13537

Szczegóły
Tytuł 13537
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

13537 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 13537 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13537 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

13537 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

PIOTR KORDA RUDOGRZYWA CÓRKA MADERY Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1974 Redaktor EWA TROSZCZYŃSKA Redaktor techniczny BARBARA KUBISZEWSKA Korektorzy ALEKSANDRA DMOWSKA NAWOJKA PELIWO ISBN 83-10-07955-9 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1982 r. Wydanie drugie. Nakład 20 000 + 250 egz. Ark. wyd. 10,5. Ark. druki Al—11,2. Papier powlekany ki. V, 80 g, 82X104/32. Oddano do skłaj dania w maju 1980 r. Podpisano do druku w marcu 1932 r. Druk ukończono w kwietniu 1982 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku. Zam. 237 SAMOTNI ŁOWCY I WILK Śnieg stajał trochę i gdzieniegdzie widać było czer- niejące dno lasu. Dokuczliwe, wilgotne powietrze wnikało pod ich skórzane okrycia i ziębiło ciała. Stali nieruchomi za wykrotem powalonej topoli. Korzenie jej, wydarte z podłoża wraz z mierzwą i strzępami mchu, sterczały wysoko, nad ziemią i dobrze skrywały obydwu. Sami niewidoczni, mogli spoza tej osłony swobodnie obserwować otoczenie. Brodaty wypatrywał czegoś w pobliskim gąszczu krzewiastej wierzby. Mały — jego syn — obserwował w skupieniu wilczycę, leżącą opodal. Pozornie nie zwracała na nich uwagi. Ukryta pod pniem wsłuchiwała się w coś, co dla nich pozostawało ciszą. Od dłuższej chwili wilczyca łowiła jakieś odgłosy i choć sami pozostawali na nie głusi, wiedzieli, że do niej docierają. Poznawali to po niej. Strzygnęła właśnie uchem i nieznacznie uniosła noz- drza, zwracając je w stronę krzewów wierzbiny. Rów- nocześnie Brodatemu wydało się, że poza nagimi wierz- bowymi witkami spostrzegł jakiś płynny, ledwie do- strzegalny ruch. Jego spojrzenie przeniosło się na wil- czycę, po czym szybkie i pełne oczekiwania powróciło ku wierzbowym krzewom. Znów coś się tam poruszyło i od mglistego tła można już było odróżnić brunatną, mocno wysyconą plamę. Cel był teraz wyraźny i bliski. Brodaty odetchnął głęboko, cicho wypuścił powietrze z płuc, nabrał je raz jeszcze, wstrzymał oddech... zmierzył. Wilczyca rozpoznała od razu znaną sobie zmianę w rytmie oddechu łowcy i zerknęła na niego kątem oka, po czym uniosła się nieznacznie i napięta znieruchomiała. Dał się słyszeć odgłos zwolnionej cięciwy i krótki świst. Pasący się w wierzbinie kozioł1 skoczył. Na mgnienie oka zawadził rogiem o gałąź i po kilku lekkich susach zniknął z pola widzenia. Wilczyca sunęła już za nim. Biegła długimi, niskimi skokami, wyciągnięta tuż nad powierzchnią niegłębokiego śniegu. Zdawało się, że nie dobywa wszystkich sił, szczędząc je może na dłuższy pościg. — Chybiłem — stwierdził Brodaty. — Trafiony — sprzeciwił się Mały. — Idziemy. Trzeba zobaczyć. Może posoka został na śniegu — ponaglił Brodaty. — Nie będzie posoki... Nie będzie ni w śniegu, ni n witkach — oświadczył Mały, podążając za ojcem. — Dlaczego? — zdziwił się Brodaty. — Strzała poszła w kałdun. Widziałem. — Niedobrze. Będzie szybko uciekał. Będzie dług uciekał — stwierdził Brodaty. — Szybko będzie uciekał, ale nie długo. Kozioł stary, rogi ma słabe. Rudogrzywa dogna go. Zmrok daleko. Kozioł nasz. Znajdziemy go po śladach. Zaniesiemy łup Kobiecie i Dziecku. My też zjemy dużo mięsa. Będzie dużo jedzenia. Dużo twardego mięsa. Będzie na kilka dni... W głosie Małego brzmiała nuta radości. Był głodny. Zapas zmarzłego mięsa, jaki przechowywali pod głazem w skalnej szczelinie, został już dawno zjedzony. prócz królika i dwóch chudych kuropatw, schwytanych w samołowkę, nie jedli niczego od poprzedniego ranka, nie licząc kilku garści zmarzłych jagód brusznicy i żurawin, wygrzebanych spod śniegu, których cierpki smak Mały czuł jeszcze na języku. Na samą myśl o pieczonym mięsie ślina napłynęła mu do ust. Przyspieszył kroku doganiając ojca. W milczeniu szli spiesznie po świeżych, wyraźnych śladach. Stary kozioł, gnany nieprzerwanie przez wilczycę, nie ustawał w biegu. Sprężyste, suche kończyny niosły go lekko i tylko oddech, zmęczony oddech starego zwie- rzęcia, nie nadążał za wytężonym ruchem ciała. Tylko ciężki oddech, chwytany już nie nozdrzami, lecz roz- wartym pyskiem, chrapliwy teraz i nierówny, utrudniał ucieczkę. Dobywając ostatka sił ofiara oddaliła się jednak od pogoni. Ale trwało to krótko. Kozioł wnet osłabł i susy jego stały się sztywne i niepewne. Rudogrzywa wilczyca dostrzegła to. Biegła dotąd upartym, długim cwałem. Teraz instynkt ponaglił ją jeszcze: uszy legły na karku, pysk lekko rozchylił się, a wytężony, falisty ruch grzbietu i rytmiczne wyrzuty długich łap przyspieszały pęd ciała z każdą chwilą. Dystans między prześladowanym i prześladowcą zaczął się nagle zmniejszać i wkrótce nie było go już wcale: szczęki wilczycy zaciśnięte przez moment na tylnej nodze kozła zwolniły uchwyt i ponownie zwarły się na jego brzuchu. Kozioł skoczył, zachwiał się i znów skoczył; mierzył tak, aby w skoku uderzyć ciałem o pień drzewa i uwolnić się od wczepionego w jego bok wroga. Skok był celny. Pod nagłym uderzeniem wilczyca puściła, ale i kozioł nie był w stanie wykorzystać tej ostatniej szansy. Zbyt nagle oswobodzony od zbędnego ciężaru zachwiał się i potknął; nim zdołał poderwać ciało do biegu, wilczyca znów go dopadła i powaliła. Jeszcze tylko stłumione odgłosy szamocących się ciał, gardłowy, chrapliwy pomruk, dobywający się spoza zwartych szczęk, i cisza... Kiedy Brodaty z synem przybyli śladem zwierząt, wilczyca obnażyła kły i bezgłośnie