Zbigniew Żakiewicz To sen tylko, Danielu... Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 „... a Danielowi dał wyrozumienie wszelakiego widzenia i snów.” (Proroctwo Daniela, R. I, 17) „Zląkł się duch mój, ja, Daniel, byłem przestraszony tymi rzeczami, a widzenia głowy mojej strwożyły mię.” (Proroctwo Daniela, R. VII, 15) Wyjście 1 Przyśnił mi się sen. Śniłem, że jestem mały malutki niczym agrafka albo lekko zgięta szpilka. Mieściłem się w kołysce, lecz była to kołyska równie malutka i równie ostra. Ostrość mego leża polegała na tym, że spoczywałem jakby na ostrzu brzytwy – z dwóch stron mając przepaść, a pod sobą zbyt wąskie oparcie, nawet dla tak szpilkowej istoty, aby to oparcie nie stawało się rozdarciem. Leżałem mały, lecz już rozdzierany, i rozglądałem się po świecie swym mikroskopijnym okiem mrówki. Widziałem ogromny wiejski piec – zapewne gdzieś z ziemi wireńskiej – w piecu tym gorzał i kotłował się kraśny, to znów złoty i żółty jak żółtko, płomień. Trawił on w ceglanym gnieździe świerkowe szczapy: w piecu strzelało raz po raz sucho i gęsto, i lizał aksamitny i rozzłocony okap. A potem począł wyrywać się poza okap i zalewać swą żarłoczną złocistością, i podmywać swą żółcią – całą izbę. Gdy wytężyłem, nie wiadomo czy w przelęknieniu, czy w gwałtownej ciekawości, swe mrówcze oczka, ujrzałem, że ogień nie jest ani tak ognisty ani tak żarłoczny. A gdy jeszcze mocniej się natężyłem, spostrzegłem, że to, co brałem za jęzory złotego ognia, było skupiskiem malutkich drobinek, ni to kurzu, ni to suchej mgły, ni to popiołu. Drobiny te świeciły mdło i fosforycznie i wirowały wokół swej osi, a potem – pękały bezgłośnie i powoli spływały ku gliniastemu klepisku. A kiedy wświdrowałem się okiem w cegły pieca, i cegły już nie były tak ceglane, zwarte i gliniaste, a raczej porowate, jakby wyżarte przez malutkie i chybkie żyjątka. Również klepisko – co zwyczajem wireńskim zastępowało podłogę – groziło zagubieniem się w niezliczonych dziurach, jakby bez przerwy pracowały tam wszędobylskie myszy. I rzeczywiście, w dziurach poczęły błyskać mysie oczka – lekko zakrwawione i chciwe – i gdyby nie to, że byłem jak szpilka, ani chybi stałbym się ofiarą ich żarłoczności. Na widok podobnej przemiany zrobiło się mi smutno i niedobrze – począłem płakać. Płakałem nieprzyzwoicie cienko i uparcie jak komar albo malutka mysz. Im dłużej płakałem, tym jaśniejszym się stawało, że płacz mój nie jest w stanie gdziekolwiek dotrzeć, gdyż w swej szpilkowatości mijam się w przestrzeni – a być może i w czasie – z ludźmi zarówno bliskimi, jak dalekimi. I wtedy nad mym leżem pochyliła się twarz być może matki, być może ojca, gdyż w swej ostrej przenikliwości przeniknąłem rysy pochylonego i ujrzałem cielistą materię drążoną małymi kawernami. Nie zważając na nic, jeno na to, co było we mnie, począłem objaśniać się w swej samotności i w tym, że darzę pochylonego ogromną miłością i to bez względu na to, czy mogę być obiektem miłości, skoro jestem tak ostry i tak mały, że wprost nieobecny. Twarz zdawała się słuchać mnie z pewnym zainteresowaniem, choć nie bez zniecierpliwienia. Ale po chwili pojąłem, że z zainteresowania tego nic nie wynika, ku niczemu ono nie prowadzi i nic właściwie nie znaczy. Im głębiej wchodziłem w płacz, tym bardziej byłem bezradny i oddalony, tym mocniej pragnąłem i łaknąłem, aż wreszcie pozostało samo uczucie głodu i pragnienia. Był to głód tak mocny i trawiący, że stawał się głodo-bólem, a wreszcie samym bólem. Wtedy to, co było nade mną, zaofiarowało mi pierś i z piersi wypłynęła kropla mleka i zawisła na sutce wirując wokół swej osi. Począłem wyciągać się do wirującej kropli, aż wreszcie osiągnąłem ją czubkiem wyostrzonego języka. Kropla pękła bezgłośnie i pojąłem, że komuś sprawiłem ból, bolejąc nad tym, że oto pozostanę nie nasycony, choć sprawiający ból i cierpienie. Pojąwszy to, zrozumiałem również, że nie utrzymać się mi dłużej w moim leżu, i przechyliłem się w jedną z dwóch stron, i zacząłem spadać, a może ulatywać w powietrze, gdyż ogar- nęło mnie przenikliwie niebieskie, wprost fiołkowe, krótkie i dotkliwe. A spadałem albo ulatywałem nie jak szpilka, ale jak mały, skrzydlaty i pyzaty, który był jak z puchu albo z lotnych piór. Obudziłem się z blaskiem fiołkowego światła w oczach i z nie naruszonym stanem sennych uczuć w sercu. I począłem dumać nad znaczeniem dziwnego snu, w czasie którego wchodziłem oto w tajemne labirynty swej psyche, która wiele wie i wiele może, że nie równać się z nią najbardziej ezoterycznym prorokom przeszłości. Tak pomyślawszy począłem zagłębiać się w mroczności psychiki, próbując rozjaśnić jej przepastne głębie, próbując rozwikłać jej zawikłania i przejść jej piętra. Na nic jednak były moje wysiłki. Im bardziej wgłębiałem się w stany świadomości, tym silniej czułem, że mam do czynienia z samym wgłębianiem, a mniej ze świadomością. Im bardziej próbowałem zbliżyć się do tego, co było w strefach – ,,ponad” czy „pod”, tym szybciej znajdowałem się gdzieś pośrodku: w idealnym stanie „pomiędzy”. A gdy wreszcie pojąłem, że właściwie nic nie mogę wiedzieć o prawdziwym sensie swego dziwnego i wieloznacznego snu, poczułem w przypływie nagłej i zgoła dalekiej od jakichkolwiek rozważań pamięci, iż gdzieś w ostatnich chwilach snu zaszło coś, co było równie, jeśli nie bardziej ważne od snu. I kiedy skłoniłem się ku owej pamięci, nasłuchując i wypatrując jakimś trzecim nieznanym uchem i okiem, wróciła do mnie świadomość, co nie ulegała snom, świadomość, co dawała baczenie na to, co się wokół działo. Widziała ona mnie i to, że śni mi się sen (i właśnie dzięki temu wiedziałem, że nie jestem niemowlęciem, ale że się śnię niemowlęciem), i to nawet – że mam świadomość snu! Była to więc właściwie nie świadomość, ale ponadświadomość; świadomość spoglądająca ponad świadomością, gdzieś z góry, panująca nad przestrzenią (i być może – czasem), lotna jak obdarzony duszą dym. I ona właśnie przywołała tę rzeczywistość, co wiedziała o śnie i działa się ponad snem. I wówczas przypomniałem sobie, że gdy w najlepsze pogrążałem się we śnie rozdzierany w kołysce, a później odczuwając głodo-bóle, ktoś zapukał do drzwi. Pukanie było nadzwyczaj delikatne i uprzejme – ten ktoś musiał pukać nie grzbietem zgiętego palca, lecz uderzać samą poduszeczką, jak to czynią rozbawione koty. Śniłem gorejący piec i twarz, i pierś z kroplą mleka, a równocześnie wiedziałem, że za drzwiami ktoś stoi, ktoś, kto musi być bardzo delikatny, subtelny i wiotki, gdyż tylko tacy goście pukają poduszeczką palców. Nie usiłowałem więc nawet obudzić się, gdyż byłem pewien, że podobnie uprzejmy przybysz stwierdziwszy, że śpię, uszanuje mój sen. Pukanie stało się jeszcze delikatniejsze, ale nie ustawało, co świadczyłoby, że nieznajomym kieruje jakiś mus silniejszy nawet od jego delikatnej i subtelnej natury. Przyzwoliłem pukającemu na wejście, przyzwoliłem samym przyzwoleniem, nie wychodząc ze snu i nie używając głosu. Drzwi lekko się uchyliły i do pokoju wniknął – niby promień słońca przez cieniutką szparę – malutki, promienny chłopczyk. Włosy miał chłopczyk jasne jak sierpniowe zboża, oczka niebieskie niczym niebo odbite w wodzie, cały był świetlisty i lekko tęczowy. Malutki promienny chłopiec, skinąwszy leciutko złocistą głową, stanął w drzwiach i splótłszy obie ręce na piersiach, jak to czynią ludzie w chwili nieokreślonego czekania, przyglądał się mi spod długich, lekko rudawych rzęs. Wyglądało, że chłopczyk chce odczekać męczący, wieloznaczny sen, którego nastrój (a być może i obrazy) był mu znany, aby następnie wyłuszczyć powód swego niespodziewanego, delikatnego i sennego przybycia. Ale gdy sen z uporem i konsekwencją czynił mnie coraz bardziej głodnym, smutnym i zagubionym – malutki, promienny chłopiec najwyraźniej stracił cierpliwość. Uczyniwszy kilka kroków nagle uniósł się w powietrze jak słoneczny zajączek. Był to widok tak dalece niespodziewany i niebywały, że gdybym nie był pogrążony we śnie, zapewne spadłbym z tapczanu. Zewłok mój jednak dalej leżał na tapczanie, cierpiąc i wyrzekając wraz ze świadomością, co pozbawiwszy ciało zdolności do samodzielnego czucia i cierpienia czyniła go na podobieństwo naczynia snu pełnego. Wtedy malutki, promienny chłopiec – unosząc się nade mną leciutko i zręcznie, choć mogłem spodziewać się, że unoszenie to będzie podobne pokracznemu lewitowaniu pilotów kosmicznych – zacząłem przemawiać dźwięcznym, choć nieco za cienkim głosikiem. Moja ponadświadomość pragnąc uchwycić sens owego dźwięcznego, choć zbyt cienkiego głosiku, wytężyła się i rozwarła nadstawiając swego nie znanego mi dotąd ucha i oka. I oto poczęła ona, a za nią ja (choć z pewnym opóźnieniem) pojmować sens przemowy chłopczyka. Cóż więc mówił niespodziewany i tajemny przybysz, z jaką wiadomością przybył do mnie – zwykłego człowieka, a jeśli tajemniczego, to z tajemnicą tak dalece ukrytą, że nie moją? – Widzę, że jesteś (a jeśli nie jesteś, to wkrótce będziesz) zaskoczony moją wizytą – rzekł mały chłopczyk odchrząknąwszy lekko. – Widzę też, że poczynam (a jeśli nie poczynam – to pocznę) wydawać się ci kimś niewiadomym i tajemniczym. Tymczasem tajemnica moja jest nad wyraz prosta. Nie będę więc jej ukrywał przed nimi, a szczególnie przed tobą (jak też nie zatajam jej przed sobą, gdyż nie brakuje mi odwagi, aby spojrzeć prawdzie w oczy); tajemnica moja jest nad wyraz prosta: jestem czaro... czaro... jestem czarodziejem. Wiem, że wyznanie moje może brzmieć w tych czasach (lecz nie w naszym z tobą czasie) niezbyt poważnie, jeśli zgoła nie komicznie. Ale co mi tam do tych czasów, skoro jest mi się tak, jak się jest! A jeśli ktoś (ale nie ty i nie ja) bardziej zawierzył temu, co jest szare, mdłe i płaskie, co jest w dniu codziennym, a może nawet nie w dniu, lecz w smutku i znużeniu dnia, a pominął rzecz nader istotną: skoro istnieje szare, mdłe i płaskie, znużone i beznadziejne, to również musi istnieć barwne, w radości i w głębi, powtarzam: skoro ktoś zawierzył temu, co jest pospolite, nachalne, służalcze i padalcze – proszę bardzo, niech mnie nie słucha! Fakt jednak pozostanie faktem, że jestem czaro... czaro... czarodziejem. Czarownikiem, czarnoksiężnikiem, nadzwyczaj szybkim i śmigłym, i mieć do czynienia z tajemniczym, ziemskim i powietrznym, wodnym i chmurnym – jest dla minie rzeczą zwykłą jak chleb z masłem! Ale też muszę gwoli zupełnego wyjaśnienia niejasności przyznać, że i dla mnie nie jest prostą rzeczą wyjaśnić własną naturę. Wciąż więc wyjaśniam to, co z natury mego czarodziejstwa nie jest podatne na wyjaśnianie; wciąż rozświetlam to, co z uwagi na tajemną i bezdenną przepastność jest mroczne i ciemne, bo światło wchłania i nie zwraca go – wciąż pozostając nie rozświetlonym, niejasnym, czarodziejskim. Wynikałoby z tego wyjaśnienia, że jestem bardziej w mroku, w głębi, we wszelakim domyśle aniżeli najbardziej mroczne i głębokie, co mroczności swej i głębi strzeże i okrywa zasłoną najgrubszą nawet czy odległością – najdalszą nawet. I że wciąż niosę swą czarę czarodziejską jak ciemną lampę – co w jasny dzień rzuca krąg czarnego światła, a w ciemną noc uwięziona jest w kręgu jasności – że podążam dzień i noc ze swą czarodziejską mocą, która i mnie samego przed sobą samym zaciemnia, pomimo że – jak już rzekłem – jest mi się tak, jak się jest: określenie i mocno. Wynikałoby więc, że podążam i płynę, i unoszę się, i przenikam, i czaruję, i miłuję, i jestem, i j e s t e m... Tak, mniej więcej, przemawiał do mnie promienny chłopczyk, spoglądając spod długich, rudawych rzęs na tapczan. Ja zaś cierpiałem coraz bardziej na widok owej struktury pieca i ognia, która bezwstydnie ujawniała się przede mną, jakbym spoglądał przez wziernik elektronowego mikroskopu, a potem poczułem wzmagający się głód, a z głodem ból dokuczliwy i nieustający. I wtedy unoszący się z ptasią swobodą chłopczyk zniżył się i zawisłszy tuż nad moją głową spojrzał badawczo i przenikliwie w głąb mego snu. Zapewne to wówczas mojej sennej świadomości udzielił się fiołkowy blask, gdyż oczy małego, promiennego chłopczyka z niebieskich stały się ciemnofiołkowe, głębokie i tajemnicze. Nic więcej moja ponadświadomość – szybująca nade mną niby obdarzony duszą dym – nie rzekła o dziwnej i tajemniczej wizycie. Pozostało więc nie wyjaśnionym, jaką drogą wydostał się z pokoiku promienny przybysz: czy przewionął przez drzwi, choć drzwi były zamknięte, czy też wyfrunął przez okno, czy może uniósł się wprost do góry jak tęczowa chmurka myślącej mgły? Wstałem ze swego leża, czując w głowie szum, ucisk w skroniach, a w żołądku ból lekki i dokuczliwy; ból już nie senny, choć przecie ten sam, co go miałem, gdy śniłem sen i gdy oglądałem ponadsen. Wstałem o ileż bogatszy niż wczoraj wieczorem, choć na pewno ani prostszy, ani też łatwiejszy czy jaśniejszy. Wstałem więc ten sam i nie ten sam zarazem, gdyż byłem oto nie tylko ze świadomością, ale jeszcze z różnymi jej piętrami – i w górę, i w dół, a być może i w bok. Nie mówiąc już o samej treści snu. Wstałem z tym wszystkim, ale jeszcze i z tym, że oto byłem m o c e n, gdyż skoro byłem i we śnie, i ponad snem; skoro byłem i w kołysce, i na tapczanie, i w wireńskiej izbie, i w mym nadmorskim pokoiku, skoro więc byłem, ho-ho, m o c e n, więc byłem n i e z j e d n y m, skoro, ho-ho!, byłem! Zaraz sporządziłem jajecznicę z trzech jaj na boczku: smażąc ją sposób właściwy, to jest najpierw rumieniąc boczek, lekko studząc patelnię i na to – trzy żółte ślepia w roztańczonej galarecie. Dopiero szum i syk: białko – bielić się do białości właściwej, a żółtko – żółte i w lekkiej błonce, ale wewnątrz sosiste i smakowite. Po tym pożywnym i apetycznym śniadanku zabrałem się do porządków, które winienem był już dawno zrobić. A może nawet i dobrze – myślałem robiąc porządki – że nie robiłem porządków wprzódy, ale dopiero teraz, gdy jestem w siłach zrobić porządek właściwy... Tak grzebiąc się i porządkując przeróżne drobiazgi, spostrzegłem na biurku niebieską kopertę z pięknym białym koniem, naklejonym w prawym rogu, jak być powinien naklejony znaczek. List musiał leżeć zapewne od wczoraj, a może od przedwczoraj; nie pamiętałem, abym go miał otwierać, a jednak list był otwarty, a .nawet lekko rozdarty, widocznie otwierano go z niecierpliwością i w pośpiechu. Wziąłem list do ręki i nagle przypomniałem sobie jego treść, jakbym go już kiedyś czytał, choć było bardziej niż pewne, że czytać go nie czytałem. List brzmiał mniej więcej tak: „Danielu, Znamy się nie od dziś i nie od wczoraj nawet, a więc znamy się jak dwa łyse konie. Nie myśl więc, że skoro piszę do Ciebie, to dlatego że Cię nie znam albo że zmieniłem zdanie o Tobie. Jak wiesz, nie ukrywałem nigdy, że jesteś fantastą, megalomanem i niewąskim egocentrykiem. Do tego jesteś naiwny jak dziecię i nie brak Ci przebiegłości właściwej naturom skrytym, zamkniętym i lekce se ważącym bliźnich i świat, w którym się żyje. Takich ludzi jak Ty trzeba szukać ze świecą i cud, żeś jeszcze nie trafił do Zworek albo do Lochanówka. Nie zważając na to darzę Cię życzliwością i wyrozumiałością, czego nauczyło mnie życie oraz doświadczenie pokoleń. Nie będę też ukrywał, że koło mego domu od pewnego czasu krążą jacyś dwaj na ciemno ubrani faceci, a ja, jak wiesz, mam brata i szwagierkę, nader lekkomyślnych i zgoła głupawych. Czuję, że owo krążenie jest nie bez przyczyny, że ktoś zamierza c o ś przeciwko mnie. Tylko k t o