13537
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13537 |
Rozszerzenie: |
13537 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13537 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13537 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13537 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
PIOTR KORDA
RUDOGRZYWA CÓRKA MADERY
Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia",
Warszawa 1974
Redaktor EWA
TROSZCZYŃSKA
Redaktor techniczny
BARBARA KUBISZEWSKA
Korektorzy
ALEKSANDRA DMOWSKA
NAWOJKA PELIWO
ISBN 83-10-07955-9
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1982 r. Wydanie
drugie. Nakład 20 000 + 250 egz. Ark. wyd. 10,5. Ark. druki Al—11,2. Papier
powlekany ki. V, 80 g, 82X104/32. Oddano do skłaj dania w maju 1980 r.
Podpisano do druku w marcu 1932 r. Druk ukończono w kwietniu 1982 r. Zakłady
Graficzne w Gdańsku. Zam. 237
SAMOTNI ŁOWCY I WILK
Śnieg stajał trochę i gdzieniegdzie widać było czer-
niejące dno lasu. Dokuczliwe, wilgotne powietrze wnikało
pod ich skórzane okrycia i ziębiło ciała. Stali nieruchomi
za wykrotem powalonej topoli. Korzenie jej, wydarte z
podłoża wraz z mierzwą i strzępami mchu, sterczały
wysoko, nad ziemią i dobrze skrywały obydwu. Sami
niewidoczni, mogli spoza tej osłony swobodnie
obserwować otoczenie. Brodaty wypatrywał czegoś w
pobliskim gąszczu krzewiastej wierzby. Mały — jego syn
— obserwował w skupieniu wilczycę, leżącą opodal.
Pozornie nie zwracała na nich uwagi. Ukryta pod pniem
wsłuchiwała się w coś, co dla nich pozostawało ciszą.
Od dłuższej chwili wilczyca łowiła jakieś odgłosy i choć
sami pozostawali na nie głusi, wiedzieli, że do niej
docierają. Poznawali to po niej.
Strzygnęła właśnie uchem i nieznacznie uniosła noz-
drza, zwracając je w stronę krzewów wierzbiny. Rów-
nocześnie Brodatemu wydało się, że poza nagimi wierz-
bowymi witkami spostrzegł jakiś płynny, ledwie do-
strzegalny ruch. Jego spojrzenie przeniosło się na wil-
czycę, po czym szybkie i pełne oczekiwania powróciło ku
wierzbowym krzewom. Znów coś się tam poruszyło i od
mglistego tła można już było odróżnić brunatną, mocno
wysyconą plamę. Cel był teraz wyraźny i bliski.
Brodaty odetchnął głęboko, cicho wypuścił powietrze z
płuc, nabrał je raz jeszcze, wstrzymał oddech... zmierzył.
Wilczyca rozpoznała od razu znaną sobie zmianę w
rytmie oddechu łowcy i zerknęła na niego kątem oka, po
czym uniosła się nieznacznie i napięta znieruchomiała.
Dał się słyszeć odgłos zwolnionej cięciwy i krótki świst.
Pasący się w wierzbinie kozioł1 skoczył. Na mgnienie oka
zawadził rogiem o gałąź i po kilku lekkich susach zniknął
z pola widzenia. Wilczyca sunęła już za nim. Biegła
długimi, niskimi skokami, wyciągnięta tuż nad
powierzchnią niegłębokiego śniegu. Zdawało się, że nie
dobywa wszystkich sił, szczędząc je może na dłuższy
pościg.
— Chybiłem — stwierdził Brodaty.
— Trafiony — sprzeciwił się Mały.
— Idziemy. Trzeba zobaczyć. Może posoka został
na śniegu — ponaglił Brodaty.
— Nie będzie posoki... Nie będzie ni w śniegu, ni n
witkach — oświadczył Mały, podążając za ojcem.
— Dlaczego? — zdziwił się Brodaty.
— Strzała poszła w kałdun. Widziałem.
— Niedobrze. Będzie szybko uciekał. Będzie dług
uciekał — stwierdził Brodaty.
— Szybko będzie uciekał, ale nie długo. Kozioł stary,
rogi ma słabe. Rudogrzywa dogna go. Zmrok daleko.
Kozioł nasz. Znajdziemy go po śladach. Zaniesiemy łup
Kobiecie i Dziecku. My też zjemy dużo mięsa. Będzie
dużo jedzenia. Dużo twardego mięsa. Będzie na kilka
dni...
W głosie Małego brzmiała nuta radości. Był głodny.
Zapas zmarzłego mięsa, jaki przechowywali pod głazem w
skalnej szczelinie, został już dawno zjedzony.
prócz królika i dwóch chudych kuropatw, schwytanych w
samołowkę, nie jedli niczego od poprzedniego ranka, nie
licząc kilku garści zmarzłych jagód brusznicy i żurawin,
wygrzebanych spod śniegu, których cierpki smak Mały
czuł jeszcze na języku. Na samą myśl o pieczonym mięsie
ślina napłynęła mu do ust. Przyspieszył kroku doganiając
ojca. W milczeniu szli spiesznie po świeżych, wyraźnych
śladach.
Stary kozioł, gnany nieprzerwanie przez wilczycę, nie
ustawał w biegu. Sprężyste, suche kończyny niosły go
lekko i tylko oddech, zmęczony oddech starego zwie-
rzęcia, nie nadążał za wytężonym ruchem ciała. Tylko
ciężki oddech, chwytany już nie nozdrzami, lecz roz-
wartym pyskiem, chrapliwy teraz i nierówny, utrudniał
ucieczkę.
Dobywając ostatka sił ofiara oddaliła się jednak od
pogoni. Ale trwało to krótko. Kozioł wnet osłabł i susy
jego stały się sztywne i niepewne. Rudogrzywa wilczyca
dostrzegła to. Biegła dotąd upartym, długim cwałem.
Teraz instynkt ponaglił ją jeszcze: uszy legły na karku,
pysk lekko rozchylił się, a wytężony, falisty ruch grzbietu
i rytmiczne wyrzuty długich łap przyspieszały pęd ciała z
każdą chwilą.
Dystans między prześladowanym i prześladowcą zaczął
się nagle zmniejszać i wkrótce nie było go już wcale:
szczęki wilczycy zaciśnięte przez moment na tylnej nodze
kozła zwolniły uchwyt i ponownie zwarły się na jego
brzuchu. Kozioł skoczył, zachwiał się i znów skoczył;
mierzył tak, aby w skoku uderzyć ciałem o pień drzewa i
uwolnić się od wczepionego w jego bok wroga.
Skok był celny. Pod nagłym uderzeniem wilczyca
puściła, ale i kozioł nie był w stanie wykorzystać tej
ostatniej szansy. Zbyt nagle oswobodzony od zbędnego
ciężaru zachwiał się i potknął; nim zdołał poderwać ciało
do biegu, wilczyca znów go dopadła i powaliła. Jeszcze
tylko stłumione odgłosy szamocących się ciał, gardłowy,
chrapliwy pomruk, dobywający się spoza zwartych
szczęk, i cisza...
Kiedy Brodaty z synem przybyli śladem zwierząt,
wilczyca obnażyła kły i bezgłośnie cofnęła się o kilka
kroków od ofiary. Łowca obejrzał łup, wyrwał strzałę
tkwiącą w słabiźnie, wyjął zza cholewy krzemienny nóż i
szybko oddzielił sporą część tuszy. Trzymając w dłoni
odcięty ochłap przywołał Rudogrzywę. Zbliżyła się
zjeżona, warcząc szarpnęła ku sobie mięso, cofnęła się
nieco i natychmiast przystąpiła do żeru. Wysiłek pogoni i
podniecenie wywołane walką wzmagało jej głód i
żarłoczność.
