10251

Szczegóły
Tytuł 10251
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10251 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10251 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10251 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stefan �eromski Zapomnienie Zapowiedzieli�my gajowemu Lalewiczowi, �e nazajutrz przed �witem b�dziemy u niego, sk�d ma nas poprowadzi� na m�ode kaczki, "klapaki" - do jemu tylko wiadomego smugu nad stawem. S�owo si� rzek�o - trzeba by�o wsta� przed drug� w nocy, naci�gn�� d�ugie buty i i��. Idziemy tedy z panem Alfredem, papierosy palimy, gwarzymy od niechcenia... Idziemy tward� �cie�k� mi�dzy zbo�ami. Zgi�te ju� ku ziemi k�osy okwit�ego �yta do twarzy nam niemal dostaj� - na ka�dym z nich wisz� ogromne krople rosy. Z rozkosz� przesuwasz r�k� po mokrych k�osach i pozwalasz, by ci� bi�y po twarzy. Pachnie zbo�e... Czasami poci�ga od Wis�y nie wiatr, lecz zdrowy ch��d, niby wilgotny oddech ziemi ukrytej w nocy. Nie porusza on �cian zbo�a, lecz je g�aska, dotyka ustami jak poca�unek. Wtedy k�osy leniwo, przez sen t�uk� si� o siebie i cichy szmer p�ynie w zbo�u. Strz��ni�te krople zlatuj� z �uski k�os�w, przypadaj� do kolan ich, z kurzu zzutych, i wisz� tam do �witu. Z bardzo daleka, z g��bi olszyn nad rzeczk�, dolatuje odg�os pie�ni s�owika. Leci po rosie tkliwe nawo�ywanie: przyjd�, przyjd�, przyjd�!... i nie wys�uchane cichnie mi�dzy trawami. Nastaje cisza d�uga, p�ki nie wyp�ynie z niej staccato ekstatycznej, gwa�townej, nami�tnej, nerwowej, upajaj�cej mi�osnej pie�ni. I ta zacichnie w rosach dalekich... Wtedy zadumane olszyny s�uchaj� urwanych, radosnych wybuch�w g�osu, podobnych do poca�unk�w. Ale nie czas nam s�ucha� Szopena olszyny. Wkraczamy ju� na szerokie ��ki. Nad lasem ciemno�� si� zmniejsza - nie rozprasza si� jeszcze, lecz rzednie. Jest tam niby �una dogasaj�cego pastuszego ogniska. Obok nas ciemno tak jeszcze, �e ledwo mo�emy dojrze� wy��a Puka, o dwa kroki biegn�cego przed nami. Zbli�amy si�, brn�c po wysokiej trawie, do lasu i idziemy jego brzegiem po wrzosach, utykaj�c na kretowiskach i krzaczkach ja�owcu. Derkacze skrzecz� na przemiany w ��kach, gdzie� daleko odzywa si� pierwsza przepi�rka i melodyjny jej g�os odbija si� w lesie. Weselej i�� w ciemno�ci z jej wo�aniem: - p�jd�cie ���, p�jd�cie ���!... Jak woda przyp�ywaj� i otaczaj� nas zimne fale le�nego ch�odu, nasycone zapachem poziomek, ja�owcu, m�odej wikliny, smo�y sosnowej, ca�ym tym nie daj�cym si� opisa�, wilgotnym, g�stym, dusz�cym, a tak zdrowym zapachem lasu, ukrytego w mg�ach porannych. Pachnie to jak dziki bukiet. Bladoniebieski firmament zaczyna wreszcie prze�wieca� mi�dzy ga��ziami sosen. Zda�o si�, �e eter przejrzysty las nape�nia. Nieruchomo, bezw�adnie, jakby pogr��one w znu�eniu, le�� w powietrzu zwieszone ku ziemi ga��zie sosen. Kontury grubych, w burych sukmanach pni sosnowych odkre�laj� si� ju�, a jednak ton� w