i c o? Czyżby to byli o n i?! Jak ci wiadomo, jestem człowiekiem odpowiedzialnym i na odpowiedzialnym stanowisku, na którym gospodarzę jak gospodarzowi przystało (choć pluję na wszelkie stanowiska i gdyby nie o n i, to kto wie...). I ten fakt, że bez przerwy winienem być zaprzątnięty ciemno ubranymi facetami, którzy wyglądają na u m y ś l n i e najętych sługusów, co umyślili Bóg wie co, ska- zuje mnie na rolę bardzo niewdzięczną i męczącą (choć pluję na wszelkie role, nawet najbardziej wdzięczne i niemęczące). Wiem, że jesteś jak anioł w ludzkim ciele: p r z y j e ż d ż a j w i ę c s z y b k o (a jeśli co, to nawet śmignij samolotem), a jakoś zaradzimy groźnej sytuacji. Pozdrawiam Cię i mam niepłonną nadzieję, że nie zawiedziesz mego zaufania, bowiem czekam na Ciebie jak na ratunek. Twój Waldemar Rudź, dnia tego i tego roku takiego a takiego. PS. Mam też nadzieję, że nasze kochane miasto Rudź pozwoli Tobie odnaleźć siebie. Bo kto tam wie co przez te lata zrobiłeś z sobą, i nie tylko... PS. PS. List po przeczytaniu natychmiast spal!” I oto jechałem drogą piaszczystą i rozjeżdżoną, przez równinę tak równinną, że palec wystawiony do góry stawał się drzewkiem, a drzewo – górze podobne. Przy drodze migały wierzbowe głownie owłosione cienką gałęzią, a gdzieś daleko dymiły topole, łatwe i szybkie we wzroście niczym trawa. Na wąskich zagonach rosły pyry, chude żytko i żółta pszeniczka, głównie jednak – owsy, kąkole i kraśne maki. Zaraz za polem – ciemne laski, gdzie nic, tylko krzywa sosna, suche igły pod nogą i surojadka spsiała albo w najlepszym wypadku maślak jakimś cudem wypsnięty z piasków. Za laskami niebo słało się dymne, zaśmierdziało zbukami i autobus – którym gnałem godzinę nie wiedzieć już którą – zajechał nad szeroko rozlane stawy, w które uchodziło wszystko, co z rynsztoków miasta Rudzi. Tylko autobus wwiózł mnie – i pozostałych, którzy siedzieli obok i z tyłu – w przedsionek Rudzi, gdy w motorze coś zazgrzytało, beknęło trzy razy i autobus stanął jak wkopany. Wówczas ten, co siedział za kierownicą i którego znałem jedynie z ceglastego karku i z pleców – pochylił swe wyprostowane aż do sztywności plecy i tak pochylony począł wyrzekać na czym świat stoi. Nie pozostało więc nic innego, jak wyjść z autobusu, który – co nie ulegało wątpliwości – uległ awarii, i zanim awaria ustąpi, rozprostować usztywnione nogi. Gdy tylko wyszedłem na zewnątrz, smród zbuków spotęgował się, a niebo stało się jeszcze bardziej dymne, ciemne i w kopciu. Usłyszałem też bulgotanie, jakby ktoś nabierał powietrza do płuc i powoli zanurzał się w głębie niepowrotne. To bulgotało w stawie o wodzie czarnej, pienistej, otoczonej zielenią brzegów tak soczystych, że można było staw z miejsca namalować (lecz bez zapachów) i powiesić na ścianie. Boć jeszcze na grobli stał stary młyn nakryty gontowym dachem, z młyńskim kołem wyszczerbionym i jakby ruszającym się, lecz na chwilę tylko, bo gdy drugi raz spojrzałem na koło i na młyn – koło się nie ruszało, a młyn stał jak z obrazka. Jak mogłem najszybciej ruszyłem w kierunku grobli i młyna, czując lekkie drżenie gruntu, albowiem nogi zadrżały mi wyraźnie, a od nóg drżenie przeszło na brzuch, pierś i zęby, te – odpowiedziały szczękaniem. Na nic był mój pośpiech, bo tylko spuściłem oko z młyna, koło ruszyło tak szybko i tak szybko zamarło w bezruchu, że tylko błysk mętnych kropli zdradzał niedawne obroty. Wygląda na to, że młyn podgląda mnie albo też coś wie o mnie, gdyż inaczej – po cóż ta historia z kołem? – pomyślałem znać nie bez racji, bo tylko złapałem za klamkę, a drzwi zadrżały i otwarły się z piskiem i zgrzytem obnażając wnętrze młyna puste i ciche, a więc w przyczajeniu. Stanąłem na palcach i przyłożywszy rękę do serca, aby tłumić jego pohukiwania, trwałem tak parę minut, aż usłyszałem głębinowe, idące – „spod”, dźwięki niby silników, a potem granie muzyki konkretnej skomponowanej na blachę, druty, szkło i trzy młyńskie kamienie. Wtedy w najdalszym kącie młyna dało się słyszeć głośne zgrzytanie i skrzyp i otworzyło się wieko skrzyni – jedna przegródka na zboże, druga na mąkę – i ukazał się najpierw kark, potem zgięte plecy, aż wreszcie cały: od głowy aż do stóp – mój kumpel ze szkolnej ławy, który zginął przed laty trafiony na ślizgawce kulą (weszła ona tyłem czaszki, a wyszła jednym okiem, drugie pozostawiając nietknięte), Paweł Pawełczyk! I Paweł Pawełczyk, taki jak przed laty: ani ciut starszy, ani też młodszy – gdy ja już nie ten, bo siwawy na skroniach i w drodze do Waldemara, poza tym po różnych przeżyciach i snach równych przeżyciom – łypiąc na mnie jednym okiem (bo drugie za czarną przepaską, gdyż tego drugiego już nie ma): – Cóż to, drżysz i więdniesz jak kapciuch, Danielu, któryś za mojej pamięci popełniał gwałt nad sobą i dalej to czynisz, czego czynić nie wypada! – Jakżeż, to ty, Pawle, i z tym okiem? (choć byś przynajmniej był takim, jakim byłeś, gdy miałeś parę oczu). – Mnie się dziwujesz, czy sam sobie się dziwisz? – na to Paweł Pawełczyk kogucim tenorkiem akurat w okresie mutacji. – A może nie poznajesz mnie i siebie? – Poniekąd. Tyle lat, tyle snów... – Och, wszak wiesz, że problem czasu jest nieistotny, gdyż czasów jest wiele, i to o tej samej porze i na tym samym miejscu... I jam dzięki temu, oto jestem, choć paręnaście lat temu uczyniono nade mną koło fabryki Gayera okrutny żart, od którego można oszaleć. Oczywiście, jeśli się trzymać ludzkiej logiki, która prowadzi wprost do szaleństwa, Danielu – synu. Onana. – Nie dotykaj mnie zbytnio – ja wówczas – i nie wymieniaj imienia owego starotestamentowego jegomościa, nawet jeśli mogłem mieć z nim coś wspólnego, bo któż z nas – o czym wiesz najlepiej – nie ujeżdżał własnego konia? – Traktujesz mnie logicznie i dosłownie – w odpowiedzi Paweł Pawełczyk – sprawy fizjologii i tak zwanego bicia konia są mi najzupełniej dalekie i obce, ale, niestety, rozmawiając z tobą, muszę używać jednoznacznej mowy, boś nie w stanie inną zrozumieć. – Zapewne, Pawle, byłoby tak, gdyby nie to, że od pewnego czasu jestem najwyraźniej dwu może i wielopiętrowy. Dlatego rozumiem więcej, niźli się zazwyczaj widzi i rozumie, nie musisz więc uciekać się do mowy jednoznacznej. Choć, przyznam, nadal nie pojmuję, czemu mam być synem Onana, skoro memu ojcu było inaczej? – zawołałem z goryczą. Paweł Pawełczyk nic tym razem nie odrzekł, tylko wskazał na dwudziałową skrzynię, z której wylazł, a wskazawszy wlazł w nią, więc ja za nim. I wtedy dopiero pojąłem, że nie jest to żadna skrzynia, lecz jakby wejście wiodące w głębie schodkami spiralnymi i lśniącymi metalicznie. Co odpowiadałoby charakterowi muzyki konkretnej rozbrzmiewającej coraz głośniej i konkretniej. Schodziliśmy tak z Pawłem Pawełczykiem coraz głębiej, że o mało co a dostałbym zawrotu głowy, aż wreszcie znaleźliśmy się w długim korytarzu, w którym równym szeregiem lśniły aluminiowe, bo srebrzyste drzwi. Paweł Pawełczyk otworzył jedne z nich i – oczywiście! – w niedużym pokoiku, pośród pulpitów, zegarów i tarcz, ujrzałem siwiutką i pulchną jak pączek panią Pydę: naszą panią i wychowawczynię, co swego czasu darzyła mnie pewną sympatią, choć musiałem mieć niezbyt dobry charakter, gdyż niezbyt dobrze łączyłem literki w wyrazach, a i wyrazy pisałem przeróżne... – Witam cię, chłopcze! – zawołała pani Pyda rumieniąc się leciutko. – Widzę, że nic a nic się nie zmieniłeś, choć teraz już z grubsza wiadomo, co może z ciebie wyrosnąć. A taki byłeś niedookreślony i do tego ten fatalny nawyk rozdzielnego pisania liter... Miałeś bardzo brzydki charakter, mój chłopcze! Kurczaki, i te lepiej by się spisały... – Kurczaki?! – ja na to. – Kurczaki?!... (Bo Kurczaki to taki cmentarz miasta Rudzi, a na tym cmentarzu być może... mój Boże!) – Kurczaki, a jakież to Kurczaki?! – Kurczaki... – z jękiem i nieomal że ze szlochem pani Pyda, lecz zaraz się wyprostowała i rzekła surowo, choć nie bez pewnej radości: – Nadal jesteś nieostrożny, krnąbrny i dotkliwy, delikatny i pamiętliwy. Zawsze byłeś dla mnie zagadką pedagogiczną, choć sądzę, że jesteś i byłeś klasycznym przykładem idealisty subiektywnego, co ze światem ma do czynienia tyle, co ze sobą. Z sobą zaś? Tak, tak. Obserwowałam cię dokładnie i muszę przyznać, że do końca nie byłam pewna, co z ciebie wyrośnie – taki byłeś niedookreślony, choć dotkliwy i bezwzględny, i słabiutki jak piskurek, jak kurek, jak kur... kur... Tu się pani Pyda zacięła i zamilkła na chwilę, co pozwoliło mi zabrać głos: – Ja również się cieszę, że pobyt w mieście mej wczesnej młodości, do którego niegdyś przybyłem z miejsca mego dzieciństwa, bardzo wczesnego i późniejszego nieco, że pobyt w tym mieście rozpoczyna się od spotkania z panią, pani profesorko, i z niegdyś mym przyjacielem lub raczej kumplem, Pawłem Pawełczykiem. Choć przyznam się szczerze, że podejrzewałbym siebie, że przeżywam halucynacje lub jakoweś sny na jawie, gdyby nie to, że się niedawno przebudziłem ze snu, kiedy to udało się mi rozmówić z własną ponadświadomością. A zapewne dzięki niej udało mi się znowuż skontaktować się z kimś promiennym, małym i uroczym, jak poranny odblask słońca na przymkniętej okiennicy. – Ach, Danielu, Danielu! widzę, że nic się nie zmieniłeś przez te lata – westchnęła pani Pyda złożywszy nabożnie ręce. – A może nawet stałeś się jeszcze bardziej uparty w swych słabościach. Cóż to znowu – za małe, urocze i promienne? Zaręczam ci, że nie w tym kryje się tajemniczość świata ani jego alogiczna logika! Zaręczam, że malutki chłopczyk (bo chłopczyk to był, choć go nie było) przyśnił ci się lub się wymarzył albo się sparzył z twą gorącą wyobraźnią. I nic więcej! Sen zaś z owym piecem ognistym, co okazał się bez ognia, ale z czymś ponadto, sen zaś – ho! ho! ho! – to dopiero było coś, z czym winieneś się zmierzyć i w co winieneś uwierzyć! – Cóż znowu?! W jakich snach?! – zawołałem dotknięty do żywego tą wścibskością pani Pydy, która nawet w sny wchodziła. – Co za wścibianie się! – Musisz wiedzieć o tym, drogi Danielu – odparła pani Pyda lekko się skurczywszy, a nawet zwinąwszy – że od tego tu jesteśmy, aby, jak rzekłeś niezbyt zręcznie, a nawet nachalnie, się wścibiać. Mało tego, tu właśnie, w tej centrali głębinnej, w tej centrali podmłynnej kołyszemy palmami snów waszych. I pani Pyda wyprostowawszy się, choć z lekkim skrzywieniem, zanuciła mi prosto w nos: Palmy się kołyszą, palmy się kołyszą – tak – tak – tak. Tam wszystko zostało, tam więcej nie wrócę – nie – nie – nie. Ptaki pod palmami, w palmach słodkie miąższe – mi – ma – mi. Palmy się kołyszą, palmy się kołyszą – za dużo. A dokończywszy piosenki pani Pyda westchnęła głęboko i rzekła: – Tak, mój drogi. Nie kto inny, tylko Paweł Pawełczyk zaprogramował twój sen o zanikającej i iluzorycznej twarzy świata widzialnego, pragnąc cię, mój drogi, przygotować do przyjmowania zjawisk w ich kształcie właściwym. Jak każdy młodzik troszeczkę przesolił, że, biedaku, płakałeś nawet przez sen i we śnie... – Tak jest – potwierdził Paweł Pawełczyk patrząc bezczelnie swym jednym okiem. – Chciałem ci zaszczepić logikę właściwą i właściwy punkt widzenia. Ale pani profesorka zlitowała się nad tobą, gdyż jesteś jeszcze nie przygotowany do przyjmowania właściwych punktów widzenia. Ty zaś wykorzystałeś litość naszą – boś zawsze był bezwzględny i egoista – i począłeś śnić, już na własną rękę, historyjkę z małym, promiennym, świetlistym i szybkim. – Jakim prawem? Jakim prawem?! I dlaczego – ja wówczas – dlaczego wtrącacie się do mego życia wewnętrznego?! Czyżbyście byli snem tylko?! – Byliśmy i jesteśmy! – Pyda w odpowiedzi, skwapliwie i nawet jakby z gorliwością nie licującą z wiekiem ani też ze stanowiskiem. – Jak trafnie przeczuwałeś, ty i inni idealistycznie nastawieni ludzie – śmierci nie ma, a jest coś, co (muszę, niestety, uciec się do porównania, bo umysł twój nie chwyta bez porównań) zdaje się być podobne do przejścia ze stanu trwałego w stan promienny. Jesteśmy więc nadal ludźmi (tak jest – jesteśmy!), ale na zgoła innym piętrze. Na tym piętrze, gdzie już nie ma w i e d z e n i a, ale tylko samo w i d z e n i e. Dopiero my z Pawełkiem, mym kur... kur... kurczaczkiem – wykrztusiła pani Pyda czerwieniąc się jak lilia oblana krwią – widzimy wszystko w sposób właściwy, a to: tajemnicę materii, tajemnicę czasu, tajemnicę przestrzeni, tajemnicę Wszechświata wreszcie. Widzimy to, a równocześnie będąc ludźmi (tak jest – będąc!) widzimy też, jak się męczycie niby dwuwymiarowe płaszczaki, co się starają pojąć trójwymiarowość przestrzeni. Dlatego my, bliżsi właściwemu poznaniu, wchodzimy w sny wasze. Bowiem jedynie sfera snów jest waszym lekko promiennym stanem, gdzie ulega rozbiciu (pewnemu, oczywiście) konwencjonalność waszego postrzegania. Konwencja, co za słowo! Zwróć na to uwagę, mój drogi Danielu, że słowo to ogarnia wszelkie sztuki, które człowiek uprawia, jako też – sferę obyczajów, kultur i nauk ścisłych, stawiając znak równości pomiędzy fantazją, bredzeniem a postrzeganiem świata, że nie wiadomo wreszcie, czy ludzkość naprawdę postrzega, czy jedynie idealistycznie się subiektywizuje albo też subiektywnie się idealizuje, czy też idealnie jest subiektywna. I dziś, gdy wydaje się wam, że w naukach ścisłych obalacie subiektywizm wynikający z waszego idealizmu czy też idealizm wynikły z niebywałego wśród istot żyjących subiektywizmu, dziś właśnie jak nigdy wpędzacie się w konwencje, co niby mają być niekonwencjonalne, albowiem przeczą waszemu dotychczasowemu poczuciu logiki... I stąd triumf wasz, boście doszli do wniosku, że światło, na przykład, ma naturę falową, ale i ma też sprzeczną z zasadą ruchu falowego naturę korpuskularną! Albo znów fantazjujecie na temat Wszechświata, boście Wszechświatu zmierzyli gorączkę na 4° w skali Kelvina i oto sądzicie, że owo ciepełko jest pozostałością po w y y-b u u-c h u u, co się miało stać przed 14 miliardami lat (oczywiście, licząc lata w swej ziemskiej konwencji), przy temperaturze – dokładnie wyliczając – dziesięciu stopni w skali Celsjusza podniesionych do dziewiątej potęgi! Ale, mój drogi, nie wiadomo dlaczego Wszechświat miałby stygnąć, a może właśnie on się rozgrzewa? Tylko nie wiadomo, co to znaczy miliard lat, skoro nie jesteście w stanie widzieć więcej aniżeli sto lat, pojąć większej cyfry niż dziesięć, bo dziesięć macie palców. A może ten czas, o którym mówicie, że jest czasem, pojawił się razem z człowiekiem? A może czas ma naturę kolistą, a nie linearną? A może, przynajmniej, falistą, jeśli – jak to twierdzicie – wszelkie cząstki, nie tylko światło, rozchodzą się ruchem falistym, choć równocześnie pędzą prosto niczym pociski naładowane energią. Może więc czas również ma podwójną właściwość – falową i cząstkową – gdzie, dajmy na to, cząstką jest człowiek, a falą wszystko pozaludzkie? Cóż więc możesz wiedzieć, Danielu, na temat naszego bycia i niebycia, skoro nic nie wiesz na temat czasu? – skończyła pani Pyda swój wykład, gdyż był to wykład, jak pani Pyda była, i to była profesorką od fizyki, polskiego i śpiewu (o palmach). – Właśnie, właśnie! – podchwycił Paweł Pawełczyk bezczelniejąc coraz bardziej. – To, że istniejemy obok siebie: ja jako chłopczyk i kur... kur... a ty jako dobrze już zapowiedziany – i zapowiadający się również – mężczyzna, świadczy wymownie, jak skomplikowanym problemem jest czas. I ty o tym wiesz, tak! tak! (oczywiście, coś niecoś albo bardzo mało), bo po co ta cała podróż do miasta