Kazek.
� E, g�upi! Pewnie, �e nie film. Kino to dwa zera przy teatrze. � Zbych by� neofit� sztuki
scenicznej. � W �yciu nie widzia�e� takiej zabawy. Baba posz�a grucha� z oficerem w krzaki,
a ko� zjad� jej kapelusz my�l�c, �e to siano. Z tego wynik�a ogromna historia. Bo bez kapelusza
nie m�g� si� odby� �lub innej. Szukaj� wi�c kapelusza. Biegaj� po scenie pr�dzej chyba
ni� w kinie. A przecie� �ywi ludzie.
Po�piech marszu utrudnia� ch�opcu streszczenie pierwszego ogl�danego w �yciu przedstawienia
teatralnego.
Od kiedy Lutek, b�d�c z rodzicami przed dwoma laty w odremontowanym Teatrze Polskim,
�miertelnie wynudzi� si� na sztuce, w kt�rej � wed�ug jego relacji � �dziady gra�y na
harfach, wariatka ko�owa�a si� po scenie, a wszyscy m�wili wierszem�, ch�opcy za jego przyk�adem
czuli dla teatru wzgard�. Kino � to ju� co�! Chodzili na wszystkie filmy wy�wietlane
W czterech odbudowanych wtedy kinach. Ogl�dali je po dwa i trzy razy. Kunszt zdobywania
bilet�w poza kolejk� lub wr�cz wkradania si� �na waleta�, nie mia� dla nich tajemnic. Umiej�tno��
t� wykorzysta� Zenon, nadaj�c amatorskim poczynaniom bardziej trwa�e, zarobkowe
formy. Ale teatry jeszcze handlowo nie interesowa�y Zenona. Zetkni�cie si� Zbycha z teatrem
by�o wynikiem stara� pani Majewskiej, kuratorki, opiekuj�cej si� ch�opcami na mocy wyroku
s�dowego.
Kazek mia� w g�owie jednak wa�niejsze sprawy ni� artystyczne wzruszenia kolegi. Rozmy�la�,
jak powstrzyma� Marka od zbyt lekkomy�lnego zaspokojenia ��dzy zemsty. M�ci�
si� nale�a�o, lecz gro�ba �poprawczaka� by�a nazbyt realna. Ingerencja pani Majewskiej w
ich obecne �ycie stale o tym przypomina�a. Dlatego Kazek rozpocz�� prac� w fabryce, cho�
nic go tam nie ci�gn�o.
Po schodkach na Dworkowej zbiegli w d�. Wtedy Marek, ca�� drog� milcz�cy, zatrzyma�
ch�opc�w.
� Tu go pozna�em! � R�k� pokaza� tafl� lodu pokrywaj�cego sadzawk�. Spojrza� do g�ry,
w d� i nieoczekiwanie wyrwa�o mu si�: � Chyba tak musia�o wygl�da� przed wojn�! � Zatoczy�
r�k� od wschodu ku zachodowi.
� Rzeczywi�cie � mrukn�� Jacek. � Tylko Zenon tego nie widzi.
Pu�awska z jednej strony, Belwederska z drugiej �wieci�y si� bogato. W ciemno�ci nie wida�
by�o ruin, tylko elektryczne kule latar� ulicznych i szachownice jasnych okien.
Lecz nie by�o czasu rozmy�la� o odbudowie. Przebiegli o�wietlon� Belwedersk� i wpadli
mi�dzy ruiny zaczynaj�cego si� Czemiakowa. Na ciemnym i pustym placyku przy Nieg�rskiej
Lutek zakomenderowa�:
� Kazek, p�jdziesz do mieszkania. On ci� nie zna. Zreszt� masz! � Wr�czy� koledze okulary
w rogowej oprawie. Zawsze je nosi� przy sobie, uwa�aj�c, i� znakomicie maskuj�, gdy zachodzi
potrzeba. � Powiesz, �e komisariat na Ochocie wzywa go, by zaraz stawi� si� na �wiadka. Dla
12
konfrontacji. W naszej sprawie. Musisz go �ci�gn�� na d�. P�jdziecie w stron� Che�mskiej,
niby �e tam czeka na ciebie auto. My b�dziemy szli za wami i zaraz si� nim zajmiemy.
Do takich sprawek Kazek by� pierwszy. Upewni� si�, kt�re drzwi, na kt�rym pi�trze � Lutek
wszystko �wietnie przygotowa� � i ju� go nie by�o. Ch�opcy stan�li po drugiej stronie
ciemnej ulicy, w pustej bramie spalonego domu.
� Sk�d wiesz to wszystko? � po chwili milczenia Marek cicho zapyta� Lutka.