cofnęła się o kilka kroków od ofiary. Łowca obejrzał łup, wyrwał strzałę tkwiącą w słabiźnie, wyjął zza cholewy krzemienny nóż i szybko oddzielił sporą część tuszy. Trzymając w dłoni odcięty ochłap przywołał Rudogrzywę. Zbliżyła się zjeżona, warcząc szarpnęła ku sobie mięso, cofnęła się nieco i natychmiast przystąpiła do żeru. Wysiłek pogoni i podniecenie wywołane walką wzmagało jej głód i żarłoczność. Każdy wilk goni wytrwale, walczy zajadle, a potem pożera łup zachłannie i spiesznie, chroniąc swój kęs przed zaborczością innych. Rudogrzywa pochłonęła więc bez reszty swoją porcję, nim Brodaty z Małym zdążyli ściągnąć ze zdobyczy skórę. Wilczyca czekała teraz chwili, w której łowcy rozdzielą tuszę na części, wezmą ją na barki i ruszą w drogę powrotną. Chwila ta wkrótce nadeszła i ledwie przeszli, objuczeni, kilka kroków, przystąpiła jeszcze raz do żeru. Wraz z trzewiami kozła resztek pozostało niemało. Kiedy wszystko to zniknęło w jej paszczy, oblizała się i nieco ociężała pospieszyła za oddalającymi się. Po chwili dognała łowców i w drodze do jaskini nie odstępowała ich już ani na krok. PRZY JASKINI Przed zmrokiem byli już przy swojej jaskini. Kobieta widząc z daleka, że nadchodzą z łupem, podsyciła ognisko, które stale płonęło u podnóża skały. Po- wracających spostrzegło także Dziecko i przypomniawszy sobie o głodzie zaczęło płakać w niecierpliwym oczekiwaniu pokarmu. Wkrótce zaskwierczał duży połeć mięsa zawieszony nad ogniskiem. Rozszedł się zapach przypiekanego tłuszczu... Jedli łapczywie i do syta. Pozostałą część zdobyczy ukryli po przeciwległej stronie skały, w szczelinie pod głazem, gdzie nie dochodziło ciepło ogniska. Kobieta podrzuciła kilka tęższych gałęzi do ognia. Płomień ogarnął je, rozszerzył się, wzniecił snop iskier, wzbił się w górę i począł smalić pobliską skałę oraz wyżej położony nawis skalny, nad którym czerniał wąski właz do jaskini. Siedzieli wokół ognia i chłonęli ciepło, jakie rozsiewał. Syci, rozgrzani i znużeni wysiłkiem minionego dnia poczuli senność. Po chwili weszli po wyrąbanych w kamieniu stopniach na półkę skalną i skryli się w jaskini. Zasnęli. Ognisko poczęło przygasać. Po jakimś czasie Rudogrzywa wdrapała się na skałę i uchyliwszy nosem skórę zwisającą u włazu wśliznęła się do wnętrza. Było ciepło i zacisznie. Ściana skalna ogrzewana od zewnątrz płomieniem oddawała ciepło wnętrzu ciasnej pieczary i osuszała ją. Było tu ciemno. Ciszę zakłócały tylko spokojne oddechy śpiących. Zadrzemała i wilczyca. Czas mijał... Naraz Rudogrzywa ocknęła się. Zbudził ją jakiś da leki, stłumiony dźwięk. Wzeszedł księżyc i poprzez wąską szczelinę u właz wsączyła się do jaskini smuga bladego światła. Odległy, przeciągły dźwięk znów przypłynął z puszczy. Wilczyca westchnęła, a westchnienie to przeszło w szerokie ziewnięcie i ledwo słyszalny wysoki skowyt. Jej żołądek był wypełniony. Nie czuła głodu, pragnienia ni chłodu, a przecież rodził się w niej niepokój, który przerywał sen. Naglona nie znaną dotąd siłą wstała, ziewnęła jeszcze raz i przeciągnęła się, prężąc grzbiet i kolejno tylne łapy, po czym zbliżyła się do wyjścia. Siadła tu, i uchyliła nosem skórzaną zasłonę i wysunęła łeb na zewnątrz. I znów, teraz nieco wyraźniejszy, odezwał się głos idący z kniei. Brzmiał nisko. Posępny i niepokojąc; trwał dłuższą chwilę i ścichł. Było to wezwanie wilków. Rudogrzywa słuchała jakiś czas, potem zadarła w górę pysk, wydając z siebie długą, natarczywie drgającą nutę, która opadła po chwili, zabrzmiała niżej i wreszcie zgasła. Brodaty i Kobieta zbudzili się. Wilczyca wysunęła się z pieczary, zeskoczyła z półki skalnej i stanęła opodal ogniska. Dalekie nawoływanie wilków powtórzyło się. Teraz był to dwugłos. Znów odpowiedziało mu wycie Rudogrzywej. Odzew jej zabrzmiał tym razem pewniej, donośniej. Brodaty rozbudził się na dobre. Otulony szczelnie skórą wyszedł z jaskini, zsunął się w dół, przysiadł na. kłodzie rzuconej w pobliżu ogniska, rozniecił je trochę i zamyślił się. Pamiętał, że ubiegłej zimy, kiedy już dobrze przybyło dnia, Rudogrzywa również bywała niespokojna. Wtedy była ledwie podrostkiem. Spojrzał na nią. Stała bez ruchu, zwrócona pyskiem ku ciemnej i postrzępionej wstędze puszczy, otaczającej od północy i wschodu Skalistą Polanę. W postawie wilczycy, uniesionych nozdrzach, podanej do przodu głowie i zwróconych przed siebie uszach wyczuwało się natężone skupienie. Rudobrunatna za dnia kryza, okrywająca jej kark i ło- patki, zdawała się teraz czarna. Długie, suche kończyny i podciągnięty brzuch nadawały lekkości jej sylwetce, dając świadectwo zręczności i chyżości zwierzęcia. Brodaty przypatrywał się Rudogrzywej z zadowoleniem, ale i z niepokojem. Była szybka i silna, wytrwała i uważna. Wiedział to i wiedział także, że tej nocy zachowuje się inaczej niż kiedykolwiek. Oto znów ugięła lekko tylne łapy i zadzierając długi pysk zawyła przeciągle. Kiedy ostatnia opadająca nuta ścichła, wil- czyca przysiadła na zadzie. Pozostała tak dłuższą chwilę i naraz, bez widocznej przyczyny, zerwała się. Przebiegła parę kroków, podskoczyła jak za szczenięcych czasów, zatoczyła w szalonym pędzie kilka niewielkich okrążeń i zbliżyła się do Brodatego, po czym trąciła go! nosem i przypadła do śniegu, machając ogonem. Była to wyraźna zachęta do zabawy. Brodaty nie poruszył się.; Wilczyca zniechęcona oddaliła się nieco, po czym przypadła znów do śniegu i ryjąc w nim pyskiem poczęła się tarzać. Trwało to dłuższą chwilę, wreszcie otrząsnęła sierść i naraz znieruchomiała zwrócona w stronę, puszczy. ZAPOWIEDŹ KLĘSKI Brodaty z rodziną żył poza gromadą swego plemienia już trzecią zimę. Nie mając przy sobie wprawnych