Rudzi, gdzieś był podrostkiem niezbyt lojalnym, a nawet mocno kurewskim?! Po co?! Po to właśnie, aby odwrócić kota ogonem. Ale kot ma ogon twardy! – zagroził, nie wiadomo dlaczego, Paweł Pawełczyk marszcząc się i wypinając ile sił. – Im kotek starszy, tym ma ogon twardszy! Tak! Tak! – Oczywiście, że skomplikowanym – ja na to – ale nie na tyle, abym się miał w tych komplikacjach skomplikować i powikłać. Abym miał ulegać jakiejś przerażającej wizji pieca, który nie jest piecem, i ognia, który ogniem też nie jest. Być może, iż czas jest kolisty czy nawet falisty, gdyż, być może, dzięki temu przyszedł do mnie mały, promienny, fiołkowy i złocisty jak łan pszenicy chłopczyk. Ale wiedz o tym, Pawle Pawełczyku, że chłopczyka ci się nie uda zaprogramować, jak też nie uda ci się mnie objąć swym programowaniem. A co do kota, toby się przydał, gdyż we śnie twoim (jeśli był to twój sen, jak mówisz) za dużo było myszek o krwistym oku. – Cha, cha, cha! – Paweł Pawełczyk bezczelny już zupełnie. – Malutki, promienny chłopczyk, który nic o sobie nie wie poza tym, że jest czaro... czaro... czarodziejem! Można to między bajki włożyć i dać małym chłoptysiom do poczytania! Cha, cha, cha! – Daj spokój, Pawełku – rzekła z melancholią pani Pyda. – Nie dokuczaj Danielowi. Wciąż jesteście niezgodni, a przecież posadziłam was w jednej ławce w nadziei, że ty, Pawełku, staniesz się mniej dosłowny, zaś Daniel zyska trochę na trzeźwości i charakter pisma wyrobi. Tak pięknie, Pawełku, pisałeś! Zupełnie jak mój ojciec, który był nie byle kim, bo sekretarzem u burmistrza miasta Rudzi! – I owszem – zgodził się niechętnie Paweł Pawełczyk – pismo miałem niezgorsze, ale co mi z tego, skoro nie mogę go nadal wyrabiać, a ten tu, co bazgrał jak kura pazurem i liter nie umiał porządnie łączyć, wciąż wyrabia i wyrabia te swoje bazgroły. A potem puszcza to w świat, rozprzestrzeniając zły styl i charakter. – Muszę bezstronnie przyznać, Pawełku – zgodziła się pani Pyda – że miałeś swój styl, i to od pierwszej klasy. Jakie wspaniałe laseczki stawiałeś, a jak wdzięcznie łączyłeś literki, choćby w słowie „koń”. – Przepraszam bardzo – wtrąciłem się rozgoryczony tą nagłą obojętnością – ale chciałbym zaznaczyć, że wyraz „koń” również pisałem niezgorzej, może dlatego, że przybyłem do miasta Rudzi już obeznany z końmi, gdyż w owej krainie, w której się zjawiłem na świat, koni było moc. I choć, być może, moim stylem jest bestylowość – co również oznacza, że jeszcze wszystko jest przede mną – niemniej jednak w pewnych sprawach już od zarania lat przejawiałem aż nadto stylu i dobrego smaku. Czego nie mógłbym powiedzieć – proszę mi wybaczyć, pani profesorko, moją śmiałość – o was, którzy mimo swego promiennego stanu oraz wiedzy właściwej, co ma być, nie wiedzą, lecz w i d z ą, hołdujecie stylowi kiepskiej fantastycznonaukowej literatury. Ten młyn, te schody, to wnętrze z pulpitem sterowniczym, z którego zapewne steruje się naszymi snami... – Mój chłopcze – odparła pani Pyda lekko pobladłszy, ale z opanowaniem i z godnym podziwu spokojem – czy sądzisz, że potrzebne są nam młyny, schody i pulpity sterownicze? – Jakże więc wytłumaczyć ten fakt, że widzę panią, pani profesorko, za pulpitem sterowniczym?... – O to zapytaj siebie samego, mój chłopcze! – zawołała pani Pyda już bez opanowania i spokoju. – Siebie samego? A więc... A więc śnię panią, pani profesorko, i Pawła Pawełczyka śnię, i śnię?... – Ty koniu bezwstydny! Ty! Tego to już za wiele. On sobie wyobraża, że nas wyobraża! – zapiał Paweł Pawełczyk głosem koguta, gdyż Paweł Pawełczyk wciąż był w okresie mutacji. – Muitatis mutandis!! – zakrzyknęła pani Pyda, która była i od łaciny. (A potem, być może, dodała; mortuum flagellas, ale tegom nie przyjął ani pojął, gdyż z łaciny byłem pała.) – Jak mam więc to wszystko rozumieć? – Merde. W mordę! Jak .chcesz, tak goń na swoim koniu i!... – wrzasnął Paweł Pawełczyk. – I... – rzekłem za Pawłem Pawełczykiem czując pewne usztywnienie tu i ówdzie. I poczułem szum, jakby uderzenia krwi do mózgu, i szarość w krwiste plamy, a gdy wreszcie wróciłem do normy, ujrzałem, że stoję sobie pod młynem, jedną ręką trzymając się za nos, jakbym za chwilę miał gęsto kichnąć, drugą – mając wolną. W tym, że stoję pod młynem i ni z tego, ni z owego trzymam się za nos, nie byłoby nic dziwnego śmiesznego nawet, albowiem od owej chwili, gdy sprawy moje poczęły rozgrywać się na kilku płaszczyznach, z powodzeniem również mogłem znajdować się w młynie, rozmawiać z Pawłem Pawełczykiem i panią profesorką Pydą i mogłem ściskać w garści nos. Dziwne było to, że tak stojąc pod młynem najspokojniej w świecie rozmawiałem z panią Cecylią Rogaczewską! I chociaż minęło ponad dwadzieścia lat od chwili mego wyjazdu z miasta Rudzi, nadal była ona w miarę młoda, w miarę stara, lekko zgryźliwa i ironizująca, z tym samym ostrym i długim nosem i z okiem cygańskim i bezlitosnym jakby... Dziwne również było to, że rozmowa nasza miała wyraźnie przyjacielski charakter, zaś oblicze pani Cecylii okraszał dobrotliwy uśmieszek. Pytała ona mnie, po co właściwie zdążam do Rudzi, ja zaś odpowiadałem – starając się mieć równie dobrotliwy uśmieszek – że jadę, albowiem mam przyjaciela, a ten przyjaciel... Mam też pewne powody natury osobistej (choć przyjaciel Waldemar też należy do osobistości, że tak rzeknę – osobistej), o powodach tych trudno jednak mówić, choćby z tego względu, że trudno wypowiadać się w zdaniach, co się realizują w jednym czasie, o sprawach, jakie się dzieją ,,przed” i działy się ,,po”, a również ,,pod” i „nad”, nie mówiąc już o tym, że mogą sięgać zgoła do czwartego wymiaru. – Ach tak – odparła z uśmiechem pani Cecylia – więc masz aż taką komplikację powodowi Cieszę się bardzo, że przez te lata tak wydoroślałeś, iż jesteś tak skomplikowany. Cieszę się, tym bardziej iż twoja matka cierpiała z twego powodu onegdaj (czy – przed laty?), boś ją oceniał wprost i bez zrozumienia, co już było oczernianiem. A i wobec mnie byłeś nie bez winy. Och, ileż musiałam tracić sił, aby cię nauczyć porządku właściwego i czystości. Jakieście były dzikusy wireńskie, niczym żubry wypuszczone z lasów, mój biedny, mały Danielku... – Jestem pani, pani Cecylio, nad wyraz wdzięczny za te i za inne jeszcze nauki, które nie poszły w las (choć my byliśmy z lasu), ale trafiły prosto w serce. Ja i moja biedna babcia, która wówczas była tak piękna i tak młoda, iż wprost nie do uwierzenia jest, że stała się babcią... – Ona była (i jest!) czymś więcej aniżeli twoją matką, a tyś ją sponiewierał i zbabcił. Szczerze, szczerze jej współczuję! Oto co znaczy urodzić dziecię, które nie chce poprzestać na dziecięctwie, lecz dalej płodzi jak byk puszczański! – zdenerwowała się ni z tego, ni z owego Cecylia Rogaczewska. – Czy w tym jest moja wina, iż matka może być babką, jak niegdyś była córką, a nawet zupełnie prawdopodobne, że przez pewien czas była wnuczką? Po stokroć gorzej by było, gdyby będąc matką, była również czyimś mężem albo – dajmy na to – żoną... Żoną czyjąś, kogo z pewnych, nader istotnych względów, nie stać na to, aby być męż... męż... – wykrztusiłem z siebie czerwieniejąc gwałtownie, choć przecie nic złego nie mogło mi przejść przez myśl (bo niby co? i dlaczego?). – Nie kręć i nie plącz! Co za krętacz i plątacz z ciebie! Widzę, że przez ten czas nic a nic się nie zmieniłeś, mały przewrotny plątaczu i krętaczu! – zakrzyknęła Cecylia Rogaczewska mężniejąc w tym krzyku, że mało brakowało, a sypnąłby się jej wąs. – Proszę mi wybaczyć, ale nic złego nie miałem na myśli, ponad to, co – jak wiadomo pani – co... – Ach, ty zazdrośniku i męczenniku, co się samoudręczasz i samogwałty czynisz! Wciąż jesteś taki sam, aż do nudności! – Możliwe, iż teraz jestem taki, jakim byłem wówczas. I wówczas (jak i teraz) wiele rzeczy widziałem naraz, ale nie dane mi było dotrzeć do swego widzenia. Bowiem nie byłem wówczas odwiedzany na swych piętrach przez kogoś takiego, jak mały i czaro... czarodziejski, mogłem więc tylko się samoudręczać widząc pewne sprawy i nie widząc ich zarazem, i mogłem się samo... – Puść wreszcie ten nos! – zawołała poczerwieniawszy mocno pani Cecylia. – Co za niebywałe nieopanowanie, a być może – ekshibicjonizm nawet! – Przepraszam panią bardzo, pani Cecylio... – wyjąkałem poczerwieniawszy nie mniej, lecz więcej niż Cecylia Rogaczewska. – Ale zjawiła się pani w momencie, gdy sądziłem, że rozmawiam z Pawłem Pawełczykiem i z panią profesorką Pydą albo że dumam pod młynem, rozmowy tej nie zakończywszy. To, że prawie równocześnie (a być może, że równocześnie) rozmawiam z panią i dumam trzymając nos w garści, i to tak długo, jak długo rozmawiam, nie jest moją winą ani, broń Boże, brakiem szacunku czy – cóż za niesprawiedliwość! – ekshibicjonizmem... – Więc czymże w końcu?! Czyżbyś już sam siebie nie kontrolował i nie wiedział, co czynisz?! – Ależ wręcz przeciwnie. Doskonale wiem, co czynię... Tylko że wiem, jak by tu powiedzieć?... Pojmuje pani: obsłużyć naraz świadomość, pod- i ponadświadomość, gdy tymczasem jestem jeden, jak ten palec! Tak! To jest zadanie nad wyraz ciężkie i pełne niespodzianek wszelakich. Jest to więc dla mnie o s t r z e ż e n i e n a p r z y s z ł o ś ć... – Och, jakże kręcisz i wikłasz, krętaczu i plątaczu! Jaka znów świadomość i ponadświadomość?! – No, właśnie! Jaka świadomość i ponadświadomość?! Ponadświadomość – musi pani o tym wiedzieć – to jest taka świadomość, która spogląda z góry; jest przestrzenna i lotna, jak obdarzony duszą dym, i pozwala ona nam równocześnie śnić i – na przykład – rozmawiać z małym, promiennym chłopczykiem... – Co za bzdury pleciesz! Co za ponadświadomość, co ma być przestrzenna i lotna jak obdarzony duszą dym, która – na dodatek – rozmawia z jakimś tam chłopczykiem! – Przepraszam bardzo panią, pani Cecylio, ale jest pani wciąż jednakowo jednostronna, co, przyznam, ma tę (smutną) zaletę, że pozwala na zadziwiającą pewność siebie. Co się często przytrafia kobietom, które zmuszone są zbytnio się maskulinizować. Bo proszę mi powiedzieć, jakim cudem rozmawia pani teraz ze mną, zjawiając się tak niepostrzeżenie i tak lekko, jak – nie porównując – promień słońca? Na dodatek, jest pani taka. jak wówczas, gdy ja... – Jesteś nadzwyczaj bezczelny! Tylko tym mogę wytłumaczyć twoje zuchwałe i obłąkańcze słowa oraz równie zuchwały bezwstyd, co jest już ani chybi ekshibicjonizmem czystej wody. Rzeczywiście, niewart jesteś, aby mieć uroczą niczym Danae pod złotym deszczem matkę: zbabciła ci się matka, skoroś ty zbzikował, zboczył się i wyobrażasz sobie zbyt wiele! Na całe twoje szczęście trąbią na ciebie, a ty tego nie słyszysz czy może nie chcesz słyszeć – skoroś taki wielopiętrowy... – Jakim więc cudem, jeśli nie cudem pięter, rozmawiam oto z panią?! – zawołałem biegnąc co tchu do PKS-u, który rzeczywiście trąbił i się niecierpliwił od pewnego czasu. Ale pani Cecylia Rogaczewska – dając tym do zrozumienia, że lekce se waży moje. pytania – lekkim krokiem opuściła groblę młyńską, znać kierując się wiadomymi sobie skrótami przez podmokłe łąki i olszynę do miasta Rudzi. Tylkom się dostał do autobusu, a kierowca – wyprostowawszy swoje przygarbione plecy – ruszył tak gwałtownie, że poleciałem do tyłu. Wtedy ujrzałem, że nie mam już swego miejsca, gdyż siedzi na nim mężczyzna w sile wieku, z lekkim brzuszkiem, z siwizną na skroniach i z jednym okiem przepasanym czarną opaską. Jakież było moje zdziwienie i oburzenie zarazem, gdym rozpoznał w mężczyźnie Pawła Pawełczyka: nie tego, co wprzódy, bo zmienionego w czasie, jakby i jego czas był w stanie stać się czasem! – Przepraszam... – wybąkałem trzymając się kurczowo oparcia, bo autobus skręcał i podrzucał na skrętach – przepraszam bardzo, ale zdaje się, że zająłeś nie swoje miejsce... Paweł Pawełczyk łypnął bezczelnie swym piwnym okiem i jak gdyby nigdy nic siedział dalej. – Nie wiem, czy o tym wiesz – ciągnąłem nader spokojnie – ale od lat co najmniej dziesięciu w kraju naszym są w PKS-ach miejsca numerowane. Możesz to zresztą sprawdzić na swoim bilecie (oczywiście, jeśli masz bilet). – Być może, że to było pana miejsce – odparł Paweł Pawełczyk z naciskiem i nie raczywszy nawet rzucić okiem na mój bilet, który mu podsuwałem pod nos – ale to nie ma nic do rzeczy. – Co za pomysły?! – zawołałem lecąc do tyłu i łapiąc się czego się dało, a była to ręka Pawła Pawełczyka, zimna i nawet jakby zwiędła. – Skoro wjechaliśmy w granice wielkiego miasta Rudzi, każdy siada, gdzie mu wygodnie – odparł z godnością Paweł Pawelczyk, wyswobadzając z lekkim niesmakiem rękę – widzę, że jest pan nietutejszy i nic nie wie pan o taryfie podmiejskiej. – Trafił pan, panie Pawle (niech już ci będzie „pan”), w sedno; rzeczywiście od pewnego czasu, a ściśle biorąc: od lat dwudziestu, jestem nietutejszy. Sądzę jednak, że to miejsce należy mi się prawem wielogodzinnego zasiedzenia. Tymczasem panu raczej odpowiadałyby inne prawa; dajmy na to, prawo z a l e ż e n i a! – Zależenia?! – Paweł Pawełczyk, jakby lekko się zdenerwowawszy. – Oczywiście. – Skoro tak, to możemy się położyć... – Pawełczyk wówczas, szykując się jakby do kładzenia. – Nie śmiej! – ja na to półgłosem. – Nie pozwalaj se za wiele! Żadnego rozkładania się ani smrodzenia w nos. Skoro żeś wlazł do środka korzystając z defektu silnika, to już siedź albo spieprzaj, i to żywo. – Defektum silnikum, powiada pan? A może defekus mózgorum? – Paweł Pawełczyk szczerząc zęby, ale równocześnie zapinając marynarkę. – Żebym nie powiedział: mortuum flagellas – półgłosem i skłaniając się lekko ku Pawłowi Pawełczykowi. – Co za zadziwiający brak tolerancji znajduję u ciebie. Przecież jest tyle miejsca w autobusie. Proszę bardzo, spocznij obok. A może, dajmy na to, ja muszę siedzieć pod oknem, gdyż, dajmy na to, nie znoszę autobusowych zaduchów i smrodów benzyny? A może, dajmy na to, jestem inwalidą i o własnych siłach nie mogę wstać? A może, dajmy na to, jestem niewidomy i nie widzę ciebie ani tego, gdzie siadłem... – ciągnął Paweł Pawełczyk płaczliwym głosem, rozglądając się po autobusie, jakby tam szukał wsparcia i ratunku. – Już ja wiem dobrze, dajmy na to, kim jesteś i kim powinieneś być! – wówczas ja przez zaciśnięte zęby, gdyż nachalstwo Pawła Pawełczyka stało się nie do zniesienia. – Kim jestem i gdzie jestem? – Paweł Pawełczyk rozkapryszonym głosem jak rozpieszczone dziecię. – Czy jestem w twoim śnie? W którym więc śnie? A może jestem w świadomości, w której więc świadomości? A może jestem i we śnie, i w świadomości, i pod, i nad... – Wynoś się, ty przechero przebrzydły! – krzyknąłem tak głośno, że przekrzyczałem szum motoru i w autobusie zapanowało milczenie, jak przed burzą. – Patrzta, ludzie – ktoś w tej ciszy – jak ruga bidnego kalekę! Co za świniopas przeokropny! – Proszę się nie wtrącać nie do swoich sprawi – ja w odpowiedzi. – Jak to – nie do swoich? Cóż to, myślisz pan, żeś tu królem i panem. Że wszystko można, co się zamarzy? – Nic mi się nie marzy! A to miejsce zajmowałem od początku, czemu więc ten niby to niewidomy i niby to kaleka, i w ogóle niby człowiek, czemu więc... – Patrzajta, ludzie! Dla niego to niby-człowiek! Kiedyś ty, panie hrabio, poszedł se w krzaczki na maślaczki, to tego bidulę przyprowadziła matula i posadziliśmy go pod okienkiem, bo go od benzyny mgli. A ten przyszedł i zaraz huzia na biednego Józia! – w krzyk na mnie i z wielu stron naraz. – Ale ja naprawdę... – Siadaj pan i nie gadaj! – ofuknięto