� Od Zenona.
� To on napu�ci� ci� na Radziszewskiego?
� Nie, moja prywatna inicjatywa. Tylko dostarczy� mi tych wiadomo�ci!
� Kiedy� go widzia�?
� Ju� kilka razy. Pyta�, gdzie pracujemy. Czy dobrze si� nam powodzi. Kaza� podzi�kowa�
za ukrycie tamtego. Rany boskie, gdyby si� wyda�o, �e na Szcz�liwickiej to on...
� Cicho, po co gada�, przesz�o, min�o...
� Zenon ma ju� nowe plany. Kaza� ci nawet powiedzie�, �eby� do niego przyszed�. Teraz
ju� mo�na. Nie �ledz�. Ka�dy czym� si� zaj��. Majewska, dumna jak paw, my�li, �e to
wszystko ona!...
�A to zwyczajny strach� � w my�li odpowiedzia� Lutkowi Jacek.
Marek umilk�. Rozkaz Zenona stropi� go. Nie mia� ochoty przeci�ga� spraw dawnych.
Troch� go znudzi�y, troch� si� ba�. Po chwili rzek�:
� Nie wiesz, czego on mo�e teraz chcie�?
� Pewnie forsy! Jak zawsze.
� Istna beczka bez dna.
� Wszystko kosztuje. Ale przecie� dzieli si� z nami uczciwie. Mucha nie si�dzie, jak m�wi�
Francuzi.
� Wszystko byczo, tylko ten krymina�. Raz przelecia�, lecz drugi raz...
� Drugi raz b�dziesz ostro�niejszy, nie b�dziesz gada�. Kto ci� tam z�apie?! � Lutek by�
agresywny.
� Licho nie �pi.
� Id�! Wariat! Odstukaj!
Znowu zapad�a cisza. Cicho by�o i po drugiej stronie ulicy.
� Kazek d�ugo siedzi � zauwa�y� niepewnie Zbych.
� To wszystko w og�le nie ma najmniejszego sensu. Rzeczywi�cie � warkn�� nagle Jacek.
� Aha! Strach kawalera oblecia�, jak m�wi� Francuzi. Teraz to ju� nie ma sensu, a trzy
miesi�ce temu to by�. S�dzia w kiecce przestraszy� �poprawczakiem� i ju� chor�giewka zwini�ta.
Sensu nie ma! O wa, a kto...
Nie doko�czy� zjadliwej perory. Jacek pot�nym susem poderwa� si� na zdrowej nodze,
drzewcem kuli wyr�n�� Lutka w pier�, a� ten odlecia� na mur bramy, odbi� si�, odzyska� r�wnowag�
i ju� mia� run�� na przeciwnika, gdy rozdzieli� ich Marek.
� Spok�j! � komenderowa� przypomniawszy sobie o obowi�zkach przyw�dcy gromadki. �
Lutek, hamuj si�! Jacek, draniu jeden! Bi� si� przyszli�cie? Je�eli tak � won do cha�upy.
Obaj. Obejd� si� bez was.
Marek by� z�y. Awantura zagra�a�a jego planom, kt�re i tak cechowa�a absolutna nie�wiadomo��
tego, jak winien za chwil� post�pi� z Radziszewskim. Szybki spacer, zi�b, niedogodno��
oczekiwania sprzyja�y refleksjom. Zako�ata� jaki� jakby l�k przed konsekwencjami projektowanego
napadu. Min�a pierwsza pasja gniewu spowodowana rewelacj� Lutka, budz�ce
si� my�li mrozi�y ch�� zemsty. Na domiar � tamci wspomnieli Majewsk� i Wilczy�sk�. Niepokoj�co
traci� pewno�� siebie. Pomy�la� nawet, �e lepiej by�oby, gdyby Kazek nie zasta�
tamtego w domu; rzecz si� odwlecze i mo�e znajdzie si� inne wyj�cie z przygody. My�l t�
zag�uszy�, ale pe�en w�tpliwo�ci rad by� w tej chwili z obecno�ci koleg�w. A ci k��c� si�!
13
� Z tob� si� jeszcze porachuj�! � pogrozi� Lutek opuszczaj�c wyci�gni�te do b�jki r�ce. �
Uwa�aj na drugiego kulasa, bym ci go nie oderwa�. Zas...ny kaleka!
� Sam uwa�aj, by ci� wcze�niej nie powiesili! Rzeczywi�cie! Bandyta!
� Dure�!
� Mord� w kube�! Jak zaprawi� jednego z drugim, rodzona matka nie pozna...
Dwaj antagoni�ci zaszyli si� w przeciwleg�e k�ty bramy, umilkli prze�uwaj�c sw� w�ciek�o��.