i sil- nych mężczyzn, z którymi odbywałby wspólne łowy, byłby wraz z Małym, Kobietą i Dzieckiem zginął dawno z braku pożywienia. Stało się jednak inaczej... Nie zawsze syci, ale i nie nazbyt wygłodzeni, żyli do- tychczas w kniei i z niej potrafili czerpać środki do życia. Inni wygnańcy, których zaraza, waśni bądź jakakolwiek inna przyczyna zmusiła do opuszczenia swoich plemiennych gromad i którzy skazani byli na samotnicze życie w puszczy, ginęli zwykle. Brodaty przeżył. Przeżył wraz z rodziną. Jak się to stało? To prawda, że kiedy żył w plemiennej gromadzie, zaliczano go do najprzemyślniejszych łowców. Ale i po śród tych, co żyjąc w odosobnieniu ginęli w puszczy bywali przecież nie gorsi od niego. Czemu więc lub komu zawdzięczał życie? Samemu sobie? Czy może przypadkowi, który sprawił, że puszcza okazała się dla niego bardziej łaskawa? Na żadne z tych pytań nie da się odpowiedzieć „tak" Na żadne nie da się też odpowiedzieć „nie". Rzeczywistość nie była tak jednoznaczna i prosta. Brodaty uparcie szukał sposobu przetrwania i wreszcie go znalazł, ale prawdą jest również to, że był mu w tym pomocny przypadek. Oto pierwszej zimy napotkał kulawą wilczycę. Niesprawny drapieżnik skazany bywa w kniei na kłodową śmierć. Brodaty wiedział o tym. Kulawa Wadera, nie mogąc nadążyć za wilczą watahą, zdana była tylko na siebie. A że samotny, chromy wilk wiele zimą nie upoluje w puszczy, postępowała więc wilczyca śladami Brodatego i żywiła się resztkami tego, co i jemu z największym tylko trudem udawało się upolować. Było tego jednak zbyt mało, by przeżyć dłuższy czas i wyżywić rodzinę. Samotny łowca pojął to, a pojąwszy szukał wyjścia i znalazł je: sięgnął po pomoc samotnej wilczycy. Działał z rozwagą i namysłem. Chciał, lub może słuszniej byłoby powiedzieć musiał, wyzyskać dla siebie tę szczególną sposobność, jaką stwarzała ułomność czy też przejściowe kalectwo zwierzęcia, a stąd i jego głód. Dożywiał więc wychudzoną Waderę dzieląc się własnym, skąpym łupem. W śniegu i chłodzie zraniona łapa wilczycy nie goiła się szybko, a upływający czas sprzyjał zamierzeniom Brodatego. Wilczyca po trochu nabierała sił i oswajała się z obecnością łowcy. Już nie tylko postępowała za nim, w oczekiwaniu na pozostawione resztki, ale wyprzedzała go, tropiąc instynktownie zwierzynę i swoim rachowaniem wskazując jej kryjówki. Już wtedy była mu pomocna. Nieco później, wdrożona już do współdziałania z Bro- datym i przywykła do kalectwa, wilczyca doganiała i powalała ciężej zranione i odnajdywała niecelnie trafione ofiary, umykające nierzadko wraz ze strzałą zaopatrzoną w tak cenny dla łowcy grot, wyciosany z krzemienia. Postrzelone zwierzę bywało łatwiejszym łupem. Wyczuwając świeżą krew, szła więc za nim] Łowca pozwalał jej w zamian zaspokajać głód. Dawał co mógł, i brał od niej, co się dało. Kulawa wilczycą towarzyszyła mu w łowach nieodmiennie. Szła śladem Brodatego nie tyle z wyboru, co z braku wyboru. Szła przecież tropem, który zapewniał sytość. Zmiażdżona łapa nie pozostawiała jej innych możliwości. Współdziałanie dawało obojgu korzyści: pozwalało przetrwać czas chłodów i głodu. Tak minęła najcięższa dla samotnego łowcy zima: była bowiem pierwsza i najmroźniejsza. Wtedy też w myślach Brodatego zrodził się nowy zamysł: plan pozyskania zdrowego wilka jako sprzymierzeńca w łowach. Kiedy Wadera wydała na świat wilczęta i podchowała je nieco, Brodaty odnalazł jej norę i zabrał młode. Jedno z nich pozostało przy nim. Drugiej więc zimy polowało już z Brodatym niewprawne wilcze szczenię — córka Wadery — odebrane podstępnie matce i wychowane u jego boku. Była przy nim dotąd i tak oto, trzeciej, zimy przybrała już postać długonogiej rudogrzywej wilczycy. Brodaty nazywał ją krótko Grzywą. Dzieliła z nim ciepło pieczary, chłód zimowych poranków i trud zdobywania pożywienia. To ona zbudziła go tej nocy przeciągłym wyciem. Rano Brodaty nie czuł się wypoczęty. Niepokój wilczycy dawał i jemu powód do niepokoju. Mimo zmęczenia po wczorajszej wyprawie znaczną część ostatnia nocy przesiedział przy ognisku. Nowy zapas mięsa, pozostawiony jeszcze w skalnej szczelinie, mógł starczał zaledwie na dwa dni. Z nastaniem brzasku Brodaty przysposobił więc co należało i zbudził Małego. Obaj pożywili się trochę i bez zwłoki ruszyli w las. Jak zawsze towarzyszyła im Grzywa. Zdawało się nawet, że podniecenie jej minęło. Z nawyku pomykała w odległości kilkunastu kroków w bok od Brodatego. Nie wyprzedzała go. W ten sposób łowca pozostawał stale w zasięgu jej wzroku. Szła czujna i uważna. Brodaty również miał ją stale na oku, aby z jej zachowania odczytywać to, czego jego własna zmysły, nie tak doskonałe jak wilcze, nie mogły pochwycić lub rozpoznać. Zbliżali się właśnie do niewielkiego mokradła otoczonego krzewami i zeschłymi pędami bylin. Poruszali się cicho, idąc świeżym tropem kilku dzików. Odciski racic ginęły w gąszczu okalającym śródleśne zapadlisko! Mały trącił ojca w ramię. Obaj spojrzeli na wilczyce! Stała chwilę węsząc, strzygnęła uchem, po czym skradając się ruszyła powoli tropem dzików. Brodaty przywołał ją gestem ręki. Zatrzymała się i po chwili ociągania zawróciła. — Zwęszyła. Są w gąszczu! — wyszeptał Brodaty. Ja zostanę tu. Skryję się przy wejściowym tropie! Grzywa pójdzie z tobą. Obejdziecie mokradło. Od tamtej strony wypłoszysz dziki. Pognasz je na mnie. Będziesz krzyczał i walił gałęzią o drzewa. — A jak dziki wcześniej się poderwą? Mogą pójść bokiem... — rzekł Mały. — Mogą. Wtedy puścisz Grzywę. Ona je pogoni. Będą spłoszone. Jak będą spłoszone, nie będą szukały nowej drogi. Popędzą własnym tropem. Tym tu. Wypadną z gąszczu obok mnie. Wtedy strzelę. Grzywa