PIOTR KORDA RUDOGRZYWA CÓRKA MADERY Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1974 Redaktor EWA TROSZCZYŃSKA Redaktor techniczny BARBARA KUBISZEWSKA Korektorzy ALEKSANDRA DMOWSKA NAWOJKA PELIWO ISBN 83-10-07955-9 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1982 r. Wydanie drugie. Nakład 20 000 + 250 egz. Ark. wyd. 10,5. Ark. druki Al—11,2. Papier powlekany ki. V, 80 g, 82X104/32. Oddano do skłaj dania w maju 1980 r. Podpisano do druku w marcu 1932 r. Druk ukończono w kwietniu 1982 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku. Zam. 237 SAMOTNI ŁOWCY I WILK Śnieg stajał trochę i gdzieniegdzie widać było czer- niejące dno lasu. Dokuczliwe, wilgotne powietrze wnikało pod ich skórzane okrycia i ziębiło ciała. Stali nieruchomi za wykrotem powalonej topoli. Korzenie jej, wydarte z podłoża wraz z mierzwą i strzępami mchu, sterczały wysoko, nad ziemią i dobrze skrywały obydwu. Sami niewidoczni, mogli spoza tej osłony swobodnie obserwować otoczenie. Brodaty wypatrywał czegoś w pobliskim gąszczu krzewiastej wierzby. Mały — jego syn — obserwował w skupieniu wilczycę, leżącą opodal. Pozornie nie zwracała na nich uwagi. Ukryta pod pniem wsłuchiwała się w coś, co dla nich pozostawało ciszą. Od dłuższej chwili wilczyca łowiła jakieś odgłosy i choć sami pozostawali na nie głusi, wiedzieli, że do niej docierają. Poznawali to po niej. Strzygnęła właśnie uchem i nieznacznie uniosła noz- drza, zwracając je w stronę krzewów wierzbiny. Rów- nocześnie Brodatemu wydało się, że poza nagimi wierz- bowymi witkami spostrzegł jakiś płynny, ledwie do- strzegalny ruch. Jego spojrzenie przeniosło się na wil- czycę, po czym szybkie i pełne oczekiwania powróciło ku wierzbowym krzewom. Znów coś się tam poruszyło i od mglistego tła można już było odróżnić brunatną, mocno wysyconą plamę. Cel był teraz wyraźny i bliski. Brodaty odetchnął głęboko, cicho wypuścił powietrze z płuc, nabrał je raz jeszcze, wstrzymał oddech... zmierzył. Wilczyca rozpoznała od razu znaną sobie zmianę w rytmie oddechu łowcy i zerknęła na niego kątem oka, po czym uniosła się nieznacznie i napięta znieruchomiała. Dał się słyszeć odgłos zwolnionej cięciwy i krótki świst. Pasący się w wierzbinie kozioł1 skoczył. Na mgnienie oka zawadził rogiem o gałąź i po kilku lekkich susach zniknął z pola widzenia. Wilczyca sunęła już za nim. Biegła długimi, niskimi skokami, wyciągnięta tuż nad powierzchnią niegłębokiego śniegu. Zdawało się, że nie dobywa wszystkich sił, szczędząc je może na dłuższy pościg. — Chybiłem — stwierdził Brodaty. — Trafiony — sprzeciwił się Mały. — Idziemy. Trzeba zobaczyć. Może posoka został na śniegu — ponaglił Brodaty. — Nie będzie posoki... Nie będzie ni w śniegu, ni n witkach — oświadczył Mały, podążając za ojcem. — Dlaczego? — zdziwił się Brodaty. — Strzała poszła w kałdun. Widziałem. — Niedobrze. Będzie szybko uciekał. Będzie dług uciekał — stwierdził Brodaty. — Szybko będzie uciekał, ale nie długo. Kozioł stary, rogi ma słabe. Rudogrzywa dogna go. Zmrok daleko. Kozioł nasz. Znajdziemy go po śladach. Zaniesiemy łup Kobiecie i Dziecku. My też zjemy dużo mięsa. Będzie dużo jedzenia. Dużo twardego mięsa. Będzie na kilka dni... W głosie Małego brzmiała nuta radości. Był głodny. Zapas zmarzłego mięsa, jaki przechowywali pod głazem w skalnej szczelinie, został już dawno zjedzony. prócz królika i dwóch chudych kuropatw, schwytanych w samołowkę, nie jedli niczego od poprzedniego ranka, nie licząc kilku garści zmarzłych jagód brusznicy i żurawin, wygrzebanych spod śniegu, których cierpki smak Mały czuł jeszcze na języku. Na samą myśl o pieczonym mięsie ślina napłynęła mu do ust. Przyspieszył kroku doganiając ojca. W milczeniu szli spiesznie po świeżych, wyraźnych śladach. Stary kozioł, gnany nieprzerwanie przez wilczycę, nie ustawał w biegu. Sprężyste, suche kończyny niosły go lekko i tylko oddech, zmęczony oddech starego zwie- rzęcia, nie nadążał za wytężonym ruchem ciała. Tylko ciężki oddech, chwytany już nie nozdrzami, lecz roz- wartym pyskiem, chrapliwy teraz i nierówny, utrudniał ucieczkę. Dobywając ostatka sił ofiara oddaliła się jednak od pogoni. Ale trwało to krótko. Kozioł wnet osłabł i susy jego stały się sztywne i niepewne. Rudogrzywa wilczyca dostrzegła to. Biegła dotąd upartym, długim cwałem. Teraz instynkt ponaglił ją jeszcze: uszy legły na karku, pysk lekko rozchylił się, a wytężony, falisty ruch grzbietu i rytmiczne wyrzuty długich łap przyspieszały pęd ciała z każdą chwilą. Dystans między prześladowanym i prześladowcą zaczął się nagle zmniejszać i wkrótce nie było go już wcale: szczęki wilczycy zaciśnięte przez moment na tylnej nodze kozła zwolniły uchwyt i ponownie zwarły się na jego brzuchu. Kozioł skoczył, zachwiał się i znów skoczył; mierzył tak, aby w skoku uderzyć ciałem o pień drzewa i uwolnić się od wczepionego w jego bok wroga. Skok był celny. Pod nagłym uderzeniem wilczyca puściła, ale i kozioł nie był w stanie wykorzystać tej ostatniej szansy. Zbyt nagle oswobodzony od zbędnego ciężaru zachwiał się i potknął; nim zdołał poderwać ciało do biegu, wilczyca znów go dopadła i powaliła. Jeszcze tylko stłumione odgłosy szamocących się ciał, gardłowy, chrapliwy pomruk, dobywający się spoza zwartych szczęk, i cisza... Kiedy Brodaty z synem przybyli śladem zwierząt, wilczyca obnażyła kły i bezgłośnie cofnęła się o kilka kroków od ofiary. Łowca obejrzał łup, wyrwał strzałę tkwiącą w słabiźnie, wyjął zza cholewy krzemienny nóż i szybko oddzielił sporą część tuszy. Trzymając w dłoni odcięty ochłap przywołał Rudogrzywę. Zbliżyła się zjeżona, warcząc szarpnęła ku sobie mięso, cofnęła się nieco i natychmiast przystąpiła do żeru. Wysiłek pogoni i podniecenie wywołane walką wzmagało jej głód i żarłoczność. Każdy wilk goni wytrwale, walczy zajadle, a potem pożera łup zachłannie i spiesznie, chroniąc swój kęs przed zaborczością innych. Rudogrzywa pochłonęła więc bez reszty swoją porcję, nim Brodaty z Małym zdążyli ściągnąć ze zdobyczy skórę. Wilczyca czekała teraz chwili, w której łowcy rozdzielą tuszę na części, wezmą ją na barki i ruszą w drogę powrotną. Chwila ta wkrótce nadeszła i ledwie przeszli, objuczeni, kilka kroków, przystąpiła jeszcze raz do żeru. Wraz z trzewiami kozła resztek pozostało niemało. Kiedy wszystko to zniknęło w jej paszczy, oblizała się i nieco ociężała pospieszyła za oddalającymi się. Po chwili dognała łowców i w drodze do jaskini nie odstępowała ich już ani na krok. PRZY JASKINI Przed zmrokiem byli już przy swojej jaskini. Kobieta widząc z daleka, że nadchodzą z łupem, podsyciła ognisko, które stale płonęło u podnóża skały. Po- wracających spostrzegło także Dziecko i przypomniawszy sobie o głodzie zaczęło płakać w niecierpliwym oczekiwaniu pokarmu. Wkrótce zaskwierczał duży połeć mięsa zawieszony nad ogniskiem. Rozszedł się zapach przypiekanego tłuszczu... Jedli łapczywie i do syta. Pozostałą część zdobyczy ukryli po przeciwległej stronie skały, w szczelinie pod głazem, gdzie nie dochodziło ciepło ogniska. Kobieta podrzuciła kilka tęższych gałęzi do ognia. Płomień ogarnął je, rozszerzył się, wzniecił snop iskier, wzbił się w górę i począł smalić pobliską skałę oraz wyżej położony nawis skalny, nad którym czerniał wąski właz do jaskini. Siedzieli wokół ognia i chłonęli ciepło, jakie rozsiewał. Syci, rozgrzani i znużeni wysiłkiem minionego dnia poczuli senność. Po chwili weszli po wyrąbanych w kamieniu stopniach na półkę skalną i skryli się w jaskini. Zasnęli. Ognisko poczęło przygasać. Po jakimś czasie Rudogrzywa wdrapała się na skałę i uchyliwszy nosem skórę zwisającą u włazu wśliznęła się do wnętrza. Było ciepło i zacisznie. Ściana skalna ogrzewana od zewnątrz płomieniem oddawała ciepło wnętrzu ciasnej pieczary i osuszała ją. Było tu ciemno. Ciszę zakłócały tylko spokojne oddechy śpiących. Zadrzemała i wilczyca. Czas mijał... Naraz Rudogrzywa ocknęła się. Zbudził ją jakiś da leki, stłumiony dźwięk. Wzeszedł księżyc i poprzez wąską szczelinę u właz wsączyła się do jaskini smuga bladego światła. Odległy, przeciągły dźwięk znów przypłynął z puszczy. Wilczyca westchnęła, a westchnienie to przeszło w szerokie ziewnięcie i ledwo słyszalny wysoki skowyt. Jej żołądek był wypełniony. Nie czuła głodu, pragnienia ni chłodu, a przecież rodził się w niej niepokój, który przerywał sen. Naglona nie znaną dotąd siłą wstała, ziewnęła jeszcze raz i przeciągnęła się, prężąc grzbiet i kolejno tylne łapy, po czym zbliżyła się do wyjścia. Siadła tu, i uchyliła nosem skórzaną zasłonę i wysunęła łeb na zewnątrz. I znów, teraz nieco wyraźniejszy, odezwał się głos idący z kniei. Brzmiał nisko. Posępny i niepokojąc; trwał dłuższą chwilę i ścichł. Było to wezwanie wilków. Rudogrzywa słuchała jakiś czas, potem zadarła w górę pysk, wydając z siebie długą, natarczywie drgającą nutę, która opadła po chwili, zabrzmiała niżej i wreszcie zgasła. Brodaty i Kobieta zbudzili się. Wilczyca wysunęła się z pieczary, zeskoczyła z półki skalnej i stanęła opodal ogniska. Dalekie nawoływanie wilków powtórzyło się. Teraz był to dwugłos. Znów odpowiedziało mu wycie Rudogrzywej. Odzew jej zabrzmiał tym razem pewniej, donośniej. Brodaty rozbudził się na dobre. Otulony szczelnie skórą wyszedł z jaskini, zsunął się w dół, przysiadł na. kłodzie rzuconej w pobliżu ogniska, rozniecił je trochę i zamyślił się. Pamiętał, że ubiegłej zimy, kiedy już dobrze przybyło dnia, Rudogrzywa również bywała niespokojna. Wtedy była ledwie podrostkiem. Spojrzał na nią. Stała bez ruchu, zwrócona pyskiem ku ciemnej i postrzępionej wstędze puszczy, otaczającej od północy i wschodu Skalistą Polanę. W postawie wilczycy, uniesionych nozdrzach, podanej do przodu głowie i zwróconych przed siebie uszach wyczuwało się natężone skupienie. Rudobrunatna za dnia kryza, okrywająca jej kark i ło- patki, zdawała się teraz czarna. Długie, suche kończyny i podciągnięty brzuch nadawały lekkości jej sylwetce, dając świadectwo zręczności i chyżości zwierzęcia. Brodaty przypatrywał się Rudogrzywej z zadowoleniem, ale i z niepokojem. Była szybka i silna, wytrwała i uważna. Wiedział to i wiedział także, że tej nocy zachowuje się inaczej niż kiedykolwiek. Oto znów ugięła lekko tylne łapy i zadzierając długi pysk zawyła przeciągle. Kiedy ostatnia opadająca nuta ścichła, wil- czyca przysiadła na zadzie. Pozostała tak dłuższą chwilę i naraz, bez widocznej przyczyny, zerwała się. Przebiegła parę kroków, podskoczyła jak za szczenięcych czasów, zatoczyła w szalonym pędzie kilka niewielkich okrążeń i zbliżyła się do Brodatego, po czym trąciła go! nosem i przypadła do śniegu, machając ogonem. Była to wyraźna zachęta do zabawy. Brodaty nie poruszył się.; Wilczyca zniechęcona oddaliła się nieco, po czym przypadła znów do śniegu i ryjąc w nim pyskiem poczęła się tarzać. Trwało to dłuższą chwilę, wreszcie otrząsnęła sierść i naraz znieruchomiała zwrócona w stronę, puszczy. ZAPOWIEDŹ KLĘSKI Brodaty z rodziną żył poza gromadą swego plemienia już trzecią zimę. Nie mając przy sobie wprawnych i sil- nych mężczyzn, z którymi odbywałby wspólne łowy, byłby wraz z Małym, Kobietą i Dzieckiem zginął dawno z braku pożywienia. Stało się jednak inaczej... Nie zawsze syci, ale i nie nazbyt wygłodzeni, żyli do- tychczas w kniei i z niej potrafili czerpać środki do życia. Inni wygnańcy, których zaraza, waśni bądź jakakolwiek inna przyczyna zmusiła do opuszczenia swoich plemiennych gromad i którzy skazani byli na samotnicze życie w puszczy, ginęli zwykle. Brodaty przeżył. Przeżył wraz z rodziną. Jak się to stało? To prawda, że kiedy żył w plemiennej gromadzie, zaliczano go do najprzemyślniejszych łowców. Ale i po śród tych, co żyjąc w odosobnieniu ginęli w puszczy bywali przecież nie gorsi od niego. Czemu więc lub komu zawdzięczał życie? Samemu sobie? Czy może przypadkowi, który sprawił, że puszcza okazała się dla niego bardziej łaskawa? Na żadne z tych pytań nie da się odpowiedzieć „tak" Na żadne nie da się też odpowiedzieć „nie". Rzeczywistość nie była tak jednoznaczna i prosta. Brodaty uparcie szukał sposobu przetrwania i wreszcie go znalazł, ale prawdą jest również to, że był mu w tym pomocny przypadek. Oto pierwszej zimy napotkał kulawą wilczycę. Niesprawny drapieżnik skazany bywa w kniei na kłodową śmierć. Brodaty wiedział o tym. Kulawa Wadera, nie mogąc nadążyć za wilczą watahą, zdana była tylko na siebie. A że samotny, chromy wilk wiele zimą nie upoluje w puszczy, postępowała więc wilczyca śladami Brodatego i żywiła się resztkami tego, co i jemu z największym tylko trudem udawało się upolować. Było tego jednak zbyt mało, by przeżyć dłuższy czas i wyżywić rodzinę. Samotny łowca pojął to, a pojąwszy szukał wyjścia i znalazł je: sięgnął po pomoc samotnej wilczycy. Działał z rozwagą i namysłem. Chciał, lub może słuszniej byłoby powiedzieć musiał, wyzyskać dla siebie tę szczególną sposobność, jaką stwarzała ułomność czy też przejściowe kalectwo zwierzęcia, a stąd i jego głód. Dożywiał więc wychudzoną Waderę dzieląc się własnym, skąpym łupem. W śniegu i chłodzie zraniona łapa wilczycy nie goiła się szybko, a upływający czas sprzyjał zamierzeniom Brodatego. Wilczyca po trochu nabierała sił i oswajała się z obecnością łowcy. Już nie tylko postępowała za nim, w oczekiwaniu na pozostawione resztki, ale wyprzedzała go, tropiąc instynktownie zwierzynę i swoim rachowaniem wskazując jej kryjówki. Już wtedy była mu pomocna. Nieco później, wdrożona już do współdziałania z Bro- datym i przywykła do kalectwa, wilczyca doganiała i powalała ciężej zranione i odnajdywała niecelnie trafione ofiary, umykające nierzadko wraz ze strzałą zaopatrzoną w tak cenny dla łowcy grot, wyciosany z krzemienia. Postrzelone zwierzę bywało łatwiejszym łupem. Wyczuwając świeżą krew, szła więc za nim] Łowca pozwalał jej w zamian zaspokajać głód. Dawał co mógł, i brał od niej, co się dało. Kulawa wilczycą towarzyszyła mu w łowach nieodmiennie. Szła śladem Brodatego nie tyle z wyboru, co z braku wyboru. Szła przecież tropem, który zapewniał sytość. Zmiażdżona łapa nie pozostawiała jej innych możliwości. Współdziałanie dawało obojgu korzyści: pozwalało przetrwać czas chłodów i głodu. Tak minęła najcięższa dla samotnego łowcy zima: była bowiem pierwsza i najmroźniejsza. Wtedy też w myślach Brodatego zrodził się nowy zamysł: plan pozyskania zdrowego wilka jako sprzymierzeńca w łowach. Kiedy Wadera wydała na świat wilczęta i podchowała je nieco, Brodaty odnalazł jej norę i zabrał młode. Jedno z nich pozostało przy nim. Drugiej więc zimy polowało już z Brodatym niewprawne wilcze szczenię — córka Wadery — odebrane podstępnie matce i wychowane u jego boku. Była przy nim dotąd i tak oto, trzeciej, zimy przybrała już postać długonogiej rudogrzywej wilczycy. Brodaty nazywał ją krótko Grzywą. Dzieliła z nim ciepło pieczary, chłód zimowych poranków i trud zdobywania pożywienia. To ona zbudziła go tej nocy przeciągłym wyciem. Rano Brodaty nie czuł się wypoczęty. Niepokój wilczycy dawał i jemu powód do niepokoju. Mimo zmęczenia po wczorajszej wyprawie znaczną część ostatnia nocy przesiedział przy ognisku. Nowy zapas mięsa, pozostawiony jeszcze w skalnej szczelinie, mógł starczał zaledwie na dwa dni. Z nastaniem brzasku Brodaty przysposobił więc co należało i zbudził Małego. Obaj pożywili się trochę i bez zwłoki ruszyli w las. Jak zawsze towarzyszyła im Grzywa. Zdawało się nawet, że podniecenie jej minęło. Z nawyku pomykała w odległości kilkunastu kroków w bok od Brodatego. Nie wyprzedzała go. W ten sposób łowca pozostawał stale w zasięgu jej wzroku. Szła czujna i uważna. Brodaty również miał ją stale na oku, aby z jej zachowania odczytywać to, czego jego własna zmysły, nie tak doskonałe jak wilcze, nie mogły pochwycić lub rozpoznać. Zbliżali się właśnie do niewielkiego mokradła otoczonego krzewami i zeschłymi pędami bylin. Poruszali się cicho, idąc świeżym tropem kilku dzików. Odciski racic ginęły w gąszczu okalającym śródleśne zapadlisko! Mały trącił ojca w ramię. Obaj spojrzeli na wilczyce! Stała chwilę węsząc, strzygnęła uchem, po czym skradając się ruszyła powoli tropem dzików. Brodaty przywołał ją gestem ręki. Zatrzymała się i po chwili ociągania zawróciła. — Zwęszyła. Są w gąszczu! — wyszeptał Brodaty. Ja zostanę tu. Skryję się przy wejściowym tropie! Grzywa pójdzie z tobą. Obejdziecie mokradło. Od tamtej strony wypłoszysz dziki. Pognasz je na mnie. Będziesz krzyczał i walił gałęzią o drzewa. — A jak dziki wcześniej się poderwą? Mogą pójść bokiem... — rzekł Mały. — Mogą. Wtedy puścisz Grzywę. Ona je pogoni. Będą spłoszone. Jak będą spłoszone, nie będą szukały nowej drogi. Popędzą własnym tropem. Tym tu. Wypadną z gąszczu obok mnie. Wtedy strzelę. Grzywa dogoni postrzelonego. Idź już — zakończył Brodaty. Mały przywołał Grzywę i ruszył wokół gęstwiny otaczającej zmarznięte mokradło. Brodaty skrył się w pobliskiej kępie jałowca, włócznię wbił w śnieg i przysposobił łuk. Czekał już dość długo i poczynał się niecierpliwić, gdy wreszcie usłyszał dalekie okrzyki Małego i huki uderzeń pałką o pnie drzew. Po chwili doszło go trzeszczenie gałązek pod racicami i tętent. Przygotował się do strzału. Wreszcie pochwycił sapanie zbliżających się zwierząt i ujrzał krępą sylwetkę dzika, a za nim następne, mijające go w galopie. W nozdrza uderzyła fala znanego odoru. Wstrzymał oddech i strzelił. Pocisk ugodził młodego dzika, trafił w udo. Zwierzę potknęło się i kulejąc pogalopowało dalej. „Przed Grzywą daleko nie ucieknie" — pomyślał Brodaty. Chwile mijały, ale wilczyca nie ukazywała się na tropie dziczego stadka. Brodaty zaniepokoił się. Wkrótce dało się słyszeć wołanie Małego. Biegł co sił. Za chwilę był już przy ojcu. — Grzywa gdzie? — rzucił niecierpliwie Brodaty. — Tam — odparł Mały wskazując poza siebie. — Co tam? — Nie wiem. Nie poszła... Nie poszła za mną wkoło mokradła. Została z boku. Nie chciała iść. Sam wypło- szyłem dziki... — Nigdy tak nie było — odparł Brodaty marszcząc czoło. — Nie było — zgodził się Mały. — Bez Grzywy będziemy gonili i szukali postrzałka przez kilka dni. Na trzech nogach szybciej biega niż my na dwóch. Jest spłoszony. Nie da podejść się na drugi strzał. Bez Grzywy trudno. Trzeba szukać. Idziemy. Wkrótce odnaleźli trop wilczycy; szli nim niedługo, gdy naraz spostrzegli, że zbiega się on z innym wilczym tropem. Ślady były świeże. — Poszła za wilkiem — powiedział Mały. — Nie, nie za wilkiem — odrzekł Brodaty. — Jak to? To przecież ślady wilka... — zdziwił się chłopiec. — Nie. To jest trop kilku wilków. Idą jeden za drugim. Zostawiają tylko jeden trop. — Dlaczego jeden trop, a wilków kilka? — Stawiają łapy w te same ślady, które zostawia pierwszy. — To skąd wiesz, że było tu kilka? — Wiem. Tropy mocniej wyciśnięte i szersze dziury w śniegu. Zobacz. Obok tego tropu tylko Grzywa, zostawiła ślad... Chłopiec szedł wzdłuż tropów, przyglądał się odciskom wilczych łap, porównywał je i w pewnej chwili zawołał: — Tu nie ma wcale śladu Grzywy. Pobiegła ich tropem. — Tak. Poszła. Niedobrze zgodził się Brodaty. — Czy ona wróci? — Wróci — nie wróci. Nie wiem. — Jak będziemy polować bez niej? Będzie głód - zaniepokoił się Mały.. — Będzie — nie będzie. Może ona wróci. Teraz trzeba iść i założyć samołówki na króliki i zające. I siatki-samołówki na kuropatwy i głuszce. Dużo samołówek. Dużo. — Mamy trochę zmarzłego mięsa z kozła — wtrącił Mały. — Mamy. Niech leży. Dobrze zmarznięte mięso. Niech leży. — A jak dziś nic nie złowimy? Głodny jestem stwierdził Mały. — Dziś nie złowimy, jutro złowimy. Rano jadłeś. Trzeba poczekać. — Mówiąc to Brodaty skierował się do miejsca, z którego strzelał do dzika i gdzie pozostawił swoją dzidę. ___ Czemu Rudogrzywa poszła za wilkami? — spytał Mały, idąc za ojcem. ___ Niedługo będzie wilcze wesele. Grzywa młoda, ale już dorosła. Wcześnie poszła. Za wcześnie. Młode wilczyce później zaczynają gody: kiedy dzień dłuższy i słońce lepiej grzeje. Poszła za wcześnie... Dziś nocą wołały wilki. Słyszałeś? __ Słyszałem, jak Grzywa wołała. Długo wyła. Ciebie nie było w jaskini. Jak wesele się skończy, Grzywa wróci? Nie wiem... wróci, potem znów pójdzie. — Jak wróci, to będzie z nami polowała? — Nie wiem. Może już będzie nosiła w sobie szczenięta. Będzie ciężka, leniwa, w biegu powolna, w pogoni słaba. — Urodzi szczenięta i znów będzie lekka. Tak jak Wadera? — Będzie lekka, ale będzie pilnowała szczeniąt. Z początku stale będzie z nimi. Nie pójdzie wcale na łowy. Nie ruszy się od małych. Nie zostawi ich. Zmarzłyby. — Weźmiemy je do jaskini. Tam ciepło. — Kiedy będą szczenięta, Rudogrzywa nie zostanie z nami w jaskini. Będzie zła. Będzie lękliwa. — Dlaczego zła? — Będzie się bała. — Czego? Ona nas zna. Nie boi się. — Zna, ale wilczyca, co ma młode, bardzo zła i lękliwa. Skryje się gdzieś albo pójdzie za swoim samcem w las i wygrzebie szczeniętom głęboką norę. Bezpieczną norę. Wygrzebie taką norę, jak jej matka, Wadera. Pamiętasz? — Pamiętam. Jej wilk, wilk z puszczy, będzie znał takie miejsca. To wykopiemy głęboką norę koło jaskini. Będzie dla niej dobra, to tam zostanie. Zostanie przy nas rzekł Mały. — Zostanie? Nie zostanie. Pójdzie za swoim wilkiem. Jej wilk, dziki wilk, przy nas nie zostanie. A może Grzywa już teraz nie wróci. Może wróci, a za swoim wilkiem pójdzie, kiedy będzie bardzo gruba i ciężka. Nie wiem, jak będzie — wyjaśnił Brodaty. — Dlaczego wtedy, jak będzie gruba i ciężka? — Żeby wilk-samiec ją karmił, a potem karmił jej szczenięta. — Trzeba, żeby był dla Grzywy oswojony wilk. Taki oswojony jak ona. Taki, co by spał w naszej jaskini. Wtedy nie wyprowadzi jej w las i nakarmi jej szczenięta koło jaskini — stwierdził Mały. — Toby było dobrze. Bardzo dobrze... — My też możemy karmić ją i jej szczenięta. Wilk wiosną nie musi jej pomagać. — Może nie musi, ale Grzywa tego nie wie. Ona wie że samiec-wilk upoluje i przyniesie jej żer. Wie, że szczeniętom też przyniesie. Każda wilczyca to wie. — Z czego ona to wie? Nie miała przecież szczeniąt... — Wie z siebie. Wie, bo jest wilkiem. Wilki o wilkach wszystko wiedzą. — Zabijemy jej wilka. Wtedy Rudogrzywa od nas nie odejdzie — rzekł Mały. — Niełatwo go zabić. Dorosły wilk ostrożny. Nie zbliży się do nas. Może znajdziemy ich jamę, ale wtedy będą już szczenięta. To za późno. I wiesz, jaki wilki mają słuch i nos. Jakie mają oczy. Strzelać z daleka i zranić basiora z łuku — jeszcze gorzej. Pójdzie spłoszony daleko. Zabierze Grzywę, Grzywa zabierze małe — wyjaśnił Brodaty. — Bo ona też wtedy spłoszy się i więcej do nas nie wróci... _ Mhm, wtedy nie wróci — zgodził się Brodaty. Trzeba, żeby były oswojone dwa wilki: wilczyca i wilk. Wtedy zostaną. Przy nas zostaną. Zimą i na przedwiośniu nie będzie głodu — rzekł Mały. Brodaty nic nie odpowiedział. W GROMADZIE I POZA GROMADĄ — Gdzie Grzywa? — zapytała Kobieta, kiedy powrócili do jaskini. W kniei. Nie żyje? Ranna? — dopytywała się, niespokojna. — Żyje. Nie ranna. Została. Poszła za wilkami — odparł Brodaty z posępną twarzą i przeniósł wzrok na ognisko. Kobieta i Mały skryli się w jaskini. Brodaty pozostał sam. Oparty grzbietem o podnóże skały, ujął osmalony kij i podgarnął ku żarzącym się węglom nie dopalone gałęzie. Wysoko wzniósł się jaskrawy płomień i wnet znów przygasł. Brodaty Wpatrywał się w fioletowe ogniki i nagrzane powietrze drgające nad żarem. Jawiły mu się obrazy minionego życia w plemiennej gromadzie. Wspominał głęboki dół-pułapkę, z którego dobywały się kłęby pary wyrzucanej z nozdrzy pojmanej Żubrzycy. Ujrzał znajome sylwetki współplemieńców, skaczących w ra- dosnym podnieceniu wokół pułapki z żywą jeszcze zdo- byczą i potem potężną tuszę zwierza już poćwiartowaną i skwierczące nad ogniem mięso. Wyczuwał niemal nęcącą woń, jaka unosiła się wokół niego. Jawiły mu się dłonie i zęby, rwące kawały mięsa, i chude ramiona starcze, wyciągnięte w niemej prośbie o pożywienie... Brodaty przełknął ślinę. Nie głód wszakże podsuwał jego wyobraźni sceny pomyślnych łowów i wielkich ilości smacznego pożywienia. Rano najadł się do syta i czczość jeszcze mu nie dokuczała. To raczej obawa przed głodem rodziła w nim niepokojące myśli i przywoływała w wyobraźni znane sceny zapewniających sytość bezpiecznych łowów na grubego zwierza. Tej zimy on i jego rodzina dwukrotnie już przeżywali okresy braku pożywienia. Nie trwały długo, Dość jednak, aby nie poszły w niepamięć. Ucieczka Grzywy i minione ostatnio dwa dni niepowodzeń w łowach odświeżyły wspomnienia poprzednich okresów głodu. Brodaty rozmyślał na przyczynami tych niepowodzeń nie po raz pierwszy. Nie pierwszy też raz dochodził do wniosku, że sam nie ponosił tu winy, że były one przejawem normalnego biegu rzeczy. Niczego to jednak nie zmieniało. Brodaty nie miał złudzeń: bez udziału Grzywy w łowach groziła im klęska. W czas srogiego chłodu i wiatru naziemna zwierzyna szczędziła i tak nadwątlone zasoby energii i kryła się przed zimnem gdzie i jak się dało: w norach, jamach, kotlinach i gęstwinie. Kryła się kuląc ciało w bezruchu gdzie bądź: w śnieżnym zagłębieniu czy stercie zeschłych liści. Nierzadko zwierzęta wstrzymywały się od poszukiwania żeru i pozostawały w ukryciu nawet przez kilka dni... Jakże więc on — Brodaty — miał je tropić, skoro w kniei nie było świeżych śladów? Skąd miał wiedzieć, gdzie w puszczy szukać zdobyczy, jeśli nie pomoże mu w tym wilczyca? I przy jej udziale z trudem i mozołem, w głodzie i zimnie zdobywał ledwie tyle pokarmu, aby utrzymać przy życiu siebie i swoich. Przekraczało to niemal zdolności jednego łowcy i najpewniej okazałoby się niemożliwe, gdyby nie współudział Grzywy. W cieplejsze dni znaczna część drobnej zwierzyny żerowała tylko o zmierzchu i nocą. W ciemnościach celny strzał z łuku nie udawał się prawie nigdy. I za dnia niewielki ów cel, a także chyżość i płochliwość drobnych naziemnych zwierząt sprawiały, że skuteczne trafienia zdarzały się nieczęsto. Samo już zbliżanie się do zwierzęcia po skrzypiącym śniegu i podejście doń tak, aby znalazło się w zasięgu strzału z łuku, było niełatwe. Siedzenie na czatach i długotrwałe oczekiwanie, aż zwierzyna jakaś przypadkowo przyjdzie na strzał, także nie było celowe: do cna zziębniętemu celny strzał udaje się rzadko, a wzmożone chłodem uczucie głodu rychło daje o sobie znać. Porą zimową najpewniejszą zdobyczą były wielkie zwierzęta, kopytne. Mrozu się nie lękały, nie pierzchały w popłochu przy lada chrzęście gałązki pod stopą. Nie bały się wrogów: to one budziły strach. Jawnie i śmiało poruszały się w kniei i pasły się spokojnie. Brodaty wiedział to równie dobrze jak i to, że sam nie upoluje ni żubra, ni tura, ni łosia, ani nawet rosłej lochy czy odyńca. Raz tylko udało mu się ubić dużego dzika, ale sam mało przy tym nie postradał nogi. Kiedyś spróbował zapolować na łoszę i niewiele brakło, by utracił życia pod racicami starej klepy. Uratowała go wtedy Wadera, ale ból rozbitego biodra przypominał mu o tym zdarzeniu niemal co dnia. Aby zimą zaspokoić w kniei głód, trzeba było polować na wielkie zwierzęta kopytne. One to właśnie stanowiły w czas śniegu główne źródło pożywienia plemion żyjących i polujących w gromadzie. Rozumne współdziałanie kilkunastu, a nieraz ledwie kilku sprawnych mężczyzn dawało osadzie plemiennej zdobycz, zapewniającą sytość na wiele dni. A i niebezpieczeństwo łowów na tę zwierzynę nie było w gromadzie zbyt wielkie. Nie siła, którą nikt przecież nie mógł się mierzyć z turem czy żubrem, a sposób polowania, spryt i zgodne działanie łowców zapewniały powodzenie. Zwykle kopali oni doły-pułapki i maskowali je, a śnieg skrywał ich podstęp. Gdy spadł i przysypał gałęzie, ściółkę leśną i darń pokrywające z wierzchu ów dół, przystępowali do dzieła. Nie czekali biernie długie dni, aby zwierz zaszedł tu przypadkiem. Płoszyli wybraną ofiarę i gnali ją, oderwaną od stada, w oznaczonym kierunku i z dokładnie wytkniętym celem. Płoszyli ogniem, zgiełkiem i krzykiem, a gdy było trzeba — także pociskami, rzucanymi bezpiecznie z drzew. Gromadna nagonka bywała skuteczna, a niebezpie- czeństwo niewielkie. Tur, łoś czy żubr, uwięziony w głębokim dole, stawał się pewną i łatwą zdobyczą. Pozostawało tylko ubicie go kilku celnymi rzutami włóczni i przeniesienie potężnego łupu do osady plemiennej. Ale i to zadanie było tylko sprawą liczby rąk, które podjęły wspólny wysiłek. Tuszę ćwiartowano na miejscu, wprost w dole, a każdy niósł do osady tyle, ile był w stanie udźwignąć. Brały w tym nieraz udział i starsze dzieci, i bezdzietne kobiety. Tak właśnie radziło sobie zimą rodzinne plemię Bro- datego. Żyło ono nie zawsze zgodnie, ale zawsze gromadnie i zimą gromadnie polowało. Jakże jednak on — samotny łowca —: zdany tylko na pomoc kilkunastoletniego syna miał w czas zimy żyć w kniei i żywić z niej rodzinę? „W czas śniegu i chłodów i wilki polują watahą, nie w pojedynkę" — myślał z goryczą Brodaty, wpatrując się w ogień. Dawniej Wadera, a teraz Grzywa stała się dla niego nieodzownym warunkiem przeżycia. Grzywa, towarzysząc Brodatemu w łowach od szczenięctwa, pojęła, jak zachowuje się i działa on sam i czego spodziewa się po niej. Jego ruchy, zachowanie się zwierzyny i okoliczności, w jakich działali lub sposobili się do działania, naprowadzały .wilczycę i wskazywały, co wypadało jej czynić: tropić zwierzę idąc jego woniejącym śladem, czaić się w oczekiwaniu na jęk łuczniczej strzały, doganiać postrzałka czy płoszyć ofiarę i naganiać ją ku łowcy. To, co czyniła, było w równym stopniu wynikiem jej doświadczenia we współdziałaniu z Brodatym, jak i wrodzonych skłonności. To zaś, jak działała, wynikało już tylko z jej wilczej natury. Wiele chwytów i uników, wiele sposobów napaści i obrony, pogoni i tropienia nasuwał jej łowiecki instynkt i popęd urodzonego drapieżcy. Na to liczył Brodaty wiedząc, że wilczyca nie miała nigdy sposobności, by wprawić się w łowach u boku innych doświadczonych wilków. Choć wychowała się nie przy matce, lecz przy nim, wielu wilczych umiejętności wcale nie musiała się uczyć. Jako szczenię potrafiła już skradać się niepostrzeżenie do wytropionej zdobyczy. Wiedziała nawet, jak kryć się podczas czatowania, by wiatr, niosący jej własną woń, nie zdradził zwierzynie zasadzki i szeleszcząc w listowiu głuszył jej ruchy. Wcześnie wyczuła, co zapowiada świst wypuszczonej strzały. Pojęła też, że pocisk tkwiący w ciele uciekającego zwierzęcia wskazuje łup łatwiejszy do zdobycia od innych. Przyswojenie tego ułatwił jej instynkt: skłaniał ją do pogoni za ofiarą, która uciekała i uciekając znaczyła trop Wonią własnej krwi. Brodaty z podziwem nieraz obserwował umiejętności wilczycy. Nie wiedział, że każdy wilk chętniej napada na słabą, chorą lub już zranioną ofiarę. Rudogrzywa nie była inna. Pośród umykającego w popłochu stada wybierała niezawodnie zwierzę postrzelone i po krótkiej lub dłuższej pogoni zawsze go dopadała. Zaspokajało to jej naturalne dążenie do pogoni, rychłego schwytania ofiary i nasycenia głodu. Pogoń, walka i żer, jaki wreszcie zdobywała, były niemałą zachętą i pobudką do tego, by nie pominąć następnych nadarzających się sposobności. Pomyłki w wyborze właściwej, to jest ranionej strzałą, ofiary zdarzały się, Rudogrzywej tylko w okresie szczenięctwa. Kilkakrotna bezowocna pogoń za zdrową zwierzyną sprzyjał utrwaleniu doświadczeń w dalszej nauce. Od tamtych czasów gnała już tylko za tym zwierzęciem, które napiętnował pocisk łucznika. Ani jedno celnie ugodzone zwierzę nie uszło tej zimy Brodatemu w las. Znaczyło to wiele, tyle niemal co uniknięcie zagłady. PIERWSZE SPOTKANIE Szła powoli, rozważnie i cicho. Chwilami zatrzymywała się w pół kroku, to znów pomykała szybciej z nisko opuszczonym nosem, to zwalniała i zadarłszy pysk chwytała w nozdrza górny wiatr. Dotąd czuła świeża i silną woń dzików, gdy nagle uderzył ją jakiś inny zapach. Przystanęła. Po chwili wahania, wbrew nawykom, porzuciła ślad tropionej teraz zwierzyny i skręciwszy w bok pobiegła w skos poprzez niewielką polankę. Już nie skradała się, nie kryła. Długim miarowym kłusem biegła tam, skąd wiatr przyniósł tę pociągającą i bliską jej woń. Mijała na skraju polanki wielką sosnę, naraz — jakby szarpnięta na postronku — zawróciła ku niej, by obwąchać jakiś zapachowy ślad, pozostawiony na korze. Tu stała chwilę, niespokojna, potem rozejrzała się wokoło i zaskomlała cicho, wyczekująco... W pobliskiej kępie zielonych jałowców coś poruszyło się i spoza nich wysunął się młody wilk. Zwierzęta, wzajemnie zaskoczone swoją obecnością, wpatrywały się w siebie bez ruchu. Po chwili młody samiec, ośmielony już nieco, przebiegł kilka kroków i znów przystanął. Niepewny obejrzał się. Za nim, spoza jałowców, wychynął drugi wilk. Był to stary basior. On także spojrzał na Grzywę, zatrzymał się jakby w pół kroku i również zerknął poza siebie, zwracając pysk ku zielonym krzewom. Młody samiec ruszył tymczasem powoli w kierunku Grzywy. Szedł, kroczył raczej, na sztywnych łapach, z uniesioną głową i odstawionym od zadu ogonem, pre- zentując się wilczycy w tej okazałej i dufnej postawie niedawno nabytej dojrzałości. A kiedy Rudogrzywa stała nadal w miejscu nie okazując mu wrogości, podskoczył po szczenięcemu w górę raz i jeszcze raz, uskoczył w bok, przypadł piersią do śniegu i w tej pozycji zastygł. Uszy miękko legły mu na karku, wargi ściągnął tyle tylko, by nie odsłaniając kłów obnażyć w swoistym uśmiechu sinobiałe siekacze. Wreszcie kiwnął ochoczo ogonem w lewo, potem w prawo i lekkimi, zalotnymi niemal ruchami począł zbliżać się do Grzywy... Wnet zatrzymał się jednak. Obok wilczej i znanej sobie woni, jaka od niej płynęła, wyczuł coś obcego, nieznanego. Obudziło to w nim nieufność. Niezdecydo- wany, a może i zalękniony nawet badał tę niepokojącą woń. Wdychał ją, a wznoszący się włos na jego grzbiecie zdradzał gotowość do ataku lub obrony. Nie poruszył się. Grzywa stała sztywna, w postawie hamowanego nie- pokoju. Nie znała mimiki wilczych pysków, nie umiała również odczytać znaczenia ruchów ani wymowy zmiennej postawy ich ciał. Ów naturalny wilczy język gestów i ruchów, ruchów znanych jej mięśniom, pozostał dotąd nie znany jej oczom. Sama poruszała się tak niekiedy: ściągała wargi, jeżyła włos, podskakiwała na sztywnych łapach bądź przywierała płasko do podłoża, ale gestów tych nigdy przecież nie widziała u innych wilków. Nie pojmowała więc jej znaczenia, nie wiedziała, co zapowiadają. Nie wiedziała tego, co wiedziały i wiedzą tysiące wilczych pokoleń, wychowanych pośród swych pobratymców. Nikłe ślady, jakie pozostawały w pamięci Rudogrzywej z czasu, kiedy karmiła ją matka i kiedy ona sama baraszkowała z rodzeństwem, nie odpowiadały obecnej sytuacji. W zachowaniu się wilków, które stały teraz przed nią, nie odnajdywała tego, co zapamiętała z tamtych odległych czasów. Strwożona i niepewna ich zamiarów przyglądała się im. Nie uciekała wszakże; coś ją tu zatrzymywało. Stały przed nią dwa obce, duże zwierzęta. Lękała się ich, choć były obdarzone tak bliską jej i pociągającą wonią. Lękała się w nich nieznanego... Pierwsze miesiące życia spędziła u boku Brodatego i jego rodziny. Tam. z upływem dni wygasł jej lęk przed dwunogimi. Tam poznała ich bliżej. Wtedy też zrodziła się wobec nich ufność, a wraz z nią lęk lub wrogość przed tymi, których nie znała. Kiedy utraciła matkę i rodzeństwo, w jej szczenięcej świadomości miejsce utraconych zajął Brodaty i jego bliscy. Przy nich i z nimi spędzała noce i dnie. Z Małym i Dzieckiem baraszkowała, Kobieta leczyła jej rany. Brodaty dostarczał strawy, pozwalał nasycić głód. Z jego ręki wzięła pierwszą żywą zdobycz. Przy nim schroniła się przed pierwszym w życiu wrogiem, który napadł ją i zadał ból. I tak z biegiem dni odnalazła u boku Brodatego poczucie bezpieczeństwa, utracone wraz ze stratą matki. Po upływie jakiegoś czasu Rudogrzywa poczuła się bezpieczna i odważna również i przy pozostałych członkach jego rodziny. Przy nich i pośród nich odnalazła niezbędne poczucie przynależności do „stada": jej stada. Wilków nie znała. Nie żyła nigdy w ich gromadzie i teraz, pełna nieufności i lęku, nieruchoma, rozglądała się bezradnie wokoło, poszukując Być może wsparcia w Brodatym lub Małym. Nie było ich tu jednak. Zdobyła się wreszcie na tyle odwagi, by podkuliwszy ogon podjąć nieśmiałą próbę wycofania się. Odstąpiła kilka kroków. Młody wilk, zjeżony jeszcze, zaskomlał cicho i ruszył za nią, ale stary samiec przeciął młodzikowi drogę i warknął, osadzając śmiałka w miejscu. Zaprezentował mu jeszcze na mgnienie oka kły, po czym w kilku wesołych podskokach zbliżył się do Grzywy. Strwożona zastygła znów, wyginając grzbiet w łuk i kuląc pod siebie ogon. Stary samiec, aby jej nie spłoszyć, okrążył ją powoli i wyciągnąwszy ku niej nos stanął wyczekująco. Po chwili nozdrza zwierząt zetknęły się. Rudogrzywa, ośmielona trochę, obwąchiwała właśnie kark starego samca, kiedy spomiędzy krzaków jałowca wyskoczyło trzecie, niewidoczne dotąd zwierzę. Była to tęga wilczyca. Na mgnienie przypadła do śniegu, po czym z rykiem rzuciła się ku Grzywie, odtrącając w impecie samca. Zanim Grzywa zdołała pojąć, skąd grozi jej niebezpieczeństwo, zęby wilczycy szarpnęły jej bark rozrywając szeroko skórę i mięśnie. Błyskawicznie nastąpił drugi i trzeci cios. Grzywa nie zdołała, a może i nie odważyła się przyjąć obronnej postawy. W panice i niemal na oślep rzuciła się do ucieczki. Mimo głębokiej rany w barku była szybsza. Stara wilczyca zaniechała wkrótce pogoni. Zadowoliła się doraźnym zwycięstwem i odstraszeniem rywalki. Rudogrzywa, nie oglądając się gnała ile sił. Po pewnym czasie ból zmusił ją do odpoczynku. Rozejrzała się niepewnie, powęszyła chwilę i uspokojona brakiem obcych woni ułożyła się w śnieżnej kotlinie. Połknęła trochę śniegu, by ugasić pragnienie. Teraz kiedy strach już ją opuścił, a napięcie wywołane ucieczką i wytężonym ruchem minęło, ból stawał się nieznośny. Z trudem uniosła się i usiłowała iść dalej. Po niewielu chwiejnych krokach narastający obrzęk zranionych tkanek i pulsujący ból zmusiły ją do ponownego ułożenia się w śniegu. Nie rozgrzebała go nawet. Legła tam, gdzie stała, i poczęła wylizywać szeroką ranę. Przed zmrokiem zwlokła się i rozejrzała za miejscem lepiej osłoniętym. Zadowoliła się niewielkim zagłębieniem, wygrzebanym niedawno przez dzika u stóp dębu. Zwinięta, nie zmieniając prawie pozycji, pozostawała tu przez trzy dni i trzy noce. SZCZUDŁA I NOWY ZAMYSŁ Tego dnia, podobnie jak poprzedniego, niczego nie upolowali. Resztka mięsa i trochę korzeni wygrzebanych spod śniegu i uprażonych w oblepionym gliną koszyku podsyciły tylko ich głód. Ułożyli się do snu z pustymi żołądkami. Spali lekkim snem głodnych. Noc była ciemna, bezwietrzna. Nad ranem Brodaty wyszedł z pieczary, aby dorzucić drew do ogniska. W jego mdłym świetle zobaczył ciemny kształt przytulony do podnóża skały. Była to Grzywa. Uniosła tylko na krótką chwilę pysk i skryła go ponownie pod puszysty ogon. Brodaty podszedł ku niej i przykucnął. Kiedy wysunął dłoń, aby pogłaskać wilczycę po grzbiecie, ostrzegło go groźne warczenie. Nie rozumiejąc zrazu reakcji zwierzęcia wycofał się i podrzucił świeżych gałęzi do ognia. Zajęły się płomieniem. Z ogniska buchnęło żarem i posypały się wokoło iskry. Grzywa uniosła się z trudem i silnie kulejąc, oddaliła się o kilka kroków. Brodaty widział to i raz jeszcze zbliżył się do niej. Pośród rozchylonej sierści zobaczył rozległą otwartą ranę. Obejrzał ją dokładnie nie dotykając obolałych tkanek. Pojął, co zaszło, i pomyślał, że może dobrze się stało. „Może teraz Grzywa nie będzie tak skora do ucieczki w ślad za wilkami. Rozmyślając nad tym Brodaty zbudził Małego i Kobietę. — Wstawajcie! Wróciła Grzywa. Ranna. — Mocno? — spytała Kobieta. — Mocno. Nie może biegać. Wygoi się. Trzeba ranę polać ziołami i dać Grzywie jeść. — My też głodni — rzucił Mały. — Jej bardziej trzeba pożywienia. Jej i Dziecku. Idź, zobacz, czy jest coś w samołówkach. Kobieta nawarzy ziół. Idźcie... Po niedługim czasie Kobieta zbliżyła się do Grzywy aby wywarem z rumianku i kory dębowej obmyć jej ranę. Nie było to łatwe. Za każdym razem, gdy Kobieta wyciągała dłoń, aby z jej zagłębienia wylać na rana wywar — zwierzę pokazywało kły i warczało. Wreszcie Kobiecie udało się wylać nieco płynu na ranę i na tym musiała poprzestać. Tymczasem Mały powrócił z pobrzeża lasu niosąc dwa nieżywe króliki. Jednego rzucił Brodaty Grzywie. Pożarła go łapczywie. — Wielka rana — powiedział Mały. — Wielka — zgodził się Brodaty. — Kto zranił? Ryś? — spytał Mały. — Nie, to wilcze zęby. Jakaś wilczyca. — Wilczyca? Nie wilk? — Mhm. Kiedy zimą dzień dłuższy, wilczyce napadają na siebie. Wilk nie kąsa wtedy wilczycy. — Grzywa znów pójdzie od nas? — Pójdzie. Jak będzie dłuższy dzień, pójdzie. — Czemu teraz wróciła? — dopytywał się Mały. — Czas jej godów jeszcze nie przyszedł. Minie pól księżyca albo cały księżyc, wtedy przyjdzie jej czas. Wtedy pobiegnie za wilkami i nie wróci albo wróci ciężarna. Ale szczenięta urodzi w