Kazek z wysi�kiem wchodzi� po schodach. Musia�a tu upa�� bomba, gdy� zamiast stopni
le�a�y p�askie deski z przybitymi listwami, jak na budowie dla ko�larzy. Na drugim pi�trze
za�wieci� zapa�k�. Numer dwudziesty � jest. Drzwi od g�ry sztukowane dykt�. �Wypi�owali
szabrownicy� � pomy�la�. Odsapn��. Za�o�y� maskuj�ce okulary. Wyprostowa� si�. Wci�gn��
nieco wi�cej powietrza. I zapuka�.
Otworzy�a wysoka brunetka w okularach, o ma�ej okr�g�ej twarzy, w eleganckiej g�adkiej
czarnej sukni.
� Obywatel Radziszewski Zygmunt tu mieszka?
� Mieszka.
� Jest w domu?
� Zygmunt, do ciebie! � �Pi�kna�, jak oceni� Kazek, zawo�a�a w g��b mieszkania. � Pan
pozwoli do przedpokoju. Prosz� chwil� zaczeka�. Zygmunt ju� le�y w ��ku (�O tak dziecinnej
porze!� � pomy�la� Kazek), narzuci tylko co� na siebie i przyjdzie.
�Pi�kna� wesz�a do pokoju, sk�d po chwili wy�lizn�� si� przez uchylone drzwi, niemal ich
nie poruszaj�c, szczup�y, �redniego wzrostu ch�opiec w szlafroku. Twarz bystra, oczy du�e,
cienki nos wynios�ym garbem wyrastaj�cy z niewielkiej twarzy, przykrytej nieproporcjonalnie
wysokim czo�em. Mo�na by�o dostrzec jaki� rys podobie�stwa z �Pi�kn��.
� Radziszewski jestem � przedstawi� si� delikatnym g�osem.
�Sk�d, u licha, taki lalu� k�pa� si� w gliniance� � pomy�la� Kazek, a g�o�no zawiadomi�
ch�opca, �e przys�ano go z komisariatu Milicji Obywatelskiej, dok�d Radziszewski natychmiast
jest wzywany. W okularach Spokorny prezentowa� si� powa�niej i jego m�ody wygl�d
nie budzi� podejrze� drugiego ch�opca.
� O tej porze? To co� niezwyk�ego, �e tak nagle mnie potrzebuj�.
� Dobrze nie wiem, kazali mi tylko was sprowadzi�. Auto czeka. Chyba to konfrontacja. U
nas dzie� czy noc � oboj�tne.
� Musz� si� ubra� � podsun�� Kazkowi krzes�o. � To jednak kilka minut potrwa. � Znikn��
z powrotem w pokoju, sk�d zaraz dobieg� jego g�os. � Mery, musz� wyj�� na chwil�. P� godziny.
Prosz� mnie w jakiej� sprawie do Ko�a.
� Ci�gle tylko do ciebie maj� jakie� interesy. � G�os Mery (�To pewnie �Pi�kna�!� � pomy�la�
Kazek) by� smutny. � Powinni bra� pod uwag� twoje zdrowie.
� Kochana � Kazek s�ysza� szelest przek�adanego ubrania � nie przesadzaj. Trzeba �y�, a
nie stale pami�ta� o tym, co by�o, tym bardziej �e lekarze nic ju� nie znale�li.
� Ech! lekarze! Ja wiem lepiej, ja widz� ci� co dzie�...
� Dobrze, ju� wszystko w porz�dku. Powiem im, �eby mnie rzadziej wzywali. Za chwil�
b�d� z powrotem. Jest dopiero wp� do �smej. Widzisz, nie trzeba mnie by�o tak wcze�nie
zap�dza� do ��ka!
Mery nie odpowiedzia�a. Odezwa� si� klekot maszyny do pisania.
� Pr�dzej sko�czysz to kopiowanie, gdy nie b�d� ci przeszkadza�.
� Ty mi nigdy nie przeszkadzasz.
Rozmowa urwa�a si�. Ch�opiec ju� w butach tupa� po pokoju. Kazek pomy�la�: �Radziszewski,
wida�, ukrywa przed t� pani� � matk�? siostr�? ciotk�? � kontakty z milicj�.�
Marek zacz�� si� niepokoi�. Ju� chyba min�� kwadrans. Spacerowali ze Zbychem wzd�u�
bramy. Byle jakim s�owem chcia� roz�adowa� ci�ar czekania:
� Zimno!
14
� Aha.
� Jak ten mr�z trzyma. Ci�ko pracowa�.