Każdy wilk goni wytrwale, walczy zajadle, a potem
pożera łup zachłannie i spiesznie, chroniąc swój kęs przed
zaborczością innych. Rudogrzywa pochłonęła więc bez
reszty swoją porcję, nim Brodaty z Małym zdążyli
ściągnąć ze zdobyczy skórę.
Wilczyca czekała teraz chwili, w której łowcy rozdzielą
tuszę na części, wezmą ją na barki i ruszą w drogę
powrotną. Chwila ta wkrótce nadeszła i ledwie przeszli,
objuczeni, kilka kroków, przystąpiła jeszcze raz do żeru.
Wraz z trzewiami kozła resztek pozostało niemało. Kiedy
wszystko to zniknęło w jej paszczy, oblizała się i nieco
ociężała pospieszyła za oddalającymi się. Po chwili
dognała łowców i w drodze do jaskini nie odstępowała ich
już ani na krok.
PRZY JASKINI
Przed zmrokiem byli już przy swojej jaskini. Kobieta
widząc z daleka, że nadchodzą z łupem, podsyciła
ognisko, które stale płonęło u podnóża skały. Po-
wracających spostrzegło także Dziecko i przypomniawszy
sobie o głodzie zaczęło płakać w niecierpliwym
oczekiwaniu pokarmu.
Wkrótce zaskwierczał duży połeć mięsa zawieszony nad
ogniskiem. Rozszedł się zapach przypiekanego tłuszczu...
Jedli łapczywie i do syta. Pozostałą część zdobyczy
ukryli po przeciwległej stronie skały, w szczelinie pod
głazem, gdzie nie dochodziło ciepło ogniska.
Kobieta podrzuciła kilka tęższych gałęzi do ognia.
Płomień ogarnął je, rozszerzył się, wzniecił snop iskier,
wzbił się w górę i począł smalić pobliską skałę oraz
wyżej położony nawis skalny, nad którym czerniał
wąski właz do jaskini. Siedzieli wokół ognia i chłonęli
ciepło, jakie rozsiewał. Syci, rozgrzani i znużeni wysiłkiem
minionego dnia poczuli senność. Po chwili weszli po
wyrąbanych w kamieniu stopniach na półkę skalną i skryli
się w jaskini. Zasnęli.
Ognisko poczęło przygasać.
Po jakimś czasie Rudogrzywa wdrapała się na skałę i
uchyliwszy nosem skórę zwisającą u włazu wśliznęła się
do wnętrza.
Było ciepło i zacisznie.
Ściana skalna ogrzewana od zewnątrz płomieniem
oddawała ciepło wnętrzu ciasnej pieczary i osuszała ją.
Było tu ciemno. Ciszę zakłócały tylko spokojne oddechy
śpiących. Zadrzemała i wilczyca.
Czas mijał...
Naraz Rudogrzywa ocknęła się. Zbudził ją jakiś da
leki, stłumiony dźwięk.
Wzeszedł księżyc i poprzez wąską szczelinę u właz
wsączyła się do jaskini smuga bladego światła. Odległy,
przeciągły dźwięk znów przypłynął z puszczy. Wilczyca
westchnęła, a westchnienie to przeszło w szerokie
ziewnięcie i ledwo słyszalny wysoki skowyt. Jej żołądek
był wypełniony. Nie czuła głodu, pragnienia ni chłodu, a
przecież rodził się w niej niepokój, który przerywał sen.
Naglona nie znaną dotąd siłą wstała, ziewnęła jeszcze
raz i przeciągnęła się, prężąc grzbiet i kolejno tylne łapy,
po czym zbliżyła się do wyjścia. Siadła tu, i uchyliła
nosem skórzaną zasłonę i wysunęła łeb na zewnątrz.
I znów, teraz nieco wyraźniejszy, odezwał się głos idący
z kniei. Brzmiał nisko. Posępny i niepokojąc; trwał
dłuższą chwilę i ścichł. Było to wezwanie wilków.
Rudogrzywa słuchała jakiś czas, potem zadarła w górę
pysk, wydając z siebie długą, natarczywie drgającą nutę,
która opadła po chwili, zabrzmiała niżej i wreszcie zgasła.
Brodaty i Kobieta zbudzili się. Wilczyca wysunęła się z
pieczary, zeskoczyła z półki skalnej i stanęła opodal
ogniska. Dalekie nawoływanie wilków powtórzyło się.
Teraz był to dwugłos. Znów odpowiedziało mu wycie
Rudogrzywej. Odzew jej zabrzmiał tym razem pewniej,
donośniej.
Brodaty rozbudził się na dobre. Otulony szczelnie
skórą wyszedł z jaskini, zsunął się w dół, przysiadł na.
kłodzie rzuconej w pobliżu ogniska, rozniecił je trochę i
zamyślił się.
Pamiętał, że ubiegłej zimy, kiedy już dobrze przybyło
dnia, Rudogrzywa również bywała niespokojna. Wtedy
była ledwie podrostkiem. Spojrzał na nią. Stała bez
ruchu, zwrócona pyskiem ku ciemnej i postrzępionej
wstędze puszczy, otaczającej od północy i wschodu
Skalistą Polanę. W postawie wilczycy, uniesionych
nozdrzach, podanej do przodu głowie i zwróconych
przed siebie uszach wyczuwało się natężone skupienie.
Rudobrunatna za dnia kryza, okrywająca jej kark i ło-
patki, zdawała się teraz czarna. Długie, suche kończyny i
podciągnięty brzuch nadawały lekkości jej sylwetce,
dając świadectwo zręczności i chyżości zwierzęcia.
Brodaty przypatrywał się Rudogrzywej z zadowoleniem,
ale i z niepokojem. Była szybka i silna, wytrwała i
uważna. Wiedział to i wiedział także, że tej nocy
zachowuje się inaczej niż kiedykolwiek. Oto znów ugięła
lekko tylne łapy i zadzierając długi pysk zawyła
przeciągle. Kiedy ostatnia opadająca nuta ścichła, wil-
czyca przysiadła na zadzie. Pozostała tak dłuższą chwilę i
naraz, bez widocznej przyczyny, zerwała się. Przebiegła
parę kroków, podskoczyła jak za szczenięcych czasów,
zatoczyła w szalonym pędzie kilka niewielkich okrążeń i
zbliżyła się do Brodatego, po czym trąciła go! nosem i
przypadła do śniegu, machając ogonem. Była to wyraźna
zachęta do zabawy. Brodaty nie poruszył się.; Wilczyca
zniechęcona oddaliła się nieco, po czym przypadła znów
do śniegu i ryjąc w nim pyskiem poczęła się tarzać.
Trwało to dłuższą chwilę, wreszcie otrząsnęła sierść i
naraz znieruchomiała zwrócona w stronę, puszczy.
ZAPOWIEDŹ KLĘSKI
Brodaty z rodziną żył poza gromadą swego plemienia
już trzecią zimę. Nie mając przy sobie wprawnych i sil-
nych mężczyzn, z którymi odbywałby wspólne łowy, byłby
wraz z Małym, Kobietą i Dzieckiem zginął dawno z braku
pożywienia. Stało się jednak inaczej...