kniei, w norze przy ich ojcu. A gdyby zabić jej samca, kiedy jeszcze nie będzie szczeniąt? Kiedy Grzywa będzie ciężarna? Już ci mówiłem. Nie wytropisz go wtedy. On będzie czekał na nią w ukryciu. Będzie ją przywoływał. Nie zobaczysz go wcale. Ani ja, ani ty. Nikt. Co zrobimy? Jak będziemy polowali bez Grzywy? — Nie wiem — odrzekł Brodaty. Źle, że nie żyje to szczenię... to, które nam zatopiła wydra. Byłaby z niego para dla Grzywy. Był oswojony. Nie uciekałby do lasu. I Grzywa zostałaby z nim przy nas. — Mhm. Źle, że nie żyje — zgodził się Brodaty. — Teraz trzeba Grzywę karmić — zmartwił się Mały. — Tak, trzeba. — A co my będziemy jedli? — To co ona. — A co potem? — dopytywał się Mały. — Potem — nie wiem. Trzeba założyć więcej samołówek. Nóż i topór weź i troki skórzane, trochę łyka lipowego i te cienkie postronki, skręcone z jelita samy. Widno już. Pójdziemy. Poszukamy przesmyków króliczych — rzekł Brodaty. Grzywa nie towarzyszyła im, ale mimo to powiodło się. Zając sam niemal wpadł im w ręce, a dwa duże króliki znaleźli schwytane w pętle. Na jeden dzień mieli dość pożywienia. Po powrocie najedli się i nakarmili Grzywę. Kobieta ułożyła niewyspane Dziecko do snu i poszła ku pobliskiemu mokradłu, aby spod śniegu wygrzebać nieco żurawin. Mały udał się po gałęzie na ogień. Brodaty pozostał sam. Wsparłszy swoim zwyczajem grzbiet o nagrzane podnóże skały przysiadł na piętach i wpatrywał się w ogień. Szukał w myślach sposobu, który ułatwiłby im przeżycie zimy. Wiedział, że jeśli nie przeciwdziała temu, Grzywa ucieknie ponownie i pozostanie już w puszczy. Zasępił się. Tymczasem powrócił Mały. Przywlókł za sobą wielką stertę suchych gałęzi. Zadowolony z siebie spojrzał na Brodatego, ale ponura twarz ojca nie zachęcała do rozmowy. Znalazł więc sobie inne zajęcie: pośród gałęzi wyszukiwał takie, które mogłyby przydać się w gospodarstwie. Z rozwidlonych pędów giętkiego jałowca] dobrał kilka, które nadawały się do naciągania i suszenia futer, spełniając rolę sprężynujących prawideł na które nawlekano świeżo zdarte skóry. Dobrał kilka zapasowych podpórek do pieczenia mięsa nad ogniem. Wreszcie, dla zabawy, wybrał dwie proste, sękate gałęzie, obciosał je, ale w każdej pozostawił po jednym sęku, sterczącym poniżej połowy wysokości! Obie gałęzie wbił następnie obok siebie w śnieg. Chwyciwszy dłońmi ich górne końce, wdrapał się na nie opierając stopy na sęku każdej z nich i w ten sposób uniósł się ponad ziemię. Przytrzymując rękami ich wierzchołki, przestawiał na przemian to jedną, to drugą gałąź i tak chodził wzniesiony ponad podłoże o dobre dwie stopy. Ucieszony tym zawołał: — Duży teraz jestem! Chodzę taki duży... większy od ciebie! Brodaty zerknął przelotnie na syna, ale nie powiedział słowa. — ...Tak można przejść przez strumień w lesie i nie zamoczyć skór!... Nogi będą suche! Nie zmarzną! Zrobię jeszcze jedną parę takich kijów. Zostawimy je nad strumieniem! — wołał niecierpliwie Mały. Brodaty i tym razem nie odezwał się, ale wzrok jego dłuższą chwilę zatrzymał się na szczudłach, a czoło pokryło się bruzdami. Po chwili powiedział niespodziewanie __ On stale chodził z taką jedną sękatą gałęzią. Nie stopę a kolano opierał na tym sęku... Może... może on go jeszcze ma! Co ma? Sęk ma? — spytał zdziwiony Mały. - Może on ma jeszcze tego wilka... Wilk miałby teraz pięć wiosen. Jakiego wilka? Oswojonego. Kto ma wilka oswojonego? — dopytywał Mały. Pamiętasz Beznogiego z gromady plemiennej? Pamiętam. Mówili na niego: Beznoga albo Beznogi, pamiętam. Zamiast nogi miał przywiązany kij. Taki jak te moje, tylko krótszy. Napadła go niedźwiedzica i urwała mu kawałek nogi. Chodził wtedy na takim kiju. — Mhm. Ten. Wiesz, jak polował? — Bez nogi nic nie mógł upolować. Ryby łowił, wnyki i samołówki zakładał. Dziki nie dawał mu wcale mięsa. Innym łowcom też nie pozwalał dawać mu jedzenia. Beznogi był głodny i chudy. Czasem dawałeś mu po kryjomu kawałek mięsa. Wtedy on dawał ci grot do strzały albo do włóczni — odrzekł Mały. — Dobre były te jego groty. Dobrze pamiętasz. Ale później było inaczej. Wygoił się ten kawałek nogi, co mu został. Wtedy przytroczył sobie do niego kij. Uwiązał go jeszcze do pasa na biodrach i chodził dobrze. Tylko biegać nie mógł. Raz, kiedyś, poszedł do kniei i był tam dwa dni. Wrócił bez mięsa, ale z małym, ślepym jeszcze, wilczym szczenięciem. Kobieta Beznogiego — Matka ją zwali — wykarmiła mu potem to wilcze szczenię. Sama. Własnym mlekiem, co jej zostało w piersiach po dziecku, które nie żyło... Zimą wilczek chodził już na łowy. Wtedy Beznogi zawszę przynosił z kniei łup. Wilczek dobry był. Widziałem sam chwytał każdego postrzałka. Może Beznogi żyje jeszcze. Może ma tego wilka... oswojonego wilka... dla Grzywy... — Może ma — zgodził się Mały — ale my nie mana Beznogi go nie odda i ty nie możesz iść do gromady. — Dlaczego nie mogę? — zdziwił się Brodaty. — Bo Dziki jeszcze raz pomyśli, że chcesz być wodzem, i znów rzuci w ciebie maczugą. Nie możesz iść Po co tam iść? Beznogi nie odda wilka, a jakby oddał to jego wilk za nami nie pójdzie. — Tak, Beznogi nie odda. I jego wilk za nami ni pójdzie. Dobrze mówisz. Tak nie można, ale może inaczej... — Jak? — spytał Mały. — Beznogi boi się Dzikiego. Słabszy jest i brak mu nogi. Musi go słuchać i nienawidzi go. — I co? — Trzeba, żeby wilk Beznogiego nie za nami poszedł, a za Beznogim. Niechby sam Beznogi poszedł z nami, a za nim żeby poszła jego kobieta i jego Dzieci. Niechby tu wszyscy oni przyszli. Wtedy będzie nas dużo: Beznogi i jego kobieta — matka Dziewczyny i Dziewczyna — ich córka, i ich wilk, i ja, i moja KObieta, i ty, i Grzywa. Wtedy łowy będą zawsze dobre. Będzie co jeść. Beznogi robi dobre strzały i dzidy. Ja go kobieta robi kosze i samołówki na drobną zwierzynę i zna wszystkie dobre grzyby... — Jak pójdziemy po nich, nasze ślady zostaną na śniegu i Dziki potem nas wyśledzi — przerwał z trwogą Mały. — Nie. Trzeba tak iść i tak wracać, żeby nas nikł nie mógł wytropić. — Nie można tak. Śnieg leży — rzekł Mały. Można... można spróbować — sprzeciwił się Brodaty . Nie wszędzie leży śnieg. I można czekać. Czekać, aż zacznie padać duży śnieg, i wtedy iść i śnieg kryje nasze ślady. Gromada żyje blisko strumienia. Strumieniem też można iść. Strumień bystry. Nie zamarzł. Na pewno jeszcze nie zamarzł. Daleko nie można strumieniem. Zamarzniemy. Osłabniemy. Woda jak lód — odparł Mały. Można daleko. Strumień płytki. Pójdziemy stąd we dwoje: ty i ja. Ty wiesz, jak iść w strumieniu, żeby nie zamarznąć. Nie wiem. Wcale nie wiem — zdziwił się Mały. — Jak? Wiesz. Sam pokazałeś. Trzeba dla każdego dwa sękate kije. Takie jak te twoje. Można iść wodą i mieć suche nogi i... i nie zostawiać za sobą wcale śladów... — Zapomniałem! Tak! Można iść na kijach — ucieszył się Mały. — Trzeba zrobić je trochę inaczej. — Jak? — Żeby chodzić dłużej po wodzie, trzeba... trzeba, żeby nie zapadały się w mule i piasku... Trzeba na dol- nych końcach przymocować płaskie kawałki drzewa. Inaczej-kije ugrzęzną w mule i piasku i ciężko je będzie wyciągać, i potknąć się wtedy łatwo, i łatwo do wody wpaść... — Zrobię tak. I nauczę się chodzić na nich w wodzie... — Nie. To zrobisz potem. Pamiętasz, gdzie w mo- kradle leżą kości padłego łosia? — spytał Brodaty. — Pamiętam. — Teraz pójdziesz tam. Odrąbiesz wszystkie cztery racice i przyniesiesz. Ja pójdę w stronę Rozlewiska. Latem, ubiłem tam klępę. Racice może zostały. Zabiorę Je- Będzie razem osiem racic. Starczy nam. — Po co racice? — Potrzebne będą. Idź już i prędko wracaj, czasu mało — rzekł w odpowiedzi Brodaty. — Wiem. Jak nie będzie padał śnieg, duży śnieg i nie zakryje naszych śladów, przywiążemy racice do swoich nóg i zostawimy ślady łosia. — Dobrze mówisz. Od siedliska gromady do strumienia trzeba przejść tak, żeby naszego tropu nie pa znali. — Cztery pary racic nie starczy — rzekł Mały. — Jak to? — zdziwił się Brodaty. — Bo ich jest troje i nas jest dwóch. Razem trzej pięć par racic. Dla każdego wtedy starczy. — Liczysz dobrze, mówisz głupio — odparł Brodaty — Trzeba dla każdego po parze racic na nogi, stwierdził Mały. — Mhm, ale każdy łoś ma cztery nogi. I chodzi na wszystkich czterech. Zawsze na czterech. Nie chodzi na dwóch — odparł Brodaty. — No tak, na czterech — zgodził się Mały. — Chcesz zostawić na śniegu ślad pięciu par racic? — Bo jak oni pójdą z nami, będzie nas pięcioro. Przecież pięcioro! — obruszył się Mały. Ile łosi zostawi ślad pięciu par racic? — Nie wiem. — Pomyśl — rzekł ojciec. — Każdy łoś zostawia ślady dwóch par racic. Dwie przednie i dwie tylne... — powiedział Mały. — Tak. Dobrze mówisz — zgodził się Brodaty. — Jeden łoś zostawia ślady dwóch par, a dwa łosie ślady czterech par — dodał Mały. — Dobrze mówisz: ślady czterech par racic — to dwa łosie. Ty chcesz, żebyśmy zostawili ślady pięcia par racic. Ile łosi zostawi ślady pięciu par? — Nie wiem, wcale nie wiem — speszył się Mała Ja też nie wiem. Jak będą ślady czterech par — będą naśladowały trop dwóch łosi. Jak ślady będą dobrze rozstawione, nikt nie pozna, że to nie łosie szły A jak będzie ślad pięciu par, to co będzie? Idą dwa łosie i zostawiają ślad czterech par racic, trzy łosie zostawią ślad sześciu par racic, nie pięciu par. Trzeci łoś nie może zostawić śladu jednej pary. Łoś na dwóch nogach nie chodzi. Tylko my chodzimy na dwóch nogach. Każdy łowca będzie wiedział, że nie łosie zostawiły te ślady. Jeśli będzie nas pięcioro, jednego przeniesiemy aż do strumienia na barkach. Pojąłeś to? — Tak. Jestem niemądry. Teraz rozumiem. Idę po racice — odparł Mały, sięgając po kamienny topór. DZIKI Nazywali go Dzikim. Był niższy od innych, ale w karku i plecach znacznie tęższy. Z byle powodu ponosił go nieposkromiony gniew, a poczucie plemiennej solidarności było mu tak samo obce, jak pojęcie tego, co sprawiedliwe. Dawał, co chciał i komu chciał, a czynił to równie rzadko, jak niechętnie. Siłą zmuszając innych do uległości, brał także, ile chciał, traktując wspólną zdobycz plemienia jak własną. Niezwykła siła fizyczna i napastliwość dawały mu wobec innych przewagę. Budził lęk i tajoną wrogość. Łamał każdy sprzeciw. Łamał także tych, którzy odważyli się mu sprzeciwić; łamał ich wolę, odwagę. Nierzadko łamał także ich kości. Wściekłość swoją kierował zwykle ku dojrzałym, sprawnym mężczyznom, uważając ich za rywali. Przy najmniejszej próbie przeciwstawienia mu się ranił współplemieńców lub zabijał, pozbawiając w ten sposób gromadę najlepszych; łowców. Z łuku strzelał niecelnie. Maczuga była jedyną, lecz straszną bronią, jaką posługiwał się zręcznie' i skutecznie. Służyła mu za nią potężna kość piszczelowa starego żubra. Władał nią niczym leszczynową witką, a siła ciosu, jaki potrafił nią zadać, mogła się równać z uderzeniem niedźwiedziej łapy. Na swoim pochyłym grzbiecie mógł bez trudu unieść spasioną łanię, ale nie czynił tego nigdy. Nie nosił łupów ani drew na ognisko. Nie skrobał skór, nie ciosał kamienia. Za niego robili to inni, posłuszni jego woli. Oto dlaczego plemię nazywało go Dzikim. Spośród żyjących w osadzie jedna tylko istota niej uległa mu dotąd. Działo się tak zapewne dlatego, że nie potrafiła ona ocenić ani przewidzieć niebezpieczeństwa — albowiem w ogóle niewiele potrafiła przewidzieć — i zapewne również dlatego, że istota owa niemniej była dzika niż sam Dziki. Był to wilk. Nazywano go Chudy, gdyż krótka, przylegająca na bokach i zadzie sierść czyniła go smuklejszym od innych wilków. Wzięty swego czasu z matczynej nory jako ślepe szczenię, został wykarmiony mlekiem kobiecej piersi. Kobieta owa, chora i cierpiąca z nadmiaru mleka, które po stracie własnego dziecka zalegało w jej piersiach, karmiła chętnie wilcze szczenię. Przynosiło jej to ulgę, uśmierzało nieustanny ból, łagodziło gorączkę. Karmicielką wilczka była kobieta Beznogiego, zwana przez plemię Matką. Gdy szczenię nieco podrosło, żywił je czym się dało sam Beznogi — łowca, który w jednym dniu utracił małe dziecko i część własnej nogi. Wilk wychowany przez niego i jego rodzinę nie pozostał im dłużny. Kiedy wyrósł i okrzepł i kiedy łowiecki instynkt i naturalna drapieżność rozwinęły się w pełni i utrwaliły, polował z kulawym łowcą, pomagając mu tym samym w wyżywieniu Matki i dorastającej Dziewczyny — jedynego dziecka, jakie im jeszcze pozostało. Chudy żył w osadzie już piąty rok, ale stronił od wszystkich, z wyjątkiem rodziny, która go wychowała, jego nieufność, a może i wrogość wobec ludzi była tak jawna, że nikt nie próbował zbliżyć się do niego. Nikt prócz Dzikiego, któremu zawiść nie dawała spokoju. Wiedząc, że kaleki łowca radzi sobie dzięki pomocy Chudego, nie dopuszczał Beznogiego do wspólnych łowów plemienia. Nie dopuszczał go też do podziału wspólnego łupu. Ale i tego było Dzikiemu za mało. Myśl, że beznoga łowca, mimo kalectwa, żyje dotąd i samodzielnie żywi rodzinę, była mu nienawistna w równym stopniu co fakt, że wilk — łaskawy i posłuszny wobec kaleki — pozostaje wobec niego — wodza plemienia — wrogi i nieprzystępny. Próby zjednania sobie wilka Dziki ponawiał więc wielokrotnie, choć nieskutecznie, a każde powodzenie Beznogiego w łowach wzbudzało w nim nowy atak wściekłości. Wyładowywał ją z reguły! na kalece. Ten, poraniony i pobity, kilkakrotnie uciekał do puszczy wraz z wilkiem, ale kalectwo i samotność odbierały mu w kniei odwagę i wolę wytrwania! Przeczekawszy kilka dni, niezmiennie powracał do osady. Na początku tej zimy, po kolejnej napaści Dzikiego! Beznogi, okrwawiony i słaby, umknął ponownie do kniei. Tym razem zabrał rodzinę i postanowił wytrwać. Wzięli z sobą nieco sprzętu i skór i wymknęli się nocą Skorzystali z ocieplenia, po którym jeszcze za dnia stopniał leżący śnieg. Liczyli, że na gołym bezśnieżnym, lecz nie rozmokłym jeszcze podłożu ślady ich ledwie będą widoczne, a do rana znikną być może zupełnie. Zrazu szczęście im sprzyjało. Ku wieczorowi ochłodziło się, ziemia podmarzła i zaczął prószyć suchy śniegi Ruszyli śmiało wierząc, że biała ponowa ukryje zupełnie ich ślady. Do rana wszystek śnieg stajał jednak i tylko tam, gdzie przygniotły go ich stopy, tajał nieco wolniej. Trop pozostał więc rankiem doskonale widoczny i odbijał się białymi plamami na ciemnej wokoło ziemi i ściółce leśnej. Zbadawszy ich pieczarę Dziki pojął od razu, że tym razem Beznogi nie powróci dobrowolnie, a skoro on nie powróci, nie powróci też Chudy, którego chciał mieć wreszcie dla siebie. Dwaj wprawni tropiciele zwierzyny wysłani przez Dzikiego odnaleźli łatwo ślady zbiegów i koło południa dognali ich. Nie zaskoczyli ich jednak. Beznogi spodziewał się tego. — Zwiąż pysk wilka, umocuj postronek na jego karku i daj go nam. Wilk ma być nie zraniony — powiedział starszy z tropicieli. —. Zostawimy was tu. Dziki chce mieć tylko wilka — dodał drugi. Beznogi milczał i czekał. Przybysze nie odważyli się użyć siły. Mieli przeciw sobie mocnego, choć kulawego mężczyznę — najlepszego łucznika gromady, i dwie kobiety: Matkę i rosłą Dziewczynę, która rzucała włócznią nie gorzej od innych. Mieli też przeciw sobie wilka i... własny strach. Po długiej chwili milczenia zawrócili tam, skąd przyszli. Dla Beznogiego było jasne, że powrócą tu albo gdzie- kolwiek indziej: że powrócą nie sami, lecz z Dzikim i jego wściekłością. Beznogi bał się jej. — Nie umkniemy już. Znajdą nas. Śnieg nie spadnie. Siady zostaną — rzekła Matka. — Nie oddamy Chudego. Zimą nie będzie pożywienia. Zginiemy w puszczy z głodu — dodała Dziewczyna. — Nie oddamy! W osadzie bez wilka też umrzemy z głodu. Dziki nie daje mięsa. Nie daje polować w gro- madzie. Nie oddamy Chudego — zgodziła się Matka. — Nie oddamy Chudego... i też umrzemy. Umrzemy wcześniej. Umrzemy nie z głodu — odparł Beznogi. — Jak to? — zdziwiła się Dziewczyna. — Umrzemy wcześniej: zabije nas Dziki. Mnie zabije od razu. Wracamy — zdecydował Beznogi. — Tu w puszczy zabiorą Chudego albo zabiją nas. Wracamy — powtórzył. I raz jeszcze powrócili do osady plemiennej. CHUDY Nie zdążyli jeszcze rozścielić skór i rozpalić ogniska u swojej pieczary, kiedy Chudy począł warczeć i zaszył się w najciemniejszy kąt. Po chwili zjawił się Dziki. — Dawaj Chudego — warknął. — Jest pusta jaskinia. Wygnałem Z niej Niemrawego. Zamknę tam wilka. Bez żarcia, bez picia. Minie pół księżyca, wilk osłabnie z głodu, z pragnienia. Dam mu trochę żarcia. Wtedy będzie chodził ze mną łowić zwierzynę. Dla mnie będzie chwytał zwierzynę — dodał. — Pół księżyca długo. Za długo. Wilk całkiem osłab- nie. Trzeba mu dawać trochę mięsa — odparł pojed- nawczo Beznogi. — Nie trzeba. Wytrzyma. Nie będę karmił. Ty nie będziesz karmił. Nikt go nie będzie karmił. Osłabnie, zgłodnieje, wtedy ja sam dam mu jeść i pić. Pójdzie za mną... Musi pójść... Bierz postronek i prowadź go — rzucił porywczo. Beznogi stał nieruchomo i wpatrywał się w wilka. Kobiety nie odezwały się. Nie poruszyły się nawet. Spodziewali się tego, a przecież stali osłupiali w bez- silnym gniewie, lęku i poczuciu własnej bezradności. Chudy — wyczuwając napięcie chwili — trwał w postawie obronnej, na przygiętych nogach, i obnażał kły, warcząc głucho. — Bierz go! Na postronek bierz! — sapnął gniewnie Dziki, trącając silnie Beznogiego. — Wyłaźcie stąd! — dodał, zwracając się do Dziewczyny i jej Matki. Warczy. Kły pokazał. Rzuci się na mnie — próbował zwlekać Beznogi. — Wyjdę z pieczary. Na ciebie nie będzie warczał. Bierz go. Prędko! — rzucił porywczo Dziki. Obie kobiety wysunęły się z pieczary i przykucnęły skulone pod skałą. Dziki wyszedł za nimi i stanął opodal. Sapał z niecierpliwości, wpatrzony w załom skalny, za którym krył się właz do pieczary. Po chwili ukazał się Beznogi. Zbliżał się powoli, z trudem pokonując opór, jaki stawiało zwierzę uwiązane na rzemieniu. Krok za krokiem, utykając, Beznogi ciągnął za sobą Chudego, zapierającego się czterema łapami. Szło to kalece niesporo. Tym bardziej niesporo, że to, co czynił, czynił wbrew sobie. Z równym trudem pokonywał teraz opór zwierzęcia, co i własny, wewnętrzny opór, podsycany nienawiścią do Dzikiego i poczuciem krzywdy, wyrządzanej jemu i jego bliskim, nie wyłączając Chudego. „Krzywdzę Chudego, ja sam, ja, który go wykarmiłem i wychowałem... On opiera się, broni, a ja ciągnę go teraz... Ciągnę na zgubę" — pomyślał Beznogi, przeszedł z trudem jeszcze kilka kroków i zatrzymał się. Udawał, że sił mu już nie staje. Pochylił się i ciężko dysząc wpatrywał się tępo w ziemię. W tej właśnie chwili Chudy spostrzegł Dzikiego i rzucił się nagle wstecz, pociągając silnie postronek owinięty wokół dłoni Beznogiego. Ten stracił równowagę i upadł, ale strach przed zemstą Dzikiego powstrzymywał go od wypuszczenia z ręki rzemienia... Dzikiego ogarnęła wściekłość. Rozejrzał się wokoło, chwycił błyskawicznie wbitą w ziemię dzidę Beznogiego i dźgnął nią leżącego, potem zamachnął się i drzewcem dzidy zdzielił Chudego po grzbiecie. Wilk przy- siadł pod ciosem i z przysiadu tego od razu odbił się i skoczył. Mierzył dobrze. Dziki odruchowo osłonił twarz ramieniem, ale wilk i tak nie dosięgnął celu, postronek okręcony wokół dłoni Beznogiego był trochę za krótki. Paszcza wilka nie rozwarła się jednak na próżno. Za- 1 cisnęła się na drzewcu włóczni, miażdżąc jednocześnie | mały palec Dzikiego. Ten ryknął z bólu, cofnął się | i oburącz szarpnął dzidę ku sobie. Chudy nie zwolnił uchwytu, a drzewce poczęło trzeszczeć w jego zębach. I Przytrzymując dzidę jedną ręką Dziki sięgnął drugą j po maczugę zatkniętą za rzemień opasujący mu biodra. Chudy, szarpiąc w pasji drzewce włóczni, skupił na tym całą swoją uwagę i nie spostrzegał lub może 1 nie rozumiał niebezpieczeństwa. Na jego czaszkę opadł j naraz twardy cios i powalił go na ziemię, pozbawiając i świadomości. Dziki był szybki. Kilkoma ruchami uwolnił dzidę z rozluźnionych szczęk omdlałego wilka, na kolanie odłamał z jej drzewca pałkę, na łokieć długą, i wetknął ją ponownie w poprzek paszczy nieprzytomnego zwierzęcia, i Następnie wyrwał wolny koniec postronka z rąk Beznogiego i okręcił nim silnie szczęki wilka, zaciskając I tym sposobem jego zęby na pałce. Teraz ciasne obwoje i rzemienia zapobiegały wysunięciu się pałki z pyska, i a poprzecznie ustawiona pałka przeciwdziałała z kolei z zsunięciu lub ściągnięciu z pyska obwoi rzemienia. Zaraz też Dziki zdjął z bioder własny rzemień, związał 1 spiesznie na nim pętlę, aby już gotową nasunąć przez f głowę na kark zwierzęcia. W pośpiechu zapomniał jednak o pałce zamocowanej w poprzek pyska Chudego, i więc nasunięcie gotowej pętli przez głowę zwierzęcia l okazało się niemożliwe. Dziki gorączkowo rozwiązywał 1 pętlę i w tej właśnie chwili Chudemu wróciła świadomość. Wilk natychmiast zerwał się na nogi. Miał skrępowany pysk, lecz wolne łapy... Mógł uciekać... Mógł, jednak nie potrafił sprostać trudnej sytuacji. Lęk i podniecenie, wywołane tym, co tkwiło w jego paszczy, co ugniatało mu wargi i krępowało szczęki i od czego nie był w stanie się uwolnić, czyniły go bezbronnym i bezradnym. I Chudy pozostał na miejscu. Miał wolne nogi, ale nie umknął przed wrogiem. Nie skrył się przed nim. Wszystkie swoje wysiłki skierował ku próbom uwolnienia się od nieznośnego ucisku szczęk. Kalecząc własną skórę, szarpał pazurami rzemienie owinięte wokół pyska, tarł głową o ziemię, napierał łapami na pałkę. Szalał... Dziki nie tracił czasu. Kopnął Chudego w brzuch i wiedząc, że teraz nie grożą mu jego zęby, przywalił go śmiało własnym ciałem, by wilk nie uciekł. Usiłował założyć mu pętlę na kark. Chudy jak mógł bronił się. Darł pazurami pierś napastnika. Pierś tę chroniła jednak futrzana kurta. Łapa wilka trafiła wreszcie na nie osłonięte ciało wroga i mocne pazury rozerwały podatną, nagą skórę twarzy od czoła poprzez nos aż po zarośnięty policzek. Przypadkowym rzutem głowy Chudy wbił jeszcze w szyję Dzikiego ułamany i pełen drzazg koniec pałki, zamocowanej w jego paszczy. Dziki charcząc i brocząc krwią poderwał się na nogi. Zacisnął w dłoni rzemień, którym udało mu się wreszcie opasać kark wilka, i ponownie kopnął go w podbrzusze. — Pchaj go... — wysapał, zwracając się do Beznogiego — Będę ciągnął... Zagłodzę w jaskini... Będzie zdychał — warknął w pasji. Chwilę potem Chudy znalazł się w ciasnej, ciemnej pieczarze. Kij, sterczący mu w poprzek pyska, i rzemień, ugniatający szczęki, wzbudzały w nim równocześnie i panikę, i wściekłość. Wejście do jaskini przywalił Dziki głazem tak ciężkim, że żaden z członków gromady bez pomocy nie byłby go w stanie poruszyć. DZIEWCZYNA W owej beznadziejnej, zdawałoby się, sytuacji znalazło się wszakże coś, co dawało jakąś szansę, zapowiadając ukrzywdzonym możliwość cichej zemsty. Pierwszej już nocy Dziewczyna — córka Beznogiego — udała się cichaczem w pobliże jaskini, w której tkwił Chudy. Tu spostrzegła, że u włazu do jaskini! pozostaje tylko szczelina, ledwie pozwalająca na wprowadzenie dwóch palców, a poruszenie głazu jest zgoła niemożliwe. Poczęła jednak rozglądać się i myszkować, poszukując jakiegoś sposobu dotarcia do wnętrza. Najpierw przez tę wąską szczelinę usiłowała wsunąć pal tyk, na którego końcu umocowany był kawałek mięsa. Patyk nie dał się jednak głębiej wprowadzić, trafiająca na jakąś nierówność. Aby przekonać się, co stanowa tę przeszkodę, Dziewczyna podkradła się do pobliskiego ogniska, zapaliła łuczywo i następnie poniosła je kil jaskini. Kiedy zbliżyła łuczywo do szczeliny, chcąc ją oświetlić, płomyk zamigotał i zgasł nagle jak zdmuchnięty. Dziewczyna zdumiała się, wiatru bowiem wcale? nie było. Spostrzegła przy tym, że zwęglony czubek łuczywa żarzył się jaśniej, gdy tylko zbliżała go do szczeliny... „Jakby ktoś stamtąd dmuchał na nie" - pomyślała. Po chwili namysłu stało się dla niej jasne, że łuczywo zgasło od powiewu idącego z wnętrza jaskini. Zdziwiło ją to jeszcze bardziej. Nie zgadzało się to z jej dotychczasowym doświadczeniem. „W szczelnej jaskini nie wieje, w szczelnej jaskini nic nie dmucha... —I powtarzała w myślach. — W bezwietrzny dzień zasłony skórzane, co wiszą na włazach do jaskiń, nie chwieją się, nie poruszają się wcale... a tu jest podmuch. Skąd się on bierze? Skąd?" Natrętne pytanie powracało a ona szukając odpowiedzi szeptem powtórzyła uprzednią myśl i kiedy już wymówiła: „Nic nie dmucha w szczelnej jask... — przerwała nagle pod naporem nowej myśli. — W szczelnej jaskini nie dmucha, ale w nieszczelnej...?!" I oto pojęła naraz, że skoro w szczelinie powstaje tak silny powiew, musi być w jaskini jakiś inny otwór, szczelina, leżąca w głębi. Szczelina, o której istnieniu wiedział może uprzedni mieszkaniec pieczary, ale za- pewne nikt prócz niego. Zaczęła więc od nowa poszu- kiwania. Do niedawna jaskinię tę zamieszkiwał Niemrawy, najsłabszy i najpowolniejszy z dojrzałych mężczyzn gromady. Jemu też dostała się najgorsza z mieszkalnych jaskiń. Położona na samym niemal szczycie skalistego zbocza była niska, a jej nieszczelne, osypujące się sklepienie zawsze pozostawało wilgotne. Sklepienie to, przecięte w skos szerokim na dłoń pęknięciem skały, Niemrawy uszczelnił, jak umiał. Zatkał je gliną, pokrył płatami kory i aby ich wiatr nie zdmuchnął, z wierzchu poukładał kamienie. Dziewczyna natknęła się wkrótce na te właśnie kamienie nie okryte śniegiem. Ich położenie wydawało się jej tutaj nieco nienaturalne. Uniosła więc jeden i drugi, a gdy namacała pod nimi równo ułożone płaty kory, usunęła na bok resztę kamieni. Teraz odrzuciła korę i manewrując mocnym kijkiem rozkruszyła i zepchnęła w głąb ziemię zatykającą szczelinę. I naraz jej kij zapadł się, trafiając w próżnię. Utrzymała go wszakże w dłoni i osunęła się na kolana, chcąc zbadać, czy da się go wprowadzić jeszcze głębiej. Nagle poczuła silne szarpnięcie, a kij został wyrwany z jej dłoni. Pojęła, co zaszło. Ogarnęła ją fala radości. Wiedziała już, że wysiłki jej nie były daremne, a kiedy usłyszała cichy skowyt, upewniła się, że Chudy ją rozpoi znał. Teraz było już jasne, że zdołał on zedrzeć z paszczy krępujące rzemienie. Jakże inaczej mógłby wyrwać kij z jej ręki? Pojęła też, że oto znalazła sposób aby niepostrzeżenie karmić Chudego przez wiele nocy. Tyle nocy, ile trzeba będzie, aby ochronić go przed głodem i słabością. Tyle, aby udaremnić plany Dzikiej go. Dobyła zza pazuchy kilka sporych kawałków suszonego mięsa i rzuciła je Chudemu przez szczelinę pozbawiając się tym samym pożywienia na nadchodzący dzień. Nie była i teraz najedzona, ale działała w poczuciu, że uczyniła właśnie to, co mogła uczynić najlepszego. Odetchnęła wreszcie z ulgą. Upewniła się jeszcze raz że nikt jej nie śledzi, i zatarła bardzo starannie wszystkie ślady. Wracała do swej pieczary drogą okólną, po śladach,! które minionego dnia pozostawili jej współplemieńców powracający z kniei. Zdyszana, ale zadowolona znalazła się niebawem w swojej jaskini. — Znalazłam u góry szczelinę. Niemrawy zatkał ją gliną i pokrył korą. Wrzuciłam mięso — wyszeptała zadyszana. — Chudy nie pożre mięsa. Ma skrępowaną paszczę — rzekł Beznogi. — Zerwał rzemień. Paszcza wolna — odparła Dziewczyna. — Nie wiesz. Nie widziałaś. Rzemień był gruby. — Nie widziałam, a wiem. Paszcza swobodna. Wyrwał mi kij z ręki — wyjaśniła Dziewczyna. — Wyrwał? Na pewno? — Tak. — To dobrze! Bardzo dobrze! Nie zmoże go teraz Dziki — ucieszył się Beznogi. — I Chudy za nim nigdy nie pójdzie. Nie pójdzie — dodała Matka. — Idę jutro w las po korzenie i jagody. Mięso nasze zostanie dla Chudego. Starczy na pół księżyca... Króliki schwytamy w samołówki, i kuropatwy. Mrozu nie ma. Teraz jeszcze nie będzie głodu ni dla nas, ni dla Chudego — dorzucił Beznogi. — A później? Co będzie z nami później? — spytała Matka. — Będzie źle. Jak wzejdzie nowy miesiąc i Chudy nie osłabnie z głodu, Dziki zabije go. W jaskini znajdzie wilczy pomiot i pojmie, że Chudy dostawał żer. że od nas dostawał. Wtedy zabije mnie. — Nie zabije! Nie będziemy czekali nowego miesiąca. Zaczekamy do pierwszej śniegowej zamieci. Wypuścimy Chudego. Uciekniemy w las. Śnieg i wiatr skryją nasze ślady... — rzekła Matka. — Zmokniemy, zziębniemy, słabość nas zmoże. Głód nas dobije. — Brodaty poszedł z Kobietą i Małym. Zginęli... — wtrąciła Dziewczyna. — Może głód dobije, może nie — odparła Matka. — ...Ale wcześniej dobije Dziki — dodała. — Matka dobrze mówi. Trzeba uciekać. Brodaty był mocno raniony. Może żyje... może nie żyje. Zeszłej wiosny widziałem nad Rozlewiskiem czółno. Nie Wodniaków czółno. Inne. Kiedyś Brodaty wypalał takie. Może to jego... może jego czółno. Może żyje. Trzeba uciekać. Samemu trudno w kniei, ale... ale trzeba uciekać — powtórzył Beznogi. — Uszyję nowe skóry na nogi. Nasmaruję skóry rozgrzanym tłuszczem i. żywicą. Nawet śnieg z deszczem ich nie przemoczy. Nogi będą suche. — Trzeba się sposobić. Czasu mało. Kiedy przybędzie dnia, kiedy chwyci mróz, Chudy pójdzie za wilkami. Jak co roku. Zostaniemy w puszczy bez niego. Musimy wtedy mieć już zapas mięsa. Duży zapas... Żeby starczyło, aż Chudy do nas wróci... — dodał Beznogi. WYPRAWA Brodaty i Mały mieli przed sobą trzy dni ciężkiej drogi do celu i nie mniej trudne trzy dni drogi powrotnej. Brali pod uwagę i to, że przed podjęciem drogi powrotnej będą musieli czekać. By w marszu nie traci czasu i nie trwonić sił na łowy, wzięli z sobą trochę mięsa. Aby nie ziębnąć nocą, zabrali wory futrzane! Służyły im także jako worki na sprzęt i żywność. By móc iść choć z pół dnia nurtem strumienia, nie pozostawiając za sobą śladów, nieśli szczudła dla siebie i dla tamtych. Mieli też cztery pary racic łosi, aby w razie bezśnieżnej pogody przytroczyć je do stóp i zmylić pogoń. A że z toporem, dzidą, łukiem i nożem krzemiennym nie rozstawali się nigdy — uginali się pod swym ładunkiem. Wyprawa do osady plemiennej była dla nich przed- sięwzięciem i trudnym, i niebezpiecznym. W ich poczuciu niebezpieczeństwo i trud warte były tego, co zamierzali osiągnąć. Więc nie wahali się. Na razie powiodło im się tyle, że bark Grzywy goił się szybko i ostatnie z nią łowy dostarczyły skromnego zapasu mięsa. Skąpo wprawdzie, ale starczyło go i na drogę, i na pozostawienie Kobiecie, Dziecku i Rudogrzywej. Wyruszyli o szarym świcie. Cały pierwszy dzień szli bez wytchnienia, aby, gdy zajdzie potrzeba, mieć czas na oczekiwanie. Nad wieczorem zerwał się silny wiatr. Noc spędzili wpółsiedząc we wnętrzu wypróchniałego dębu. Ciasno tu było, ale ciepło i zacisznie. Drugi dzień także nie przyniósł ważniejszych zda- rzeń. Rankiem napotkali tylko stado turów, które musieli okrążyć, nadkładając drogi. Napotykali też tropy wilczej watahy, wyciśnięte w pogoni za stadkiem tar- panów. Ku wieczorowi wiatr ścichł, a niebo spochmurniało. przed samym zmrokiem ryś porwał na ich oczach zająca i spłoszony trzaskiem spadającej włóczni, rzuco- nej przez Małego, upuścił swój łup. Zająca zabrali, a nie znalazłszy sposobniejszego schronienia legli przytuleni do snu w porzuconym barłogu niedźwiedzia, pod pochyłym starym świerkiem. Gęste igliwie drzewa miało ich nocą ochronić przed śniegiem. Spodziewali się go wkrótce. Więcej nawet: oczekiwali śniegu w nadziei, że zacznie sypać, i to dość długo, by skryć ich ślady w drodze powrotnej. Ale ranek był znów pogodny i suchy. Od siedliska plemiennej gromady dzielił ich tylko niecały dzień drogi. Brodaty rozpoznał już znane sobie z dawna miejsca i poczynał wahać się, czy mają iść dalej i narażać się na niepożądane spotkanie z współplemieńcami, czy też czekać zmierzchu. Plemienni łowcy nie zapuszczali się wprawdzie w pojedynkę dalej niż o pół dnia drogi od siedliska, to jest tyle właśnie, aby przed nocą zdążyć tam i z po- wrotem. Ale gromadne polowanie na wielkiego zwierza trwało czasem dwa dni i więcej i wtedy odbywało się ono z dala od osady. Brodaty postanowił iść dalej. Gnała go niecierpli- wość. W drugiej połowie dnia doszli nad strumień i tak jak było postanowione, ruszyli na szczudłach jego nurtem. Szli przeciw prądowi. Uprzednio wprawili się już w chodzeniu na szczudłach po wodzie, ale to, co bez ob- ciążenia zdawało się nietrudne i niezbyt męczące, teraz z. ciężkim ładunkiem i przeciw prądowi wody wymagało znacznego wysiłku. Barki ich pochylone pod ciężkim brzemieniem utrudniały utrzymanie równowagi ciała, a wyciąganie szczudeł, które mimo dokonanych ulepszeń zapadały się raz po raz w piaszczyste dno stawało się udręką. Tętno łomotało im w głowach, pot nawilżał odzienie. Krok za krokiem brnęli przecież naprzód wierząc, że cel jest niedaleki. Ku wieczorowi, gdy siły ich wyczerpały się do ostatka, spochmurniało znowu i z ciemniejącego nieba posy-4 pało śniegiem. Było to wybawienie. Wyszli ze strumienia, wzięli szczudła na barki i szli teraz prosto do celu, nie troszcząc się o pozostawiane ślady. Znikały bój wiem niemal równie prędko, jak powstawały. Szli na przełaj przez las, kierując się tam, gdzie dawniej znajdowała się osada ich plemienia. Brodaty szedł przodem. Nie czuł zmęczenia, nie myślał o tym, co go czeka w ciągu najbliższych godzin.! Szedł przed siebie, a widok z dawna znanych miejsc pochłaniał jego całą uwagę. Rozpoznał pokraczną sosnę, na której schronił się kiedyś przed atakiem lochy i dalej głaz, wielki głaz, leżący tu, odkąd pamiętał, obok wypróchniałego pnia, i wylot borsuczej nory w oberwanym stoku pagórka. Poznawał pośród wysokopiennego boru wilgotną łączkę porosłą w lecie pierzastą paprocią, rdzawą teraz i suchą. Widział po prawej stronie rozległą goliznę, a dalej gęstą, młodą jeszcze brze- zinę i na jej tle wielki, rozwidlony jałowiec, na który nieraz wspinał się, by dojrzeć coś w oddali. Rozpoznawał to wszystko, co było mu znane i bliskie, a czego musiał wyrzec się, porzucając z konieczności plemię. I naraz, kiedy mijał te znane miejsca, odżyło w nim zadawnione poczucie krzywdy i wrogość wobec tego, kto mu ją wyrządził. Ponagliło go to i wzburzyło. Biegł niemal, ale nie trwało to długo. Ciężki ładunek i sypki śnieg zmusiły go wkrótce do wypoczynku. — Zaraz będą pierwsze wzgórza. Pożywimy się. Zostawię część ładunku. Będziesz czekał... Nie, ra- zem będziemy czekali, aż się ściemni. Potem pójdę. Sam pójdę — powiedział Brodaty. — Kiedy wrócisz? — spytał Mały. — Nocą. Jak będę szedł z nimi '— wrócę później, jak sam — wrócę wcześniej. — Dlaczego tak? — Trzeba czasu, żeby się przygotowali. — Jak będziesz wracał, daj znak z daleka. . — Zawołam, jak pu- chacz woła — zgodził się Brodaty. Wkrótce znaleźli się u pierwszej linii wzgórz. Mały przycupnął pod wąskim nawisem skalnym i pożywił się. Brodaty przysiadł tylko na chwilę. Podniecony zżuł i przełknął z trudem kilka kawałków twardego mięsa, wziął z sobą co najniezbędniejsze i ruszył w kierunku osady swego plemienia. Pozostało mu niewiele drogi i wkrótce, na tle ciemnego nieba, ukazał się ośnieżony grzbiet skalistych} wzniesień. Były z rzadka porośnięte pokrzywionymi od| wiatru sosnami. Brodaty nadłożył drogi i obszedł pasmo wzgórz, tak aby do ich południowego stoku zbliżyć się od strony puszczy. Sam pozostając niewidoczny musiał widzieć, co dzieje się w osadzie. Dotarł wreszcie do skraju lasu. Leżała przed nim niewielka polana, osłonięta od prze- ciwległej strony pochyłym stokiem skalistego wzgórza, pokrytego śniegiem. Na tle stromej, białej pochyłości widział dokładnie ciemne plamy, rozmieszczone na różnych wysokościach. Były to wejścia do wielodzielnych jaskiń, pełnych zakamarków i uchyłków. Znał je wszystkie od dawna. Od. lat zimowali tam jego współplemieńcy. I on tam kiedyś żył. Kilka skrajnych włazów prowadziło do małych i płytkich pojedynczych pieczar, zamieszkiwanych przez jedną rodzinę. Nie chroniły one należycie ani przed chłodem, ani przed wiatrem i wilgocią, toteż z konieczności zajmowali je zwykle ci najbardziej przez Dzikiego prześladowani, którym nie pozostawiał innego wyboru. W jednej z nich żył swego czasu Beznogi. Brodaty spodziewał się, że mieszka w niej dotąd, i Mógłby dotrzeć do niego nie będąc widziany przez innych. Rozejrzał się. W kilku miejscach, u podnóża skał, płonęły ogniska. Były niedawno podsycane. Wskazywał na to trzask świeżych drew i wznoszące się raz po raz snopy iskier. Brodaty odnalazł wzrokiem ciemniejący właz na lewym skraju masywu. Rozpoznał w nim wejście do chronienia zajmowanego dawniej przez Beznogiego. Czas dłużył się, ale Brodaty zwlekał jeszcze. A gdy przekonał się, że niektóre ogniska przygasają i nikt nie zamierza ich na nowo podsycać — ruszył. U CELU Pochylony szedł skrajem lasu, okrążając otwartą przestrzeń. Pełen niepokoju zadawał sobie raz po raz pytanie, czy pieczarę tę nadal zamieszkuje kulawy łowca. Wierzył w to, ponieważ położenie jej i ciasnota nie mogły chyba nikogo znęcić. Kiedy już był blisko, rzucił z ukrycia kamieniem mierząc w osłonę włazu. Trafił celnie, ale nic po tym nie nastąpiło. Rzucił jeszcze raz, spodziewając się, że tym sposobem zbudzi przynajmniej wilka. Skutku i tym razem nie było. Zastanowiło go to. Ponaglany niepokojem przemknął szybko przez niewielki taras skalny. Nie widziany przez nikogo uniósł zasłonę włazu i wśliznął się do pieczary. Ogarnęła go całkowita ciemność. Nie widział nic. Stał w miejscu i nasłuchiwał. Kiedy jego własny oddech uspokoił się, posłyszał sapanie śpiących. Załomotało w nim serce. — Beznogi! — szepnął. Nie było odpowiedzi. Teraz upewnił się już, że Chudego tu nie ma, i pełen rozczarowania pomyślał, że wszystkie jego wysiłki były daremne... chyba że Beznogi z rodziną i wilkiem przeniósł się gdzieś, a tu śpi teraz kto inny. Ta możliwość również nie wydała mu się pocieszająca. Po tylu trudach niełatwo jednak było mu odejść z niczym. Ujął topór w garść i szepnął jeszcze raz: — Beznogi! W odpowiedzi najgłośniejszy z oddechów śpiących ścichł nagle. — Beznogi! — powtórzył Brodaty — chory jestem... Ręka spuchła — dodał, chcąc uspokoić obudzonego, kimkolwiek on był. — Do cudzej pieczary wchodź z zapalonym łuczywem... albo wcale nie wchodź. Kto ty?! — odpowiedział mu szept. — To ja — odparł Brodaty, gotując się do obrony. Nastąpiła długa chwila ciszy, po której padły w ciemności słowa: — Stój. Nie rusz się. „Ja" to nie twoje imię. Kto ty? Mam włócznię w garści. Grot w niej zatruty... — Ciszej mów! Nie ruszam się. Tyś Beznogi? — spytał znów Brodaty. — Tak. A ty ślepy czy bez rozumu?! Nie wiesz, czy-' ja pieczara? — Wiem. Nie poznajesz mnie? — odparł bezmyślnie Brodaty, w podnieceniu i radości, że przecież odnalazł tu Beznogiego. — Jak cię poznać, kiedy ciemne? Ty głupi czy uda- jesz? Kto ty?... Mów albo idź stąd, bo cisnę włócznią. Trafię. Wiem, gdzie stoisz — odrzekł z pogróżką Bez- nogi. — Brodaty jestem, — Jaki brodaty? Każdy tu brodaty. Tylko kobiet: i dzieci nie są brodate. — Brodaty... Tak mnie nazywali. Ty też. — Kłamiesz. Brodaty dawno poszedł w las... — To ja. Przyszedłem z lasu. Powiem coś, czego nikt nie wie. Tylko ty wiesz i ja. Wtedy będziesz wiedział, że to ja — Brodaty. — Mów. — Zatruliśmy bieluniem mięso Dzikiego, a on wcale go nie jadł. Miał wtedy zapas innego mięsa i zatrute odrzucił... Za chude było dla niego. On tłuste lubi, tylko tłuste... — Cicho! Tak. Dobrze! — odparł szeptem Beznogi — Wracasz do gromady? Wracasz?! — dodał pełen zdziwienia. — Nie. Zostaję w kniei. Dziki żyje? — Żyje, ale ośmiu najlepszych nie żyje... nie, siedmiu, ty jeszcze żyjesz — odrzekł Beznogi. — Zabił ich? — Zabił. — Gdzie Chudy, wilk Chudy? — Zabrał Dziki. — Jak to? Twój wilk chodzi z nim?! — Nie. Zabrał go siłą. Zamknął w jaskini Niemrawego i głodzi. — Po co? — Żeby osłabł i był mu uległy. — Chudy teraz słaby? — Nie. — To dobrze. Zabierzemy go — ucieszył się . Brodaty. — Nie zabierzecie! Nikt go nie zabierze! Ni za tobą, ni za nikim nie pójdzie. On mój! — obruszył się Beznogi. — Nie oddam go! Nikomu! — wysapał gniewnie. — Nie oddasz. Nie potrzebuję go — wyjaśnił Brodaty. — On pójdzie za tobą, nie za mną. Ja mam Rudogrzywę... — Masz co? — Rudogrzywę mam. Wilczycę, co ma rudą grzywę. Chodzi ze mną na łowy. — Czego ci trzeba? Rękę masz chorą? — Nie. Kłamałem. Ciemno tu. Nie wiedziałem, kto tu jest — wyjaśnił Brodaty. — Dobrze ci w gromadzie? — dorzucił. — Dziki zabrał Chudego. Ranił mnie. Cztery razy uciekałem w las. Potem wracałem. — Prędko wracałeś? — Tak. Ciężko polować samemu. Kawał nogi mi brak. Chudy na przedwiośniu chodzi za wilkami. Ciężko polować samemu. Głód... — Uciekaj ze mną. Teraz. Zabierzemy Chudego. Weźmiemy Matkę i Dziewczynę. Mały czeka przy pierwszych wzgórzach. Uciekniemy, śnieg zasypie ślady. — Jaki Mały? — Mój syn. Już nie jest mały. Prawie jak ja. — Jak przestanie padać, Dziki dogna nas i zabije — rzekł w odpowiedzi Beznogi. — Nie. Nie dogna. Wiem, jak zmylić ślady. Do stru- mienia przejdziemy na przytroczonych do nóg racicach łosia. Mam je tu. — To dobrze, ale ślady Chudego zostaną — niepokoił się Beznogi. — .Śnieg pada. Zasypie ślady. Jak przestanie padać, weźmiesz wilka na swój grzbiet. Ja poniosę twój worek. Tak dojdziemy do strumienia. — A dalej? — Dalej pójdziemy wodą strumienia. — Wodą strumienia? Zmarzniemy. Złamie nas słabość — wtrąciła zbudzona kobieta Beznogiego. — Nie, Matko — rzekł Brodaty. — Pójdziemy wodą, ale nie w wodzie...