� U nas w teatrze ciep�o. Nawet za gor�co. Grzej� w kaloryferach.
� U was to nie �adna praca. Nosisz papierki tam i sam. Ja ju� wol� nawet na mrozie, ale
prawdziw� robot�. U nas to fajno! Naciskasz guzik i wszystko fruwa do g�ry. Ceg�y, kamienie,
kurz, jak w powstaniu. Ludzie si� tylko gapi�.
� Sam naciskasz ten guzik?
� E, nie ja. In�ynier. Ja d�wigam skrzynki z materia�em wybuchowym i obs�uguj� miner�w
wierc�cych dziury. � Marek nosi� na trasie papierki, a nie skrzynki, lecz ma�ym k�amstwem
chcia� zaimponowa� przyjacielowi.
� Gdy wczoraj do teatru przysz�a wiadomo�� o wysadzeniu �Pancera�, to aktorzy pok��cili
si� mi�dzy sob�. Jeden twierdzi�, �e to zbrodnia rozwala� resztki, kt�re jeszcze zosta�y. A
drugi, �e nie mo�na cacka� si� z przesz�o�ci�, bo inaczej nic nowego nie powstanie. Modystka
powiedzia�a, �e ca�y urok dawnej Warszawy b�dzie zmarnowany, i to pewnie celowo, bo
teraz niszcz� wszystko, co stare i dawne.
� Bzdury gada.
� Stara Madejowa te� m�wi�a w domu, �e to obraza boska!
� G�upie trele! Wyt�umaczy� mi nasz in�ynier, kt�ry to planowa�. Widzisz, musi by� prosty
przejazd z Woli na Prag�. Wtedy oszcz�dza si� na benzynie. Rocznie to ogromne sumy. Droga
musi by� szeroka i prosta, a nie mog� zburzy� do reszty Starego Miasta, bo to pami�tka.
Odbuduj� je. Wobec tego kopi� tunel pod Star�wk�. Tylko �e tunel musi zacz�� si� pod placem,
a �Pancer� prowadzi na g�r�. Wobec tego burzymy wiadukt.
� To sprytne, ale ile to forsy!
� Cie, pieni�dze si� drukuje. Zenon zawsze m�wi�, �e to papier bez warto�ci.
� Bez warto�ci? To dlaczego mu tyle potrzeba? M�dry!
� Komu nie potrzeba? Swoj� drog� ludzi strasznie denerwuje ten wiadukt. Matka a� si� pop�aka�a,
przypomnia�a sobie, jak przed �lubem w ka�d� niedziel� chodzili tam z ojcem na spacer.
� Ja tam wiaduktu nie lubi�em. Ani tego, ani tego przy �Poniatowskim�. Jak �apanka � nie
by�o gdzie ucieka�. Chyba przez por�cz w d�, a to niezbyt dobra droga.
� Ja w�a�nie tak raz jad� �dwudziestk� pi�tk�� ko�o Solca... Pst, id�...
Na schodach obserwowanej kamienicy rozleg�y si� kroki. Czw�rka wartuj�cych znieruchomia�a
w bojowym pogotowiu. Przylgn�li do oblodzonego muru. Dwaj ludzie wyszli z
bramy. Zatrzymali si� na moment. Zaczajeni us�yszeli �ciszony g�os Kazka i obie figury ruszy�y
w um�wionym kierunku.
Ubieranie trwa�o do�� d�ugo. �Maj� ju� pewnie niez�ego pietra � u�miechn�� si� Spokorny.
� Byle mi tylko nie uciekli.� Jeszcze kilka minut ci�gn�cych si� nieprzyjemnie i Radziszewski
ukaza� si� zupe�nie gotowy do wyj�cia, w palcie, w granatowej narciarce.
� Idziemy.
Schodz�c powoli po niewygodnych schodach Radziszewski opowiada�:
� Siostra nic nie wie o tamtej idiotycznej historii z Koz�em. Niech�tna jest moim spotkaniom
z kolegami. Stale boi si� wypadku. A tamto w�a�nie zacz�o si� tak, �e z kolegami poszed�em
na gliniank�. Inni si� k�pali, ja patrzy�em. No i wy�cie si� o tym jako� dowiedzieli i
ju� trzeci raz wzywacie mnie, bym sk�ada� zeznania, a przecie� to zupe�na b�ahostka. On
pewnie na serio tego wszystkiego nie m�wi�, to by� �art, kt�ry wy bierzecie powa�nie. Ci�gle
to t�umacz� przy protoko�owaniu. � Kazek nadstawi� ucha: ciekawe! Czy�by ten mi�y ch�opak
nie by� nic winien? Lecz Radziszewski zn�w m�wi o siostrze. � Dobrze, �e milicjant zawsze
zastawa� mnie w domu. Gdyby wygada� si�. Mery by�oby bardzo przykro. A po co jej robi�
przykro�ci... Wyszli na ulic�.