mnie srogo. Nie pozostało mi nic innego, jak siąść obok Pawia Pawełczyka, który, Bóg raczy wiedzieć, kim teraz był i kim miał być, ale że był, to nie ulegało wątpliwości... Dom Waldemara był nie tak daleko od placyku, na którym zatrzymał się autobus (a tymczasem przy Pawle Pawełczyku znalazło się z pięciu litościwych i jeden przez drugiego wspomagali go, a on pojękiwał łypiąc szelmowsko okiem), więc co sił w nogach pognałem przez ulice, na których czuć było kocimi szczynami, kiszoną kapustą i wielkim praniem. A gdy tak gnałem, zaraz mi się wszystko przypomniało – każda przecznica i dom, a na domach – „Magiel gorący”, ,,Gremplowanie wełny”, ,,Wypożyczanie sukien ślubnych”. Za gremplowaniem skręciłem w lewo i przeszedłem rynsztok, w którym się toczyły rozgotowane cebule, marchewka i listek laurowy. A gdy tak przekraczałem rynsztok i znalazłem się na środku jezdni, a przed sobą miałem znajomą kamienicę, szarą jak słoniowa skóra, i miałem przekroczyć drugi rynsztok – ktoś zatupotał za moimi plecami. A gdy zatupotał, od razu przypomniałem sobie, że tupanie to tak właśnie tupało od momentu, gdy dotknąłem stopą rudzkiej ziemi. Zatrzymałem się więc przy wystawie, na której stal słój z kiszoną kapustą, i zobaczyłem odbicie kogoś niewysokiego, ubranego na ciemno, z podpuchniętą twarzą, kraśnymi pulchnymi wargami i z noskiem malutkim i spłaszczonym, choć ostrym na końcu – tkwił on na lekko opuchłej twarzy jak siodełko albo kaczy dziób. Odskoczyłem od wystawy i jak mogłem najszybciej wszedłem do szerokiej bramy, gdzie na końcu długiego i ciemnego podwórza, w poprzecznej oficynie mieszkał mój przyjaciel Waldemar. I wtedy dostrzegłem, że w głębi podwórza spaceruje sobie podobny, choć nieco wyższy mężczyzna, równie na ciemno ubrany, równie podpuchnięty, tylko nos ma nieco dłuższy. Czyżby to byli ci dwaj ubrani na ciemno, o których donosił mi w liście Waldemar? – pomyślałem z niezrozumiałym lękiem, gdyż nie mieszkając w Rudzi przez tyle lat nie musiałem się nikogo bać, a wręcz przeciwnie – będąc w pełni sil i mocy sam mogłem wyzwalać z lęków tych, co tu mieszkali. A jeśli nawet, przypuśćmy, mogłem mieć coś wspólnego z tymi .ludźmi, to od czego tu byłem, jak nie od tego, aby sprawę wyjaśnić i lęk rozładować? Myślałem tak i równocześnie czułem, że skręcam w bok, prosto na klatkę schodową frontowej kamienicy. A niech tam! – pomyślałem znalazłszy się na półpiętrze, obok zakurzonego okna z małymi witrażykami z Siewcą i Kosiarzem – przeczekam, aż ci dwaj się miną, a może się zatrzymają, a jak się zatrzymają, to może coś rzekną do siebie, co mi wiele wyjaśni... – Jest! – rzekł wtedy ten, co szedł z głębi podwórza. – Mamy go – potwierdził niższy, z siodłatym nosem. – Wszedł prościutko jak szczupak w więcierz! – No i co teraz? – zapytał ten, co szedł mi naprzeciw. – Teraz mamy go w garści. Już nie będzie nam podskakiwał! – Takich, co podskakują, to my łaps i za nos! – zgodził się wyższy. – Za nochal i wciry po grzbiecie olejkiem dębowym – zarechotał z siodłatym nosem. – A co będzie, jak nam czmychnie? – nagle zaniepokoił się ten, który szedł od podwórza. – Prędzej kichnie, jak czmychnie. Nie po to tutaj lazł, aby teraz drapnąć – uspokoił niższy. – A niechby nawet spróbował: już my go podrapiemy! – pocieszył się wyższy. – Niech się tylko kupy trzyma i nogami dobrze zbiera – potaknął niższy i roześmiał się serdecznie, aż mu nos rozsiodłał się na dobre. Cóż to takiego! – pomyślałem z najwyższym oburzeniem. – Cóż to oni sobie wyobrażają! Takich słów i powiedzonek używać! Nieciekawa publika wałęsa się w okolicy! I co mam teraz robić: wyjść im naprzeciw jak gdyby nigdy nic czy też przeczekać, aż sobie pójdą? Jeśli przydybię ich na tej pogaduszce – gotowi się jeszcze zdenerwować. Jeśli będę czekał – pomyślą, że się ich boję... W tejże chwili o półpiętro wyżej skrzypnęły drzwi i spoza nich wyłonił się mały chłopczyk w białych podkolanówkach i śnieżnobiałym ubranku. Chłopczyk ujrzawszy mnie lekko się zarumienił i, opuściwszy długie rzęsy, rzekł wstydliwie: – Czemu tak brzydko się pan wyraża... – Ja?! Ależ skąd, miły chłopczyku! Nawet przez myśl nie mogło mi przejść coś podobnego. Jestem równie oburzony... – A co tu robisz na naszych schodach? – ciągnął chłopczyk nie wiedzieć czemu spoufalając się ze mną. – Co tu robię? Ano właśnie! Podążam... do mego przyjaciela, który zamieszkuje w tym mieście mego późnego dzieciństwa i wczesnej młodości. I tak podążając trafiłem tu, mój miły chłopczyku. – Czy chcesz powiedzieć, że tu, w tym domu, spędziłeś późne dzieciństwo albo wczesną młodość? – zainteresował się chłopczyk przestępując z nogi na nogę. – Nie... Zresztą w tym domu również bywałem, gdyż bywałem przez owe lata w wielu domach i na wielu ulicach. Och, żebyś wiedział, chłopczyku, co to było wówczas za miasto, co to były za ulice i domy! – Teraz również są to ładne ulice i piękne domy. – Nie to chciałem powiedzieć. Chciałem rzec; co to były za niebywałe ulice i domy. Obawiam się, że już dziś nigdzie takich domów ani takich ulic nie odnajdę. Nawet w tym mieście. – A gdzie teraz mieszkasz? – spytał biały chłopczyk, jak mi się zdawało, raczej przez grzeczność. – Teraz? Teraz mieszkam wysoko i daleko. Na samej górze mapy naszego kraju, na skraju ziemi i morza, na wysokim piętrze, skąd widać i morze, i ziemię, i niebo, które jest tak głęboko błękitne jak twoje oczy. – Widzę, że nie lubisz miasta Rudzi – zasmucił się mały chłopczyk, wciąż przestępując z nogi na nogę. – Muszę ci powiedzieć, chłopczyku, że zdaje się, iż to miasto mnie nie lubiło, wypluwając raz po raz. Tymczasem ja się tym miastem sparzyłem, a ono trwa nadal jak gdyby nigdy nic. – Po cóż więc tu przyjechałeś, gdzie cię, jak mówisz, parzono i wypluwano? – Nie wiem... – odparłem niechętnie, spuszczając oczy. – Musiałem tu przyjechać, gdyż ktoś, kto jest moim przyjacielem, potrzebuje mojej pomocy... – A czy może przyjechałeś do tego miasta dlatego, że... – Mówię ci, że przyjechałem tu w bardzo pilnej sprawie, która nie dotyczy mnie bezpośrednio! Chodzi o przyjaciela, któremu zagrażają dwaj faceci. Ci faceci – jak zdążyłem się zorientować – nie przebierają w środkach. To oni używali tych brzydkich wyrazów. Słyszysz?... Znudziła się im pogawędka i idą... Poczekaj, poczekaj, chłopczyku! Nie uciekaj! – Muszę już iść. Chce mi się siusiu – odparł chłopczyk czerwieniąc się mocno. – Więc tak się rozstajemy?! Powiedz przynajmniej, jak się nazywasz. Powiedz, czy jeszcze kiedyś się zobaczymy. Powiedz... – Nazywam się Czar... Czar... Czaruś... – wyszeptał chłopczyk przez malutką szparkę zahaczając łańcuszek o drzwi. No tak – pomyślałem nie bez goryczy – on się nazywa Czaruś, a ja tymczasem pozostałem na tych cuchnących kotami schodach (bo schody cuchną, to fakt), a może i mnie chce się siusiu... Nie mówiąc już o tym, że się zbliżają... I długo się nie namyślając czmychnąłem o piętro wyżej i oto znalazłem się przed naszą klasą, chociaż nie mógł to być ani ten dom, ani ta ulica, ani ta dzielnica! Bowiem nasza szkoła znajdowała się na rogu ulicy Miłej i Rżewskiej, na drugim i trzecim piętrze czynszowej kamienicy, w dzielnicy Chojnik. I było to lat temu dwadzieścia i parę... A gdy znalazłem się przed drzwiami naszej klasy – w kolorze wypłowiałego bordo, z oblazłą już farbą – a zza pleców dobiegało coraz głośniejsze tupanie dwóch, nacisnąłem klamkę i oto byłem w środku. Wszyscy w naszej klasie siedzieli już na swoich miejscach, co sprawiało wrażenie, że jestem jednym z ostatnich, a może nawet ostatni, a na pewno – spóźniony. I chociaż byłem spóźniony, nikt nie dostrzegł mego wejścia, zapewne wprzódy nie zauważywszy mej nieobecności. Cichutko siadłem w ostatniej ławce obok Kincla i Ostrosa. A Kincel i Ostros ani drgnęli, jakby mnie nie było wcale. Tymczasem ten, co siedział za stolikiem profesorskim – niski i niepozorny – uniósł głowę i powiódłszy niechętnym okiem po klasie zawezwał Ostrosa. Ostros, westchnąwszy ciężko, ciężkim krokiem ruszył przez salę (a był to krępy mężczyzna z karkiem opalonym na czerwono, choć przecie nadal był to Ostros) i stanąwszy przy stoliku milczał jak zaklęty. – Cóż to, nie masz mi nic do powiedzenia? – zainteresował się ten, co siedział za stolikiem. – Czyżbyś przez ten czas nie nauczył się niczego? A gdy Ostros trwał w niemówieniu, ten, co siedział za stolikiem (co zapewne miał być nauczycielem naszej klasy, która nie wiedzieć jakim sposobem i dlaczego znalazła się w jednym miejscu i w jednym czasie), sięgnął do wewnętrznej kieszonki i wyciągnął ołówek ostry jak gwóźdź. – Mam dziecko – dziewczynkę... żonę... pracę... rozwijam szybkość do 120 kilometrów na godzinę... – wybąkał Ostros, jak mi się zdawało, ni w pięć, ni w dziesięć, ale nauczyciel odłożył ołówek i z wyraźnym zainteresowaniem przyjrzał się Ostrosowi. – A w ile koni? – W 20 koni, silnik dwutakt, chłodzony powietrzem! – odparł bez zająknienia Ostros. – Nieźle – pochwalił nauczyciel. – I do tego – żona i córeczka. Jak na imię córeczce? – Milusia. – Imię odpowiednie. Nie obciążone żadnymi skłonnościami? – Jak dotychczas – nie! – zaraportował służbiście Ostros. – Zuch! Siadaj! – rozkazał nauczyciel, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni notes i coś w nim zanotował. Ostros rozpromieniony i radosny wrócił na swoje miejsce, nucąc pod nosem jakąś melodyjkę. A tymczasem nauczyciel spojrzał w dziennik i zawezwał Kincla, który również siedział koło mnie, drżąc i ciesząc się na przemian. Kincel powstał i ruszył ciężkim krokiem, skrzypiąc deską i lekko ślizgając się po wysmarowanej tranem podłodze. I Kincel się zmienił, że stał się podobny do swojej matki: kobiety otyłej i dobrodusznej, która częstowała nas budyniem na wodzie, z łyżeczką marmolady na wierzchu. Wlepiwszy oczy w nauczyciela Kincel wyrecytował bez namysłu: – Moje dzieci już były u komunii, jak tak dalej pójdzie, to i szkołę skończą niedługo. Żonę mam, nie powiem, dobrą. Szczególnie pycha, kiedy robi kaszankę na gorąco. Po łokcie się urabiam, ale swoje mam... – Znasz przepis na kaszankę? – Znam! Całą kaszankę, nie krajaną, broń Boże, włożyć do rondelka, oblać margaryną, obłożyć plasterkami cebuli i wsadzić do piekarnika na jakie pół godziny. Jak nie ma piekarnika, to może być prodiż. Zalewajkę też potrafię zrobić jak się patrzy... – No, dobra, dobra, siadaj... – przerwał nauczyciel: nie wiadomo, czy zadowolony, czy zdegustowany odpowiedzią Kincla. Ale notesik wyciągnął z kieszeni i coś zanotował. Po drugim zawezwaniu i drugiej odpowiedzi klasa wyraźnie się ożywiła, natomiast moje serce, nie wiedzieć czemu, stanęło w miejscu, a potem zaczęło bić jak oszalałe. I wówczas usłyszałem swoje imię wymawiane z pewną niedbałością, jeśli nie z lekceważeniem nawet. Wstałem więc i odprowadzany dziesiątkiem par oczu, w milczeniu całkowitym, doszedłem do stolika. – Aż czym ty, Danielu, przychodzisz do nas, że przyszedłeś ostatni i nawet nie raczyłeś usprawiedliwić się ze spóźnienia? Nie wiadomo, czym ostatni, czy pierwszy, czy spóźniony, czym idący przed czasem... – pomyślałem w głębi ducha, ale myśli swej nie ujawniłem. – No więc cóż ciekawego nam rzekniesz? Nie widzisz, jak drżymy wszyscy z ciekawości niepohamowanej chcąc usłyszeć od ciebie coś, co usprawiedliwiłoby ten i jeszcze inne uczynki? A może jesteś nie przygotowany do lekcji. I znów jesteś nie przygotowany do lekcji! – zawołał ten, co siedział za stolikiem, ale tak, jakby przechodził mutację, gdyż głos mu się załamał i przeszedł w pisk świdrujący ucho i przenikający głębiej. Wówczas ja, patrząc w okno, za którym biegła ulica Rżewska i było widać róg Miłej: Śnię chyba. To sen tylko. Tak, sen – mam nadzieję... Zdawało mi się, że byłem kucharzem i pilnowałem jaskini u jakichś uczciwych stworzeń... Nieprawda! To pusta strzała; w nic, w pustkę rzucona; wysnuta nocą z mgieł wyobraźni. Nasze własne oczy bywają niekiedy ślepe; jak nasz sąd... Bogowie! Drżę ze strachu. Jeśli jest w niebie kropla litości, choćby niewielka, nie większa niż oko wróbla – dajcie mi ją! Choć cząstkę! Sen – wciąż jest ze mną... Choć już się zbudziłem, jest we mnie i jest poza mną. Nie wymyślony; realny... – Co za wspaniałe postępy poczyniłeś, Danielu! Co za świetna dykcja, jakie wczucie się w rolę... Tak jest! Twoja recytacja zasługuje na dwóję! – zagrzmiał ni z tego, ni z owego ten, co siedział przy stoliku. – Co mówię – na dwóję. Na pałkę, i to nie jedną! Cóż to za teatrum żeś se wymyślił?! Nie ta lekcja była ci zadana lat temu dwadzieścia i parę! – Żonę masz? – Nie mam. – Dzieci? – Jeśli nie mam żony... – To się jeszcze okaże! – stwierdził ten, co siedział za stolikiem, a klasa – wciąż milcząca i z wlepionym okiem – poczęła chichotać i wracać do równowagi. – A co jeszcze masz, a czego jeszcze nie masz?! – Powiedziałem... – rzekłem zbierając myśli, gdyż sytuacja moja stawała się nader nieprzyjemna. – Więc nikogo już nie masz? – zza stolika swoje, coraz natarczywiej i groźniej. – Mam... mam... Mam malutkiego chłopczyka, takiego, który tęskni i marzy, i jest czaro... – ja wówczas. – A nie mówiłem! – zawołał niski i niepokaźny, zacierając ręce, choć w klasie nie było zimno, a wręcz przeciwnie – ciepławo, a miejscami gorąco. I zwracając się do klasy, która była już rozprężona zupełnie i chichotliwa nad wyraz, rozkazał; – Wyjąć kajety w linię (mogą też być i w kratkę, ale z tych w domu przepisać na czysto) i zapisać, co następuje; nasz Daniel ma dziecię, choć jest bezżenny. Czyli mówiąc prościej i bez ogródek: bękarta! Oto czego dorobił się nasz Daniel przez tych lat dwadzieścia i parę – bękarta! A do mnie, groźnie i kpiąco zarazem: – Zamierzasz go usynowić?! – Nie jestem pewien... – Czego nie jesteś pewien? Uważajcie! Daniel nie jest pewien nawet tego, czy może usynowić bękarta swego! Zapisane?! – Nie jestem pewien, kto jest jego ojcem. A może być i tak, że on nie potrzebuje wcale ojca, choć jest dzieckiem, gdyż sam jest swoim ojcem i synem... I jest też mały, promienny i przenikliwy, i przenikający, i szybki, i jest „ponad” i we wszystkim... – ciągnąłem jąkając się i plącząc, ale wciąż mówiłem, choć powinienem był milczeć jak skała. – Dosyć!! – zagrzmiał ten, który mnie indagował. – Dosyć!! Uważajcie: Daniel nie jest pewien nawet tego, czy bękart jest jego! Powtórzyć! I klasa posłusznie powstawszy, poszturchując się łokciami i z cicha chichocząc, powtórzyła: Daniel nie jest pewien nawet tego, czy bękart jest jego! Wówczas czując, że tak dalej być nie może, zacząłem z siłą i mocą: – Cóż to?! Jakżeż to?! Dlaczegoż kpi pan ze mnie?! Przecież wie pan dobrze, jeśli jest pan nauczycielem (choć sądząc po nosie łatwiej panu być bokserem wagi ciężkiej), jeśli więc jest pan nauczycielem, a niechby nawet znokautowanym bokserem, to wie pan dobrze, że tak nie można! – Ależ, Danielu – nauczyciel na to, jakby mięknąc i poddając się – przecież rzekłeś, że cała klasa i twój pedagog, że my wszyscy – to sen tylko! A skoro jesteśmy uczciwymi stworzeniami ze snów twoich... – Nie moje to słowa! – Czyjeż więc to słowa? Czy może tego małego i promienistego, tego, co powstał z nasienia twego, coś je puszczał na wiatr, gwałt czyniąc nad sobą w samoudręce daremnej? – Uważajcie! – zakrzyknął z rozpłaszczonym nosem. – Jakżeż ten oto Daniel może być pewien dziecięcia swego, skoro i we dnie, i w nocy, i we śnie, i poza snem – rozsiewa nasienie swoje... – Może i tak, a może i nie! – zawołałem. – Fakt jednak pozostanie faktem, że mały, promienny