- — Jak — nie w wodzie? — Pójdziemy na kijach. Mamy je dla was. Nauczę, jak chodzić po wodzie. Ale jak śnieg będzie padał, można iść brzegiem. Zbierajcie się. — Pójdziemy. Tak. Trzeba nam uciekać — powiedziała Matka. — Przygotuj, co trzeba. Załaduj worki. Futra na noclegi weź — rzekł Beznogi do swej kobiety — a ty — powiedział zwracając się do Dziewczyny — wyjmij zmarzłe mięso ze schowka i potnij w paski. Idę z Bro- datym. Spróbujemy wypuścić Chudego. Idziemy. Gęsty śnieg pada. Zasypie ślady. Wilka ślady i nasze. Kobieta i Dziewczyna zakrzątnęły się. Mężczyźni wyszli cicho z pieczary i skierowali do jaskini, w której od dziesięciu dni przebywał Chudy. Szli śmiało płaskim niemal grzbietem wzniesienia, pewni, że znajdują się poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. — Czy on posłuszny? — zapytał Brodaty ściszonym głosem. — Kto? — Czy Chudy posłuszny? Czy przychodzi, jak wołasz? — Nie wołam go. Zawsze idzie przy mnie. Tylko w czasie łowów odbiega dalej albo idzie z boku. — Jak go wypuścimy, trzeba tak zrobić, żeby nie pobiegł w dół, między ogniska. — Tak. Przytrzymam go — zgodził się Beznogi. Dalej szli w milczeniu. Beznogi wyprzedził nieco Brodatego i dał mu znak, żeby zatrzymał się, a sam zboczył w kierunku stoku. Tu przyklęknął, wsparł ciało na dłoniach i wysunął głowę poza krawędź skalną, by spojrzeć w dół, na południowy stok wzniesienia. W osadzie panował spokój. — Ognie przygasły. Śpią. Śnieg dobrze sypie. Idziemy dalej — powiedział wstając. Po chwili znaleźli się przed oślizłym od śniegu, wielkim kamieniem, który osłaniał szczelnie niski właz do jaskini. Obły kamień, pozbawiony nierówności, wymykał się im z rąk i choć wytężali wszystkie siły i napierali nań z różnych stron, głaz tkwił nieporuszony na miejscu. Brodaty siadł wtedy w śniegu, nogi zgięte w kolanach zaparł mocno o jakąś nierówność skalną i począł prostować nogi naciskając równocześnie plecami boczną powierzchnię głazu. Kamień drgnął. Mężczyzna zwolnił nacisk, odpoczął chwilę, naparł jeszcze raz i przesunął głaz o dobre pół stopy. Ukazała się teraz czarna szpara. Powiał z niej I ostry zaduch. Z kolei obaj mężczyźni naparli zgodnie i głaz ustąpił, przesuwając się jeszcze o stopę. Naraz Beznogi zwalił się w tył. To Chudy wyskakując z pieczary podciął mu nogi, a sam, wzniecając śnieżny pył, popędził ile sił w dół po stoku. W oszalałym cwale i niemal szczenięcych radosnych podskokach przebiegł wokół przygasających ognisk raz i jeszcze raz, po czym skrył się w puszczy, by zaraz w pełnym biegu wyskoczyć z niej i wykonać kilka karkołomnych susów poprzez wielkie sterty gałęzi, przyniesione tu do podsycania ognia. Wreszcie, wywiesiwszy jęzor, wilk zatrzymał się na moment i znów skoczył, i przywarł przodem ciała do śniegu, przewrócił j się na bok i począł zapamiętale tarzać się w śniegu. Zmierzwioną, brudną i cuchnącą sierść trudno było oczyścić z błota i obmierzłej woni własnych odchodów. Wilk wciąż tarzał się, a Beznogi leżał na grzbiecie i nieruchomy, nie mogąc jeszcze zebrać myśli ani podjąć wysiłku powstania. Brodaty chwycił go wreszcie za barki i uniósł. Stali teraz bezradni obok siebie i wpatrywali się w oszalałego wilka, zaskoczeni i w panice niezdolni do podjęcia jakiegokolwiek działania. Beznogi, któremu galop własnego serca wciąż jeszcze łomotał tętnem w gardle, nawet gestem nie usiłował przyzwać Chudego. Patrzał tylko i strwożony zobaczył, że oto z jednej jaskini ktoś wysunął się i przeszedł kilka kroków, po czym wstrząsnął się jakby z zimna i nie oglądając się zawrócił do jaskini. Tymczasem Chudy nadal radośnie tarzał się w śniegu, podrywał się na nogi, otrząsał zlepioną sierść j znów rzucał się w śnieg, by przewalać się w nim z boku na bok. Mężczyźni zmuszeni do zachowania ciszy nie mogli go wołać, zdali się więc na los szczęścia i zajęli się przesuwaniem głazu na poprzednie miejsce, aby rankiem nie zwrócił on niczyjej uwagi. Widząc, że Chudy wreszcie zmęczył się trochę, Beznogi świsnął cicho, a wilk, zaspokoiwszy już swoją niepowstrzymaną potrzebę ruchu i swobody, zbliżył się do niego. Niepostrzeżenie Beznogi ściągnął z siebie rzemień opasujący biodra, by zarzucić go na kark Chudego, ale ten pamiętając dobrze, co zdarzyło się, zanim zamknięto go w jaskini, uskoczył w bok i odsłonił zęby. — Postronka się boi — rzekł Brodaty. — Tak. Teraz boi się. Idziemy. On pójdzie za mną. Dziewczyna założy mu postronek. On teraz boi się i mnie, i postronka — dodał Beznogi, ruszając w drogę powrotną. Chudy szedł ich śladem, ale pozostawał stale kilka kroków w tyle. Gęsty śnieg sypał dalej. Wkrótce znaleźli się przy pieczarze. Beznogi podszedł do ogniska, wygrzebał z niego kilka żarzących się węgli, wsunął je do wnętrza rurowej kości, przytroczył ją do pasa, podsycił ognisko i powrócił do pieczary. Matka i córka gotowe już do drogi czekały na progu. Czas naglił. Obfity śnieg wciąż padał. Poszli. Za nimi biegł Chudy. Nie zbaczał z drogi, ale trzymał się stale w pewnej odległości. Nie wiedzieli, jak długo śnieg będzie sypał i skrywał ich ślady, więc szli tak szybko, jak mogli. Kiedy zbliżyli się do pierwszych wzniesień, śnieg nadal sypał. Brodaty wyprzedził pozostałych, podszedł do skał i umówionym sygnałem wezwał Małego. Chłopiec wyskoczył z ukrycia, ogarnął wzrokiem grupę, zarzucił z rozmachem wór na plecy i w nagłym porywie radości wrzasnął na całe gardło: — Dwaaa! Będą dwa wilki i dużo mięsa... I nas tyleeee! Tyleee — i wnet zwalony z nóg ciężkim ciosem upadł w śnieg. — Milcz! Naprowadzisz pogoń. Wstawaj! Toruj drogę w śniegu. Wypocząłeś — rzekł tylko Brodaty, kiedy. Mały wygrzebał się z białego puchu. POWROTNA DROGA W milczeniu i bez przerw szli spiesznie brzegiem strumienia, zgodnie z jego prądem. Mały, idąc na prze- dzie, torował drogę w śniegu. Pozostali szli gęsiego, stawiając stopy na jego śladach. Chudy, prowadzony przez Dziewczynę na postronku, brnął w płytkiej wodzie. W ten sposób wcale nie pozostawiał za sobą tropu. Minęło sporo czasu. Niebo pojaśniało na wschodzie. Śnieg sypał jeszcze, ale jego płatki stawały się coraz mniejsze. Brodaty rozejrzał się po niebie i dał znak, aby zatrzymali się. — Trzeba stać. Nie chodzić. Nie siadać. Nie kłaść worków na śniegu... Zaraz wrócę — dodał, sposobiąc szczudła, po czym wspiął się na nie, wszedł w nurt strumienia i ruszył w powrotnym kierunku. Szedł teraz przeciw prądowi i z trudem przestawiał kije. Po jakimś czasie zatrzymał się, zbliżył do brzegu, postał tam chwilę, przyjrzał się śladom, jakie pozostawili w śniegu, i zawrócił. Nie rozumiejąc na razie jego poczynań pozostali wpatrywali się w Brodatego z nie-1 pokojem. Wreszcie, kiedy zawrócił ku nim, zbliżył się i wyszedł na brzeg, Beznogi zapytał go: — Wracałeś, po co wracałeś? —. Śnieg miękki. Siady głębokie, szerokie. Tam za nami... oglądałem... Teraz śnieg sypie drobny. Jak piasek drobny. Taki nie pokryje nowych śladów. Przestanie padać — trop zostanie. To źle. Bardzo źle. Trzeba iść wodą. Iść jak, jak ja szedłem. Na kijach trzeba iść. Idźcie... Mały i ja zawrócimy. Pójdziemy brzegiem. Zostawimy w śniegu widoczny trop. Mylący trop powrotny. Trop zgubi się w strumieniu. Jak oni trafią na te ślady, pójdą za nimi, pójdą tak, jak pokaże nasz trop. Pomyślą, że dalej szliśmy strumieniem pod prąd, tak jak pokażą nasze ślady na brzegu. Zmylimy ich. — A dalej co? Co zrobicie potem? — spytał Beznogi. — Wejdziemy znów na kije, zawrócimy strumie- niem, pójdziemy z prądem i dognamy was. Prędko do-gnamy. Z prądem łatwiej. Dognamy was przy zakręcie strumienia. Nie spieszcie się — zakończył Brodaty, zarzucając szczudła na ramię. — Tam, przy zakręcie, wyjdziemy już z wody? — spytał Beznogi. — Nie, jeszcze tam nie. Jeszcze kawałek przejdziemy i wejdziemy w mokradło. Dalej pójdziemy bez szczudeł — odparł Brodaty. — Mokradłem teraz nie można... Nie zamarznięte. Utoniemy — zaniepokoił się Beznogi. — Nie, nie utoniemy. Zimą, kiedy wody mniej, jest przejście na mokradle. Nawet dwa przejścia. Znam obydwa. — Bagno nie zamarznięte... grząskie... — zdziwiła się Matka — kobieta Beznogiego. — To nic. Tam dwa przejścia. Mało kto je zna. Ja znam. Nie zbłądzimy. Trudno iść, grząsko tam — odparł Brodaty. — Na kijach nie można, ale zwyczajnie można — ciągnął. — Nogi zmoczymy. Na pewno zmoczymy, ale śladów za nami nie będzie. Tak lepiej. Nikt za nami nie pójdzie. Nikt nie będzie wiedział, jak szliśmy. Trzeba prędko. Idziemy: wy — rzekł, zwracając się do rodziny Beznogiego — idźcie wodą z prądem strumienia, ja i Mały brzegiem, pod prąd. Potem wejdziemy w strumień, zawrócimy, dogonimy was. Idziemy — powtórzył i dając znak Małemu ruszył spiesznie.Szli brzegiem obok siebie, dbając, by ich ślady były wyraźne i nie nakładały się. Beznogi i jego rodzina, pokonując trudności poruszania się na szczudłach, weszli w nurt strumienia. Posuwali się z prądem, to jest w kierunku, jaki obrali od początku ucieczki z osady. Wody strumienia płytsze tu, ale szerzej rozlane, płynęły ku pobliskiemu mokradłu nie tak wartkim nurtem. Ułatwiało to im drogę. Szli, zgrzani i znużeni, ale nie przystawali. Po jakimś czasie Beznogi spostrzegł z radością, że Brodaty z synem zawrócili już i doganiają ich. Rozjaśniło się na dobre. Wstał pochmurny ranek, ale śnieg przestał sypać. Zaniepokoiło to ich. Kiedy Brodaty z Małym dopędzili rodzinę Beznogiego i wszyscy szli już czas jakiś razem, Beznogi sapiąc odezwał się: —- Śnieg nie pada... Ślady nasze... ślady by zostały. Dobrze, że idziemy wodą. — Dobrze — zgodził się Brodaty, -r- Już niedaleko. Zakręt za nami. Już wodą niedaleko. Dalej wielkie mokra dło. Tam topiel. Każdy boi się iść. Chyba że mu- si... Tam pewnie tropić nas nie będą. Trudn o tam ślad znaleź ć... Led wie dotarli do mokra dła, znów posypa ło drobny m gęstym śniegie m. Pozwol iło im to na chwilę wytchn ienia. Zjedli po niewiel kim kawałk u mięsa i pełni otuchy ruszyli dalej. Każde z nich trzyma ło teraz przed sobą w poprze k ciała jeden z tych kijów, które w nurcie strumie nia spełnia ły rolę szczud eł. Gdyby komu na mokra dle osunęł a się w bagno noga, kije miały służyć jako ochron a przed dalszy m zapadn ięciem w grzęza- wisko. Wilk skaczą c z kępy na kępę niechęt nie postę- pował za nimi. Lękał się tego niepew nego podłoż a. Zachęc ony przez Beznog iego brnął jednak. Pro wadził Broda ty. Szczęś cie sprzyj ało im: drobn y śnieg sypał nieprz erwani e. Szli raźno w przeko naniu, że ich trop, widocz ny wzdłuż brzegu strumi enia, znik- nął już pod śniegie m, zanim ktokol wiek z osady zdołał tam dotrze ć. Zatr zymali się dopier o przed zmierz chem. Grząsk i grunt mokra dła mieli za sobą. Przem oczone i zziębni ęte nogi sprawi ały ból. Byli głodni. Na niewiel kiej goliźni e, powsta łej w miejsc u pogorz eliska i osłonię tej ze- wsząd puszcz ą, czuli się bezpiec zni. Tu, postan owili przeno cować. Węgiel ki, troskli wie przech owywa ne przez Beznog iego w wydrąż eniu żubrzej kości, przyda ły siej teraz. Zapłon ęło niewiel kie ognisk o. Przypi ekli resztę mięsa i zjedli je. Poczuli sennoś ć. Ściągn ęli jeszcze skóry, którym i owinięt e były ich nogi, podsus zyli je nad ogniem , ogrzali stopy u ognisk a, rozgrze bali śnieg, na- nosili gałąze k świerk owych i ciasno przytul eni ułożyli się na nich do snu. Min ęła noc. Minął też dzień następ ny, spędzo ny w drodze , i jeszcze noc w puszcz y, i słonec zny chłodn y ranek, któreg o czyste powiet rze pozwo liło im dojrze ć na północ no- wscho dnim horyz oncie bieleją ce zarysy daleki ch wznies ień górski ch. Zbliżal i się do celu. — N iedalek o już. Tam, na Skalist ej Polanie , będzie- my mieli trochę zmarzł ego mięsa. Będzie ogień. Naje- my się, ogrzeje my i będzie my spać. Długo spać będzie- my — rzekł Brodat y. — G dzie będzie my spać? Wasza jaskini a duża? — zapytał Beznog i. — M ała. W skale jeszcze jedna jaskini a. Dobra. Sucha. Nie wysoko , nie nisko. Pod skałą rozpali cie ogień. Ogień ogrzeje skałę, skała ogrzeje jaskini ę. Wysusz y jaskini ę. Dobra jaskini a — odparł Brodat y. — P rzyjdzi emy tam i zaraz najemy się mięsa — powied ziała Dziewc zyna. — Będzie my syci... —- dodała po chwili. — Z awsze będzie my syci — wtrącił Mały. — Dużo nas. Będzie my polowa ć. Wilki dwa. Oba będą z nami polowa ły. Żadna zwierzy na nam nie ujdzie — dodał. — B ędą wilki polowa ć z nami albo nie będą. Może Chudy pójdzie w las za wilkam i, może Grzyw a pójdzie , a może zostan ą — powied ział Brodat y. — G rzywa zostani e, jak będzie z nami Chudy. Chudy zostani e, jak będzie z nami Grzywa . Grzywę poką- sały wilczyc e. Rozdar ły jej bok. Ona pewnie boi się teraz wilków. Nie pójdzie w las — dodał Mały zwraca- jąc się do Beznog iego. — T o dobrze — zgodził się Beznog i. — A ryby gdzie wiosną łowicie ? — N ad Wielki m Rozlew iskiem ryb dużo — wyjaśni ł Brodat y i dodał: — Kobiet a dobrze plecie kosze i samołó wki na ryby, Matka dobrze skóry wypraw ia, szyje dobrze skóry. Ja dobrze ciosam krzemi eń, ty robisz łuki, włóczni e i rogowe groty. Dobrze robisz. Obaj umie- my łowić zwierzy nę. Nie będzie my głodni — stwier- dził. — I Dziewczyna, i Mały też pomogą. Wnyki nastawią, skóry oczyszczą, napędzą zwierzynę, z łuku postrzelą ptaka... Ale zimą... Zimą może nie starczyć jadła... — odparł Beznogi. — Jak oba wilki zostaną z nami, będzie i zimą mięso. Dużo mięsa — dodała Matka. — Niech zostaną — powiedziała Dziewczyna. — Mhm, niech zostaną — potwierdził Brodaty. Zbliżali się już do niewielkiej, lekko wznoszącej się płaszczyzny, za którą rozciągała się Skalista Polana. ZNÓW NA SKALISTEJ Leżąca na południe od Głębokiego- Jaru Polana ta była nieco wzniesiona ponad najbliższe otoczenie. Osłaniały ją od zachodu niewielkie pagóry skalne, poza którymi, dalej jeszcze na zachód, rozpościerał się szeroki płaskowyż, a jeszcze dalej kilka niewysokich łańcuchów górskich. Od południa otaczały Polanę luźno rozrzucone, niewysokie skałki wapienne porosłe skarlałą sosną i jałowcem. Właśnie one osłaniały ją teraz przed wzrokiem nadchodzących wędrowców, ukazując jedynie wyższy nieco grzbiet skalny. Na przeciwległej jego stronie mieściła się jaskinia Brodatego. Ścieżka biegła teraz bardziej stromo, ale mimo znu- żenia szli szybko. Ponaglała ich bliskość celu. Chudy, idący dotąd stale u boku Beznogiego, wybiegał daleko w przód i raz po raz zatrzymywał się, by obwąchać mijany krzew lub kamień. — Węszy. Czuje waszą wilczycę — wysapał Beznogi. Nikt mu nie odpowiedział. Już dłuższy czas szli pod górę, a przyspieszone oddechy i zmęczenie odbierały im ochotę do rozmowy. Minęli właśnie wapienne skałki. Wysuwali się przed masyw skalny, a ich ciekawe spojrzenia mogły wreszcie objąć znaczną część Skalistej Polany. Dla trojga z nich miała być nowym miejscem stałego pobytu. Brodaty przyspieszył kroku i wysunął się do przodu. Czujny wzrok skierował od razu na podnóże skały, w której mieściła się ich jaskinia, następnie szybko przeniósł spojrzenie ku górze, na ów niewielki taras skalny, gdzie leżał właz do niej, a jego wzrok — teraz już pełen niepokoju — ponownie zsunął się w dół. Brodaty stał bez ruchu, z ciałem podanym do przodu, a Mały, wyczuwając w nim głębokie jakieś wzburzenie, tkwił obok i wpatrywał się w oblicze ojca, zmienione teraz i takie, jakiego chłopiec jeszcze nie znał. Ogarnął go lęk. Z wysiłkiem oderwał spojrzenie od twarzy ojca i powoli obracając głowę przesunął je stopniowo tam, na podnóże skały, gdzie zawisł nieru- chomy wzrok Brodatego. Ten stał nadal bez słowa i wpatrywał się w skałę, nie w pełni jeszcze świadom, co obudziło w nim uczucie grozy. Szeroko rozwarte oczy błądziły chwilę po nietkniętej i nieco wypukłej caliźnie śniegu, pokrywającej bez reszty przestrzeń u podnóża skały. Miejsce to, zawsze dawniej pokryte popiołem i czerniejące z daleka, było teraz nieskazitelnie białe... Białe bielą puszystego śniegu... Nie pojmując nadal przyczyny wzburzenia Brodatego, Mały widział jego napiętą twarz i poczuł sam, jak w narastającym lęku włos jeży mu się nad skroniami,. gdy naraz-posłyszał zduszony, obcy głos ojca: — Ognisko! — Co? — rzucił Mały pełen trwogi. — Zgasło... Przykrył je śnieg... — wysapał już w biegu Brodaty. Mały pędził obok ojca, nie pojmując jeszcze w pełni głębszego znaczenia jego słów. — Przecież padał śnieg?!... — zdziwił się. — Śnieg topnieje na ognisku i na węglach. Ognisko wygasło. Dawno wygasło... — wykrztusił w biegu Brodaty. Teraz dopiero Mały zrozumiał: gdyby Kobieta — jego matka — była tu, nie wygasłoby ognisko, a śnie nie leżałby nietknięty pod skałą. Dopadli właśnie stóp skały i Brodaty, potykając się na przysypanych śniegiem polanach, skoczył na ośnieżone teraz stopnie, wykute w skale, pośliznął się n nich, ale zaraz podciągnął się na rękach ku górze, by znaleźć się na poziomie włazu do pieczary. Wreszcie stanął na owej małej półce skalnej. Wejścia do pieczary nie osłaniała wisząca tu zawsze niedźwiedzia skóra. Właz przywalony był natomiast niezbyt szczelnie dopasowanymi odłamami skalnymi. Brodaty za trzymał się przez chwilę, by nabrać tchu i pojąć należycie to, co przed sobą widział. I wtedy właśnie z głębi pieczary dało się słyszeć znajome, głuche sapnięci Mały usłyszał je również i nagle wyrzucił z siebie radośnie: — Jest! Tam jest Rudogrzywa! — Jest — wykrztusił Brodaty odwalając gorączkowo odłamy skalne. W następnej chwili z pieczary wyskoczyła wilczyca, a za nią wysunęła się blada, zziębnięta Kobieta otulona skórami wraz z Dzieckiem. — Czemu bez ognia? — spytał Brodaty i odetchnął głęboko. .-. • — Wygasiłam. Dwa dni skrywam się w jaskini. — Czemu? — Bałam się. — Czego? — Wodniaków. — Byli tu? — przeraził się Brodaty. — Nie. Przechodzili tylko przez Polanę. — Widzieli cię? — Nie. — To dobrze. Ty widziałaś ich? — Tak. Nad ranem Grzywa zbudziła mnie. Zerwała się, wybiegła na dwór i zawarczała, potem sapnęła głośno kilka razy i wyskoczyła z jaskini. To ostrzegło mnie. Wyszłam za nią. Przykucnęłam przy załomie skały i patrzyłam tam, gdzie ona. Wtedy zobaczyłam ich. Szli prawie środkiem Polany. Kiedy już przeszli, zasypałam przygasły ogień, ukryłam się w jaskini z Grzywą i Dzieckiem. Właz do środka przywaliłam kamieniami. Padał śnieg. Zasypał nasze ślady przy jaskini. Zasypał ognisko. Nie było widać, że tu ktoś jest... Że skrywamy się... — zakończyła Kobieta. — Nie było widać — zgodził się Brodaty. — Wcale nie było widać... — Wcale nie było — dorzucił Mały. — Skąd oni nadchodzili? Od Głębokiego Jaru? zapytał Brodaty. — Tak. Pewnie kra płynie na Wielkiej Rzece. Odeszli stamtąd .na zimę. Późno odeszli — odparła Kobieta. — Co roku kra płynie. Co roku idą znad Rzeki na Wyżynę. A tędy, środkiem Polany, nigdy nie szli. Czemu teraz szli? — spytał Mały. — Nie wiem... Pójdę obejrzeć ich tropy — odparł Brodaty, ale spostrzegł właśnie zbliżającego się Bezno- giego z rodziną i zatrzymał się. Zjeżona Grzywa, po raz pierwszy w życiu widząc z bliska obce, dwunożne istoty, żachnęła się,, cofnęła, zawarczała i wyrzuciła z siebie kilka urywanych sapnięć. Ale dwunożne obce istoty szły nadal spokojnie i zbli- żały się do niej. W tej nowej dla siebie sytuacji wilczyca była równie skora do ucieczki, co do napaści, a wzburzenie i rozterkę wyładowywała w owych krótkich, urywanych sapnięciach, mających zapewne powstrzymać nadchodzących od dalszego zbliżania się. W pewnej chwili stało się tak rzeczywiście. Beznogi, Matka i Dziewczyna, widząc zjeżona sierść na karku wilczycy i słysząc ów wydawany przez nią dziwny, urywany odgłos, zatrzymali się stropieni. Dodało to od- wagi wilczycy. Pobudziło ją do ponownego sapnięcia, po którym postąpiła naprzód i odsłoniła kły. Ale teraz wtrącił się Mały. Chwycił wilczycę za sierść na karku, odciągnął ją na bok i począł uspokajać. Trwało to chwilę i wreszcie wilczyca spokojniejsza już, ale nadal nieufna, zeskoczyła ze skały i oddaliła się o kilka kroków. Po chwili nadbiegł Chudy. Spostrzegł od razu wilczycę i skierował się ku niej. Ta warknęła ostrzegawczo i uniosła wargi. Pogróżka nie powstrzymała jednak ciekawości Chudego. Zadarłszy wiechę, pełen zainteresowania postąpił jeszcze kilka kroków, zatrzymał się na chwilę i zaskomlał pojednawczo. Grzywa cofnęła się nieco i odchylając uszy na kark warknęła głucho. Chudy i teraz nie zniechęcił się. Podchodził właśnie jeszcze bliżej, kiedy wilczyca skoczyła. Skok był celny. Chudy nie spodziewał się natarcia. I nie mógł się go spodziewać: żadna inna samotna wilczyca, żadna wilczyca znająca zwierzęce obyczaje i wzajemne prawa nie rzuciłaby się o tej porze roku na przyjaznego jej samca. Rudogrzywa była wszakże wyjątkiem. Nie znała praw wilczych i wilczych obyczajów, a Chudy, zaskoczony, wcale nie, gotów jeszcze, do obrony, zdołał tylko uchylić łeb. Zęby wilczycy, celujące w jego skroń, szarpnęły czułe ucho. Chudy mógł odeprzeć atak i niechybnie tak właśnie zachowałby się wobec każdego wilka. Ale napastnikiem nie był wilk. Była nim wilczyca. Skomląc Chudy wycofał się więc i cierpliwy, wyczekujący, siadł opodal. Po krótkim przywitaniu Beznogiego, Matki i Dziew- czyny z Kobietą Brodatego Mały wskazał im sąsiednią pieczarę. Wydała im się wygodna. — Trzeba ją wysuszyć — rzekł Brodaty, oddalając się w kierunku puszczy. — Przyniosę na ogień gałęzi z lasu. Dla was i dla nas — rzekł Mały, zwracając się do Beznogiego. — Idź. Rozgrzebię śnieg, zbiorę nie dopalone drewno i będę niecił ogień. Dla was i dla nas — odparł Beznogi. Mały był zmęczony długą drogą. Czuł pragnienie i głód. Bolały go stopy. Podniecony jednak nowością sytuacji i chcąc okazać swą sprawność, wziął na barki tak wielką stertę suszu, że ledwie mógł ją unieść. Brnąc z tym ładunkiem przez zaśnieżoną Polanę dobywał resztek sił. Spieszył się: Beznogi miał wzniecać ogień. Mały raz tylko widział ojca przy tej tajemniczej i niepojętej czynności. Gdy należało rozpalić gdzieś nowe ognisko, mieli zawsze ze sobą żarzące się węgle służące jako zarzewie. Teraz węgli nie było. Nie wzięli ich ostatnio sądząc, że przy jaskini płonie ogień jak zawsze. Wygasł jednak, więc należało wzniecić nowy. Było to zadanie niełatwe i Mały pamiętał, jak ojciec musiał się natrudzić kiedyś, gdy nocna ulewa zalała im ogień do szczętu. Aby nie uronić niczego z tej niezwykłej czynności, jaką było niecenie ognia, chłopiec tak się spieszył, że kiedy ze stertą suszu przybył zziajany na miejsce, aż poczerniało mu w oczach i musiał przysiąść. Ale zdążył na czas. Beznogi siadł właśnie na skalnym progu i Mały spostrzegł ze zdziwieniem, że jego przygotowania i przybory wcale nie były podobne do tych, jakich kiedyś używał Brodaty. Beznogi wygrzebawszy spod śniegu, a potem i spod popiołu odpowiednio spłaszczony, wysuszony i osmalony w ogniu kawałek miękkiego drewna, oskrobał z jego powierzchni zwęgloną warstwę i kościanym ostrzem wydłubał w nim okrągłe zagłębienie. Było małe i na tyle głębokie, że ledwie dałoby się wsunąć weń palec. Z kolei Beznogi wydobył z worka dziwne narzędzie. W rękach ojca Mały nie widział nigdy podobnego. Był to dość płaski i okrągły kamień — piaskowiec — przewiercony na wylot i nie większy od dziecięcej dłoni, poprzez otwór kamienia wbity był na wylot prosty, niezbyt długi, gładko obrobiony dębowy kijek. Dłuższa jego część sterczała z kamienia ku górze, a krótsza, osmalona jakby — ku dołowi. — Po co dziura w drewnianej podkładce? Czemu dziura, a nie szpara? Po co kamień umocowany na kiju- pocieraku? Ojciec robił szparę w podkładce i na dębowym pocieraku nie był umocowany kamień. Do czego to? — pytał chłopiec, nie mogąc pohamować ciekawości. — Patrz dobrze. Będziesz wiedział po co — odparł w roztargnieniu Beznogi, zajęty i skupiony nad tym, co czynił. Wsunął właśnie krótszy koniec kijka obciążonego ka- mieniem do otworu, wydłubanego w drewnianej pod- kładce. Kijek ten sterczał teraz w jej otworze pionowo w górę. Beznogi splunął w dłonie i złożył je płasko, zaciskając między nimi sterczący ku górze wierzchołek kijka-pocieraka. Trąc następnie dłonie o siebie wpro- wadził dębowy pocierak w nieprzerwany ruch obrotowy. Obciążony kamieniem pocierak obracał się szybko w dołku podkładki i po chwili zagłębił się w nim trochę. Beznogi zdwoił wysiłek. Dębowy twardy kijek obracany między jego dłońmi kręcił się niczym bąk, drążąc drewno podkładki. Wokół krawędzi jej zagłębienia pojawiła się odrobina miałkich trocin. Czoło Beznogiego zwilgotniało od potu, ale spod kręcącego się pocieraka unosiła się cieniutka i zwiewna smużka dymu. Oddech Beznogiego rozproszył ją od razu, a on wyjął spiesznie pocierak z podkładki i dmuchnął lekko w jej zagłębienie. Na dnie zajaśniała iskra. Dmuchnął powtórnie i potrząsnął podkładką, tak że pył drzewny, zebrany wokół krawędzi zagłębienia, opadł w głąb i zaczął się tam tlić. Beznogi znów lekko dmuchnął i naraz z dołka wychynął wątły płomyk. Osłonił go dłonią, spiesznie przytknął doń skrawek brzozowej kory i ponownie dmuchnął. Kora zajęła się płomieniem, za-skwierczała. Wtedy przeniósł ją na przygotowaną zawczasu kupkę suszu z traw i chrustu. Susz zapalił się jaskrawym, żółtym płomieniem, chrust zatrzeszczał, zahuczał, zapachniał. Mały podskoczył w górę i wrzasnął z uciechy. Beznogi otarł czoło. Właśnie nadchodził Brodaty. Jego twarz wyrażała zaskoczenie. — Prędko ogień! Och, prędko wznieciłeś! Ja niecę długo. Bardzo długo — rzekł do Beznogiego. — Tam co? — zapytał Beznogi, wskazując kierunek, skąd przybył Brodaty. — Tam Wodniacy szli. Kobieta dobrze mówiła. — Dużo było ich? — Dużo. Szli lasem, daleko. Jak zawsze. Kilku zbłą- dziło, przeszło środkiem, nie skrajem Skalistej Polany.' Kobieta ich widziała. Oni jej nie widzieli. — Skąd wiesz? — Trop pokazał. Nie zatrzymywali się. Krok ich długi. Szli szybko... — Nie wrócą tu? — zaniepokoił się Beznogi. — Nie. Teraz nie. Polują zimą na Płaskiej Wyżynie. Po co by teraz wracali? — Kiedy wrócą? — Wiosną. Pójdą lasem i skrajem Skalistej. Będą szli z: Wyżyny w dolinę Wielkiej Rzeki. Przejdą sobie. Nie wiedzą, że my tu. — Jak będzie?! — zaniepokoił się Beznogi. — My wiosną też pójdziemy nad Wielką Rzekę, nad Rozlewisko... — Oni żyją wyżej. Trzeba trzy dni iść do nich od naszej chaty. Iść w górę rzeki. .— Nie spływają do was? — Nie. Po drodze progi i skały w nurcie. Czółnem nie można. Raz spłynęło do nas czółno. Próżne było. Poobijane było — odparł Brodaty, przenosząc ogień na przygotowaną przez Małego stertę gałęzi. — Ogień jest, mięsa nie ma. Co upieczemy na ogniu? — spytał Mały. — Upieczemy. Jeszcze w szczelinie skalnej, pod gła- zem, ubity lis. Tłusty. Ściągnij skórę i przynieś. Ogon z futrem zostaw w szczelinie. Będzie potrzebny — rzekł Brodaty. — A jutro? Co jutro będziemy jedli? — dopytywał się Mały, wygłodzony po długiej wędrówce. — Przed świtem pójdziemy do kniei. Trzeba wcześnie, po ciemku. Póki dziki żerują. Chodzą tu. Widziałem tropy. Jeden wielki odyniec i cztery mniejsze. Blisko. Za dąbrową przy Głębokim Jarze. — Po ciemku nie trafimy celnie dzika ni z łuku, ni dzidą — zdziwił się Mały. — Nie będziemy polowali po ciemku. Znajdziemy świeży trop, pójdziemy za tropem, odnajdziemy dziki i zaczekamy z dala, aż zalegną w gąszczu —' wyjaśnił Beznogi i dodał: — Potem kiedy będzie widno, nasze wilki zgonią je z legowisk, a my ustrzelimy. Byle Chudy i Grzywa szły zgodnie... — Idź, opraw lisa — ponaglił Brodaty Małego i zwracając się do Beznogiego rzekł: — Przeniosę ogień pod waszą jaskinię. Skała się nagrzeje, osuszy. Rozniecę wielki ogień. Niech stopi śnieg na skale... Tego dnia ku wieczorowi na Skalnej Polanie płonęły już dwa sute ogniska. Wciśnięte niemal w podnóże skał ogrzewały je. U każdego z nich siedział jeden wilk. Utrudzeni mieszkańcy obu jaskiń skryli się w nich i szybko usnęli. Zapadł zmrok. Wzeszedł księżyc. Ogniska przygasły i znów ożyły, gdy powiał wiatr. Posypało śniegową kaszą. Chudy otrząsnął sierść, zadarł ciężki łeb i zawył krótko. Grzywa zawtórowała mu. Wilk zbliżył się do jej ogniska i siadł. Tym razem Grzywa nie spłoszyła się. Pozostawała czas jakiś nieporuszona. Po chwili wilk zaskomlał cicho, raz i drugi, wreszcie wstał i zaczął oddalać się w stronę lasu. Po kilkunastu krokach obejrzał się jeszcze, po czym przyspieszył, zmienił kierunek, zatoczył półkole, znów przysporzył kłusa i wreszcie, umykając jakby przed pogonią, rzucił się w cwał przebiegając obok Grzywy. To poderwało ją wreszcie. Każdy wilk stworzony jest do pogoni, a ruch umykającego ponagla go do działania. Dając pozór ucieczki, Chudy mknął ile sił, pobudzając tym Grzywę do dalszej gonitwy. Więc gnała go, a jej chyżość zmuszała basiora do maksymalnego wysiłku. Znów zatoczył w biegu półkole, potem drugie i trzecie, wreszcie uskoczył w bok i nagle przycupnął w śniegu machając przyjaźnie ogonem. Grzywa zaskoczona i stropiona nieco zatrzymała się także. Przyglądała siej uważnie Chudemu. Nie budził w niej lęku. Pojmowała, że tak nie zachowuje się wrogi wilk, tak też nie zachowuje się wilk bojaźliwy. Choć z doświadczenia nie znała ich zachowania, teraz wyczuwała to instynktownie. A że w pierwszym spotkaniu z Chudym była zwycięzcą — nie zlękła się go i tym razem. Chudy zerwał się tymczasem i pognał parę kroków by znów przywarować w śniegu. Grzywa skoczyła za nim, ale minęła go w rozpędzie i pogoniła dalej. Z kolei Chudy rzucił się w pogoń za nią. Gonitwa nie trwała długo. Pojąwszy prawidła gry Grzywa zapadła nagle w śnieg, by po chwili znów zerwać się do szalonego cwału, w pogoni za umykającym teraz basiorem. Od wielu dni nie chodziła na łowy, a ostatnie dwa dni spędzone z Kobietą w jaskini wzbudziły w niej jeszcze silniej potrzebę ruchu. Gnała więc teraz, nie mogąc nasycić się biegiem. Wreszcie oba wilki legły zziajane w śniegu. Kiedy oddech Grzywy uspokoił się, ośmielona bez- ruchem wilka podeszła, by obwąchać mu pysk i uszy. Dokonawszy tego obrzędu, poznała jego woń i pojed- nawczo trąciła go nosem w kark. Wilk powstał i teraz on z kolei obwąchał dokładnie jej sierść. Stała chwilę jeszcze pozwalając mu na to i wreszcie spokojnym kłusem pobiegła ku swej jaskini. Chudy ruszył za nią i legł opodal ogniska. Nocny wiatr sprowadził śnieg. Z początku sypało śniegową kaszą, potem wiatr umilkł, księżyc skrył się w chmurach, ocieplało trochę i z pochmurnego nieba powalił puszysty, obfity śnieg. Długo padał. Wyrównał dołki i zagłębienia w podłożu i skrył bez reszty zeschłe trawy i źdźbła. W puszczy przykrył opadłe gałęzie, zatarł tropy, wyciszył odgłosy. O świcie znów chwycił ostrzejszy mróz, dmuchnął wiatr, ale drobny śnieg dalej sypał. Żubry w kniei porzuciły żerowanie. Stały pośród sta- rych, wielkich drzew żując pokarm w bezruchu i spokoju i tylko co jakiś czas któryś z nich otrząsał leniwie ośnieżony kłąb. Zbite w ciasną gromadę wyrzucały z chrap kłęby pary, która unosiła się nad stadem. Lisy przestały poszczekiwać. Dziki zaległy w gąszczach. Knieja pobielała, zastygła, znieruchomiała. Życie zatajone w dziuplach i norach, korytarzach podziemnych i podśnieżnych przesmykach przyczaiło się, czekając na! przychylniejszy czas. Rankiem, kiedy ognisko przygasło, a futro zwilgotniałe od roztajałego w cieple śniegu przestało należycie chronić od chłodu, Chudy wstał, otrząsnął energicznie sierść i wdrapał się na pobliską skałę. Tam rozejrzał się, powęszył chwilę, zbadał nosem właz do pieczary i uspokojony, znanymi sobie zapachami skrył się w niej i legł u boku Beznogiego. Nastał biały, mglisty dzień, a oni, utrudzeni wędrówką, przespali świt i cały ranek. Pierwsza zbudziła się Kobieta Brodatego. Rozgrzebała spiesznie tlące się jeszcze głownie, roznieciła ognisko, po czym chwyciła kosz i nie zwlekając ruszyła w kierunku bagnistej łąki ku pobliskiemu żurawinisku. Zapas mięsa wyczerpał się. Mężczyźni przespali noc, a o świtaniu, w czas łowów, śnieg sięgał w kniei już wyżej kolan. Mężczyźni przespali też świt i ranek. Zapowiadał się dzień głodu. Kobieta musiała więc sama zdobyć nieco pożywienia bodaj dla Dziecka. Rozgrzebując cierpliwie śnieg to tu, to tam, odnalazła wreszcie, czego szukała. Była tu obfitość jędrnych jeszcze, czerwonych owoców. Zbierała je zgrabiałymi palcami, a przykrą tę czynność uprzyjemniała sobie wsypując czasem niewielką ich przygarść do ust. Miały orzeźwiający, cierpki smak. Wkrótce jej kosz wypełnił się, a poczerwieniałe dłonie zsiniały. Pochuchała na nie chwilę, roztarła i ruszyła z powrotem, nadkładając trochę drogi. Tu, niedaleko, miała jeszcze do spełnienia ważne zadanie. W czasie gdy Brodaty z Małym udali się po Beznogiego, założyła nie opodal kilka wnyków. Nie zaglądała do nich ani razu, gdyż dwa ostatnie dni przesiedziała ukryta w jaskini. Teraz pełna nadziei i niepokoju zbliżała się do niewielkiej, porosłej krzewami, kotlinki. Była głodna, a Dziecko wielokrotnie budziło ją w nocy i domagało się pokarmu. Kiedy znalazła się już blisko celu, pobiegła, aby jak najszybciej przekonać się, co tam znajdzie. Zrazu niczego nie spostrzegła, ale wiedziała, gdzie i jak szukać. Pamiętała każdy krzew, na którym zamocowała pętlę. Ponad śniegiem nie było ich teraz widać, należało więc szukać pod śniegiem. Nie zważając na ból skostniałych dłoni spiesznie rozgrzebywała śnieg. Nie na próżno. Dobyła spod niego zdobycz. Były tu dwa nieżywe króliki i martwy zając, napoczęty już przez ptactwo. Uradowana, szczęśliwa niemal, zamocowała ponownie wnyki, zgarnęła zdobycz, związała trokiem za skoki, zarzuciła łup na plecy, ujęła koszyk z żurawinami i spokojna o dzień bieżący skierowała się ku Skalistej Polanie. Kiedy zbliżała się do jaskini, wybiegła jej naprzeciw Grzywa. Za nią krok w krok postępował Chudy. Spo- strzegłszy nadchodzącą Kobietę zatrzymał się, zawrócił i siadł opodal śledząc wilczycę wzrokiem. Od strony Głębokiego Jaru powracał właśnie Beznogi. Niósł ustrzelonego bażanta i drewnianą misę pełną owoców głogu. Pożywienia nie było wiele, ale dość, aby mieszkańcy Skalistej Polany mogli nim zaspokoić pierwszy głód. Reszta dnia minęła im na przygotowaniach do nocnej wyprawy. SAMURA Zapasów mięsa nie mieli. Wyczerpująca wędrówka, dni niedojadania w drodze i chłód źle przespanych pod gołym niebem nocy sprawiły, że doraźnie zaspokojony głód wnet znów powracał. Przed południem zjedli resztki tego, co pozostało z poprzedniego dnia, ale niewiele czasu minęło i znów gotowi byli wziąć się do jadła. Nie mieli go jednak. Dopiero przed wieczorem Małemu udało się upolować sporego królika. Podzielony na siedem części i zjedzony naprędce, zrazu wszystkim zaostrzył tylko apetyt, ale po niedługim czasie uczucie czczości przygasło w nich trochę. Myśli ich i słowa, jakie wymieniali, skupiły się nad sposobami zdobycia większego zapasu żywności. Musieli go mieć. Był niezbędny. Miał im zapewnić nie tylko sytość na najbliższe dni, ale powinien zaspokoić także inną ważną potrzebę: dać im doraźne poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Mogli je uzyskać tylko na dwa sposoby. Jeden — to posiadanie zapasu pożywienia, drugi — to pewność, że gdy tylko zechcą, są w stanie pożywienie to zdobyć. Tym łowcom, którzy poza gromadą plemienną żyli w kniei i tylko z niej czerpali pożywienie, pewność taka zdarzała się wszakże nieczęsto. Ledwie kilka razy do roku. Bywało to wczesną wiosną, kiedy szczupak szedł na płycizny, aby odbyć tarło i rzucić tam ikrę. Nieruchawy i powolny, stawał się o tym czasie łatwą i pewną zdobyczą. I wczesnym latem zdarzało się to, kiedy nadwodne ptactwo zakładało kolonie licznych sąsiadujących z sobą gniazd, a w każdym z nich leżało po kilka nakra-pianych, sporych jaj. Starczało wtenczas spłoszyć wysiadującego je ptaka i sięgnąć po jaja dłonią. Jeszcze i później nieco, w środku lata, bywało kilka, a nawet kilkanaście kolejnych dni, kiedy o pokarm nie było trudno: to czas, w którym płetwonogie ptaki wyprowadzały na wodę swój młody, nie lotny jeszcze przychówek. Pisklęta rosły szybko i szybko nabierały ciała. Ale ich skrzydła nie nadążały za resztą pozostawały czas jakiś nadal małe, słabe i pozbawione lotnych piór. I wtedy właśnie strzał z czółna ukrytego dobrze wśród trzcin prawie zawsze udawał się, a zdobyczy wcale nie trzeba było szukać: leżała zwykle płasko na wodzie, w bliskości miejsca, w którym sięgnęła ją strzała. Wreszcie i jesienią, aż prawie do pierwszych przy- mrozków, owoc leśny, grzyby i jadalne korzenie za- pewniały skromny wprawdzie, ale za to stale osiągalny posiłek. Stanowił on ponadto niezbędne urozmaicenie jadła łowców, żywiących się niemal wyłącznie mięsem. Zimą jednak, a także na przedwiośniu dostatek po- karmu bywał rzadkością. Stawał się wtedy nagrodą za trud, za namysł i przebiegłość. Łowcy sposobili się więc pracowicie i zapobiegliwie, czyniąc wszystko, co w ich poczuciu mogło zapewnić powodzenie nocnej wyprawie. Przed snem Beznogi ułożył szczegółowy plan łowów. Nie trzeba było przekonywać Brodatego, że działanie zamierzone i obmyślone z góry bywa bardziej skuteczne, że w łowach zespołowych jest ono wprost nieodzowne. W wyprawie miało ich uczestniczyć sześcioro: Beznogi z córką i Chudym, i Brodaty z synem i Grzywą. W skąpych słowach uzgodnili, co kto ma czynić i kiedy, a zamysły Beznogiego zostały przyjęte w całości. Zawierały one jednak pewien istotny szczegół, którego celu Brodaty nie pojmował w pełni. Milczał chwilę i dając wreszcie wyraz swoim wątpliwościom powiedział: — W gromadzie plemiennej nikt tak nie polował. Nikt. — Mhm — zgodził się Beznogi. — Skąd to znasz? Skąd znasz to zawieszanie skór na krzakach? — napierał Brodaty. Beznogi zamyślił się i po chwili odpowiedział: — Z siebie. — Z siebie? Jak to „z siebie"? Od kogo znasz? — Od nikogo. Tak polowałem. Sam polowałem. Mu- siałem tak... — Dlaczego? — padło kolejne pytanie. — Łowcy w plemieniu zawsze zdobywają łup. Polują gromadą. Gromadą na wielkiego zwierza albo w kilku na mniejszego. Zawsze coś upolują... Każdy łowca ma dwie nogi. Dużo ich, gromada cała — usiłował wyjaśnić Beznogi. — To co, że ich dużo? Że mają dwie nogi? Po co te skóry na krzewach? — dopytywał się uparcie Brodaty. — Mają po dwie nogi. Wieszanie skór na krzewach niepotrzebne im — odrzekł Beznogi. — A tobie do czego potrzebne? — nastawał Brodaty. — Mnie potrzebne. Bardzo! Polowałem w kniei sam. Mam jedną stopę, nie podbiegnę do zwierzyny... zwie- rzyna do mnie musi podbiec. Inaczej nie ugodzę jej ni strzałą, ni dzidą. — Masz jedną stopę. Wiem. Skąd znasz sposób ze skórami? — powtórzył znów Brodaty pytanie, na które dotąd nie otrzymał zrozumiałej dla siebie odpowiedzi. — Szukałem sposobu. Musiałem szukać dobrego spo- sobu. Długo szukałem. Znalazłem. Ten sposób dobry. Dobry dla samotnego i kulawego. Zastępował łowców, za- stępował pomocników, zastępował moją nogę. Łowy z Chudym to też mój sposób. On też zastępował pomocników i drugą nogę. Dziewczyna, od kiedy podro- sła, też zastępuje moją nogę: przynosi zdobycz... czasem napędzi zwierza, dźwignie łup, poniesie go. Dziewczyna teraz mocna, chyża. Wilk, mój wilk, szybki, mądry. Goni zwierza, zatrzymuje go, trzyma, mocno trzyma, długo nie puszcza... Ja kulawy. Biegnę wolno, dobiegam z pomocą późno... A Chudy nie puszcza zdobyczy. Ja przychodzę i dobijam zwierza... Bez wilka, bez dobrych sposobów zguba dla mnie w kniei. Głód. Zawsze głód. Dla Dziewczyny i Matki też głód. Kiedy ja nie zdobyłem jadła dla nich, Dziki nie dawał nic z tego, co gromada upolowała. Jedno dziecko zabiła mi niedźwiedzica, jedno, trochę większe, zabił głód — zakończył Beznogi i po chwili dodał jeszcze: — Skóry na krzewach dobry sposób. Dobry, kiedy łowców mało, kiedy nagonka słaba. Dla nas też dobry.