� Chod�my na prawo, za rogiem czeka moje auto, raz dwa b�dziemy na miejscu. � Szli
ciemn� ulic�.
15
� ...po co jej robi� przykro�ci. Sami zostali�my po wojnie. Ca�� rodzin� nam wymordowali.
Mery szaleje na punkcie mego zdrowia.
Kazek nie odpowiada�. Czujnym uchem z�owi� kroki id�cych za nimi. Zaraz za bram� dostrzeg�
postacie koleg�w. Czeka� na dalsze wydarzenia z niepokojem i z nagle zrodzon� niech�ci�.
Zamajaczy�a mu w my�li wiotka sylwetka pi�knej siostry Radziszewskiego.
Wzd�u� pustej zupe�nie ulicy stercza�y kikuty gruz�w, bajecznie wyretuszowane po�wiat�
ksi�yca. Gdzieniegdzie, jakby zawieszone w powietrzu, tkwi�y kwadraty �wiat�a, znacz�c
nieliczne, w�r�d gruz�w ocala�e, przyczepione do zgliszcz mieszkania ludzkie. Ulica nie by�a
o�wietlona. Przechodni�w niewiele. W tej cz�ci miasta, �lady wojny trwa�y jeszcze dot�d �
bardzo d�ugo. Radziszewski s�ysza� za sob� kroki zap�nionych mieszka�c�w. Gdy ci zr�wnali
si� z nimi � Radziszewski uj�ty zosta� pod oba ramiona, na usta spad� mu szalik, �ci�gni�ty
z ty�u mocn� d�oni�, instynktownie obejrza� si� za towarzyszem. W�a�nie �milicjant�
trzyma� go pod r�k�! Ch�opcu przypomnia�y si� r�ne opowie�ci, o bandytach morduj�cych
demokratycznych dzia�aczy. Ale jego? Tamci ci�gn�li go pr�dko i zdecydowanie. Gdy
sztywnymi nogami zacz�� si� opiera�, pop�dza�y go kuksa�ce. �Mo�e to sprawka Koz�a? �
jak powiedzia� ten �milicjant�. Mo�e Mery mia�a racj� � my�la� gor�czkowo � boj�c si� wypadku...�
� Naprz�d, naprz�d! � pogania� go cichy g�os. Za sob� s�ysza� kroki kilku ludzi. Skr�cili w
prawo i ogarn�o ich st�ch�e powietrze ruin. Teraz skierowali si� przez bardzo wyd�u�one,
pe�ne gruz�w podw�rze. Us�ysza� rozkaz pozostania na g�rze wydany dwom napastnikom.
Popchni�to go w d� na schody prowadz�ce do piwnicy. Mimo mrozu z czelu�ci powia�o
smrodem. Zatrzymali si� w obszernej kamiennej izbie. Trzej napastnicy � i jedna ofiara.
Zdj�to mu szalik z ust � odetchn�� swobodniej. By�o zupe�nie ciemno. Dw�ch trzyma�o
ch�opca pod ramiona, trzeci sta� przed nim. Us�ysza� jego g�os:
� Tylko nie ucieka�. Nas jest wielu, ty sam jeden!
� Czego chcecie, pieni�dzy nie mam...
� Nie chodzi o fors� � odezwa� si� trzymaj�cy go za prawe rami� wy�szy od pozosta�ych.
M�wi�c to pu�ci� r�k� Radziszewskiego. Kr�powano go jeszcze tylko z drugiej strony. Wysoki
t�umaczy� dalej: � Sprowadzili�my ci� tutaj...
� Gwa�tem...
� Tak, gwa�tem, ale po dobremu by� nie przyszed�, a musieli�my z tob� pogada�...
� Pogada�... � Posta� stoj�c przed Radziszewskim parskn�a gwa�townym �miechem. �
Pogada�! � �mia� si� Lutek. I raptem rzuci� si� na Radziszewskiego z pi�ciami. Wtedy Kazek
zwolni� drugie rami� ch�opca, kt�ry przyj�� napastnika skacz�cego mu na piersi. Uderzaj�c
g�ucho o kamienie potoczyli si� obaj na ziemi�. Lutek chwyci� przeciwnika za w�osy, ten wpi�
si� paznokciami w twarz m�odego bandyty. Lutek zaskowycza� z b�lu i pu�ci� w�osy, wyrzucaj�c
z siebie przekle�stwa pe�ne strasznej nienawi�ci. Radziszewskiemu serce zamar�o z l�ku.