i promienisty jest bardziej niż kt0okolwiek z was, o czym jeszcze przekonacie się nieraz! Powiedziałbym jeszcze więcej, ale, niestety, muszę biec w pewne miejsce, gdyż, niestety, muszę się załatwić. A jak się załatwię, to wtedy załatwię... I zobaczycie, co i jak! I kłusem wybiegłem z klasy, a za mną ryk i pokpiwania. Zadziwiająco szybko znalazłem się pod murkiem lśniącym od smoły tęczowo, z matowym połyskiem: płynął pod nim pieniąc się chlorem żółty ściek i uchodził w otwór cementowy. A gdy znalazłem się, stanąłem lekko rozstawiwszy nogi, w tej pozie, aż zanadto mi dobrze znanej, zajęty czynnością, która również była mi znana aż do znudzenia. I wtedy dostrzegłem, że stoję nie sam, ale w towarzystwie dwóch innych, którzy otoczywszy mnie z lewa i z prawa zdawali się czynić to samo. To, że stoję w ustronnym miejscu nie sam, ale w towarzystwie dwóch, nie byłoby dziwne, lecz dwaj oprócz tego, co powinni byli czynić, jeszcze na dodatek lustrowali mnie bacznie, a lustrując prowadzili pogwarkę. Ja zaś – poczerwieniawszy mocno i wlepiwszy wzrok w smolistą ścianę – zdawałem się mówić do nich, gdyż najwyraźniej słyszałem swój głos, nie czując jednak, abym otwierał usta czy wydobywał dźwięki z krtani. A zdawało się, że mówiłem, co następuje: – Mylicie się mocno, panowie, sądząc, że czynię coś, co by uchybiało mej męskości i memu honorowi. Nie jestem tutejszy, nie przeczę, ale miasto to znam i wiem dobrze, co przystoi tu czynić i po com tu przybył. A przybyłem kierowany wolną wolą, całkowicie wolny i niepodległy. A więc, jak z tego wynika, niedościgły, zwarty i śmigły niczym ptak i niewart ścigania! A to, że poruszam się z lekkością nie tylko w poziomie, lecz również i w pionie, zawdzięczam temu, który choć jest mały i chłopięcy, sam jest Śmigły i Szybki nad wyraz. On to właśnie sprawił, że władam nie tylko podświadomością (co jest dziś rzeczą zwykłą i to tak dalece, że stało się czymś nieprzyzwoicie pospolitym i tuzinkowym, albowiem na skutek rozwoju nauk psychologicznych podświadomość ujawniono i spreparowano nie gorzej niźli, na przykład, samą materię czy też energię, czy też...), a więc, że władam nie tylko podświadomością, ale że wkroczyłem również i w sferę ponadświadomości, która okazała się czymś nad wyraz niedościgłym i czymś ponad wszelką psychologią i w ogóle wszelką wiedzą współczesną... A na to, przerywając mi wpół zdania, jeden ze stojących – nie wiadomo, czy z prawej, czy z lewej strony: – Nie bądź taki chłopski filozof! A drugi, popierając pierwszego: – Nie wstawiaj głodnych kawałków! – My już wiemy, co o tym myśleć! – On myśli – rzekł drugi do pierwszego, wciąż stojąc u mego boku – że jest bógwico. – Wiadomo, chłopski filozof – poparł go pierwszy. – Lepiej byś poszedł w terminowanie do szewca i tam brandzlował skórę psom na buty! – Ty, on myśli, że złapał samego Pana Boga za nogi! – Co, myślisz, żeś złapał Pana Boga za nogi? Ja wówczas drżąc w niecierpliwości wypowiedzenia się: – To, że mówiłem panom o czymś niedościgłym i co jest ponad wiedzą współczesną, nie jest, broń Boże, chwaleniem się. To, o czym mówiłem, proszę panów, jest faktem, czyli zjawiskiem obiektywnym i niezależnym ode mnie... – Patrzcie go – rzekł pierwszy do drugiego – jak się mądrzy! – ... I dzięki temu właśnie mogę naraz obcować na kilku piętrach! – Kopnij go w dupę – poradził dobrotliwie jeden drugiemu. – I owszem – zgodził się drugi – trzeba go kopnąć w dupę: może się opamięta na właściwym piętrze. 26 – A może lepiej nie? A nuż siedzi tera na czwartym i jak zacznie spadać, gotów jeszcze gnaty połamać? – Prawda! A nuż siedzi na czwartym. U tego, jak mu tam? – U tego króla Napoliona – zaśmiał się jeden z dwóch. – U tego cysarza Nabuchodonozora – poparł drugi z dwóch. – Macie, panowie, zupełną rację – zgodziłem się – zupełnie możliwe, że jestem teraz na czwartym piętrze. Ta zaś rozmowa, prowadzona w tym tak odstręczającym miejscu, jest niczym innym, jak tylko... – Jak tylko?! – podchwycili dwaj z ledwo wyczuwalną groźbą w głosie. – ... Niczym innym, jak tylko moim dialogiem wewnętrznym, do którego, i owszem, wciągnąłem was, albowiem mogę to czynić dzięki owej niedościgłej, śmigłej i... I poczułem się mocno dotknięty; najpierw z tyłu, gdzieś w okolicy krzyża i pośladków, a później wyżej i jeszcze dotkliwiej. Od czego zamąciło się mi w głowie i zamigotało lekko fiołkowym w oczach, a kiedy ponownie je rozwarłem, okazało się, że jestem oparty o drzwi mieszkania Waldemara i że do tych drzwi – starych i ze złuszczoną farbą – od dłuższego czasu się dobijam. A gdy to się okazało, okazało się również, że to pierwsze okazanie się było spóźnione wobec faktu, że już siedziałem w mieszkaniu Waldemara, i to siedziałem od dosyć dawna, gdyż zdążyliśmy sobie wiele rzeczy powiedzieć. A powiedzieliśmy, mniej więcej, takie rzeczy: – Oto jestem! – rzekłem na wstępie powiedzeń. – Jak widzisz, jestem, Waldemarze! – rzekłem powiedzeniem drugim, które już było powtórzeniem, gdyż Waldemar zdawał się mnie nie dostrzegać. A jeśli dostrzegał, to w sposób niewłaściwy. – Ach, to ty... – rzekł wreszcie Waldemar. – Tak, to ja! – potwierdziłem. – Ja – Dań – twój stary druh i przyjaciel! – Ach, to ty, Danielu – rzekł z pewnym zainteresowaniem Waldemar. – Kopę lat... Cieszę się, cieszę... – Wiem, że cieszysz się! I cieszysz się nie na darmo, gdyż przyjechałem do ciebie – co prawda z pewnymi trudnościami – po to, aby ci... – Po to, aby mi... – wyjął mi z ust Waldemar. – Aha, po to, aby mi... – ... Po to, aby ci pomóc w pewnych sprawach, które cię dotyczą, i aby cię uwolnić od pewnych ludzi, którzy cię prześladują i z którymi to ludźmi (mówiąc nawiasem) miałem możność zetknąć się nie tak dawno. A być może nawet – biorąc pod uwagę pewne okoliczności – dalej się stykam... – Co ci strzeliło do głowy, Danielu? – Tak jest! Możliwe, że właśnie z nimi w tej chwili się stykam! Co prawda, jak by tu rzec... Nie właściwym miejscem styku, ale się stykam... – No wiesz, Danielu – rzekł, jak mi się wydawało, niezbyt zdecydowanie Waldemar – no, wiesz... – Może cię to trochę dziwić, że rozmawiam tu z tobą i ponadto z kim innym jeszcze się stykam. Tak. Tyś nigdy mnie nie doceniał i nie oceniał właściwie, zawsze traktowałeś mnie jako naiwnego szaleńca albo szalonego naiwniaka. Mylisz się, i to grubo! Świat jest bardzo tajemniczy i szaleńczy i do tego istnieją na świecie sprawy, o których filozofom się nie śniło! Co byś rzekł, gdybym ci powiedział, że istnieje mały, malutki, promienny i świetlisty, który jest czaro... czarodziejski i który zdradza nam czarodziejski sens świata i życia tu kwitnącego? On to właśnie przystąpił do mnie i zawisł nade mną podczas snu, i pozwolił, abym – będącego ponad snem – ujrzał. Tym samym – zwróć na to uwagę! – ja sam byłem we śnie i ponad snem zarazem! A kiedy się obudziłem oraz wyszedłem z tego, co było ponad snem, wtedy to znalazłem na biurku twój list. I wyobraź sobie, że umiałem twój list, będąc już przenikliwym, przeniknąć, gdyż nie czytając go, miałem już treść listu w świadomości. – Co chcesz przez to powiedzieć? – zaniepokoił się Waldemar. – Cóż mogę chcieć przez to powiedzieć? Nic więcej, aniżeli powiedziałem, gdyż – wydaje się mi – powiedziałem wystarczająco dużo. – Rzeczywiście, powiedziałeś wystarczająco dużo – zgodził się Waldemar – wystarczająco dużo, abym zrozumiał, co mi dajesz do zrozumienia! – Co ci daję do zrozumienia? – zaniepokoiłem się tym razem ja. – O tym doskonale obaj wiemy, gdyż, jak doskonale wiesz, ż a d n e g o l i s t u d o c i e b i e n i e w y s y ł a ł e m! – Nie wysyłałeś?... – Tak jest. Nie wysyłałem żadnego listu. – To niemożliwe! Jak więc wytłumaczyć, że trzymałem w ręce kopertę przez ciebie zaadresowaną, na której – doskonale to pamiętam – był naklejony znaczek z koniem? A następnie, że owych facetów – o których wspominałeś w liście – spotkałem na podwórzu waszej kamienicy i zdążyłem nawet już mieć z nimi (a może ciągle mam...) do czynienia. Właśnie ci faceci – co mnie nie zdziwiło zbytnio, gdyż pisałeś o tym w liście – wyraźnie się tobą interesowali i wiedzieli o tobie niemało. Wiedzieli więc, na którym piętrze mieszkasz; jeden cię przezwał królem Napolionem, a drugi cysarzem Nabuchodonozorem. Co wskazywałoby, że widzieli cię nieraz i mieli na uwadze twój niepokaźny wzrost, pod którym, nie przeczę, kryje się wcale pokaźnych rozmiarów osoba. – Nie pisałem do ciebie żadnego listu! – powtórzył z naciskiem Waldemar krzątając się po pokoju i jakby nie zwracając uwagi na to, co mówię. – Więc cóż? Czyżby wszystko mi się śniło? Nie, doskonale wiem, co mi i kiedy się śni, co się wydaje i co ponadto. I być może, że nawet wiem więcej o tobie, niźli ty sam możesz wiedzieć o sobie! – Tak sądzisz?! – Waldemar wówczas, marszcząc się i nadymając jak kaczka. – Tak sądzisz?! – Ano właśnie! Wtedy Waldemar, okrywając się purpurą i biorąc jabłko do ręki (którego jednak nie ukąsił): – Zdaje się, że to ty d o m n i e przybyłeś, a nie ja do ciebie! Zdaje się, że to ty jesteś u mnie gościem, a ja zaś jestem u ciebie gospodarzem! Zdaje się... – Ależ cysarzu! – zawołałem w sposób paskudny przejęzyczywszy się. – Na kolana przed cysarzem Nabuchodonozorem! – natychmiast podchwycono moje przejęzyczenie. A kiedy się opierałem, zawołano po raz wtóry: – Na kolana przed królem Napolinem! I wtedy poczułem – nie wiadomo, czy po raz pierwszy, czy wtóry – owo mocne dotknięcie: najpierw z tyłu, gdzieś w okolicach pośladków i krzyża, a później w okolicach wyższych. I wtedy właśnie zacząłem egzystować na piętrze zgoła nieprzewidzianym. Usłyszałem głos idący z góry, który rozkazywał, abym wstał. Rozwarłem oczy na ten głos wyraźny i kategoryczny, choć nieco piskliwy, i dostrzegłem, że znajduję się w małym betonowym pomieszczeniu bez drzwi i okien. Jedynie nad głową miałem mały okrągły otwór i stamtąd szedł rozkazujący glos. Posłusznie powstałem, ale byłem za niski, aby ujrzeć – co za otworem. Wtedy głos rozkazał, abym stanął na podwyższeniu, gdyż ten, czyj jest głos, chce mnie widzieć. Rozejrzawszy się po tej dziwnej pułapce, w którą wpadłem, choć nie byłem myszą, ani też niczym nie zawiniłem, znalazłem stary brzuchaty garnek z uszkami. Obróciwszy garnek do góry dnem stanąłem na nim. I wtedy głowa moja aż po szyję wychynęła na zewnątrz i ujrzałem się jakby w drewnianej oprawie, która podwyższyła mnie, ale nie za wysoko. I z tego podwyższenia dostrzegłem salkę malutką, w niej krzesła, a na krzesłach ludzi znanych mi aż nazbyt. Najbliżej siedział mały, grubawy z nosem lekko kaczym i patrzył na mnie prosto i wąsko, gdyż oczy miał podpuchnięte. Obok niego: po lewej i po prawej ręce, stali dwaj ubrani na ciemno – nie na elegancko, lecz na urzędowo, i to z pewnym zaniedbaniem, jak kelnerzy w lokalu drugiej kategorii. Jeden z nich, ujrzawszy moją głowę, postąpił krok naprzód i głosem równie urzędowym, jak urzędowy był jego strój, rzekł: – Danielu Onański, znajdujesz się przed Napoleonem Nabuchodonozorem! Co masz na swoje usprawiedliwienie?! – Jestem Danielem, to fakt! Ale pierwsze słyszę, żeby memu ojcu było aż tak starożytnie – odparłem przytomnie i, jak sądziłem, roztropnie. – Wiemy lepiej od ciebie, kim jesteś, parobasie, skoro mamy cię sprawiedliwie osądzić! – odparł surowo ten, kogo nazwano Napoleonem Nabuchodonozorem. – Sądzić?! Na litość boską! A o cóż jestem oskarżony?! – On się jeszcze pyta?! – zdziwił się jeden z urzędowo stojących. – Parobas był nieprzytomny! – poparł go drugi. – Albo może śpiący! –podchwycił pierwszy. – Albo może śniący... – Proszę o roztropny spokój – rzekł ten, co siedział pośrodku, lekko się uśmiechnąwszy, więc przyboczni zaraz sobie ten uśmiech przyswoili, merdając nim radośnie. A do mnie zaś, zdjąwszy uśmiech i z surowością wielką: – Jesteś oskarżony o to, że cię oskarżają! – Jak to mam rozumieć?... – spytałem lekko się gubiąc, a nawet niepokojąc. – Tak właśnie, jak powiedziałem! – Czy wobec tego mogę się bronić tym, że mnie bronią? – Milczeć! – zakrzyknęli dwaj, obciągając kamizelki (bo mieli kamizelki z perłowymi guziczkami). – Milczeć i słuchać! – Musisz widzieć, parobasie, że nikt cię nie broni –wyjaśnił znudzonym tonem ten co się zwał Napoleonem Nabuchodonozorem, i począł dłubać w zębie. Tymczasem dwaj, jeden drugiemu przeszkadzając: – Co on sobie wyobraża, że Napoleon Nabuchodonozor będzie się przed nim tłumaczył! – Cóż to on sobie wyobraża! – Oprócz tego, że jesteś oskarżony, masz przeciwko sobie wszystkich tu zgromadzonych, którzy przyszli po to, aby świadczyć – wyjaśnił wspaniałomyślnie niski i grubawy, wyjąwszy dłubak z zęba i chowając go w kieszonce. – Cóż złego zrobiłem, że aż tylu będzie świadczyć? – zaniepokoiłem się nie na żarty. – Świadczyłeś o nich, więc nastała pora, aby oni świadczyli o tobie – wówczas kaczonosy, znów dłubiąc w zębie, ale tym razem paznokciem palca wskazującego. Wtedy ja, przymknąwszy oczy i sięgając świadomością tam, gdzie właśnie czuwała pamięć: – Śnię chyba, to sen tylko, tak, sen! Mam nadzieję, że nie weźmiecie mi za złe, że was wyśniłem u drzwi tej jaskini, gdziem kucharzył sny zwierząt poczciwych... Ale mały i dłubiący, nabrzmiewając na twarzy, choć nikt nie przyłożył nawet palca do jego policzków: – Świadkowie!!! Wówczas ze swego krzesła podniosła się Cecylia Rogaczewska. – Chciałam powiedzieć tylko tyle – rzekła Cecylia Rogaczewska – że ten oto Daniel już od dzieciństwa przejawiał skłonności ekshibicjonistyczne. Pamiętam doskonale, że obnażał się on przy byle okazji i zalewał się potokami łez, że aż hadko było patrzeć. Niemniej jednak, mógł jeszcze wyrosnąć z niego człowiek, wszelako pod jednym warunkiem: że przestanie dokonywać gwałtu na świętej pamięci pamięci... Dobrze powiedziałam; na świętej pamięci, bo zły to ptak, co własne gniazdo kala! – Wnioski, wnioski! – zakrzyknęli dwaj, a ten, co miał być Napoleonem Nabuchodonozorem, potaknął głowa. – Wnioski to już nie moja sprawa – odparła z godnością Cecylia Rogaczewska. – Mówię wam, com powinna powiedzieć, A poza tym chciałam wyjaśnić, że nigdy nie byłam zgryźliwa ani ironizująca, zaś moja uroda jest raczej negroidalna. Niegdyś, choć nie tak znów dawno, w dobranym towarzystwie w pewnym kurorcie przedstawiałam t e m p e r a m e n t a l n ą Murzynkę. – Wnioski się same nasuwają – winien! – Winien – zawtórowali ochoczo dwaj przyboczni. – Zasadniczą i istotną cechą charakteru tego oto chłopca – rozpoczęła profesorka Pyda, podniósłszy się ze swego miejsca – jest masochizm. Masochistyczne skłonności przejawiały się w nim od zarania, co można było doskonale zaobserwować na meandrach charakteru jego pisma. Pismo to – pokrętne, sękate i rozdzielne – świadczyło wymownie, iż dziecko nim władające jest poddane tajemnym żądzom i namiętnościom, że w swym maksymalizmie i jednostronności – właściwej wszystkim naturom o skłonnościach subiektywno-idealistycznych – stawia on sobie bariery nie do przebycia. I nie zdoławszy przeskoczyć owych barier – samo się poniża, samo się dręczy i samo się gwałci. Mało tego: w dumie owej siebie samego odtrąca, a nie chcąc się na siebie zgodzić – nie zgadza się też ze światem otaczającym. I to poczynając od swych najbliższych kolegów, wobec których nigdy nie był lojalny, zawsze się stawiał ponad nimi albo poza, a kończąc na całej klasie, pedagogach i mieście Rudzi, które przyjęło go serdecznie i tak jak umiało najlepiej, a które znienawidził on tak dalece, że nazwał jaskinią pełną zwierząt