dogoni postrzelonego. Idź już — zakończył Brodaty. Mały przywołał Grzywę i ruszył wokół gęstwiny otaczającej zmarznięte mokradło. Brodaty skrył się w pobliskiej kępie jałowca, włócznię wbił w śnieg i przysposobił łuk. Czekał już dość długo i poczynał się niecierpliwić, gdy wreszcie usłyszał dalekie okrzyki Małego i huki uderzeń pałką o pnie drzew. Po chwili doszło go trzeszczenie gałązek pod racicami i tętent. Przygotował się do strzału. Wreszcie pochwycił sapanie zbliżających się zwierząt i ujrzał krępą sylwetkę dzika, a za nim następne, mijające go w galopie. W nozdrza uderzyła fala znanego odoru. Wstrzymał oddech i strzelił. Pocisk ugodził młodego dzika, trafił w udo. Zwierzę potknęło się i kulejąc pogalopowało dalej. „Przed Grzywą daleko nie ucieknie" — pomyślał Brodaty. Chwile mijały, ale wilczyca nie ukazywała się na tropie dziczego stadka. Brodaty zaniepokoił się. Wkrótce dało się słyszeć wołanie Małego. Biegł co sił. Za chwilę był już przy ojcu. — Grzywa gdzie? — rzucił niecierpliwie Brodaty. — Tam — odparł Mały wskazując poza siebie. — Co tam? — Nie wiem. Nie poszła... Nie poszła za mną wkoło mokradła. Została z boku. Nie chciała iść. Sam wypło- szyłem dziki... — Nigdy tak nie było — odparł Brodaty marszcząc czoło. — Nie było — zgodził się Mały. — Bez Grzywy będziemy gonili i szukali postrzałka przez kilka dni. Na trzech nogach szybciej biega niż my na dwóch. Jest spłoszony. Nie da podejść się na drugi strzał. Bez Grzywy trudno. Trzeba szukać. Idziemy. Wkrótce odnaleźli trop wilczycy; szli nim niedługo, gdy naraz spostrzegli, że zbiega się on z innym wilczym tropem. Ślady były świeże. — Poszła za wilkiem — powiedział Mały. — Nie, nie za wilkiem — odrzekł Brodaty. — Jak to? To przecież ślady wilka... — zdziwił się chłopiec. — Nie. To jest trop kilku wilków. Idą jeden za drugim. Zostawiają tylko jeden trop. — Dlaczego jeden trop, a wilków kilka? — Stawiają łapy w te same ślady, które zostawia pierwszy. — To skąd wiesz, że było tu kilka? — Wiem. Tropy mocniej wyciśnięte i szersze dziury w śniegu. Zobacz. Obok tego tropu tylko Grzywa, zostawiła ślad... Chłopiec szedł wzdłuż tropów, przyglądał się odciskom wilczych łap, porównywał je i w pewnej chwili zawołał: — Tu nie ma wcale śladu Grzywy. Pobiegła ich tropem. — Tak. Poszła. Niedobrze zgodził się Brodaty. — Czy ona wróci? — Wróci — nie wróci. Nie wiem. — Jak będziemy polować bez niej? Będzie głód - zaniepokoił się Mały.. — Będzie — nie będzie. Może ona wróci. Teraz trzeba iść i założyć samołówki na króliki i zające. I siatki-samołówki na kuropatwy i głuszce. Dużo samołówek. Dużo. — Mamy trochę zmarzłego mięsa z kozła — wtrącił Mały. — Mamy. Niech leży. Dobrze zmarznięte mięso. Niech leży. — A jak dziś nic nie złowimy? Głodny jestem stwierdził Mały. — Dziś nie złowimy, jutro złowimy. Rano jadłeś. Trzeba poczekać. — Mówiąc to Brodaty skierował się do miejsca, z którego strzelał do dzika i gdzie pozostawił swoją dzidę. ___ Czemu Rudogrzywa poszła za wilkami? — spytał Mały, idąc za ojcem. ___ Niedługo będzie wilcze wesele. Grzywa młoda, ale już dorosła. Wcześnie poszła. Za wcześnie. Młode wilczyce później zaczynają gody: kiedy dzień dłuższy i słońce lepiej grzeje. Poszła za wcześnie... Dziś nocą wołały wilki. Słyszałeś? __ Słyszałem, jak Grzywa wołała. Długo wyła. Ciebie nie było w jaskini. Jak wesele się skończy, Grzywa wróci? Nie wiem... wróci, potem znów pójdzie. — Jak wróci, to będzie z nami polowała? — Nie wiem. Może już będzie nosiła w sobie szczenięta. Będzie ciężka, leniwa, w biegu powolna, w pogoni słaba. — Urodzi szczenięta i znów będzie lekka. Tak jak Wadera? — Będzie lekka, ale będzie pilnowała szczeniąt. Z początku stale będzie z nimi. Nie pójdzie wcale na łowy. Nie ruszy się od małych. Nie zostawi ich. Zmarzłyby. — Weźmiemy je do jaskini. Tam ciepło. — Kiedy będą szczenięta, Rudogrzywa nie zostanie z nami w jaskini. Będzie zła. Będzie lękliwa. — Dlaczego zła? — Będzie się bała. — Czego? Ona nas zna. Nie boi się. — Zna, ale wilczyca, co ma młode, bardzo zła i lękliwa. Skryje się gdzieś albo pójdzie za swoim samcem w las i wygrzebie szczeniętom głęboką norę. Bezpieczną norę. Wygrzebie taką norę, jak jej matka, Wadera. Pamiętasz? — Pamiętam. Jej wilk, wilk z puszczy, będzie znał takie miejsca. To wykopiemy głęboką norę koło jaskini. Będzie dla niej dobra, to tam zostanie. Zostanie przy nas rzekł Mały. — Zostanie? Nie zostanie. Pójdzie za swoim wilkiem. Jej wilk, dziki wilk, przy nas nie zostanie. A może Grzywa już teraz nie wróci. Może wróci, a za swoim wilkiem pójdzie, kiedy będzie bardzo gruba i ciężka. Nie wiem, jak będzie — wyjaśnił Brodaty. — Dlaczego wtedy, jak będzie gruba i ciężka? — Żeby wilk-samiec ją karmił, a potem karmił jej szczenięta. — Trzeba, żeby był dla Grzywy oswojony wilk. Taki oswojony jak ona. Taki, co by spał w naszej jaskini. Wtedy nie wyprowadzi jej w las i nakarmi jej szczenięta koło jaskini — stwierdził Mały. — Toby było dobrze. Bardzo dobrze... — My też możemy karmić ją i jej szczenięta. Wilk wiosną nie musi jej pomagać. — Może nie musi, ale Grzywa tego nie wie. Ona wie że samiec-wilk upoluje i przyniesie jej żer. Wie, że szczeniętom też przyniesie. Każda wilczyca to wie. — Z czego ona to wie? Nie miała przecież szczeniąt... — Wie z siebie. Wie, bo jest wilkiem. Wilki o wilkach wszystko wiedzą. — Zabijemy jej wilka. Wtedy Rudogrzywa od nas nie odejdzie — rzekł Mały. — Niełatwo go zabić. Dorosły wilk ostrożny. Nie zbliży się do nas. Może znajdziemy ich jamę, ale wtedy będą już szczenięta. To za późno. I wiesz, jaki wilki mają słuch i nos. Jakie mają oczy. Strzelać z daleka i zranić basiora z łuku — jeszcze