Żakiewicz Zbigniew - To sen tylko danielu

Szczegóły
Tytuł Żakiewicz Zbigniew - To sen tylko danielu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żakiewicz Zbigniew - To sen tylko danielu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żakiewicz Zbigniew - To sen tylko danielu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żakiewicz Zbigniew - To sen tylko danielu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zbigniew Żakiewicz To sen tylko, Danielu... Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 „... a Danielowi dał wyrozumienie wszelakiego widzenia i snów.” (Proroctwo Daniela, R. I, 17) „Zląkł się duch mój, ja, Daniel, byłem przestraszony tymi rzeczami, a widzenia głowy mojej strwożyły mię.” (Proroctwo Daniela, R. VII, 15) Wyjście 1 Przyśnił mi się sen. Śniłem, że jestem mały malutki niczym agrafka albo lekko zgięta szpilka. Mieściłem się w kołysce, lecz była to kołyska równie malutka i równie ostra. Ostrość mego leża polegała na tym, że spoczywałem jakby na ostrzu brzytwy – z dwóch stron mając przepaść, a pod sobą zbyt wąskie oparcie, nawet dla tak szpilkowej istoty, aby to oparcie nie stawało się rozdarciem. Leżałem mały, lecz już rozdzierany, i rozglądałem się po świecie swym mikroskopijnym okiem mrówki. Widziałem ogromny wiejski piec – zapewne gdzieś z ziemi wireńskiej – w piecu tym gorzał i kotłował się kraśny, to znów złoty i żółty jak żółtko, płomień. Trawił on w ceglanym gnieździe świerkowe szczapy: w piecu strzelało raz po raz sucho i gęsto, i lizał aksamitny i rozzłocony okap. A potem począł wyrywać się poza okap i zalewać swą żarłoczną złocistością, i podmywać swą żółcią – całą izbę. Gdy wytężyłem, nie wiadomo czy w przelęknieniu, czy w gwałtownej ciekawości, swe mrówcze oczka, ujrzałem, że ogień nie jest ani tak ognisty ani tak żarłoczny. A gdy jeszcze mocniej się natężyłem, spostrzegłem, że to, co brałem za jęzory złotego ognia, było skupiskiem malutkich drobinek, ni to kurzu, ni to suchej mgły, ni to popiołu. Drobiny te świeciły mdło i fosforycznie i wirowały wokół swej osi, a potem – pękały bezgłośnie i powoli spływały ku gliniastemu klepisku. A kiedy wświdrowałem się okiem w cegły pieca, i cegły już nie były tak ceglane, zwarte i gliniaste, a raczej porowate, jakby wyżarte przez malutkie i chybkie żyjątka. Również klepisko – co zwyczajem wireńskim zastępowało podłogę – groziło zagubieniem się w niezliczonych dziurach, jakby bez przerwy pracowały tam wszędobylskie myszy. I rzeczywiście, w dziurach poczęły błyskać mysie oczka – lekko zakrwawione i chciwe – i gdyby nie to, że byłem jak szpilka, ani chybi stałbym się ofiarą ich żarłoczności. Na widok podobnej przemiany zrobiło się mi smutno i niedobrze – począłem płakać. Płakałem nieprzyzwoicie cienko i uparcie jak komar albo malutka mysz. Im dłużej płakałem, tym jaśniejszym się stawało, że płacz mój nie jest w stanie gdziekolwiek dotrzeć, gdyż w swej szpilkowatości mijam się w przestrzeni – a być może i w czasie – z ludźmi zarówno bliskimi, jak dalekimi. I wtedy nad mym leżem pochyliła się twarz być może matki, być może ojca, gdyż w swej ostrej przenikliwości przeniknąłem rysy pochylonego i ujrzałem cielistą materię drążoną małymi kawernami. Nie zważając na nic, jeno na to, co było we mnie, począłem objaśniać się w swej samotności i w tym, że darzę pochylonego ogromną miłością i to bez względu na to, czy mogę być obiektem miłości, skoro jestem tak ostry i tak mały, że wprost nieobecny. Twarz zdawała się słuchać mnie z pewnym zainteresowaniem, choć nie bez zniecierpliwienia. Ale po chwili pojąłem, że z zainteresowania tego nic nie wynika, ku niczemu ono nie prowadzi i nic właściwie nie znaczy. Im głębiej wchodziłem w płacz, tym bardziej byłem bezradny i oddalony, tym mocniej pragnąłem i łaknąłem, aż wreszcie pozostało samo uczucie głodu i pragnienia. Był to głód tak mocny i trawiący, że stawał się głodo-bólem, a wreszcie samym bólem. Wtedy to, co było nade mną, zaofiarowało mi pierś i z piersi wypłynęła kropla mleka i zawisła na sutce wirując wokół swej osi. Począłem wyciągać się do wirującej kropli, aż wreszcie osiągnąłem ją czubkiem wyostrzonego języka. Kropla pękła bezgłośnie i pojąłem, że komuś sprawiłem ból, bolejąc nad tym, że oto pozostanę nie nasycony, choć sprawiający ból i cierpienie. Pojąwszy to, zrozumiałem również, że nie utrzymać się mi dłużej w moim leżu, i przechyliłem się w jedną z dwóch stron, i zacząłem spadać, a może ulatywać w powietrze, gdyż ogar- nęło mnie przenikliwie niebieskie, wprost fiołkowe, krótkie i dotkliwe. A spadałem albo ulatywałem nie jak szpilka, ale jak mały, skrzydlaty i pyzaty, który był jak z puchu albo z lotnych piór. Obudziłem się z blaskiem fiołkowego światła w oczach i z nie naruszonym stanem sennych uczuć w sercu. I począłem dumać nad znaczeniem dziwnego snu, w czasie którego wchodziłem oto w tajemne labirynty swej psyche, która wiele wie i wiele może, że nie równać się z nią najbardziej ezoterycznym prorokom przeszłości. Tak pomyślawszy począłem zagłębiać się w mroczności psychiki, próbując rozjaśnić jej przepastne głębie, próbując rozwikłać jej zawikłania i przejść jej piętra. Na nic jednak były moje wysiłki. Im bardziej wgłębiałem się w stany świadomości, tym silniej czułem, że mam do czynienia z samym wgłębianiem, a mniej ze świadomością. Im bardziej próbowałem zbliżyć się do tego, co było w strefach – ,,ponad” czy „pod”, tym szybciej znajdowałem się gdzieś pośrodku: w idealnym stanie „pomiędzy”. A gdy wreszcie pojąłem, że właściwie nic nie mogę wiedzieć o prawdziwym sensie swego dziwnego i wieloznacznego snu, poczułem w przypływie nagłej i zgoła dalekiej od jakichkolwiek rozważań pamięci, iż