poczciwych... – Wnioski! – zakrzyknęli niecierpliwie dwaj przyboczni. – Cóż wnioski – odparła pani profesorka Pyda – nie jest łatwo o wnioski, skoro sprawa nie jest skończona. Bo oprócz maksymalizmu, jednostronności i masochizmu, ten oto Daniel trawiony jest przez żądzę poznania, choć poznanie jego opiera się nie na wiedzy właściwej, jeno na zaklęciach słownych i czarowaniach czarodziejskich, zaś trawiony ową żądzą poznania, kto wie, gdzie się jeszcze zapędzi i co nawyczynia... – Jest więc winien! – stwierdził ten, co był kaczonosy i tłustawy i co miał być Napoleonem Nabuchodonozorem, i skinieniem ręki usadowił panią Pydę na miejscu. – Chciałbym nawiązać do myśli wyrażonej przez moją szanowną przedmówczynię – rzekł Paweł Pawełczyk powstawszy na całą wysokość, ale z pewnym zachwianiem równowagi – jako kolega i nieomal że przyjaciel Daniela (niestety, przyjaźń to była jednostronna i nadzwy- czaj niewdzięczna) nieraz doznawałem skutków owej nielojalności, czując – a nieraz i widząc – że Daniel, mówiąc wprost i bez ogródek, przypisuje sobie wyłączne prawo głębokiego czucia i przenikliwego myślenia, pogardzając nami, swymi kolegami. Oczywiście, taka postawa sprawiła, że Daniel, będąc wśród nas, nie był naszym, a nie będąc naszym, tak naprawdę nie był wśród nas. I jestem pewien, że dziś nic on już nie pamięta ze swych lat szkolnych, gdyż trudno pamiętać coś, w czym się nie uczestniczyło! I myśmy już wówczas wyczuli – choć nie umieliśmy tego nazwać – pogardliwą nieobecność Daniela, który przez ową nieobecność nie nauczył się ani ślizgać się na łyżwach, ani kopać piłki, ani też nie sztachał się z nami w sraczu cugiem... A nie chcąc dzielić swego losu z naszym, zapędził się on a swe dumne wyniosłości, na swe szczyty niedosiężne, gdzie nie było nic – jeno niezgoda wielka, jeno samotność dojmująca i wolność pozorna. I ta wolność pozorna, co się z niczym nie kontaktowała i niczego nie wybierała, gdyż wszystko odrzucała, kazała mu być tyranem nielitościwym, panem i władcą jedynym! I czymże on władał? – Paweł Pawełczyk, chwiejąc się jak trzcina na wietrze pod naporem myśli, które wyłuszczał i wyłuszczyć nie mógł. – Władał on latami tym pustym królestwem, nie mając ani kropli litości, choćby niewielkiej, nie większej niźli oko wróbla, dla żadnego z nas ani łez dla siebie samego! Czegóż więc możemy oczekiwać od niego, jeśli nie dalszych gwałtów czynionych na wszystkich i na swoim koniku również, na którym jeździ, jako że jest z rodu tatarskiego? Cóż więc on dać może, jeśli nie dalszy ciąg swego życia pozornego, co będzie snem, choć dawno pora na przebudzenie! Tyle Paweł Pawełczyk i osiadł, jak stary grzyb zwany lapszukiem. – Wniosek nasuwa się nieodwołalnie: winien! – rzekł z namaszczeniem Napoleon Nabuchodonozor. – A po tych wnioskach, które nasunęły się nam same, pora na Sąd Ostateczny, który będzie samą sprawiedliwością oraz przywróceniem równowagi zachwianej przez niesprawiedliwość, nielojalność i masochizm oraz czyny i gesty nieprzyzwoite tego oto parobasa – Daniela Onańskiego! – Powstać, Napoleon Nabuchodonozor ogłasza miłościwie wyrok! – pospieszyli z gorliwością wielką dwaj. – Cóż to takiego?! Nie zgadzam się! – zawołałem wówczas, czując, że garnek, na którym stoję, poczyna się chwiać i trzeszczeć sypiąc szkliwem. – Nie może być tam wyroku, gdzie nie ma obrony, a i sądu nie było żadnego! Jakiż to sąd i czyj to sąd, skoro, kto wie, czy sądzący i oskarżający mogą sądzić i oskarżać; skoro, kto wie, czym na właściwe piętro zawędrował i – kto wie – czy nie jestem teraz gdzie indziej, a mianowicie... – Zmyć mu głowę! – zapiszczeli jak szczury, którym nadepnięto na ogon, dwaj ubrani na ciemno. – Wyrok, wyrok! – w odpowiedzi całe towarzystwo. – Wyrokuję, co następuje – rozpoczął również nieco piskliwie Napoleon Nabuchodonozor – a mianowicie: tego oto parobasa skazać na życie! – Na życie, na życie! – podchwycono ochoczo. – Niech parobas odsłuży swe życie należycie! – Niech odsłuży, niech odsłuży! – A was – ciągnął uroczyście, lecz wciąż piskliwie Napoleon Nabuchodonozor – biorę za świadków, jako też za wykonawców wyroku, od którego odwołania nie ma i być nie może! – To sen tylko. Tak, sen – mam nadzieję... – rozpocząłem wówczas w spokoju ducha. Ale po raz wtóry usłyszałem okrzyk, który groził zlaniem głowy, i wraz z okrzykiem poczułem, że garnek wypada mi spod nóg, a głowę, oczy i pierś zalewa cuchnąca ciecz. Pożółkło mi przed oczyma, a spadając z garnka czułem jeszcze, jak cementowe pomieszczenie napełnia się cieczą, która unosi mnie lekko ku górze, jakbym był wyzbyty ciała albo jakby ciało moje utraciło na ciężarze właściwym... Miasto Rudź Poczułem bardzo silny zapach smażonej kaszanki i przypiekanej na blasze cebulki. Zapach ten był tak dalece natrętny, że chociaż czułem wielkie niewyspanie, lekki szum w głowie i niechęć do tego, co jest poza snem, musiałem rozewrzeć powieki. Pośrodku maleńkiej kuchni z pochyłym sufitem stała kobieta z ostrym nosem i o przenikliwym cygańskim oku i wywijając nożem – wielkim jak miecz – rozbijała jajko za jajkiem, które ściekały do drewnianej dzieżki. Tymczasem na kulawym piecyku smażyła się i skwierczała czarna jak węgiel kaszanka, a w niebieskim poobijanym garnku o dwóch uszkach kipiała kawa w słomkowym kolorze, przybrudzona czarną zawiesiną. – Obudziłeś się wreszcie – rzekła kobieta. (A wiedziałem już o tym, że była to Cecylia Rogaczewska, która zaopiekowała się mną, abym mógł rozpocząć nowe życie.) – Pora wstawać, a to prześpisz życie całe, prześpisz i prześnisz niepotrzebnie – ciągnęła półżartem Cecylia Rogaczewska, kończąc rozbijać jajka, których było już z pół dzieżki. – Musisz dziś ubrać się odświętnie i przeczesać gęstym grzebieniem swoje włosy. A to po nocach nie można spać przez te wasze wszy wireńskie toczą one walki nieustanne, nie tylko z naszą skórą oporną na ich tępe pyszczki, ale i z prawowitymi mieszkańcami domów naszych – z pluskwami o inteligencji niezaprzeczalnej. A gdy przyodziałem, co miałem najlepszego, nie wiedząc, dlaczego mam się ubrać odświętnie, skoro obudziłem się w dniu powszednim, Cecylia Rogaczewska, spojrzawszy na mnie krytycznie: – Cóż to za odświętne ubranie, które nie ma ani krzty elegancji, z jaką winien się nosić młody człowiek w mieście Rudzi? A za chwilę, jakby zmiękłszy nieco: – Skoro nie masz ubrania odświętnego, niech chociaż będą odświętne twoje chęci. Dziś szczególnie są one potrzebne, gdyż wyprawiamy cię z twoją matką na pierwszą służbę, gdzie się oczekuje, że będziesz lojalny, nie mówiąc już o posłuszeństwie, bez czego nawet nie ma co marzyć o służbie. – Na służbę, na jaką służbę? – wybąkałem zaskoczony podobną wiadomością. – Pierwej, zdaje się, powinienem chodzić do szkoły czy może na studia, a nie na służbę. – Cóż to, chciałbyś całe życie nic nie robić, jeno osądzać i mieć za złe?! Nie zaprzeczaj, już ja cię znam i wiem, co myślisz nawet wówczas, gdy nie myślisz. – Ależ wcale nie to miałem na myśli! – zaprzeczyłem gorąco. – Trudno zresztą wymagać od człowieka dopiero co obudzonego, aby o wszystkim wiedział i pamiętał, a więc i o tym również, że przeszedł, że się tak wyrażę, od nauk teoretycznych do nauk praktycznych: z życia w teorii, które, jak wiadomo, jest o wiele prostsze, choćby z uwagi na to, że nasze teorie nigdy nie przerosną naszego życia, wówczas gdy nasze życie nic innego nie robi, jeno przerasta nas w sposób przerażający. Grau, teurer Freund, ist alle Theorie! Słowo honoru daję, że jestem przepełniony odświętnymi chęciami, aby w praktyce życiowej sprawować się nienagannie, jeśli, oczywiście, wszystko jest takim, jakim jest – a nie takim, jakim nie jest... – Siadaj i nie gadaj! – zawołała zirytowana w najwyższym stopniu Cecylia Rogaczewska, nakładając na talerzyk kaszankę silnie pachnącą cebulką. – Masz tu kaszankę, a gdy wrócisz ze służby, upieczemy z twoją matką babkę. Bieda tylko, że brakuje nam mąki, kiedy jajek mamy pod dostatkiem. I kto wie, czy zamiast babki nie będziemy musiały zrobić jajecznicy z dwudziestu jaj. – Jak to dobrze, że będę wracał z tej pracy do domu – ucieszyłem się zajadając kaszankę z takim apetytem, jakbym przynajmniej przez dobę nic nie miał w ustach. – Bo już się bałem, że będę musiał służyć bez wytchnienia i dzień, i noc. – To się jeszcze okaże. Jeśli będziesz dobrze się wywiązywał ze swej służby, to zostaniesz tam i na noc, a może i na dłużej; jeśli zaś kiepski będzie z ciebie służący, to również możesz nie wrócić szybko do domu, gdyż mogą cię dać na przeszkolenie, gdzie jednak nie będzie nauk teoretycznych, ale sama praktyka i nic – tylko praktyka. Wszystko to brzmi zbyt poczciwie, jeśli nie przerażająco, aby miało być poważne – pomyślałem. – A poza tym, gdzież jest ta, co ma być moją matką? Czyżbym nie miał otrzymać błogosławieństwa na tę nową drogę? – Matka twoja – rzekła mi wówczas Cecylia Rogaczewska – jest dziś bardzo senna na skutek przeżyć nocnych, które musiała przeżywać. Nie wiem więc, czy byłoby wskazane, abyś ją niepokoił tak wcześnie, skoro znajduje się ona w rozbiciu kompletnym; bardziej we śnie niźli poza snem, bardziej wczoraj niźli teraz. Aczkolwiek, jak wiadomo, sen jest niczym innym, jak wielkim dziś, jak wiecznością jedną czy pozaczasem, gdzie czas – jeśli nawet istnieje – jest czymś zupełnie innym: bo, na przykład, może on być cierpieniem duszy albo chorobą wyobraźni, która przetrawia to, czym się zachłysnęła i zadławiła we dnie. Tak więc twoja matka może być w swoim wielkim dziś, które z kolei dla nas jest czymś zamkniętym i skończonym, czymś wczorajszym – no, bo jak przeniknąć w czyjś sen nie będąc ze snu, ale z najprawdziwszego życia? – Jeśli matka moja jest uśpiona snem głębokim, nie budźmy jej: niech spoczywa w spokoju – przyznałem. – Dziwi mnie tylko, dlaczego moja matka miałaby aż tak w nocy przeżywać, skoro zapewne legła wieczorem spać, jak zapewne legliśmy i my z panią, pani Cecylio... – Mocny jesteś w słowach – odparła z naganą Cecylia Rogaczewska – a przecież sam znasz doskonale przyczynę głębokiego wchodzenia w sen twojej matki. – Może i znam. Ale chętnie usłyszałbym jeszcze raz i od początku. – Co usłyszałbyś jeszcze raz i od początku?! – zawołała Cecylia Rogaczewska, odgradzając mnie od drzwi i napierając ciałem. Gdyśmy tak rozmawiali przyciszonym, lecz pełnym wyrazu głosem, za drzwiami coś zaczęło poskrzypywać starym łóżkiem. Wówczas – nie wiedzieć czemu – ognie wystąpiły na mojej twarzy, a po krzyżu z góry na dół przebiegły gorące żmijki, usadawiając się w lędźwiach i dźgając ostrym zębem. Chciałem coś rzec czy zawołać nawet, ale Cecylia Rogaczewska bezceremonialnie wypchnęła mnie za drzwi. – No tak – rzekła Cecylia Rogaczewska, jakby odetchnąwszy z ulgą – my tak gadu, gadu, a tu już czeka umyślny od tego, u kogo masz służbę. Przyczesz włosy porządnie i idź z Panem Bogiem, a gdy trzeba będzie, przyjdę po ciebie albo też odprowadzi cię umyślny. Umyślny już stał w korytarzyku spoglądając na mnie spod oka. Pocałowawszy Cecylię Rogaczewska w rękę, zacząłem zstępować po drewnianych schodkach, z obu stron mając deski pokryte skorupą niebieskawego wapna, szarego już od kurzu. Cuchnęło tu kotami, a z daszka, który okrywał schody, śmierdziało smołą i mysim pomiotem, Zstępowałem ostrożnie, aby nie potknąć się na stopniach biegnących stromo w dół, nie mogąc też liczyć na poręcz skleconą z cienkiego drążka. Kiedy byłem na zakręcie schodów, od niechcenia rzuciłem okiem na okno wychodzące z oficyny, którą zajmowaliśmy, dostrzegając w nim coś cieliście jasnego... Nic więcej nie zdążyłem zauważyć, gdyż – czy to przez nieuwagę, czy przez wrodzoną niezręczność – umyślny potknął się, i to w taki sposób, że potknięcie to odczułem boleśnie w okolicach krzyża i pośladków. Począłem spadać ze schodów, starając się przytrzymać, to ręką, to nogą, co spadanie moje czyniło jeszcze boleśniejszym. Gdy rozwarłem oczy czując obolałe ciało, ujrzałem, że leżę tam, gdzie powinienem leżeć; u podnóża schodów podobnych raczej do drabiny, jedną nogę mając w rynsztoczku, który wypływał spod drzwi drogerii, drugą na wypukłych i nieokrzesanych kamieniach, ręką znów sięgając smoły, która spływała z dachu po rynnie, jak po pniu drzewa, drugą – mając podwiniętą pod siebie, jak to się dzieje podczas snu na wąskim tapczaniku. – Nic to – rzekł umyślny spoglądając na mnie z góry – nic to, mogło być jeszcze gorzej. Twoje szczęście, żeś był blisko ziemi, inaczej połamałbyś gnaty jak amen w pacierzu. Głos jego był w miarę melodyjny, w miarę szorstki, podobnie jak i sam umyślny, który również był w miarę: ani wysoki, ani niski, ani piękny, ani brzydki. Jedynie oczy jego były nie w miarę, gdyż każde zdawało się patrzeć w swoją stronę, każde było też trochę inne – jedno jakby zielonkawe, a drugie niebieskawe, jedno mające coś z kota, a drugie z melancholijnie zadumanego konia. – „Nic to” dla tego, co stoi, a dla mnie wcale nie „nic to” – rzekłem zbierając się w kupę i podnosząc się z wysiłkiem. – I będę musiał chyba wracać na górę, bo jakże pokażę się w tym utytłanym ubraniu... – Nie ma mowy o żadnej górze – zaprotestował umyślny zagradzając drogę wiodąca na schody – i tak straciliśmy czasu aż za wiele! A gdy spostrzegł, że jestem nadal niezdecydowany, co czynić, gdyż ubranie miałem rzeczywiście utytłane w kurzu, zaś lewa nogawka nasiąkła mydlinami, które przed chwilą wychluśnięto z drogerii, umyślny począł mnie otrzepywać, ale w sposób tak bolesny, jakby dłonie jego nie umiały się rozprostować z zaciśniętej pięści. – Przecież boli! – zaprotestowałem, lecz umyślny z tym większym zapałem młócił moje odświętne ubranie. Zrozumiałem wówczas, że umyślny nie zamierza wcale zrezygnować z tego młócenia, które było wyrazem usłużności, jaka winna cechować umyślnych. Nie protestując więcej, obróciłem się plecami do umyślnego i schodów (a umyślny od razu przestał mnie młócić), zaś twarzą do podwórka, które ujrzałem jakby od nowa, choć musiałem je przecież oglądać nieraz – zamknięte z trzech stron oficynami, a z czwartej wysokim parkanem, z garbatą pompą pośrodku i ze złożonym do gwizdania ryjkiem, z którego skapywała rdzawa woda. Z niskiej oficyny wyszedł jakby Zagajewski i jakby nie Zagajewski i przyglądał się nam milcząco. A gdy spostrzegł, że i ja mu się również przyglądam (a nie wiedziałem, czy umyślny stojący za moimi plecami również przygląda się Zagajewskiemu – naszemu dozorcy), Zagajewski odwrócił się i splunąwszy bez charknięcia, a tylko samym splunięciem, poczłapał do kąta, gdzie łączyły się dwie oficyny i gdzie pod daszkiem mieściły się cztery wychodki: trzy zamknięte na klucz – na użytek lokatorów, a jeden otwarty – dla wszystkich potrzebujących, Wtedy przypomniałem sobie, że i mnie przydałoby się zajść do owego otwartego dla potrzebujących. – A dokąd to? – zainteresował się umyślny, gdy ujrzał, że idę nie do bramy, lecz od bramy, – Tam, gdzie zazwyczaj – odparłem przez ramię, już lekko oburzony tą zbyt daleko posuniętą troskliwością umyślnego. Kiedy znalazłem się na miejscu i zamierzałem zamknąć drzwi, na których widniały, jak dwa ślepia, dwa kółka wyrysowane ręką Zagajewskiego, poczułem, że coś przeszkadza mi je zamknąć. To umyślny wstawił nogę w drzwi i zezował na mnie zielonkawo i niezbyt przychylnie. – Proszę zostawić mnie na chwilkę – poprosiłem w miarę stanowczo, w miarę uprzejmie. Ale umyślny wcale nie zamierzał ugiąć się przed moją stanowczością ani też odpowiedzieć na uprzejmość. Nie pozostało mi nic