gorzej. Pójdzie spłoszony daleko. Zabierze Grzywę, Grzywa zabierze małe — wyjaśnił Brodaty. — Bo ona też wtedy spłoszy się i więcej do nas nie wróci... _ Mhm, wtedy nie wróci — zgodził się Brodaty. Trzeba, żeby były oswojone dwa wilki: wilczyca i wilk. Wtedy zostaną. Przy nas zostaną. Zimą i na przedwiośniu nie będzie głodu — rzekł Mały. Brodaty nic nie odpowiedział. W GROMADZIE I POZA GROMADĄ — Gdzie Grzywa? — zapytała Kobieta, kiedy powrócili do jaskini. W kniei. Nie żyje? Ranna? — dopytywała się, niespokojna. — Żyje. Nie ranna. Została. Poszła za wilkami — odparł Brodaty z posępną twarzą i przeniósł wzrok na ognisko. Kobieta i Mały skryli się w jaskini. Brodaty pozostał sam. Oparty grzbietem o podnóże skały, ujął osmalony kij i podgarnął ku żarzącym się węglom nie dopalone gałęzie. Wysoko wzniósł się jaskrawy płomień i wnet znów przygasł. Brodaty Wpatrywał się w fioletowe ogniki i nagrzane powietrze drgające nad żarem. Jawiły mu się obrazy minionego życia w plemiennej gromadzie. Wspominał głęboki dół-pułapkę, z którego dobywały się kłęby pary wyrzucanej z nozdrzy pojmanej Żubrzycy. Ujrzał znajome sylwetki współplemieńców, skaczących w ra- dosnym podnieceniu wokół pułapki z żywą jeszcze zdo- byczą i potem potężną tuszę zwierza już poćwiartowaną i skwierczące nad ogniem mięso. Wyczuwał niemal nęcącą woń, jaka unosiła się wokół niego. Jawiły mu się dłonie i zęby, rwące kawały mięsa, i chude ramiona starcze, wyciągnięte w niemej prośbie o pożywienie... Brodaty przełknął ślinę. Nie głód wszakże podsuwał jego wyobraźni sceny pomyślnych łowów i wielkich ilości smacznego pożywienia. Rano najadł się do syta i czczość jeszcze mu nie dokuczała. To raczej obawa przed głodem rodziła w nim niepokojące myśli i przywoływała w wyobraźni znane sceny zapewniających sytość bezpiecznych łowów na grubego zwierza. Tej zimy on i jego rodzina dwukrotnie już przeżywali okresy braku pożywienia. Nie trwały długo, Dość jednak, aby nie poszły w niepamięć. Ucieczka Grzywy i minione ostatnio dwa dni niepowodzeń w łowach odświeżyły wspomnienia poprzednich okresów głodu. Brodaty rozmyślał na przyczynami tych niepowodzeń nie po raz pierwszy. Nie pierwszy też raz dochodził do wniosku, że sam nie ponosił tu winy, że były one przejawem normalnego biegu rzeczy. Niczego to jednak nie zmieniało. Brodaty nie miał złudzeń: bez udziału Grzywy w łowach groziła im klęska. W czas srogiego chłodu i wiatru naziemna zwierzyna szczędziła i tak nadwątlone zasoby energii i kryła się przed zimnem gdzie i jak się dało: w norach, jamach, kotlinach i gęstwinie. Kryła się kuląc ciało w bezruchu gdzie bądź: w śnieżnym zagłębieniu czy stercie zeschłych liści. Nierzadko zwierzęta wstrzymywały się od poszukiwania żeru i pozostawały w ukryciu nawet przez kilka dni... Jakże więc on — Brodaty — miał je tropić, skoro w kniei nie było świeżych śladów? Skąd miał wiedzieć, gdzie w puszczy szukać zdobyczy, jeśli nie pomoże mu w tym wilczyca? I przy jej udziale z trudem i mozołem, w głodzie i zimnie zdobywał ledwie tyle pokarmu, aby utrzymać przy życiu siebie i swoich. Przekraczało to niemal zdolności jednego łowcy i najpewniej okazałoby się niemożliwe, gdyby nie współudział Grzywy. W cieplejsze dni znaczna część drobnej zwierzyny żerowała tylko o zmierzchu i nocą. W ciemnościach celny strzał z łuku nie udawał się prawie nigdy. I za dnia niewielki ów cel, a także chyżość i płochliwość drobnych naziemnych zwierząt sprawiały, że skuteczne trafienia zdarzały się nieczęsto. Samo już zbliżanie się do zwierzęcia po skrzypiącym śniegu i podejście doń tak, aby znalazło się w zasięgu strzału z łuku, było niełatwe. Siedzenie na czatach i długotrwałe oczekiwanie, aż zwierzyna jakaś przypadkowo przyjdzie na strzał, także nie było celowe: do cna zziębniętemu celny strzał udaje się rzadko, a wzmożone chłodem uczucie głodu rychło daje o sobie znać. Porą zimową najpewniejszą zdobyczą były wielkie zwierzęta, kopytne. Mrozu się nie lękały, nie pierzchały w popłochu przy lada chrzęście gałązki pod stopą. Nie bały się wrogów: to one budziły strach. Jawnie i śmiało poruszały się w kniei i pasły się spokojnie. Brodaty wiedział to równie dobrze jak i to, że sam nie upoluje ni żubra, ni tura, ni łosia, ani nawet rosłej lochy czy odyńca. Raz tylko udało mu się ubić dużego dzika, ale sam mało przy tym nie postradał nogi. Kiedyś spróbował zapolować na łoszę i niewiele brakło, by utracił życia pod racicami starej klepy. Uratowała go wtedy Wadera, ale ból rozbitego biodra przypominał mu o tym zdarzeniu niemal co dnia. Aby zimą zaspokoić w kniei głód, trzeba było polować na wielkie zwierzęta kopytne. One to właśnie stanowiły w czas śniegu główne źródło pożywienia plemion żyjących i polujących w gromadzie. Rozumne współdziałanie kilkunastu, a nieraz ledwie kilku sprawnych mężczyzn dawało osadzie plemiennej zdobycz, zapewniającą sytość na wiele dni. A i niebezpieczeństwo łowów na tę zwierzynę nie było w gromadzie zbyt wielkie. Nie siła, którą nikt przecież nie mógł się mierzyć z turem czy żubrem, a sposób polowania, spryt i zgodne działanie łowców zapewniały powodzenie. Zwykle kopali oni doły-pułapki i maskowali je, a śnieg skrywał ich podstęp. Gdy spadł i przysypał gałęzie, ściółkę leśną i darń pokrywające z wierzchu ów dół, przystępowali do dzieła. Nie czekali biernie długie dni, aby zwierz zaszedł tu przypadkiem. Płoszyli wybraną ofiarę i gnali ją, oderwaną od stada, w oznaczonym kierunku i z dokładnie wytkniętym celem. Płoszyli ogniem, zgiełkiem i krzykiem, a gdy było trzeba — także pociskami, rzucanymi bezpiecznie z drzew. Gromadna nagonka bywała skuteczna, a niebezpie- czeństwo niewielkie. Tur, łoś czy