gdzieś w ostatnich chwilach snu zaszło coś, co było równie, jeśli nie bardziej ważne od snu. I kiedy skłoniłem się ku owej pamięci, nasłuchując i wypatrując jakimś trzecim nieznanym uchem i okiem, wróciła do mnie świadomość, co nie ulegała snom, świadomość, co dawała baczenie na to, co się wokół działo. Widziała ona mnie i to, że śni mi się sen (i właśnie dzięki temu wiedziałem, że nie jestem niemowlęciem, ale że się śnię niemowlęciem), i to nawet – że mam świadomość snu! Była to więc właściwie nie świadomość, ale ponadświadomość; świadomość spoglądająca ponad świadomością, gdzieś z góry, panująca nad przestrzenią (i być może – czasem), lotna jak obdarzony duszą dym. I ona właśnie przywołała tę rzeczywistość, co wiedziała o śnie i działa się ponad snem. I wówczas przypomniałem sobie, że gdy w najlepsze pogrążałem się we śnie rozdzierany w kołysce, a później odczuwając głodo-bóle, ktoś zapukał do drzwi. Pukanie było nadzwyczaj delikatne i uprzejme – ten ktoś musiał pukać nie grzbietem zgiętego palca, lecz uderzać samą poduszeczką, jak to czynią rozbawione koty. Śniłem gorejący piec i twarz, i pierś z kroplą mleka, a równocześnie wiedziałem, że za drzwiami ktoś stoi, ktoś, kto musi być bardzo delikatny, subtelny i wiotki, gdyż tylko tacy goście pukają poduszeczką palców. Nie usiłowałem więc nawet obudzić się, gdyż byłem pewien, że podobnie uprzejmy przybysz stwierdziwszy, że śpię, uszanuje mój sen. Pukanie stało się jeszcze delikatniejsze, ale nie ustawało, co świadczyłoby, że nieznajomym kieruje jakiś mus silniejszy nawet od jego delikatnej i subtelnej natury. Przyzwoliłem pukającemu na wejście, przyzwoliłem samym przyzwoleniem, nie wychodząc ze snu i nie używając głosu. Drzwi lekko się uchyliły i do pokoju wniknął – niby promień słońca przez cieniutką szparę – malutki, promienny chłopczyk. Włosy miał chłopczyk jasne jak sierpniowe zboża, oczka niebieskie niczym niebo odbite w wodzie, cały był świetlisty i lekko tęczowy. Malutki promienny chłopiec, skinąwszy leciutko złocistą głową, stanął w drzwiach i splótłszy obie ręce na piersiach, jak to czynią ludzie w chwili nieokreślonego czekania, przyglądał się mi spod długich, lekko rudawych rzęs. Wyglądało, że chłopczyk chce odczekać męczący, wieloznaczny sen, którego nastrój (a być może i obrazy) był mu znany, aby następnie wyłuszczyć powód swego niespodziewanego, delikatnego i sennego przybycia. Ale gdy sen z uporem i konsekwencją czynił mnie coraz bardziej głodnym, smutnym i zagubionym – malutki, promienny chłopiec najwyraźniej stracił cierpliwość. Uczyniwszy kilka kroków nagle uniósł się w powietrze jak słoneczny zajączek. Był to widok tak dalece niespodziewany i niebywały, że gdybym nie był pogrążony we śnie, zapewne spadłbym z tapczanu. Zewłok mój jednak dalej leżał na tapczanie, cierpiąc i wyrzekając wraz ze świadomością, co pozbawiwszy ciało zdolności do samodzielnego czucia i cierpienia czyniła go na podobieństwo naczynia snu pełnego. Wtedy malutki, promienny chłopiec – unosząc się nade mną leciutko i zręcznie, choć mogłem spodziewać się, że unoszenie to będzie podobne pokracznemu lewitowaniu pilotów kosmicznych – zacząłem przemawiać dźwięcznym, choć nieco za cienkim głosikiem. Moja ponadświadomość pragnąc uchwycić sens owego dźwięcznego, choć zbyt cienkiego głosiku, wytężyła się i rozwarła nadstawiając swego nie znanego mi dotąd ucha i oka. I oto poczęła ona, a za nią ja (choć z pewnym opóźnieniem) pojmować sens przemowy chłopczyka. Cóż więc mówił niespodziewany i tajemny przybysz, z jaką wiadomością przybył do mnie – zwykłego człowieka, a jeśli tajemniczego, to z tajemnicą tak dalece ukrytą, że nie moją? – Widzę, że jesteś (a jeśli nie jesteś, to wkrótce będziesz) zaskoczony moją wizytą – rzekł mały chłopczyk odchrząknąwszy lekko. – Widzę też, że poczynam (a jeśli nie poczynam – to pocznę) wydawać się ci kimś niewiadomym i tajemniczym. Tymczasem tajemnica moja jest nad wyraz prosta. Nie będę więc jej ukrywał przed nimi, a szczególnie przed tobą (jak też nie zatajam jej przed sobą, gdyż nie brakuje mi odwagi, aby spojrzeć prawdzie w oczy); tajemnica moja jest nad wyraz prosta: jestem czaro... czaro... jestem czarodziejem. Wiem, że wyznanie moje może brzmieć w tych czasach (lecz nie w naszym z tobą czasie) niezbyt poważnie, jeśli zgoła nie komicznie. Ale co mi tam do tych czasów, skoro jest mi się tak, jak się jest! A jeśli ktoś (ale nie ty i nie ja) bardziej zawierzył temu, co jest szare, mdłe i płaskie, co jest w dniu codziennym, a może nawet nie w dniu, lecz w smutku i znużeniu dnia, a pominął rzecz nader istotną: skoro istnieje szare, mdłe i płaskie, znużone i beznadziejne, to również musi istnieć barwne, w radości i w głębi, powtarzam: skoro ktoś zawierzył temu, co jest pospolite, nachalne, służalcze i padalcze – proszę bardzo, niech mnie nie słucha! Fakt jednak pozostanie faktem, że jestem czaro... czaro... czarodziejem. Czarownikiem, czarnoksiężnikiem, nadzwyczaj szybkim i śmigłym, i mieć do czynienia z tajemniczym, ziemskim i powietrznym, wodnym i chmurnym – jest dla minie rzeczą zwykłą jak chleb z masłem! Ale też muszę gwoli zupełnego wyjaśnienia niejasności przyznać, że i dla mnie nie jest prostą rzeczą wyjaśnić własną naturę. Wciąż więc wyjaśniam to, co z natury mego czarodziejstwa nie jest podatne na wyjaśnianie; wciąż rozświetlam to, co z uwagi na tajemną i bezdenną przepastność jest mroczne i ciemne, bo światło wchłania i nie zwraca go – wciąż pozostając nie rozświetlonym, niejasnym, czarodziejskim. Wynikałoby z tego wyjaśnienia, że jestem bardziej w mroku, w głębi, we wszelakim domyśle aniżeli najbardziej mroczne i głębokie, co mroczności swej i głębi strzeże i okrywa