innego, jak spuścić spodnie na oczach umyślnego, który – co prawda – zdawał się pozostawiać mnie samemu sobie zezując jednym okiem w lewo, a drugim w prawo. Lekko zarumieniony wyszedłem z bramy na mały placyk, przy którym zamieszkiwaliśmy z matką i Cecylią Rogaczewską. A umyślny, jakby nigdy nic, zrównał się ze mną i patrząc dobrotliwie, choć nieco z końska, rozpoczął uprzejmą pogawędkę. – Nie trzeba nam tak się spieszyć, choć czekają na nas w wielkiej niecierpliwości – gawędził umyślny, zerkając na wystawy, które mijaliśmy (a było to na Pietrynie i wystawy, oczywiście, były bogate i urozmaicone), – Jeszcze zdążymy na czas, choćbyśmy się nawet trochę spóźnili... Gawędzenie to było o tyle nie na miejscu, że wcale się nie spieszyłem, a wręcz przeciwnie – nieco się nawet ociągałem, przystając przy wystawach i zerkając na to i na owo. Natomiast umyślny gnał przed siebie, raz po raz trącając mnie łokciem w bok lub napierając ramieniem. – Właściwie to ani Cecylia Rogaczewska, ani matka moja nie zdążyły mnie poinformować, o jaką to pracę... – zacząłem ośmielony przystępnością umyślnego – może więc... – Jakżeż to?! – zawołał umyślny i zapłonił się w mgnieniu oka i błysnąwszy okiem, jakby błyskawicą zieloną, podniósł rękę. – Jakżeż to?! Natychmiast podjechała taksówka, drzwiczki się otworzyły, umyślny wepchnął mnie do środka, a kierowca, nawet nie obejrzawszy się do tyłu ani też nie pytając o drogę, ruszył z miejsca z ogromną szybkością. I być może, że na syrenie, gdyż w uszach mi zadzwoniło głośno, a wszyscy, których mijaliśmy, spoglądali na nas z pewnym lękiem. – Po cóż ten pośpiech – rzekłem półgłosem niby do siebie, niezbyt dobrze siebie słysząc z uwagi na owo dzwonienie w uszach. – Jeszcze, nie daj Boże, jakiś wypadek się zdarzy... Ale umyślny ani drgnął, jakby w samochodzie nie było mnie wcale. Wcisnąłem się więc, jak mogłem najdalej w kąt i tak już całą drogę przebyliśmy w milczeniu. Gdy taksówka po szaleńczej jeździe zatrzymała się przed kamienicą – brzuchatą ogromnym balkonem, który podpierały torsy Atlasów i obnażonych kobiet – umyślny chwyciwszy mnie za rękę powlókł pod oszklone drzwi, które odpowiedziały na jego dzwonienie spokojnym brzęczkiem. Umyślny – ciągle trzymając za rękę – pociągnął mnie na schody, błyszczące, marmurowe, które wiodły na pierwsze piętro. Schody te, jak również drzwi z brzęczkiem, skądś mi były znajome. Być może, że kiedyś już tu bywałem, ale na pewno nie na służbie, o której nic nie wiedziałem i – jak się okazało – wiedzieć nie mogłem. – Prosimy bardzo! – zawołał ktoś za drzwiami, dzwoniąc w pośpiechu łańcuszkiem. – Jakże się cieszymy, żeś zechciał, Danielu, przyjść do nas, jakże się cieszymy... Drzwi szerzej się otwarły i ukazał się tęgi mężczyzna, lekko łysawy, lecz przystojny jeszcze, z wąsikiem malutkim i czarnym jak węgielek. – Jakże się cieszymy – powtarzał mężczyzna raz po raz, ściskając mi rękę swoją silną i pulchną dłonią. – Proszę bardzo, zachodź, Danielu! Pozwól jednak, że pójdę pierwszy, gdyż zapewne zapomniałeś już, jak się tu chodzi. Poszedłem za szerokimi, lekko pochylonymi plecami, które wzbudzały dziwne zaufanie, nawet nie swoją szerokością, ale tym s z c z e g ó l n y m pochyleniem i tym s z c z e g ó l n y m podrzutem, jakim odpowiadały na kroczenie i drobienie tęgich nóg, nieco za krótkich, co czyniło figurę mężczyzny nieproporcjonalną, ale tym bardziej solidną i p o s t u m e n t a l n ą. Plecy te wiodły mnie najpierw przez pokój, który zapewne był salonikiem, bo stała w nim sofa okryta włochatym kilimem tkanym z wielbłądziej wełny, o barwnych geometrycznych wzorach; obok stolik z frędzlowatą jedwabną narzutą, parę giętych krzeseł oraz ciemnowiśniowa etażerka z książkami. Potem przez drugi pokój – z wielkim prostokątem stołu, szafą zamkniętą na kluczyk (a w tej szafie pigułki i dubeltówka, i przeróżne papiery) i z obrazem przedstawiającym martwą naturę z winogronami, melonem i fiołkową śliwką, ciemniejącą poważnie obok lekkomyślnej rumianości jabłek. W trzecim pokoju mieścił się gabinet. Stało w nim biurko z ogromnymi liczydłami, parę krzeseł i obszerna szafa, również zamknięta na kluczyk. – Siadaj, Danielu! – zaprosił mężczyzna podsuwając krzesło i sadowiąc się na sąsiednim. – No, jakżeż tam? Co tam u was słychać? Opowiadaj! Bardzom ciekaw usłyszeć! – Jak by tu powiedzieć... – rozpocząłem ostrożnie, wstydząc się i smucąc zarazem, gdyż pytanie dlaczegoś było wstydliwe, zaś wszystko wokół przyprawiało o smutek, przypominając o czymś dawnym i dalekim, a przecież oto teraźniejszym i bliskimi! – Tak, ogólnie biorąc, nie najgorzej... Żyjemy, znaczy się... Ot, żyjemy, a to przecież jest najważniejsze... – Żyjecie... – powtórzył mężczyzna i zadumał się głęboko. – Żyjecie, a jak żyjecie? Mów prawdę, jak przed ojcem! Na te słowa zadrżałem i boleść przeszyła moje serce, gdyż najmniej się tego spodziewałem, abym swą służbę rozpoczynał od czegoś takiego, nie mówiąc już o tym s z c z e g ó l n y m pochyleniu pleców, które trwało nadal, choć nie szliśmy już przez te s z c z e g ó l n e pokoje z kilimem z wielbłądziej sierści, z ową wiśniową etażerką i z tą apetyczną martwą naturą z rozczulającą śliweczką, która (myślałem o tym nieraz?) musiała być nadzwyczaj smaczna i może tym smaczniejsza, im mniej prawdopodobna, im bardziej sztuczna czy też idealna. – Kiedy żyjemy?... – wyjąkałem spuszczając oczy. – Jak żyjecie od t a m t e g o ranka? – Od tamtego ranka... – powtórzyłem słabnąc na całym ciele i czując przeszywanie serca, jakby ktoś brał je na długie szydło i zamierzał obracać nad żarem, jak to się robi z szaszłykiem. – Odpowiadaj jak przed ojcem – szeptał mi w samo ucho, przysunąwszy się blisko, że czułem niezbyt świeży, a nawet mocno nieświeży zapach. – Nic nie wiem! Nic nie wiem! – zawołałem i rymnąłem na ziemię, bijąc głową o podłogę i rozrzucając nogi szeroko, jak podczas skoku ze spadochronem. – Podnieś się! Nie histeryzuj! To taki z ciebie histeryk?! Wykapana matka... Posłusznie powstałem i usiadłem Na starym miejscu. – Co się tyczy matki: ciągle śpi i w ogóle jest niedostępna. Wiadomo, wdowa oddana na pastwę życia i miasta. Nic jednak na matkę nie mogę powiedzieć. Broń Boże, nic z tych rzeczy. Cecylia Rogaczewska się nami opiekuje – kobieta energiczna i nawet lekko apodyktyczna, choć również wdowa. Mąż jej, jak wiadomo, kapitan wireńskiego pułku artylerii lekkiej, okazało się, że zginął pod Kutnem – do ostatniej chwili strzelając do czołgów nieprzyjaciela. Za co pośmiertnie został odznaczony. I w ogóle trzeba przyznać, że Cecylia Rogaczewska ma nad nami same przewagi – nawet w śmierci swego męża, kapitana, który nie umierał rano w łóżku na oczach żony i syna. Ale zginął w samo południe na polu walki na oczach całego pułku wireńskiej artylerii lekkiej. Czemu, w dużym stopniu, zawdzięcza swoje odznaczenie i chwałę pośmiertną. A cóż my? U nas wszystko zawsze musiało się wikłać, komplikować i nieść zapaszkiem niezbyt przyzwoitym... Boć przecie mój ojciec i mąż mojej matki umierał nie pod Kutnem ani pod Mławą, ale na ziemi, która już straciła swoje imię; nie polując ani na czołgi, ani na ludzi, ale plując płucem. I w taki sposób wychodzi, że skoro nie walczył on z zaborczą śmiercią – jak to czynił kapitan Rogaczewski, zatrzymując własną piersią czołgi – to rozsiewał śmierć wraz z płucem, którym z pluskiem pluł. Nie dziw, że Rogaczewskim budują pomniki, a wdowy po nich dopiero są wdowami! A cóż my? Skoro ojciec i mąż umierał niewłaściwie i nie we właściwym czasie, to i syn jego, i żona – wyrażając się delikatnie – popełniali czyny niewłaściwe. I dziś są widziani niewłaściwie ani też nie są właścicielami wspomnień solidnych! Bo owo ojca przedśmiertne wołanie „ratujcie mnie!”, czyż mogło być powodem do chluby dla matki i syna? – No, no, no! – wtedy mężczyzna do mnie, nie wiadomo, czy w gniewie, czy strofując mnie tylko. – No, no, no... Ja zaś natychmiast przypomniałem sobie, że jestem na służbie, choć nie wiedziałem, jaka to ma być służba. I czy czasami nie rozpoczęła się ona, gdym tylko przekroczył próg tego mieszkania, pozostawiając za sobą miasto i wytworne schody, które, zdawało się, wiodły zgoła do innych pomieszczeń. – Tak i żyjemy – rzekłem więc – ale czy można to nazwać życiem? Inaczej sobie życie wyobrażałem wówczas i potem, i aż po dzień dzisiejszy... – Nie na takiego syna czekał ojciec, a i matka też! – wtedy mężczyzna podniósłszy się i spoglądając na mnie z góry. – Czy śmierć twego ojca nie byłaby tak hańbiąca, plująca i wypluta, w opuszczeniu, w ucisku i ściśnięciu, gdybyś... Nie histeryzuj, podnieś się! Nie bądź taką babą, po raz drugi mówię! – rzekł do mnie, więc powstałem z upadku, który sam sobie uczyniłem. – ...Czymże bowiem jest życie, tych lat kilkadziesiąt życia, wobec niezmierzonego morza nieżycia? Czymże są największe niepewności, męki i cierpienia życia – wobec ogromu pewności, niemęki i niecierpienia? Ale pozostaje wspomnienie życia, bo musisz wiedzieć, iż nic z tego, cośmy w czasie przeżyli, nie ginie i kiedy jest się poza cierpieniem i lękiem, z jakim wstydem wspomina się to, że w owych ostatnich miesiącach życia nie było w ł a ś c i w e g o c z a s u, aby i odejście było w ł a ś c i w e... – A czy my nie mamy wspomnień?! I jeśli nie mogliśmy być chlebem, mieliśmy się stać nożem?! – zakwiliłem cichutko. – Nie ja to powiedziałem – rzekł ponuro mężczyzna i usiadł na krześle, i zaczął bębnić palcami po biurku, i usta jego złożyły się do śpiewki, o której wiedziałem, że znam ją tak dobrze, jak dobrze znałem to mieszkanie. Chciałem zawołać – coś jakby „tato”, ale mężczyzna spojrzał na mnie surowo i oczy jego pociemniały od tej surowości. A mnie – najpierw zaniebieszczyło się, później poczęło gasnąć głębokim fioletem, który przeszedł w najczystszą czerń, a ta w ciemność zupełną. Kiedy rozwarłem powieki, nade mną stał umyślny i miast wyciągać pomocną dłoń, przyglądał się z końskim spokojem. – Ciągle się przewracasz i wpadasz w stany niepoczytalne. Obawiam się, że nie przydasz się na nic memu panu, który jest dobry jak ojciec i w swej wielkiej łaskawości wysłuchał próśb biednych wdów. I jeszcze, nie daj Boże, gdy się znajdziesz przed panem, narobisz zamieszania swoją niepoczytalnością i ciągłym padaniem na ziemię. Nie ma chyba na świecie schodów, z których byś nie spadł. Na te słowa słusznego wyrzutu powstałem skwapliwie i ochędożywszy się jako tako byłem gotów do przekraczania progu, który, zdawałoby się, już raz przekraczałem. Umyślny rzuciwszy na mnie krytycznym okiem, pociągnął za dzwonek. Zabrzmiał miły dla ucha dźwięk melodyjnego gongu, który podchwycił – jakby czekając na tę chwilę – zespół kameralny, zapewne madrygalistów, bo dźwięki orkiestry rozbrzmiewały nadzwyczaj wdzięcznie i harmonijnie, i drzwi się rozwarły szeroko. Zaraz za drzwiami czuwało dwóch dalszych umyślnych, którym zostałem przekazany przez pierwszego. Dwaj umyślni, jeden stanąwszy po prawym, drugi po lewym boku, lekko potrącając ramieniem i wykręciwszy ręce do tyłu, ale tak zręcznie, iż zdawało się, że jestem prowadzony troskliwie i z należną atencją, powiedli mnie przez liczne przedpokoje. – Czy mógłbym się dowiedzieć, czym zasłużyłem na tak daleko posuniętą troskliwość? – spytałem raczej gwoli przyzwoitości aniżeli z nadzieją na rzetelną odpowiedź. Ale, o dziwo, dwaj umyślni, prześcigając się nawzajem, odparli jednym tchem: – I owszem, i owszem, dlaczegóż by nie... Radzi jesteśmy wszyscy, a nasz pan specjalnie. Wszystko to z radości i uciechy wielkiej! Ładna mi radość i uciecha – pomyślałem z goryczą, czując wzmagający się zacisk na przegubach rąk. – Lepiej nie pytać tu o nic, gdyż radość umyślnych jest nad wyraz dojmująca. W milczeniu całkowitym i przy wtórze orkiestry, która wykonała kolejny utwór wielkiego mistrza baroku Jana Sebastiana Bacha, wkroczyliśmy do obszernego salonu. Panował tu lekki nieład, jaki zazwyczaj spotyka się w pokojach, w których przebywa większa liczba gości, ciągle wiercących się i przechodzących z miejsca na miejsce, to przestawiających krzesła, to przenoszących popielniczki, to znów burzących porządek zaprowadzony na licznych otomanach poustawianych tu i ówdzie pod ścianami salonu. Ale salon zdawał się być pusty, co sprawiało wrażenie, jakby przebywający tu ludzie wyszli nagle i być może niespodziewanie dla siebie, gdyż w popielniczkach dymiły zaczęte lub dopalone do połowy sporty, ekstra mocne i carmeny. Przeważały sporty, co zaraz poznałem po lichym, amoniakalnym zapaszku, od którego cierpła mi skóra i zbierało się na mdłości. Tym razem jednak – zapewne za sprawą muzyczki dobiegającej gdzieś zza kotary oraz otoczenia nader wytwornego, choć nieco już skundlonego – nie poczułem ani cierpnięcia, ani nawet najmniejszych oznak mdłości. Tymczasem dwaj umyślni, którzy wiedli mnie przez pokoje, odstąpili na krok, potem na dwa, potem na trzy, aż kroki te zawiodły ich poza drzwi salonu. Pozostawiony sam sobie i temu nader dziwnemu pokojowi, począłem dokładniej rozglądać się wokół i wtedy dopiero dostrzegłem, że spoza oparcia fotela, który stał ukośnie do stołu z dymiącymi sportami, wyziera niby ptasie gniazdo czubek czyjejś głowy pokrytej delikatnym jasnym włosem. Ostrożnie obszedłem stół i z niemałym zdziwieniem, jak też z lekkim rozczuleniem, ujrzałem w fotelu śpiące dziecię, sądząc po włoskach – długich, sięgających ramion, rozpusz- czonych jak u dziewczęcia – płci żeńskiej. Ale znów rysy twarzy – pogrubione już i jakby lekko opuchłe od snu – wskazywały, że uśpiony prędzej jest chłopcem niż dziewczynką. Stałem tak chwilę nie ważąc się głośniej odetchnąć, wpatrzony w twarz dziewczęcego chłopca i w jasne gniazdko na czubku głowy. Jakby na czyjeś rozkazanie orkiestra urwała wpół frazy, lecz chłopczyk się nie zbudził i wtedy zrozumiałem, że chłopczyk od pewnego czasu mówi przez sen i ja to mówienie rozumiem dokładnie, jakbym to ja mówił, a nie chłopczyk, gdyż mówienie chłopczyka było nad wyraz ciche, nieomal szepczące. Chłopczyk mówił mniej więcej tak: ,,Gdzież są owe piękne ogrody, gdzież są owe pyszne ogrody pełne ptaków rozmaitych, zwierząt szybkich i potulnych, zwierząt szybkonogich i o oczach łagodnych, w których odbija się źródło, a w źródle niebo, a w niebie niebieskości tyle – gdzież są owe niskie ogrody pod niebem tak niebiesko wysokim... I gdzież owi pasterze, niechby nawet nie łagodni, niechby nawet wiedzący o czasie, który jest jak mgła, niechby nawet ćwiartowani raz po raz i kopani po kątach, i strącani z wysokości, a potem znów wygnani na łąki pospołu z krową i wołem; tam nawet niechby ciało ich mokło pod rosą niebieską i niechby włosy ich rozpuściły się na kształt skrzydła orlego, gdy w locie, a paznokcie ich niechby nawet wrosły w ziemię jak korzeń stuletniej topoli – ale przecież nie z kaczym dziobem, ale przecież nie... ale przecież zdolni niechby nawet do ofiary... do zbrodni gwałtownej... ofiarni i gwałtowni czy może tajemni i w tajemnicy, gdzież...” Dalszych słów – sennych i ani chybi tajemnych – uśpionego chłopczyka nie dane mi było słyszeć, gdyż po kolejnym „gdzież” otwarły się na oścież podwójne drzwi, białe i gładkie jak podbrzusze ryby, i przy wzmagających się głosach muzyki na salę wkroczył polonezem sznur gości. Na czele orszaku podążał posuwistym i szybkim kroczkiem niski, tęgawy mężczyzna o podwójnym podbródku i oczkach ściśniętych jak źrenice kocięcia, gdy uderzy w nie zbyt mocne i nagłe światło. Od żmurzącego