niebiesko�ci jak ryby w wodzie, plamami s� w jednym wielkim kolorze, rozp�ywaj� si� w tym �ywiole, w szarym przed�wicie. Dostrzec ju� mo�na mg�y nad ��kami i pod niezmiernie ostrym k�tem padaj�cy na nie cie� lasu. I odbywa si� w oczach zawzi�ta walka, b�j nad boje cienia ze �wiat�em, odbywa si� szybko, niepostrze�enie, jak uciekanie czasu. Przesuwaj� si� wszystkie fazy napa�ci, os�abienia, pogromu... Ka�da ma miar� czasu, ma trwanie, �yje, wysila si�, walczy, umiera, a tym straszliwiej, �e bez wrzasku, bez odg�osu. A� wreszcie cie� poczyna ust�powa�. Jest taka minuta przed wschodem s�o�ca, gdy zlatuje w g��b krzak�w ja�owcu i rokicin, przypada na twarz w trawy, chy�kiem idzie mi�dzy badylami, rowami i bruzdami, zbli�a si� do lasu, wreszcie na �eb na szyj� do� ucieka, aby tam usi��� pod os�on� sosen, oddycha� noc� i patrze� z w�ciek�o�ci� na bielej�ce pola. Od tej minuty g�o�niej krzycz� derkacze, zaczynaj� wo�a� przeci�gle swoje "ku-wyk" czajki i, jak ch�op pracowity, wstaje �piewa� hymn pracy serdeczny brat roli - skowronek. Dro�yna nasza, zaros�a traw�, poprzerzynana wyschni�tymi ka�u�ami i korzeniami drzew, wybiega czasami na ��k�, by znowu ku lasowi zawr�ci�. Gdy stosuj�c si� do jej kaprys�w wyjdziemy z lasu, bierzemy oddalone krzaki za pas�ce si� konie, zbli�amy si� ku nim z ostro�no�ci� nadzwyczajn� po to chyba, by je kopn�� nog� ze �le tajon� z�o�ci�, gdy si� oka�� w ca�ej swej niewinno�ci, ros� bia�� od st�p do g��w jak kom�� okryte. Nareszcie purpurowym p�omieniem zapala si� zorza nad lasem. Z�otop�sowymi brze�kami otaczaj� si� bia�e chmurki le��ce na niebie jak plamy od bezmy�lnych poci�gni�� p�dzlem na nie zacz�tym obrazie. Zdaje si�, �e jaka� r�ka szybko �ci�ga z widnokr�gu opon� czarn� i ostatek ciemno�ci wsi�ka w ziemi�. Wstaj� wsie z ich wysokimi topolami, co si� w �witaniu niebieskimi wydaj�, k�py drzew, drogi, pola u�miechni�te i dalekie, dalekie smugi las�w granatowych, jak ogromne zastyg�e fale. Zbli�yli�my si� w�a�nie do "gaj�wki" Lalewicza, stoj�cej mi�dzy chojakami na wydmuchu piaszczystym. Lalewicz siedzia� ju� na progu. Gdy�my podeszli, zerwa� si� strasznie szybko, czapk� z zielonym lampasem mi�tosi� w gar�ci i k�ania� si�, trzaskaj�c obcasami po oficersku. Jest to okr�g�y cz�owieczek z t�ust� twarz�, u�miechaj�cy si� zabawnie, jakby wszystkie z�by mia� trzonowe. - Lalewicz, kaczki b�d�? - zagadn�� pan Alfred. - Chmary, ja�nie panie, chmaaary! - No, to jazda! Prowad�! Zapalili�my papierosy, prze�o�yli�my lankastr�wki z lewych ramion na prawe - i jazda! Lalewicz maszerowa� przodem, ja na ostatku. Mg�y bielusie�kie k��bi� si�, kot�uj� na miejscu, przewalaj� jak s�upy dymu. Wierzcho�ki drzew i wikliny daj� si� widzie� czasami z g��bi nich jak czarne plamy i gin� znowu. Na rosie, bia�ej jak mleko, ciemnozielonymi, prawie czarnymi pasami znacz� si� �lady naszych but�w. - Pi�kno�ci b�dzie dzie�! - wypali� Lalewicz, pragn�c widocznie dla samej