zasłoną najgrubszą nawet czy odległością – najdalszą nawet. I że wciąż niosę swą czarę czarodziejską jak ciemną lampę – co w jasny dzień rzuca krąg czarnego światła, a w ciemną noc uwięziona jest w kręgu jasności – że podążam dzień i noc ze swą czarodziejską mocą, która i mnie samego przed sobą samym zaciemnia, pomimo że – jak już rzekłem – jest mi się tak, jak się jest: określenie i mocno. Wynikałoby więc, że podążam i płynę, i unoszę się, i przenikam, i czaruję, i miłuję, i jestem, i j e s t e m... Tak, mniej więcej, przemawiał do mnie promienny chłopczyk, spoglądając spod długich, rudawych rzęs na tapczan. Ja zaś cierpiałem coraz bardziej na widok owej struktury pieca i ognia, która bezwstydnie ujawniała się przede mną, jakbym spoglądał przez wziernik elektronowego mikroskopu, a potem poczułem wzmagający się głód, a z głodem ból dokuczliwy i nieustający. I wtedy unoszący się z ptasią swobodą chłopczyk zniżył się i zawisłszy tuż nad moją głową spojrzał badawczo i przenikliwie w głąb mego snu. Zapewne to wówczas mojej sennej świadomości udzielił się fiołkowy blask, gdyż oczy małego, promiennego chłopczyka z niebieskich stały się ciemnofiołkowe, głębokie i tajemnicze. Nic więcej moja ponadświadomość – szybująca nade mną niby obdarzony duszą dym – nie rzekła o dziwnej i tajemniczej wizycie. Pozostało więc nie wyjaśnionym, jaką drogą wydostał się z pokoiku promienny przybysz: czy przewionął przez drzwi, choć drzwi były zamknięte, czy też wyfrunął przez okno, czy może uniósł się wprost do góry jak tęczowa chmurka myślącej mgły? Wstałem ze swego leża, czując w głowie szum, ucisk w skroniach, a w żołądku ból lekki i dokuczliwy; ból już nie senny, choć przecie ten sam, co go miałem, gdy śniłem sen i gdy oglądałem ponadsen. Wstałem o ileż bogatszy niż wczoraj wieczorem, choć na pewno ani prostszy, ani też łatwiejszy czy jaśniejszy. Wstałem więc ten sam i nie ten sam zarazem, gdyż byłem oto nie tylko ze świadomością, ale jeszcze z różnymi jej piętrami – i w górę, i w dół, a być może i w bok. Nie mówiąc już o samej treści snu. Wstałem z tym wszystkim, ale jeszcze i z tym, że oto byłem m o c e n, gdyż skoro byłem i we śnie, i ponad snem; skoro byłem i w kołysce, i na tapczanie, i w wireńskiej izbie, i w mym nadmorskim pokoiku, skoro więc byłem, ho-ho, m o c e n, więc byłem n i e z j e d n y m, skoro, ho-ho!, byłem! Zaraz sporządziłem jajecznicę z trzech jaj na boczku: smażąc ją sposób właściwy, to jest najpierw rumieniąc boczek, lekko studząc patelnię i na to – trzy żółte ślepia w roztańczonej galarecie. Dopiero szum i syk: białko – bielić się do białości właściwej, a żółtko – żółte i w lekkiej błonce, ale wewnątrz sosiste i smakowite. Po tym pożywnym i apetycznym śniadanku zabrałem się do porządków, które winienem był już dawno zrobić. A może nawet i dobrze – myślałem robiąc porządki – że nie robiłem porządków wprzódy, ale dopiero teraz, gdy jestem w siłach zrobić porządek właściwy... Tak grzebiąc się i porządkując przeróżne drobiazgi, spostrzegłem na biurku niebieską kopertę z pięknym białym koniem, naklejonym w prawym rogu, jak być powinien naklejony znaczek. List musiał leżeć zapewne od wczoraj, a może od przedwczoraj; nie pamiętałem, abym go miał otwierać, a jednak list był otwarty, a .nawet lekko rozdarty, widocznie otwierano go z niecierpliwością i w pośpiechu. Wziąłem list do ręki i nagle przypomniałem sobie jego treść, jakbym go już kiedyś czytał, choć było bardziej niż pewne, że czytać go nie czytałem. List brzmiał mniej więcej tak: „Danielu, Znamy się nie od dziś i nie od wczoraj nawet, a więc znamy się jak dwa łyse konie. Nie myśl więc, że skoro piszę do Ciebie, to dlatego że Cię nie znam albo że zmieniłem zdanie o Tobie. Jak wiesz, nie ukrywałem nigdy, że jesteś fantastą, megalomanem i niewąskim egocentrykiem. Do tego jesteś naiwny jak dziecię i nie brak Ci przebiegłości właściwej naturom skrytym, zamkniętym i lekce se ważącym bliźnich i świat, w którym się żyje. Takich ludzi jak Ty trzeba szukać ze świecą i cud, żeś jeszcze nie trafił do Zworek albo do Lochanówka. Nie zważając na to darzę Cię życzliwością i wyrozumiałością, czego nauczyło mnie życie oraz doświadczenie pokoleń. Nie będę też ukrywał, że koło mego domu od pewnego czasu krążą jacyś dwaj na ciemno ubrani faceci, a ja, jak wiesz, mam brata i szwagierkę, nader lekkomyślnych i zgoła głupawych. Czuję, że owo krążenie jest nie bez przyczyny, że ktoś zamierza c o ś przeciwko mnie. Tylko k t o i c o? Czyżby to byli o n i?! Jak ci wiadomo, jestem człowiekiem odpowiedzialnym i na odpowiedzialnym stanowisku, na którym gospodarzę jak gospodarzowi przystało (choć pluję na wszelkie stanowiska i gdyby nie o n i, to kto wie...). I ten fakt, że bez przerwy winienem być zaprzątnięty ciemno ubranymi facetami, którzy wyglądają na u m y ś l n i e najętych sługusów, co umyślili Bóg wie co, ska- zuje mnie na rolę bardzo niewdzięczną i męczącą (choć pluję na wszelkie role, nawet najbardziej wdzięczne i niemęczące). Wiem, że jesteś jak anioł w ludzkim ciele: p r z y j e ż d ż a j w i ę c s z y b k o (a jeśli co, to nawet śmignij samolotem), a jakoś zaradzimy groźnej sytuacji. Pozdrawiam Cię i mam niepłonną nadzieję, że nie zawiedziesz mego zaufania, bowiem czekam na Ciebie jak na ratunek. Twój Waldemar Rudź, dnia tego i tego roku takiego a takiego. PS. Mam też nadzieję, że nasze kochane miasto Rudź pozwoli Tobie odnaleźć siebie. Bo kto tam wie co przez te lata zrobiłeś z sobą, i nie tylko... PS. PS. List po przeczytaniu natychmiast spal!” I oto jechałem drogą piaszczystą i rozjeżdżoną, przez równinę tak równinną, że palec wystawiony do góry stawał się drzewkiem, a drzewo – górze podobne. Przy drodze