żubr, uwięziony w głębokim dole, stawał się pewną i łatwą zdobyczą. Pozostawało tylko ubicie go kilku celnymi rzutami włóczni i przeniesienie potężnego łupu do osady plemiennej. Ale i to zadanie było tylko sprawą liczby rąk, które podjęły wspólny wysiłek. Tuszę ćwiartowano na miejscu, wprost w dole, a każdy niósł do osady tyle, ile był w stanie udźwignąć. Brały w tym nieraz udział i starsze dzieci, i bezdzietne kobiety. Tak właśnie radziło sobie zimą rodzinne plemię Bro- datego. Żyło ono nie zawsze zgodnie, ale zawsze gromadnie i zimą gromadnie polowało. Jakże jednak on — samotny łowca —: zdany tylko na pomoc kilkunastoletniego syna miał w czas zimy żyć w kniei i żywić z niej rodzinę? „W czas śniegu i chłodów i wilki polują watahą, nie w pojedynkę" — myślał z goryczą Brodaty, wpatrując się w ogień. Dawniej Wadera, a teraz Grzywa stała się dla niego nieodzownym warunkiem przeżycia. Grzywa, towarzysząc Brodatemu w łowach od szczenięctwa, pojęła, jak zachowuje się i działa on sam i czego spodziewa się po niej. Jego ruchy, zachowanie się zwierzyny i okoliczności, w jakich działali lub sposobili się do działania, naprowadzały .wilczycę i wskazywały, co wypadało jej czynić: tropić zwierzę idąc jego woniejącym śladem, czaić się w oczekiwaniu na jęk łuczniczej strzały, doganiać postrzałka czy płoszyć ofiarę i naganiać ją ku łowcy. To, co czyniła, było w równym stopniu wynikiem jej doświadczenia we współdziałaniu z Brodatym, jak i wrodzonych skłonności. To zaś, jak działała, wynikało już tylko z jej wilczej natury. Wiele chwytów i uników, wiele sposobów napaści i obrony, pogoni i tropienia nasuwał jej łowiecki instynkt i popęd urodzonego drapieżcy. Na to liczył Brodaty wiedząc, że wilczyca nie miała nigdy sposobności, by wprawić się w łowach u boku innych doświadczonych wilków. Choć wychowała się nie przy matce, lecz przy nim, wielu wilczych umiejętności wcale nie musiała się uczyć. Jako szczenię potrafiła już skradać się niepostrzeżenie do wytropionej zdobyczy. Wiedziała nawet, jak kryć się podczas czatowania, by wiatr, niosący jej własną woń, nie zdradził zwierzynie zasadzki i szeleszcząc w listowiu głuszył jej ruchy. Wcześnie wyczuła, co zapowiada świst wypuszczonej strzały. Pojęła też, że pocisk tkwiący w ciele uciekającego zwierzęcia wskazuje łup łatwiejszy do zdobycia od innych. Przyswojenie tego ułatwił jej instynkt: skłaniał ją do pogoni za ofiarą, która uciekała i uciekając znaczyła trop Wonią własnej krwi. Brodaty z podziwem nieraz obserwował umiejętności wilczycy. Nie wiedział, że każdy wilk chętniej napada na słabą, chorą lub już zranioną ofiarę. Rudogrzywa nie była inna. Pośród umykającego w popłochu stada wybierała niezawodnie zwierzę postrzelone i po krótkiej lub dłuższej pogoni zawsze go dopadała. Zaspokajało to jej naturalne dążenie do pogoni, rychłego schwytania ofiary i nasycenia głodu. Pogoń, walka i żer, jaki wreszcie zdobywała, były niemałą zachętą i pobudką do tego, by nie pominąć następnych nadarzających się sposobności. Pomyłki w wyborze właściwej, to jest ranionej strzałą, ofiary zdarzały się, Rudogrzywej tylko w okresie szczenięctwa. Kilkakrotna bezowocna pogoń za zdrową zwierzyną sprzyjał utrwaleniu doświadczeń w dalszej nauce. Od tamtych czasów gnała już tylko za tym zwierzęciem, które napiętnował pocisk łucznika. Ani jedno celnie ugodzone zwierzę nie uszło tej zimy Brodatemu w las. Znaczyło to wiele, tyle niemal co uniknięcie zagłady. PIERWSZE SPOTKANIE Szła powoli, rozważnie i cicho. Chwilami zatrzymywała się w pół kroku, to znów pomykała szybciej z nisko opuszczonym nosem, to zwalniała i zadarłszy pysk chwytała w nozdrza górny wiatr. Dotąd czuła świeża i silną woń dzików, gdy nagle uderzył ją jakiś inny zapach. Przystanęła. Po chwili wahania, wbrew nawykom, porzuciła ślad tropionej teraz zwierzyny i skręciwszy w bok pobiegła w skos poprzez niewielką polankę. Już nie skradała się, nie kryła. Długim miarowym kłusem biegła tam, skąd wiatr przyniósł tę pociągającą i bliską jej woń. Mijała na skraju polanki wielką sosnę, naraz — jakby szarpnięta na postronku — zawróciła ku niej, by obwąchać jakiś zapachowy ślad, pozostawiony na korze. Tu stała chwilę, niespokojna, potem rozejrzała się wokoło i zaskomlała cicho, wyczekująco... W pobliskiej kępie zielonych jałowców coś poruszyło się i spoza nich wysunął się młody wilk. Zwierzęta, wzajemnie zaskoczone swoją obecnością, wpatrywały się w siebie bez ruchu. Po chwili młody samiec, ośmielony już nieco, przebiegł kilka kroków i znów przystanął. Niepewny obejrzał się. Za nim, spoza jałowców, wychynął drugi wilk. Był to stary basior. On także spojrzał na Grzywę, zatrzymał się jakby w pół kroku i również zerknął poza siebie, zwracając pysk ku zielonym krzewom. Młody samiec ruszył tymczasem powoli w kierunku Grzywy. Szedł, kroczył raczej, na sztywnych łapach, z uniesioną głową i odstawionym od zadu ogonem, pre- zentując się wilczycy w tej okazałej i dufnej postawie niedawno nabytej dojrzałości. A kiedy Rudogrzywa stała nadal w miejscu nie okazując mu wrogości, podskoczył po szczenięcemu w górę raz i jeszcze raz, uskoczył w bok, przypadł piersią do śniegu i w tej pozycji zastygł. Uszy miękko legły mu na karku, wargi ściągnął tyle tylko, by nie odsłaniając kłów obnażyć w swoistym uśmiechu sinobiałe siekacze. Wreszcie kiwnął ochoczo ogonem w lewo, potem w prawo i lekkimi, zalotnymi niemal ruchami począł zbliżać się do Grzywy... Wnet zatrzymał się jednak. Obok wilczej i znanej sobie woni, jaka od niej płynęła, wyczuł coś obcego, nieznanego. Obudziło to w nim nieufność. Niezdecydo- wany, a może i zalękniony nawet badał tę niepokojącą woń. Wdychał ją, a wznoszący