przyzwoito�ci co� m�wi�. - Uhm! - mrukn�� pan Alfred. Nagle Lalewicz stan�� i przykucn�� nawet. - Ehe-hej! ptaszek! - wyszepta� wpatruj�c si� w ziemi�. Na mokrej trawie zna� by�o �wie�y, w kierunku lasu id�cy �lad wozu. - Deski, ja�nie panie, deski spod tartaka kradnie - wyszepta� z przekonaniem i z pewnym a� zatkaniem w gardle. - Chod�my, a cichutko - wyszeptali�my prawie jednocze�nie i wkroczyli�my w las za �ladem. Podkrad�szy si� pod por�b�, Lalewicza wys�ali�my na zwiady, sami za� usiedli�my w cieniu. Wyszed� na polan�, mi�dzy pniaki jak lis, u�miechn�� si�, nie przysi�g�bym nawet, czy si� nie obliza� - i kiwn�� na nas palcem. Podeszli�my: w zaro�lach leszczyny sta� w�z z zaprz�on� do� szkapin�. W�z by� ma�y, z niezmiernie wyschni�tymi szprychami w ko�ach. "Przewodek" z "po�ladkiem" po��czony by� tylko "rozwor�", a na osiach le�a�y "ryczmany" z wysokimi k�onicami. IPo prawej stronie dyszla sta�a kobylina, przywi�zana do orczyk�w odwiecznymi postronkami. By�y one prawdopodobnie w r�wnym z ni� wieku. Chom�to bez "podk�adu" wytar�o jej szyj� z szer�ci, "obladry" drewniane wy�ar�y boki, stare w�dzid�o wygryz�o wargi. Chom�to zsun�o si� jej z k��bu na uszy, gdy� spu�ci�a �eb i, przymru�aj�c oczy z wyrazem nieopisanego znu�enia, szczypa�a traw�. Muchy i b�ki siada�y na jej szyi, gryz�y grzbiet ostry jak pi�a, ssa�y pod brzuchem, w�azi�y w oczy. Nie raczy�a ich zegna� i je�eli machn�a ogonem, to tak sobie odruchowo, czego zwyczaj. Marna sk�ra wisia�a na niej jak sakpalto na szkielecie; zerwane nogi ledwo podtrzymywa�y ci�ar ko�ci; nie zwr�ci�a na nas najmniejszej, nawet przelotnej uwagi, pomimo �e Lalewicz "penetrowa�" ju� ko�o naszelnika, ogl�da� postronek okr�cony o k�onic� i pe�ni�cy obowi�zki lejc�w. Kazali jej tu sta� - to stoi; zdejm� sk�r� - niech zdejmuj�... - Bogaty, psia ko��, moderunek! - mrukn�� gajowy. - �eby cho� krzta rzemienia... Powr�zek na powr�zku - doda� z �alem. Usiedli�my pod sosn� w oczekiwaniu. Lalewicz zza krzaka g��wk� wysun��, mruga oczkami i u�miecha si�: - dostrzeg� go ju�, Wieka Obal�. Idzie Obala cichaczem, chy�kiem mi�dzy krzakami, nios�c na ramieniu cztery deski. Ogl�da si�, nas�uchuje, czasem przysiadzie i miga si� mi�dzy zaro�lami jego czerwona magiera. - Czterocal�wki! - szepce nam za uchem gajowy tajemniczo jak na spowiedzi. Dopada do nas Obala, ma ju� z�o�y� na wozie deski i umyka� - a� tu wyrasta przed nim jak spod ziemi Lalewicz, k�ania si� i powiada: - Bon-dziur, Obala... Ch�op cisn�� deski na ziemi�, splun�� nieznacznie i stoi. By�o pewnego rodzaju podobie�stwo mi�dzy nim i jego koby��. i Chudy, wyschni�ty, wywi�d�y, sczernia�y, niski, z niebywale szerokimi i wypuk�ymi plecami - robi� wra�enie jakiego� narz�dzia do podwa�ania ci�ar�w, czego� w rodzaju d�wigni... Spod olbrzymiej jak poduszka czerwonej magiery wysuwa�y si� w�osy d�ugie, bez po�ysku, nie czesane od dawna, bo wisia�y w nich �d�b�a s�omy i siana. Mia� na sobie