migały wierzbowe głownie owłosione cienką gałęzią, a gdzieś daleko dymiły topole, łatwe i szybkie we wzroście niczym trawa. Na wąskich zagonach rosły pyry, chude żytko i żółta pszeniczka, głównie jednak – owsy, kąkole i kraśne maki. Zaraz za polem – ciemne laski, gdzie nic, tylko krzywa sosna, suche igły pod nogą i surojadka spsiała albo w najlepszym wypadku maślak jakimś cudem wypsnięty z piasków. Za laskami niebo słało się dymne, zaśmierdziało zbukami i autobus – którym gnałem godzinę nie wiedzieć już którą – zajechał nad szeroko rozlane stawy, w które uchodziło wszystko, co z rynsztoków miasta Rudzi. Tylko autobus wwiózł mnie – i pozostałych, którzy siedzieli obok i z tyłu – w przedsionek Rudzi, gdy w motorze coś zazgrzytało, beknęło trzy razy i autobus stanął jak wkopany. Wówczas ten, co siedział za kierownicą i którego znałem jedynie z ceglastego karku i z pleców – pochylił swe wyprostowane aż do sztywności plecy i tak pochylony począł wyrzekać na czym świat stoi. Nie pozostało więc nic innego, jak wyjść z autobusu, który – co nie ulegało wątpliwości – uległ awarii, i zanim awaria ustąpi, rozprostować usztywnione nogi. Gdy tylko wyszedłem na zewnątrz, smród zbuków spotęgował się, a niebo stało się jeszcze bardziej dymne, ciemne i w kopciu. Usłyszałem też bulgotanie, jakby ktoś nabierał powietrza do płuc i powoli zanurzał się w głębie niepowrotne. To bulgotało w stawie o wodzie czarnej, pienistej, otoczonej zielenią brzegów tak soczystych, że można było staw z miejsca namalować (lecz bez zapachów) i powiesić na ścianie. Boć jeszcze na grobli stał stary młyn nakryty gontowym dachem, z młyńskim kołem wyszczerbionym i jakby ruszającym się, lecz na chwilę tylko, bo gdy drugi raz spojrzałem na koło i na młyn – koło się nie ruszało, a młyn stał jak z obrazka. Jak mogłem najszybciej ruszyłem w kierunku grobli i młyna, czując lekkie drżenie gruntu, albowiem nogi zadrżały mi wyraźnie, a od nóg drżenie przeszło na brzuch, pierś i zęby, te – odpowiedziały szczękaniem. Na nic był mój pośpiech, bo tylko spuściłem oko z młyna, koło ruszyło tak szybko i tak szybko zamarło w bezruchu, że tylko błysk mętnych kropli zdradzał niedawne obroty. Wygląda na to, że młyn podgląda mnie albo też coś wie o mnie, gdyż inaczej – po cóż ta historia z kołem? – pomyślałem znać nie bez racji, bo tylko złapałem za klamkę, a drzwi zadrżały i otwarły się z piskiem i zgrzytem obnażając wnętrze młyna puste i ciche, a więc w przyczajeniu. Stanąłem na palcach i przyłożywszy rękę do serca, aby tłumić jego pohukiwania, trwałem tak parę minut, aż usłyszałem głębinowe, idące – „spod”, dźwięki niby silników, a potem granie muzyki konkretnej skomponowanej na blachę, druty, szkło i trzy młyńskie kamienie. Wtedy w najdalszym kącie młyna dało się słyszeć głośne zgrzytanie i skrzyp i otworzyło się wieko skrzyni – jedna przegródka na zboże, druga na mąkę – i ukazał się najpierw kark, potem zgięte plecy, aż wreszcie cały: od głowy aż do stóp – mój kumpel ze szkolnej ławy, który zginął przed laty trafiony na ślizgawce kulą (weszła ona tyłem czaszki, a wyszła jednym okiem, drugie pozostawiając nietknięte), Paweł Pawełczyk! I Paweł Pawełczyk, taki jak przed laty: ani ciut starszy, ani też młodszy – gdy ja już nie ten, bo siwawy na skroniach i w drodze do Waldemara, poza tym po różnych przeżyciach i snach równych przeżyciom – łypiąc na mnie jednym okiem (bo drugie za czarną przepaską, gdyż tego drugiego już nie ma): – Cóż to, drżysz i więdniesz jak kapciuch, Danielu, któryś za mojej pamięci popełniał gwałt nad sobą i dalej to czynisz, czego czynić nie wypada! – Jakżeż, to ty, Pawle, i z tym okiem? (choć byś przynajmniej był takim, jakim byłeś, gdy miałeś parę oczu). – Mnie się dziwujesz, czy sam sobie się dziwisz? – na to Paweł Pawełczyk kogucim tenorkiem akurat w okresie mutacji. – A może nie poznajesz mnie i siebie? – Poniekąd. Tyle lat, tyle snów... – Och, wszak wiesz, że problem czasu jest nieistotny, gdyż czasów jest wiele, i to o tej samej porze i na tym samym miejscu... I jam dzięki temu, oto jestem, choć paręnaście lat temu uczyniono nade mną koło fabryki Gayera okrutny żart, od którego można oszaleć. Oczywiście, jeśli się trzymać ludzkiej logiki, która prowadzi wprost do szaleństwa, Danielu – synu. Onana. – Nie dotykaj mnie zbytnio – ja wówczas – i nie wymieniaj imienia owego starotestamentowego jegomościa, nawet jeśli mogłem mieć z nim coś wspólnego, bo któż z nas – o czym wiesz najlepiej – nie ujeżdżał własnego konia? – Traktujesz mnie logicznie i dosłownie – w odpowiedzi Paweł Pawełczyk – sprawy fizjologii i tak zwanego bicia konia są mi najzupełniej dalekie i obce, ale, niestety, rozmawiając z tobą, muszę używać jednoznacznej mowy, boś nie w stanie inną zrozumieć. – Zapewne, Pawle, byłoby tak, gdyby nie to, że od pewnego czasu jestem najwyraźniej dwu może i wielopiętrowy. Dlatego rozumiem więcej, niźli się zazwyczaj widzi i rozumie, nie musisz więc uciekać się do mowy jednoznacznej. Choć, przyznam, nadal nie pojmuję, czemu mam być synem Onana, skoro memu ojcu było inaczej? – zawołałem z goryczą. Paweł Pawełczyk nic tym razem nie odrzekł, tylko wskazał na dwudziałową skrzynię, z której wylazł, a wskazawszy wlazł w nią, więc ja za nim. I wtedy dopiero pojąłem, że nie jest to żadna skrzynia, lecz jakby wejście wiodące w głębie schodkami spiralnymi i lśniącymi metalicznie. Co odpowiadałoby charakterowi muzyki konkretnej rozbrzmiewającej coraz głośniej i konkretniej. Schodziliśmy tak z Pawłem Pawełczykiem coraz głębiej, że o mało co a dostałbym zawrotu głowy, aż wreszcie znaleźliśmy się w długim korytarzu, w którym równym szeregiem lśniły aluminiowe, bo srebrzyste drzwi. Paweł