Nie zawsze syci, ale i nie nazbyt wygłodzeni, żyli do-
tychczas w kniei i z niej potrafili czerpać środki do
życia.
Inni wygnańcy, których zaraza, waśni bądź jakakolwiek
inna przyczyna zmusiła do opuszczenia swoich
plemiennych gromad i którzy skazani byli na samotnicze
życie w puszczy, ginęli zwykle. Brodaty przeżył. Przeżył
wraz z rodziną. Jak się to stało?
To prawda, że kiedy żył w plemiennej gromadzie,
zaliczano go do najprzemyślniejszych łowców. Ale i po
śród tych, co żyjąc w odosobnieniu ginęli w puszczy
bywali przecież nie gorsi od niego. Czemu więc lub komu
zawdzięczał życie? Samemu sobie? Czy może
przypadkowi, który sprawił, że puszcza okazała się dla
niego bardziej łaskawa?
Na żadne z tych pytań nie da się odpowiedzieć „tak" Na
żadne nie da się też odpowiedzieć „nie". Rzeczywistość
nie była tak jednoznaczna i prosta. Brodaty uparcie
szukał sposobu przetrwania i wreszcie go znalazł, ale
prawdą jest również to, że był mu w tym pomocny
przypadek. Oto pierwszej zimy napotkał kulawą wilczycę.
Niesprawny drapieżnik skazany bywa w kniei na kłodową
śmierć. Brodaty wiedział o tym.
Kulawa Wadera, nie mogąc nadążyć za wilczą watahą,
zdana była tylko na siebie. A że samotny, chromy wilk
wiele zimą nie upoluje w puszczy, postępowała więc
wilczyca śladami Brodatego i żywiła się resztkami tego,
co i jemu z największym tylko trudem udawało się
upolować. Było tego jednak zbyt mało, by przeżyć
dłuższy czas i wyżywić rodzinę.
Samotny łowca pojął to, a pojąwszy szukał wyjścia i
znalazł je: sięgnął po pomoc samotnej wilczycy. Działał z
rozwagą i namysłem. Chciał, lub może słuszniej byłoby
powiedzieć musiał, wyzyskać dla siebie tę szczególną
sposobność, jaką stwarzała ułomność czy też przejściowe
kalectwo zwierzęcia, a stąd i jego głód. Dożywiał więc
wychudzoną Waderę dzieląc się własnym, skąpym łupem.
W śniegu i chłodzie zraniona łapa wilczycy nie goiła się
szybko, a upływający czas sprzyjał zamierzeniom
Brodatego. Wilczyca po trochu nabierała sił i oswajała się
z obecnością łowcy. Już nie tylko postępowała za nim, w
oczekiwaniu na pozostawione resztki, ale wyprzedzała go,
tropiąc instynktownie zwierzynę i swoim rachowaniem
wskazując jej kryjówki. Już wtedy była mu pomocna.
Nieco później, wdrożona już do współdziałania z Bro-
datym i przywykła do kalectwa, wilczyca doganiała i
powalała ciężej zranione i odnajdywała niecelnie trafione
ofiary, umykające nierzadko wraz ze strzałą zaopatrzoną
w tak cenny dla łowcy grot, wyciosany z krzemienia.
Postrzelone zwierzę bywało łatwiejszym łupem.
Wyczuwając świeżą krew, szła więc za nim] Łowca
pozwalał jej w zamian zaspokajać głód. Dawał co mógł, i
brał od niej, co się dało. Kulawa wilczycą towarzyszyła
mu w łowach nieodmiennie. Szła śladem Brodatego nie
tyle z wyboru, co z braku wyboru. Szła przecież tropem,
który zapewniał sytość. Zmiażdżona łapa nie
pozostawiała jej innych możliwości.
Współdziałanie dawało obojgu korzyści: pozwalało
przetrwać czas chłodów i głodu.
Tak minęła najcięższa dla samotnego łowcy zima: była
bowiem pierwsza i najmroźniejsza. Wtedy też w myślach
Brodatego zrodził się nowy zamysł: plan pozyskania
zdrowego wilka jako sprzymierzeńca w łowach. Kiedy
Wadera wydała na świat wilczęta i podchowała je nieco,
Brodaty odnalazł jej norę i zabrał młode. Jedno z nich
pozostało przy nim. Drugiej więc zimy polowało już z
Brodatym niewprawne wilcze szczenię — córka Wadery
— odebrane podstępnie matce i wychowane u jego boku.
Była przy nim dotąd i tak oto, trzeciej, zimy przybrała
już postać długonogiej rudogrzywej wilczycy.
Brodaty nazywał ją krótko Grzywą. Dzieliła z nim
ciepło pieczary, chłód
zimowych poranków i trud zdobywania pożywienia. To
ona zbudziła go tej nocy przeciągłym wyciem.
Rano Brodaty nie czuł się wypoczęty. Niepokój wilczycy
dawał i jemu powód do niepokoju. Mimo zmęczenia po
wczorajszej wyprawie znaczną część ostatnia nocy
przesiedział przy ognisku. Nowy zapas mięsa,
pozostawiony jeszcze w skalnej szczelinie, mógł starczał
zaledwie na dwa dni. Z nastaniem brzasku Brodaty
przysposobił więc co należało i zbudził Małego. Obaj
pożywili się trochę i bez zwłoki ruszyli w las. Jak zawsze
towarzyszyła im Grzywa.
Zdawało się nawet, że podniecenie jej minęło. Z
nawyku pomykała w odległości
kilkunastu kroków w bok od Brodatego. Nie wyprzedzała
go. W ten sposób łowca pozostawał stale w zasięgu jej
wzroku. Szła czujna i uważna. Brodaty również miał ją
stale na oku, aby z jej zachowania odczytywać to, czego
jego własna zmysły, nie tak doskonałe jak wilcze, nie
mogły pochwycić lub rozpoznać.
Zbliżali się właśnie do niewielkiego mokradła
otoczonego krzewami i zeschłymi
pędami bylin. Poruszali się cicho, idąc świeżym tropem
kilku dzików. Odciski racic ginęły w gąszczu okalającym
śródleśne zapadlisko! Mały trącił ojca w ramię. Obaj
spojrzeli na wilczyce! Stała chwilę węsząc, strzygnęła
uchem, po czym skradając się ruszyła powoli tropem
dzików. Brodaty przywołał ją gestem ręki. Zatrzymała się
i po chwili ociągania zawróciła.
— Zwęszyła. Są w gąszczu! — wyszeptał Brodaty. Ja
zostanę tu. Skryję się przy
wejściowym tropie! Grzywa pójdzie z tobą. Obejdziecie
mokradło. Od tamtej strony wypłoszysz dziki. Pognasz
je na mnie. Będziesz krzyczał i walił gałęzią o drzewa.
— A jak dziki wcześniej się poderwą? Mogą pójść
bokiem... — rzekł Mały.
— Mogą. Wtedy puścisz Grzywę. Ona je pogoni.
Będą spłoszone. Jak będą
spłoszone, nie będą szukały nowej drogi. Popędzą
własnym tropem. Tym tu. Wypadną z gąszczu obok
mnie. Wtedy strzelę. Grzywa dogoni
postrzelonego. Idź już — zakończył Brodaty.