się włos na jego grzbiecie zdradzał gotowość do ataku lub obrony. Nie poruszył się. Grzywa stała sztywna, w postawie hamowanego nie- pokoju. Nie znała mimiki wilczych pysków, nie umiała również odczytać znaczenia ruchów ani wymowy zmiennej postawy ich ciał. Ów naturalny wilczy język gestów i ruchów, ruchów znanych jej mięśniom, pozostał dotąd nie znany jej oczom. Sama poruszała się tak niekiedy: ściągała wargi, jeżyła włos, podskakiwała na sztywnych łapach bądź przywierała płasko do podłoża, ale gestów tych nigdy przecież nie widziała u innych wilków. Nie pojmowała więc jej znaczenia, nie wiedziała, co zapowiadają. Nie wiedziała tego, co wiedziały i wiedzą tysiące wilczych pokoleń, wychowanych pośród swych pobratymców. Nikłe ślady, jakie pozostawały w pamięci Rudogrzywej z czasu, kiedy karmiła ją matka i kiedy ona sama baraszkowała z rodzeństwem, nie odpowiadały obecnej sytuacji. W zachowaniu się wilków, które stały teraz przed nią, nie odnajdywała tego, co zapamiętała z tamtych odległych czasów. Strwożona i niepewna ich zamiarów przyglądała się im. Nie uciekała wszakże; coś ją tu zatrzymywało. Stały przed nią dwa obce, duże zwierzęta. Lękała się ich, choć były obdarzone tak bliską jej i pociągającą wonią. Lękała się w nich nieznanego... Pierwsze miesiące życia spędziła u boku Brodatego i jego rodziny. Tam. z upływem dni wygasł jej lęk przed dwunogimi. Tam poznała ich bliżej. Wtedy też zrodziła się wobec nich ufność, a wraz z nią lęk lub wrogość przed tymi, których nie znała. Kiedy utraciła matkę i rodzeństwo, w jej szczenięcej świadomości miejsce utraconych zajął Brodaty i jego bliscy. Przy nich i z nimi spędzała noce i dnie. Z Małym i Dzieckiem baraszkowała, Kobieta leczyła jej rany. Brodaty dostarczał strawy, pozwalał nasycić głód. Z jego ręki wzięła pierwszą żywą zdobycz. Przy nim schroniła się przed pierwszym w życiu wrogiem, który napadł ją i zadał ból. I tak z biegiem dni odnalazła u boku Brodatego poczucie bezpieczeństwa, utracone wraz ze stratą matki. Po upływie jakiegoś czasu Rudogrzywa poczuła się bezpieczna i odważna również i przy pozostałych członkach jego rodziny. Przy nich i pośród nich odnalazła niezbędne poczucie przynależności do „stada": jej stada. Wilków nie znała. Nie żyła nigdy w ich gromadzie i teraz, pełna nieufności i lęku, nieruchoma, rozglądała się bezradnie wokoło, poszukując Być może wsparcia w Brodatym lub Małym. Nie było ich tu jednak. Zdobyła się wreszcie na tyle odwagi, by podkuliwszy ogon podjąć nieśmiałą próbę wycofania się. Odstąpiła kilka kroków. Młody wilk, zjeżony jeszcze, zaskomlał cicho i ruszył za nią, ale stary samiec przeciął młodzikowi drogę i warknął, osadzając śmiałka w miejscu. Zaprezentował mu jeszcze na mgnienie oka kły, po czym w kilku wesołych podskokach zbliżył się do Grzywy. Strwożona zastygła znów, wyginając grzbiet w łuk i kuląc pod siebie ogon. Stary samiec, aby jej nie spłoszyć, okrążył ją powoli i wyciągnąwszy ku niej nos stanął wyczekująco. Po chwili nozdrza zwierząt zetknęły się. Rudogrzywa, ośmielona trochę, obwąchiwała właśnie kark starego samca, kiedy spomiędzy krzaków jałowca wyskoczyło trzecie, niewidoczne dotąd zwierzę. Była to tęga wilczyca. Na mgnienie przypadła do śniegu, po czym z rykiem rzuciła się ku Grzywie, odtrącając w impecie samca. Zanim Grzywa zdołała pojąć, skąd grozi jej niebezpieczeństwo, zęby wilczycy szarpnęły jej bark rozrywając szeroko skórę i mięśnie. Błyskawicznie nastąpił drugi i trzeci cios. Grzywa nie zdołała, a może i nie odważyła się przyjąć obronnej postawy. W panice i niemal na oślep rzuciła się do ucieczki. Mimo głębokiej rany w barku była szybsza. Stara wilczyca zaniechała wkrótce pogoni. Zadowoliła się doraźnym zwycięstwem i odstraszeniem rywalki. Rudogrzywa, nie oglądając się gnała ile sił. Po pewnym czasie ból zmusił ją do odpoczynku. Rozejrzała się niepewnie, powęszyła chwilę i uspokojona brakiem obcych woni ułożyła się w śnieżnej kotlinie. Połknęła trochę śniegu, by ugasić pragnienie. Teraz kiedy strach już ją opuścił, a napięcie wywołane ucieczką i wytężonym ruchem minęło, ból stawał się nieznośny. Z trudem uniosła się i usiłowała iść dalej. Po niewielu chwiejnych krokach narastający obrzęk zranionych tkanek i pulsujący ból zmusiły ją do ponownego ułożenia się w śniegu. Nie rozgrzebała go nawet. Legła tam, gdzie stała, i poczęła wylizywać szeroką ranę. Przed zmrokiem zwlokła się i rozejrzała za miejscem lepiej osłoniętym. Zadowoliła się niewielkim zagłębieniem, wygrzebanym niedawno przez dzika u stóp dębu. Zwinięta, nie zmieniając prawie pozycji, pozostawała tu przez trzy dni i trzy noce. SZCZUDŁA I NOWY ZAMYSŁ Tego dnia, podobnie jak poprzedniego, niczego nie upolowali. Resztka mięsa i trochę korzeni wygrzebanych spod śniegu i uprażonych w oblepionym gliną koszyku podsyciły tylko ich głód. Ułożyli się do snu z pustymi żołądkami. Spali lekkim snem głodnych. Noc była ciemna, bezwietrzna. Nad ranem Brodaty wyszedł z pieczary, aby dorzucić drew do ogniska. W jego mdłym świetle zobaczył ciemny kształt przytulony do podnóża skały. Była to Grzywa. Uniosła tylko na krótką chwilę pysk i skryła go ponownie pod puszysty ogon. Brodaty podszedł ku niej i przykucnął. Kiedy wysunął dłoń, aby pogłaskać wilczycę po grzbiecie, ostrzegło go groźne warczenie. Nie rozumiejąc zrazu reakcji zwierzęcia wycofał się i podrzucił świeżych gałęzi do ognia. Zajęły się płomieniem. Z ogniska buchnęło żarem i posypały się wokoło iskry. Grzywa uniosła się z trudem i silnie kulejąc, oddaliła się o kilka kroków. Brodaty widział to i raz jeszcze zbliżył się do niej. Pośród rozchylonej sierści zobaczył rozległą otwartą ranę. Obejrzał ją