Pawełczyk otworzył jedne z nich i – oczywiście! – w niedużym pokoiku, pośród pulpitów, zegarów i tarcz, ujrzałem siwiutką i pulchną jak pączek panią Pydę: naszą panią i wychowawczynię, co swego czasu darzyła mnie pewną sympatią, choć musiałem mieć niezbyt dobry charakter, gdyż niezbyt dobrze łączyłem literki w wyrazach, a i wyrazy pisałem przeróżne... – Witam cię, chłopcze! – zawołała pani Pyda rumieniąc się leciutko. – Widzę, że nic a nic się nie zmieniłeś, choć teraz już z grubsza wiadomo, co może z ciebie wyrosnąć. A taki byłeś niedookreślony i do tego ten fatalny nawyk rozdzielnego pisania liter... Miałeś bardzo brzydki charakter, mój chłopcze! Kurczaki, i te lepiej by się spisały... – Kurczaki?! – ja na to. – Kurczaki?!... (Bo Kurczaki to taki cmentarz miasta Rudzi, a na tym cmentarzu być może... mój Boże!) – Kurczaki, a jakież to Kurczaki?! – Kurczaki... – z jękiem i nieomal że ze szlochem pani Pyda, lecz zaraz się wyprostowała i rzekła surowo, choć nie bez pewnej radości: – Nadal jesteś nieostrożny, krnąbrny i dotkliwy, delikatny i pamiętliwy. Zawsze byłeś dla mnie zagadką pedagogiczną, choć sądzę, że jesteś i byłeś klasycznym przykładem idealisty subiektywnego, co ze światem ma do czynienia tyle, co ze sobą. Z sobą zaś? Tak, tak. Obserwowałam cię dokładnie i muszę przyznać, że do końca nie byłam pewna, co z ciebie wyrośnie – taki byłeś niedookreślony, choć dotkliwy i bezwzględny, i słabiutki jak piskurek, jak kurek, jak kur... kur... Tu się pani Pyda zacięła i zamilkła na chwilę, co pozwoliło mi zabrać głos: – Ja również się cieszę, że pobyt w mieście mej wczesnej młodości, do którego niegdyś przybyłem z miejsca mego dzieciństwa, bardzo wczesnego i późniejszego nieco, że pobyt w tym mieście rozpoczyna się od spotkania z panią, pani profesorko, i z niegdyś mym przyjacielem lub raczej kumplem, Pawłem Pawełczykiem. Choć przyznam się szczerze, że podejrzewałbym siebie, że przeżywam halucynacje lub jakoweś sny na jawie, gdyby nie to, że się niedawno przebudziłem ze snu, kiedy to udało się mi rozmówić z własną ponadświadomością. A zapewne dzięki niej udało mi się znowuż skontaktować się z kimś promiennym, małym i uroczym, jak poranny odblask słońca na przymkniętej okiennicy. – Ach, Danielu, Danielu! widzę, że nic się nie zmieniłeś przez te lata – westchnęła pani Pyda złożywszy nabożnie ręce. – A może nawet stałeś się jeszcze bardziej uparty w swych słabościach. Cóż to znowu – za małe, urocze i promienne? Zaręczam ci, że nie w tym kryje się tajemniczość świata ani jego alogiczna logika! Zaręczam, że malutki chłopczyk (bo chłopczyk to był, choć go nie było) przyśnił ci się lub się wymarzył albo się sparzył z twą gorącą wyobraźnią. I nic więcej! Sen zaś z owym piecem ognistym, co okazał się bez ognia, ale z czymś ponadto, sen zaś – ho! ho! ho! – to dopiero było coś, z czym winieneś się zmierzyć i w co winieneś uwierzyć! – Cóż znowu?! W jakich snach?! – zawołałem dotknięty do żywego tą wścibskością pani Pydy, która nawet w sny wchodziła. – Co za wścibianie się! – Musisz wiedzieć o tym, drogi Danielu – odparła pani Pyda lekko się skurczywszy, a nawet zwinąwszy – że od tego tu jesteśmy, aby, jak rzekłeś niezbyt zręcznie, a nawet nachalnie, się wścibiać. Mało tego, tu właśnie, w tej centrali głębinnej, w tej centrali podmłynnej kołyszemy palmami snów waszych. I pani Pyda wyprostowawszy się, choć z lekkim skrzywieniem, zanuciła mi prosto w nos: Palmy się kołyszą, palmy się kołyszą – tak – tak – tak. Tam wszystko zostało, tam więcej nie wrócę – nie – nie – nie. Ptaki pod palmami, w palmach słodkie miąższe – mi – ma – mi. Palmy się kołyszą, palmy się kołyszą – za dużo. A dokończywszy piosenki pani Pyda westchnęła głęboko i rzekła: – Tak, mój drogi. Nie kto inny, tylko Paweł Pawełczyk zaprogramował twój sen o zanikającej i iluzorycznej twarzy świata widzialnego, pragnąc cię, mój drogi, przygotować do przyjmowania zjawisk w ich kształcie właściwym. Jak każdy młodzik troszeczkę przesolił, że, biedaku, płakałeś nawet przez sen i we śnie... – Tak jest – potwierdził Paweł Pawełczyk patrząc bezczelnie swym jednym okiem. – Chciałem ci zaszczepić logikę właściwą i właściwy punkt widzenia. Ale pani profesorka zlitowała się nad tobą, gdyż jesteś jeszcze nie przygotowany do przyjmowania właściwych punktów widzenia. Ty zaś wykorzystałeś litość naszą – boś zawsze był bezwzględny i egoista – i począłeś śnić, już na własną rękę, historyjkę z małym, promiennym, świetlistym i szybkim. – Jakim prawem? Jakim prawem?! I dlaczego – ja wówczas – dlaczego wtrącacie się do mego życia wewnętrznego?! Czyżbyście byli snem tylko?! – Byliśmy i jesteśmy! – Pyda w odpowiedzi, skwapliwie i nawet jakby z gorliwością nie licującą z wiekiem ani też ze stanowiskiem. – Jak trafnie przeczuwałeś, ty i inni idealistycznie nastawieni ludzie – śmierci nie ma, a jest coś, co (muszę, niestety, uciec się do porównania, bo umysł twój nie chwyta bez porównań) zdaje się być podobne do przejścia ze stanu trwałego w stan promienny. Jesteśmy więc nadal ludźmi (tak jest – jesteśmy!), ale na zgoła innym piętrze. Na tym piętrze, gdzie już nie ma w i e d z e n i a, ale tylko samo w i d z e n i e. Dopiero my z Pawełkiem, mym kur... kur... kurczaczkiem – wykrztusiła pani Pyda czerwieniąc się jak lilia oblana krwią – widzimy wszystko w sposób właściwy, a to: tajemnicę materii, tajemnicę czasu, tajemnicę przestrzeni, tajemnicę Wszechświata wreszcie. Widzimy to, a równocześnie będąc ludźmi (tak jest – będąc!) widzimy też, jak się męczycie niby dwuwymiarowe płaszczaki, co się starają pojąć trójwymiarowość przestrzeni. Dlatego my, bliżsi właściwemu poznaniu, wchodzimy w sny wasze. Bowiem jedynie sfera snów