— Zobaczysz. Ale trzeba już spać. Ruszymy, jak zbledną gwiazdy. Mało nas. Wypocząć trzeba. Łowy trudne. Chudy nie zna was dobrze, nie zna dobrze Grzywy... Grzywa mnie nie zna, Dziewczyny nie zna... warczy, kiedy przechodzimy blisko... — Trudne łowy. Trzeba spać — zgodził się Brodaty. Więc skryli się zaraz w jaskiniach i legli do snu. Noc była cicha i ciemna. Bezwietrzna i bezksięży- cowa. Szli szybko, by rozgrzać ciała, wstrząsane raz po raz dreszczem chłodu i niewyspania. Szli lekcy i głodni, skupieni i milczący. Poruszali się cicho. Nie tyle z potrzeby, co z nawyku. Było słychać tylko cichy chrzęst śniegu i sapanie Beznogiego, który z trudem dotrzymywał innym kroku. Już nieco rozgrzani minęli skraj Skalistej Polany i Brodaty odnalazł, choć zupełnie było ciemno wypatrzone za dnia miejsca zdeptane racicami i odkrył na nich świeży, tej nocy wyciśnięty, trop dzików. Powróciły już widać z wieczornego żerowania, zaszyły się w gęstwinie i tam zaległy. Świeży ślad biegł wydeptanym z dawna szlakiem dziczym. Wiódł w gąszcz, poprzez Głęboki Jar, odgradzający jakby pobrzeże kniei od Polany. Tu na dnie Jaru, u wodopoju, tuż przy strumieniu toczącym leniwie czarne wody, trop dzików rozszerzał się trochę i przekroczywszy strumień wiódł dalej. Za wodą szlak wspinał się na przeciwległą skarpę Jaru, przecinał ją skośnie i prowadził do mrocznego ostępu porosłego gęsto olszyną i bagienną brzozą. Tu wszyscy zatrzymali się. Dawniej Brodaty zawsze starał się te miejsca omijać, ponieważ pośród bujnego podszycia i w stale panującym tu półmroku nawet za dnia rzadko udawało się dostać zwierzynę na celny strzał. Minąwszy Głęboki Jar, Beznogi także zawahał się. Niechętnie zagłębiał się nocą w mroczny gąszcz. Po chwili zwłoki ruszył jednak i udał się wzdłuż tropu dzików. Nie szedł wszakże zdeptanym racicami tropem, lecz brnął w sypkim śniegu i w odległości co najmniej kilkudziesięciu kroków od tropu. Baczył tylko, aby zbytnio nie oddalać się ani nie zbliżać do niego. W tej samej odległości od dziczego tropu, po drugiej jego stronie, podążył Brodaty. Na znak Beznogiego obaj zatrzymali się, postąpili w kierunku tropu i w jego bliskości każdy z nich rozwiesił i umocował na krzewach po dwie zwierzęce skóry. Nie licząc wilków było ich tylko czworo i skóry te miały spełniać rolę dodatkowych członków nagonki. Miały zapobiec zbaczaniu spłoszonych zwierząt z uczęszczanego przez nie tropu i naprowadzić je następnie na łowców zaczajonych dalej na szlaku. Po umocowaniu skór obaj zawrócili własnym śladem i skierowali się z powrotem do Głębokiego Jaru, gdzie oczekiwała ich reszta uczestników. Podzielili się teraz na dwie grupy. Beznogi z Dziewczyną i Chudym pozostali na miejscu. Brodaty z Małym i Grzywą udali się w głąb puszczy. Obchodząc szerokim łukiem szlak dzików zamierzali znaleźć się poza ich legowiskami, ukrytymi — jak sądzili — w olszowo-brzozowym ostępie. Z nastaniem świtu Brodaty z Małym i Grzywą mieli spoza niego rozpocząć nagonkę. Należało płoszyć dziki tak, aby ruszone z leża wpadły na własny trop wejściowy, prowadzący od wodopoju ku legowisku, i aby pobiegły tym tropem z powrotem, to jest w kierunku Głębokiego Jaru, do wodopoju. Mieli je płoszyć tak energicznie, aby zwierzęta umykające przed nagonką nie miały czasu na opamiętanie się i wybór nowej drogi i nie opuszczały już swego starego szlaku. Rozwieszone na krzewach skóry powinny wstrzymać dziki przed zbaczaniem ze szlaku wtedy zwłaszcza, gdy umykające przed nagonką i znacznie szybsze przecież od Brodatego i Małego, oddalą się od nich. Aby i wcześniej nie dać dzikom czasu na rozglądanie się i wybór nowej drogi, postanowili puścić za nimi Grzywę. Zamierzali ją puścić za dzikami wtedy dopiero, gdy te spłoszone odgłosami nagonki poderwą się już z legowisk. Łowcy liczyli, że Grzywa dogna wkrótce dziki i będzie pędzić je starym szlakiem. Za Głębokim Jarem, już po stronie Skalistej Polany, w bezpośredniej bliskości od szczytowego przełomu skarpy, czekał pod osłoną gęstych jałowców Beznogi. Usadowił się tak, aby móc objąć wzrokiem obydwa stoki Jaru. Liczył, że podczas wspinania się na skarpę pędzące dziki zwolnią nieco biegu i ułatwią mu celny strzał, a może i bliski rzut dzidą. Idąc wzdłuż tropu dzików, kilkanaście kroków dalej w głąb polany, ukryła się Dziewczyna z Chudym. Wilk był uwiązany na postronku. Powinna go puścić w ściśle oznaczonej chwili. Miały ją wyznaczyć następujące kolejne zdarzenia: Beznogi miał już strzelić, spłoszone tym strzałem zwierzęta mijając go w pędzie miały właśnie zbliżyć się do stanowiska Dziewczyny, ona sama miała ugodzić strzałą najbliższego dzika i natychmiast po zwolnieniu cięciwy puścić Chudego. Taki był plan. Wiedzieli dobrze, że jedną czy nawet dwiema strzałami łuczniczymi nie położy się dzika na miejscu. Nawet młody dzik nie padnie pod strzałą. Wierzyli wszakże, że ich wilki wspólnie osaczą zranione zwierzęta i nie pozwolą im umknąć. A wtedy oni, łowcy, podbiegną i z bliskiego rzutu dzidą czy nawet uderzeniem topora położą zwierza kończąc łowy. Wszyscy byli już na wyznaczonych miejscach. Czerń przedświtu jeszcze zgęstniała. Otaczała ich głusza i mrok. Chłód i bezruch, a może i niepokój wywołany oczekiwaniem, podsycany głodem, znów wprawiły ciała Beznogiego i Dziewczyny w drżenie. Chwile dłużyły się. Wreszcie na wschodzie niebo poczęło blednąc. Nieba- wem zajaśniał świt. Upłynęło niewiele czasu i całe niebo pojaśniało, a skośne i wąskie smugi bladego słońca rozproszyły posępną i mglistą szarość poranka i milczenie lasu. Gdzieś w pobliżu zacmokała wiewiórka i strąciła szyszkę. Spadająca szyszka uderzyła dwukrotnie o ga- łęzie. W ciszy zabrzmiało to niemal jak huk. Beznogi drgnął i wstrzymał oddech, ale pojął zaraz, skąd po- chodził odgłos, odetchnął głęboko i uśmiechnął się do siebie. Jakby w odpowiedzi na stuknięcie spadającej szyszki zastukał gdzieś w pobliżu niewidoczny dzięcioł. W górze zakwiliła niespokojnie pustułka. Na sosnowej gałęzi, ogrzanej świetlistą plamą rannego słońca, tuż obok ukrycia Dziewczyny, przysiadł z szelestem skrzydeł gawron. Pogrzał się chwilę w słońcu, otrząsnął połyskliwe pióra, opuścił w dół skrzydła, przestąpił raz i drugi z nogi na nogę i napuszywszy gardziel rozpoczął swoją szeptem śpiewaną, szmerowo- skrzekliwą piosenkę. Blade słońce wyszło wnet całe i rozświetliło knieję. Ożyła teraz różnymi głosami, ale napięty słuch Bez- nogiego i Dziewczyny nie łowił dźwięków, których tak niecierpliwie oczekiwali. Nie napotkawszy wokoło żadnych świeżych śladów dzików Brodaty z Małym upewnili się niemal, że zwierzęta — zgodnie z ich przewidywaniem — zalegają w okrążonym przez nich uroczysku. Brodatemu spieszno było rozpocząć nagonkę. Powstrzymywał go jeszcze półmrok i opar unoszący się z poszycia lasu. Ruszyli dopiero wtedy, kiedy smugi słońca wdarły się w głąb puszczy i roziskrzyły śnieg. Początkowo oddalili się od siebie, a następnie pobiegli z dwu różnych stron w kie- runku Głębokiego Jaru. Uderzali pałkami o pnie suchych drzew i pokrzykiwali. Wkrótce zatrzymali się. Nasłuchiwali, choć ich pogłębione oddechy zagłuszały niemal wszystkie inne dźwięki. Brodaty nie sądził, by z tej odległości sam mógł pochwycić odgłosy ruchu dzików, więc nie odrywał oczu od trzymanej na postronku Grzywy. Strzygnęła właśnie uchem, zwróciła w prawo pysk, skoczyła nagle i szarpnęła silnie rzemień. Brodaty chwytając z trudem równowagę, zachwianą nagłym pociągnięciem postronka, skoczył za nią niezręcznie. Wiedział, co oznacza zachowanie się Grzywy: oto dziki poderwały się z legowisk. Ruszyły. Aby nie dać im czasu na opamiętanie się, należało szybko płoszyć je dalej. Popędzili więc co tchu w kierunku wskazanym przez wilczycę. Czynili przy tym tyle hałasu, ile tylko się dało. Mały ochrypł z wrzasku, a Brodaty, szarpnięty znów przez Grzywę w chwili, gdy walił pałką w pień uschłej sosny, zwalił się z nóg. Poderwał się jednak i ciężko dysząc uwolnił wreszcie wilczycę z uwięzi. Puściła się cwałem i niemal natychmiast zniknęła im z oczu. Kiedy dotarł doń pierwszy odgłos rozpoczętej nagonki, inne odgłosy kniei ścichły jakby. Beznogi trzymał już łuk i strzałę w pogotowiu. Przed nim, w zasięgu ramienia, sterczała dzida wbita ukosem w śnieg. Dziewczyna także przygotowała się do strzału. Postronek przytrzymujący Chudego przygniotła stopą, aby uwolnić rękę i aby napinanie cięciwy nie opóźniło ani o moment zwolnienia wilka z uwięzi. Najkrótsza nawet chwila zwłoki mogła zniweczyć wszystkie ich wysiłki. Wystarczyło teraz cofnąć tylko stopę, a Chudy pogna za zwierzem natychmiast po strzale. Beznogi i Dziewczyna poczynali już drętwieć z bez- ruchu, kiedy dał się wreszcie słyszeć tętent racic. Jeszcze był daleki, ale nie mylili się: to był tętent. Odgłos szybko narastał i wkrótce na jego tle posłyszeli kilka głośniejszych sapnięć. Były bliskie i Beznogi ujrzał naraz wielką samurę zsuwającą się w dół po, przeciwległej pochyłości skarpy. Tuż za nią cwałowały jeden za drugim trzy rosłe wycinki. Zobaczył też, jak jeszcze na pochyłości skarpy Rudogrzywa dopadała ostatniego z nich. Widział, jak szarpnęła jego udo, odskoczyła w bok i kiedy warchlak zbiegł już w dół i zbliżał się do strumienia, Beznogi widział, jak ponownie uderzyła go kłami. Młody dzik kwiknął tylko, nie zmniejszając tempa biegu skoczył w wodę i co sił popędził za stadkiem. W głębi jaru zwierzęta zniknęły na chwilę z pola widzenia Beznogiego. Samura minęła tymczasem strumień i nie reagując na głośną skargę wycinka ciętego kłami wilczycy ukazała się znów oczom łowcy. Wspinała się teraz na skarpę, leżącą po jego stronie. Głośno sapiąc parła pod górę. Beznogi złożył się do strzału. Nie był zdecydowany, którego dzika wybrać za cel. Myślał w pośpiechu. Warchlak atakowany już przez Grzywę był wprawdzie najpewniejszym łupem, ale na potrzeby ich wszystkich zdobycz ta byłaby przecież za mała. Powstrzymywało też łowcę od tego strzału niebezpieczeństwo trafienia wilczycy, biegnącej obok wycinka. Okaleczenie jej podczas łowów byłoby klęską. Na podjęcie decyzji pozostał Beznogiemu ułamek chwili... Ciężka samura zadarłszy ku górze gwizd pokonywała właśnie szczytowy przełom skarpy i swój ciężki kłąb dźwigała z wysiłkiem na wzniesioną przed nią płaszczyznę. Już przednimi racicami oparta na wzniesieniu i wygarbiona teraz, zatrzymała się tak na mgnienie, by podźwignąć tył ciała... Beznogi zwolnił cięciwę, odrzucił łuk i chwycił dzidę. Ukrycia nie opuszczał jednak. Ciężka, krzemienna strzała utkwiła głęboko między żebrami samury, lecz ta potknęła się tylko i pognała dalej. Niemal równocześnie drugi z wycinków zrównał się z Beznogim, a on cisnął weń dzidę. Rzut był celny, chociaż dzida trafiając i zadając ciężką ranę zrazu nie pozbawiła zwierzęcia sił. Wycinek przewrócił się wprawdzie, ale w mgnieniu oka znów zerwał się i raz jeszcze zwalił. Beznogi rzucił się ku niemu. Równocześnie ranna samura zrównała się z miejscem ukrycia Dziewczyny. Znów jęknęła puszczona cięciwa. Strzała Dziewczyny utknęła w krępej szyi zwierza, a zwolniony z postronka Chudy natychmiast natarł na nie z prawego boku. Samura zatrzymała się i rzuciła rozwartą, długą paszczę w kierunku wilka. Ten zdążył odskoczyć, a nadbiegająca Grzywa, która chętniej przecież walczyła pospołu niż samotnie, porzuciła od razu swego wycinka, dognała samurę i zaatakowała ją z prze- ciwległego boku. Wielkie zwierzę zwróciło teraz gwizd ku niej i odsłoniło jednocześnie prawy bok. Chudy to wykorzystał. Cofnął się błyskawicznie, zacisnął szczęki na ścięgnie tylnej nogi zwierza i szarpnął. Samura przysiadła na zadzie... Chudy puścił. Samura znów poderwała się, okręciła wkoło i wściekle natarła na niego, ale tam gdzie kierowała swój atak, już wilka nie było, a miniona przed chwilą scena powtórzyła się: Grzywa zaatakowała lewy bok, samura zwróciła pysk ku niej, a Chudy doskakując z prawa znów szarpnął ścięgno tylnej nogi zwierza... Chcąc mieć bodaj jedną pewną zdobycz Beznogi wal- czył tymczasem z wycinkiem. Zwierzę, choć ranne, pełne sił jeszcze, zbiło kulawego łowcę z nóg i rzucało się właśnie do ucieczki, kiedy dosięgnęła je dzida Dziewczyny. Grot trafił w bark. Warchlak upadł i usiłował wstać, ale następne uderzenie, zadane dzidą Beznogiego, zakończyło tę nierówną walkę. Z puszczy nadbiegał właśnie Mały i kilkanaście kroków za nim Brodaty. Chłopiec zobaczył, że osaczona przez wilki samura broni się z powodzeniem i lada chwila może im ujść, unosząc w swym ciele dwie cenne strzały. Skoczył ku niej. Do działania pobudzał go własny głód, o którym i teraz nie mógł zapomnieć. Byłby już cisnął dzidę, ale w ostatniej chwili wstrzymał rzut, lękając się, że może trafić przypadkiem któregoś z wilków uwijających się wokół samury. Umyślił sobie, że zbliży się do zwierza, przyłożywszy grot dzidy do jego szyi ugodzi go i silnym pchnięciem przebije, nie wypuszczając z rąk broni. Więc ścisnął oburącz drzewce dzidy, wysunął ją przed siebie, postąpił do przodu i pochylił się, by przyłożyć grot do wybranego miejsca. Mimo ciągłe ataki obu wilków samura zwróciła się teraz ku niemu, a drzewce dzidy trzymane z całej mocy przez chłopca naraz obróciło mu się w dłoniach: samura chwyciła dzidę pyskiem. Zamiast od razu puścić dzidę z rąk i wycofać się chłopiec odruchowo ścisnął broń jeszcze mocniej. Nie miał czasu, by zastanowić się i pojąć, że wyrwanie dzidy z pyska samury nie jest możliwe. Ściskał dzidę nadal i pchnięty nagle nasadą własnej włóczni w pierś rzucony został na ziemię, a drzewce pękło z trzaskiem w uchwycie mocarnych szczęk. Mały padł na plecy. Rozwartymi w trwodze oczami ujrzał tuż przed sobą potężną, długą paszczę, ziejącą tak dobrze znanym mu odorem. Struchlał i zdołał tylko podkurczyć nogi. Równocześnie Grzywa znów szarpnęła samurę i ta zwróciła się ku niej. Krótka ta chwila pozwoliła Brodatemu na bliski i celny rzut dzidą. Godził w napiętą szyję. Grot ciężkiej dzidy zagłębił się w niej. Samura stanęła nieruchoma i poczęła się krztusić. Opadło na nią jeszcze jedno potężne uderzenie, zadane ręką Beznogiego, po którym zwierzę utraciło świadomość, miękko osunęło się w śnieg i legło na boku. Brodaty pochylił się, by stwierdzić, czy samura nie zerwie się i nie umknie im, wtedy Chudy rzucił się ku niemu i zaryczał groźnie, ukazując łowcy kły. Brodaty odskoczył w tył, a wilk wyładował swą zaborczą wście- kłość szarpiąc leżącą samurę. Nie czuła już niczego. Mocarne, wielkie ciało pokonanego zwierzęcia ścichło, zwiotczało. Dzielna stara samura przestała żyć. Zgodnie z prawami kniei stała się pokarmem dla głodnych. Zostało po niej w puszczy liczne potomstwo lat wcześniejszych i dwa rosłe wycinki, którym tego ranka udało się umknąć... Mobilizując w minionym działaniu całe swoje męstwo, Mały po doznanym lęku i niepowodzeniu był niezdolny do żywszej reakcji. Bezradnie siedział skulony na gałęzi pobliskiego świerka. Patrzył tępo przed siebie, nie w pełni świadom tego, że łowy zakończyły się, że zdobyli sporo pokarmu, a doraźne niebezpieczeństwa są już poza nimi. Nie był w stanie cieszyć się tym wszystkim. Ocknął się wtedy dopiero, gdy ojciec wezwał go, aby przyniósł z puszczy rozwieszone tam skóry. Mały nie pamiętał nawet momentu, w którym wdrapał się na świerk, i teraz, osuwając się z pnia, nie pamiętał, jak znalazł się na drzewie. Stanął wreszcie na ziemi i ospale, krok za krokiem, ruszył do lasu. Kiedy powrócił ze skórami, cała zdobycz była już oczyszczona i podzielona na części, a skóry równo zwi- nięte i związane trokami. Wilki, leniwe i syte, leżały na śniegu w promieniach wczesnego słońca. Łowcy zastanawiali się chwilę. Łup był obfity i nazbyt ciężki, by można go było od razu ponieść. Brodaty, Mały i Dziewczyna wzięli na barki tyle, ile mogli, i udali się do jaskini. Na straży tego, co pozostało, siadł Beznogi. Wiele i tak unieść by nie zdołał. Po jakimś czasie przybyły Matka i Kobieta, aby z jego pomocą zabrać resztę zdobyczy. Wzniecone ognisko sypało iskry. Przypieczone mięso i kapiący z niego w ogień tłuszcz rozsiewały smakowity zapach. Siedzieli na kłodach wokół płonących głowni i w milczenia sycili głód. Pełni otuchy po tych pierwszych wspólnych łowach i wreszcie naprawdę syci wymieniali między sobą ospałe słowa. Zmęczeni i senni z przejedzenia udali się w biały dzień do swoich pieczar i ułożyli do snu. Przy ognisku pozostały tylko dwa wilki, drzemiące zgodnie, i Mały. Napięcie przeżyte tak niedawno nie pozwalało mu jeszcze usnąć. Wreszcie ciepło ognia i sytość zmorzyły i jego. Zadrzemał oparty na kłodzie leżącej w zasięgu ciepła ogniska. WILCZA PARA Cztery pochmurne dni minęły na oczyszczaniu i wy- prawie dziczych skór. Odpoczywali także niemało i raz po raz zaspokajali wciąż powracające uczucie głodu. Jedli dużo, również i tym sposobem upewniając się, że zdolni są zdobyć żywność. Że mają jej teraz w bród i choć żyją poza gromadą plemienną, nie muszą ograniczać potrzeb żołądka. Były to dobre dni sytości i spokoju. Czas, jaki nastę- puje po udanych łowach. Piątego dnia, rankiem, roz- pogodziło się. Słońce, topniejący gdzieniegdzie śnieg i głosy ptaków, choć nieśmiałe, przypominały o bliskim już przedwiośniu. Inni spali jeszcze, kiedy Brodaty wczołgał się do szczeliny skalnej i odwalił bryły lodu, pod którymi kryły się ich zapasy. Ze zdziwieniem przekonał się, że mięso, jakie po tych kilku zaledwie dniach pozostało im z ubitych dzików, wyczerpie się wkrótce. Może go starczyć ledwie na cztery lub pięć dni. Zrozumiał naraz, że choć wspólne łowy z Beznogim, Dziewczyną i Chudym były i będą bardziej skuteczne, może łatwiejsze także, a niebezpieczeństwo przy nich nie tak duże, to równocześnie wspólna zdobycz znikać będzie w ich żołądkach o wiele szybciej. Zamiast czworga czeka teraz na pożywienie siedmioro. Siedmioro, nie licząc wilków... Kiedy składali upolowaną niedawno zdobycz, zdawało się, że góra dziczego mięsa starczy im niemal do na- stępnego nowiu miesiąca i oto zmalała do połowy już po czterech dniach... Brodaty zasępił się i zamyślił, a że nie znał pojęcia wzajemnych proporcji, zrazu nie był też w stanie zro- zumieć korzyści, jakie wynikną z przybycia Beznogiego i jego rodziny. Doceniał jego umiejętności łowieckie, nie zapominał też o Chudym i nadziejach, jakie pokładali w parze wilków, ale spoglądając teraz na resztkę zapasów stale powracał myślami do góry mięsa, która stopniała w tak zaskakująco krótkim czasie. I oto, kiedy któryś z kolei raz rozpamiętywał to wszystko, powrócił pamięcią do samego przebiegu ostatnich łowów. Odtwarzając kolejne zdarzenia zdał sobie naraz jasno sprawę z tego, że polując tylko z Małym i Grzywą mogli zdobyć jednego zaledwie dzika, a dzikiem tym mógł być wtenczas jedynie młody wycinek. Tylko wycinka mogłaby wilczyca sama osaczyć i zatrzymać do chwili, aż. oni nadbiegną i skłują go dzidami lub ugodzą toporem. Dla samej Grzywy osaczenie starej samury byłoby niemożliwe. Jej ataki nie zatrzymałyby dziczej matki ani przez chwilę. ,,Dla mojej rodziny i Grzywy. — myślał dalej Brodaty — upolowany wycinek starczyłby może na trzy, może na cztery dni". Kiedy to zrozumiał, a także i to, że samura wraz z wycinkiem, upolowane wspólnie z Beznogim, Dziewczyną i Chudym, starczą im wszystkim nie na trzy przecież dni, lecz na trzykroć po trzy dni — wtedy dopiero opuściły go wątpliwości. Wtedy dopiero pojął w pełni, że ocena samej tylko szybkości, w jakiej znikają ich wspólne zapasy, prowadzi go na błędny tor i bałamuci myśli. Ów prosty wniosek odczuł niemal jak radosne odkrycie. Chciał je od razu potwierdzić w działaniu, więc wydobył ze szczeliny część mięsa, odrąbał kilka marniejszych ochłapów i poniósł je ku wilkom grzejącym się w słońcu. Rzucił im mięso i stwierdził to, co i tak wiedział już od poprzedniego dnia, że ani Chudy, ani Grzywa nie pożerają tego, co otrzymują. Grzywa i tym razem chwyciła wprawdzie w zęby swoją porcję, ale przeniosła ją tylko ku pobliskim krzewom i zakopała tam w śniegu. Krok w krok towarzyszył jej przy tym Chudy, który swego ochłapu nie tknął nawet. Wilk nie odstępował Grzywy ani na chwilę. Kiedy biegła, by powałęsać się po polanie, pół kroku za nią biegł i on. Kiedy układała się w plamie słońca, siadał tuż i bodaj kątem oka obserwował ją. Czasem tylko odchodził na krótką chwilę, by zadarłszy zadnią nogę oznaczyć swym wilczym zwyczajem jakiś krzak czy głaz i wytyczyć w ten sposób granice swojego władztwa. Ale i wtedy oglądał się, by upewnić się o obecności wilczycy. W dniach, jakie nastąpiły po ostatnich łowach, oba wilki biegły czasem aż do krańców Skalistej Polany i skrywały się za linią lasu lub między wzgórzami. Łowcy śledzili je i z niepokojem oczekiwali ich powrotu. Wilcza para, nie czyniąc im zawodu, powracała wkrótce. Zziajane i nadal nierozłączne, wracały niezmiennie i układały się gdzieś na uboczu, by usunąć się z kręgu działania dwunożnych istot, których bliskość w tym czasie nie była im wcale potrzebna. Ani Grzywa, ani tym bardziej Chudy nie zbliżali się nawet do jaskiń. Tylko nocą ślady ich wskazywały, że bywają opodal ogniska. Tego dnia przed zachodem słońca Beznogi udał się do puszczy ż łukiem w garści, a Chudy, towarzyszący mu zawsze tak skwapliwie i ochoczo, ledwie zerknął za nim i pozostał nieruchomy, wsparty barkiem o bok Grzywy. Brodaty wziął łuk i także ruszył ku granicy lasu. Był ciekaw, jak teraz zachowa się Grzywa. Wilczyca poderwała się nawet, ale uczyniła jeden zaledwie krok i zatrzymała się niezdecydowana. Po chwili pobiegła jednak za łowcą. Krok w krok towarzyszył jej Chudy, a kiedy Brodaty zbliżał się już do Głębokiego Jaru i zwolnił nieco, Chudy wyprzedził o pół kroku Grzywę i zabiegł jej drogę. Wilczyca powolna teraz Chudemu przystanęła, przesunęła jęzorem po jego uchu i zawróciła, pozostawiając Brodatego jego własnym łowieckim zamysłom. Łowy nie pociągały teraz Grzywy. Interesował ją wyłącznie Chudy. Stało się oczywiste, że nadszedł dla wilków czas roz- rodu, czas dobierania się w pary, nierozłączne aż do następnej zimy, a zwykle i dłużej jeszcze, aż pokąd ich wspólne potomstwo podrośnie i stanie się samodzielne w łowach. Jak to bywa u wilków, z nadejściem godów Chudy i Grzywa utraciły w równej mierze zainteresowanie pokarmem, co i jego zdobywaniem. Nie jadły nic. Nie polowały. Pozostawały niemal zupełnie obojętne nawet na to, co działo się w pobliżu. Gdy parka kuropatw przemknęła przed samym niuchem Grzywy, ta ledwie zwróciła pysk i odruchowo kłapnęła szczękami. Nie poruszyła się wszakże ani o pół kroku. Zainteresowanie Chudego otoczeniem ograniczało się tylko do tego, że z dnia na dzień coraz zazdrośniej strzegł Grzywy i coraz groźniej ryczał, gdy któryś z mieszkańców Skalistej usiłował zbliżyć się do niej. Równocześnie Grzywa, zwykle poszukująca bliskości Brodatego, Kobiety i Małego, teraz nie zbliżała się do nich wcale. Mieszkańcy Skalistej nie wchodzili więc wilkom w drogę pozostawiając je sobie samym. Zdobycie większego zapasu pożywienia bez udziału wilków było o tej wczesnoprzedwiosennej porze roku niezmiernie trudne. W następnych kilku dniach łowcy podejmowali bezskutecznie próby. Utracili już dwie strzały łucznicze, uniesione przez niecelnie trafione postrzałki. W ciągu kolejnych trzech dni całą zdobyczą Brodatego był zając i przypadkowo trafiony cietrzew. Wśród tych niepowodzeń pociechą dla łowców było, że ich wilki pozostają na miejscu i nie ujawniają wcale skłonności do poszukiwania w kniei bliskości innych, puszczańskich pobratymców. Wzajemna obecność wy- starczała im widocznie, a bolesne doświadczenia Grzywy i bezwłosa blizna na boku zniechęcały ją zapewne do wałęsania się po kniei. Łowcy radowali się więc wierząc, że ich zamierzenia i nadzieje związane z wilkami układają się dobrze. Nadzieje ich miały lub też nie miały się spełnić w przyszłości, ale aktualna sytuacja zapowiadała bliski głód. Znali go i bali się go. NOWY POMYSŁ BEZNOGIEGO Minęły dalsze trzy dni. Resztka dziczego mięsa została zjedzona, a jedyną ich zdobyczą był stary lis i dwa cietrzewie, strzelone na tokowisku. Z początkiem toków cietrzewi rozpoczęły się też po- wtórne tej zimy gody zajęcy. Zbierały się one w dość liczne grupy i zajęte walkami samców-rywali o samice zatracały swoją czujność i płochliwość. Stawały się wtedy łatwą zdobyczą drapieżców. Powodzenie dwunożnego łowcy w polowaniu na nie zależało głównie od tego, czy zna miejsce zajęczych spotkań i czy dość jest cierpliwy i wytrwały, by w wieczornym chłodzie czekać na nie bez ruchu. Najłatwiej dostać je było na strzał księżycową nocą, tyle że celny strzał nie był po nocy łatwy. Celny czy mniej celny przepłaszał bowiem wszystkie zające i ponowne trafienie było już niemożliwe. Brodaty i Beznogi wypatrzyli właśnie niedawno miejsce zborów zajęczych. Postanowili, że wraz z Małym i Dziewczyną skryją się od strony zawietrznej i gdy zające znajdą się w zasięgu ich strzał, wszyscy czworo zwolnią równocześnie cięciwy. W ten sposób wzrosłoby przecież znacznie prawdopodobieństwo trafienia więcej niż jednego zająca. Powiodło im się. Upolowali trzy duże sztuki; była to dobra zdobycz. Czwarty zając umknął Małemu unosząc strzałę. To była duża strata. Tej nocy po łowach najedli się wprawdzie do syta i rankiem mieli jeszcze nieco pożywienia, ale ku wie- czorowi następnego dnia nie było już zajęczego mięsa ani uczucia sytości, ani zboru zajęcy na znanym im miejscu. Na spoczynek ułożyli się głodni. Z brzaskiem następnego poranka Kobieta udała się przejrzeć wnyki, zastawione w pobliżu żurawiniska i kęp osiki. Były puste. Powracała stamtąd niosąc tylko dla Dziecka trochę żurawin i przywiędłych jagód. Brodaty i Beznogi też powrócili z rannych łowów. Przynieśli z sobą dwa marne króliki i bażanta. Kiedy wszyscy siedli wokół ogniska, Kobieta rzekła: — Jest ślad łosia na żurawinisku. Nieduże, podłużne racice. Może młoda klępa albo byk dwulatek. Chodził wydeptanym tropem. Są ślady i stare, i świeże... — Bez wilków nie ubijemy: strzałą nie zabijemy, dzidą nie sięgniemy — odparł Brodaty. — Czemu dzidą nie? Można z kryjówki rzucić — zagadnął Beznogi. — Nie. Nie można tam. Nie ma wcale drzew. Krzewy małe, niskie. Osiki teraz bez liści, pnie cienkie. Nie ma się gdzie skryć. — Można się skryć — rzekł Beznogi. — Znam żurawinisko. Nie można — odparł niecier- pliwie Brodaty. — Można — upierał się Beznogi. — Gdzie można? Gdzie?! — uniósł się Brodaty. — Zrąbać można kilka gęstych świerków i jałowców. Trzeba zanieść je tam i wkopać w ziemię. W mokrą, nie zmarzłą ziemię. Nie uschną prędko. Na pewno nie uschną. Za nimi można się ukryć — wyjaśnił Beznogi. — Można, ale łoś tam chodził wcześniej. Pozna nowe drzewa. Pozna i... i będzie obchodził z daleka albo na żurawiny pójdzie gdzie indziej — odrzekł Brodaty. — Pierwszego dnia obejdzie świerki i jałowce z dala. Jak postoją tam trzy... jak postoją cztery dni, on przestanie się bać. Nie będzie ich obchodził z dala... — Może... — zgodził się Brodaty. — Może łoś przyj- dzie jeszcze do tych żurawin... Pąki na drzewach suche... Zimą łoś lubi soczyste... cierpkie... Nie mieli żywności, więc nie mieli też wyboru. Opodal wydeptanego przez łosie tropu wkopali kilkanaście gęstych świerków i jałowców. Tworzyły one teraz zwartą kępę, wystarczającą, by mogło się w niej ukryć czworo łowców. Następnego dnia świeże ślady łosia ominęły szerokim łukiem kępę wkopanych drzewek. Drugiego, trzeciego i czwartego dnia łoś nie pokazywał się wcale i rozczarowani sądzili już, że przepowiednie Brodatego sprawdzą się i łoś nie pokaże się więcej na żurawinisku. Piątego i szóstego dnia pojawił się jednak, a świeży jego ślad nie zboczył już tym razem ze starego tropu. Biegł teraz tuż obok wetkniętych w ziemię drzewek. W ciągu tych kilku dni głodu, oczekiwania i nadziei mieszkańcy Skalistej Polany spostrzegli, że wilki, choć polować jeszcze nie chciały, ujawniały jednak już pewne zainteresowanie pokarmem. Był to dobry znak. Aby zapobiec ich samotnym wędrówkom po kniei i nie dać okazji, by przyzwyczaiły się do samodzielnych łowów — trzeba było je karmić. Więc karmili je, czym się dało, dzieląc z nimi własne, głodowe porcje. Zachowanie Grzywy i Chudego powracało do zwykłego stanu. Wilczyca przychodziła nocą do ich jaskini, a za dnia zbliżała się do Małego, Kobiety i Dziecka. Chudy nie towarzyszył jej już tak nieodstępnie i nie, pokazywał kłów, kiedy ktoś zbliżał się do niej. W przeddzień planowanej wyprawy na łosia Brodaty przed zachodem słońca zarzucił na ramię łuk i ruszył do boru, a Grzywą poderwała się, obejrzała dwukrotnie za Chudym, po czym ruszyła w ślad za łowcą. Wkrótce i Chudy ich dogonił. Z łowów tych Brodaty powrócił z jednym tylko królikiem, ale oba wilki towarzyszyły mu przez cały czas i zgodnie powróciły na Skalistą. Królik był niewielki i nie było po prawdzie czym się dzielić, ale obydwa wilki, dla zachęty, otrzymały po małym kawałku mięsa, skórę i kości. Wierzyli, że w porannej wyprawie na łosia wilki będą uczestniczyły. Oznaczałoby to, że łoś nie umknie i jeśli tylko zjawi się na swoim tropie i bodaj jedna celna strzała dosięgnie go, będzie ich, wilki go osaczą, łowcy dokonają dzieła dzidami. NIEZWYKŁE ZDARZENIE Ranek był mroźny, pogodny. Szli pełni niecierpliwości i nadziei. Zanim słońce oświetli podmokłą polanę, chcieli skryć się i być już na czatach. Miejsce ukrycia, wyścielone zawczasu igliwiem, było suche i wygodne. Wiatr im sprzyjał wiał ku nim od osikowych zarośli. Wzeszło słońce. Tu i tam można było teraz ujrzeć ukazujące się spod osiadłego śniegu czerwieniejące kulki pomarszczonych żurawin. Przebiegł królik, powracający z żerowiska. Nie zwęszył niczego. Kicał powoli nie przeczuwając bliskości wroga. Głodne wilki śledziły go ale tak jak łowcy — pozostały nieruchome. Królik oddalił się, a Chudy poderwał naraz łeb i ostro zwrócił niuch w lewo. Jednocześnie w oddali, na skraju mokradła, ledwie odcinający się od ciemnej gęstwy bezlistnego teraz bagiennego lasu, ukazał się młody nie wyrośnięty jeszcze łoś. Zobaczyli go wszyscy, gdyż wysunięty nos Chudego wyraźnie wskazywał kierunek. Grzywa też uniosła głowę i znieruchomiała. Łowcy uchylili usta, by uciszyć szmer własnego niespokojnego oddechu i słyszeć dobrze wszystko, co dzieje się wokoło. Byli tak skupieni i podnieceni, jak tylko być mogą skupieni ci, których życie zależy od biegu aktualnie odbywających się zdarzeń. Im groził głód. Nękał ich. Od paru dni nosili go w sobie... Musieli teraz zdobyć większy łup. Musieli go zdobyć za wszelką cenę i jeśli nie nadarzy się nowa sposobność, ów łup będzie im musiał starczyć na dalsze chude dni zbliżającego się przedwiośnia, na długi jeszcze czas, zanim śnieg stopnieje na dobre i spłynie lód na rzekach... Łoś szedł powoli. Noga za nogą. Rozglądał się tu i tam, przystanął nawet na chwilą, by skubnąć zwisającą gałązkę wierzby, pokrytą już małymi wczesnymi baziami, i unosząc wysoko tylne badyle ruszył dalej. Naraz Grzywa powstała na przygiętych łapach i opu- ściwszy nisko głowę zastygła w tej pozie, a oczom cza- tujących ukazał się widok, który wprawił ich w osłupienie. Przed łosiem, nieco tylko z boku, lecz w niewielkiej przecież od niego odległości stał spokojnie niedźwiedź. Nie widzieli go wcześniej. Być może wtopiony w brunatnordzawe tło zeschniętych bylin i żółtego igliwia złamanej sosny bagiennej stał tu już dłuższą chwilę. Jego pojawienia się nikt nie zauważył. Nawet wilki. Może leżał ukryty pod obłamaną koroną sosny już wtedy, gdy tu przybyli?... Łowcy nie zastanawiali się nad tym dłużej. Myśleli z lękiem, że ich upatrzony, niemal zdobyty już łoś może być dla nich stracony... Przypatrywali się temu, co się działo, a zdziwienie ich rosło z każdą chwilą. Niedźwiedź nadal stał bez ruchu, łoś zaś szedł spokojnie dalej i zbliżał się zarówno do nich, jak i do wielkiego zwierza stojącego z opuszczonym łbem. Zapewne z pozycji łosia niedźwiedź nie był tak widoczny i tak wyraźnie nie odcinał się od otoczenia, skoro nadchodzący zbliżał się tam bez śladu niepokoju. . Łowcom nie pozostawało nic innego, jak czekać i biernie śledzić ów osobliwy bieg wypadków. Strzelać do łosia z łuku oznaczało spłoszyć go i pozwolić mu zbiec, gdyż wobec bliskości niedźwiedzia puszczanie wilków w pogoń za postrzałkiem było zbyt wielkim ryZykiem, mogli stracić i łosia, i wilki. Niedźwiedź lada chwila mógł spłoszyć lub napaść na łosia, ale oni i temu nie byli w stanie zapobiec. Łoś zrównał się tymczasem z nieruchomym niedźwiedziem i właśnie mijał go. Przeszedł, zdawało się, w tak nieznacznej od niego odległości, że wystarczyłyby dwa, może trzy skoki, by kudłacz go dosięgnął... ...I to były w istocie tylko dwa skoki. Dwa skoki, ociężałe pozornie i miękkie. Ale cios zadany łapą nie- dźwiedzia od tyłu w chudy zad łosia nie był miękki. Zwalił go od razu: łoś załamał się pod nim w krzyżu. Zdołał ledwie zwrócić ku napastnikowi rosochaty łeb i unieść w obronie przedni badyl. I tyle tylko. Niedźwiedź raz jeszcze machnął łapą, szarpnął pazurami i łoś legł na śniegu. Niedźwiedź siadł obok zdobyczy i nie spiesząc się przystąpił do rozrywania jej. Osłupiali łowcy śledzili tę scenę mając nadzieję, że niedźwiedź pożywi się i pozostawi potem dla nich znaczną część zdobyczy. W ich poczuciu łup ten należał do nich. Mylili się. Wbrew zwyczajom swego gatunku kudłacz posilił się, ale zaspokoiwszy doraźnie głód nie porzucił padliny. Chwycił zębami tuszę za kark, a pazurami jednej łapy za międzyżebrze i powlókł ją w kierunku lasu. Zbudzonemu przedwcześnie ze snu zimowego i głodnemu niełatwo zapewne było rozstać się z tą nęcącą porcją pokarmu. Łowcy byli głodni i gniewni. Podniecenie wynikające z dotychczasowej bezczynności i bezradności wobec tego, co działo się przed ich oczami, musiało w końcu znaleźć jakiś upust w działaniu. — Odegnamy go! — szepnął z mocą Brodaty. — No... — zgodził się Beznogi — ale wilków nie puścimy. Zabije je. Łapą zabije — dodał. — Nie puścimy. Mały przytrzyma na postronku Grzywę. Dziewczyna przytrzyma Chudego — odparł Brodaty. — Dogonimy go... Z tym ciężarem idzie powoli — wtrącił Mały. — Jak będziemy blisko, puścimy w niego strzały! On ucieknie... pewno ucieknie... mięso zostawi — dodała szeptem Dziewczyna. — Zostawi albo nie zostawi. On stary. Zna łowy. Widać było, jak łatwo zabił łoszaka. On głodny. Niełatwo odstąpi. Jak go strzała sięgnie, on rozeźli się. On straszny, kiedy zły — rzekł Beznogi. — Jedną nogę już mi zabrał niedźwiedź... Strach... Strach — dodał cicho. — Nie ma mięsa. Odegnamy go. Łoś nasz. Zabrał go nam — odparł Brodaty i nie czekając na odpowiedź dodał zapalczywie. — Mały, trzymaj Grzywę na po- stronku. Idź za mną na pół rzutu kamieniem — po czym pełen niepohamowanej potrzeby działania wyskoczył z ukrycia i z wrzaskiem pobiegł za niedźwiedziem, który zdążył już skryć się wśród drzew. Brodaty zobaczył go wkrótce i zwolnił kroku. Zbiło go z tropu, że niedźwiedź obejrzał się tylko i przyspieszył trochę, ale ofiary nie porzucił. W tym czasie Beznogi zrównał się z Brodatym. Dziewczyna i Mały z obu wilkami na postronkach biegli nieco w tyle. Brodaty i Beznogi dodając sobie wzajem odwagi zbli- żyli się do niedźwiedzia na krótki rzut dzidą. Wtedy kudłacz przestał wlec ubitego łosia i zatrzymał się. Łowcy też przystanęli, wierząc jeszcze, że niedźwiedź sam wycofa się z pola walki. Ale ten począł leniwie wznosić się na zadnie łapy i stawał się coraz większy, tak wielki wreszcie, że ledwie go można było objąć jednym spojrzeniem. Stał tak ze zgiętymi lekko i zwisającymi łapami, w postawie, która nie wskazywała wcale na zamiar wycofania się. Brodaty wbił dzidę w śnieg obok swej prawicy i rzekł z mocą: — Strzelam! Jęknęła zwolniona cięciwa. Strzała utkwiła w grubej masie mięśni piersiowych niedźwiedzia. Beznogi też strzelił. Jego strzała utkwiła w luźnej skórze szyi. Teraz dopiero niedźwiedź ryknął krótko i szarpnął pazurami strzałę tkwiącą w piersi. Ruszył ku nim. Strzelili raz jeszcze. Wierzyli, a może chcieli tylko wierzyć, że tym razem zwierz spłoszy się. Obie strzały dosięgnęły celu, ale skutek był ten sam. Zwierz zatrzymał się na moment, wyrwał znów jedną strzałę i nadal powoli zbliżał się ku nim. Mrowie przebiegło po karku Broda- tego. Chwycił dzidę w garść i wrzasnął: — Wilki! Puszczajcie wilki! Chudy rzucił się od razu ku niedźwiedziowi, ale w odległości dwóch skoków od przeciwnika zboczył naraz, z podkuloną wiechą minął go i stanął za nim, wpatrzony w tę ogromną masę ciała i kudłów. Niedźwiedź obejrzał się. Minęła chwila bezruchu, po której wilk oswoił się nieco z widokiem wzniesionego na tylnych łapach olbrzyma, przypadł przodem ciała do śniegu i uniósł wargi. Kiedy w jego nozdrza napłynęła woń krwi niedźwiedziej, a do uszu dotarła zachęta Beznogiego, który puścił właśnie kolejną strzałę i trafił — wilk począł okrążać niedźwiedzia, zachodząc go od tyłu. I naraz kudłacz opadł na cztery łapy i błyskawicznie cisnął cielsko za Chudym. Ten w porę uskoczył, a niedźwiedź niespodziewanie pobiegł w las tym kołyszącym się z boku na bok i ociężałym z pozoru chodem, w którym opierał na przemian obie prawe, po czym obie lewe łapy. Chudy puścił się za nim w pościg i choć Beznogi na- woływał go wielokrotnie — nie zawrócił. Aż dziw było, że wilk w pełnym cwale z trudem dogania to ciężkie, zwaliste zwierzę. Wreszcie Chudy dognał niedźwiedzia, wczepił się w jego zad i natychmiast uskoczył. Manewr wilka był szybki i sprawny, ale wyrzucona za siebie łapa niedźwiedzia sięgnęła jego skóry. Tylko jednym pazurem go dostał, musnął ledwie, a Chudy z trudem utrzymał się na nogach. Nie wycofał się przecież. To tu, to tam zabiegając niedźwiedziowi drogę utrzymał go w miejscu. Łowcy rzucili się ku walczącym zwierzętom. Wiedzieli, że przedłużająca się utarczka jednego wilka z niedźwiedziem może mieć tylko dwa zakończenia: rozpruty wilczy brzuch lub złamany wilczy grzbiet. Beznogi znów próbował odwołać Chudego, ale ten w swojej zaciekłości i wobec bliskości niedźwiedzia widział i słyszał tylko wroga. Tylko na nim koncentrowała się uwaga wilka. I tak musiało być, póki wilk miał pozostawać żywy. Kiedy zbliżali się z dzidami uniesionymi do ciosu, naraz między nimi znalazła się i Rudogrzywa. Wychynęła z ukrycia, dokąd uprzednio zapędził ją lęk przed tą poruszającą się górą brunatnych kudłów. Teraz pod- niecona wołaniem łowców i atakami Chudego przemogła strach lub może raczej zapomniała o nim na krótką chwilę, tę właśnie chwilę, w której siła instynktu wspólnych łowów, walki i stadnego współdziałania pchnęła ją. ku wrogowi... Wyprzedziła teraz Brodatego i natarła odważnie szarpiąc bok zwierza. Wtedy od tyłu skoczył na jego kark Chudy. Niedźwiedź wzniósł się ponownie na zadnie łapy i zwrócił przodem do Broda- tego, a on odchylił się i z krótkiego zamachu wbił grot dzidy w kudłatą szyję. Cios był celny. Równocześnie Chudy szarpnął od tyłu zadnią łapę niedźwiedzia. Kolos okręcił się, usiłując sięgnąć wilka, a wtedy Brodaty wyrwał dzidę z szyi zwierza i cofnął się o krok. Niedźwiedź znów opadł na cztery łapy i sunął ku Brodatemu. Ten zdążył uskoczyć. Grzywa cięła kłami bok zwierza. Wtedy Beznogi zerwał z własnego grzbietu futrzaną kurtę i z pewnej odległości rzucił ją w głowę niedźwiedzia. Starając się uchwycić to, co waliło mu się na łeb, zwierz oderwał przednie łapy od podłoża, uniósł się, chwycił skórę i przytrzymując ją w zębach rwał pazurami. Trwało to na tyle długo, że Beznogi miał czas wymierzyć celne uderzenie i krótkim zamachem od biodra tak wbił dzidę w pierś zwierza, że drzewce jej sterczało skosem w dół. W chwili gdy niedźwiedź odrzucił od siebie strzępy futrzanej kurty i opadał na cztery łapy, by rzucić się za Beznogim i opędzić przed wilkami, drzewce dzidy tkwiącej w jego piersi wparło się w podłoże, unieruchamiając olbrzyma. Pod wpływem bólu uniósł się znów, ale ataki wilków zmuszały go do obrony w postawie czworonożnej. Chciał właśnie rzucić się za Chudym i gdy opadał ponownie na przednie kończyny, ostry grot dzidy pod ciężarem jego własnego cielska zagłębił się jeszcze w piersi... Niedźwiedź ryknął, szarpnął pazurami miejsce, w któ- rym tkwiło ostrze dzidy, wyprężył się, stracił oddech... i nie odzyskał go już... Stał chwilę rozstawiwszy szeroko łapy, rozwarł paszczę, zachwiał się, machnął na oślep łapą i zwalił się ciężko w śnieg. Pustka. Cisza niepokojąca, jakby puszcza wstrzymała na chwilę oddech. Łowcy leżą w śniegu. Słyszą tylko własne, świszczące oddechy. Serca dudnią w gardłach i skroniach wzmożonym tętnem krwi. W uszach szum, w oczach ból, w mięśniach drżenie, a to, na co patrzą, zdaje się pozbawione ostrych konturów i mgliste. Mijają chwile. Oddechy wyrównują się, stają się płytsze, łomot krwi przycicha, ale myśli cwałują jeszcze w rytmie walki. Są wyczerpani i pozbawieni energii. Trudno im podjąć jakikolwiek wysiłek. Leżą i są szczęśliwi, a bierność, na którą mogą sobie teraz pozwolić, jest cząstką tego szczęścia. Nikt nie jest zraniony. Mają pożywienie. Niemało tego mają. Zdobyli je w walce i trwodze, ale i szczęście im dopisało. Teraz mogą pozostawać w zupełnym bezruchu. Mogą, dopóki ciała ich nie zziębną. Leżą. W ciszy przeżywają jeszcze raz chwile grozy i zwycięstwa. Wypełnia ich radość i znużenie. Płynie czas. Mija napięcie, a rozedrgane mięśnie i nerwy uspokajają się. Dziewczyna ściąga z grzbietu własne okrycie, zbliża się do ojca i przykrywa mu pierś. Następnie idzie ku porzuconej tuszy łosia, pochyla się nad nią, a jej słowa, choć spokojne, niemile teraz zakłócają ciszę. — Łoś szedł prosto na niedźwiedzia, bo łoś go nie widział — rzekła. — Nie widział? Jak to? — pyta w odpowiedzi Mały. — Lewe oko ma białe. Białe jak mleko. Ślepe oko. Dlatego nie widział — wyjaśnia Dziewczyna. Wilki właśnie zbliżyły się do niej. Każdy otrzymuje swój dobrze zasłużony kawał mięsa, chwyta go w zęby i idzie ku pobliskim krzewom, by tam w odosobnieniu rozerwać i pożreć swoją porcję. MALI MIESZKAŃCY SKALISTEJ Późne przedwiośnie minęło w spokoju i sytości. Nie polowali prawie. Zapasów mieli dość, a mroźne jeszcze noce i poranki pozwalały zachować je w dobrym stanie. Mięso, ukryte w głębokiej szczelinie skalnej na północ- nym jej stoku, pozostawało stale zamarznięte i świeże. Mieszkańcy Skalistej sposobili się więc spokojnie do przeprowadzki nad Wielką Rzekę i wiosennego rybactwa. Z jelenich i sarnich rogów robili ościenie na szczupaki, szyli worki ze skór, cierpliwie obłupywali krawędzie brzeszczotów krzemiennych noży, toporów, skrobaków, naprawiali odzież, natłuszczali