Mały przywołał Grzywę i ruszył wokół gęstwiny
otaczającej zmarznięte mokradło. Brodaty skrył się w
pobliskiej kępie jałowca, włócznię wbił w śnieg i
przysposobił
łuk. Czekał już dość długo i poczynał się niecierpliwić,
gdy wreszcie usłyszał dalekie okrzyki Małego i huki
uderzeń pałką o pnie drzew. Po chwili doszło go
trzeszczenie gałązek pod racicami i tętent. Przygotował się
do strzału. Wreszcie pochwycił sapanie zbliżających się
zwierząt i ujrzał krępą sylwetkę dzika, a za nim następne,
mijające go w galopie. W nozdrza uderzyła fala znanego
odoru. Wstrzymał oddech i strzelił. Pocisk ugodził
młodego dzika, trafił w udo. Zwierzę potknęło się i
kulejąc pogalopowało dalej. „Przed Grzywą daleko nie
ucieknie" — pomyślał Brodaty.
Chwile mijały, ale wilczyca nie ukazywała się na tropie
dziczego stadka. Brodaty zaniepokoił się. Wkrótce dało
się słyszeć wołanie Małego. Biegł co sił. Za chwilę był już
przy ojcu.
— Grzywa gdzie? — rzucił niecierpliwie Brodaty.
— Tam — odparł Mały wskazując poza siebie.
— Co tam?
— Nie wiem. Nie poszła... Nie poszła za mną wkoło
mokradła. Została z boku. Nie chciała iść. Sam wypło-
szyłem dziki...
— Nigdy tak nie było — odparł Brodaty marszcząc
czoło.
— Nie było — zgodził się Mały.
— Bez Grzywy będziemy gonili i szukali postrzałka
przez kilka dni. Na trzech nogach szybciej biega niż my
na dwóch. Jest spłoszony. Nie da podejść się na drugi
strzał. Bez Grzywy trudno. Trzeba szukać. Idziemy.
Wkrótce odnaleźli trop wilczycy; szli nim niedługo, gdy
naraz spostrzegli, że zbiega się on z innym wilczym
tropem. Ślady były świeże.
— Poszła za wilkiem — powiedział Mały.
— Nie, nie za wilkiem — odrzekł Brodaty.
— Jak to? To przecież ślady wilka... — zdziwił się
chłopiec.
— Nie. To jest trop kilku wilków. Idą jeden za drugim.
Zostawiają tylko jeden trop.
— Dlaczego jeden trop, a wilków kilka?
— Stawiają łapy w te same ślady, które zostawia
pierwszy.
— To skąd wiesz, że było tu kilka?
— Wiem. Tropy mocniej wyciśnięte i szersze dziury w
śniegu. Zobacz. Obok tego tropu tylko Grzywa, zostawiła
ślad...
Chłopiec szedł wzdłuż tropów, przyglądał się odciskom
wilczych łap, porównywał je i w pewnej chwili zawołał:
— Tu nie ma wcale śladu Grzywy. Pobiegła ich tropem.
— Tak. Poszła. Niedobrze zgodził się Brodaty.
— Czy ona wróci?
— Wróci — nie wróci. Nie wiem.
— Jak będziemy polować bez niej? Będzie głód -
zaniepokoił się Mały..
— Będzie — nie będzie. Może ona wróci. Teraz
trzeba iść i założyć samołówki na króliki i zające. I
siatki-samołówki na kuropatwy i głuszce. Dużo
samołówek. Dużo.
— Mamy trochę zmarzłego mięsa z kozła — wtrącił
Mały.
— Mamy. Niech leży. Dobrze zmarznięte mięso. Niech
leży.
— A jak dziś nic nie złowimy? Głodny jestem stwierdził
Mały.
— Dziś nie złowimy, jutro złowimy. Rano jadłeś.
Trzeba poczekać. — Mówiąc to Brodaty skierował się do
miejsca, z którego strzelał do dzika i gdzie pozostawił
swoją dzidę.
___ Czemu Rudogrzywa poszła za wilkami? — spytał
Mały, idąc za ojcem.
___ Niedługo będzie wilcze wesele. Grzywa młoda, ale
już dorosła. Wcześnie poszła. Za wcześnie. Młode wilczyce
później zaczynają gody: kiedy dzień dłuższy i słońce lepiej
grzeje. Poszła za wcześnie... Dziś nocą wołały wilki.
Słyszałeś?
__ Słyszałem, jak Grzywa wołała. Długo wyła. Ciebie nie
było w jaskini. Jak wesele się skończy, Grzywa wróci?
Nie wiem... wróci, potem znów pójdzie.
— Jak wróci, to będzie z nami polowała?
— Nie wiem. Może już będzie nosiła w sobie szczenięta.
Będzie ciężka, leniwa, w biegu powolna, w pogoni słaba.
— Urodzi szczenięta i znów będzie lekka. Tak jak
Wadera?
— Będzie lekka, ale będzie pilnowała szczeniąt. Z
początku stale będzie z nimi. Nie pójdzie wcale na łowy.
Nie ruszy się od małych. Nie zostawi ich. Zmarzłyby.
— Weźmiemy je do jaskini. Tam ciepło.
— Kiedy będą szczenięta, Rudogrzywa nie zostanie z
nami w jaskini. Będzie zła. Będzie lękliwa.
— Dlaczego zła?
— Będzie się bała.
— Czego? Ona nas zna. Nie boi się.
— Zna, ale wilczyca, co ma młode, bardzo zła i lękliwa.
Skryje się gdzieś albo pójdzie za swoim samcem w las i
wygrzebie szczeniętom głęboką norę. Bezpieczną norę.
Wygrzebie taką norę, jak jej matka, Wadera. Pamiętasz?
— Pamiętam.
Jej wilk, wilk z puszczy, będzie znał takie miejsca. To
wykopiemy głęboką norę
koło jaskini. Będzie dla niej dobra, to tam zostanie.
Zostanie przy nas rzekł Mały.
— Zostanie? Nie zostanie. Pójdzie za swoim wilkiem.
Jej wilk, dziki wilk, przy nas nie zostanie. A może Grzywa
już teraz nie wróci. Może wróci, a za swoim wilkiem
pójdzie, kiedy będzie bardzo gruba i ciężka. Nie wiem, jak
będzie — wyjaśnił Brodaty.
— Dlaczego wtedy, jak będzie gruba i ciężka?
— Żeby wilk-samiec ją karmił, a potem karmił jej
szczenięta.
— Trzeba, żeby był dla Grzywy oswojony wilk. Taki
oswojony jak ona. Taki, co by spał w naszej jaskini.
Wtedy nie wyprowadzi jej w las i nakarmi jej szczenięta
koło jaskini — stwierdził Mały.
— Toby było dobrze. Bardzo dobrze...
— My też możemy karmić ją i jej szczenięta. Wilk
wiosną nie musi jej pomagać.
— Może nie musi, ale Grzywa tego nie wie. Ona wie że
samiec-wilk upoluje i przyniesie jej żer. Wie, że
szczeniętom też przyniesie. Każda wilczyca to wie.
— Z czego ona to wie? Nie miała przecież szczeniąt...
— Wie z siebie. Wie, bo jest wilkiem. Wilki o wilkach
wszystko wiedzą.
— Zabijemy jej wilka. Wtedy Rudogrzywa od nas nie
odejdzie — rzekł Mały.
— Niełatwo go zabić. Dorosły wilk ostrożny. Nie zbliży
się do nas. Może znajdziemy ich jamę, ale wtedy będą już
szczenięta. To za późno. I wiesz, jaki wilki mają słuch i
nos. Jakie mają oczy. Strzelać z daleka i zranić basiora z
łuku — jeszcze gorzej. Pójdzie spłoszony daleko. Zabierze
Grzywę, Grzywa zabierze małe — wyjaśnił Brodaty.