dokładnie nie dotykając obolałych tkanek. Pojął, co zaszło, i pomyślał, że może dobrze się stało. „Może teraz Grzywa nie będzie tak skora do ucieczki w ślad za wilkami. Rozmyślając nad tym Brodaty zbudził Małego i Kobietę. — Wstawajcie! Wróciła Grzywa. Ranna. — Mocno? — spytała Kobieta. — Mocno. Nie może biegać. Wygoi się. Trzeba ranę polać ziołami i dać Grzywie jeść. — My też głodni — rzucił Mały. — Jej bardziej trzeba pożywienia. Jej i Dziecku. Idź, zobacz, czy jest coś w samołówkach. Kobieta nawarzy ziół. Idźcie... Po niedługim czasie Kobieta zbliżyła się do Grzywy aby wywarem z rumianku i kory dębowej obmyć jej ranę. Nie było to łatwe. Za każdym razem, gdy Kobieta wyciągała dłoń, aby z jej zagłębienia wylać na rana wywar — zwierzę pokazywało kły i warczało. Wreszcie Kobiecie udało się wylać nieco płynu na ranę i na tym musiała poprzestać. Tymczasem Mały powrócił z pobrzeża lasu niosąc dwa nieżywe króliki. Jednego rzucił Brodaty Grzywie. Pożarła go łapczywie. — Wielka rana — powiedział Mały. — Wielka — zgodził się Brodaty. — Kto zranił? Ryś? — spytał Mały. — Nie, to wilcze zęby. Jakaś wilczyca. — Wilczyca? Nie wilk? — Mhm. Kiedy zimą dzień dłuższy, wilczyce napadają na siebie. Wilk nie kąsa wtedy wilczycy. — Grzywa znów pójdzie od nas? — Pójdzie. Jak będzie dłuższy dzień, pójdzie. — Czemu teraz wróciła? — dopytywał się Mały. — Czas jej godów jeszcze nie przyszedł. Minie pól księżyca albo cały księżyc, wtedy przyjdzie jej czas. Wtedy pobiegnie za wilkami i nie wróci albo wróci ciężarna. Ale szczenięta urodzi w kniei, w norze przy ich ojcu. A gdyby zabić jej samca, kiedy jeszcze nie będzie szczeniąt? Kiedy Grzywa będzie ciężarna? Już ci mówiłem. Nie wytropisz go wtedy. On będzie czekał na nią w ukryciu. Będzie ją przywoływał. Nie zobaczysz go wcale. Ani ja, ani ty. Nikt. Co zrobimy? Jak będziemy polowali bez Grzywy? — Nie wiem — odrzekł Brodaty. Źle, że nie żyje to szczenię... to, które nam zatopiła wydra. Byłaby z niego para dla Grzywy. Był oswojony. Nie uciekałby do lasu. I Grzywa zostałaby z nim przy nas. — Mhm. Źle, że nie żyje — zgodził się Brodaty. — Teraz trzeba Grzywę karmić — zmartwił się Mały. — Tak, trzeba. — A co my będziemy jedli? — To co ona. — A co potem? — dopytywał się Mały. — Potem — nie wiem. Trzeba założyć więcej samołówek. Nóż i topór weź i troki skórzane, trochę łyka lipowego i te cienkie postronki, skręcone z jelita samy. Widno już. Pójdziemy. Poszukamy przesmyków króliczych — rzekł Brodaty. Grzywa nie towarzyszyła im, ale mimo to powiodło się. Zając sam niemal wpadł im w ręce, a dwa duże króliki znaleźli schwytane w pętle. Na jeden dzień mieli dość pożywienia. Po powrocie najedli się i nakarmili Grzywę. Kobieta ułożyła niewyspane Dziecko do snu i poszła ku pobliskiemu mokradłu, aby spod śniegu wygrzebać nieco żurawin. Mały udał się po gałęzie na ogień. Brodaty pozostał sam. Wsparłszy swoim zwyczajem grzbiet o nagrzane podnóże skały przysiadł na piętach i wpatrywał się w ogień. Szukał w myślach sposobu, który ułatwiłby im przeżycie zimy. Wiedział, że jeśli nie przeciwdziała temu, Grzywa ucieknie ponownie i pozostanie już w puszczy. Zasępił się. Tymczasem powrócił Mały. Przywlókł za sobą wielką stertę suchych gałęzi. Zadowolony z siebie spojrzał na Brodatego, ale ponura twarz ojca nie zachęcała do rozmowy. Znalazł więc sobie inne zajęcie: pośród gałęzi wyszukiwał takie, które mogłyby przydać się w gospodarstwie. Z rozwidlonych pędów giętkiego jałowca] dobrał kilka, które nadawały się do naciągania i suszenia futer, spełniając rolę sprężynujących prawideł na które nawlekano świeżo zdarte skóry. Dobrał kilka zapasowych podpórek do pieczenia mięsa nad ogniem. Wreszcie, dla zabawy, wybrał dwie proste, sękate gałęzie, obciosał je, ale w każdej pozostawił po jednym sęku, sterczącym poniżej połowy wysokości! Obie gałęzie wbił następnie obok siebie w śnieg. Chwyciwszy dłońmi ich górne końce, wdrapał się na nie opierając stopy na sęku każdej z nich i w ten sposób uniósł się ponad ziemię. Przytrzymując rękami ich wierzchołki, przestawiał na przemian to jedną, to drugą gałąź i tak chodził wzniesiony ponad podłoże o dobre dwie stopy. Ucieszony tym zawołał: — Duży teraz jestem! Chodzę taki duży... większy od ciebie! Brodaty zerknął przelotnie na syna, ale nie powiedział słowa. — ...Tak można przejść przez strumień w lesie i nie zamoczyć skór!... Nogi będą suche! Nie zmarzną! Zrobię jeszcze jedną parę takich kijów. Zostawimy je nad strumieniem! — wołał niecierpliwie Mały. Brodaty i tym razem nie odezwał się, ale wzrok jego dłuższą chwilę zatrzymał się na szczudłach, a czoło pokryło się bruzdami. Po chwili powiedział niespodziewanie __ On stale chodził z taką jedną sękatą gałęzią. Nie stopę a kolano opierał na tym sęku... Może... może on go jeszcze ma! Co ma? Sęk ma? — spytał zdziwiony Mały. - Może on ma jeszcze tego wilka... Wilk miałby teraz pięć wiosen. Jakiego wilka? Oswojonego. Kto ma wilka oswojonego? — dopytywał Mały. Pamiętasz Beznogiego z gromady plemiennej? Pamiętam. Mówili na niego: Beznoga albo Beznogi, pamiętam. Zamiast nogi miał przywiązany kij. Taki jak te moje, tylko krótszy. Napadła go niedźwiedzica i urwała mu kawałek nogi. Chodził wtedy na takim kiju. — Mhm. Ten. Wiesz, jak polował? — Bez nogi nic nie mógł upolować. Ryby łowił, wnyki i samołówki zakładał. Dziki nie dawał mu wcale mięsa. Innym łowcom też nie pozwalał dawać mu jedzenia. Beznogi był głodny i chudy. Czasem dawałeś mu po kryjomu kawałek mięsa. Wtedy on dawał ci grot do strzały albo do włóczni — odrzekł Mały. — Dobre były te jego groty. Dobrze pamiętasz. Ale później b

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!