jest waszym lekko promiennym stanem, gdzie ulega rozbiciu (pewnemu, oczywiście) konwencjonalność waszego postrzegania. Konwencja, co za słowo! Zwróć na to uwagę, mój drogi Danielu, że słowo to ogarnia wszelkie sztuki, które człowiek uprawia, jako też – sferę obyczajów, kultur i nauk ścisłych, stawiając znak równości pomiędzy fantazją, bredzeniem a postrzeganiem świata, że nie wiadomo wreszcie, czy ludzkość naprawdę postrzega, czy jedynie idealistycznie się subiektywizuje albo też subiektywnie się idealizuje, czy też idealnie jest subiektywna. I dziś, gdy wydaje się wam, że w naukach ścisłych obalacie subiektywizm wynikający z waszego idealizmu czy też idealizm wynikły z niebywałego wśród istot żyjących subiektywizmu, dziś właśnie jak nigdy wpędzacie się w konwencje, co niby mają być niekonwencjonalne, albowiem przeczą waszemu dotychczasowemu poczuciu logiki... I stąd triumf wasz, boście doszli do wniosku, że światło, na przykład, ma naturę falową, ale i ma też sprzeczną z zasadą ruchu falowego naturę korpuskularną! Albo znów fantazjujecie na temat Wszechświata, boście Wszechświatu zmierzyli gorączkę na 4° w skali Kelvina i oto sądzicie, że owo ciepełko jest pozostałością po w y y-b u u-c h u u, co się miało stać przed 14 miliardami lat (oczywiście, licząc lata w swej ziemskiej konwencji), przy temperaturze – dokładnie wyliczając – dziesięciu stopni w skali Celsjusza podniesionych do dziewiątej potęgi! Ale, mój drogi, nie wiadomo dlaczego Wszechświat miałby stygnąć, a może właśnie on się rozgrzewa? Tylko nie wiadomo, co to znaczy miliard lat, skoro nie jesteście w stanie widzieć więcej aniżeli sto lat, pojąć większej cyfry niż dziesięć, bo dziesięć macie palców. A może ten czas, o którym mówicie, że jest czasem, pojawił się razem z człowiekiem? A może czas ma naturę kolistą, a nie linearną? A może, przynajmniej, falistą, jeśli – jak to twierdzicie – wszelkie cząstki, nie tylko światło, rozchodzą się ruchem falistym, choć równocześnie pędzą prosto niczym pociski naładowane energią. Może więc czas również ma podwójną właściwość – falową i cząstkową – gdzie, dajmy na to, cząstką jest człowiek, a falą wszystko pozaludzkie? Cóż więc możesz wiedzieć, Danielu, na temat naszego bycia i niebycia, skoro nic nie wiesz na temat czasu? – skończyła pani Pyda swój wykład, gdyż był to wykład, jak pani Pyda była, i to była profesorką od fizyki, polskiego i śpiewu (o palmach). – Właśnie, właśnie! – podchwycił Paweł Pawełczyk bezczelniejąc coraz bardziej. – To, że istniejemy obok siebie: ja jako chłopczyk i kur... kur... a ty jako dobrze już zapowiedziany – i zapowiadający się również – mężczyzna, świadczy wymownie, jak skomplikowanym problemem jest czas. I ty o tym wiesz, tak! tak! (oczywiście, coś niecoś albo bardzo mało), bo po co ta cała podróż do miasta Rudzi, gdzieś był podrostkiem niezbyt lojalnym, a nawet mocno kurewskim?! Po co?! Po to właśnie, aby odwrócić kota ogonem. Ale kot ma ogon twardy! – zagroził, nie wiadomo dlaczego, Paweł Pawełczyk marszcząc się i wypinając ile sił. – Im kotek starszy, tym ma ogon twardszy! Tak! Tak! – Oczywiście, że skomplikowanym – ja na to – ale nie na tyle, abym się miał w tych komplikacjach skomplikować i powikłać. Abym miał ulegać jakiejś przerażającej wizji pieca, który nie jest piecem, i ognia, który ogniem też nie jest. Być może, iż czas jest kolisty czy nawet falisty, gdyż, być może, dzięki temu przyszedł do mnie mały, promienny, fiołkowy i złocisty jak łan pszenicy chłopczyk. Ale wiedz o tym, Pawle Pawełczyku, że chłopczyka ci się nie uda zaprogramować, jak też nie uda ci się mnie objąć swym programowaniem. A co do kota, toby się przydał, gdyż we śnie twoim (jeśli był to twój sen, jak mówisz) za dużo było myszek o krwistym oku. – Cha, cha, cha! – Paweł Pawełczyk bezczelny już zupełnie. – Malutki, promienny chłopczyk, który nic o sobie nie wie poza tym, że jest czaro... czaro... czarodziejem! Można to między bajki włożyć i dać małym chłoptysiom do poczytania! Cha, cha, cha! – Daj spokój, Pawełku – rzekła z melancholią pani Pyda. – Nie dokuczaj Danielowi. Wciąż jesteście niezgodni, a przecież posadziłam was w jednej ławce w nadziei, że ty, Pawełku, staniesz się mniej dosłowny, zaś Daniel zyska trochę na trzeźwości i charakter pisma wyrobi. Tak pięknie, Pawełku, pisałeś! Zupełnie jak mój ojciec, który był nie byle kim, bo sekretarzem u burmistrza miasta Rudzi! – I owszem – zgodził się niechętnie Paweł Pawełczyk – pismo miałem niezgorsze, ale co mi z tego, skoro nie mogę go nadal wyrabiać, a ten tu, co bazgrał jak kura pazurem i liter nie umiał porządnie łączyć, wciąż wyrabia i wyrabia te swoje bazgroły. A potem puszcza to w świat, rozprzestrzeniając zły styl i charakter. – Muszę bezstronnie przyznać, Pawełku – zgodziła się pani Pyda – że miałeś swój styl, i to od pierwszej klasy. Jakie wspaniałe laseczki stawiałeś, a jak wdzięcznie łączyłeś literki, choćby w słowie „koń”. – Przepraszam bardzo – wtrąciłem się rozgoryczony tą nagłą obojętnością – ale chciałbym zaznaczyć, że wyraz „koń” również pisałem niezgorzej, może dlatego, że przybyłem do miasta Rudzi już obeznany z końmi, gdyż w owej krainie, w której się zjawiłem na świat, koni było moc. I choć, być może, moim stylem jest bestylowość – co również oznacza, że jeszcze wszystko jest przede mną – niemniej jednak w pewnych sprawach już od zarania lat przejawiałem aż nadto stylu i dobrego smaku. Czego nie mógłbym powiedzieć – proszę mi wybaczyć, pani profesorko, moją śmiałość – o was, którzy mimo swego promiennego stanu oraz wiedzy właściwej, co ma być, nie wiedzą, lecz w i d z ą, hołdujecie stylowi kiepskiej fantastycznonaukowej literatury. Ten młyn, te schody, to