A wi�c to nie bandyta ��dny z�ota godzi� w niego, lecz pogrobowiec rodzimego hitleryzmu.
Wiedzia�: z takim porozumienia nie ma. Nat�y� si�y i Lutek stoczy� si� ze swej ofiary.
Radziszewski zerwa� si� na r�wne nogi. Dwaj kompani nie spieszyli z pomoc� Koz�owskiemu.
Marek i Kazek czuli � ka�dy oddzielnie � �e sprawa jest niewyra�na. W co si� w�a�ciwie
wmieszali? Zl�kli si�. Pr�dzej dzia�ali, ni� my�leli; za nich my�la� chyba tylko jeden Lutek, a
na pewno � Zenon. Marek chcia� za��da� od Radziszewskiego wyja�nie�, nastraszy� go, mo�e
da� mu �koca� � i zwolni�. Teraz ju� nawet nie �ywi� do Radziszewskiego specjalnej pretensji.
Ostatecznie z zarzutu napad�w zosta� uniewinniony. Nie mia� wi�c za co si� m�ci�.
Kazek szeptem stre�ci� mu rozmow� z Radziszewskim: tamten by� niewinny, to milicja
pierwsza za��da�a od niego wyja�nie�, nie mia� powodu ich odmawia�, skoro Koz�a nie zna�,
zreszt� i tak go przy nast�pnych zeznaniach broni�... Kazek uwa�a�, �e Radziszewskiego nale�y
co pr�dzej zwolni�. Jeden tylko Lutek doskakiwa� do Radziszewskiego zaczepnie i nienawistnie.
Fuka� na stoj�cych bezradnie towarzyszy :
16
� No, ruszcie si�. Co stoicie jak...
Marek leniwie podsun�� si� do Radziszewskiego, chwyci� go praw� d�oni� za klapy palta,
wstrz�sn�� nim mocno; taki gest oznacza si�� i pewno��. Tej ostatniej Markowi brakowa�o
zupe�nie.
� Gadaj teraz, jak to na milicji naopowiada�e� bzdur o Ko�le, kt�ry chcia� i�� z tob� na
rozb�j! � �A wi�c jednak sprawa Koz�a.� To uspokoi�o Radziszewskiego, got�w by� im opowiedzie�
wszystko szczerze, ale nie uznawa� za s�uszne zbyt �atwo ust�powa� przemocy.
� Czego chcecie? Nie znam was, do diab�a!...
� Spokojnie! Teraz to nie znasz? A na Dworkowej, tam ko�o glinianki, to zna�e�! I drog�
na milicj� te� zna�e�! H� ? � Marek wiedzia�, jak m�wi� gro�nie. Ale co dalej z nim pocz��?
� Milicja pierwsza wezwa�a mnie na zeznania... � Radziszewski spokojnie i przekonywaj�co
wyja�nia� szczeg�y zaj�cia. W miar� jak m�wi�, s�ab� uchwyt Marka. W ko�cu pu�ci� go
zupe�nie. Z�o�� gdzie� znik�a. Kazek mia� racj� � ten Radziszewski jest niewinny. Smr�d
piwniczny nagle dokuczy� Markowi � poczu� go dopiero teraz. Rad by ju� wydosta� si� na
�wie�e powietrze. Pocz�� m�wi� pr�dko:
� Chcieli�my w�a�nie us�ysze� to wyja�nienie. Teraz ju� wszystko zrozumia�e. Tylko nie
gadaj, gdy� ju� dosy� przez twoje gadanie nacierpieli�my si�...
Ch�opcy s�uchali s��w Marka ze zdumieniem. Radziszewski � ze zdumieniem rado�ci: tak
prosty i szcz�liwy by� koniec tej awantury. Lutek � ze zdumieniem i z�o�ci�: c� ten Marek
wyrabia? I gdy Zygmunt ruszy� do wyj�cia, Koz�owski stan�� mu na drodze:
� Wara! Nie wypuszcz�!
I z ca�� furi� skoczy� zn�w na Radziszewskiego. Ten przyj�� walk� � silniejszy o �wiadomo��,
�e ma poparcie tamtych dw�ch. Sczepili si� r�kami, znowu upadli na kamienie. Lutek
plu� przekle�stwami. Marek skoczy�, by ich rozdzieli�.