— Bo ona też wtedy spłoszy się i więcej do nas nie
wróci...
_ Mhm, wtedy nie wróci — zgodził się Brodaty.
Trzeba, żeby były oswojone dwa wilki: wilczyca i
wilk. Wtedy zostaną. Przy nas zostaną. Zimą i na
przedwiośniu nie będzie głodu — rzekł Mały. Brodaty
nic nie odpowiedział.
W GROMADZIE I POZA GROMADĄ
— Gdzie Grzywa? — zapytała Kobieta, kiedy
powrócili do jaskini.
W kniei.
Nie żyje? Ranna? — dopytywała się, niespokojna.
— Żyje. Nie ranna. Została. Poszła za wilkami —
odparł Brodaty z posępną twarzą i przeniósł wzrok na
ognisko.
Kobieta i Mały skryli się w jaskini. Brodaty pozostał
sam. Oparty grzbietem o podnóże skały, ujął osmalony
kij i podgarnął ku żarzącym się węglom nie dopalone
gałęzie. Wysoko wzniósł się jaskrawy płomień i wnet znów
przygasł.
Brodaty Wpatrywał się w fioletowe ogniki i nagrzane
powietrze drgające nad żarem. Jawiły mu się obrazy
minionego życia w plemiennej gromadzie. Wspominał
głęboki dół-pułapkę, z którego dobywały się kłęby pary
wyrzucanej z nozdrzy pojmanej Żubrzycy. Ujrzał
znajome sylwetki współplemieńców, skaczących w ra-
dosnym podnieceniu wokół pułapki z żywą jeszcze zdo-
byczą i potem potężną tuszę zwierza już poćwiartowaną i
skwierczące nad ogniem mięso. Wyczuwał niemal nęcącą
woń, jaka unosiła się wokół niego. Jawiły mu się dłonie i
zęby, rwące kawały mięsa, i chude ramiona starcze,
wyciągnięte w niemej prośbie o pożywienie...
Brodaty przełknął ślinę.
Nie głód wszakże podsuwał jego wyobraźni sceny
pomyślnych łowów i wielkich ilości smacznego
pożywienia. Rano najadł się do syta i czczość jeszcze mu
nie dokuczała. To raczej obawa przed głodem rodziła w
nim niepokojące myśli i przywoływała w wyobraźni
znane sceny zapewniających sytość bezpiecznych łowów
na grubego zwierza.
Tej zimy on i jego rodzina dwukrotnie już przeżywali
okresy braku pożywienia. Nie trwały długo, Dość jednak,
aby nie poszły w niepamięć.
Ucieczka Grzywy i minione ostatnio dwa dni
niepowodzeń w łowach odświeżyły wspomnienia
poprzednich okresów głodu.
Brodaty rozmyślał na przyczynami tych niepowodzeń
nie po raz pierwszy. Nie pierwszy też raz dochodził do
wniosku, że sam nie ponosił tu winy, że były one
przejawem normalnego biegu rzeczy. Niczego to jednak
nie zmieniało. Brodaty nie miał złudzeń: bez udziału
Grzywy w łowach groziła im klęska.
W czas srogiego chłodu i wiatru naziemna zwierzyna
szczędziła i tak nadwątlone zasoby energii i kryła się przed
zimnem gdzie i jak się dało: w norach, jamach, kotlinach i
gęstwinie. Kryła się kuląc ciało w bezruchu gdzie bądź: w
śnieżnym zagłębieniu czy stercie zeschłych liści. Nierzadko
zwierzęta wstrzymywały się od poszukiwania żeru i
pozostawały w ukryciu nawet przez kilka dni... Jakże więc
on — Brodaty — miał je tropić, skoro w kniei nie było
świeżych śladów? Skąd miał wiedzieć, gdzie w puszczy
szukać zdobyczy, jeśli nie pomoże mu w tym wilczyca? I
przy jej udziale z trudem i mozołem, w głodzie i zimnie
zdobywał ledwie tyle pokarmu, aby utrzymać przy życiu
siebie i swoich. Przekraczało to niemal zdolności jednego
łowcy i najpewniej okazałoby się niemożliwe, gdyby nie
współudział Grzywy.
W cieplejsze dni znaczna część drobnej zwierzyny
żerowała tylko o zmierzchu i
nocą. W ciemnościach celny strzał z łuku nie udawał się
prawie nigdy. I za dnia niewielki ów cel, a także chyżość i
płochliwość drobnych naziemnych zwierząt sprawiały, że
skuteczne trafienia zdarzały się nieczęsto. Samo już
zbliżanie się do zwierzęcia po skrzypiącym śniegu i
podejście doń tak, aby znalazło się w zasięgu strzału z
łuku, było niełatwe.
Siedzenie na czatach i długotrwałe oczekiwanie, aż
zwierzyna jakaś
przypadkowo przyjdzie na strzał, także nie było celowe: do
cna zziębniętemu celny strzał udaje się rzadko, a
wzmożone chłodem uczucie głodu rychło daje o sobie znać.
Porą zimową najpewniejszą zdobyczą były wielkie
zwierzęta, kopytne. Mrozu
się nie lękały, nie pierzchały w popłochu przy lada
chrzęście gałązki pod stopą. Nie bały się wrogów: to one
budziły strach. Jawnie i śmiało poruszały się w kniei i pasły
się spokojnie.
Brodaty wiedział to równie dobrze jak i to, że sam nie
upoluje ni żubra, ni tura, ni łosia, ani nawet rosłej lochy
czy odyńca. Raz tylko udało mu się ubić dużego dzika, ale
sam mało przy tym nie postradał nogi. Kiedyś spróbował
zapolować na łoszę i niewiele brakło, by utracił życia pod
racicami starej klepy. Uratowała go wtedy Wadera, ale ból
rozbitego biodra przypominał mu o tym zdarzeniu niemal
co dnia.
Aby zimą zaspokoić w kniei głód, trzeba było polować
na wielkie zwierzęta
kopytne. One to właśnie stanowiły w czas śniegu główne
źródło pożywienia plemion żyjących i polujących w
gromadzie. Rozumne współdziałanie kilkunastu, a nieraz
ledwie kilku sprawnych mężczyzn dawało osadzie
plemiennej zdobycz, zapewniającą sytość na wiele dni. A i
niebezpieczeństwo łowów na tę zwierzynę nie było w
gromadzie zbyt wielkie. Nie siła, którą nikt przecież nie
mógł się mierzyć z turem czy żubrem, a sposób polowania,
spryt i zgodne działanie łowców zapewniały powodzenie.
Zwykle kopali oni doły-pułapki i maskowali je, a śnieg
skrywał ich podstęp. Gdy spadł i przysypał gałęzie, ściółkę
leśną i darń pokrywające z wierzchu ów dół, przystępowali
do dzieła. Nie czekali biernie długie dni, aby zwierz zaszedł
tu przypadkiem. Płoszyli wybraną ofiarę i gnali ją,
oderwaną od stada, w oznaczonym kierunku i z dokładnie
wytkniętym celem. Płoszyli ogniem, zgiełkiem i krzykiem, a
gdy było trzeba — także pociskami, rzucanymi bezpiecznie
z drzew.
Gromadna nagonka bywała skuteczna, a niebezpie-
czeństwo niewielkie.