wnętrze z pulpitem sterowniczym, z którego zapewne steruje się naszymi snami... – Mój chłopcze – odparła pani Pyda lekko pobladłszy, ale z opanowaniem i z godnym podziwu spokojem – czy sądzisz, że potrzebne są nam młyny, schody i pulpity sterownicze? – Jakże więc wytłumaczyć ten fakt, że widzę panią, pani profesorko, za pulpitem sterowniczym?... – O to zapytaj siebie samego, mój chłopcze! – zawołała pani Pyda już bez opanowania i spokoju. – Siebie samego? A więc... A więc śnię panią, pani profesorko, i Pawła Pawełczyka śnię, i śnię?... – Ty koniu bezwstydny! Ty! Tego to już za wiele. On sobie wyobraża, że nas wyobraża! – zapiał Paweł Pawełczyk głosem koguta, gdyż Paweł Pawełczyk wciąż był w okresie mutacji. – Muitatis mutandis!! – zakrzyknęła pani Pyda, która była i od łaciny. (A potem, być może, dodała; mortuum flagellas, ale tegom nie przyjął ani pojął, gdyż z łaciny byłem pała.) – Jak mam więc to wszystko rozumieć? – Merde. W mordę! Jak .chcesz, tak goń na swoim koniu i!... – wrzasnął Paweł Pawełczyk. – I... – rzekłem za Pawłem Pawełczykiem czując pewne usztywnienie tu i ówdzie. I poczułem szum, jakby uderzenia krwi do mózgu, i szarość w krwiste plamy, a gdy wreszcie wróciłem do normy, ujrzałem, że stoję sobie pod młynem, jedną ręką trzymając się za nos, jakbym za chwilę miał gęsto kichnąć, drugą – mając wolną. W tym, że stoję pod młynem i ni z tego, ni z owego trzymam się za nos, nie byłoby nic dziwnego śmiesznego nawet, albowiem od owej chwili, gdy sprawy moje poczęły rozgrywać się na kilku płaszczyznach, z powodzeniem również mogłem znajdować się w młynie, rozmawiać z Pawłem Pawełczykiem i panią profesorką Pydą i mogłem ściskać w garści nos. Dziwne było to, że tak stojąc pod młynem najspokojniej w świecie rozmawiałem z panią Cecylią Rogaczewską! I chociaż minęło ponad dwadzieścia lat od chwili mego wyjazdu z miasta Rudzi, nadal była ona w miarę młoda, w miarę stara, lekko zgryźliwa i ironizująca, z tym samym ostrym i długim nosem i z okiem cygańskim i bezlitosnym jakby... Dziwne również było to, że rozmowa nasza miała wyraźnie przyjacielski charakter, zaś oblicze pani Cecylii okraszał dobrotliwy uśmieszek. Pytała ona mnie, po co właściwie zdążam do Rudzi, ja zaś odpowiadałem – starając się mieć równie dobrotliwy uśmieszek – że jadę, albowiem mam przyjaciela, a ten przyjaciel... Mam też pewne powody natury osobistej (choć przyjaciel Waldemar też należy do osobistości, że tak rzeknę – osobistej), o powodach tych trudno jednak mówić, choćby z tego względu, że trudno wypowiadać się w zdaniach, co się realizują w jednym czasie, o sprawach, jakie się dzieją ,,przed” i działy się ,,po”, a również ,,pod” i „nad”, nie mówiąc już o tym, że mogą sięgać zgoła do czwartego wymiaru. – Ach tak – odparła z uśmiechem pani Cecylia – więc masz aż taką komplikację powodowi Cieszę się bardzo, że przez te lata tak wydoroślałeś, iż jesteś tak skomplikowany. Cieszę się, tym bardziej iż twoja matka cierpiała z twego powodu onegdaj (czy – przed laty?), boś ją oceniał wprost i bez zrozumienia, co już było oczernianiem. A i wobec mnie byłeś nie bez winy. Och, ileż musiałam tracić sił, aby cię nauczyć porządku właściwego i czystości. Jakieście były dzikusy wireńskie, niczym żubry wypuszczone z lasów, mój biedny, mały Danielku... – Jestem pani, pani Cecylio, nad wyraz wdzięczny za te i za inne jeszcze nauki, które nie poszły w las (choć my byliśmy z lasu), ale trafiły prosto w serce. Ja i moja biedna babcia, która wówczas była tak piękna i tak młoda, iż wprost nie do uwierzenia jest, że stała się babcią... – Ona była (i jest!) czymś więcej aniżeli twoją matką, a tyś ją sponiewierał i zbabcił. Szczerze, szczerze jej współczuję! Oto co znaczy urodzić dziecię, które nie chce poprzestać na dziecięctwie, lecz dalej płodzi jak byk puszczański! – zdenerwowała się ni z tego, ni z owego Cecylia Rogaczewska. – Czy w tym jest moja wina, iż matka może być babką, jak niegdyś była córką, a nawet zupełnie prawdopodobne, że przez pewien czas była wnuczką? Po stokroć gorzej by było, gdyby będąc matką, była również czyimś mężem albo – dajmy na to – żoną... Żoną czyjąś, kogo z pewnych, nader istotnych względów, nie stać na to, aby być męż... męż... – wykrztusiłem z siebie czerwieniejąc gwałtownie, choć przecie nic złego nie mogło mi przejść przez myśl (bo niby co? i dlaczego?). – Nie kręć i nie plącz! Co za krętacz i plątacz z ciebie! Widzę, że przez ten czas nic a nic się nie zmieniłeś, mały przewrotny plątaczu i krętaczu! – zakrzyknęła Cecylia Rogaczewska mężniejąc w tym krzyku, że mało brakowało, a sypnąłby się jej wąs. – Proszę mi wybaczyć, ale nic złego nie miałem na myśli, ponad to, co – jak wiadomo pani – co... – Ach, ty zazdrośniku i męczenniku, co się samoudręczasz i samogwałty czynisz! Wciąż jesteś taki sam, aż do nudności! – Możliwe, iż teraz jestem taki, jakim byłem wówczas. I wówczas (jak i teraz) wiele rzeczy widziałem naraz, ale nie dane mi było dotrzeć do swego widzenia. Bowiem nie byłem wówczas odwiedzany na swych piętrach przez kogoś takiego, jak mały i czaro... czarodziejski, mogłem więc tylko się samoudręczać widząc pewne sprawy i nie widząc ich zarazem, i mogłem się samo... – Puść wreszcie ten nos! – zawołała poczerwieniawszy mocno pani Cecylia. – Co za niebywałe nieopanowanie, a być może – ekshibicjonizm nawet! – Przepraszam panią bardzo, pani Cecylio... – wyjąkałem poczerwieniawszy nie mniej, lecz więcej niż Cecylia Rogaczewska. – Ale zjawiła się pani w momencie, gdy sądziłem, że rozmawiam z Pawłem Pawełczykiem i z panią profesorką Pydą albo że dumam pod młynem, rozmowy tej nie zakończywszy. To, że prawie równocześnie (a być może, że równocześnie) rozmawiam