rzemienie i skórzane troki, cięli łozinę na kosze i saki. Idąc od świtu ku południowemu wschodowi w głąb puszczy dochodziło się o zmroku do Wielkiej Rzeki. W tym miejscu, to jest nieco powyżej zakrętu, którym wody omijały potężny masyw skalny, koryto jej rozszerzało się znacznie. Tu wartki prąd zwalniał, a masy wód rozpływały się w Szerokie Rozlewisko. Właś nie tu, nad lustrem Rozlew iska, mieścił a się wiosen na i letnia siedzib a Brodat ego i jego rodzin y. Bogact wo ryb i wodne go ptactw a sprawił o, że obrali to właśnie miejsce . Leni wie płynące wody i ocienio na nadbrz eżnym starodr zewiem niewiel ka buchta u lewego brzegu zdawa- ła się najdog odniejs zym miejsce m dla nadwo dnego szałasu . Skrom ne to było ukrycie , ale wystarc zające przecie ż i bezpiec zne. Ściany z okrągły ch bierwio n świerko wych, dach z płatów kory, przy niskim wejściu nieduż y pomost z drągow iny. Całość wzniesi ona nad wodą, na sosnow ych, żywicz nych palach, wbityc h pio- nowo w dno przybrz eżnej płycizn y, powsta jącej przy niskim stanie wód. Kiedy poziom wody wznosił się nie- co, chatę dzielił od brzegu szeroki pas wody, który dawał mieszk ańcom poczuci e względ nego bezpiec zeństw a. Pocz ucie to umocn iło się jeszcze od czasu, gdy dwa lata wstecz Grzyw a i jeszcze wtedy żyjący jej bury brat zamies zkiwał y z nimi nawod ną chatę i głośny mi sapnięc iami obwies zczały zawsze zbliżan ie się niezna- nego. Nawyk ten pozost ał Grzywi e i teraz. Jako przejśc ie z brzegu na pomost służyło powalo ne drzewo . Nie sięgało ono pomost u. Z chwiej nego wierz- chołka sterczą cego nad wodą trzeba było wesprz eć się jeszcze dłonią na boczne j gałęzi i przesk oczyć niewiel kie pasmo wody. Chat a była jedna. Ciasna była i nocą ledwie mieścił a Brodat ego, Kobiet ę, Małeg o i Dzieck o. Teraz nie było w niej miejsc a dla Beznog iego, Matki i Dziewc zyny. Trzeba było budow ać następ ną. Bud owę tę należał o rozpoc ząć, kiedy lód utrzym ywał się jeszcze na środku Rozlew iska, lecz tajał już po brzega ch, i zanim wody wiosen ne napłyn ęły z gór i uniosły poziom zalewu. Trze ba było pośpi echu i spra wneg o dział ania, aby przy najm niej wbić w dno płycizn y ciężkie pale pod- stawy szałasu. Resztę można było wykona ć później . Brod aty, Beznog i, Mały i Dziewc zyna udali się więc nad Rozlew isko. Czekał o ich trudne zadani e. Rozpo- częli od zrąbani a czterec h odpowi ednich sosen. Odrzuc ili wierzch ołki, a ciężkie, nasyco ne żywicą odziom ki zaciosa li w szpic, by łatwiej zagłębi ały się w muliste dno. Stojąc w czółnac h ustawil i pale na wyznac zonych miej- scach, połącz yli je drągow iną, by nie przech ylały się, i przystą pili do najcięż szej pracy: niezlicz onymi ude- rzenia mi wielkic h kamien nych młotów wbijali je w dno. Ścisł y, drobny muł stawiał opór, a oni mozoln ie i cierpli wie pokon ywali go. Z począt ku praca posuwa ła się bardzo powoli, ale wkrótc e wpadli na pewien pomysł i uspraw nili ją. Zamias t uderza ć młote m, stojąc niepew nie w chwiej nym czółnie, posłuż yli się prymi- tywny m ruszto wanie m. Był nim ciężki dębow y kloc, ułożon y poziom o tak, że wparty był jednym końce m na istnieją cym już pomoś cie starej chaty, a drugim przytro czony za pomoc ą pasm łyka do wbijan ego w dno sosnow ego pala. Tym sposob em ciężki, poziom y kloc i ciało człowie ka stojące go na nim obciąż ały wbi- jany pal i znaczni e przyspi eszały jego zagłębi anie się w muł denny. Choć często zmieni ali się przy tej pracy, wszysc y mieli wkrótc e pęcher ze na dłoniac h. Po trzech dniach pale były wbite i tak wzaje m po- wiązan e, że nie zachod ziła obawa, by mogły przech ylić się pod napore m nurtu. Dzieła swego dokon ali nie- mal już w ostatni ej chwili. Rozpo czynaj ące się roztop y lada dzień zapowi adały napływ wielkic h mas wody, a przez to i znaczn e wzniesi enie jej pozio mu w korycie i Rozlew isku. Wtedy byłoby za późno. Pow róciwsz y na Skalist ą Polanę pozost awali już tam niedłu go. Po kilku dniach , kiedy wszyst ko było przysp osobio ne do drogi, wzięli na plecy swój dobyte k i udali się nad Rozlew isko, by żyć tam aż do jesieni. Na Skalist ej pozost ał tylko Mały i ciężarn a Grzyw a. Tu czuła się dobrze . Tu czuła się „u siebie" , na swoim terenie . Od dłuższe go czasu nie oddala ła się poza Skalist ą Polanę . Wszyst ko przem awiało za tym, że pozost anie tu, by wydać na świat potom stwo, i tu właśnie schro- ni się wraz z młody mi w jednej ze skalny ch kryjów ek, które ostatni o często odwied zała. Post anowio no zatem, że wilczyc a zostani e na Skali- stej. Przepr owadz ka nad Rozlew isko mogła by skłonić ją do poszuk iwania innego, spokoj niejsze go miejsc a i ukryci a dla wilcząt . Byłoby to ze strony łowców ry- zyko, a może i błąd nie do napraw ienia. Na Skalist ej wraz z Rudog rzywą miał też pozost ać Mały, by jej dogląd ać, dostar czać pożywi enia i nie po- zwolić zdzicze ć. A gdy wilczęt a przyjd ą na świat, miał je też gorliwi e oswaja ć od pierws zych chwil życia. Mim o starani a Brodat ego i Kobiet y Grzyw a ostatni o niechęt nie przeby wała w ich jaskini. Była za ciasna. Sądzili, że gdy zostani e z nią tylko Mały, wilczyc a, ma- jąc do wybor u swój najcie mniejs zy, ulubio ny kąt, tu właśnie urządzi gniazd o dla siebie i młodyc h. Brodat y powątp iewał w to wpraw dzie, ale inni mieli nadziej ę, że oszcze ni się właśnie w jaskini. Spędził a w niej prze- cież wiele śnieżny ch zawiei, wiele mroźn ych nocy. Odc hodząc nad Rozlew isko mieszk ańcy Skalist ej mi- nęli właśnie granicę lasu i skryli się w głębi Jaru. Mały, w obawie , by Grzyw a nie pobiegł a za Brodat ym i Kobiet ą, a zwłaszc za za Chudy m prowad zonym na postro nku, uwiązał ją na rzemie niu, który okręcił wokoło własnej dłoni. Obawy te nie okazał y się uzasad nione. Spokoj na i obojęt na, wilczyc a ułożyła się w słońcu i sennie zmruży ła ślepia. Wysta wiła ku ciepły m promie niom pełne i krągłe teraz podbrz usze. Co jakiś czas obracał a się tylko z boku na bok. Mały leżał obok i gładził jej lśniące, bujne futro. „Wk rótce nie będzie taka lśniąca. Zacznie się linie- nie..." — pomyśl ał i nagle pod dłonią spoczy wającą właśnie na brzuch u wilczyc y wyczuł jakiś ruch. Cofnął odruch owo rękę i po chwili namysł u ponow nie przyłoż ył ją w to samo miejsce . Znów wyczuł ruch w głębi ciała Grzywy i pojął, że wilczęt a wkrótc e przyjdą na świat. Czy wied ział także o tym Chu dy? Nie wiedzia ł, ale czuł po prostu instynk towną, nie- odpart ą potrze bę ciągłeg o przeby wania przy swojej wilczyc y. Umk nął Beznog iemu i teraz ukazał się na skraju puszcz y. Biegł wyciąg niętym kłusem , wlokąc za sobą postro nek. W zębach trzymał nieżyw ego kaczor a. Po chwili był przy nich. Zbliżył się do Grzywy , porzuci ł przed jej pyskie m ptaka, trącił nosem jej kark i zzia- jany legł opodal w cieniu skały. I tu w pobliżu swojej wilczyc y, w miejsc u, które było mu już dobrze znane i które z dawna wziął we władan ie, pozost ał. Mały nie zdzi wił się temu zbyt nio. W ciągu dalszyc h dwóch dni nic się nie wydarz yło, nie licząc krótkie j wypraw y Chude go w las. Wrócił z niej niosąc w pysku napocz ętego zająca. Porzuci ł go przed Grzywą i sam nie tknął go nawet. Trzec iego dnia, ku wieczor owi, Grzywa skryła się w jednej ze szczelin skalnyc h, którą ostatni o odwied zała kilkakr otnie. Mały począł wciskać się tam za nią, ale z głębi dał się słyszeć głuchy odgłos pogróż ki. Rów- nież i Chudy próbow ał towarz yszyć Grzywi e w jej ukryciu , ale słysząc ostrzeg awcze warcze nie wycofał się od razu. Przez cały następny dzień wilczyca pozostawała w swojej szczelinie i dopiero wieczorem wyszła na krótką chwilę, by w pośpiechu załatwić swoje potrzeby. Po- chłeptała też wody z kałuży i ponownie się skryła. Zdawało się już prawie pewne, że tę właśnie szczelinę wybierze Grzywa na gniazdo dla siebie i wilcząt. Chudy stale leżał obok włazu i nasłuchiwał. Przed zmrokiem przechylił łeb na bok i spojrzał ciekawie na czerniejące wejście. Z ciekawości i Mały zbliżył się tam, a wtedy Chudy warknął, ale nie ruszył się z miejsca. Chłopiec zawahał się, spojrzał na wilka i wreszcie wsunął głowę i barki w głąb szczeliny. I oto posłyszał słabiutki, stłumiony pisk. Był to głos pierwszych wilcząt, jakie Grzywa wydała na świat. Głos wnucząt Wadery. WILKI I WILCZĘTA Zanim odeszli nad Rozlewisko, Beznogi i Brodaty wiele razy porównywali zachowanie się Grzywy i Chudego. Wspominając różne zdarzenia i sytuacje zrozumieli, że ich wilki nie zachowują się jednakowo. Ostatnia utarczka z niedźwiedziem przekonała ich o tym również. Zastanawiali się nad przyczynami owych różnic. Wiedzieli, że Chudy odebrany został jego matce — wilczycy, zanim jeszcze otworzyły mu się ślepka. Zetknął się więc z opieką człowieczą, gdy pozostawał jeszcze ślepym, ledwie kilkudniowym wilczęciem, a pierwszym żywym stworzeniem, jakie ujrzał w życiu, był człowiek. Inaczej było z Grzywą. Mały porwał ją z wilczego gniazda, gdy była już sprawnie biegającym, choć małym, kilkudziesięciodniowym wilczkiem, i sporo minęło czasu, zanim oswoiła się i pozwoliła dotknąć. Teraz oba wilki były wprawdzie oswojone i przy- wiązane do nich, a jednak stopień zaufania, jakim da- rzyły opiekunów, nie był równy. Kiedy zdarzyło się, że Chudy powracał z łowów oka- leczony, zawsze chętnie zbliżał się do Beznogiego, Matki lub Dziewczyny pozwalając im opatrzyć i oczyścić rany, nawet jeżeli sprawiali mu przy tym ból. Ufność jego silniejsza była niż cierpienie. Zraniona Grzywa przeciwnie: zaszywała się zawsze w gąszczu lub pozo- stawała na uboczu. Nie szukała pomocy u nikogo. Kiedy jej rany podgoiły się nieco, a ona czuła się zdrowsza, wtedy dopiero zbliżała się do opiekunów. Ilekroć próbowali zbliżyć dłoń do zranionego ciała, szczerzyła jednak zęby. I tak było zawsze, od kiedy stała się dorosła. Chudy, gdy nie był nadto głodny, pozwalał swym opiekunom, by odebrali mu mięso trzymane w paszczy. Rudogrzywa nigdy i nikomu na to nie pozwalała. Łowcy rozmyślając nieraz nad tym, domyślili się w końcu, że im wilcze szczenię wcześniej poznaje opiekunów i wcześniej oswaja się z nimi, tym lepiej dla nich, korzystniej. Zgodnie więc z poleceniem ojca i radą Beznogiego Mały miał rozpocząć oswajanie wilcząt jak najwcześniej i jak najwięcej czasu im poświęcać. Tak to sobie umyślili, mając też pewne nadzieje, że jak już wszyscy wyprowadzą się z jaskini i zostanie w niej tylko Mały, tam właśnie Grzywa urządzi gniazdo i wyda na świat szczenięta. Ułatwiłoby to znacznie zadanie wczesnego oswajania wilcząt. Stało się wszakże inaczej. Wbrew ich planom Chudy zawrócił z drogi, by pozo- stać przy Grzywie, a ona znalazła dla siebie inne schro- nienie. Wprawdzie do puszczy nie umknęła, ale i jaskini nie wybrała. Wolała sytuację pośrednią. Zachowała w niej bliskość Małego, który dostarczał jej także pokarm, a równocześnie pozostawała na Skalistej, gdzie spędziła znaczną część swego życia. Obrała tu schronienie, w którym czuła się najpewniej; leżało ono w pobliżu miejsc od dawna znanych, a było przy tym trudno dostępne i pozostawało na uboczu. Osłonięte od wiatru i deszczu suche było i mroczne, zaciszne i dość głębokie, by czuła się w nim bezpieczna i spokojna. Z nikim nie musiała go dzielić, z nikim, prócz własnych dzieci. Schronienie to, położone wysoko na skale, nie było przez nikogo odwiedzane. Wreszcie to właśnie ukrycie po prostu było w pobliżu. Nie musiała go kopać i ryć w twardej ziemi. Czekało gotowe. Była to wąska i głęboka nisza czy też jama w skale. Leżała opodal szczeliny, w której mieszkańcy Skalistej skrywali zwykle zapasy mięsa. W tej sytuacji Mały nie miał łatwego zadania. Przez trzy dni i trzy noce Chudy nie odstępował włazu do jamy. Kiedy chłopiec zbliżał się, basior pozostawał spokojny i obojętny. Cofał się tylko nieco i obserwował go w skupieniu. Jak zachowałby się Chudy, gdyby on — Mały, usiłował teraz wsunąć się do jamy, tego chłopiec nie wiedział. Lękał się więc, gdyż wilk ledwie go tolerował w pobliżu. Przez następne kilka dni Mały celowo podawał Chu- demu zbyt mało mięsa. Chciał skłonić tym wilka, aby w poszukiwaniu pokarmu choć raz oddalił się od jamy. Chłopiec czekał dzień, drugi, trzeci. Niemal nie spuszczał wilka z oczu, a i wilk instynktownie czynił, co należało: trzymał swoją straż i strzegł jamy przed intruzami. Obaj byli cierpliwi i konsekwentni. Siedzieli lub leżeli naprzeciw siebie, czujni nawet w czasie drzemki. Czwartego dnia Mały zaczął się niecierpliwić, choć jednocześnie lękał się sytuacji, kiedy Chudy oddali się, a on wsunie się na czworakach do jamy, zastawiając na zewnątrz swoje bezbronne nogi, narażone na kły Chudego, który każdej chwili mógł przecież zawrócić. A jak zachowa się Grzywa? Nie zobaczy jej nawet w tej czarnej czeluści skalnej. Być może usłyszy tylko jej ostrzeżenie i nie zdąży wycofać się w porę? Piątego dnia Chudy porzucił wreszcie swoją straż. Mały wskoczył spiesznie na szczyt skały i odprowadzał wilka wzrokiem aż do chwili, gdy ten znikł na skraju polany, wśród krzewów otaczających Głęboki Jar. Chłopiec miał teraz trochę czasu, przynajmniej tyle, ile trwałaby powrotna droga wilka, więc zsunął się szybko ze skały i zbliżył do jamy. Siadł przy włazie i trzymając w dłoni kilka kawałków mięsa wezwał Grzywę. W odpowiedzi wilczyca warknęła cicho, po czym zaskomlała ową wysoką nutą niecierpliwości i po chwili wysunęła się z jamy. Nie zwróciła nawet uwagi na Małego ani na mięso, lecz ku jego zdziwieniu z nosem przy ziemi pobiegła śladem Chudego i wkrótce zawróciła. Teraz dopiero zbliżyła się do chłopca, wzięła z jego rąk kilka kawałków mięsa i ponownie pobiegła tropem wilka. Jej ruchy były niespokojne, spieszne. Kłusowała teraz wprost ku granicy lasu. Mały wspiął się wyżej na skałę i śledził ją, aż skryła się w Głębokim Jarze. Wtedy dopiero zdecydował się i szybko wczołgał do jamy. W głębi namacał żwirowate zagłębienie, a tam trzy ciepłe, miękkie ciałka. Chwila wahania. Jak teraz powinien postąpić? Zdecydował. Wziął wilczęta w dłonie i wysunął się na zewnątrz. Po- stanowił, że będzie je trzymał przy sobie do chwili po- wrotu Grzywy. Chciał się przekonać, jak wilczyca za- reaguje, gdy zobaczy małe leżące na jego kolanach. „Nie rzuci się przecież na mnie, skoro jej małym nic złego nie zrobiłem — myślał Mały. —Niech wilczęta już teraz poznają mój zapach. Niech Grzywa przekona się, że nic im nie grozi, kiedy są przy mnie..." Siadł przed włazem do jamy, wyciągnął przed siebie nogi i ułożył na kolanach wilczęta. Spostrzegł, że mają wypukłe czoła, duże główki i maleńkie uszy. Był za- fascynowany ich widokiem. Nigdy dotąd nie widział kilkudniowych wilcząt. Z trudem mógł sobie wyobrazić, że z tych niekształtnych i nieporadnych tworków wyrastają po niedługim czasie zwierzęta tak sprawne, szybkie, silne i przebiegłe. Wilczęta pełzały chwilę, wreszcie ułożyły się jedno przy drugim i spokojnie usnęły. Wszystko trwało kilka chwil zaledwie i w momencie, gdy wilczki usnęły, powróciła Grzywa. Z rozbiegu wdrapała się na skałę... Mały zdrętwiał... Minąwszy go wilczyca natychmiast wsunęła się do jamy. Po krótkiej chwili wyskoczyła z niej. Jednym susem znalazła się przy Małym i śpiących na jego kolanach wilczętach. Chłopca zdawała się w ogóle nie zauważać, a cała jej uwaga skierowana była ku małym burym ciałkom. Odtrącając nosem dłoń chłopca warknęła krótko, oblizała jedno szczenię i ująwszy je delikatnie w zęby poniosła w głąb jamy. Mały siedział bez ruchu. Wilczyca zaraz powróciła po drugie. Trzecie szczenię Mały podał jej na wyciągniętej dłoni. Zabrała i tego i skryła się w głębi jamy. Mały usłyszał tylko odgłosy mlaskania i po chwili wszystko ścichło. Chudy powrócił o zmroku. Niósł w pysku cietrzewia. Porzucił go u włazu do jamy, wsunął w szczelinę łeb i barki, zaskomlał i cofnął się. Grzywa wychyliła z nory głowę, warknęła ostrzegawczo, chwyciła ptaka i skryła się. Wilk legł opodal i tego wieczora już się nie oddalał. W ciągu najbliższych dni Mały dawał Chudemu coraz mniejsze porcje pokarmu. Znużony stałym czuwaniem chłopiec przesypiał noce i nie wiedział, co dzieje się wtedy, ale wilk powodowany głodem, a może także instynktowną potrzebą opiekowania się potomstwem i wilczycą, za dnia pobiegł trzykrotnie do puszczy. Wracał zawsze z pełnym brzuchem i ptakiem bądź zającem w zębach. Za każdym razem, gdy biegł do puszczy, Grzywa w niewiadomy dla Małego sposób wyczuwała to i po- rzucając norę biegła jego śladem. Nie oddalała się jednak zbytnio. Nieobecność Chudego niepokoiła ją, więc biegła za nim, ale już po chwili silniej jeszcze niepokoiło ją to, że nie ma przy niej szczeniąt i że sama znajduje się dłużej poza gniazdem. Znajdując się pod jednoczesnym działaniem dwóch przeciwstawnych popędów ulegała oczywiście silniejszemu: porzucała nagle ślad Chudego i pędem wracała do wilcząt. Być może owo niezmiennie powtarzające się zacho- wanie Grzywy wywołane było inną jeszcze przyczyną. Aby nie zanieczyszczać własnej nory, by ugasić pragnienie i rozprężyć trochę mięśnie, musiała co jakiś czas opuszczać norę. Póki znajdowała się w jej wnętrzu, broniła Chudemu dostępu, nie dopuszczała go do szczeniąt. Kiedy jednak opuszczała norę, dawała mu tym samym wolną drogę do gniazda. Widać było, że niepokoi ją to i gdy basior znajdował się w pobliżu, ona — w potrzebie — wymykała się z nory ledwie na krótką chwilę. Nie odbiegała wtedy nigdzie dalej i co chwila zerkała w jego stronę, a do szczeniąt powracała tak spiesznie, jak tylko to było możliwe. Korzystała więc zapewne chętnie z tych nielicznych chwil, gdy za dnia Chudego nie było w pobliżu. Mogła wtedy opuścić norę nie narażając przy tym szczeniąt na tak przez nią niepożądane odwiedziny ich ojca. A Chudy ciekaw był źródła tych nie znanych i nowych dla niego zapachów i dźwięków. Od ich bliższego poznania powstrzymywała go stale obecność Rudogrzywej i jej groźne warczenie. Trudno orzec, czy jej nieufność wobec basiora była uzasadniona czy nie. Bywało przecież, że młode, zwła- szcza niedoświadczone basiory, odnosiły się czasem zbyt brutalnie do swego potomstwa w pierwszych dniach jego życia. Trącały je nosami, próbowały brać w zęby, a nawet i unieść poza gniazdo. Być może niektóre młode samce po prostu brały je za drobną, nieznaną zwierzynę. Kilkudniowe wilczęta były przecież całkiem niepodobne do znanych im przedstawicieli ich własnego gatunku. Ich kształt, rozmiary, woń i głos w niczym nie przypominały wilków... A skoro niekiedy rzecz tak właśnie się miała, młode basiory, nieświadome swego ojcostwa, gotowe były za- pewne ową nieporadnie czołgającą się zwierzynę poddać próbie i przekonać się, czy małe, nieznane stworki służyć mogą jako pokarm... Zapewne te właśnie lub może inne jeszcze przyczyny sprawiały, że wszystkie prawie wilczyce nie dopuszczały swych samców do wilcząt, aż te przestawały pełzać na brzuszkach i zaczynały chodzić. Wtedy ze strony niedoświadczonych wilków nic już szczeniętom nie groziło: przeciwnie, wtedy były gotowe ich bronić i dostarczać im pożywienia. Rudogrzywa nie różniła się od innych wilczych matek: póki wilczęta nie nauczyły się chodzić, nie dopuszczała do nich swego samca. Tymczasem Mały skwapliwie korzystał z każdej nie- obecności Chudego i Grzywy. Zabierał wilczęta z gniazda i ułożywszy je sobie na kolanach czekał spokojnie. Kiedy po raz trzeci wyjął wilczki z nory, miały już jedenaście dni. W zachowaniu się Grzywy wystąpiła tym razem pewna zmiana. Powróciła zziajana i nie pobiegła wprost w głąb nory, ale zbliżyła się od razu do Małego. Pamiętała już, że poprzednio tu, na jego kolanach, znajdowała swoje wilczęta. Nie wzięła się też od razu do gorączkowego przenoszenia ich w głąb jamy. Obwąchała je tylko i pozostawiając opiece Małego oddaliła się jeszcze raz. Odeszła niedaleko i tylko na chwilę, by wytarzać się w resztkach śniegu, otrząsnąć sierść i napić się wody z kałuży. Zaraz potem powróciła do wilcząt i kolejno poniosła je w głąb jamy. BŁĄD Naturalną koleją rzeczy zależność wilcząt od matki z biegiem dni szybko maleje. Można to spostrzec już w pierwszym miesiącu życia. Ich sierść początkowo płasko przylegająca do ciałek, krótka i niezbyt gęsta, staje się wkrótce puszysta, a one same bardziej odporne na chłód. Nie ziębną tak dotkliwie pod nieobecność matki. Nie muszą więc stale grzać się przy jej ciele i wciąż sycić jej ciepłym mlekiem. Zmienia się też odpowiednio zachowanie wilczych matek. Gdy zdarza im się wyjść z gniazda, nie powracają doń z takim pośpiechem, nie karmią młodych tak często i tak często nie wylizują. W swej macierzyńskiej opiece stają się spokojniejsze. Z biegiem dni powoli wygasa w nich to zaborcze podniecenie wywołane świeżo wzbudzonym macierzyńskim instynktem i nowością sytuacji, w jakiej znalazły się od chwili, gdy stały się matkami. Nie znaczy to bynajmniej, aby wilczyce z biegiem dni stawały się obojętne wobec swych dzieci. Nadal pozostają przecież stale w pobliżu gniazda i reagują niezwłocznie na każdą, najcichszą nawet skargę małych. Chronią je nadal przed niebezpieczeństwem i cierpliwie troszczą się o ich potrzeby. Tyle że nie czynią tego z owym nerwowym zapamiętaniem pierwszych dni macierzyństwa. Sam nawet upływ czasu mógł więc sprawić, że Grzywa coraz spokojniej znosiła bliski kontakt Małego z wilczętami. Także i doświadczenia ostatnich dni upewniały ją zapewne w tym, że wilczęta nie lękają się chłopca, a jego dotknięcia i bliskość nie sprowadzają na młode niczego, co by ją samą niepokoiło. Znała go przecież. Oswajał ją od szczenięcia. Kiedy następnym razem Chudy za dnia wyruszył na łowy, wilczki kończyły właśnie szesnasty dzień życia. Grzywa jak zwykle pognała śladem basiora, a wtedy Mały, swoim z kolei zwyczajem, wydobył wilczęta z nory. Nie lękał się powrotu Grzywy. Wiedział, jak się zachowa, więc z uwagą przyglądał się wilczętom. Ze zdziwieniem spostrzegł, że są. bardziej bojaźliwe niż poprzednio i kryją główki w fałdach jego odzienia. Po chwili jego zdziwienie ustąpiło radości. Zobaczył, że oczy szczeniąt są już otwarte. Przypatrując im się pojął, że wydobyte z mroku gniazda unikają jasności. „Razi ich oczy. Boją się. Nie widziały nigdy światła" — pomyślał. Po chwili uświadomił sobie, że kilkunastodniowe wil- częta nigdy nie opuszczają nor i zbytnia jasność może zaszkodzić dzieciom Grzywy. Szybko więc zgarnął małe i poniósł je do swojej pie- czary. Głęboki półmrok jej wnętrza niewiele różnił się od ciemności panującej w ich rodzinnym gnieździe. „Tu powinno im być lepiej" — pomyślał i nie mylił się. Wilczęta ułożone swobodnie na skórach poczęły je obwąchiwać, unosiły główki i na chwiejnych łapkach usiłowały nawet przejść kilka kroków. Nadbiegła właśnie Grzywa. Zastawszy pustą norę popędziła śladem Małego, by odnaleźć wilczęta w pie- czarze. Była podniecona, groźna niemal. Warknęła, ukazała kły i zaraz chwyciła jedno szczenię w pysk, ale po przejściu kilku kroków położyła je ostrożnie u włazu do pieczary, zaskomlała i stanęła bezradna. Sytuacja była dla niej nowa. Musiałaby nieść szczenię kilkadziesiąt kroków po skałach. Mały zaniepokoił się, że Grzywa przenosząc wilczki może upuścić któregoś w drodze. Chciał jej pomóc. Ujął jedno szczenię, by wsunąć je za pazuchę, ale Grzywa skoczyła nagle ku niemu i chwyciła za przegub dłoni. Nie zraniła go, ale Mały długo jeszcze czuł ból po ucisku jej zębów. Było to ostrzeżenie. Nie wiedział, jak postąpić, położył więc wilczka na skórach, odstąpił krok i czekał. Grzywa wybiegła tymczasem z pieczary, następnie wróciła, ujęła w zęby wilczka, którego poprzednio pozostawiła u włazu, i poniosła go do gniazda. Zajęta bez reszty i skupiona nad tą czynnością nie zwracała uwagi na to, co czyni Mały, a on wziął tymczasem dwa pozostałe szczenięta i szybko pobiegł za nią. Kiedy Rudogrzywa złożyła wilczka w gnieździe i wysuwała się z nory, by. pobiec do pieczary po następne, pozostałe jej szczenięta leżały tuż. Znalazła je jak zwykle na kolanach Małego. Tę sytuację już znała. Spokojnie zabrała więc jedno, a po chwili i drugie szczenię i wraz z nimi pozostała w głębi nory. Dnia szybko przybywało. Cały niemal czas Mały spędzał u włazu do wilczej nory i wykorzystywał każdą sposobność, by oswajać wilczęta. Podrosły i choć rzadziej ssały matkę, trzeba im było znacznie więcej mleka. Zatem i Grzywa musiała więcej jeść. Mały karmił też ją do syta i mimo że Chudemu dostawało się pokarmu niewiele, zapas mięsa szybko malał. Basiora karmił zawsze drobnymi kawałkami mięsa, podawanymi z ręki, wierząc, że ten przestanie kiedyś wreszcie okazywać mu nieufność. Ale Chudy jak zawsze zbliżał tylko pysk do wyciągniętej dłoni chłopca, ujmował delikatnie mięso i od razu się wycofywał. Przyszedł jednak dzień, w którym wilk zbliżył się do Małego, choć ten nie-ofiarował mu mięsa. Podszedł do niego, machnął ogonem i stanął zwrócony bokiem. Mały przemógł lęk, wyciągnął rękę i powolnym ruchem położył ją na karku basiora. Ten nie drgnął nawet, napiął tylko mięśnie, warga uniosła się lekko ku górze, ukazując skrawek kła, a zwężone w słońcu ślepia rozwarły się, pociemniały. Mały widział to, ale dłoni nie cofnął. Nie poruszył się. Minęła długa chwila, po czym kieł wilka skrył się znów pod wargę, źrenice zwęziły się, a naprężenie mięśni ustąpiło. Chłopiec przesunął dłoń wzdłuż wilczego grzbietu i spokojnie ją cofnął. Od tego zdarzenia nieufność wilka wobec chłopca malała z każdym dniem. Równocześnie Grzywa przestała tak nieustępliwie strzec dostępu do swego gniazda i młodych. Nawet Chudemu dwukrotnie udało się przemknąć w głąb nory do wilcząt. Ośmieliło to i Małego. Któregoś dnia, kiedy Grzywa wyszła z nory i ułożyła się w wiosennym słońcu — a czyniła to ostatnio dość często — i kiedy Chudy legł obok niej, Mały wsunął się do nory i na oczach obu dorosłych wilków wydobył stamtąd jedno szczenię. Wilki zerwały się i podbiegły od razu ku niemu, obwąchały malca, matka polizała go i... pozostawiła na kolanach Małego. To było następne zwycięstwo. Niemało kosztowało go trudu. Od tego dnia, a był to trzydziesty dzień życia wilcząt, Mały wyjmował je z nory, ilekroć Grzywa z niej wy- chodziła. Wilczki skrywały się jednak nadal przed jas- krawym światłem dnia, toteż chłopiec osłonił skórą kąt przy włazie do nory i tam, w cieniu, spędzał z nimi wiele czasu. . Dwa wilczęta rosły dobrze. Była to parka. Buroszarego samczyka o puszystej sierści, chłopiec nazwał Kudłatym. Samiczkę, tłustą i spokojną, nazwał Senną. Jej siostrze, najmniejszej i najruchliwszej z trójki, dał imię Bystra. Minęło jeszcze kilka dni i wilczęta zaczęły się już trochę interesować drobną zdobyczą, którą czasem przynosił Chudy. Kiedy Brodaty, Beznogi i Dziewczyna przybyli znad Rozlewiska, wilczętom mijał właśnie czterdziesty dzień życia. Beznogi szedł pierwszy i zbliżał się do podnóża skały, gdy Chudy poderwał się i rzucił ku niemu, pokonując przestrzeń kilkunastu kroków w ułamku chwili. Zdawało się, że wilk nie rozpoznał go od razu i dopiero głos Beznogiego osadził go w miejscu i przemienił impet ataku w nie kończące się wylewne podskoki radosnego powitania. Beznogi potknął się i przewrócił przy tym, a wilk nadal obskakiwał go popiskując niemal jak szczenię. Patrząc na tę scenę Mały pojął dopiero w pełni różnicę pomiędzy stosunkiem Chudego do swoich opiekunów a stosunkiem Grzywy do nich. „Jeżeli to dlatego, że Chudy był w rękach Beznogiego już jako ślepe szczenię — pomyślał Mały — to te moje wilczki będą mnie witały kiedyś tak samo". Przybysze nieśli dobre wieści. Nowa chata stała już na palach, ryb w Rozlewisku było w bród. Wodniacy, których siedziba mieściła się ledwie o dwa dni drogi w górę Wielkiej Rzeki i których bliskości lękał się Beznogi, nie pokazywali się wcale w okolicach. Progi skalne na rzece uniemożliwiały im spław, a wielkie bagniska przecinały pieszą drogę. Jedyne przejście od nich biegło wzdłuż wysokiego brzegu Wielkiej Rzeki, a tamci nie znali go lub nie widzieli celu w podejmowaniu tej trudnej i dalekiej drogi. Mały, chcąc pokazać przybyłym wilczęta i dać świa- dectwo wynikom swoich starań, wydobył je z jamy, a pozostali zbliżyli się do nich, by je dokładnie obejrzeć i wziąć w ręce. Było to jednak niemożliwe. Palec Brodatego, przeszyty na wylot ostrymi jak szpilki ząb- kami Kudłatego, spłynął obficie krwią, a paznokieć Dziewczyny zsiniał natychmiast pod naciskiem drobnych szczęk Bystrej. Zaraz też wilczęta umknęły do nory i nawet Małemu nie pozwoliły się już z niej wydobyć. Stało się jasne, że w planach łowców został popełniony błąd. Sądzili, że oswojenie wilcząt z Małym wystarczy, by stały się one ufne i łagodne także wobec innych. Byli jednak w błędzie. Po kilku godzinach następna próba zbliżenia się przybyszy do wilcząt dała podobny wynik, a najmniejsze szczenię skaleczyło tym razem Beznogiego. Zrozumieli wtedy, że wilczęta oswojone z Małym na- leżało póki czas oswajać także z pozostałymi członkami rodzin. Zaniepokojeni postanowili pozostać na Skalistej kilka dni. Tyle, ile trzeba będzie, by wilczki bodaj trochę oswoiły się z nimi. Sądzili, że zadanie to znacznie ułatwi im uprzednie obycie wilcząt z Małym. Tylko po części okazało się to prawdą. — Co będzie z Kobietą, Dzieckiem i Matką? Wilczki nie będą ich znały... — spytał Mały. — Nie wiem... Może przyjdą tu, kiedy my odejdziemy — odparł z wahaniem Brodaty. — Trzeba prędko zabrać wilczki nad Rozlewisko. Zabrać, żeby stale były z nami. Ze wszystkimi — wtrącił chłopiec, któremu samotność na Skalistej Polanie bardzo już ciążyła. — Tak — zgodził się Brodaty — trzeba, ale teraz za wcześnie. Grzywa będzie tam niespokojna. Szczenięta będą spłoszone. Pomost i chaty chwieją się od wiatru. Podłoga drga, kiedy mocniej stąpnąć. Wilczęta zlękną się. Grzywa wyniesie je w las... Pójdzie z nimi w knieję, jak Wadera... — Trzeba im zrobić jamę na brzegu. Nie brać na razie do chaty ni na pomost. Tam ciasno. Tam wszystko jest inne niż to, co tu znają. Nie można tak — rzekł Beznogi. — Jamy na brzegu nie zrobi się. Woda zaraz pod trawą — odparł Brodaty. — Kopać jamy nie można — dodał. — Zaleje ją wodą... — Nie trzeba kopać. Z mocnych gałęzi można ustawić, korą przykryć i gliną obłożyć... Potem ziemią przysypać, darnią obłożyć: będzie dobra jama; będzie jak wilcza nora wygrzebana w pagórku. Trzeba spróbować. Prędko trzeba. Inaczej wilczęta będą dzikie. Będą znały tylko Małego. Nas będą się bały. Trzeba spróbować... Chudy też nie wejdzie do chaty nawodnej. Będzie się bał... Trzeba po trochu... Żeby się przyzwyczaił. Od razu nie można — zakończył Beznogi. Postanowiono w końcu nie zwlekając przenieść wil- częta nad Rozlewisko. Przez dwa dni Mały przyzwyczajał Rudogrzywę do tego, że nosi jej małe na rękach, a potem w koszu na plecach. Grzywa zawsze szła wtedy obok chłopca i wspinając się na niego co chwila trącała wilczęta nosem i lizała je. Mały ułatwiał jej to przykucając od czasu do czasu ze swym brzemieniem. Trzeciego dnia zwinęli wszystko na Skalistej Polanie. W jaskini pozostały tylko rozpostarte świeże skóry, aby tu należycie przeschły. Właz do jaskini przywalili szczelnie odłamkami skalnymi i wyruszyli w drogę. Brodaty i Dziewczyna poszli przodem. Szli spiesznie, by zawczasu przygotować jamę dla wilków. Chłopiec ze szczeniętami, które niósł w płytkim koszu wiklinowym, i Beznogi szli z dorosłymi wilkami w tyle. Na postojach wilczki lękliwie zbijały się w gromadkę i dopiero po chwili, kiedy Grzywa układała się obok nich, chwytały jej sutki i łapczywie ssały mleko. Droga trwała cały dzień i znaczną część nocy. Na miejscu znaleźli się dopiero, kiedy ciemności zaczęły blednąc. Ukrycie dla Rudogrzywej i wilcząt było już gotowe. Wyglądało istotnie jak jama wygrzebana w pokrytym darnią pagórku. W cieniu drzew, oparte o korzenie starego wykrotu, zdawało się tu naturalnym tworem puszczy. Z niepokojem oczekiwali chwili, w której wilczęta i Grzywa znajdą się we wnętrzu. Ich zamierzeniom sprzyjało zapewne i to, że po wielogodzinnej podróży wilczki były zmęczone i senne. Usnęły, gdy tylko znalazły się w mrocznym wnętrzu jamy. Grzywa kilkakrotnie wchodziła tam i wychodziła, badała okolicę, poznawała pobliskie zapachy. Wreszcie uspokojona legła obok swych młodych i już tam pozostała. I Chudy pogodził się zapewne z tym nowym miejscem i nowym schronieniem rodziny, gdyż pozostał u włazu i zadrzemał, jak to zwykł czynić przy norze na Skalistej. Brodaty i Mały spędzili resztę tej nocy obok wilków. Minęła spokojnie. Raz tylko zbudzili się, kiedy sarna przemknęła spłoszona przez nadbrzeżną polankę wraz z dwójką małych koźląt. Nie spostrzegli jednak, przed czym umykała. Po wschodzie słońca zachmurzyło się i powiało ciepłym wiatrem. Wkrótce wiatr przyniósł deszcz. Gęsty, ulewny deszcz. ICH PIERWSZY STRACH Z nieba lały strugi wiosennego deszczu. Poprzez jego szura dochodził od strony górnego biegu Wielkiej Rzeki głuchy łoskot. Powstawał tam, gdzie wezbrany nurt rozbijał się na skalnych progach. Ulewa trwała cały dzień. Ku wieczorowi Rozlewisko wystąpiło z brzegów. Woda sięgała już prawie pomostu, łączącego nawodne chaty. Ich wnętrza pozostawały dotąd jeszcze suche. I zbudowane na brzegu schronienie wilków,- obłożone na sklepieniu płatami kory, gliną, a na to jeszcze grubą warstwą darni, opierało się z powodzeniem ulewie. W czasie deszczu Grzywa nie wychodziła stamtąd wcale. Tylko Chudy, z nawyku lub może z nakazu rodzi- cielskiego instynktu, pozostawał i teraz w pobliżu wilczycy i szczeniąt, nie znajdując tu należytej osłony. Wiosenne linienie jego sierści pogarszało jeszcze sytuację. Więc kulił się pod nawisłymi gałęziami pobliskiego świerka i tylko czasem wstawał, aby otrząsnąć wodę ociekającą z grzbietu. Nocą przestało padać i następny ranek był znów po- godny. Grzywa i Chudy szperały tu i tam. Węszyły. Poznawały dokładniej pobliski teren. Nowe schronienie, imitujące naturalną norę, odpowiadało zapewne ich wilczym wymogom i potrzebom, zachowywały się bowiem tak, jakby badały teren, który wybrały sobie same. Mały, znudzony ciągłym wysiadywaniem przy wilkach, wybrał się z łukiem w las. Beznogi popłynął czółnem, by sprawdzić zawartość wiklinowych samołówek, zakotwiczonych głęboko w wodzie, a Brodaty siadł opodal wilczej nory i przyglądał się jej mieszkańcom. Wilczęta, które dopiero za kilkanaście dni miały skończyć drugi miesiąc życia, wyszły na zewnątrz. Zdziwiło to Brodatego. Zdawało mu się szczególnie za- skakujące, że wilczęta uczyniły to w nowym dla nich miejscu i pod nieobecność matki. Z początku nieśmiało, potem coraz odważniej, wilczki poczęły myszkować tu i tam i kiedy zaspokoiły już swoją ciekawość, przystąpiły ochoczo do zabawy. Nie bacząc wcale na to, co dzieje się wokoło, przyskakiwały do siebie, niezdarne jeszcze i nieco chwiejne, tarmosiły się wzajemnie za karki i przewracały w mokrej trawie. Oddaliły się przy tym od nory o dobre kilkanaście susów rosłego wilka. „Żeby choć były ciche" — pomyślał Brodaty, gdy wilczki w zabawie zajadle napadały na siebie i odpierały wzajemne ataki, wydając przy tym całą rozmaitość dźwięków, na jakie już potrafiły się zdobyć. Brodaty zamyślił się. Nigdy nie widział, by niespełna dwumiesięczne, a nawet i starsze nieco wilczęta bytujące w kniei, opuszczały gniazda w czasie nieobecności ich matek... W tym wieku żadne wilcze szczenię nie śmie naruszyć tej reguły. Wilczęta nie muszą się tego uczyć. Mają to we krwi. Muszą mieć. Te, których dziedzictwo wilczej krwi nie obdarzyło wrodzoną o tym wiedzą, płacą własną krwią. Giną przedwcześnie i swej opieszałości nikomu już w dziedzictwie przekazać nie mogą. Nie dożywają czasu rozrodu; nie osiągają dojrzałości. Brodaty nie zdawał sobie oczywiście sprawy z me- chanizmów, jakie warunkują i utrwalają właściwe za- chowanie się wilków, ale pojmował jasno, że to, co działo się właśnie przed jego oczami, nie było normalnym zachowaniem się młodych wilcząt. To wiedział na pewno, zamyślił się więc nad przyczynami owego niepojętego stanu rzeczy. Przestał się dziwić, kiedy uprzytomnił sobie, że te wilczęta rozwijały się dotąd w dość niezwykłych warunkach, i pomyślał, że zbyt częste wyjmowanie wilcząt z nory stało się zapewne przyczyną ich niepożądanej, przedwczesnej śmiałości. Cieszyło to Brodatego i jednocześnie niepokoiło. Wilczęta były jeszcze małe i prawie bezbronne. Nawet lis potrafiłby je teraz zadusić. Po jakimś czasie wróciła Grzywa i krótkim warknięciem od razu zapędziła wilczęta do jamy. Widząc to Brodaty na razie uspokoił się. Sądził, że jeżeli wilczki nie będą się zbytnio oddalały od nory, nic złego im się nie stanie. „Czy jednak nie będą się oddalały?" — pomyślał na koniec, a myśl ta powracała natrętnie i odbierała mu spokój. Właśnie powrócił Beznogi. Brodaty opowiedział mu, co widział i co go niepokoiło, i po krótkiej naradzie wzięli się do dzieła. Wokół schronienia wilków stanęło wkrótce niewysokie ogrodzenie z drągowiny. Dla małych wilczków było nie do przebycia, dla dorosłych wilków nie stanowiło żadnej przeszkody. Minęły jeszcze cztery dni, a wilczęta, stale odwiedzane przez mieszkańców nawodnych chat, przestały się lękać czegokolwiek i kogokolwiek. Nawet Kobiecie, Dziecku i Matce pozwalały już na dotknięcie, tyle że wymykały się, gdy chciano brać je na ręce. Coraz bardziej ruchliwe i ciekawe wszystkiego, co je otaczało, wszelkimi sposobami starały się wydostać poza ogrodzenie. Nawet wieczorny zmierzch, budzący czujność i ostrożność każdego niemal naziemnego zwierzęcia puszczy, nie hamował ruchliwości wilcząt i ich swobodnej zabawy. Naturalna przezorność i czujność niezliczonych wilczych pokoleń wygasała w nich z dnia na dzień. Nie zaznały dotąd ni razu lęku. Czego miały się zresztą bać, jeżeli tak wielkie i silne istoty jak Mały lub Brodaty nie czynią im krzywdy, a własna ich matka także się tych istot nie lęka... Tego wieczora miały jednak poznać strach. Na krótko przed zmierzchem Chudy, choć niedawno nakarmiony, zatęsknił widocznie za ruchem i sa- modzielnie upolowaną zdobyczą. Może działał pod na- kazem instynktu opiekuńczego wobec wilczycy i wilcząt, dość że pobiegł w las. Od dłuższej chwili Mały siedział na pomoście, u wejścia do chaty. Zadrżał od wieczornego chłodu, ale nie poruszył się. Był tu sam. Pozostali mieszkańcy chat grzali się przy ognisku rozpalonym na niewielkiej wyspie, z dala od brzegu. Ich głosy tu nie dochodziły i Mały z uwagą wsłuchiwał się w cichnące przed zmrokiem kwilenie piskląt w przybrzeżnych sitowiach. Lubił obserwować życie puszczy i życie zalewu. Lubił zwłaszcza o szarej godzinie, kiedy budzą się do działania te zwierzęta, które powstrzymywała dotąd jasność dnia. Nasłuchiwał. Rozglądał się. Nieco zdziwiony zauważył, że za Chudym pobiegła w knieję i Rudogrzywa. Wiedział, czemu mężczyźni zbudowali ogrodzenie wokoło wilczej nory. Wiedział też, że wilczyca niebawem wróci do wilcząt. Ciekawiło go jednak, jak długo trwać będzie jej nieobecność. Czekał, a to, co nagle ukazało się jego oczom, działo się ledwie przez mgnienie i zdało mu się przywidzeniem. Nie zdołał nawet wydobyć z siebie głosu, kiedy pośród ciszy zmierzchania opadł z drzewa, opadł miękko i płynnie jak zjawa — wielki ryś. Bezgłośnie zsunął się wprost na sklepienie wilczej nory i znikł... Wraz z jego zniknięciem ciszę przeciął stłumiony i nagie urwany-skowyt wilczego szczenięcia. Mały ujrzał teraz ciemną smugę ciała wilczycy, wyciągniętej w skoku nad ogrodzeniem, usłyszał krótki skrzek rysia, głośne prychnięcie i zaraz potem zobaczył, jak wielki kot lekko wzbija się w górę i znika w rozłożystych koronach drzew. Nastał moment zastygłej ciszy, jakby puszczy trzeba było tej właśnie chwili milczenia i martwoty dla nabrania oddechu i powrotu do chwiejnej, ale nieodmiennie przecież przywracanej równowagi. Mały ocknął się wreszcie i skoczył w wodę, by szybciej dostać się na ląd. Grzęznąc w mule minął brzeg i popędził ku wilczej norze. Grzywa z rykiem wysunęła pysk z ukrycia i rozpoznawszy własną pomyłkę, ścichła, opuściła łeb i jeszcze raz obwąchała ślady krwi w trawie. Była to krew jej wilczęcia, a obok ślady krwi i odciski łap napastnika. Mały staje nieruchomy. Wilczyca unosi głowę i zjeżona na całym grzbiecie nasłuchuje. Cisza. Mały ostrożnie zbliża się, przyklęka przy włazie do jamy, wsuwa barki i grzbiet do wnętrza i sięga dłonią w głąb. Wilczęta przycupnęły skulone w najgłębszym zaułku. Po omacku wyciąga je teraz, bierze w dłonie i wysuwa się z nory. Jest ich dwoje. Rozpoznaje w nich Kudłatego i Bystrą. Sennej nie ma. Mały puszcza wilczęta, a one natychmiast uciekają i kryją się w głębi schronienia... Poznały strach. Poznały wroga i niebezpieczeństwo. Obwieścił im je ostatni, stłumiony skowyt Sennej. One same bólu nie czuły, a przecież poznały lęk i wrogość; zduszona skarga ich siostry i nagły atak matki wilczej na owo nieznane, i walka jej, i paniczny, udzielający się niepokój, jaki w niej trwa dotąd, nadały jednoznaczną treść temu, czego wilczęta dotąd nie znały, a co się właśnie wydarzyło. Zostanie to w nich. W pamięci utrwali