Tur, łoś czy żubr, uwięziony w głębokim dole, stawał się
pewną i łatwą zdobyczą. Pozostawało tylko ubicie go
kilku celnymi rzutami włóczni i przeniesienie potężnego
łupu do osady plemiennej. Ale i to zadanie było tylko
sprawą liczby rąk, które podjęły wspólny wysiłek. Tuszę
ćwiartowano na miejscu, wprost w dole, a każdy niósł do
osady tyle, ile był w stanie udźwignąć. Brały w tym nieraz
udział i starsze dzieci, i bezdzietne kobiety.
Tak właśnie radziło sobie zimą rodzinne plemię Bro-
datego. Żyło ono nie zawsze zgodnie, ale zawsze gromadnie
i zimą gromadnie polowało.
Jakże jednak on — samotny łowca —: zdany tylko na
pomoc kilkunastoletniego syna miał w czas zimy żyć w
kniei i żywić z niej rodzinę?
„W czas śniegu i chłodów i wilki polują watahą, nie w
pojedynkę" — myślał z goryczą Brodaty, wpatrując się w
ogień.
Dawniej Wadera, a teraz Grzywa stała się dla niego
nieodzownym warunkiem przeżycia.
Grzywa, towarzysząc Brodatemu w łowach od
szczenięctwa, pojęła, jak zachowuje się i działa on sam i
czego spodziewa się po niej. Jego ruchy, zachowanie się
zwierzyny i okoliczności, w jakich działali lub sposobili
się do działania, naprowadzały .wilczycę i wskazywały, co
wypadało jej czynić: tropić zwierzę idąc jego woniejącym
śladem, czaić się w oczekiwaniu na jęk łuczniczej strzały,
doganiać postrzałka czy płoszyć ofiarę i naganiać ją ku
łowcy. To, co czyniła, było w równym stopniu wynikiem
jej doświadczenia we współdziałaniu z Brodatym, jak i
wrodzonych skłonności. To zaś, jak działała, wynikało już
tylko z jej wilczej natury.
Wiele chwytów i uników, wiele sposobów napaści i
obrony, pogoni i tropienia nasuwał jej łowiecki instynkt i
popęd urodzonego drapieżcy. Na to liczył Brodaty
wiedząc, że wilczyca nie miała nigdy sposobności, by
wprawić się w łowach u boku innych doświadczonych
wilków.
Choć wychowała się nie przy matce, lecz przy nim,
wielu wilczych umiejętności wcale nie musiała się uczyć.
Jako szczenię potrafiła już skradać się niepostrzeżenie do
wytropionej zdobyczy. Wiedziała nawet, jak kryć się
podczas czatowania, by wiatr, niosący jej własną woń, nie
zdradził zwierzynie zasadzki i szeleszcząc w listowiu
głuszył jej ruchy. Wcześnie wyczuła, co zapowiada świst
wypuszczonej strzały. Pojęła też, że pocisk tkwiący w ciele
uciekającego zwierzęcia wskazuje łup łatwiejszy do
zdobycia od innych. Przyswojenie tego ułatwił jej
instynkt: skłaniał ją do pogoni za ofiarą, która uciekała i
uciekając znaczyła trop Wonią własnej krwi. Brodaty z
podziwem nieraz obserwował umiejętności wilczycy. Nie
wiedział, że każdy wilk chętniej napada na słabą, chorą
lub już zranioną ofiarę.
Rudogrzywa nie była inna. Pośród umykającego w
popłochu stada wybierała niezawodnie zwierzę
postrzelone i po krótkiej lub dłuższej pogoni zawsze go
dopadała. Zaspokajało to jej naturalne dążenie do
pogoni, rychłego schwytania ofiary i nasycenia głodu.
Pogoń, walka i żer, jaki wreszcie zdobywała, były niemałą
zachętą i pobudką do tego, by nie pominąć następnych
nadarzających się sposobności. Pomyłki w wyborze
właściwej, to jest ranionej strzałą, ofiary zdarzały się,
Rudogrzywej tylko w okresie szczenięctwa. Kilkakrotna
bezowocna pogoń za zdrową zwierzyną sprzyjał
utrwaleniu doświadczeń w dalszej nauce. Od tamtych
czasów gnała już tylko za tym zwierzęciem, które
napiętnował pocisk łucznika.
Ani jedno celnie ugodzone zwierzę nie uszło tej zimy
Brodatemu w las. Znaczyło to wiele, tyle niemal co
uniknięcie zagłady.
PIERWSZE SPOTKANIE
Szła powoli, rozważnie i cicho. Chwilami zatrzymywała
się w pół kroku, to znów pomykała szybciej z nisko
opuszczonym nosem, to zwalniała i zadarłszy pysk
chwytała w nozdrza górny wiatr. Dotąd czuła świeża i
silną woń dzików, gdy nagle uderzył ją jakiś inny zapach.
Przystanęła. Po chwili wahania, wbrew nawykom,
porzuciła ślad tropionej teraz zwierzyny i skręciwszy w
bok pobiegła w skos poprzez niewielką polankę. Już nie
skradała się, nie kryła. Długim miarowym kłusem biegła
tam, skąd wiatr przyniósł tę pociągającą i bliską jej woń.
Mijała na skraju polanki wielką sosnę, naraz — jakby
szarpnięta na postronku — zawróciła ku niej, by
obwąchać jakiś zapachowy ślad, pozostawiony na korze.
Tu stała chwilę, niespokojna, potem rozejrzała się wokoło
i zaskomlała cicho, wyczekująco...
W pobliskiej kępie zielonych jałowców coś poruszyło
się i spoza nich wysunął się młody wilk.
Zwierzęta, wzajemnie zaskoczone swoją obecnością,
wpatrywały się w siebie bez ruchu. Po chwili młody
samiec, ośmielony już nieco, przebiegł kilka kroków
i znów przystanął. Niepewny obejrzał się. Za nim, spoza
jałowców, wychynął drugi wilk. Był to stary basior. On
także spojrzał na Grzywę, zatrzymał się jakby w pół
kroku i również zerknął poza siebie, zwracając pysk ku
zielonym krzewom.
Młody samiec ruszył tymczasem powoli w kierunku
Grzywy. Szedł, kroczył raczej, na sztywnych łapach, z
uniesioną głową i odstawionym od zadu ogonem, pre-
zentując się wilczycy w tej okazałej i dufnej postawie
niedawno nabytej dojrzałości. A kiedy Rudogrzywa stała
nadal w miejscu nie okazując mu wrogości, podskoczył
po szczenięcemu w górę raz i jeszcze raz, uskoczył w bok,
przypadł piersią do śniegu i w tej pozycji zastygł. Uszy
miękko legły mu na karku, wargi ściągnął tyle tylko, by
nie odsłaniając kłów obnażyć w swoistym uśmiechu
sinobiałe siekacze. Wreszcie kiwnął ochoczo ogonem w
lewo, potem w prawo i lekkimi, zalotnymi niemal
ruchami począł zbliżać się do Grzywy...
Wnet zatrzymał się jednak. Obok wilczej i znanej
sobie woni, jaka od niej płynęła, wyczuł coś obcego,
nieznanego. Obudziło to w nim nieufność. Niezdecydo-
wany, a może i zalękniony nawet badał tę niepokojącą
woń. Wdychał ją, a wznoszący się włos na jego grzbiecie
zdradzał gotowość do ataku lub obrony. Nie poruszył
się.