Lutka opanowa�a wariacka pasja. �wiadomo��, �e wr�g mo�e uj�� bezkarnie, zdwoi�a mu
si�y. W ciemno�ciach Marek nie odr�nia� obu walcz�cych. Po tuszy � Koz�owski by� t�szy
� wyczu� korpus towarzysza i kr�powa� mu r�ce. Otrzymawszy pomoc Radziszewski strz�sn��
z siebie napastnika. Lecz Lutek nie dawa� za wygran�. Szarpa� si� z oboma. Marek
krzykn�� do Kazka, kt�ry stal bezradnie w ciemno�ci, nie wiedz�c, komu pom�c, by lecia�
zaraz po Jacka i Zbycha, sam nie umia� za�egna� b�jki.
Kazek wyskoczy� na podw�rze; za sob� s�ysza� odg�osy szamotania.
� ...dziewczyny cudnie ta�cz�. W pantoflach maj� specjalne kule z waty, tak �e mog� sta�
i porusza� si� na czubkach palc�w. Bez takich pantofli w og�le nie mog�yby ta�czy�. Wiruj�
tak, �e sp�dniczki id� w g�r�.
� �adne maj� nogi?
� Pi�kne. Tam s� same �adne dziewczyny. Za kulisami, w garderobie, gdzie si� przebieraj�
na scen�, to mo�na niejedno zobaczy�. A �eby� ty wiedzia�, jak si� aktorzy maluj�. Kobiety i
m�czy�ni. Z bliska wygl�daj�, jakby im kto plastry r�owej farby ponalepia� na policzki.
Gdy �wiec� reflektory � twarze s� normalne. Bez tej farby by�yby tak blade jak twarze ludzi
id�cych wieczorem przez �Poniatowskiego�, gdy �wiec� ��te lampy. M�wi� mi jeden aktor,
�e gdy graj� w filmach...
� No co tam? � przerwa� Jacek ujrzawszy Kazka wbiegaj�cego p�dem z podw�rza w bram�.
� Za mn� do piwnicy! Lutek oszala�! To wariat... � t�umaczy� im, gdy biegli przez podw�rze.
Jacek na swej kuli nie zostawa� w tyle. � Ten Radziszewski nie jest nic winien. Marek
wo�a, by go ratowa�...
Informacje Kazka by�y chaotyczne, g�os zasapany z wysi�ku i wra�enia. Niewiele rozumieli.
17
Z ciemnego otworu wy�oni�a si� im naprzeciw czarna sylwetka � Marek. Nie mog�c rozdzieli�
walcz�cych wybiegi sam po pomoc.
� Co si� tak gramolicie! Dziady! � fukn�� gwa�townie i skoczy� z powrotem po schodkach.
� Pr�dzej! Pr�dzej! � Z podziemia odezwa� si� przera�liwy krzyk. � Pr�dzej! � Skakali, cho�
by�o �lisko, po trzy stopnie.
Na progu piwnicy sta� Lutek � w�ciek�y.
� Uciek� dra�! Uciek�. To wasza wina. Zostawili�cie mnie samego i ten zwia�...
Na schodkach nie spotkali jednak nikogo. Widocznie Radziszewski przyczai� si� tylko.
Marek g�o�no zawo�a� go raz i drugi. Cisza. Lutek opowiada�: szamotali si� na stoj�co, w
pewnej chwili Radziszewski pchn�� go na ziemi�. Przewracaj�c si� Lutek us�ysza� krzyk � ten
sam, kt�ry tamci s�yszeli na schodkach � i jaki� �omot, gdy poderwa� si� zn�w, przeciwnika
ju� nie by�o. Za moment nadbiegli koledzy.
Marek potar� zapa�k� i p�on�c� podni�s� wysoko nad g�ow�, by roz�wietli� szerszy kr�g.
Jeszcze raz wezwa� Radziszewskiego � bez skutku.
Kozio� powoli posuwa� si� naprz�d. Skupili si� wok�. Zapa�ka dawa�a ma�o �wiat�a. Lutek
zosta� z ty�u.
Zapaliwszy pi�t� zapa�k� ch�opcy odkryli otw�r w �cianie, do kt�rej ty�em pewnie stal Radziszewski.
Jakie� schodki prowadzi�y w d�. Zeszli nimi ostro�nie. Stopni by�o kilkana�cie.
Na samym dole, w korytarzyku na p� zawalonym, le�a�o cia�o poszukiwanego. Nieruchome.
Spadaj�c uderzy� ciemieniem o kamienne stopnie.