się na zawsze woń wroga, zarys ciała, jego ruch i głos, a nade wszystko pora zmierzchu, która od tego dnia budzić w nich będzie czujność. Ostrożność, jaka w nich wygasła, zrodzi się na nowo, by im przywrócić utraconą wilczą przezorność. Nie wyzbędą się jej. Będzie w nich żyła, dopóki im samym stanie życia. Dwie wiosny wstecz, kiedy Brodaty i jego rodzina wychowywali Rudogrzywę i jej brata, mieli okazję przekonać się, że oswajanie wilcząt postępuje szybciej i sprawniej, a porozumienie obustronne rodzi się łatwiej, jeżeli wilczki nie są stale razem i każde szczenię spędza oddzielnie część dnia u boku dwunogiego opiekuna. Pozbawione wzajemnej bliskości bodaj przez część dnia wilczęta garnęły się chętniej do opiekunów. Niechęć do samotności, a może też instynkt stadny zmuszały je do postępowania krok w krok za człowiekiem. Na nim też skupiały wtedy całą swoją uwagę, całą ufność i potrzebę zabawy, sprzyjającą tak bardzo wszelkiemu uczeniu się młodych zwierząt. A wilczęta miały się przecież uczyć. Miały się uczyć łowów i współżycia z dwunożnymi łowcami. Postanowiono zatem, że Mały będzie opiekował się Kudłatym, a Dziewczyna zajmie się Bystrą. Kiedy szli do puszczy w dwie różne strony, nieśli z początku wilczęta na rękach. Dalej, gdy byli już w odosobnieniu, stawiali wilczki na ziemi, a te, nie mając w pobliżu ani jednej znanej rzeczy, ani skrawka znajomego miejsca, tylko tę żywą i silną istotę, która je tu przyniosła, szły za nią. Szły, aby nie pozostać samotnie pośród nieznanego. Przez pierwszych kilkanaście dni Mały i Dziewczyna zabierali wilczęta nie na długo, a mimo to Grzywa, zamknięta na ten czas w nawodnej chacie, objawiała tak silny niepokój, że zmuszeni byli czas ten jeszcze skrócić. Próbowali puszczać wilczycę wolno, a ona, chcąc mieć obydwa wilczęta przy sobie, biegała nieustannie to za Małym, który niósł Kudłatego, to za Dziewczyną, oddalającą się z Bystrą na ręku. Wreszcie Grzywa przyzwyczaiła się do chwilowej nieobecności wilcząt i pozostawiana w chacie nie niepokoiła się zbytnio. Oczekując ich powrotu skomlała tylko czasem. Zapewne łatwiej też było jej znosić ich nieobecność, gdyż w tym czasie wilczęta prawie już jej nie ssały. Tak to już bywa, że wraz z ustaniem karmienia mło- dych mlekiem wszystkie wilcze matki coraz mniej czasu poświęcają szczeniętom. Częściej przebywają poza gniazdem, by wraz z basiorem zdobyć dla młodych po- karm. Więc i Grzywie coraz łatwiej było rozstawać się na jakiś czas z wilczętami. Minęło jeszcze kilkanaście dni i wilczki po trochu przyzwyczaiły się także do przebywania we wnętrzu nawodnych chat, gdzie i Grzywa, z dawna do tego przyuczona, towarzyszyła im chętnie. Jako szczenię przeżyła w chacie Brodatego pierwszą wiosnę i pierwsze lato swojego życia. I ubiegłego lata spędziła w niej niemało dni i nocy. Teraz po deszczach, kiedy pień i korona zwalonego drzewa, służącego dawniej za kładkę, zostały zalane, I mieszkańcy chat układali tu za dnia inną kładkę, by stanowiła przejście dla wilków. Były to dwa proste pnie świerków, skrępowane razem wikliną i wsparte o brzeg pomostu, łączącego wejście chat. Grzywa już poprzednimi laty oswoiła się z pokony- waniem podobnej przeszkody. Za matczynym przykła- dem i zachętą z kładki tej poczęły korzystać również wilczęta. Tylko Chudy stawał wtedy na brzegu lub brodził w wodzie obok przejścia. Czasem nawet płynął dalej za nimi, aż pod sam pomost. Na kładkę nie odważał się jednak wejść. Gdy Grzywa z wilczętami pozostawała dłużej na pomoście lub kryła się w którejś z chat, Chudy nieustannie krążył w pobliżu. To przysiadał na brzegu, wpatrzony w pomost, to brodził w wodzie, to podpływał pod pomost, by za chwilę powrócić znów na brzeg. Swój narastający niepokój i niecierpliwość objawiał czasem przeciągłym i niemal jak świst wysokim głosem, wyjątkowo tylko wydawanym przez dorosłego wilka. Nie mógł jednak pokonać niechęci i lęku przed znalezieniem się na tym chwiejnym, wznoszącym się nad wodą podłożu. W czasie łowów na torfiastych grzęzawiskach nieraz wypadło mu znaleźć się na niepewnym gruncie i dawne doświadczenia nauczyły go, by podłoża takiego unikać. Unikał go też konsekwentnie. Nie mógł zatem podążyć za wilczycą i wilczętami, gdy te wspinały się na kładkę. Nie mógł też zbliżyć się kiedy zechce do Beznogiego, Dziewczyny lub Matki, a przywykł przecież do ich bliskości. Wprawiało go to w stan niecierpliwości i niepokoju. Nadszedł przecież dzień, w którym i on podjął próbę pokonania przeszkody. Zwykle po kilku krokach wy- cofywał się z kładki tyłem, gdyż zbyt była wąska, aby mógł na niej zawrócić. Niekiedy zeskakiwał z niej wprost do wody. Tego właśnie dnia, idąc w ślad za Rudogrzywą , wszedł na kładkę nieco dalej, dotarł do połowy i tu zatrzymał się strwożony. Wyciągnięta dłoń Beznogiego i jego spokojny cichy głos powstrzymały basiora przed skokiem w wodę. Pochyliwszy głowę, na przygiętych trwożnie łapach przesunął się jeszcze ku przodowi i kiedy poczuł na karku dłoń Beznogiego, szybko przemknął na pomost. Zachęta Dziewczyny i beztroska zabawa wilcząt na pomoście sprawiły, że i on wkrótce oswoił się z tym drgającym, nieznanym podłożem, wzniesionym tuż nad wodą. Minęło jeszcze kilka dni. Po ich upływie Chudy, idąc za Rudogrzywą lub Dziewczyną, bez wahania wkraczał na kładkę, a z niej na pomost.. Niebawem przyszła noc, kiedy pozostał w chacie Bez- nogiego, i noc następna, w której wracając z nieudanych łowów wspiął się sam na kładkę, pozostawioną tam dla niego jeszcze po zmroku. Kiedy znalazł się na pomoście, legł u włazu do chaty Beznogiego, tak jak dawniej zwykł leżeć u włazu do jego pieczary. Z biegiem dni pozostawał tam coraz częściej. Wreszcie i on wyzbył się lęku przed chwiejącym się lekko pomostem i prześwitującą dołem wodą. Tylko czółno pozostało dla niego miejscem niedostęp- nym, miejscem, na którym nigdy nie odważył się stanąć. ROZLEWISKO Po nagłej, niezwykle obfitej ulewie, która wiosny tej raz tylko spadła, ale wzniosła wody Rozlewiska niemal do poziomu pomostu łączącego nawodne chaty, nastąpiły dni ciepłe i suche. Trwały długo. Woda na Rozlewisku opadła, ukazując pas przybrzeż- nego dna. Przedwcześnie wysuszona ściółka lasu trzesz- czała przy najlżejszym stąpnięciu. Młode, wiosenne pędy bylin i płycej zakorzenionych krzewów tu i ówdzie zatrzymały swój wzrost. Trawy, ledwie się dobrze za- zieleniły i podrosły, utraciły wnet swą jaskrawą zieloność, a na pagórkach zszarzały i przyżółkły nawet. 0 tej wiosennej jeszcze porze susza rzadko dawała się we znaki. Zapasy wilgoci nagromadzone z zimy i niewielkie bodaj opady wystarczały zwykle roślinom. Tej wiosny było inaczej. Nawet porannej rosy bywało niewiele. Musiał jednak nadejść czas, kiedy ów nie- dostatek wody zostałby ziemi i roślinom oddany. I nadszedł. W dorzeczu Wielkiej Rzeki zrobiło się ciepło i parno i dzień po dniu przewaliły się dwie burze i trzy potężne ulewy. Zanim wszystka woda, jaką przyniosły, zdołała wsiąknąć w wyschnięte podłoże, przyszło nagłe ochłodzenie. Powiał wiatr i zamiast rozpogodzenia, jakie zwykle następuje po burzach i ulewach, niebo znów zaciągnęło się chmurami. Począł padać gęsty, uporczywy deszcz. Padał dwa dni i dalej lał nieprzerwanie, aż chłonna dotąd ziemia tyle już przyjęła wilgoci, ile zdołała naraz pomieścić. Reszta wody pozostawała na jej powierzchni, tworząc zrazu kałuże, potem strugi, wreszcie strumyki i strumienie, spływające do rzek. Niemało jej spłynęło też do Wielkiej Rzeki, a poziom wody Rozlewiska tym razem ledwie o dłoń nie dostawał podłogi nawodnych chat. Tak wysokiego stanu wód Brodaty nie widywał tu nigdy. Szerokie Rozlewisko istniało tu od dawna. Powstało, gdy którejś odległej, deszczowej wiosny wody Wielkiej Rzeki, podmywające od niepamiętnych czasów podnóże skały, wznoszącej się na jej prawym, wysokim brzegu, skruszyły ją wreszcie. Ogromny masyw skalny podmyty u podstawy runął wtedy w nurt i od tej chwili stanowił tu trwałą zaporę. Ale napływające masy wód nie zatrzymywały się i płynąć przecież nie przestały. Nie ma zapór nieprzebytych dla wezbranego nurtu rzek. Od chwili osunięcia się skały wody Wielkiej Rzeki musiały znaleźć doraźne ujście. Zrazu spiętrzone wysoko przed nowo powstałą zaporą wystąpiły z brzegów i zalały rozległy szmat pobliskich mokradeł. I kiedy poziom wody mimo to wznosił się na Wielkiej Rzece, główny nurt, napierany od tyłu wzniesioną masą wód, przedarł się żłobiąc sobie nowe, oboczne koryto. Wody rzeki okrążały skalną zaporę szerokim łukiem, a nieco dalej powracały znów do własnego koryta. Osypisko skalne i zakręt, jaki wtedy powstał w biegu rzeki, piętrzyły odtąd jej wody i podnosiły stale ich poziom. A że powyżej tego wąskiego gardła lewy brzeg Wielkiej Rzeki tworzyły niskie, podmokłe łąki, rozlane wody rzeki pogrążyły je, pochłonęły i pozostały już tu na zawsze. Tak powstało trwałe Rozlewisko. Objęło ono nie tylko podmokłe łąki, porosłe dawniej skrzypem i niskopienną wierzbiną, ale i skraj olszowego lasu. Szerokie było, rozległe, a lewobrzeżne, płytsze jego wody zawsze płynęły leniwie i bujnie obrastały przybrzeżną roślinnością. Chcąc je wkoło opłynąć czółnem, trzeba było całego dnia letniego. Stąd też i nazwa „Szerokie", jakie mu nadał Brodaty w pierwszym roku swego tu pobytu. Lewy brzeg Szerokiego Rozlewiska tworzyły liczne zatoczki i cyple, a że główny nurt rzeki, bystry i głęboki, płynął w pobliżu przeciwległego, wysokiego i skalistego brzegu, wody opływające jej niski brzeg, a także i sam środek Rozlewiska, zawsze niemal pozostawały spokojne. Tylko silny wiatr idący z wyżyny mógł wznieść tu czasem większą falę. Niegłęboka i ospale płynąca woda nagrzewała się łatwo od słońca. Sprzyjało to wzrostowi roślin. Pośród gęstych trzcin znajdowały z kolei schronienie i dogodne miejsce na lęgi liczne gatunki ptactwa. Były tu trzciniaki i kaczki, kuliki, nury i perkozy, łyski, kurki wodne i gęsi. Na wysepce gnieździły się rybitwy i inne jeszcze ptaki. Spotykało się też łabędzie i kormorany. W okolicy nie brakło czajek i wysoko w drzewach gnieżdżących się bocianów i czapli. Błotniak stawowy i rybołów często pojawiały się na tle nieba. Nie tylko przybrzeżna, ale i wodna roślinność rosła tu bujnie, toteż i wszelka ryba znajdowała dogodne warunki rozrodu i wyżywienia, stanowiąc z kolei źródło pokarmu dla ryb drapieżnych i licznego ptactwa. Po ostatnich żywiołowych ulewach i od dni kilkunastu nieustającym gęstym deszczu wody Szerokiego Rozlewiska wystąpiły ze swych dotychczasowych granic i zalały suche dotąd pobrzeża. Mieszkańcom nawodnych chat, wzniesionych u brzegu jednej z szerszych zatoczek, nie przeszkadzało to zbytnio. Tyle tylko, że przedostanie się tam z brzegu nastręczało nieco więcej trudności niż dotąd. Mieli przecież czółna, którymi nawet przy najwyższym stanie wody mogli się przeprawić z brzegu i na brzeg. Prymitywne były to łodzie. Przypominały okorowane kłody, wydrążone lub raczej wypalone wewnątrz i tak rzucone na wodę. Były ciężkie i wywrotne, ale przecież niezmiernie im przydatne. Teraz podpływali nimi z brzegu pod pomost, wiązali czółna u pali, na których ów pomost się opierał, i po nich też wspinali się do chat. Nie byli wprawnymi żeglarzami, a topornym ich czółnom — dłubankom, wiele brakowało do dosko- nałości. Tyle że spełniały swoje zadanie: pozwalały im polować z wody, ułatwiały rybołówstwo, nierzadko służyły jako środek transportu. Największy kłopot sprawiała zawsze ich wywrotność i nadmierny ciężar. Niewielka ich głębokość i obły kształt sprawiały, że przy lada przechyle nabierały wody, a czasem obracały się dnem ku górze. Ale i w tej pozycji zwykle nie tonęły. Tej wiosny Brodaty i Beznogi przygotowali nieco ulepszone czółno. Posłużył im do tego pień wielkiego świerka. Świerkowe drewno było lżejsze i nie tak twarde jak sosna. Praca przy jego obróbce szła więc sprawniej, a czółno okazało się znacznie lżejsze od sosnowych, świeżo ociosane i opalone nasączyli żywicą i rzucili od razu na wodę, by nie popękało. Z zadowoleniem stwierdzili, że czółno pod wieloma względami lepsze jest od poprze- dnich. Tylko jego chwiejność i wywrotność pozostawały nadal nie zmienione. Z biegiem nurtu Wielkiej Rzeki, za Szerokim Rozle- wiskiem, poniżej miejsca, w którym jej wody omijały głazy obrywu skalnego, można było w nadbrzeżnych skałach znaleźć liczne obłamy krzemienia. Brodaty, w pierwszym roku swego bytowania poza plemieniem, trafił tam przypadkiem, a znalezisko to miało dla niego doniosłe znaczenie: odkrył źródło su- rowca, który potrafił wykorzystać stwarzając z niego proste, a niezbędne narzędzia. Zrobił topór i posługując się nim zbudował chatę nawodną. Wyciosał czółno, wpierw jedno, potem drugie. Zrobił ciężki grot do dzidy i ubił nią niejedno zwierzę. Nóż krzemienny służył mu do cięcia i ćwiartowania zdobytego łupu, płaskim skrobakiem krzemiennym czyścił mizdrę skór. Ilekroć zbrakło mu krzemieni, tu zawsze wybierał się po nie. Wyruszając czółnem o świcie i przecinając w skos spokojne wody Rozlewiska, można było już około po- łudnia znaleźć się w głównym nurcie rzeki, w pobliżu przeciwległego, urwistego brzegu zalewu. Tu nie trzeba już było trzymać się płytkich pobrzeży i odpychać tyką od grząskiego dna. Sam prąd szybko niósł czółno dalej i niewiele już czasu trzeba było, by minąć lejowate zwężenie wód i wpłynąć we właściwe, stare koryto rzeki. Z wartkim nurtem czółno płynęło tu jeszcze szybciej i wkrótce widać było z daleka sterczące z wody obłamy obrywu skalnego, a niedaleko za nimi skalisty wysoki brzeg — źródło krzemieni. Istniały wszakże dwie trudności, jakie należało po- konać, czy też dwa niebezpieczeństwa, które wypadało ominąć, chcąc zdobyć krzemień. Pierwsze zagrożenie stanowiły obłamy skalnego ob- rywu, sterczące w wielu miejscach z dna rzeki. Przy wartkim prądzie wody trudno je było wyminąć na niezwrotnym i chybotliwym czółnie. Tego niebezpie- czeństwa Brodaty zwykł jednak unikać w sposób naj- prostszy i najrozsądniejszy: po prostu zanim czółno zbliżyło się do pasma skał, kierował je ku właściwemu brzegowi, tam wiązał bezpiecznie u głazu, resztę na- tomiast drogi przebywał pieszo, mimo że brzeg był kamienisty i stromy. Drugą trudnością, której jednak nie dawało się tak prosto ominąć, był powrót z ładunkiem. Samo już przeniesienie po kamienistym brzegu ciężkich odłamów krzemienia do czółna było pracą mozolną i przykrą. Ale główną przeszkodę stanowiło co innego. W drodze powrotnej niepodobieństwem było płynąć czółnem przeciw wartkiemu prądowi rzeki. Pozostawała jedna tylko możliwość: należało ładunek cały złożyć do czółna, przepłynąć nim na drugi brzeg rzeki, nie dając się znieść prądowi, i tu idąc lądem ciągnąć je za sobą w górę rzeki. I tym sposobem trzeba było dotrzeć aż do spokojnych lewobrzeżnych wód Rozlewiska. Dalej można już było płynąć i jeżeli wiatr sprzyjał, dobrnąć do nawodnych chat jeszcze, przed zmierzchem. Cała wyprawa bywała jednak żmudna i wymagała niemałego wysiłku. Przeprowadzona rozważnie niebezpieczna jednak nie była. Tyle tylko, że można było nie zdążyć z powrotem przed nocą. MAŁY, KUDŁATY i STARA WIELKA RZEKA Wreszcie deszcz ustał. Brodaty, korzystając z lepszej pogody, udał się na Skalistą Polanę po nie wyprawione skóry, by przynieść je i tu nad wodą wymoczyć w odwarze dębowej kory, wygnieść i wygarbować jak należy. Mały także postanowił wyprawić się w drogę. Nie z ojcem jednak, lecz sam. Nikomu nic nie mówiąc wybrał się po surowiec krzemienny, chciał pokazać sobie i innym, że dorósł już w pełni do tego zadania, że czas już, by go traktowano jak mężczyznę. Przerósł już Kobietę, a ojcu sięgał dobrze ponad ramię. Rola niedorostka zbrzydła mu. Dotąd prawie zawsze pomagał tylko w działaniu podjętym i zaplanowanym przez rodziców. Teraz sam zamierzał podjąć i dokonać dzieła, które uznał za niezbędne. Nie pomagał wreszcie nikomu i niczyjej pomocy nie oczekiwał. Wiedział, że w obozowisku brakło już cięższych grotów do łuczniczych strzał, brakło zapasowego topora, który w czasie budowy drugiej chaty zapodział się lub może zatonął w mule dennym. Beznogi miał tylko dzidę z rogowym grotem. Nie posiadali też zapasowych skrobaków do skór, a ich krzemienne noże należało ko- niecznie przed zimą wymienić. W zagłębieniu czółna Mały umieścił upieczoną z wie- czora kaczkę, krzemienny młot i duży skórzany wór. Młot miał mu służyć do rozbijania odłamów krzemienia, gdyby okazały się zbyt wielkie i ciężkie, by je unieść, worek — by łatwiej było je przenieść do czółna. Chcąc uchronić się przed samotnością, której tak bar- dzo nie lubił, zabrał z sobą Kudłatego. Wiedział, że niespokojnie wiercący się wilczek nie ułatwi mu podróży w chybotliwym czółnie, ale wolał to niż samotność. Kudłaty był teraz już większy i znacznie cięższy od dobrze odżywionego, rosłego lisa w porze jesiennej. Ruchliwy był niezmiernie. Poza snem nieczęsto zdarzało mu się pozostawać na jednym miejscu, a od czasu gdy przywykł do przechyłów czółna na wodzie, nieustannie kręcił się w nim, nie zważając na chybotanie, i co chwila wypatrywał i węszył nawodną zwierzynę. Mały i Kudłaty byli już w drodze, kiedy pierwsze smugi słońca oświetliły czerniejące na tle nieba obrysy koron drzew. Chłopcu było spieszno. Lękał się, że może nie nadążyć z powrotem przed zmrokiem, a spędzenie nocy w kniei budziło w nim wielki niepokój. Nie przyznawał się do tego nawet przed sobą. Płynąc cichą, przybrzeżną wodą słyszał teraz dobrze łoskot wezbranego po deszczach nurtu Wielkiej Rzeki, który rozbijał się gdzieś daleko na progach skalnych. Dostrzegał wzniesiony poziom wód Rozlewiska i zalane daleko brzegi. Ale spostrzeżenia te nie przemawiały do jego wyobraźni i wobec braku doświadczenia nie nasuwały żadnych wniosków. Lewobrzeżne wody Rozlewiska, choć wzniesione, pozostawały przecież leniwie spokojne, a główny nurt Wielkiej Rzeki — jak pamiętał — gubił się gdzieś daleko w rozległej toni Rozlewiska. Towarzysząc ojcu ubiegłego lata w podobnej wyprawie zapamiętał tylko, że pośród rozmigotanej w słońcu, namarszczonej wiatrem powierzchni spokojnych wód rwący nurt znaczył się ciemną, gładką smugą, biegnącą opodal przeciwległego brzegu zalewu. Pamiętał, że było to w pobliżu miejsca, gdzie Rozlewisko zwężało się, by przejść w lej, prowadzący do właściwego koryta rzeki. Pamiętał to, ale wspomnienie było dość mgliste, a tu przy lewym brzegu nic nie zwiastowało tajemnie ukrytej w toni, rwącej i upartej siły wezbranego nurtu. Mały postanowił jednak nadłożyć drogi i podobnie jak ojciec płynąć, jak długo się da, w pobliżu lewego brzegu. Te miejsca znał lepiej i czuł się na nich bezpieczny. Było już południe. Minęli właśnie ostatnią, niewielką zatokę i zbliżali się ku lejowatemu zwężeniu wód. Poza nim Wielka Rzeka płynęła już własnym, starym ko- rytem. W miarę zbliżania się do właściwego koryta rzeki wody Rozlewiska stawały się coraz głębsze. By sięgnąć tu dna, Mały z wielkim mozołem pogrążył całą niemal tykę i z nie mniejszym nadawał czółnu ruch i właściwy kierunek. Dotąd stał, teraz osunął się na kolana, ponieważ trudno mu było utrzymać równowagę przy wyciąganiu z głębi całej tyki. Nie dziwił się, że było tu tak głęboko. Wiedział przecież, że po deszczach poziom wód wszędzie się podniósł. Pracował więc nadal spo- kojnie i skutecznie dopływał już do lejowatych wrót Rozlewiska, gdy naraz tępy dziób czółna wpłynął w smugę ciemniejącej gładzi wodnej. Zrazu czółnem szarpnęło tylko. Wilczek wczepiony pazurami w burtę o mało nie zsunął się poza jej krawędź, a Mały pchnięty tyką rzucony został nagle w tył i opadł na plecy. Tyki jednak nie puścił. Zaraz potem czółno porwane bystrym prądem przechyliło się i w przechyle tym obrócone zostało rufą do kierunku spływu. Niesione potężną siłą pomknęło teraz błyskawicznie wprost ku lejowatemu zwężeniu Rozlewiska. Manewrując tyką i przesuwając ciężar własnego ciała Mały usiłował wyprowadzić czółno z tego dziwacznego położenia, w którym rufa zastępowała dziób, a dziób rufę, ale nie zyskał przy tym niczego prócz nowego doświadczenia: przekonał się, że podobny manewr może się łatwo zakończyć utratą tyki, czyli jedynej możliwości kierowania czółnem. Zrozumiał także, że tu, w zasięgu rwącego nurtu, należało zdać się na kierunek, jaki nadawał prąd. Nie pozostawało mu teraz nic poza wysunięciem tyki na ile się dało w głąb czółna i zdwojeniem wysiłków utrzymania go w równowadze. Zepchnął więc spiesznie Kudłatego w głąb i sam siadł na dnie czółna trzymając się obu burt. Przygniatał udem tykę do prawej burty, by w chwili ponownego przechylenia nie wypadła do wody. Czółno mknęło coraz szybciej. W gorączkowym dzia- łaniu Mały nie miał czasu na rozglądanie się i dopiero po chwili spojrzał na brzeg. Kiedy sprzed jego wzroku przedmioty widziane na brzegu zaczęły umykać z pręd- kością, jakiej nigdy jeszcze w najszybszym nawet biegu nie doznawał, ogarnął go lęk. Poczuł naraz, że znajduje się pod działaniem tajem- niczego żywiołu, źródła siły, którego w pełni nie pojmuje. Że sile tej nie można się przeciwstawić, tak jak nie można przeciwstawić się pożarowi puszczy. Strwożony śledził coraz to inne drzewo i inny głaz umykający mu sprzed oczu i wtedy właśnie czółno z niewiadomej przyczyny przechyliło się znów, i poczęło obracać się bokiem do kierunku ruchu, by wreszcie bez udziału Małego skierować się dziobem do przodu. Mimo że płynęli, niedaleko brzegu, nurt rzeki parł tutaj szybciej jeszcze niż poprzednio. Mały oswoił się już nieco z tym pędem, a że płynęli równo, bez przechyłu i od dłuższej już chwili bez nagłych zmian położenia dziobu i rufy — oprzytomniał nieco. Zamierzał właśnie poprawić niewygodną pozycję ciała, gdy naraz zdał sobie sprawę, że każda następna chwila zbliża czółno ku zakrętowi Wielkiej Rzeki, zbliża je więc ku skałom, przegradzającym jej koryto. Zdawało mu się, że miejsce to jest dość odległe, ale nie potrafił ocenić, ile czasu musi upłynąć, by przy tej nieobliczalnej prędkości czółno tam się znalazło. Wyczuwał raczej, niż rozumiał, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo, i pojął, że jedynym ratunkiem, jaki im pozostał, jest jak najszybsze dobicie do lądu. W gorączkowym skupieniu rozglądał się i śledził pobliski brzeg, a bezładne, spieszne myśli szukały sposobu zbliżenia się do niego. Aby w tym pędzie zahaczyć sękiem tyki o jakiś głaz lub krzew przybrzeżny, nie myślał nawet. Wiedział, że próba taka nie może się udać, bo siły jego nie starczą, by utrzymać rozpędzone czółno. A jeśli nawet uda mu się zahaczyć o coś tyką, zostanie wprost wyrwany z czółna, które wraz z Kudłatym popłynie na skały, albo tyka zostanie wyrwana z jego rąk, a on popłynie dalej czółnem i też nie ujdzie losowi. „Jeżeli Wielka Rzeka — myślał — poniesie nas tam, gdzie ona chce, to czółno rozbije się na skałach, a wilczek i ja rozbijemy się też i utoniemy... Jeżeli nawet — myślał dalej — nie rozbijemy się na skałach przy zakręcie rzeki, to rozbijemy się trochę dalej, na pierwszym napotkanym progu skalnym, a jak nie na pierwszym progu, to na drugim... Tam dalej jest ich przecież więcej... Nie można czekać... Trzeba coś zrobić!!... Trzeba, ale co?!" Ogarnęła go pokusa, aby jak najszybciej znaleźć się poza tą wydrążoną kłodą niosącą go ku zagładzie. Nie- spokojne myśli toczyły mu się w głowie, gdy naraz posłyszał szum fali uderzającej z siłą w jakąś przeszkodę. Nie widział jej jeszcze, ale słuch go nie zawodził. Przeraził się i równocześnie odczuł nieodpartą potrzebę działania, działania, w którym przestanie wreszcie poddawać się sytuacji i sam narzuci zdarzeniom bieg. Przyszła mu do głowy nowa myśl. Szybko sprawdził, czy rzemień uwiązany w dziobie czółna trzyma się dobrze, przedłużył go, przywiązując doń rzemień służący za trok przy skórzanym worku, koniec rzemienia chwycił w garść, rzucił okiem na szczenię, skulone w zagłębieniu czółna, i gotów na wszystko skoczył w wodę, kierując się ku pobliskiemu brzegowi. Woda przewalała się jeszcze nad nim, gdy poczuł ostre szarpnięcie rzemienia. Nie wypuścił go przecież z dłoni, ale pociągnięty przez pędzące czółno wyrwany został natychmiast z głębiny. Rozpędzone czółno, namokłe w wodzie i ważące co najmniej tyle, ile czterech takich jak on, ciągnęło go za sobą, a on czując beznadziejność swoich wysiłków nie próbował nawet stawiać oporu. Mógł wprawdzie puścić rzemień, a wtedy bez trudu dopłynąłby do bliskiego brzegu... Ale co wtedy stałoby się z wilczkiem?... Powinien był wyrzucić go z czółna, zanim sam skoczył w wodę... Wtedy uratowaliby się. Utraciliby tylko czółno, worek i młot... Tylko?! Jak pokazałby się w chacie?! Bez czółna? Bez Kudłatego?! Bez worka, młota i krzemieni...?! Strzępy myśli kłębiły mu się w głowie, gdy oto, wśród bezładnej ich gmatwaniny, pojawiła się jedna, którą natychmiast wprowadził w czyn. Rzucił się ku przodowi w ślad za czółnem i okręcając co chwila jeden obwój rzemienia wokół dłoni skracał go i skracał, aż wreszcie zrównał się z dziobem czółna. Teraz wolną dłonią chwycił się burty i z drugiej dłoni odwinął szybko obwoje, tak iż luźno zwisały w wodzie. Koniec rzemienia trzymał silnie. Teraz czekał na dogodną chwilę, w której brzeg będzie na tyle blisko, że sięgnie do niego nie wypuszczając rzemienia z ręki. Gdy poczuje grunt pod nogami, być może uda mu się utrzymać czółno... Czekał jeszcze, gdy oto spostrzegł, że zbliżają się do powalonego w poprzek wody drzewa, które korzeniami trzyma się jeszcze brzegu. Była to jakaś szansa. Zziębnięty i wyczerpany poczuł znów przypływ energii. Puścił krawędź burty, rzucił się ku brzegowi i objął ramieniem gałąź korony pogrążonej częściowo w wodzie. Zaraz po tym poczuł potężne szarpnięcie, które omal nie wyrwało mu ramienia ze stawu, ale elastyczna gałąź namokłego drzewa poddała się nieco, łagodząc siłę szarpnięcia. Mały nie puścił gałęzi, a w drugiej dłoni utrzymał rzemień. Napływająca drobna fal zalewała mu głowę, a on wynurzał się spod niej i stopniowo przesuwał się ku brzegowi. trzymając się pni zwalonego drzewa. Wyczuł po chwili, że napięcie rzemienia trochę zmalało. Oznaczało to, że czółno znajduje się już poza zasięgiem najsilniejszego nurtu i że mógłby je może podciągnąć teraz ku sobie. Od brzegu dzieliła go ledwie odległość dwóch, trzech kroków, a czółno i skulone w nim drżące szczenię pozostawało odeń oddalone o całą długość rzemienia. Podciągnął je więc ku sobie ile się dało, następnie popuścił, przez co rzemień na chwilę zluzował się, i wtedy rzucił ciało ku brzegowi. Wsparty na łokciach i kolanach znalazł się wreszcie na płyciźnie i ledwie chwytając oddech legł w wodzie. Po chwili zebrał resztki sił i podczołgał się na suchy ląd. Leżał na kamieniach. Nie miał sił powstać. Resztką świadomości pamiętał, by nie wypuścić z dłoni rzemienia. Zaczynał dygotać z zimna, ale mimo powracającej jasności myśli nie był w stanie poruszyć się. Teraz kiedy najgorsze miał już za sobą, opanowało go uczucie osamotnienia i bezradności. Poczuł się bezbronny, opuszczony, a całą chęć okazania się dorosłym i samo- dzielnym zastąpiło nagłe i silne pragnienie poddania się czyjejś opiece. Był bliski rozpaczy, kiedy naraz posłyszał głośny plusk. Poderwał się i ujrzał, jak wilczek, wyskoczywszy właśnie z czółna, walczy odważnie z nurtem i mo- zolnie zbliża się ku brzegowi. Mały nie był w stanie mu pomóc, gdyż Kudłaty, znoszony prądem, oddalał się od niego, a on nie mógł wypuścić z ręki rzemienia, na którym chwiało się czółno. Patrzył więc tylko w rozterce, jak prąd ponosi wilczka, i już gotów był porzucić nie uwiązane czółno i biec brzegiem z pomocą, gdy stało się jasne, że i bez jego pomocy wilczek da sobie radę. Wkrótce Kudłaty wydostał się na brzeg, otrząsnął zamaszyście sierść i pognał wprost ku Małemu. Tu otrząsnął się raz jeszcze, opryskując i tak zziębniętego chłopca strugami wody, i począł skakać, skomleć i wszelkimi sposobami przejawiać niepohamowaną radość. I Mały pojął wtedy, że nie jest tu sam. Ma oto przy sobie istotę, która podobnie jak on unika samotności, która garnie się do niego i potrzebuje jego opieki i blis- kości. I ta właśnie natrętna radość wilczego szczenięcia i jego bliskość dodała chłopcu otuchy. A że zziębnięte ciało domagało się ruchu i rozgrzewki, począł działać. Podholował czółno, wciągnął je jak najdalej na brzeg i bezpiecznie uwiązał u jednego z głazów. Wydobył z czółna tykę, odłożył ją, wyjął worek skórzany, do jego wnętrza wsunął topór i gotów do dalszej, pieszej już drogi, zarzucił worek na plecy. Przystanął jeszcze, by rozejrzeć się w okolicy i uniknąć błądzenia, gdy będzie powracał. NOCĄ W dole rzeki ujrzał białe grzywy fal rozbijających się z szumem na sterczących nad powierzchnią głazach. Do tej chwili narzekał w duchu na swój los. Teraz dopiero zrozumiał, że sprzyjało im szczęście. Że on, Mały, pomógł owemu szczęściu, skacząc w wodę i chwytając się powalonego drzewa... Gdyby jednak nie było powalonego drzewa... Gdyby skoczył do wody nieco później... Gdyby drzewo słabiej trzymało się korzeniami brzegu... Zamyślił się. Byli cali i zdrowi. Z wyjątkiem bólu w barku i otarcia dłoni od rzemienia nic, prócz zmęczenia i chłodu, nie dolegało mu. Kudłaty podskakiwał wesoło, a czółno uwiązane było bezpiecznie u brzegu. Potrafił już teraz ocenić tę ukrytą i potężną moc wezbranego nurtu. Wreszcie pojął, dlaczego Brodaty nawet przy niskim stanie wody starał się przybić do brzegu daleko jeszcze od miejsca, do którego zmierzał. Dlaczego ojciec gotów był kaleczyć stopy na stromym, kamienistym brzegu odbywając piechotą spory jeszcze szmat drogi, dzielący go od rumowiska krzemieni. Zdobyte ostatnio doświadczenie pozwoliło też Małemu na właściwą ocenę obecnej sytuacji. Zrozumiał wreszcie, że była ona nie tylko dobra, ale najlepsza niemal z tych, jakie mogły im się w tej drodze przydarzyć. Pojąwszy to poklepał przyjaźnie wilczka i sięgnął do wnętrza czółna. Pokrzepiony na duchu wydobył stamtąd upieczonego ptaka. Pożywił się, sporą część dał Kudłatemu, a niewielki kawałek zostawił na później. Znalezienie odpowiednich odłamów krzemienia i przeniesienie ich do czółna było tylko sprawą trudu i czasu. Mały wziął co było trzeba, zarzucił wór na grzbiet i ruszył skalistym brzegiem dalej w dół rzeki. Mijając pieniste grzywy fal rozbijających się o sterczące w rzece skały przyglądał im się przez dłuższą chwilę. Wreszcie wdrapał się na stromą skarpę brzegu i przystąpił do pracy. W niedługim czasie uzbierał tyle odłamków krzemienia, ile mógł naraz udźwignąć. Gdy zobaczył, że słońce już się osuwa, postanowił poprzestać na tym, co już miał w worku. Kiedy krzemienie znalazły się na brzegu, zepchnął czółno, sprawdził jeszcze raz umocowanie rzemieni na dziobie, złożył wór ze zdobyczą w wyżłobieniu czółna, ujął mocno rzemienny postronek i ruszył brzegiem po- ciągając czółno za sobą. Wilczek szedł o kilka kroków przed nim, ale co chwila się oglądał. Droga była kamienista, czółno, i tak ciężkie, obciążone było krzemieniami, a prąd wody przeciwny. Okaleczone na ostrych kamieniach stopy krwawiły w wielu miejscach. Rzemień, na którym Mały ciągnął czółno, wrzynał się w bark. Pot spływał po grzbiecie. Mały czuł, jak z wysiłku tętno huczy mu w uszach. Do miejsca, w którym koryto rzeki łączyło się z lejowatym przewężeniem Rozlewiska, dotarli już po za- chodzie słońca. Tu przeprawili się wreszcie na drugi brzeg i zatrzymali się, by odpocząć. Spocony grzbiet Małego owiało od razu chłodem, więc wstał po chwili i począł dalej ciągnąć czółno, chociaż już wiedział, że i tak przyjdzie mu nocować w kniei. W kniei lub może w czółnie uwiązanym na wodzie. Zdawało mu się, że w czółnie będzie lepiej, bezpieczniej. Chłód ciągnący od wody przekonał go jednak wkrótce, że lepiej będzie noc spędzić na lądzie. Myślał nawet, by wdrapać się na drzewo i przespać w jakimś dogodnym rozwidleniu korony, ale myśl tę odrzucił. Nocując w gałęziach musiałby przecież wilczka pozostawić na ziemi, a chciał go mieć przy sobie. Wiedział z doświadczenia, że kiedy wypadało mu dłuższy czas ukrywać się w gałęziach, pozycja, jaką tam przyjmował, zrazu najwygodniejsza, po jakimś czasie stawała się nie do zniesienia. Zaczynało się ściemniać na dobre i czas było przy- sposobić się do noclegu. Uwiązał więc czółno i siadł na niewielkiej przybrzeżnej polance, porośniętej trawą i łoziną. Znów owiał go chłód i wiatr wieczorny, idący znad Rozlewiska. Skrył się więc za kępę łoziny i kiedy siedział tam, nie mogąc zdecydować się, jak i gdzie spędzić ma tę noc, ujrzał na pobliskiej polance samotną sarnę z koźlęciem. Stada nigdzie w pobliżu nie było widać, a zwierzę spokojnie pasło się wśród pędów niskopiennej wierzbiny. Widok ten dodał mu otuchy. „Jeśli one czują się tu bezpieczne, czemu ja się lękam" — pomyślał i zaczął od razu rozglądać się za odpowiednim miejscem. Pociemniało prawie zupełnie, a pełny księżyc i bez- chmurne, gwiezdne niebo zapowiadały jasną, chłodną noc. Mały raz jeszcze upewnił się, że czółno jest dobrze zamocowane, i oddalił się od brzegu. Wkrótce stanął u niewielkiego pagórka. Było tu sucho, a niezbyt pochyły południowy stok, bujnie zarośnięty łozą, zdawał się zaciszny. Tu Wybrał małą kotlinkę, splótł ponad nią i powiązał pędy łoziny, narzucał z wierzchu nieco mierzwy i mchu i pod tą skromną osłoną wymościł sobie posłanie. Nie zwlekając ułożył się do snu. Z tyłu, wtulony w zgięcie jego kolan, legł wilczek. Mały był wyczerpany i znużony, ale sen nie nadcho- dził. Bolały go okaleczone stopy. Grzbiet owiewało chłodem wieczornym, a myśli krążyły natrętnie wokół zdarzeń minionego dnia. Po jakimś czasie, gdy mgła osunęła się na ziemię, chłód począł mu dokuczać jeszcze bardziej. Nie mógł powstrzymać dygotania ciała, które rozpraszało sen. Leżąc na boku Mały zwinął się w kłębek, głowę na ile mógł wciągnął w ramiona, a przytulone do boku ramię przykrył własnym udem. Wilczek dostosował się od razu do zmiany pozycji chłopca, a że był nieduży, wcisnął się teraz we wklęsłość jego brzucha. Tak było znacznie cieplej, ale dla Małego nie dość jeszcze ciepło, by mógł usnąć. Wstał, udał się do czółna, wytrząsnął z worka wszystkie krzemienie wprost na dno, worek narzucił na plecy i powrócił na swoje legowisko. Grzbiet i lędźwie miał teraz osłonięte skórzanym workiem, a brzuch przytulony do Kudłatego. Rozgrzał się wreszcie. Myśli jego poczęły już bezładnie rozpływać się i gmatwać w ogarniającej go senności, gdy nagle powrócił stan pełnej czujności, a rozluźnione mięśnie sprężyły się. To szczenię wyrwało go z nadchodzącego snu, unosząc nagle głowę i wyrzucając z krtani owo charakterystyczne, ostrzegawcze sapnięcie, przy- pominające stłumiony kaszel. Podobnie jak Grzywa, Kudłaty nieczęsto głos ten wydawał, ale Mały znał go i umiał dokładnie rozpoznać. Był to nagły energiczny wydech, ale powietrze wydostawało się wtedy z krtani wilka nie przez nozdrza, lecz przez lekko uchylony pysk i zebrane wargi. Było to ostrzeżenie, jakim niegdyś Wadera, a teraz Grzywa i jej syn objawiały niepokój wobec nieznanego i niespodziewanego. Czy ostrzeżenie owo miało spłoszyć intruza, czy też było równocześnie odruchem lęku, tego nikt nie wiedział. Wiedzieli natomiast, że głos ten wilki wydawały tylko tam, gdzie pozostawały czas dłuższy i czuły się choć trochę zadomowione. Na polowaniu nigdy nie zdradzały w ten sposób swojej obecności. W czasie łowów pozostawały zawsze nieme i ciche. Słysząc ów znany sobie głos Mały podniósł się na ko- lana i nie rozgarniając pędów łoziny obserwował oto- czenie. Nasłuchiwał chwilę, ale nie odkrył źródła nie- pokoju wilczka i znużony legł znów na posłaniu. Było zupełnie cicho. Czasem docierało tylko nikłe senne kwilenie piskląt w pobliskich trzcinach. Małego ponownie zmorzył sen, ale i tym razem nie dane mu było usnąć. Głowa Kudłatego znów poderwała się i zaraz po tym rozległ się niedaleko ostry, wysoki głos. Mały rozpoznał w nim trwożny pisk napastowanego koźlęcia sarny. Ostrożnie rozsunął pędy łoziny i wyciągnął szyję, by spojrzeć w stronę, z której dobiegł ten przeraźliwy pisk przypominający zajęczy wrzask trwogi. W księżycowym świetle zdołał jeszcze ujrzeć matkę-samę. Ta, uniósłszy przednie racice, starała się dosięgnąć nimi czegoś, co dla Małego pozostawało niewidoczne, a co w następnej chwili powaliło sarnę i przerwało od razu jej aktywną obronę. Mały nie ujrzał już sarny, nie posłyszał też odgłosu ucieczki. Gdyby umykała, musiałby z tej odległości to słyszeć. Sarna zniknęła w ciszy, jakby wcale jej tu nie było. Zapadła się, zniknęła z oczu, ścichła. Chłopca ogarnęła trwoga. W napięciu wpatrywał się w miejsce, gdzie przed chwilą jeszcze się broniła. Wsłuchiwał się w martwą ciszę, jaka zapadła. Domyślał się jej znaczenia. Potwierdzeniem jego przypuszczeń były dwa krótkie, chrapliwe warknięcia. Brzmiały dla niego jednoznacznie: pochodzić mogły tylko z wilczej gardzieli, która domagała się dostępu do wspólnego łupu. Do jego uszu dotarł jeszcze tylko cichy, charakterystyczny; chrzęst. Kudłaty zjeżony na grzbiecie i dygocący wtulił ogon pod siebie i przylgnął bokiem do kolan Małego. Czas jakiś nasłuchiwali, ale wszystko ścichło. Ułożyli się znów do snu. Podniecenie trwające jeszcze w Małym nie pozwoliło mu usnąć. W mglistą, rozpływającą się we śnie świadomości wdziera się naraz strzęp jakiejś myśli lub może tylko wspomnienie. Niesie w sobie niejasne poczucie, że zda- rzyło mu się czy może czeka go jeszcze coś przyjemnego. Wie lub raczej wyczuwa, że tak właśnie jest, ale w chaosie mglistych myśli nie może przywołać żadnego konkretnego obrazu, żadnego potwierdzenia. Usiłuje odnaleźć je, ale obrazy bezładnie nakładają się jedne na drugie, gmatwają, przenikają wzajemnie, myśl gdzieś umyka, zmaga go senność. Podejmuje jeszcze jeden wysiłek i z plątaniny obrazów wynurza się naraz przypomnienie: w czółnie, na dnie zagłębienia, niewielka sterta kamieni. Zdobył je sam. To krzemienie. Dobre krzemienie. Dobrane. Powiezie je. Odda swoim. Będą radzi. Może nawet bardzo radzi... Z tym usypia. NAUKA Było popołudnie, kiedy Mały znalazł się wreszcie przy świerkowej kładce prowadzącej na pomost. Oczekiwano go z niepokojem. On udawał, że dziwi się temu. Wyciągnął z czółna worek i bez słowa całą jego zawartość wysypał na piasek pobrzeża. O swoich przygodach nie wspominał nawet. Wolał nie przyznawać się do nie- bezpieczeństw, na jakie w swej naiwności i niewiedzy naraził siebie, wilczka i czółno. Chwile trwogi i zmagania się z żywiołem pozostały jego tajemnicą. Nagrodą za nie była radość i pochwała, z jaką przyjęto zdobycz. Uznanie to wyrażało się nie tyle w słowach, co w gestach rąk, które wielekroć obracały i ważyły każdy odłamek krzemienia, by ocenić jego kształt i przydatność. — Zrobimy, co trzeba. Dobre są — rzekł Brodaty do Beznogiego. Wielką radość, jaką odczuwał Mały, zakłóciły trochę niepokojące wieści przyniesione przez ojca ze Skalistej Polany. Na zachodnim skraju skalnego masywu Brodaty odkrył świeże ślady ogniska, a opodal, pod okapem skalnym, znalazł kilka legowisk z gałęzi. Pocieszające było tylko to, że w pobliżu ich pieczar, na przeciwległym skraju skalnego łańcucha, Brodaty nie napotkał śladów niczyjej bytności. Zabrał więc skóry, po które tam poszedł, a włazy do jaskiń zamaskował stertami kamieni staranniej jeszcze niż poprzednio. Zdawało się, że ich zaciszne pieczary nie zostały dotąd przez nikogo odkryte. Wierzyli, że nadal takimi pozostaną. Najbliższe dni zeszły mieszkańcom nawodnych chat na wyprawianiu skór przyniesionych przez Brodatego, obróbce zdobytych przez Małego krzemieni i wdrażaniu wilcząt do łowów. Tymi ostatnimi zajmowali się głównie Mały i Dziewczyna. Nadszedł czas, kiedy trzeba już było rozbudzać w wilczkach ich naturalne zainteresowanie łowami i zwie- rzyną. Wilczęta miały też uczyć się samodzielnego, zręcznego i bezgłośnego poruszania się w gęstwinie. Ich samodzielność nie miała jednak przekraczać pewnej określonej granicy: nie wolno było dopuścić, by młode wilki, stając się coraz bardziej samodzielne, zdziczały i uniezależniły się na tyle, aby mogły zaniechać współ- działania z ludźmi w łowach. Zainteresowanie wilcząt zwierzyną leśną wzrastało z każdym niemal dniem, a Mały i Dziewczyna mieli ułatwione zadanie, gdyż oba dorosłe wilki z własnej chęci lub raczej z nakazu instynktu były im pomocne. Oto co pewien czas Grzywa lub Chudy, mimo iż były przez łowców karmione do syta, chwytały w kniei drobne jakieś zwierzę i jeszcze żywe przynosiły w pysku, by puścić je wolno przed wilczętami. Zdobycz była zwykle na tyle już słaba, że nawet niewprawne wilczęta potrafiły ją wtedy schwytać. Z biegiem dni wilczki poznawały coraz to inne gatunki zwierząt, którymi można było zaspokoić głód. Zapamiętywały ich zapach, wygląd, sposób obrony i ucieczki. Wkrótce większość drobnej zwierzyny leśnej rozpoznawały już bez trudu po samych śladach, jakie zostawały na ściółce lasu. Dziewczyna i Mały również dostarczali im żywą zwierzynę, by zranioną ledwie lub oswobodzoną z wnyków puścić w kniei tuż przed pyskiem któregoś z