Grzywa stała sztywna, w postawie hamowanego nie-
pokoju. Nie znała mimiki wilczych pysków, nie umiała
również odczytać znaczenia ruchów ani wymowy
zmiennej postawy ich ciał.
Ów naturalny wilczy język gestów i ruchów, ruchów
znanych jej mięśniom, pozostał dotąd nie znany jej
oczom. Sama poruszała się tak niekiedy: ściągała wargi,
jeżyła włos, podskakiwała na sztywnych łapach bądź
przywierała płasko do podłoża, ale gestów tych nigdy
przecież nie widziała u innych wilków. Nie pojmowała więc
jej znaczenia, nie wiedziała, co zapowiadają. Nie wiedziała
tego, co wiedziały i wiedzą tysiące wilczych pokoleń,
wychowanych pośród swych pobratymców.
Nikłe ślady, jakie pozostawały w pamięci Rudogrzywej z
czasu, kiedy karmiła ją matka i kiedy ona sama
baraszkowała z rodzeństwem, nie odpowiadały obecnej
sytuacji. W zachowaniu się wilków, które stały teraz przed
nią, nie odnajdywała tego, co zapamiętała z tamtych
odległych czasów. Strwożona i niepewna ich zamiarów
przyglądała się im. Nie uciekała wszakże; coś ją tu
zatrzymywało.
Stały przed nią dwa obce, duże zwierzęta. Lękała się
ich, choć były obdarzone tak bliską jej i pociągającą
wonią. Lękała się w nich nieznanego...
Pierwsze miesiące życia spędziła u boku Brodatego i
jego rodziny. Tam. z upływem dni wygasł jej lęk przed
dwunogimi. Tam poznała ich bliżej. Wtedy też zrodziła się
wobec nich ufność, a wraz z nią lęk lub wrogość przed
tymi, których nie znała.
Kiedy utraciła matkę i rodzeństwo, w jej szczenięcej
świadomości miejsce utraconych zajął Brodaty i jego
bliscy. Przy nich i z nimi spędzała noce i dnie. Z Małym i
Dzieckiem baraszkowała, Kobieta leczyła jej rany.
Brodaty dostarczał strawy, pozwalał nasycić głód. Z jego
ręki wzięła pierwszą żywą zdobycz. Przy nim schroniła się
przed pierwszym w życiu wrogiem, który napadł ją i zadał
ból. I tak z biegiem dni odnalazła u boku Brodatego
poczucie bezpieczeństwa, utracone wraz ze stratą matki.
Po upływie jakiegoś czasu Rudogrzywa poczuła się
bezpieczna i odważna również i przy pozostałych
członkach jego rodziny. Przy nich i pośród nich odnalazła
niezbędne poczucie przynależności do „stada": jej stada.
Wilków nie znała. Nie żyła nigdy w ich gromadzie i teraz,
pełna nieufności i lęku, nieruchoma, rozglądała się
bezradnie wokoło, poszukując Być może wsparcia w
Brodatym lub Małym.
Nie było ich tu jednak.
Zdobyła się wreszcie na tyle odwagi, by podkuliwszy
ogon podjąć nieśmiałą próbę wycofania się. Odstąpiła
kilka kroków. Młody wilk, zjeżony jeszcze, zaskomlał
cicho i ruszył za nią, ale stary samiec przeciął młodzikowi
drogę i warknął, osadzając śmiałka w miejscu.
Zaprezentował mu jeszcze na mgnienie oka kły, po czym
w kilku wesołych podskokach zbliżył się do Grzywy.
Strwożona zastygła znów, wyginając grzbiet w łuk i kuląc
pod siebie ogon.
Stary samiec, aby jej nie spłoszyć, okrążył ją powoli i
wyciągnąwszy ku niej nos stanął wyczekująco. Po chwili
nozdrza zwierząt zetknęły się.
Rudogrzywa, ośmielona trochę, obwąchiwała właśnie
kark starego samca, kiedy spomiędzy krzaków jałowca
wyskoczyło trzecie, niewidoczne dotąd zwierzę. Była to
tęga wilczyca. Na mgnienie przypadła do śniegu, po czym
z rykiem rzuciła się ku Grzywie, odtrącając w impecie
samca. Zanim Grzywa zdołała pojąć, skąd grozi jej
niebezpieczeństwo, zęby wilczycy szarpnęły jej bark
rozrywając szeroko skórę i mięśnie. Błyskawicznie nastąpił
drugi i trzeci cios.
Grzywa nie zdołała, a może i nie odważyła się przyjąć
obronnej postawy.
W panice i niemal na oślep rzuciła się do ucieczki. Mimo
głębokiej rany w barku była szybsza. Stara wilczyca
zaniechała wkrótce pogoni. Zadowoliła się doraźnym
zwycięstwem i odstraszeniem rywalki.
Rudogrzywa, nie oglądając się gnała ile sił. Po pewnym
czasie ból zmusił ją do odpoczynku. Rozejrzała się
niepewnie, powęszyła chwilę i uspokojona brakiem obcych
woni ułożyła się w śnieżnej kotlinie. Połknęła trochę
śniegu, by ugasić pragnienie. Teraz kiedy strach już ją
opuścił, a napięcie wywołane ucieczką i wytężonym
ruchem minęło, ból stawał się nieznośny. Z trudem uniosła
się i usiłowała iść dalej. Po niewielu chwiejnych krokach
narastający obrzęk zranionych tkanek i pulsujący ból
zmusiły ją do ponownego ułożenia się w śniegu. Nie
rozgrzebała go nawet. Legła tam, gdzie stała, i poczęła
wylizywać szeroką ranę.
Przed zmrokiem zwlokła się i rozejrzała za miejscem
lepiej osłoniętym. Zadowoliła się niewielkim zagłębieniem,
wygrzebanym niedawno przez dzika u stóp dębu.
Zwinięta, nie zmieniając prawie pozycji, pozostawała tu
przez trzy dni i trzy noce.
SZCZUDŁA I NOWY ZAMYSŁ
Tego dnia, podobnie jak poprzedniego, niczego nie
upolowali. Resztka mięsa i trochę korzeni wygrzebanych
spod śniegu i uprażonych w oblepionym gliną koszyku
podsyciły tylko ich głód. Ułożyli się do snu z pustymi
żołądkami. Spali lekkim snem głodnych.
Noc była ciemna, bezwietrzna. Nad ranem Brodaty
wyszedł z pieczary, aby dorzucić drew do ogniska. W jego
mdłym świetle zobaczył ciemny kształt przytulony do
podnóża skały. Była to Grzywa. Uniosła tylko na krótką
chwilę pysk i skryła go ponownie pod puszysty ogon.
Brodaty podszedł ku niej i przykucnął. Kiedy wysunął
dłoń, aby pogłaskać wilczycę po grzbiecie, ostrzegło go
groźne warczenie. Nie rozumiejąc zrazu reakcji zwierzęcia
wycofał się i podrzucił świeżych gałęzi do ognia. Zajęły się
płomieniem. Z ogniska buchnęło żarem i posypały się
wokoło iskry. Grzywa uniosła się z trudem i silnie kulejąc,
oddaliła się o kilka kroków. Brodaty widział to i raz
jeszcze zbliżył się do niej. Pośród rozchylonej sierści
zobaczył rozległą otwartą ranę. Obejrzał ją dokładnie nie
dotykając obolałych tkanek. Pojął, co zaszło, i pomyślał,
że może dobrze się stało. „Może teraz Grzywa nie będzie
tak skora do ucieczki w ślad za wilkami. Rozmyślając nad
tym Brodaty zbudził Małego i Kobietę.