dwa kawa�y p��tna: koszul� do kolan zgrzebn� w kszta�cie sp�dnicy, pod szyj� na czerwon� tasiemk� zawi�zan� i przepasan� na biodrach pasikiem; spod koszuli do kostek si�ga�y spodnie, takie� zgrzebne, a takie stare, takie czarne i tak podarte, �e patrz�c na nie doznawa�o si� ch�ci wo�ania wniebog�osy: dawajcie, Obala, wasze spodnie na wystaw� parysk�, niech wie cywilizacja, �e i wy produkujecie 'rzeczy wygody w miar� si� i �rodk�w! Kolana mia� zgi�te raz na zawsze jak konik polny i na tych kolanach dziury w spodniach, nie wskutek rozdarcia powsta�e, ale wytarte, okr�g�e, jak od wypalenia. Patrza�em na jego nogi, przeros�e gnojem, czarne, z wykrzywionymi palcami, z paznokciami jak u zwierz�cia, z pi�tami sp�aszczonymi i wypchni�tymi w ty�, i doszed�em do przekonania, �e cywilizacja nie zanios�a chyba do garderoby Obali ani jednej jeszcze pary but�w.} A twarz nie by�a brzydka: - zwyk�a ch�opska twarz niby wykuta z piaskowca przez pocz�tkuj�cego rze�biarza, bezmy�l nie zimna i spokojna, twarz i�cie d�entelme�ska, niczym nie poruszona. Od nosa zbiega�y ku brodzie dwie zmarszczki g��bokie, w kt�rych sk�ra bledsz� by�a cokolwiek ni� na twarzy i szyi, czarnych od opalenia. Podnie�li�my si� z ziemi - i wtedy nas dopiero Obala dojrza�. �ci�gn�� z g�owy magier�, odgarn�� gar�ci� w�osy z czo�a i, k�aniaj�c si� nam, paln�� w ziemi� czapczyskiem. - Pochwalony Jezus Chrystus! - powiada. - A na wieki, na wieki, m�j bracie! - rzek� pan Alfred. Chwalisz �adnie Pana Boga... Ch�op nic. Patrzy na nas od niechcenia. Czeka. Pan Alfred usiad� obok niego na pniaku i m�wi: - M�j Obala... bo Obala si� nazywasz, prawda?... Ot�, m�j Obala, �adnie to jest, �eby� ty w bia�y dzie� szed� do cudzego lasu i tak sobie bez �enady bra�, co ci si� podoba? Powiedz�e mi: �adnie to jest? I kary si� boskiej nie boisz, i tego... No, i jak�e tu ciebie uwa�a� za s�siada, za obywatela, za, �e tak powiem, brata?... - Doprosom si� �aski... - Daj�e pok�j, prosz� ci�, daj�e pok�j. P�jdziesz za te deski do krymina�u, bo ja tu od was nied�ugo z kijkiem bym wyszed�, Uwa�asz mi�?... - Uwazom, ja�nie panie. Podczas gdy Obala "uwa�a�", Lalewicz przysun�� si� do niego nieznacznie i tak go zgrabnie jako� chwyci� za czupryn�, �e ch�op ani si� spostrzeg�. Za chwil� mia�em sposobno��", obserwowania przebiegu operacji tak zwanego bicia w mord�. Praw� pi�ci� Lalewicz bi�, lew� trzyma� Obal� za czub. Ch�op od czasu do czasu odgania� go r�k� jak komara, m�wi�c do� spokojnie: - Odyd�, Lalewic, odyd�... - Mi�dzy oczy! - rzek� pan Alfred, cz�stuj�c mi� papierosem i zapalon� szwedzk� zapa�k�. "Da�" mu Lalewicz mi�dzy oczy, da� w z�by, w nos, w gardziel raz, drugi, trzeci, czwarty, pi�ty... Zobaczy�em krew, s�cz�c� si� cienk� strug� z nosa ch�opa. Lalewicz bije precz, a� podskakuje... Wreszcie daje si� s�ysze� przejmuj�cy, okrutny, wstr�tny, obrzydliwy p�acz cz�owieka mordowanego i nagle zakrzywione palce wpijaj� si� w gard�o