wilcząt. I tak wilczki uczyły się pogoni i ataku i przekonywały wciąż od nowa, że nieudolny chwyt nigdy nie uchodzi bezkarnie, a walcząca o życie ofiara broni się zaciekle i do ostatka. Kudłaty i Bystra nieraz wychodziły z tych walk z krwawiącym nosem, rozdartą wargą lub tylko pękiem sierści w pysku i próżnym żołądkiem, gdyż Mały i Dziewczyna nie zawsze dostarczali zwierzynę bezbronną. Wilczęta raz po raz przekonywały się też, że gdy same nie mogły poradzić sobie z przeciwnikiem lub niedoszła ofiara bezpowrotnie umyka, z pomocą przychodzi im zwykle ich dwunogi opiekun. Czuły się więc w pełni bezpieczne tylko wtedy, gdy Mały lub Dziewczyna znajdowali się w bezpośredniej bliskości. I na razie tak właśnie było dobrze. Tak planowali łowcy, wiedząc, że najbliższej jesieni wilczęta na tyle podrosną i okrzepną, że w pogoni za zwierzyną dotrzy- mają już kroku rodzicom. Cztery wilki, a wśród nich dwa w pełni dorosłe, to siła. Siła poparta współdziałaniem, poparta sprytem i wytrwałością, doświadczeniem i instynktem drapieżców. Cztery wilki to siła, której nie oprze się ni stara łania, ni jeleń, ni dzik dorosły. Cztery zgrane w działaniu wilki zdobędą i zimą w kniei żywność, a łowcom bez wilków grozi w zimie głód. Łowcy wiedzieli jednak, że wilki wdrożone i przywykłe do samodzielnych łowów i sycące się własną zdobyczą polować będą same. Polować będą bez nich. Niezależnie od przywiązania, jakim darzą obecnie swoich dwunogich opiekunów, zadbają same o zdobycie pożywienia i same na miejscu — w kniei — pochłoną łup bez reszty. A to, że niekiedy czas odpoczynku spędzać będą oswojone wilki przy siedzibie łowców, nie zastąpi nikomu z nich strawy. Łowcy postanowili więc postępować tak, by wilki jak najrzadziej polowały samodzielnie. Dlatego Grzywie i Chudemu dostarczali tyle pokarmu, by zaspokoić cał- kowicie ich głód. Wielokrotnie udawali się z nimi na polowanie, choć im samym i ich rodzinom ryby złowione w samołówkę zupełnie wystarczały. Mały i Dziewczyna, ilekroć była po temu okazja, pozwalali wilczkom przekonać się, że bez ich pomocy spotyka je niepowodzenie lub ból. Aby zniechęcić także Grzywę i Chudego do samo- dzielnych wypraw, łowcy przytwierdzali na ich karkach nanizane na rzemyk kostki, które przy lada ruchu głowy wilka uderzały o siebie i grzechotały, płosząc wszelką zwierzynę. Sposób ten okazał się skuteczny. Minął jeszcze miesiąc. Nastały upalne dni. Wilczęta tak podrosły, że w postawie stojącej nie mieściły się już pod brzuchami dorosłych wilków. Noce spędzały zawsze wraz z rodzicami na pomoście, ale rankiem, zaraz po ułożeniu przez łowców kładki, scho- dziły na brzeg, by pohasać swobodnie i pomyszkować w pobliżu. Potem, zgodnie z ustalonym porządkiem rzeczy, każde szczenię oddzielnie szło ze swym opiekunem w las. Kudłaty jak zwykle towarzyszył Małemu, a Bystra Dziewczynie. Gąszcz leśny z natury rzeczy stanowił dla młodych wilków stałe źródło zaciekawienia i emocji, a od czasu gdy. nauczyły się rozpoznawać węchem niektóre gatunki zwierzyny i zaznały rozkoszy gonitwy, walki i zwycięstwa, las stał się dla nich miejscem szczególnie ponętnych przeżyć i wrażeń. Podążały więc tam bez jakiejkolwiek zachęty lub raczej zachęcone tym, co już o kniei wiedziały, a także i tym, niespodziewanym i nowym, czego nie wiedziały, a co je niemal zawsze tam spotykało. CZÓŁNO Los sprzyja często odkrywcom, ale przeważnie sprzyja tym spośród nich, którzy skupiają myśl, obserwują dociekliwie, podejmują wysiłek spełnienia zamierzeń; los wspomaga także i tych, których wnikliwa ciekawość i konsekwentna wola łączy się z aktywnym działaniem. Niemałą, z pewnością, rolę odegrał tu przypadek, ale gdyby nie trud podjęty przez mieszkańców nawodnych chat, pewne zdarzenie pozostałoby nie zauważone przez ich wilki, więc umknęłoby także i uwadze łowców. Którejś pogodnej, lecz wietrznej nocy Grzywa, a na- stępnie oba młode wilczki poczęły wydawać z siebie owe charakterystyczne, ostrzegawcze sapnięcia, zwiastujące jak zawsze, że w otoczeniu pojawiło się coś nieznanego. Brodaty wiedział już z obserwacji, że obiektem tak właśnie okazywanego przez wilki niepokoju nie bywa nigdy drobnica naziemna, jak mysz, nornica, karczownik czy nawet królik, ale coś, czego pokaźniejsze rozmiary, zaskakujący ruch i niespodziewane miejsce pojawienia się budziło w wilkach ów szczególny rodzaj podniecenia. Słysząc nocą znany ten sygnał Brodaty wyczołgał się cichcem z chaty i usiłował wypatrzyć w ciemności przyczynę niepokoju zwierząt. Kierunek, w którym zwrócone były uszy i nosy wszystkich wilków, nie wy- łączając milczącego Chudego, wskazywał gęstą kępę trzcin, rosnących nie u brzegu, lecz dalej nieco na wodzie, przy wejściu do sąsiedniej zatoki. Minęło jednak sporo czasu i nic nie wydarzyło się, a wszystkie wilki uspokojone i zwinięte w kłębki spokojnie usnęły. Rankiem, z ciekawości raczej niż z niepokoju, Brodaty i Beznogi wzięli z sobą Grzywę i popłynęli czółnem ku miejscu, gdzie spodziewali się znaleźć bodaj ślad tego, co było źródłem nocnego niepokoju wilków. Poszukiwania trwały już dość długo, gdy naraz Grzywa wychyliła się poza burtę i poczęła węszyć. Z trudem przepychając czółno przez zwartą kępę trzciny wdarli się w zieloną, szumiącą gęstwinę. Spłoszyli gnieżdżące się tu gromadnie ptactwo i roz- czarowani gotowi już byli uwierzyć, że zainteresowanie Grzywy skupiało się tylko na ptakach. Brodaty, znając dokładnie jej reakcje na otoczenie, miał jednak wątpliwości. Rozglądał się więc uważnie i przy nawracaniu czółna spostrzegł kątem oka jakiś ciemny zarys, widoczny poprzez gęstwę trzciny. W miarę zbliżania się ów kształt zdawał się namokłą kłodą drzewa, ale wnet przekonali się, że jest to czółno obrócone do góry dnem. Obce czółno. Nosiło ślady licznych zderzeń z głazami i według Brodatego pochodziło zapewne od plemienia Wodniaków, którego spora gromada zasiedlała brzegi górnego biegu Wielkiej Rzeki. Wiosną i latem nie zapuszczali się oni nigdy nad Rozlewisko, a przynajmniej dotąd Brodaty nie widywał tu śladów ich bytności. Powód był zrozumiały: w górze rzeki piętrzyło się w korycie kilka wysokich progów skalnych. Spływ był niemożliwy. Także i lądem nie było stamtąd dojścia na lewe pobrzeże Rozlewiska, gdyż lewy brzeg Wielkiej Rzeki przechodził w wielu miejscach w nieprzebyte grzęzawiska. Idąc zaś prawym, wysokim i kamienistym brzegiem, można było wprawdzie dojść nad prawy brzeg Rozlewiska, ale bez czółna lewy jego brzeg nadal po- zostawał odległy i niedostępny. Raz tylko zdarzyło się Brodatemu widzieć czółno Wodniaków na wodach Szerokiego Rozlewiska. Było to dwa lata wstecz. Tak jak i teraz, tamto czółno nosiło również ślady licznych zderzeń ze skałami, zerwane za- pewne z postronka spłynęło z prądem aż do Rozlewiska. Zepchnięte następnie silniejszym wiatrem z głównego nurtu podpłynęło aż tu, do lewego brzegu. Brodaty zapamiętał dokładnie kilka szczegółów kształtu i budowy tamtego czółna. To, które teraz znaleźli w trzcinach, było podobne w zarysie i zbudowane z jednakiego materiału. Wydłubane w świerkowym pniu, dziób miało zadarty, a dno ociosane z zewnątrz na płask i opalone w ogniu. Było przy tym lekkie i zdawało się zwrotne. Kiedy przyjrzeli mu się dokładnie, odkryli ze zdzi- wieniem, że lewa burta była znacznie grubsza od prawej, przez to i cięższa, toteż nie obciążone czółno swobodnie leżące na wodzie przechylone było wyraźnie w lewo. Nie był to wszakże przypadek lub wynik niestaranności bądź nieudolności tego, kto je budował. Rzecz była zamierzona. Tu nie mieli wątpliwości, ale nie dość na tym. Stwierdzili, oto zdziwieni, że w lewej burcie, na dłoń ponad linią zanurzenia, sterczą na zewnątrz dwa dębowe kołki. Były wprawdzie obłamane, ale pozostawały mocno osadzone. Jeden znajdował się bliżej dziobu, drugi — bliżej rufy. Łowcy pojąć nie mogli, po co wyciosano czółno tak, by przechylało się na jeden bok, i w jakim celu wiercono w burcie otwory, aby następnie zatykać je kołkami, sterczącymi tuż nad powierzchnią wody. Chwile zdziwienia i zaskoczenia przedłużały się, a oni ze zmarszczonymi czołami obchodzili wyciągnięte na brzeg czółno i przypatrywali mu się niemal wrogo w poczuciu całkowitej i jakże drażniącej bezsilności wobec zagadki, którą dla nich stanowiło. Wiedzieli, że czółno jest dziełem Wodniaków. Wiedzieli, że przebywali oni zawsze nad rzekami i jeziorami i mieli najlepszy sprzęt rybacki i najzręczniejsze czółna. Kiedyś, dawno temu, ich własna gromada plemienna wyprawiła dwóch mężczyzn, by podkradli się do Wodniaków, żyjących wówczas nad Zielonym Jeziorem, i podpatrzyli, jak budują oni i plotą z wikliny więcierze do łowienia ryb, jak dłubią w pniach czółna i jak je opalają w ogniu. Łowcy zdawali więc sobie teraz sprawę z faktu, że niezrozumiała dla nich budowa czółna jest zamierzona i z pewnością celowa, a tylko oni sami nie są zdolni pojąć, czemu ma służyć. Nie dawało im to spokoju. W ciągu najbliższych dni coraz to któryś szedł do czółna, by przyjrzeć się mu jeszcze raz i powrócić stamtąd w złości i poczuciu poniesionej porażki. Zniecierpliwieni i wręcz gniewni postanowili wreszcie, że Brodaty przeprawi się na prawy brzeg Rozlewiska, pozostawi tam w ukryciu swoje czółno i uda się pieszo w górę rzeki, by podpatrzyć Wodniaków i przekonać się naocznie, jaką rolę spełniają kołki w lewej burcie, dlaczego grubsza jest od prawej i czemu służy ów bezsensowny przechył czółna w lewo. Po pięciu dniach, ku wieczorowi, Brodaty powrócił. Był umęczony daleką drogą i wychudły, ale jego spojrzenie wskazywało, że nie na próżno podjął trud. Że coś wie, co warte jest więcej niż dni ciężkiej drogi po skalistym brzegu i noc czatowania w ukryciu. Beznogi z niecierpliwością oczekiwał wyjaśnień. Kiedy zbliżyli się do leżącego w wodzie „krzywego" — jak je nazywali — czółna Wodniaków, Brodaty wskazał obłamane kołki sterczące w lewej burcie. — Te kołki długie... — powiedział. — Takie długie mają być jak... no, jak całe moje ramię... — Tak sterczą płasko nad wodą? — zdziwił się Bez- nogi. — Nie wiem. Czółna były wyciągnięte do połowy na brzeg. Widziałem z daleka. Z tamtego brzegu. Nocą patrzyłem i szarym świtem. We dnie nie można tam podejść. Nie ma drzew. Nie ma się gdzie skryć. Podczołgałem się nocą, ukryłem za głazem. Czekałem świtu. Wtedy zobaczyłem: kilka było czółen z kołkami i dużo było bez kołków. — Ale po co te kołki? — Nie wiem. — Zawsze sterczą w lewej burcie? — Tak, w lewej. — Nic do nich nie przywiązane? — Przywiązane. Właśnie było przywiązane... — Co? — Podłużne takie. Wyglądało z dala jak drugie, ma- leńkie czółno. Było połączone z dużym czółnem tymi długimi kołkami. — Może coś w tym małym kładą? Coś w nich prze- wożą? — Nie. Te małe bez zagłębienia. Całkiem obłe... — Z drzewa były wyciosane? — Nie. Nie z drzewa. Nie wyciosane. Chyba zrobione. Z dużych kawałków topolowej kory. Kawały dobrze dopasowane. Były związane z sobą, ściśnięte, okręcone łoziną. — I gdzie to było przymocowane? — Na końcu kołków, co sterczą w burcie. W lewej. — A jak przytwierdzone? — dopytywał się Beznogi. — Od spodu. Na końcu kołków od spodu przywiązane. Jakby małe czółno miało płynąć obok dużego — wyjaśnił Brodaty. — Kora słaba, miękka, ale lekka. Nie namaka od wody. Jak było z kory, to może żeby się nie zatapiało — rzekł Beznogi. — Mhm — zgodził się Brodaty — Żeby się nie zata- piało... — A lewa burta była grubsza? — W tych czółnach, co były z kołkami, grubsza. Zawsze grubsza. — Ale po co? No, ten przechył w lewo po co?! — niecierpliwił się Beznogi. — Nie wiem. Nie wiem wcale. — Mamy ich czółno. Zobaczymy. Sami spróbujemy, jak to jest... — Mhm. Dorobimy nowe kołki. Długie kołki. Zrobimy ten pływak z kory, przywiążemy go do kołków. Popłyniemy... Zobaczymy, po co... po co takie to jest... — zakończył Brodaty. Ponaglała ich ciekawość. Niecierpliwi byli tym bardziej, że słońce stało już nisko. Na wyjaśnienie zagadki nie chcieli czekać do rana. Brodaty pożywiał się jeszcze rybą upieczoną na kamie- niach, a Beznogi przyniósł tymczasem dwa proste dębowe kije. Obaj przystąpili do wyrywania z burty obłamanych kołków. Były namokłe i tak ściśle osadzone, że musieli rozłupywać je i po kawałku wydłubywać z otworów w burcie. Kiedy mieli to już poza sobą, ociosali odpowiednio nowe pręty dębowe i osadzili ciasno w otworach. Zepchnęli następnie czółno na wodę i przekonali się, że obecnie bardziej jeszcze niż przedtem pochyla się na lewą burtę. Wolne końce osadzonych w burcie prętów sterczały przy tym o dobrą stopę nad lustrem wody. Brodaty wskoczył do czółna i siadł w jego zagłębieniu. Wtedy czółno zagłębiło się nieco i mniej było przechylone, a równocześnie końce dębowych prętów, sterczących poziomo w lewej burcie, zbliżyły się znacznie do powierzchni wody. Brodaty i Beznogi przypatrywali się z zainteresowaniem wahaniom czółna. Uwaga ich głównie skupiała się na zakończeniach obu prętów osadzonych w burcie i zgodnie z ruchami czółna wahających się teraz tuż na samym lustrem wody. Siedząc w zagłębieniu czółna Brodaty wychylił się ponad jego prawą burtą i zdziwiony spostrzegł, że mimo naporu ciała czółno niewiele się w tę stronę przechyliło. Wysunął się więc jeszcze silniej w prawo, ale łódź nadal utrzymywała pozycję lekkiego przechyłu w lewo. — Nie przechyla się w tę stronę! — zawołał. — Nie przechyla się w prawo, bo lewa burta gruba. Ciężka — zgodził się Beznogi. Brodaty na próbę prze- sunął teraz ciało ku lewej burcie i lekko tylko wsparł się na niej. Tym razem czółno przechyliło się raptownie i głęboko w lewo. Równocześnie końce obu kijów, które unosiły się dotąd równolegle do powierzchni wody i tuż ponad nią, głęboko się zanurzyły. Zdawało się, że już niewiele trzeba, że starczyłoby ledwie małe jeszcze wychylenie Brodatego w lewo, a czółno przechyli się tak głęboko, że przez lewą burtę nabierze wody i zatonie. Siedząc w czółnie, w pozycji kucznej, Brodaty wyczuwał jego wielką podatność na przechył w lewo i wyraźną oporność na wychylanie w prawo. Ale Beznogi z brzegu także to spostrzegł, i oto pod wrażeniem jakiejś nagłej myśli zawołał z mocą: — Nie! W lewo nie przechylaj... Wywróci się... Wiem! Już wiem!!! — Ja też. Teraz już wiem — odparł Brodaty wy- równując przechył odpowiednim przesunięciem ciała ku środkowi czółna. — Wiem — ciągnął — po co te kije w burcie... Jak na końcach umocujemy od spodu to z topolowej kory... no, ten pływak z kory, wtedy on... wtedy... — Wtedy on się nie zanurzy i końce kijów też nie zanurzą się... Zostaną na powierzchni — przerwał mu Beznogi — I ja wtedy będę się cały kładł na lewej burcie, a kije się też nie zanurzą i pływak się nie zanurzy, i czółno... i wcale czółno nie da się przechylić ani przewrócić na lewą stronę. — Bo pływak... no ten pływak z kory utrzyma kije na powierzchni, a kije utrzymają czółno... nie pozwolą, żeby się przechyliło... ani żeby się wywróciło na lewo — powtórzył Beznogi, chcąc jakby utwierdzić się, że tak jest w istocie. — W prawo też nie da się wywrócić! — zawołał Brodaty podniecony już następną myślą i wrzasnął: — Czółno wcale! Wcale nie da się wywrócić! — Przechylić też się nie da: ni w prawo, ni w lewo... — powtórzył znów Beznogi. — Widziałeś, wychylałem się w prawo, a czółno było przechylone w lewo... A jak przy lewej burcie umocujemy na kijach pływak, to i w lewo nie da się przechylić. — Mhm. Oni mają dobre czółna. Lekkie i wywrócić nie można... Zrobimy i my takie. Przyszłej wiosny zrobimy. Wiemy jak — stwierdził Beznogi. — Jutro obłupiemy korę ze starej topoli i pływak zrobimy, i umocujemy go na tych kijach. Czółno jeszcze dobre — dorzucił Brodaty. NIESPODZIEWANA NAPAŚĆ W czasach dzieciństwa Brodatego, gdy jeszcze ich gromada — to jest gromada plemienia Łowców — by- towała wiosną i latem nad Bystrym Potokiem, powódź przewróciła i zalała w ciągu nocy kilka nawodnych chat i zatopiła kilkunastu ich mieszkańców. Od tego czasu całe plemię ogarnął lęk przed wodą. Strzegli się jej przez wiele lat i choć nadal rozmieszczali wiosną swoje szałasy w bliskości strumieni lub jezior, tradycyjny już niemal lęk powstrzymywał plemię przed budową chat wznoszących się nad powierzchnią wody. Ów lęk powstrzymywał ich także w ciągu lat całych od pełnego korzystania z tych dóbr i możliwości, jakie mogła im dać woda. Nie nauczyli się więc umiejętnego współżycia z tym żywiołem. Ich czółna były i pozostały ciężkie i chwiejne zarazem, toteż pływali na nich tylko w bliskości brzegu i tylko po płyciznach. Nie tak dawno dopiero plemię Łowców, podpatrując z ukrycia życie Wodniaków, przyuczyło się ponownie i odważyło korzystać z dobrodziejstw, jakie niesie w sobie i z sobą woda. Ale ich umiejętności nadal jeszcze nie były należycie ugruntowane, toteż co jakiś czas zdarzały się wypadki. Pewnej wiosny zdarzyło się właśnie, że prąd jednej z bystrych rybnych rzek zepchnął kilka czółen na. głębinę i wywrócił je, zatapiając całą zdobycz i kilku młodych rybaków. I wtedy plemię nabrało większej jeszcze niechęci i nieufności do tego żywiołu. Ostatnio nie budowali już prawie nowych czółen, a z tych, co im jeszcze pozostały, korzystali w plemieniu tylko bardzo nieliczni. Należał do nich w owym czasie Brodaty. Tylko on i jeszcze jeden łowca nie lękali się wody. To właśnie oni, wysłani niegdyś przez własną gromadę, podpatrywali plemię Wodniaków, by poznać budowę samołówek na ryby, sposób posługiwania się czółnem i nauczyć się budowy chat wznoszonych ponad wodą na palach. Mieli poznać i pojąć wszystko to, co należało umieć i wiedzieć żyjąc nad wodą i na wodzie. Podpatrując życie osady Wodniaków, zdobyli pewną wiedzę. I chociaż nie potrafili przekazać jej innym, mogli jednak ocenić korzyści, jakie niesie z sobą ów wrogi ich plemieniu żywioł. Po wielu latach, w czasie gdy Brodaty stał się sa- motnym mieszkańcem kniei, wiedzę, jaką zdobył niegdyś, chciał, a właściwie musiał wykorzystać w stopniu jak największym. Zmuszony do opuszczenia gromady plemienia, znalazł więc dogodne miejsce u brzegu Szerokiego Rozlewiska i wraz z rodziną pozostawał tam ciepłą porą roku. Nie zaznali tam wiosną i latem głodu. Woda żywiła ich. Nie lękali się jej. Byli jej wdzięczni, a że aktywna ciekawość nigdy nie opuszczała Brodatego, poznawał ją coraz lepiej. Od trzech już lat poznawała rzekę także Kobieta, Mały i nawet trzyletnie Dziecko. Poznała ją także Grzywa. Trzeci rok ich pobytu nad Rozlewiskiem był wszakże dopiero rokiem pierwszym dla Matki, Dziewczyny i Beznogiego. Nosili oni w sobie ów tradycyjny lęk plemienia przed wodą. Pozbywali się go z trudem i oporem. Sam Beznogi bywał wprawdzie ostatnimi laty nad wodami, rybaczył tam i z pomocą Chudego polował skutecznie na pływające ptactwo. Ale czynił to zawsze pozostając na brzegu lub płyciźnie i działał przy tym nie z wyboru czy upodobania, a z konieczności. Czynił to dopiero od czasu, gdy już kaleki musiał samotnie zdobywać żywność. Najbardziej lękała się wody Matka, a i Dziewczyna w tym względzie niewiele różniła się od niej. Była jednak młoda, była ciekawa, mniej zaznała niebezpieczeństw. Strumień, przy którym leżała ostatnio ich plemienna osada, wiosną tylko stawał się głębszy, a jego prąd nieco silniejszy. Latem woda tylko gdzieniegdzie sięgała w nim do pasa i dzieci plemienia nie miały sposobności ani zwłaszcza potrzeby, by nauczyć się pływania. Ryb nie było tam wiele, a pływającego ptactwa wcale nie było. Dziewczyna nie miała więc okazji, by oswoić się z wodą. Bała się głębi, lękała prądu, fala napawała ją strachem. Tu, nad Rozlewiskiem, widok kamienia rzuconego z czółna w prześwietloną słońcem przejrzystą wodę i opadającego od razu w głębię na oczach wychylonej przez burtę Dziewczyny przyprawiał ją o dreszcz lęku. Zanurzenie ciała ponad pas nawet w przybrzeżnej wodzie przejmowało ją trwogą. A jedna teraz, kiedy po raz pierwszy w życiu znalazła się nad rozległym i głębokim zalewem rzecznym, pozostawała stale pod jego silnym wrażeniem i urokiem. Wszystko było tu dla niej nowe i niezwykłe, ciekawe. Po raz pierwszy w życiu widziała wydry. Nie mogła się nadziwić ptakom pływającym swobodnie na powierzchni wody i znanym jej dotąd jako martwy łup przynoszony z rzadka przez ojca. Ptak był dla niej dotąd stworem przynależnym powietrzu i drzewom, nigdy wodzie. W jej poczuciu wodzie przynależały tylko ryby, żaby i ślimaki. Tu nad Rozlewiskiem widziała też po raz pierwszy więcierze i inne samołówki na ryby i niełatwo jej było pojąć, czemu ryba potrafi wejść do ich wnętrza, a nie jest w stanie stamtąd się wydostać, mimo że wlot do nich pozostaje przecież stale otwarty. Fascynowało ją i zaskakiwało czółno, a zwłaszcza szczególna możliwość przenoszenia się z miejsca na miejsce, choć nogi pozostawały przecież w spoczynku. Spływ czółnem, niesionym leniwym prądem lub popychanym wiatrem i kierowanym tylko za pomocą tyki, był dla niej odkryciem niezwykłym i zachwycającym. Wrażenia związane ze zmianą miejsca, następującą czasem bez podejmowania jakiegokolwiek fizycznego wysiłku, przewożenie czółnem ciężaru, który niesiony na barkach zginałby jej grzbiet ku ziemi — wszystko to sprawiało, że mimo początkowego lęku Dziewczyna nie pomijała żadnej okazji korzystania z niego. Zrazu przysiadała się tylko do innych, wprawniejszych wioślarzy i sterników. Z biegiem czasu i sama zaczęła wypuszczać się na niedalekie przejażdżki. Dziewczyna nauczyła się sztuki posługiwania się tyką i utrzymywania chwiejnego czółna w należytej równowadze, tak aby uniknąć niebezpiecznych przechyłów czółna, a zwłaszcza nabierania wody poprzez krawędź burty. Od kiedy poczuła się w czółnie pewniej, zaczęła też zabierać ze sobą Bystrą, z którą rozstawała się tak niechętnie. Sama Bystra domagała się tego. Gdy widziała, że Dziewczyna sposobi czółno do drogi, starała się dostać do jego wnętrza. Kiedy już się w nim znalazła, siadywała zwykle w tyle, wsparta piersią i przednimi łapami na wypukłej, litej rufie. Te wspólne wycieczki wodą musiały i Bystrej wydawać się interesujące. Ożywiona rozglądała się na wszystkie strony. Widząc ptaka na wodzie starała się go nie spłoszyć i skryć przed nim, kładąc się płasko na rufie. Tak nakazywał jej instynkt. Tak z reguły postępowała, nie zdając sobie sprawy z oczywistego faktu, że samo zbliżające się czółno było dla ptaka i tak doskonale widoczne. Dziewczyna nie strzelała z czółna do ptactwa wiedząc, że postrzelonego i tak nie dosięgnie, gdyż Bystra nie umiała jeszcze skakać z czółna, by przynieść zdobycz. Podróżowanie czółnem dostarczało jej wszakże wielu rozrywek i emocji. Jedną z nowo poznanych tu przez Dziewczynę radości było odkrycie pięknych, mieniących się perlistobia-łym wnętrzem muszli szczeżuj i małżów. Nigdy ich dotąd nie widziała i teraz zachwycała się gładzią i opalizującą bielą wewnętrznej ich powłoki. Niektóre z nich nadawały się dobrze na skrobaki do czyszczenia skór. Inne, nanizane na ogołocony z liści pęd powoju lub wąskie pasmo łyka, mogły służyć jako ozdobny naszyjnik. Na ten cel miała ich jednak zbyt mało. Pewnego popołudnia postanowiła więc wyruszyć w poszukiwaniu następnych. Popłynęła czółnem, a z nią Bystra. Opłynęła kilka zatok, ale nie znajdowała, czego szu- kała. Minęła więc kolejną buchtę, która głęboko wrzynała się w ląd i osłonięta była od strony wody trawiastym cyplem i pasmem trzciny. Wreszcie Dziewczyna i Bystra wylądowały na leżącym nieco dalej piaszczystym i szeroko otwartym brzegu Rozlewiska. Nie musiała tu szukać muszli: fala uderzająca w otwarty nis- ki brzeg naniosła ich tam tak wielką obfitość, że można było brać tylko najładniejsze. W podnieceniu i zachwycie Dziewczyna oddała się tej czynności i przez długi czas nie odrywała się od niej. Nie była w stanie zrezygnować z muszli, których po- szukiwała tak długo i których obfitość wprawiła ją teraz w stan radosnego uniesienia i swoistej chciwości. Z początku czuła się tu nieco niepewnie, ponieważ sama jeszcze nigdy nie odpływała tak daleko, ale wkrótce widok wspaniałej zdobyczy kazał jej o wszystkim zapomnieć. Nie spostrzegła nawet, że poczynało się zmierzchać i niebo spochmurniało. Dopiero deszcz i półmrok sprawiły, że opamiętała się i w pośpiechu poczęła sposobić do drogi powrotnej. Jednocześnie z daleka dobiegł ją odgłos grzmotu. Przeraziła się. Chwyciła kosz z muszlami i wskoczyła do czółna. Za nią ulokowała się Bystra, jak zwykle przodem ciała wsparta na rufie. Silnymi pchnięciami tyki Dziewczyna starała się przyspieszyć ruch czółna, ale przeciwny wiatr spychał je z obranego kursu i hamował prędkość. Płynęły powoli. Powierzchnia wody nawet w pobliżu wejścia do zatoki, którą właśnie mijały, rozhuśtała się i czółno przechylało się to w jedną, to w drugą stronę, a grzebienie niewielkich fal wdzierały się do jego wnętrza. Ogon i tylne nogi Bystrej tkwiły już w wodzie zebranej w wyżłobieniu czółna, więc dźwignęła ciało i legła na wypukłej rufie. I tu nie było lepiej, gdyż fala obmywała co chwila jej bok. Ale nie ruszała się już. Stalowoszare chmury przesłaniały niebo. Nastał przedwczesny zmierzch. Wiatr ścichł nawet trochę, deszcz padał jednak jeszcze gęściejszy. Naraz, poprzez chlupot drobnych fal nacierających na burtę, dał się słyszeć jakiś nowy, zaskakujący odgłos. Obie go posły- szały. Bystra ustawiła pionowo uszy i nie odwracając głowy zastygła w pozie oczekiwania. Strzygnęła uchem w lewo, potem w prawo i w tył. Patrząc na nią Dziewczyna upewniła się, że nie ulega złudzeniom. Wsłuchiwała się chwilę w ów odgłos, ale nie potrafiła ustalić kierunku, z jakiego napływał. Rozróżniała w nim teraz dwa jakby niezależne i niepodobne do siebie dźwięki. Jednym był głośny, stale powtarzający się trzask, drugim — rytmiczny i nasilający się poświst. Wkrótce poświst stał się niemal łoskotem. Bystra zaskowyczała trwożnie. Dziewczyna spojrzała za siebie i poprzez strugi deszczu spostrzegła naraz tuż ponad czarną teraz wodą jakiś potężny, jaśniejszy nieco od tła kształt, który zmierzał ku nim z niezwykłą szybkością i impetem. Kształt ów zwalił się nagłe z rozmachem i szumem na rufę. Pod jego naporem czółno niebezpiecznie przechyliło się, a Bystra została strącona do. wody. W następnej chwili napastnik zaatakował Bystrą płynącą za czółnem, pogrążył ją w wodę i sam opadł na powierzchnię tuż obok burty. Esowato wygięta, długa szyja i wściekły donośny syk dobywający się z rozwartej gardzieli sprawiają, że Dziewczyna w trwodze chwyta oburącz tykę i macha nią na oślep w kierunku wroga. Ten syczy znów, unosi się jakby ponad wodę, szerokim zamachem odtrąca tykę. Dziewczyna oddaje uderzenie i ze zdziwieniem i ulgą widzi, jak napastnik zostaje w tyle i oddala się. Sunie spokojnie i bezszelestnie po wodzie i znika jej z oczu. Jego zarys zaciera się w mroku i strugach deszczu. Dziewczyna, nie odwracając oczu od niknącej zjawy, wychyla się z czółna i usiłuje chwycić płynące szczenię za kark. Czyni to prawie po omacku. Chybia. Ale szczenię jest już przy czółnie, może zaczepić się przednimi łapami o brzeg burty i czyni to. Czółno przechyla się, nabiera nieco wody, a Bystra ponownie osuwa się i zapada w głębinę. Po chwili znów wypływa na powierzchnię. Wreszcie dłoń Dziewczyny zaciska się na skórze szczenięcego karku. Bystra, której sierść nasiąknęła wodą, jest ciężka. Tak ciężka, że ciągnąc ją ku sobie i w górę Dziewczyna, wychylona przez burtę, omal nie wywraca czółna. Przez moment jest bezradna, ale wnet przychodzi jej myśl, by ciało ułożyć w poprzek czółna, ponad jego zagłębieniem, tak aby jej nogi, zwisając po przeciwnej stronie czółna, stanowiły przeciwwagę ciężaru Bystrej. Nie puszczając karku szczenięcia Dziewczyna wysuwa nogi coraz dalej poza przeciwległą burtę i jednocześnie coraz wyżej podciąga z wody szczenię. Czyni to ostrożnie. Unika wahnięć i wychyleń czółna. Gdy głowa, pierś i brzuch Bystrej znajdują się już w zagłębieniu czółna, Dziewczyna podciąga nogi, jedną osuwa do wnętrza czółna, następnie wciąga całe szczenię do wnętrza i podciąga drugą nogę. Jej ciało jest mokre od wody zebranej w zagłębieniu czółna i deszczu, ale rozgrzane długim wysiłkiem na razie nie odczuwa chłodu. Nie trwało to długo. Kiedy po jakimś czasie dopłynęła do pomostu, dygotała na całym ciele. Bystra drżała także. Dziewczyna nie podpłynęła do brzegu. Uwiązała czółno do pala podpierającego pomost, zawołała Matkę, podała jej Bystrą, podała kosz z muszlami i sama wspięła się po palu. Nie powiedziała nic. Skryła się w chacie, zwinęła w kłębek jak zwierzę i naciągnęła na siebie jelenią skórę. Pod tę samą skórę wcisnęła się po chwili zziębnięta Bystra. Drżenie ich ciał wkrótce mija. Usypiają. Po burzy i ulewie ranek jest pogodny. Dziewczyna opowiada przy ognisku o zdarzeniach poprzedniego wieczora. Brodaty słucha, wyczuwa lęk towarzyszący słowom Dziewczyny. Po jego twarzy przemyka ślad uśmiechu. — Popłyniemy — mówi. — Popłyniemy czółnem Wodniaków, krzywym czółnem z prętami i pływakiem. Wypróbujemy je... Popłyniesz z nami. Zobaczymy, co to było to, co zrzuciło Bystrą do wody. Zobaczymy... Dziewczyna wzbrania się. Nie chce płynąć, choć ojciec namawia ją. Wreszcie ustępuje i siada wraz z Brodatym i Beznogim do czółna. Płyną. Ich nowy pojazd wodny, mieszczący całą trójkę, lekko wsuwa się w wodę i mimo celowych i stale ponawianych prób przeciążania to lewej, to prawej burty nie przechyla się prawie. Czują się w nim bezpieczni. Są dumni ze swego dzieła. Z dzieła, o którego przydatności upewniają się z każdą chwilą. Płyną spokojnie wzdłuż lewego brzegu Rozlewiska, mijają zatokę jedną, drugą, trzecią, mijają dalsze i wreszcie zbliżają się do osłoniętej cyplem buchty, przy której mijaniu Dziewczyna i Bystra zostały napadnięte. Bystrej nie ma tu z nimi, ale Dziewczyna i teraz nie może opanować niepokoju. Rozgląda się i naraz słyszy strwożona ów charakterystyczny, powtarzający się trzask. Choć nie jest teraz sama, Dziewczyna kuli się i kryje w zagłębieniu czółna. Oprócz trzasku słychać także i poświst. Odgłosy dochodzą spoza pobliskiej kępy trzciny i oto oczom ich ukazuje się wielki, biały ptak. Zbliża się do czółna, szeroko wymachuje skrzydłami, nie frunie jednak. Wymachy potężnych skrzydeł nie unoszą ciężkiego ptaka w górę, a uwolnione od tego trudu wypychają go w zamian ku przodowi ze zdwojoną siłą i szybkością. Biały ptak porusza się w wielkim pędzie, a ciało jego ustawione jest skośnie do lustra wody. Na powierzchnię wody nie opada jednak. Osunięciu się ptaka na wodę przeciwdziała intensywny ruch szerokich, czarnych łap, którymi odbija się od lustra wody z tym charakterystycznym odgłosem klaskania. Ptak biegnie więc i frunie jednocześnie, a obie te czynności wspomagają się wzajemnie, nadając jego ruchowi niezwykłe tempo. Ptaszysko jest wielkie, a w miarę zbliżania się zasięg jego skrzydeł zdaje się wprost olbrzymi. Dziewczyna patrzy rozwartymi oczami, widzi wyciągniętą ku przodowi szyję i niewielką wąską głowę. Wie, że to ten sam napastnik, ale w pełnym świetle słońca i w obecności ojca i Brodatego nie wydaje się wcale tak przerażający. W chwili gdy rozpędzony łabędź naciera zuchwałe na ich czółno, Brodaty wysuwa przed siebie tykę i silnie trąca ptaka. Ten traci od razu cały impet swego biegu-lotu i opada piersią na wodę. Syczy głośno i przyjmuje imponującą postawę, ustawiając nad grzbietem skrzydła na kształt koszyka. Z rozwartego amarantowego dzioba wysuwa się ruchliwy język, nadając niewielkiej głowie ptaka wyraz wściekłości. Brodaty uśmiecha się i milczy. Płyną powoli przed siebie. Łabędź z gniewnym sykiem eskortuje ich płynąc od strony zatoki, którą właśnie mijają. Wreszcie ptak uspokaja się i pozostaje przy cyplu, porośniętym soczystą, bujną trawą. — Dlaczego on napada? — pyta Dziewczyna i rozejrzawszy się wokoło znajduje odpowiedź na własne pytanie: na migotliwej tafli zatoki, ukrytej za cyplem, płynie oto spokojnie inny łabędź. To łabędź-matka, a za nią sznurkiem pięć małych, szarych piskląt. Płyną cicho i we wzorowym porządku. Tylko co jakiś czas któreś pisklę zanurza łebek, wznosząc przy tym pionowo nad wodą swój trójkątny, puchem jeszcze okryty ogonek. Z kolei czyni to następne, by wyciągnąć z wody jakiś przysmak. — On odgania nas. Pilnuje samicy i młodych... — odpowiada Dziewczyna sama sobie, zdziwiona tym pro- stym odkryciem. — Mhm. Jego zatoka. Nie wpuszcza do niej... Nikogo — odpowiada Brodaty. W PLEMIENIU ŁOWCÓW Podjęty przez Brodatego zamysł skojarzenia dwóch oswojonych wilków i otrzymania od nich potomstwa oraz zamiar współbytowania poza plemieniem z Beznogim i jego rodziną jak dotąd — powiódł się. Pozostałoby to zapewne tylko teorią, tylko nie sprawdzonym pomysłem, gdyby życie Beznogiego w plemieniu nie było tak nędzne i tak przez Dzikiego wciąż zagrożone. Gdyby mógł tam spokojnie żyć, nie zdecydowałby się pójść za Brodatym. Znane miejsca, znani współplemieńcy, znane warunki i sposoby bytowania, utrwalone nawyki... Niechętnie opuszcza się to wszystko. Zmiana otoczenia oznacza niepewność i nowe niebezpieczeństwa, przed którymi dopiero uczyć się trzeba obrony. Minionej zimy Beznogi porzucił plemię nie dlatego, że perspektywy ukazane przez Brodatego wydały mu się aż tak zachęcające, ale dlatego, że nie miał wyboru. Życie w plemiennej gromadzie stało się dla niego niemożliwe. Postaje wszakże pytanie, czy wobec brutalnej przemocy, zwierzęcej siły i napastliwej zaborczości Dzikiego całe plemię musiało pozostawać bierne i bezbronne? Czy gromada nie mogła, czy też nie chciała przeciwstawić się mu? Prawdopodobnie jedni chcieli tak, a drudzy inaczej i w niezgodzie swojej pozostawali jako gromada słabi, bezwolni, niezdolni do podjęcia zdecydowanego działania. Tej jesieni rodziny Brodatego i Beznogiego przywykły już do wspólnego bytowania nad brzegami Rozlewiska i zgodnie zamieszkiwały nawodne chaty, a oba młode pokolenia: własne ich potomstwo oraz młode wilczki — rosły w przyjaźni i przyuczały się do życia w kniei. W tym samym właśnie czasie porą jesienną, w odległej osadzie Łowców, zdarzyło się coś, co zakłóciło tam dotychczasowy porządek. Bezpośrednią tego przyczyną była z jednej strony stale narastająca napastliwość Dzikiego i zaborczość jego popleczników, a z drugiej — poczucie doznanej krzywdy i zawiść współplemieńców. W ostatnim czasie Dziki nie oszczędził nawet tych nielicznych silnych jeszcze mężczyzn — sprawnych łowców i dotychczasowych jego sprzymierzeńców — znienawidzonych przez resztę plemienia niemal na równi z nim samym. Nie oszczędził także ich kobiet. Wreszcie zostało po jego stronie zaledwie trzech łowców. Nie przypadkiem jednak ci trzej byli nadal przychylni Dzikiemu: dla nich także istniało tylko prawo maczugi i przemocy. A wypadki toczyły się tak: Plemię wytropiło starego, spasionego tura-samotnika. Nocą, na stale odwiedzanym tropie tura, wykopali dół — pułapkę. Kopało go dwie dziesiątki plemieńców. Zanim niebo przed świtem poszarzało, dół był gotów. Dokładnie przykryty gałęziami, zamaskowany był z wierzchu darnią i skropiony szlamem bagiennym, aby jego woń stłumiła ślady zapachu kopaczy. Nagonka obeszła wkoło leże tura i czekała w ukryciu. Gdy wstał, przeciągnął się i z wolna wkroczył na swój codzienny trop kierując się do wodopoju, nagonka cichcem ruszyła za nim i kiedy był już niedaleko pułapki, popędziła go. Tur, choć z natury raczej skłonny do napaści niż ucieczki, spłoszył się jednak. Łomot i huk wywołany uderzeniami maczug w wydrążone pnie i przeraźliwy wrzask, jaki podnieśli, a jakiego stary, wielki byk nigdy jeszcze w swoim długim życiu nie słyszał, skłoniły go do galopu. Pędził w popłochu przed siebie i w pędzie owym nie zdołał w czas rozpoznać podstępu. Jego przednie racice trafiły nagle w próżnię i potężne cielsko stoczyło się w ciasny, głęboki dół. Kiedy minęła pierwsza chwila oszołomienia upadkiem, zwierzę usiłowało poderwać ku górze przód ciała, wspiąć się, wydostać z uwięzi. Ponawiało swoje próby wielokrotnie, ale łowcy wiedzieli, jaki powinien być dół, aby tur nie mógł z niego wyskoczyć. I tur nie wydostał się. Bezcelowe wysiłki sprawiły tylko, że robiąc ciężko bokami stanął wreszcie nieruchomo umęczony do cna. Dziki wraz z kilku zawsze pomocnymi mu łowcami wyszli z ukrycia, mieszczącego się w pobliżu pułapki, i spiesznie pobiegli ku niej. Nadbiegali też uczestnicy nagonki, by przyjrzeć się z bliska swej bezbronnej zdobyczy. Dziki zerknął na tura, rzucił weń twardą grudę ziemi i trafił bezbronne zwierzę w oko. Rzucił drugą grudę i wprawiwszy się tym sposobem w stan podniecenia przełożył dzidę w prawą rękę i począł wyważać ją w dłoni... Uniósł wreszcie ramię, by rzutem z góry zatopić ją w mocarnym karku tura, ale kiedy ze wzniesioną dzidą stał nad samym skrajem dołu i pochylony w przód mierzył w żywy, bezbronny teraz cel, jakaś krzepka, nieznana dłoń pchnęła go od tyłu. Dziki tracił powoli równowagę, wreszcie zamachał rękami i wydawszy z siebie chrapliwy, nieartykułowany dźwięk trwogi spadł piersią wprost na rogi roz- wścieczonego zwierza. W następnym ułamku chwili zamachem potężnego łba wyrzucony został niczym pęk trawy w górę i w tył, zatoczył w powietrzu krótki łuk i z głuchym stęknięciem opadł grzbietem na zdeptaną darń. Leżał tam na wznak płasko i bezwładnie. Nikt nie zbliżył się, by przyjść mu z pomocą. Pozostawał bez ruchu, leżał długo, aż pokąd łowcy ubili tura, zdarli zeń skórę, z grubsza ją oczyścili i podzielili tuszę, by ponieść ją do osady. Wreszcie odeszli niosąc łup. Kiedy już nikogo nie było w pobliżu, Dziki oprzyto- mniał, usłyszał jakieś krzyki, zebrał z trudem siły, dźwignął się i wsparty na znalezionej gałęzi, zgięty niemal wpół, powlókł się ku osadzie. Nie dotarł tam jednak. Nie miał po co wracać: po drodze natknął się na trzech swoich popleczników. Ośmielone plemię i z nimi rozprawiło się krótko, gdy zażądali najlepszych porcji mięsa. Teraz leżeli opodal ścieżki, a stan ich niewiele był lepszy od stanu Dzikiego. Ci czterej wiedzieli teraz, że w osadzie plemiennej nie ma już dla nich miejsca. Wiedzieli również, że zbliża się zima i jeśli chcą ją przeżyć, muszą trzymać się razem. Stan jednego z nich był tak ciężki, że nie mógł iść. Ten pozostał na miejscu. W trójkę nie troszcząc się o niego ruszyli w nieznane. RYKOWISKO Miesiące najszybszego wzrostu i rozwoju Bystrej i Burego nadal jeszcze trwały, ale porą jesienną oba wilczęta utraciły swój dotychczasowy wczesnoszcze-nięcy wygląd. Stawały się właśnie wilczą młodzieżą. Łapy, nadal grube i nieforemne, wydłużyły się znacznie, pierś rozrosła się i pogłębiła, brzuchy, do niedawna krągłe i nieco obwisłe, spłaszczyły się po bokach i podciągnęły ku grzbietowi, tak że w miejscach dotąd wypukłych powstały wklęsłości. Kuliste, szczenięce głowy i krótkie pyszczki zastąpiły masywne, choć nieco jeszcze przyciężkie wilcze łby, o płaskim, szerokim sklepieniu czoła i głębokich, klinowatych pyskach. Ślepia stały się skośne, spojrzenie posępne. Suknię wilcząt, do niedawna utworzoną tylko z miękkiego szczenięcego puchu, teraz zdobiła na karku i kłębie sztywna sierść o ciemnym nalocie, a cienkie dotąd i niepozorne ogonki przybrały postać wilczej puszystej wiechy. Wystarczył rzut oka, aby spostrzec, że są to zwierzęta stworzone do wytężonego, długotrwałego biegu, do uporczywej pogoni za zwierzyną. W ich ciałach natura przeznaczyła najwięcej miejsca na pojemną, rozrosłą pierś. Mieszcząc w sobie wielkie płuca i duże, grubościenne serce to ona zapewniała głęboki, wytrwały oddech i miarowe, silne tętno — warunki skutecznej, nie- przerwanej pogoni za upatrzoną zdobyczą, pogoni trwa- jącej u wilków niekiedy i całą noc. Najpewniejszym bowiem sposobem wilków w łowach na grubego zwierza, przewyższającego je wielokrotnie wagą i siłą, jest gonitwa. Nękająca i długotrwała gonitwa do upadłego. W tej metodzie są one niepokonane. Wytrwały pościg jest ich żywiołem i kiedy zgoniona zwierzyna pada z nóg i z braku tchu wysuwa już z pyska posiniały jęzor, wilki pozostają nadal w stanie pełnej sprawności. Ich ruchy są nadal lekkie i sprężyste, a nie nadwątlone siły pozwalają im w dowolnej chwili rozpoczynać gonitwę od nowa. Zwykle nie jest to konieczne, gdyż robiąca bokami ofiara już niewiele ma sił, by bronić się przed atakami. Nacierają więc, gdy nadchodzi sposobna chwila. Zapewne ta przyrodzona wilkom skłonność do biegu pobudzała Kudłatego i Bystrą do tak częstych wzajem- nych gonitw. Była to zabawa, której wilczęta nigdy nie miały dosyć, choć brak im było dotąd należytej sprężystości i oszczędnej precyzji ruchów. W ich susach dostrzegało się jeszcze tę nadmierną wiotkość ciała i młodzieńczą niedoskonałość, która sprawiała, że ich sylwetki nie dość były zwarte, mięśnie nie tak krzepkie, a ruchy nie tak sprężyste, płynne i harmonijne. Zgodnie z utartym zwyczajem, w czasie codziennych wędrówek po kniei Bystra towarzyszyła Dziewczynie, a Kudłaty Małemu. Podczas każdej bytności w puszczy wilczęta uczyły się czegoś nowego, choć już i teraz wiedziały o niej niemało. Wiedziały, że tropić najłatwiej, a dognać najprędzej można to zwierzę, które nosi w sobie łuczniczą strzałę i