z panią i dumam trzymając nos w garści, i to tak długo, jak długo rozmawiam, nie jest moją winą ani, broń Boże, brakiem szacunku czy – cóż za niesprawiedliwość! – ekshibicjonizmem... – Więc czymże w końcu?! Czyżbyś już sam siebie nie kontrolował i nie wiedział, co czynisz?! – Ależ wręcz przeciwnie. Doskonale wiem, co czynię... Tylko że wiem, jak by tu powiedzieć?... Pojmuje pani: obsłużyć naraz świadomość, pod- i ponadświadomość, gdy tymczasem jestem jeden, jak ten palec! Tak! To jest zadanie nad wyraz ciężkie i pełne niespodzianek wszelakich. Jest to więc dla mnie o s t r z e ż e n i e n a p r z y s z ł o ś ć... – Och, jakże kręcisz i wikłasz, krętaczu i plątaczu! Jaka znów świadomość i ponadświadomość?! – No, właśnie! Jaka świadomość i ponadświadomość?! Ponadświadomość – musi pani o tym wiedzieć – to jest taka świadomość, która spogląda z góry; jest przestrzenna i lotna, jak obdarzony duszą dym, i pozwala ona nam równocześnie śnić i – na przykład – rozmawiać z małym, promiennym chłopczykiem... – Co za bzdury pleciesz! Co za ponadświadomość, co ma być przestrzenna i lotna jak obdarzony duszą dym, która – na dodatek – rozmawia z jakimś tam chłopczykiem! – Przepraszam bardzo panią, pani Cecylio, ale jest pani wciąż jednakowo jednostronna, co, przyznam, ma tę (smutną) zaletę, że pozwala na zadziwiającą pewność siebie. Co się często przytrafia kobietom, które zmuszone są zbytnio się maskulinizować. Bo proszę mi powiedzieć, jakim cudem rozmawia pani teraz ze mną, zjawiając się tak niepostrzeżenie i tak lekko, jak – nie porównując – promień słońca? Na dodatek, jest pani taka. jak wówczas, gdy ja... – Jesteś nadzwyczaj bezczelny! Tylko tym mogę wytłumaczyć twoje zuchwałe i obłąkańcze słowa oraz równie zuchwały bezwstyd, co jest już ani chybi ekshibicjonizmem czystej wody. Rzeczywiście, niewart jesteś, aby mieć uroczą niczym Danae pod złotym deszczem matkę: zbabciła ci się matka, skoroś ty zbzikował, zboczył się i wyobrażasz sobie zbyt wiele! Na całe twoje szczęście trąbią na ciebie, a ty tego nie słyszysz czy może nie chcesz słyszeć – skoroś taki wielopiętrowy... – Jakim więc cudem, jeśli nie cudem pięter, rozmawiam oto z panią?! – zawołałem biegnąc co tchu do PKS-u, który rzeczywiście trąbił i się niecierpliwił od pewnego czasu. Ale pani Cecylia Rogaczewska – dając tym do zrozumienia, że lekce se waży moje. pytania – lekkim krokiem opuściła groblę młyńską, znać kierując się wiadomymi sobie skrótami przez podmokłe łąki i olszynę do miasta Rudzi. Tylkom się dostał do autobusu, a kierowca – wyprostowawszy swoje przygarbione plecy – ruszył tak gwałtownie, że poleciałem do tyłu. Wtedy ujrzałem, że nie mam już swego miejsca, gdyż siedzi na nim mężczyzna w sile wieku, z lekkim brzuszkiem, z siwizną na skroniach i z jednym okiem przepasanym czarną opaską. Jakież było moje zdziwienie i oburzenie zarazem, gdym rozpoznał w mężczyźnie Pawła Pawełczyka: nie tego, co wprzódy, bo zmienionego w czasie, jakby i jego czas był w stanie stać się czasem! – Przepraszam... – wybąkałem trzymając się kurczowo oparcia, bo autobus skręcał i podrzucał na skrętach – przepraszam bardzo, ale zdaje się, że zająłeś nie swoje miejsce... Paweł Pawełczyk łypnął bezczelnie swym piwnym okiem i jak gdyby nigdy nic siedział dalej. – Nie wiem, czy o tym wiesz – ciągnąłem nader spokojnie – ale od lat co najmniej dziesięciu w kraju naszym są w PKS-ach miejsca numerowane. Możesz to zresztą sprawdzić na swoim bilecie (oczywiście, jeśli masz bilet). – Być może, że to było pana miejsce – odparł Paweł Pawełczyk z naciskiem i nie raczywszy nawet rzucić okiem na mój bilet, który mu podsuwałem pod nos – ale to nie ma nic do rzeczy. – Co za pomysły?! – zawołałem lecąc do tyłu i łapiąc się czego się dało, a była to ręka Pawła Pawełczyka, zimna i nawet jakby zwiędła. – Skoro wjechaliśmy w granice wielkiego miasta Rudzi, każdy siada, gdzie mu wygodnie – odparł z godnością Paweł Pawelczyk, wyswobadzając z lekkim niesmakiem rękę – widzę, że jest pan nietutejszy i nic nie wie pan o taryfie podmiejskiej. – Trafił pan, panie Pawle (niech już ci będzie „pan”), w sedno; rzeczywiście od pewnego czasu, a ściśle biorąc: od lat dwudziestu, jestem nietutejszy. Sądzę jednak, że to miejsce należy mi się prawem wielogodzinnego zasiedzenia. Tymczasem panu raczej odpowiadałyby inne prawa; dajmy na to, prawo z a l e ż e n i a! – Zależenia?! – Paweł Pawełczyk, jakby lekko się zdenerwowawszy. – Oczywiście. – Skoro tak, to możemy się położyć... – Pawełczyk wówczas, szykując się jakby do kładzenia. – Nie śmiej! – ja na to półgłosem. – Nie pozwalaj se za wiele! Żadnego rozkładania się ani smrodzenia w nos. Skoro żeś wlazł do środka korzystając z defektu silnika, to już siedź albo spieprzaj, i to żywo. – Defektum silnikum, powiada pan? A może defekus mózgorum? – Paweł Pawełczyk szczerząc zęby, ale równocześnie zapinając marynarkę. – Żebym nie powiedział: mortuum flagellas – półgłosem i skłaniając się lekko ku Pawłowi Pawełczykowi. – Co za zadziwiający brak tolerancji znajduję u ciebie. Przecież jest tyle miejsca w autobusie. Proszę bardzo, spocznij obok. A może, dajmy na to, ja muszę siedzieć pod oknem, gdyż, dajmy na to, nie znoszę autobusowych zaduchów i smrodów benzyny? A może, dajmy na to, jestem inwalidą i o własnych siłach nie mogę wstać? A może, dajmy na to, jestem niewidomy i nie widzę ciebie ani tego, gdzie siadłem... – ciągnął Paweł Pawełczyk płaczliwym głosem, rozglądając się po autobusie, jakby tam szukał wsparcia i ratunku. – Już ja wiem dobrze, dajmy na to, kim jesteś i kim powinieneś być! – wówczas ja przez zaciśnięte zęby, gdyż nachalstwo Pawła Pawełczyka stało się nie do zniesienia. – Kim jestem i gdzi