gajowego. Zerwa� si� wtedy pan Alfred i da� Obali jedno uderzenie, tak zwane durch gdzie� w brod� - takie, �e, jak to m�wi�, nakry� si� nogami i jak kamie� wpad� w krzaki. Troch� go tam jeszcze obcasami poszturcha� gajowy i wr�ci� do nas spocony i zarumieniony. Ch�op wsta� niebawem, krwi� pluj�c i usta ocieraj�c r�kawem koszuli. Okaza�o si�, �e nawet pi�ciu palc�w, jakie tradycja na policzku "zamalowanego" mie� chce, nie by�o... Wyplu� si�, wysapa�, otar� podbite oczy i zacz�� odmotywa� postronek od k�onicy. - Lalewicz, p�jdziesz mi w po�udnie do pana Biedermana i poprosisz o napisanie skargi na Obal� o kradzie� desek - rzek� uroczy�cie pan Alfred. Ch�op "podj��" pod nogi dziedzica. - Doprosom si� �aski, ja�nie dziedzicu!... daruj mi une deski. - Dzisz go, "psiandsza!" (psia dusza)... amator! - zapiszcza� gajowy. - Daruj, ja�nie panie! - Dlaczeg� to mam ci darowa�, m�j Obala? - Pierwszy i ostatni raz, ja�nie panie... Ni razickum tu nie be� i nie b�d�... Trumn� przecie trza zbi�, a tu g��d taki, co "okez"... - Jak� trumn�? - Lo ch�opoka. Syn mi niby pomar, Wojtek. - A wi�c kradniesz? Na trumn� nawet kradniesz? Pomy�l tylko, jaki� ty �ajdak... - A i sk�d�e wezne? sk�d wezne? - zapyta� dziwnie szybko i tupi�c �miesznie nogami. - Tu poch�wek, dobrodziejowi pi�� rubli, pok�adne rubel, a my oba ju� miesi�c zimioka nie widzimy. Daruj, ja�nie panie, smie�uj si�... - Zobacz�, m�j Obala, czy prawd� m�wisz, czy ci umar� syn rzeczywi�cie. Prowad� nas. Wrzuci� ch�op deski na w�z, zaci�� szkap� i ruszyli�my. Obala ci�ko szed� przodem obok szkapy, szeroko rozstawia� nogi i zacina� j� co chwila. Obydwoje potykali si� jako�... Wyszli�my znowu na ��ki. Przecudowny, ja�nie wielmo�ny, ur�gaj�cy wszelkiemu opisowi puklerz s�o�ca wyszed� nad szczyty las�w. Mg�y przejrzystymi ob�okami unosi�y si� w niebo - rosa tylko jeszcze jak obrus bia�y le�a�a na ��kach. Ma�a wioseczka tuli�a si� niedaleko do �ciany parowu. Cha�upa Obali �wie�o zbudowan� by�a, brakowa�o jej poszycia nad lew� po�ow�, podw�rze by�o nie ogrodzone, a o kilka krok�w wznosi�a si� ma�a stod�ka, po��czona ze stajni�. - Gdzie� umar�y? - zapytali�my zatrzymawszy si� nad brzegiem gnoj�wki, zajmuj�cej po�ow� podw�rza. - W stodolinie le�y. - Ty� �onaty? - Nie... "gdowiec". - Prowad� no do umar�ego, poka� no go. Poszed� przodem Obala swym nied�wiedzim krokiem, otworzy� wr�tni� i wpu�ci� nas do wn�trza ma�ej i pustej stod�ki. W jednym zapolu le�a�a trocha skoszonego siana na suchych chrustach - na klepisku za�, na rozpostartym snopku k��ci le�a� trup pi�tnastoletniego ch�opaka. W szczycie stodo�y weso�o �wiegota�y na gniazdach wr�ble. Ch�opak taki sam by� "chuderlawy" jak ojciec, takie� mia� czarne nogi i sp�aszczone pi�ty; w�osy tylko mia� uczesane, twarz umyt�. W z�o�onych pobo�nie r�kach o kolorze ziemi trzyma� krzy�yk wystrugany z patyka. S�upami unosi�y si� nad nim komary i muchy, siada�y na twarzy, wsysa�y si� w k�ciki