Na ten widok zrobi�o im si� straszno. Oniemieli, �wiec�c zapa�k� nad cia�em. Ogl�dziny
potwierdzi�y pierwsze wra�enie. Zbych �ci�gn�� czapk� z g�owy i prze�egna� si�. Wtedy zawr�cili
i biegiem wypadli z piwnicy. Marek be�kota� co� z oburzeniem i zgroz�. Zbych
skomla� jak ma�y psiak. Ogarn�a ich z�o�� na Koz�owskiego. Czuli si� wsp�winowajcami
�mierci Radziszewskiego, cho� �miertelny krok uczyni� on sam. S�owo �zbrodniarz� l�g�o si�
w my�lach, odsuwali je od siebie, lecz �adne wykr�ty nie uspokaja�y sumie�. Nie umieli znale��
s��w. L�k parali�owa� im mow�. Gro�ba domu poprawczego czy wr�cz wi�zienia sta�a
si� przejmuj�co bliska. Koz�owski dr�a� ca�y, wstrz��ni�ty bardziej ni� inni, gdy� nie mia� nic
na swoje usprawiedliwienie.
P�dzili ciemn� ulic�, po�piesznie i nerwowo. Jacek na swej kalekiej nodze nie m�g� nad��y�,
zosta� w tyle. Potem Kazek po�lizn�� si� i upad� w b�otnist� ma�. Nie zatrzymali si�, by
mu pom�c. Szybciej. Byle dalej od strasznego miejsca. Rozdzielili si� i rozpierzchli w pogmatwane
uliczki tej dzielnicy. Zapadli w noc, ko�acz�c si� w�r�d niej ze swym upiornym
strachem i sw� win�. Ka�dy oddzielnie wraca� na Ochot�. Tylko Jacek jeszcze d�ugo sta�
przed o�wietlonymi fotosami teatru na Pu�awskiej. A� zap�dzi� go do domu �nieg, kt�ry du�ymi
p�atami zacz�� pokrywa� miasto, jego brudne ruiny, odbudowane gmachy, ulice...
18
�Fura!�
� �lip!
� Bij� po banku! � Kazek tryumfuj�cym ruchem zgarn�� karty ku sobie. Oblicza� wygran�.
Teraz rozdawa� Marek. Wyt�uszczone, sfatygowane karty �lizga�y si� po pluszowym gryz�co
zielonym pokryciu tapczanu. Gdy ostatnie rozpad�y si� na cztery strony, dzwonek zad�wi�cza�
u drzwi wej�ciowych. Odruchowo, cho� bez oczywistej potrzeby, ka�dy chwyci�
karty w d�o�, got�w schowa� je do kieszeni. Lutek, przeklinaj�c intruza, wyskoczy� do przedpokoju.
Us�yszeli, jak otworzy� drzwi i powita� go�cia g�o�no i szarmancko:
� Uszanowanie pani! Dobry wiecz�r!
� Czy ojciec jest w domu ? � zapyta� znajomy g�os kobiecy. Spojrzeli po sobie zdziwieni.
Czego ona tu chce? Szurgot w przedpokoju ucich�. Oboje przeszli do sto�owego. Na sekund�
ukaza�a si� w drzwiach sypialni g�owa Lutka.
� Cholera, baba przysz�a, grajcie chwil� sami.
Kuratorka Majewska nie�atwo zdecydowa�a si� na ponown� rozmow� z rodzicami Lutka.
Nie mia�a mi�ych wspomnie� z pierwszej u nich wizyty dwa miesi�ce temu.
Z ca�ej pi�tki powierzonej jej opiece najwi�cej trudno�ci w wype�nianiu kuratorskich obowi�zk�w
mia�a z Koz�owskim. Czterej pozostali ch�opcy bardziej potrzebowali pomocy.
Cho� sami tego nie odczuwali, Majewska �atwo zrozumia�a, �e brakuje im pracy i nauki; jej
tedy rzecz� by�o � kieruj�c si� rozpoznanymi upodobaniami � wynale�� dla nich zaj�cie, mo�e
w ten spos�b k�ad�c podwaliny pod przysz�y ich zaw�d. Rodzice czy opiekunowie nie
czynili �adnych wstr�t�w, rozumiej�c, �e w ten spos�b ubywa im troski o ch�opc�w. Inaczej
Koz�owscy. Ostrym tonem o�wiadczyli, i� nie �ycz� sobie, by syn jak�kolwiek prac� przeszkadza�
sobie w nauce! Majewskiej trudno by�o przeciwstawi� si� ich woli. Dawna nauczycielka,
przed laty tragedi� rodzinn� wytr�cona z pedagogicznego zawodu, pe�na rozgoryczenia,
�e nie znalaz�a do�� si�, aby wr�ci� do ukochanego zaj�cia � te� s�dzi�a, �e systematyczna
nauka szkolna mo�e by� dla m�odego najlepszym zabezpieczeniem przed pokusami gor�cych
lat. Dyrektor gimnazjum przyrzek� informowa� j� stale o sprawowaniu Koz�owskiego.
Wczoraj otrz