zostawia świeżą woń posoki ściekającej spod grotu lub z rany zadanej zębami Grzywy czy Chudego. Wilczęta potrafiły też czaić się i czekać cierpliwie, aż jęknie puszczona cięciwa i świśnie strzała, by wskazać im właściwą ofiarę. Wiedziały już, jak dostać z wody postrzelonego ptaka, zwiotczałego na powierzchni wody, i umiały skradać się cicho do zwierzyny i zacisnąć mocno szczęki na jej ciele. W swoim dotychczasowym skromnym doświadczeniu poznały tylko drobne zwierzęta dna lasu i ptactwo płetwonogie i błotne. Nigdy jeszcze nie gnały grubszej zwierzyny kopytnej. Nie widziały, jak umyka w panice, nie towarzyszyły dorosłym wilkom w pogoni za nią. Brak im było tego doświadczenia, bowiem oba wilki, Grzywa i Chudy, niemal stale syte, karmione przez Brodatego i Beznogiego, nie miały sposobności zaprezentować wilczętom tej sztuki. Kryło się w tym jednak pewne niebezpieczeństwo i łowcy wiedzieli o nim. Grzywa, wychowana przez Brodatego, nie miała w szczenięctwie możliwości, by u boku wprawnego, dorosłego wilka odbyć raz, drugi i trzeci łowy na grubego zwierza. Nie miała okazji, aby należycie wdrożyć swe wrodzone instynkty łowieckie. Być może dlatego właśnie z dala od Brodatego opuszczała Grzywę odwaga. Ostatnio zdarzyło się to wiosną, podczas spotkania z niedźwiedziem. Łowcy pamiętali to, a Brodaty wiedział, że to on zawinił, nie dając jej okazji do łowów w wilczej gromadzie. Jakże jednak miał dać jej tę sposobność, skoro samotnie wychowywała się przy nim i jego rodzinie? Postanowili więc, że nim będzie za późno, młodym wilkom trzeba umożliwić odbycie łowów na grubego zwierza wraz z dorosłymi wilkami: Grzywą i Chudym. A ponieważ wszystkim przejadły się już ryby i z tęsknotą wspominali soczyste i pachnące mięso zwierząt kopytnych, decyzję podjęli bez zwłoki. Polowanie należało tak obmyślić, aby wilczęta, po- słuszne swojej naturze, szły za przykładem rodziców i aby działanie ich zostało należycie nagrodzone zdobytym wspólnie łupem. Powinno ono przecież utkwić w ich pamięci i stanowić w przyszłości zachętę. Czas był po temu sprzyjający: nastała pora rykowiska. Od kilkunastu już dni w puszczy rozbrzmiewał, trochę spóźniony tego roku, ryk jeleni. Była to pora, w której dorosłe, silne byki gromadziły wokół siebie po kilka łań i zazdrośnie ich pilnowały, a młode jelenie, wędrując samotnie po kniei, usiłowały choć jedną z nich zwabić swym wzywającym rykiem. Na ogół starania ich były bezskuteczne, a stare byki, słysząc w pobliżu zbyt natarczywe porykiwanie młodzika, przeganiały go szybko swą imponującą postawą lub rozprawiały się z nim w starciu porożem. Dorosłe byki przeważnie wychodziły z tych walk zwycięsko. W okresie rykowiska spokojne i zwykle nieskore do walki samce stawały się agresywne i niecierpliwe, z byle powodu gotowe były napadać na rywali. Właśnie tę ich właściwość łowcy zamierzali wykorzystać. Brodaty umiał naśladować głos ryczącego jelenia. Czynił to tak łudząco, że słyszący go byk z reguły porzucał chmarę łań i chcąc rozprawić się z domniema- nym intruzem, rozjuszony, szedł za jego głosem. W plemieniu każdej jesieni w ten właśnie sposób po- lowano na jelenie. Wyznaczony łowca wabił i prowokował byka głosem, a inni łowcy, ukryci bezpiecznie na drzewach, ciskali w niego dzidy. Od czasu opuszczenia gromady Brodaty nie polował w ten sposób. Było to dla niego przedsięwzięciem zbyt niebezpiecznym i zbyt mało mającym szans powodzenia, on bowiem musiałby wabić i prowokować jelenia, a Mały, do ubiegłego roku sięgający mu ledwie ramienia, powinien, siedząc na drzewie, jednym rzutem dzidy tak ugodzić zbliżającego się byka, by ten przestał być dla wabiącego niebezpieczny. A to nie udałoby się z pewnością. W tym polowaniu i na pomoc Grzywy Brodaty nie bardzo mógł liczyć, gdyż lękała się jeleni w porożu i nawet celnie trafionego byka sama nie była w stanie osaczyć i zatrzymać. Zdobywała się ledwie na to, by zbliżyć się do jelenia od tyłu, zagłębić kły w łydce i odskoczyć. Nie wystarczało to jednak, aby go unieruchomić i zatrzymać w miejscu. Zresztą dla jednej pary wilczych szczęk, nawet szczęk zaprawionych w łowach z watahą, osaczenie byka w pełnym porożu było trudne i niebezpieczne. Rudy — ojciec Grzywy, należał tu do nielicznych wyjątków. Dla Grzywy zadanie to byłoby tym trudniejsze, że nigdy nie polowała z wilczym stadem. Dotąd, nie licząc ptactwa i drobnicy leśnej, przynoszonej niekiedy szczeniętom, jej łupem była tylko zwierzyna wybrana i postrzelona przez Brodatego. A ten wybierał taką, z którą Grzywa mogła sobie poradzić, to znaczy powalić lub bodaj osaczyć do czasu, aż łowca nadbiegnie i wspomoże ją własną dzidą. Beznogi i Brodaty uznali więc, że teraz kiedy Mały i Dziewczyna podrośli i kiedy swymi lekkimi dzidami już sprawnie władają, zaś wśród ich wilków dwa są w pełni dorosłe, a dwa sporymi podrostkami, które znaczyły w łowach niemal tyle, co trzeci dojrzały wilk — że teraz polowanie z wabieniem na rykowisku po- winno się powieść. Beznogi wypatrzył trop chmary łań i towarzyszącego im potężnego byka. Znalazł też miejsce, w którym stado przybywało do błotnej kąpieli i wodopoju. Znajdowało się ono tam, gdzie gęsty drzewostan puszczy schodził w dół i sięgał samego brzegu Rozlewiska. Plan był następujący. Gdy wytropione stado ruszy w kierunku wodopoju, Brodaty, siedzący bezpiecznie w czółnie ukrytym wśród trzcin, zacznie naśladować ryk młodego jelenia. Rozjuszony stary byk ruszy zapewne przodem, by przegnać domniemanego intruza lub stawić mu czoło. Beznogi przygotował wysuszoną skórę jelenia i czaszkę z wieńcem i uczyniwszy z tego odpowiednią kukłę podwiesił ją na gałęzi. Umocował ją na drzewie stojącym najbliżej brzegu Rozlewiska, gdzie wśród przybrzeżnych trzcin miał się w czółnie ukrywać Brodaty, Beznogi przygotował sobie bezpieczne miejsce w rozwidleniu konarów ponad kukłą, tak aby pociągając za rzemień mógł z ukrycia poruszać jej rogami. Dziewczyna miała siedzieć na innym drzewie, nieco na uboczu i dalej od brzegu. W dłoni trzymać miała postronek uwiązany wokół karku Chudego, a ten leżeć miał u stóp drzewa, skryty za gęstym krzewem kruszyny. Gdyby wabiony byk spłoszył się, Chudy puszczony z postronka miał zabiec mu drogę i osaczyć w miejscu, aż nadbiegnie Grzywa i dwa młodziki, pozostające z Małym na drugim czółnie, ukrytym w zaroślach. Gdyby jednak rozjuszony byk ruszył w stronę kukły i wreszcie zbliżył się do niej, Beznogi rzuciłby w niego dzidę. Wtedy Chudy puszczony natychmiast z uwięzi zaatakowałby go pierwszy. A ponieważ działoby się to tuż u brzegu Rozlewiska, w pobliżu ukrytych czółen, pozostali uczestnicy polowania, nie wyłączając Grzywy i wilcząt, nadbiegliby szybko i włączyli się do akcji. Wszystko było ustalone i przysposobione. Wilki nie dostały swojej dziennej racji pokarmu, aby były lekkie, chybkie i skłonne do łowów. Czółna od wieczora stały już przygotowane. Uczestnicy nie kładli się wcale do snu. Zamierzali w środku nocy zająć wyznaczone miejsca i czekać, ale kiedy zbliżała się pora, by się tam udać, zmienił się naraz kierunek wiatru. Zaczął wiać teraz od Rozlewiska ku jego lewemu brzegowi. Było oczywiste, że jeleniom nadchodzącym od kniei, a zwłaszcza ostrożnej jak zawsze licówce — powiew ten zdradzi zasadzkę, niosąc z sobą wilczy odór i woń łowców. Pozostawało więc tylko zabrać przygotowaną już na miejscu kukłę, by niepotrzebnie nie spłoszyła chmary, gdy uda się ona do wodopoju, i odłożyć, łowy do następnej nocy. Tak też uczynili. Kolejna noc była zimna i ciemna, ale wiatr za dnia jeszcze zmienił kierunek. Sprzyjał teraz ich zamierzeniom i pozwolił wierzyć, że polowanie się uda. Nim niebo zaczęło blednąc, wszyscy ukryli się już na swoich miejscach. Brodaty i Mały uwiązali czółna do trzcin, by w odpowiedniej chwili jak najszybciej wypłynąć spośród nich i dobić do brzegu. Dziewczyna wymościła sobie wygodne miejsce na poziomej, grubej gałęzi, a na dole pod drzewem, na którym siedziała, legł Chudy osłonięty krzakiem. Koniec postronka uwiązanego na jego szyi trzymała Dziewczyna w dłoni. Beznogi siadł okrakiem w rozwidleniu konarów po- kracznej sosny nadbrzeżnej. Trzymał w garści rzemień uwiązany do rogów kukły, a lewą dłonią podtrzymywał ciężką dzidę, wspartą poziomo na jednej z gałęzi. Długo nic się nie działo. Dopiero nad ranem posły- szeli ryk jelenia. Głos był niski, głęboki i jak zawsze zakończony kilku chrapliwymi stęknięciami. Brodaty od razu odpowiedział, złożył dłonie w muszlę, zbliżył je do ust i wydał głos naśladujący ryczenie młodszego, słabszego samca. Łowca wiedział z doświadczenia, że taki właśnie głos najskuteczniej drażni i pobudza do ataku dojrzałe, po- tężne byki. Tłumaczył to sobie na swój sposób. Sądził, że stare mocne byki słysząc głos młodzika poczynały sobie pewniej i zuchwałej w poczuciu własnej przewagi. Napastliwość ich zdawała się tym bardziej zrozumiała, że młode jelenie zwykle wycofywały się z pola walki już na sam widok groźnej postawy, potężnego ciała i rozłożystego wieńca dojrzałego w pełni przeciwnika. Brodaty nieraz widział takie sceny i zapamiętał je dobrze. Po chwili byk znów się odezwał. Tym razem jego głos dochodził już nie z tak daleka. Brodaty odpowiedział mu ponownie. Znów nastała cisza. Trwała dość długo, ale Brodaty nie przerywał jej. Wiedział, że byk ruszył już w ich kierunku, i wolał czekać. Wreszcie jeleń zaryczał kilkakrotnie i w niewielkich odstępach czasu, a za każdym razem głos jego zdawał się bliższy. Brodaty również odezwał się. Nagle rozległy się po lesie głośne huki. To właśnie ów jeleń, dając upust swojej wściekłości i równocześnie dowód okazałej siły, bił porożem o pnie drzew. Huki rozniosły się po kniei, przepłynęły nad powierzchnią zalewu i odbiły echem od przeciwległego, skalistego brzegu. Pogłos przebrzmiał i znów zaległa cisza. Ucze- stnicy łowów czekali w napięciu wydarzeń, jakie miały lada chwila nastąpić, i wtedy właśnie pośród rzednieją- cych drzew skraju puszczy ukazał się byk. Stał chwilę z wzniesioną głową. Nie poruszał się. Najlepiej widziała go teraz Dziewczyna. Wielki był, masywny, ciemnobrunatny. Długa grzywa zwisała mu u szyi. W chłodzie jesiennego poranka z rozgrzanych nozdrzy buchała para. Stał tak do czasu, gdy wyminęła go stara łania — licówka. Wtedy dopiero majestatycznie ruszył za nią. Brodaty ponowił wabienie, a byk ośmielony widać spokojnym zachowaniem się licówki przebiegł kilka kroków, po czym zatrzymał się, zadarł łeb, położył poroże na grzbiecie i przeciągle zaryczał. Kiedy i tym razem posłyszał odzew młodzika, szarpnął racicą darń, uderzył z rozmachem rogami o pień brzozy i z uniesioną głową, imponujący w swojej postawie, ruszył w stronę błotnistego zejścia do wodopoju. Teraz dopiero zobaczył go Beznogi. Brodaty znów się odezwał, byk stanął, rozejrzał się, a kiedy dostrzegł kukłę wprawioną w ruch ostrożną dłonią łowcy, ruszył ku niej. Szedł z początku stępa i naraz rzucił się w krótki cwał... Od tej chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie. Byk skoczył w stronę kukły, łania-licówka spłoszona czymś zawróciła w las. Byk zarył w rozpędzie racicami w darni, zatrzymał się nagle, zaskoczony być może tym, że „rywal" nie wycofuje się, znów szarpnął racicami ziemię i ta właśnie chwila jego wahania sprawiła, że Beznogi, w obawie, aby jeleń lada chwila nie rozpoznał zasadzki i nie umykał w ślad za łanią, cisnął weń dzidę. Uczynił to jednak zbyt wcześnie. Rzut był za daleki. Dzida ledwie drasnęła łopatkę jelenia i ten zawrócił w miejscu i rzucił się do ucieczki. Kiedy już odsądził się dobrze od brzegu Rozlewiska, dopadł go Chudy, puszczony w czas przez Dziewczynę. Zabiegł mu właśnie drogę, ale byk nie uskoczył przed nim, tylko pochylił łeb i skierował go ku wilkowi, by uczynić użytek ze swego poroża. Wtedy Chudy okrążył go, byk natychmiast znów zwrócił ku niemu pochylony łeb i w tej postawie postąpił krok naprzód. Jednocześnie czółno Małego dobiło do brzegu, a Grzywa i oba wilcze podrostki cwałowały już w tę stronę. Pędziły co tchu. Gnała ich siła stadnego instynktu, który tkwi w każdym wilku i pcha go do walki: wspólnej walki podjętej przez pobratymca. Za nimi biegł Mały. Grzywa przybyła pierwsza. Wyprzedziła nieco wal- czących, ominęła ich i zawracała właśnie, by zaatakować rogacza z przeciwnego niż Chudy boku, kiedy Kudłaty dopadł go już. Nie znając niebezpieczeństwa, czuł może tylko instynktowny lęk przed tym rosochatym krzakiem poroża, wznoszącym się nad głową wroga, więc unikał zbliżenia się do niego od przodu. Chudy atakował właśnie brzuch jelenia, Grzywa, z przeciwnej strony, szarpnęła skórę nad kolanem, a Kudłaty dopadł go od tyłu, chwycił za łydkę i nie puszczał. Jeleń wyginając w bok szyję zwrócił do tyłu łeb i tak silnie trącił Kudłatego rogiem, że ten wywinął kozła. Chudy wykorzystał ten moment, skoczył, wczepił się w napiętą, wygiętą ku tyłowi szyję jelenia i zawisł na niej. Byk natychmiast opuścił głowę, Chudy wraz z nią osunął się ku ziemi, a byk zawadził go wtedy racicą. Chudy zwolnił chwyt i odskoczył kulejąc na trzech nogach, a wolny byk rzucił się właśnie przed siebie, kiedy od tyłu dopadła go Grzywa i równocześnie dosięgnęła go dzida Dziewczyny. Rzut nie był celny, lecz nie był też stracony. Mierzyła w szyję, ale grot utkwił głęboko w ramieniu byka, a ten opadając w skoku na przednie kończyny potknął się o drzewce zwisającej włóczni. Nadbiegł właśnie chłopiec i sposobił się, aby z bliska cisnąć dzidę między żebra jelenia, gdy wyciągnięte w skoku ciało Bystrej przeszkodziło mu w tym. Młoda wilczyca zatopiła zęby w nasadzie szyi jelenia, puściła natychmiast i przywarła płasko do ziemi. Byk zwrócił ku niej rogatą głowę, a ona nie wycofała się, lecz podczołgała bliżej jeszcze. Zdawało się, że nadszedł jej kres. Że byk przygwoździ ją rogami do podłoża i wyciśnie z niej życie. Ale Bystra, rozpłaszczona przy jego przednich nogach, była za blisko. By ją ugodzić rogami, byk musiałby się cofnąć, a na to nie miał już czasu. Spojrzał w dół na przyczajoną małą wilczycę i w tej krótkiej, ulotnej chwili Bystra widząc nad sobą pochylony łeb jelenia poderwała przód ciała i pełną paszczą chwyciła jego wilgotny, szeroki nos wraz z dolną wargą. Nie wypuściła go już ze swoich szczęk. Byk z zaciśniętymi nozdrzami i pyskiem począł dusić się. Szarpnął głowę ku górze, uniósł Bystrą, oderwał ją od ziemi, potrząsnął głową, obijając przy tym jej boki rogami, ale nie uwolnił się od niej. Oszalały z bólu i lęku starał się znów opuścić głowę i sięgnąć napastnika racicą, ale w tym samym momencie Chudy zawisł mu u łydki, Rudogrzywa skoczyła do krtani, a celnie wymierzone pchnięcie dzidą Małego skróciło cierpienie zwierzęcia. Nadbiegł właśnie Brodaty. Jeleń już leżał. Niewrażliwy na ból, nieświadomy tego, co działo się wokoło, leżał nieruchomy bez oddechu. Pozostawało tylko wy- patroszenie i oprawienie jeleniej tuszy. — Za nozdrza go wzięła — rzekł Mały w uniesieniu. — Za nozdrza i za pysk! — Widziałem... Nigdy nie widziałem... Nigdy — odparł Brodaty. — Widziałeś i nie widziałeś? Jak to? — zdziwił się Mały. — Widziałem. Bystra chwyciła za nozdrza. Trudny chwyt. Nigdy nie widziałem wilka, co tak bierze byka w porożu. Nigdy! — wyjaśniał Brodaty. — Jeleń bije rogami, badylami rzadko bije... — dobry chwyt — dodał Beznogi. — Mhm. U byka dobry, u łani niedobry — odparł Brodaty. — Łania nie ma rogów, ale dobrze bije ba- dylami. Zabiłaby Bystrą. — Może Bystra łani by tak nie brała — zagadnął Mały. — Może nie. Ale na drugi raz znów byka będzie tak brała. Dziś się nauczyła. Teraz dobrze go brała, dobrze trzymała.... długo... mocno... Nie bała się. Nie puszczała... Trzymała mocno jak Wadera... Jak Wadera, co była dzika i uczyła się łowów z wilczą watahą. Bystra musi kilka razy polować na dużego zwierza. Teraz, póki młoda. Niech nauczy się... Póki nie zna niebezpieczeństwa, nauczy się szybciej, lepiej... — rzekł Brodaty. — Byk mógł ją zabić — wtrąciła Dziewczyna. — Może mógł, może nie mógł. Nie zabił. Później inny duży zwierz też będzie mógł zabić Bystrą. — Ona jeszcze za młoda. Mógł zabić. Szkoda jej — powtórzyła Dziewczyna. — Nie za młoda... Zginie wcześnie albo nauczy się walczyć. Tak jak musi umieć walczyć każdy wilk — odparł Brodaty. — Nam trzeba wilków, co są odważne i ostrożne. Co walczą jak te w kniei, a posłuszne i łagodne dla nas jak te tu — zakończył rzucając wilkom tęgie porcje ciepłego mięsa. ICH WSPÓLNI WROGOWIE Minęło spóźnione rykowisko jeleni. Przyszły chłodne noce i poranne przymrozki. Pojawiły się na przemian z ociepleniami i deszczem. Zieleń pożółkła, trawy i trzciny poschły, posypały się liście z drzew. Znaczna część pływającego ptactwa odleciała, a mieszkańcom nawodnych chat coraz bardziej dokuczały wilgoć i chłód. Skóry na ich posłaniach poczynały pleśnieć, Dziecko nieustannie kaszlało. Brodaty utykał i narzekał na ból rozbitego kiedyś biodra. Tylko wilki, okryte nową zimową już szatą, pozostawały nieczułe na jesienne pogody. Chłód i mgły nie docierały do ich ciał. Nawet rzęsisty i uporczywy deszcz spływał po ich dłu- gim sprężystym włosie, a gęsty, nowy podszerstek, leżący przy samej skórze i natłuszczony jej wydzieliną, zawsze pozostawał suchy i puszysty. Mieszkańcy nawodnych chat z niechęcią myśleli o nadchodzącej zimie, o konieczności porzucenia brzegów Rozlewiska i udania się do zimowej siedziby. Nie mieli jednak powodów do narzekań. Lepszego zimowego schronienia nie znaleźliby. Skalista Polana była miejscem szczególnym. Kto będąc tam odkrył, że w pobliskim jarze płynie strumień, kto znalazł zaciszne pieczary wśród skał, ten musiał wiedzieć, że nie znajdzie w kniei sposobniejszego miejsca, by w nim zamieszkać i przetrwać czas słoty, długich nocy i chłodów. Jaskinie były tu suche i niezbyt łatwo dostępne, a przez to i bezpieczniejsze. Dobrze nasłoneczniona, wzniesiona nieco ponad najbliższe otoczenie płaszczyzna Polany, osłonięta od zachodnich wiatrów łańcuchem skalistych pagórków, a od północy puszczą — była sucha i zaciszna. Wszystko to razem wzięte, a także i przesiąkliwe podłoże Polany sprawiało, że wiosną śnieg tajał tu wcześnie, a woda wsiąkała szybko w chłodną kamienistą ziemię. Na koniec bliskość puszczy, a z nią i wszelkiej zwierzyny czyniły to miejsce wyjątkowym. Znalazłszy się tam choćby przypadkiem, każdy doświadczony mieszkaniec kniei potrafiłby to ocenić. Tam właśnie, na Skalistej, Brodaty wpadł kiedyś na myśl, aby ognisko rozpalać tuż przy skale, w której kryła się ich jaskinia. Tym sposobem wilgotna skała schła szybko i oddawała też nieco zgromadzonego ciepła wnętrzu jaskini. Mimo to niespieszno im było udać się tam. Oznaczało to przecież zbliżającą się zimę, a z nią długie noce, śniegi, chłód, a nierzadko i głód. Ale nad Rozlewiskiem przyszedł dzień tak zimny, że pozostawanie nad brzegiem wód stało się już niemożliwe. Postanowili więc opuścić swe chaty następnego dnia. Brodaty i Beznogi mieli jeszcze zatrzymać się tam ze dwa albo i trzy dni, aby zabezpieczyć przed zniszczeniem to, co mieli tu zostawić. Zamierzali w tym czasie odrzucić kładki łączące pomost z lądem, wynieść czółna na brzeg, obrócić je dnem ku górze, oskrobać z glonów, wysmarować żywicą, wreszcie pokryć płatami kory, a te przycisnąć kamieniami, by wiatr ich nie zwiał. Więcierze na ryby należało zawiesić gdzieś na gałęziach i tam zamocować, by nie leżały zimą w śniegu. Trzeba też było osłonić włazy do chat, naprawić dachy, słowem, uchronić przed zniszczeniem wszystko to, co mogło się przydać następnej wiosny, a czego zabrać ze sobą, na Skalistą, nie mogli lub nie chcieli. O świcie, zanim kobiety i młodzież wyruszyli w drogę, Beznogi przygotował kilka żarzących się węgli, owinął je liśćmi i umieścił we wnętrzu suchej rurowej kości. W ten sposób Dziewczyna miała donieść zarzewie ognia na Skalistą Polanę, aby móc rozpalić ognisko, nie czekając na przybycie Brodatego i Beznogiego. Gdy wszyscy, gotowi już do drogi, zgromadzili się przy ognisku, by posilić się, Brodaty rzekł: — Przodem niech idzie Mały, za nim Kobieta z Dzieckiem na grzbiecie, za nią Matka, na końcu Dziewczyna. Wilki same pójdą za wami. Luzem pójdą. Grzywa z początku niech idzie za Małym na postronku. Reszta wilków pójdzie za Grzywą. Lubią chodzić stadem. Na Skalistą Polanę trzeba z ukrycia wchodzić. Ostrożnie... Wodniacy też odchodzą znad Wielkiej Rzeki. Wędrują przez puszczę na wyżynę. Omijają Skalistą, a czasem nie omijają. Kiedy Kobieta się zmęczy, niech Mały da jej swój worek i dzidę i niech weźmie na swój grzbiet Dziecko. Szybko iść... Trzeba zajść przed nocą. Ognisko palić małe, żeby dymu z daleka nie było widać. Drwa mają być suche, całkiem suche. Nie będą dymiły... Po tych słowach wstał, otarł dłonią usta i wziął się do zeskrobywania glonów z dna czółna, a ci, którzy ruszali w drogę, zarzucili na barki i plecy, co mieli wziąć, i poszli w las. Deszcz nie padał, ale w lesie panowała wilgoć, a po- wietrze było mgliste i nieruchome. Posuwali się niezbyt szybko. Dobytek, jaki nieśli, był ciężki. Gdy przeszli kilkaset kroków, Chudy, utykający jeszcze od czasu starcia z jeleniem, stanął naraz niezdecydowany i zawrócił, zaniepokojony najwidoczniej nieobecnością Beznogiego. Minęło sporo czasu, zanim ujrzeli go znowu. Dognał ich dopiero przed samym południem i odtąd już nie opuszczał. Droga była męcząca. Każdy niósł na sobie niemal tyle, ile zdołał udźwignąć. Nieśli z sobą zwinięte skóry i narzędzia, krzemienie, zapasowe groty do dzid i strzał i dwa całe poroża jeleni, mające służyć jako materiał na rogowe narzędzia. Mieli również trochę żywności, tyle, aby starczyło przynajmniej na pierwsze dwa dni. Dziewczyna wkrótce pojęła, że wzięła zbyt duży ciężar. Nie przyznawała się jednak. Przystawała tylko coraz częściej i aby choć na chwilę ulżyć barkom, starała się wyprzedzić wszystkich i przez nikogo nie widziana chwilę odpoczywała. Kiedy reszta wędrowców zbliżała się, ruszała dalej, wyprzedzając ich. Od południa wszyscy byli już zmęczeni, ale w obawie, że noc zaskoczy ich w kniei, nie zwalniali kroku. Z godziny na godzinę przychodziło im to coraz trudniej. Późnym, popołudniem niebo przetarło się i zza chmur wyszło niskie słońce. Puszcza pojaśniała. Postanowili odpocząć. Po naprędce zjedzonym posiłku poszli dalej. Niebawem okazało się, że siły Kobiety, niosącej Dziecko, i Dziewczyny, obarczonej nadmiernym brzemieniem, są na wyczerpaniu. Jednocześnie stwierdzili, że niewiele zostało im drogi, a do zapadnięcia zmierzchu mają sporo czasu. Dziecko bardziej jeszcze osłabło. Napady kaszlu, pragnienie i niezbyt wygodna pozycja, w jakiej pozo- stawało, wyczerpało je. Nadeszła też chwila, w której Dziewczyna zgięta pod ciężarem worka nie była w stanie iść dalej. Wędrowcy postanowili zatem rozdzielić się. Dziewczyna i Matka zostały w lesie wraz z dwoma wilczętami, Chudym oraz całym dobytkiem, jaki wspólnie donieśli tu, i czekać miały powrotu chłopca. Ten wziął na barki swego małego brata, ujął w garść dzidę i wraz z nie obarczoną teraz Kobietą udał się w kierunku Skalistej Polany. Kobieta niosła z sobą tylko skórę, mającą służyć za tymczasowe posłanie dla chorego Dziecka. Wzięła też od Dziewczyny kość, w której wnętrzu pozostawało zarzewie ognia. Po dotarciu do jaskini Kobieta miała tam, już zostać wraz z Dzieckiem i rozpalić pod skałą ognisko. Mały zamierzał w tym czasie powrócić do kniei, aby pomóc Matce i Dziewczynie przenieść na miejsce cały dobytek. Chłopcu, Kobiecie i Dziecku towarzyszyła Grzywa. Ostatnie promienie słońca oświetlały jeszcze Skalistą Polanę, gdy dobrnęli do Głębokiego Jaru. Tu ściszyli krok, minęli Jar, wspięli się na przeciwległą skarpę i siedli, by rozejrzeć się. Nie widząc niczego, co by ich miało niepokoić, poszli dalej. Starali się tak wybierać drogę, by pozostawać pod osłoną zeschłych bylin i krzewów. Grzywę na postronku trzymał Mały u nogi. Kiedy byli już w odległości dobrego rzutu kamieniem od skały kryjącej ich jaskinie, postanowili jeszcze poobserwować otoczenie, z ukrycia. Rosły tu pojedynczo niewielkie krzaki, ale żaden nie mógł dać dostatecznej osłony wszystkim czworgu. Mały z Grzywą przycupnęli pod jednym krzakiem, a Kobieta i Dziecko pod innym, który znajdował się o kilkadziesiąt kroków bliżej skały. Kobieta i Mały widzieli się nawzajem, więc postanowili na razie zachować ciszę i porozumiewać się tylko gestami. Siedzieli tak już dłuższą chwilę, ale nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Panowała cisza. Nawet poszum wiatru nie dochodził tu z kniei. Mały leżał wsparty na łokciach i rozglądał się, a ta nadmierna w jego poczuciu ostrożność znudziła go już i zniecierpliwiła. Właśnie machnął ręką ku swej matce i zamierzał wstać i wyjść spoza krzewu, kiedy warująca przy nim Grzywa zadarła niuch i obróciwszy głowę ku skale poczęła węszyć. Od skał powiał ku nim lekki wietrzyk. Mały w skupieniu obserwował wilczycę. Widząc, jak włos jeży się na jej karku i grzbiecie, zaniepokoił się. Dał Kobiecie znak i postanowił, że zostaną jednak ukryci i nie ruszą się z miejsca, póki nie przekonają się, co jest powodem niepokoju wilczycy. Przecież nigdy nie jeżyła się, jeżeli docierał do niej zapach znanej łownej zwierzyny... „Musi to być coś — pomyślał — czego wilczyca nie zna". Rozważał dwie możliwości postępowania. Można było raz i drugi rzucić w skałę kamieniem i w ten sposób wypłoszyć zwierzę ukryte poza nią albo w jej wnętrzu lub bodaj zaniepokoić to zwierzę i zmusić je przynajmniej do ujawnienia swej obecności, jeżeli zaś byłby to jakiś obcy człowiek, nagły trzask, wywołany uderzeniem kamienia o skałę, z pewnością zaciekawi go i skłoni do rozejrzenia się po najbliższej okolicy. Drugim sposobem poznania przyczyny niepokoju wilczycy byłoby puszczenie jej luzem. Ta, znając dobrze teren, z samej ciekawości pobiegnie ku jaskini, a z jej zachowania można się będzie wtedy domyślić przyczyny, która jeżyła sierść na jej karku. Bez dłuższego namysłu chłopiec wybrał drugi sposób. Wydał mu się bezpieczniejszy. „Gdyby tam było jakieś groźne zwierzę albo wrogi człowiek — pomyślał — widok wilka nie zaniepokoi go. Nie zdziwi. Jeśli rzucę kamień, wrogi człowiek będzie szukał na pewno tej ręki, co to zrobiła". Więc Mały puścił Grzywę i zachęcił ją — choć wcale to już nie było potrzebne — wskazując dłonią kierunek. Wilczyca natychmiast wyskoczyła spoza krzaka i pędem skierowała się w stronę skały. Po kilkunastu szybkich susach zawahała się jakby i zwolniła nagłe krok. Dalej szła już skradającym się cichym truchtem. Kryła się w kępach zeschłych traw, często przystawała, węszyła i zanim skryła się za pionową krawędzią skały, okrążyła to miejsce nieco się oddalając. Za chwilę znów ukazała się oczom Małego. Teraz biegła z powrotem, biegła nierównym, szybkim kłusem, raz po raz oglądając się za siebie. Podkulony pod brzuch ogon był wyrazem już nie niepokoju, lecz podniecenia zespolonego z lękiem. Wybierała drogę poprzez bujniejsze kępy bylin, a całe jej zachowanie dawało Małemu dostateczny powód do niepokoju. ,,Tam jest coś groźnego albo niedawno było... może niedźwiedź — pomyślał. — Grzywa boi się niedźwiedzi... A może są Wodniacy...?" Patrzył na Grzywę i obserwował pobliskie skały. Kiedy wilczyca była ledwie kilka kroków od niego, spoza skalnego załomu wysunęła się nagle sylwetka mężczyzny. Za nią zaraz ukazała się następna i jeszcze jedna. Serce chłopca zastygło na moment. Lęk go ogarnął. Po chwili opanował się na tyle, by móc przytomnie ocenić niebezpieczeństwo. Grzywa legła u jego boku. Tu skryta za krzakiem i w pobliżu Małego poczuła się pewniejsza i warknęła głucho. Chłopcu dodało to odwagi. Jednocześnie do jego uszu dotarło wyraźne słowo „wilk", Zaskoczyło go to niezmiernie: brzmiało ono tak, jak brzmiało w jego własnym, plemiennym narzeczu. Spojrzał na Kobietę. Leżała płasko na ziemi okrywając ramionami Dziecko... Od skały ponownie odezwał się głos: — Wilki teraz same nie chodzą. Wcześnie... Za wcześnie... — Te słowa również zabrzmiały dla Małego zrozumiale i swojsko. — Jesień. Młode chodzą teraz za wilczycą — padła odpowiedź. — Za basiorem też chodzą — dodał trzeci. — Może młodzik? Przelatek? Taki co go wiosną wilczyca przegnała? — spytał znów któryś. — Nie. Nie młodzik. Widziałem — odparł krępy i utykając na lewą nogę przeszedł kilka kroków. Minęła długa chwila. Wymiana słów urwała się. Czujne spojrzenia obcych rzucane to tu, to tam zobojętniały i dla Małego stało się jasne, że ich zainteresowanie wilczycą wygasa. Jeden wycofał się i skrył właśnie poza załomem skalnym, gdy naraz, w dzwoniącej ciszy przedwieczornej, rozległ się donośny kaszel Dziecka, po czym stłumiony na chwilę wybuchnął jeszcze głośniej... Mały poczuł chłód w piersiach, zatrzymał oddech, a tamci przy skale, jakby smagnięci po plecach rze- mieniem, chwycili dzidy i rzucili się tam, Skąd dochodził ów jednoznaczny dla nich głos. Jeden z nich w biegu mocno utykał, ale działali szybko. Zanim Mały był w stanie podjąć jakąś decyzję, tamci prowadzili już Kobietę ku skale. Jeden niósł płaczące Dziecko. Grzywa głucho warknęła, sprężyła się i właśnie poczęła unosić się z podłoża, ale Mały chwycił ją za kark i zmusił do pozostania w ukryciu. Miał z sobą tylko łuk i pojął, że on i Grzywa nie są w stanie przeciwstawić się trójce uzbrojonych w dzidy, silnych mężczyzn. Był bezradny, gdyż wrogowie mogli osłonić się przed jego lub Grzywy atakiem ciałem Kobiety lub Dziecka. W bezsilnym gniewie i żalu Mały patrzał, jak tamci uprowadzają mu matkę i brata, kryją się za skałami i znikają mu z oczu. Kiedy był już pewny, że go nie spostrzegą, wziął wilczycę na postronek i począł się wycofywać. Z początku czołgał się, potem biegł pochylony, kryjąc się jak umiał, wreszcie popędził co tchu. Kiedy znalazł się już przy tych, co niecierpliwie oczekiwali go w kniei, nie mógł ani słowa z siebie wydobyć. W końcu wysapał: — Jest tam... trzech jest... Mówią jak my... Jeden utyka... Dziecko zakaszlało... Usłyszeli... Uprowadzili Kobietę. Dziecko też. — Co zrobimy?! — spytała w przerażeniu Matka. — Bierzmy dzidy... Bierzmy wilki... Resztę zosta- wiamy... Idziemy... Szybko idziemy... — odparł Mały. — Trzeba worki pochować — dodała Dziewczyna. — Tak, pochować — zgodził się Mały. — Prędko. Prędko! Za chwilę byli już w drodze. Dziewczyna uzbrojona w łuk i dzidę prowadziła na postronku Chudego. Mały, również jak ona uzbrojony, trzymał w lewej dłoni po- stronek Grzywy, a Matka niosła tylko łuk i na podwójnym rzemieniu wiodła Kudłatego i Bystrą. Rzucając od czasu do czasu jakieś słowo omówili w drodze, co im wypada czynić. Plan był prosty. Jego powodzenie zależało od tego, czy uda się zaskoczyć in- truzów poza jaskinią. Na to gotowi byli czekać aż do rana. Los był dla nich przychylny: gdy w zapadającym już zmierzchu wyszli na Skalistą Polanę, z daleka zobaczyli rozniecone ognisko i sylwetki krzątające się wokół niego. Szli teraz cicho, niespiesznie. Szybko zapadający, je- sienny zmierzch sprzyjał im. Sami stawali się coraz bardziej niewidoczni, to zaś, co działo się w zasięgu światła bijącego od ogniska, widzieli dokładnie. Trzech mężczyzn krzątało się przy ogniu. Kobiety i Dziecka nie było tu. W pierwszej chwili przeraziło to Małego, ale wytłumaczył sobie, że obcy nie mieli powodu czynić im krzywdy. Nie uzbrojona kobieta i małe, chore dziecko byli przecież niegroźni. Byli całkiem bezbronni, a Kobieta mogła się im przecież przydać. Zjeżone wilki wpatrywały się w postaci poruszające się przy ognisku. Wreszcie dotarli tak blisko, że siedząc za krzakami słyszeli głosy mężczyzn. Nagle Chudy zawarczał głucho, a Dziewczyna i Matka wpatrzone w oświetlone postaci wyszeptały niemal równocześnie: — To Dziki! — To Dziki z naszej gromady! — dodała Dziewczyna szeptem. — A ci dwaj obok — to ci, co nas tropili, kiedyśmy zbiegli z Beznogim do kniei — wyjaśniła Matka. — Jak zaczną jeść, puścimy w nich strzały i potem zaraz puścimy wilki. — Wszystkie naraz? — spytała Matka. — Tak, wszystkie razem. Będą odważne. Razem do- brze walczą. Muszą być odważne... Bardzo odważne... — Czemu? — spytała Dziewczyna. — Nigdy nie napadały dwunogów... Nie znają ich w walce... Będą lękliwe i wtedy tamci mogą je skłuć dzidami — odparł Mały. — Przy ognisku tylko oni. Dziecka i Kobiety nie ma. To dobrze. Trzeba teraz. Od razu. Nie czekać. Napadać ich, póki jedzą — powiedziała Matka. — Tak — zgodził się Mały. — Trzeba teraz... Nie wolno chybić. Wilki muszą poczuć krew... — dodał. Oto była dogodna chwila: tamci nie mieli w rękach broni — trzymali w nich mięso. Na dany przez Matkę znak wszyscy równocześnie ujęli łuki, zadzierzgnęli strzały i napięli cięciwy. Mierzyli starannie... Świsnęły pociski. Był to dla wilków znany sygnał. Puszczone z uwięzi od razu rzuciły się do przodu, jak zawsze gotowe do gonitwy za umykającymi postrzałkami... Ale napastowani nie uciekali... Ledwie przebrzmiał jęk puszczonych cięciw, rozległ się tylko przeraźliwy krzyk ugodzonych, ale pozostali oni na miejscu. Wilki stropiły się, zatrzymały, rozbiegły na boki. Sytuacja była nowa, inna, nie znały jej. Wilki były teraz o dobrych kilkanaście skoków od wroga: ostatnia chwila, aby nie narażając zwierząt na postrzał jeszcze raz posłać wrogom pociski. Jęknęły znów cięciwy. Jedna strzała utkwiła w lewym ramieniu Dzikiego. Dwie pozostałe w barku i biodrze jego współplemieńców. Dziki wyrwał strzałę ze swego ramienia i wrzasnął. I naraz w nozdrza Chudego, który dotąd skradał się niezdecydowany, napłynęła znana woń: woń znienawidzonego wroga. Pamiętał ją, a brzmienie chrapliwego wrzasku również nie było mu obce... Odżył obraz wyryty w pamięci wilka... basior poderwał się i skoczył ku wrogowi. Dziki nie zdołał jeszcze ująć w garść ani dzidy, ani maczugi leżącej opodal. Oniemiały spojrzał na pędzącego ku niemu wilka... wilka, który nie lękał się ogniska... Chwycił więc palącą się głownię i cisnął nią w nadbiegające-zwierzę. Chudy uskoczył. Dziki porwał następną głownię i opędzając się przed atakami basiora usiłował wdrapać się na skałę, aby tam skryć się w jaskini. Grzywa pobudzona do walki wściekłą napaścią Chudego zaatakowała równocześnie drugiego mężczyznę, zbrojnego w dzidę. Trzeciego goniły Bystra i Kudłaty. Tymczasem Dziki, wymachując płonącą głownią, bronił się skutecznie przed atakami basiora. Z przysmaloną na karku sierścią i oparzonym uchem wilk odstąpił nieco w tył, a Dziki pochylił się, by lewą ręką sięgnąć po dzidę leżącą na ziemi. Wilk błyskawicznie sunął ku niemu, zwarł szczęki na dłoni sięgającej ku ziemi, szarpnął silnie i zwalniał właśnie chwyt, by w czas odskoczyć, i w tym właśnie ułamku chwili na jego grzbiet opadła z siłą tęga, żarząca się głownia. Zaskwierczała przypalona sierść, rozszedł się swąd palącego się futra. Cios był bolesny, ale parząc tylko skórę nie powalił wilka. Chudy wywinął się i odskoczył. Nadbiegła właśnie Dziewczyna, a z drugiej strony Bystra. Dzida Dziewczyny zagłębiła się w prawym ramieniu Dzikiego. Głownia wypadła mu z ręki, ciężkiej ręki, która Chudemu wielokrotnie zadała ból. Wilk mierzył celnie. Skoczył znów i całą paszczą chwycił zwisającą teraz prawą dłoń wroga. Z krtani Dzikiego wyrwał się okrzyk bólu i wściekłości, po czym zawtórował mu krótki, bolesny skowyt Chudego, kopniętego w podbrzusze. Pod tym ciosem wilk skulił się. Na chwilę zabrakło mu oddechu, przysiadł, ale jego miejsce natychmiast zajęła Bystra. Jej kły szarpnęły łydkę wroga. Dziki zachwiał się. Dzida Dziewczyny ugodziła go ponownie, a on stanął oparty plecami o skałę i z trudem chwytał oddech. Zranione ramię i obie dłonie poszarpane zębami wilka czyniły go bezradnym. Chudy zebrał tymczasem siły i raz jeszcze skoczył ku Dzikiemu, a wraz z nim i Bystra. Dopiero po dłuższej chwili Dziewczynie udało się odegnać oba wilki od wroga i wziąć je na postronki. W tym samym czasie, w odległości kilku zaledwie kroków, Rudogrzywa walczyła samotnie z drugim z in- truzów. Był uzbrojony w dzidę. Walka stawała się nie- równa. Wilczyca, zraniona głęboko w udo, nie wycofywała się wszakże. Odgłosy walki, jaką obok staczał Chudy, pobudzały i ją do ataku... Była dzielna, gdy nie czuła się w walce osamotniona. Wobec groźnego przeciwnika potrzeba jej było zachęty i oparcia. Znajdowała je w sobie, jeżeli posiadała w walce choć jednego sojusznika, pobudzał w niej odwagę, wyzwalał instynkt stadnego współdziałania, skłaniał do aktywności... Sojuszników miała teraz obok. Miała ich nawet troje: Chudego, Dziewczynę i Bystrą. Że walczyli obok niej, a nie wraz z nią, nie miało znaczenia. Byli tuż. Byli aktywni, napadali i walczyli. To wystarczało. Rana na udzie nie pozwalała jej skakać, więc usiłowała atakować nogi przeciwnika, ale natykała się wciąż na grot jego dzidy. Naraz jej przeciwnik ujrzał nadbiegającego chłopca i postanowił wspiąć się na skałę, z której byłoby mu łatwiej się bronić. Aby sprawniej dźwignąć ciało na skalny uskok, wsparł się na moment o drzewce własnej dzidy. Ta chwila wystarczyła. Rudogrzywa dopadła go, chwyciła za goleń i pociągnęła ku sobie. Mężczyzna stracił równowagę i chwytając ją znów oparł się na włóczni. Wtedy sięgnęła go już dzida Małego. Mężczyzna upadł. Osłaniając ramieniem twarz i szyję przed atakami Rudogrzywej kopnął w kolano chłopca, gdy ten właśnie pochylał się, by odegnać wilczycę. Uderzenie było celne i silne. Mały zwalił się, a gdy po chwili wstawał, sytuacja zmusiła go do pośpiechu: wilczyca dobierała się już do szyi leżącego. Używając różnych forteli, Mały odegnał wreszcie Rudogrzywą od ofiary i zarzucił na jej kark pętlę postronka. Rozejrzał się. Nastała chwila względnego spokoju. Dziki tkwił bez ruchu wsparty o skałę. Nikomu już nie zagrażał. Przeciwnik Małego i Rudogrzywej leżał półprzytomny ze strachu i niezdolny do podjęcia ja- kiegokolwiek działania. Tylko trzeci mężczyzna umykał nadal, oganiając się płonącą głownią przed Kudłatym, następującym mu na pięty. — Potrzymaj także Grzywę — rzekł Mały podając Dziewczynie postronek — Pilnuj ich. Idę do jaskini — dodał. Po chwili był już tam. Przy łuczywie Matka usiłowała właśnie rozciąć postronki, którymi związana była Kobieta. Płaczące Dziecko leżało obok i choć nie było wcale skrępowane, nie ważyło poruszyć się. Mały pomógł Kobiecie oswobodzić się z więzów i wyszedł z jaskini. Trzymając trzy wilki na postronkach, Dziewczyna usiłowała zaciągnąć je ku resztkom ogniska. Mały zgarnął tlejące gałęzie. Buchnął płomień. Wkrótce wszyscy znaleźli się przy ognisku. Zapadła cisza. Przerwały ją postękiwania Dzikiego, dochodzące z sąsiedniej skały. Słysząc je Chudy i Rudogrzywa odsłoniły zęby. Matka wstała od ogniska, zbliżyła się do Dzikiego i powiedziała: — Idź. Zaraz idź. Zabierz tego, co tu leży... On może iść... Ze strachu się nie rusza. Idźcie. Nie wracajcie. Nigdy. Ni ty, ni ten, co leży, ni ten, co uciekł do kniei... Tu zginiecie. Rozszarpią was wilki. Zaraz idźcie. Szybko idźcie. Nocą nie utrzymamy wilków. Przegryzą postronki, wtedy... wtedy wiesz... Sam widziałeś... Na tym Matka zakończyła i zbliżyła się ku swoim. Mimo zmęczenia długo jeszcze siedzieli przy ognisku. Powrócił Kudłaty. Nie był nawet ranny, tyle że sierść miał osmaloną. Podszedł do Małego, zawachlo-wał ogonem i legł zdyszany. Rudogrzywa wylizywała cierpliwie ranę w udzie, a oni, umęczeni do cna, czekali, aż ścichną wreszcie odgłosy za oddalającymi się. Od czasu do czasu padały skąpe słowa. Słowa zdziwienia i zaskoczenia... Nie wrogowie wszakże stali się dla nich rzeczywistym zaskoczeniem: tych lub innych przeciwników mogli się byli spodziewać. To wilki sprzymierzeńcy wprawiły ich w zdumienie: były obroną przed dwunożnymi wrogami. Obroną pewną. Nie spodziewali się tego. W kniei każdy wilk uchodzi przed dwunogimi, ustępuje im z drogi. Ich wilki okazały niespodziewaną odwagę. Stanowiły siłę, która zwracała się przeciw wrogim i obcym. Były potężną siłą. Widzieli skutki jej działania. Mieli je jeszcze przed oczami... W niej — w sile tej — zawarta była także własna ich moc, już nie fizyczna, lecz ta, która rodzi się z myśli i urzeczywistnionych zamierzeń człowieczych. Ale ówcześnie nie domyślali się nawet jej zasięgu i możliwości... SPIS ROZDZIAŁÓW 1. Samotni łowcy i wilk ........ 5 2. Przy jaskini ..... v 9 3. Zapowiedź klęski 12 4. W gromadzie i poza gromadą .21 5. Pierwsze spotkanie 26 6. Szczudła i nowy zamysł ........ 31 7. Dziki 39 8. Chudy . . . ' . . . ... . . . 44 9. Dziewczyna ........... 48 10. Wyprawa . . ,. . . . . ... . . 52 11. U celu . . . . . . . . . 57 12. Powrotna droga 64 13. Znów na Skalistej 70 14. Samura 83 15. Wilcza para 99 16. Nowy pomysł Beznogiego ....... 103 17. Niezwykłe zdarzenie 106 18. Mali mieszkańcy Skalistej 115 19. Wilki i wilczęta . . . 120 20. Błąd . . . . '. 127 21. Ich pierwszy strach 135 22. Rozlewisko .... 144 23. Mały, Kudłaty i stara Wielka Rzeka .... 150 24. Nocą 157 25. Nauka 163 26. Czółno . . ... . . 168 27. Niespodziewana napaść 176 28. W plemieniu Łowców ........ 187 29. Rykowisko 191 30. Ich wspólni wrogowie . 204 Digitalizował „Bodziokb”