ust. Poszed� Obala z ga��zi�, aby je zegna�. Gdy wraca� znowu do nas, mia� oczy bez blasku, podobne do p�ynu nalanego pod powieki. Na c� umar�? - zapyta� pan Alfred zabieraj�c si� do wyj�cia. - A kto go ta wie? �cisn�o i pok�j. - Jednym psubratem mniej! - roz�mia� si� do nas gajowy. Podni�s� na niego oczy Obala i dziwny blask ��ty zamigota� w nich na minut�. - Masz wi�cej dzieci? - Nie, ja�nie panie, jedynak be� u mnie... jedynak. Piorun �alu musia� w serce go uderzy�, gdy m�wi� ten wyraz. Tak go dziwnie wym�wi�. Podpar� potem g�ow� na pi�ci, rozstawi� nogi i patrza� do ob��du smutnym wzrokiem, co nic nie wyra�a, podobnym do szeroko otwartej rany. Patrza�, patrza� i nagle wsun�� r�k� w kud�ate swe w�osy i z ca�ej mocy je szarpn��. Za chwil� by� ju� spokojny, taki sam zimny, z wyrazem t�pej zapobiegliwo�ci w oczach zacz�� wynosi� z zapola "kobylic�", siekier�, "ol�nik", pi�k�, sznur ciesielski, "lubryk�", rozm�con� w skorupce, i zabiera� si� do roboty trumny. - Pomogliby�cie a-to, Ignacy... - wym�wi� prosz�co, zwracaj�c si� do gajowego. - Ii... psze�, g�upi! Akurat tu z tob� b�d�... Przyznaj si� lepiej ja�nie panu, jake�cie to �yto �uskali. To to psiarstwo, ja�nie panie, na przedn�wku, na ten przyk�ad teraz, to se idzie w pole i wy�uskuje, wy�uskuje nad ranem ten "mlicz" z k�osk�w. Dopiero jak ma pe�ne "zajdy", to szast do cha�upy i zupk� se tak� gotuj� na mleku. - A za t� dzisiejsz� kradzie� to, uwa�asz, skarg� si� poda. Je�li zechcesz, mo�esz zagodzi� si�... - A to ju� zapogod�wa si�, ja�nie panie; odrobi�... - Ee... na odr�bki ja si� znowu nie godz�. Dasz cztery ruble i rubla na ko�ci� lub p�jdziesz do krymina�u. Namy�l si� do jutra, to uwa�asz, jutro by si� dopiero skarg� poda�o. B�d� zdr�w, m�j Obala. Wyszli�my. Pan Alfred szybko min�� podw�rze i wyszed� na drog�; ja przystan��em za wrotami, aby pods�ucha� rozmow� Lalewicza z ch�opem - Lalewicz bowiem zosta� jeszcze na chwil� w stodole. Wyjrza�, a dostrzeg�szy, �e pan Alfred daleko, odwr�ci� si� do Obali i m�wi� nadzwyczaj szybko: - Wincenty, nie b�jcie si� nic... przekabac� go... nic si� nie b�jcie... Ja tu zalec� z heblem, to wystrugamy trumienk� galanto, ino p�jd� do dom te jamniki. Zalec� tu, zalec�... Wypad� tymczasem i dogoniwszy dziedzica dowodzi� mu o konieczno�ci skarania Obali, lecz poniewa� ten Obala ma dwie morgowiny piachu lotnego, wi�c to nawet �adnej kary nie b�dzie dla niego, gdy p�jdzie do krymina�u. Kuty z�odziej wyjdzie i ca�a parada. - Zobaczy si�, zobaczy si�; a zreszt� nie nud� - zakonkludowa� wreszcie pan Alfred i kaza� gajowemu "szorowa�" przodem. Wkr�tce potem wchodzimy przez spr�chnia�e pogr�dki na olbrzymi� grobl� kilkunastomorgowego stawu. Tam otacza nas nagle nieopisany gwar ptak�w. Piszcz� �a�o�nie w trzcinach szpaki, kracz� kurki wodne, pogwizduj� bekasy, hucz� b�ki, kwakaj� ukryte stada kaczek, smutnie po�piewuj� rybitwy; rytmicznie wyrzucaj�c do lotu skrzyd�a