— Wstawajcie! Wróciła Grzywa. Ranna.
— Mocno? — spytała Kobieta.
— Mocno. Nie może biegać. Wygoi się. Trzeba ranę
polać ziołami i dać Grzywie jeść.
— My też głodni — rzucił Mały.
— Jej bardziej trzeba pożywienia. Jej i Dziecku. Idź,
zobacz, czy jest coś w samołówkach. Kobieta nawarzy ziół.
Idźcie...
Po niedługim czasie Kobieta zbliżyła się do Grzywy aby
wywarem z rumianku i kory dębowej obmyć jej ranę. Nie
było to łatwe. Za każdym razem, gdy Kobieta wyciągała
dłoń, aby z jej zagłębienia wylać na rana wywar — zwierzę
pokazywało kły i warczało. Wreszcie Kobiecie udało się
wylać nieco płynu na ranę i na tym musiała poprzestać.
Tymczasem Mały powrócił z pobrzeża lasu niosąc dwa
nieżywe króliki. Jednego rzucił Brodaty Grzywie. Pożarła
go łapczywie.
— Wielka rana — powiedział Mały.
— Wielka — zgodził się Brodaty.
— Kto zranił? Ryś? — spytał Mały.
— Nie, to wilcze zęby. Jakaś wilczyca.
— Wilczyca? Nie wilk?
— Mhm. Kiedy zimą dzień dłuższy, wilczyce napadają
na siebie. Wilk nie kąsa wtedy wilczycy.
— Grzywa znów pójdzie od nas?
— Pójdzie. Jak będzie dłuższy dzień, pójdzie.
— Czemu teraz wróciła? — dopytywał się Mały.
— Czas jej godów jeszcze nie przyszedł. Minie pól
księżyca albo cały księżyc, wtedy przyjdzie jej czas.
Wtedy pobiegnie za wilkami i nie wróci albo wróci
ciężarna. Ale szczenięta urodzi w kniei, w norze przy ich
ojcu.
A gdyby zabić jej samca, kiedy jeszcze nie będzie
szczeniąt? Kiedy Grzywa będzie ciężarna?
Już ci mówiłem. Nie wytropisz go wtedy. On będzie
czekał na nią w ukryciu.
Będzie ją przywoływał. Nie zobaczysz go wcale. Ani ja,
ani ty. Nikt.
Co zrobimy? Jak będziemy polowali bez Grzywy?
— Nie wiem — odrzekł Brodaty.
Źle, że nie żyje to szczenię... to, które nam zatopiła
wydra. Byłaby z niego para dla Grzywy. Był oswojony.
Nie uciekałby do lasu. I Grzywa zostałaby z nim
przy nas.
— Mhm. Źle, że nie żyje — zgodził się Brodaty.
— Teraz trzeba Grzywę karmić — zmartwił się
Mały.
— Tak, trzeba.
— A co my będziemy jedli?
— To co ona.
— A co potem? — dopytywał się Mały.
— Potem — nie wiem. Trzeba założyć więcej
samołówek. Nóż i topór weź i troki skórzane, trochę łyka
lipowego i te cienkie postronki, skręcone z jelita samy.
Widno już. Pójdziemy. Poszukamy przesmyków
króliczych — rzekł Brodaty.
Grzywa nie towarzyszyła im, ale mimo to powiodło się.
Zając sam niemal wpadł im w ręce, a dwa duże króliki
znaleźli schwytane w pętle. Na jeden dzień mieli dość
pożywienia. Po powrocie najedli się i nakarmili Grzywę.
Kobieta ułożyła niewyspane Dziecko do snu i poszła ku
pobliskiemu mokradłu, aby spod śniegu wygrzebać nieco
żurawin. Mały udał się po gałęzie na ogień.
Brodaty pozostał sam. Wsparłszy swoim zwyczajem
grzbiet o nagrzane podnóże skały przysiadł na piętach i
wpatrywał się w ogień.
Szukał w myślach sposobu, który ułatwiłby im
przeżycie zimy. Wiedział, że jeśli nie przeciwdziała temu,
Grzywa ucieknie ponownie i pozostanie już w puszczy.
Zasępił się.
Tymczasem powrócił Mały. Przywlókł za sobą wielką
stertę suchych gałęzi. Zadowolony z siebie spojrzał na
Brodatego, ale ponura twarz ojca nie zachęcała do
rozmowy. Znalazł więc sobie inne zajęcie: pośród gałęzi
wyszukiwał takie, które mogłyby przydać się w
gospodarstwie. Z rozwidlonych pędów giętkiego jałowca]
dobrał kilka, które nadawały się do naciągania i suszenia
futer, spełniając rolę sprężynujących prawideł na które
nawlekano świeżo zdarte skóry. Dobrał kilka zapasowych
podpórek do pieczenia mięsa nad ogniem. Wreszcie, dla
zabawy, wybrał dwie proste, sękate gałęzie, obciosał je,
ale w każdej pozostawił po jednym sęku, sterczącym
poniżej połowy wysokości! Obie gałęzie wbił następnie
obok siebie w śnieg. Chwyciwszy dłońmi ich górne końce,
wdrapał się na nie opierając stopy na sęku każdej z nich i
w ten sposób uniósł się ponad ziemię. Przytrzymując
rękami ich wierzchołki, przestawiał na przemian to jedną,
to drugą gałąź i tak chodził wzniesiony ponad podłoże o
dobre dwie stopy. Ucieszony tym zawołał:
— Duży teraz jestem! Chodzę taki duży... większy od
ciebie!
Brodaty zerknął przelotnie na syna, ale nie powiedział
słowa.
— ...Tak można przejść przez strumień w lesie i nie
zamoczyć skór!... Nogi będą suche! Nie zmarzną! Zrobię
jeszcze jedną parę takich kijów. Zostawimy je nad
strumieniem! — wołał niecierpliwie Mały.
Brodaty i tym razem nie odezwał się, ale wzrok jego
dłuższą chwilę zatrzymał się
na szczudłach, a czoło pokryło się bruzdami. Po chwili
powiedział niespodziewanie __ On stale chodził z taką
jedną sękatą gałęzią. Nie stopę a kolano opierał na tym
sęku... Może... może on go jeszcze ma!
Co ma? Sęk ma? — spytał zdziwiony Mały.
- Może on ma jeszcze tego wilka... Wilk miałby teraz
pięć wiosen.
Jakiego wilka?
Oswojonego.
Kto ma wilka oswojonego? — dopytywał Mały.
Pamiętasz Beznogiego z gromady plemiennej?
Pamiętam. Mówili na niego: Beznoga albo Beznogi,
pamiętam. Zamiast nogi miał przywiązany kij. Taki jak
te moje, tylko krótszy. Napadła go niedźwiedzica
i urwała mu kawałek nogi. Chodził wtedy na takim kiju.
— Mhm. Ten. Wiesz, jak polował?
— Bez nogi nic nie mógł upolować. Ryby łowił, wnyki i
samołówki zakładał. Dziki nie dawał mu wcale mięsa.
Innym łowcom też nie pozwalał dawać mu jedzenia.
Beznogi był głodny i chudy. Czasem dawałeś mu po
kryjomu kawałek mięsa. Wtedy on dawał ci grot do
strzały albo do włóczni — odrzekł Mały.
— Dobre były te jego groty. Dobrze pamiętasz. Ale
później b