ko�ysz� si� kulony, srokosze kuj� �elazo na ga��zkach olszyn, a wysoko na ga��ziach sosen edukuj� swe dzieci, obrzydliwie wrzeszcz�c, wrony matki. Kazano mi pozosta� na grobli w celu strzelania do kaczek "w lot", pan Alfred za� i Lalewicz, okr��ywszy staw doko�a, znikn�li mi z oczu. Zdawa�o mi si�, �e mi� opuszczaj� si�y. Po�o�y�em si� na ziemi z zamiarem niewstawania, cho�by nast�pi�o trz�sienie ziemi lub nawet przeje�d�a� pow�z pe�en pi�knych dam. Postanowi�em patrze�, le��c na wznak, na niebo, na ko�ysz�ce si� wierzcho�ki sosen i olch, patrze�, jak od �rodka stawu wzdyma si� woda i fale, uwie�czone pian�, biegn� do brzegu, by obryzga� tataraki w kszta�cie szabel, co przeginaj�c si� przyk�adaj� do wody twarze i zdaj� si� z zachwytu dr�e� od tajemniczej, ledwie dos�yszalnej melodii chlupania fal. Czasami od silniejszego podmuchu wiatru pochyla�y si� wysmuk�e pnie sosen i stawa�y si� podobnymi do olbrzymich, cudacznych istot. Wysoko przelatywa�y z krzykiem z drzewa na drzewo wrony, a czasami krzyk ich stawa� si� natarczywym jak wo�anie o pomoc. Wpatrzy�em si� dobrze i dostrzeg�em przyczyn� ich niepokoju. Na jednej z najwy�szych sosen siedzia� ch�opak i d�ug� tyczk� spycha� z gniazd m�ode piskl�ta wron, nie umiej�ce jeszcze fruwa�. Podnios�em si� i dostrzeg�em ch�opaka, co siedzia� na ziemi i wyrzucone �apa�. Co chwila czarne, obrzydliwe piskl� spada na ziemi� jak kamie�. Jedne zdychaj� od razu, inne podnosz� jeszcze ogromne �by na nieopierzonej szyi i maszeruj� po trawie wcale zabawnie. Wtedy ma�y my�liwy dogania zbieg�w, wo�aj�c: - A kej ty idzies, fajtasiu, kej?... Ujmuje go za skrzyd�o i uderza �bem o pie� lub i bez tego obrzyna mu nogi, kt�re g��wny le�niczy kupuje po trzy grosze par�. Matka-wrona miota si� jak ob��kana, siada niemal na ramionach m�odego �mia�ka, czepia si� dziobem jego kija, uczepi si� ga��zki tu� nad nim i bije g�ow� jak m�otem w pie�, odgryza ma�e ga��zki i kracze zachryp�ym, wysilonym, przebrzyd�ym g�osem rozpaczy. Gdy ch�opak wyrzuci piskl�, rzuca si� na ziemi� z wlok�cymi si� skrzyd�ami, otwiera dzi�b, chce kraka� - g�osu nie ma, bije wi�c skrzyd�ami i skacze oszala�a, �mieszna, do n�g ch�opaka, jakby pierwsza ze swego rodu zrozumia�a potrzeb� samob�jstwa. Gdy zabij� wszystkie jej dzieci, wzlatuje na drzewo, odwiedza puste gniazdo i kr�c�c si� na nim wko�o my�li nad czym�... Po�o�y�em si� znowu na wznak. C� mi� to obchodzi? Wiem, ze tam gdzie� bij� pioruny uczu�, na jakie my, ucywilizowani, mamy lekarstwo w samob�jstwie... ...Pozazdro�ci�em Obali i wronie. Obydwoje oni szybko zapomn�. Czym by si� ugasi�a ich piekielna, niezgruntowana, okrutna, nie�wiadoma bole��, jak by przep�dzili dzisiejsz� noc sami w pustych swych gniazdach, gdyby nie to boskie, nie to wspania�e, dobrotliwe, najlepsze z praw przyrody - m�dre prawo zapomnienia? Dla nich "�y�" znaczy "zapomnie�" i dobra przyroda pozwala im zapomnie� natychmiast... Ach, jak�e im zazdro�ci�em!...