spojrzenia twarz mężczyzny zdawała się być ściągnięta w małą piąstkę, nos się płaszczył, a wargi kraśniały nieprzyzwoicie. – Witamy, witamy –wołał mężczyzna rozchylając kraśne wargi, spod których wyzierały drobne ząbki w odcieniu kości słoniowej. – Oto nasz wróż i czarodziej, mistrz i zaklinacz, mag i magik, iluzjonista i prestidigitator, jako też tłumacz rzeczy zawiłych. Przybywasz z lekkim opóźnieniem, Danielu, gdyż, jak widzisz, zabawa już wre na całego, ale w samą porę, aby usłyszeć sen mego prawego dziecięcia, któremu dozwoliłem, aby wyręczał mnie we wszelakich proroctwach, bo takowe męczą nad wyraz i źle działają na mój system nerwowy, wprowadzając też zamieszanie w systemie trawiennym. Sądzę, iż nie od rzeczy będzie, gdy wyjaśnisz nam sens tego snu proroczego, albowiem któż oprócz ciebie jest w stanie znaleźć się odpowiednio i wysjaśnić właściwie. – Jeśli dobrze rozumiem swoją sytuację – zacząłem cichym głosem, patrząc spod oka na mężczyznę, a spod drugiego na uśpione dziecię – zostałem przyjęty na służbę do pana, a więc winienem czynić, co mi się poleci. Podejrzewam jednak, iż ten fakt, że jestem synem bezradnej wdowy, a ojciec mój nie poległ, lecz legł w ziemi, jako też inne okoliczności, o których nie chcę mówić głośno w tak licznym gronie, sprawiają, że zaczyna się kpić ze mnie w żywe oczy, i to zaraz na wstępie mej służby. – Ależ, Danielu, jak możesz – zaprotestował dobrodusznie mężczyzna oblizując kraśne wargi i obnażając swe szlachetne zęby – jak możesz! Spójrz, jaki ból sprawiasz dziecięciu, widzisz, jak się wierci i jęczy przez sen. Być może, iż w tej chwili pogrążając się w tym wieloznacznym i niewyjaśnionym śnie, a równocześnie nasłuchując ową drugą świadomością ponadsenną twych niewdzięcznych słów, biedne dziecię cierpi podwójnie, może nawet potrójnie, bo oto za chwilę będzie musiało wejść w drugi sen, aby wyjaśnić sen pierwszy. Zaręczam ci, Danielu, że nie jest to rzecz łatwa i przyjemna śnić sny prorocze i równocześnie wyjaśniać je w drugim śnie, gdy tymczasem świadomość ponadsenna przysparza nowych cier- pień, ukazując niewdzięcznych Danielów, co nie chcą widzieć dalej swego nosa, cały trud proroczy spychając na wątłe barki malutkiego czaro... czaro... – Dosyć! – zawołałem poczerwieniawszy gwałtownie i machając rękoma, które, zdawało się, zawieszone są na śrubie. – Jak można! Co za dotkliwa bezceremonialność! I poczułem, że ręce moje sztywnieją w stawie barkowym, a na ramionach zaciska się chwyt silnych palców, i równocześnie ujrzałem, jak twarz uśpionego dziecięcia wykrzywia się w bólu nie do opisania, lecz usta są zamknięte, jakby zapieczętował je kto gipsem czy czymś twardszym nawet. Pchnięty do przodu, ze ściśniętym ramieniem i sercem, pochyliłem się nad dziecięciem, nieomal muskając wargami jego jasne, dziewczęce włosy: chłopczyk milczał, cierpiący i milczący jak z trumny, tylko spod zamkniętych powiek wymknęły się trzy mętne krople, jedna za drugą, i zawisły na czubku nosa. – Chłopczyku, mój biedny chłopczyku! Wybacz mi, och, wybacz, chłopczyku! – szeptałem roniąc podobne krople spod powiek. Ale z równą bezceremonialnością odepchnięto mnie i dwaj mężczyźni ubrani odświętnie, lecz po kelnersku, ujęli fotel i unieśli go wraz z chłopczykiem gdzieś za kotarę. Uderzyła głośniej muzyka, a tłum gości rozgwarzył się wesoło. Zostawiony sam sobie, nie wiedziałem, co mam dalej czynić, w jaką stronę się obrócić i z kim zacząć pogawędkę, jak to czyniono wkoło – nie tylko gawędząc, ale trącając się raz po raz i pociągając z kielichów i szklanic. Ładnie mi się zaczyna moja służba – pomyślałem z goryczą – ani z kim pogadać, ani też z kim się trącić. I w dodatku nie wiadomo, czy nie powinienem robić czego innego, czegoś, czego nie robię, a co, być może, należy do mych obowiązków. A nie chciałbym odpowiadać za coś, za co odpowiadać nie mogę, skoro o niczym nie wiem, poza tym, że oto jestem na służbie. Począłem więc poszukiwać małego tłustawego, lecz ten jakby zapadł się pod ziemię, albo skrył się za kotarą. – Proszę mi wybaczyć – zwróciłem się wówczas do pierwszych z brzegu trącających się i gwarzących wesoło – jak zwać tego, u kogo jesteśmy, i gdzie go można w tej chwili odnaleźć? – Że jak?! Że co?! – zawołali tamci odwracając się ode mnie plecami i do tego wypinając tłuste zadki. – Jakżeż to? Dlaczego? – pytałem czerwieniejąc gwałtownie od podobnego despektu. Ale do kogo się zwróciłem, każdy się ode mnie odwracał, a niektórzy, jak mi się zdawało, a co było trudno sprawdzić w rozgwarze biesiadnym, smrodzili mi prosto w twarz. Dotknięty do żywego, siadłem w kąciku na otomanie, gdzie przynajmniej nie było gości ani żadnych sług. Ale i tu nie czułem się zbyt pewnie, gdyż ktokolwiek przechodził obok mego kąta, spluwał najwyraźniej w moją stronę, wypinając przy tym nieprzystojnie – to zadek, to przodek, to inne okolice ciała. Od tego widoku zrobiło mi się gorąco, a później parno jak w łaźni. I zaraz zacząłem się pocić, czując sól na końcu języka, wilgoć gorącą pod pachami i w każdym miejscu ukrytym i nieprzewiewnym. Tymczasem nie opodal mego kąta zatrzymało się dwóch gości, jeden ze szklanką, drugi z kielichem i trącając się raz po raz, rozpoczęli pogawędkę. – Żaden to wróż i czarodziej, po prostu świnia niewdzięczna, za którą cierpią inni, a ten ani kichnie – powiedział jeden. – Kichać to on kicha, ale nie tym nosem, co trzeba – odparł drugi. Tu goście zaśmiali się pełnym głosem i trącili szklanicą i kielichem. – Dobrego mamy pana i gospodarza, ja bym na jego miejscu wyspowiadał tego świńskiego konia co najmniej ze trzy razy – podjął pierwszy. – Zaiste, pan nasz nadzwyczaj łaskawy i zadziwiająco subtelny. – I sny ma niezwyczajne! – Delikatniuśkie i jakże prorocze! – Jakże się musi męczyć nasz pan w osobie swego syneczka, abyśmy mieli wiarę i wiedzę z tej wiary wynikającą. – Powiedziałbym: wiedzę i z niej wiarę. – Na twoim miejscu zbytnio bym się nie upierał – pouczył pierwszy – albowiem u naszego pana wiara jest równa wiedzy, a wiedza – wierze i co jest wiarą, a co wiedzą, nie sposób rozstrzygnąć. Z równym więc powodzeniem wszystko, co jest od naszego pana, może być wiarą i może być wiedzą: może być ku wierzeniu i ku wiedzeniu równocześnie, i nie ma w tym żadnej sprzeczności, lecz nadzwyczajna jedność, harmonia i pełnia wiedzowierzenia i wiarowiedzenia. – Właściwie troszeczkę się zdziwiłem – podjął skwapliwie drugi, gdy skończył pierwszy – że pan nasz ściągnął tu tego świńskiego konia cóż dla naszego pana śnić sen proroczy, choćby nawet za pośrednictwem syna, i równocześnie snu tego sens właściwy wiedzieć. – Tłumaczę to sercem naszego pana, który chciał dać możliwie znośny etat temu bęcwałowi, co przewraca się, jęczy i skomli bez przerwy, i nie wstydzi się kompromitować swej matki i oczerniać pamięci swego ojca, byleby tylko zyskać na tanim poklasku i mieć darmową wyżerkę. – Jakże szczodrobliwy, hojny i dobry jest nasz pan! Nie tylko sen śni i tłumaczy tego snu sens tajemny, ale równocześnie troszczy się o los półsieroty, co okazała się gnidą najgorszą! – Jakże potężny i wszechmogący jest nasz pan, który nie tylko sen śni, jest ponad snem oraz troszczy się o każdego, nawet o tego, co nie jest godny troski, ale może też równocześnie śnić drugi sen i trzeci – być też ponad tym drugim i trzecim oraz troszczyć się o każdego z nas... – Mało tego – przerwał drugiemu pierwszy – być może, iż pan nasz, będąc i tu, i tam, i ponad tamtym, i w tym, i w tamtym, i ponad tamtym – śni to wszystko, albo wierzy to wszystko, i my z tobą dwaj, i ta świnia niewdzięczna również, jesteśmy snem naszego pana, a pan nasz w swej wielkiej łaskawości nie przestaje nas śnić czy wierzyć, dzięki czemu istniejemy obaj (i ta świnia również!). Istniejemy we śnie naszego pana i poza czy ponad snem i dzięki naszemu panu stoimy sobie i gawędzimy, i trącamy się szklanicą i kielichem, i rozmawiamy o naszym panu! – Jakżeż to! – zawołałem czując dziwne wirowanie w głowie i szum w uszach oraz smak wypoconej do ostatniego ziarnka soli – jakżeż to! Czyżby rozmowa panów, szanowni panowie, była jedynie snem i marzeniem gospodarza? Niedobrze by to świadczyło o skromności waszego pana, a mego gospodarza i pracodawcy! Jakżeż to, szanowni panowie! – Zdaje się, że ktoś ulżył se niewąsko, bo coś czuć jak w stajni – rzekł pierwszy do drugiego. – Masz rację, bracie i przyjacielu, nasmrodzono tu gęsto, że chochlą mieszać albo siekierę wieszać. – Chwileczkę, panowie, skoro, jak mówicie, jesteście w panu i przez pana, skąd ten smród? Cha, cha, cha, skąd ten smród, pytam się! – Quod licet Iovi, non licet bovi! – zawołali obaj jednym głosem, zaciskając pięści i zgrzytając zębami, jakby żując piasek czy nawet szkło tłuczone. – Iovi, bovi? Ioviem, boviem? Ja wiem bowiem? – zdziwiłem się. – De Iove quid sentis? – zawołali przekrzykując się nawzajem. – Phallus est! – Alea iacta est! – wrzasnęli jednym głosem. – Faites vos jeux! – zawołał ktoś jeszcze, przyłączając się do dwóch i otaczając mnie zwartym półkolem. – Zabiłab i baba łosia, kab joj udałosia! – odparłem wówczas otoczony przez trzech. – Il n'y a que le premier pas qui coute! – Czaławieczyna! Adna dusza u bocie, druhaja u żywocie, a treciaja po świecie chodzić da ludziej zwodzić! – Experimentum in corpore vili! I poczęli rękawy zakasywać, czerwieniejąc na obliczach. – Zarakłasia świnnia hauna nia jeść! – In cauda venenum! – oni na to w niecierpliwości coraz większej. – Wilnuli jazykom, jak sabaka chwastom! – Gravis ira regum est semper! – Dziakuj Bohu za Boha, szto Boh dau Boha! – ja na to, wciąż jeden, a ich już cała ciżba. – Horribile dictu! – wrzasnęli wyłażąc ze skóry i zaciskając coraz mocniej pięści chude, tłuste i włochate. – Kiep, durań, błazan – try sztuki razami! – Felo de se! – zawrzasnęło coś głosem przeraźliwym i cienkim jak igła, więc krzyknąłem równie cienko, choć, być może, nie z tą samą przenikliwością. – I u Dziśnie pan ciśnie! Pana nie klani a wiłami kalni! Pajszou pan sabakam siena kasić! Saroka lacieła, a suczka na chwaście siadzieła, a panskaja łaska na dochłym kaniu jechała! Frant nasz pan – adnu sztaninu u chalawu ułażyu, druhuju wypiściu – dyj lubujecca! – Heautontimorumenos! – zaświdrowało docierając aż do samego móżdżku. – Z Puchowicz u Radaszkowiczy czeraz Paryczy pajechau. U krywym woku usio krywoje! Ni kaczka, ni szwaczka! Ni łoj, ni masła! Ni pieczana, ni warana! Ni rak, ni ryba! Ni smażana, ni prażana! Ni u piać, ni u dziesiąci Ni z pierija, ni z miasa! – Fax et tuba! – obwieszczono gromko. – God save the king! – odkrzyknięto na to. – God save the phallus! – przekrzyczałem jak mogłem najgłośniej owe krzyki. Roztrącając tłum, co się skupił wokół mnie – przepoconego do cna i zbielałego od soli stwardniałej na słony pancerz – stanął ten, co mianował się panem i gospodarzem. – Więc to tak? – rzekł półgłosem i z cicha, jakby rozważając coś i dumając nad czymś, jakby coś przywołując i odwołując, w zależności od humoru i chęci. – Aha, więc to tak... – Heautontimorumenos... – ośmielono się gdzieś z tyłu. Zaraz dał się słyszeć tupot nóg, ciche jęknięcie oraz miękki stukot, jaki towarzyszy zwalaniu na ziemię worka z tuszą cielęcą. – Aha, więc to tak – ciągnął tymczasem mały, tłustawy, nic nie słysząc i nic nie za uważając – aha, więc to tak... I jak gdyby nigdy nic począł se nucić pod nosem: Będę przymuszał twoje oczy Do wylewania wód boleści, Ma żądza, co się bólem pieści, Będzie pływała w twej roztoczy. Jestem bo raną i bułatem! Jestem kańczugiem .oraz skórą! Jestem członkami i torturą, Jestem skazańcem oraz k o t e m! – Nie śmiej brać mnie do ust – wyszeptałem tężejąc w spojrzeniu, którym udzielałem mu właściwej odpowiedzi. On, jak to czynili poprzednio inni, tylko ospale i sennie, począł najpierw zakasywać rękawy, ukazując ręce chude, zwięzłe i porosłe gęstym, czarnym włosem, później rozluźniać dłonie małe, śniadawe o krótkich silnych palcach, zakończonych płaskim paznokciem. – Ex ungue leonem... – wyszeptano, nie wiadomo, czy z podziwem, czy z lękiem. Ja zaś, padłszy na otomankę i wygiąwszy się w twardy łuk, wołałem dławionym głosem: – Noli me tangere! Noli me tangere... Danielu... – Danielu! Danielu! Gdzie jesteś, Danielu?! – Skoro Ty tego nie wiesz, skąd ja mam wiedzieć. Prawdopodobnie jestem bardzo nisko albo bardzo głęboko... – Otwórz oczy, Danielu, abym mógł cię ujrzeć! – Nie wiem, co to znaczy, skoro wydaje mi się, że mam rozwarte oczy. – Co widzisz, Danielu? – Widzę swoje niewidzenie, widzę ciemność. – Otwórz oczy, Danielu, abym mógł cię ujrzeć. – Jakże szeroko mam jeszcze rozwierać powieki, powiedz, Ty, który jesteś odwrócony ode mnie, że nie widzę Ciebie. – Otwórz oczy na mnie, Danielu! – Usiłuję to czynić, ale nie wiem, jak mam otwierać oczy, skoro nie wiem, Kim jesteś. – Danielu! Danielu! Danielu! – Zaczynam cierpieć. Czy o to Ci chodziło, Ty, Który mnie wzywasz, a Który Jesteś poza wszystkim, co jestem w stanie ujrzeć? Milczenie. – Milczysz. Milczysz w chwilach potrzebujących słowa. Czy również Jesteś poza słowem? Jakże więc mam odpowiedzieć na Twoje wołanie, ja, który cały jestem w tym oto widzeniu i w tym oto słowie. Milczenie. – Cierpię coraz bardziej. Czy chcesz, abym zaniechał widzenia i słowo też pozostawił? A tak daleko czy może głęboko zaszedłem czy też upadłem tym słowem i tak dotkliwie i bezlitośnie dotknąłem tym słowem, iż osądzono mnie za słowo. Milczenie. – Wiem o tym również, iż zamknąłem się w tym słowie. I wiem również, iż to ja sam siebie osądziłem, aczkolwiek również jest prawdą, iż mnie osądzono i skazano. I oto teraz skazany i kopany, i katowany – nie wiem, co mam dalej i jak dalej... – Danielu! Danielu! Danielu! – Bardzo cierpię, bardzo łaknę i bardzo pragnę. Czy Jesteś również poza cierpieniem i poza wszelkim pokarmem? Czemu więc przyzywasz mnie, skoro Jesteś poza wszystkim, co znam? – Danielu... – ... Ty, Który być nie możesz, i Ty, Który niemożliwe, abyś nie był... Ty, Który milczysz, i Ty, Który oto przemawiasz bez ustanku; Ty, Który widzisz moje cierpienie i opuszczenie głębokie i Który jesteś ponad wszelkim widzeniem, cierpieniem i opuszczeniem... Niech się dzieje wola Twoja, ale jeżeli... gdyby... jeśliby... to nawet... I wtedy zobaczyłem swoje widzenie, ujrzałem, że ciemność była moją niewiedzą o tym, że widzę. I ujrzałem się w małym pomieszczeniu o ścianach wyłożonych błękitnym i lekko żyłkowanym kaflem. Nade mną pochylał się człowiek o twarzy pociągłej, wychudzonej, o jasnych, przezroczystych jak topaz oczach, z kosmykiem wilgotnych włosów nad czołem. I chyba to on (b o k t ó ż b y i n n y?) nazywał mnie po imieniu, a później zaczął dotykać palcami moich policzków. Otworzyłem usta chcąc coś rzec do pochylonego i bez zdziwienia stwierdziłem, iż nie muszę otwierać ust, aby rozmawiać z pochylonym, i że rozmawiam z nim już od dłuższego cza- su, on zaś nie tylko mnie wzywa po imieniu, lecz opowiada o przeróżnych rzeczach i relacjonuje przeróżne sprawy. Z tych opowieści i relacji wynika, że przebywam na małym leczeniu, które winienem był przejść, gdyż podrapał mnie malutki kotek, podrapał dotkliwie, podrapał wściekle! Owo zezwierzęcenie kotka (jeśli kotek nie był chory na wściekliznę, co się bada i rychło zostaną ogłoszone wyniki) jest godne politowania, a być może i napiętnowania, albowiem nie leży w naturze malutkich kotków podobna dotkliwość, być więc może, być może więc, iż ten ktoś, kto się tym kotkiem bawił, był (mówiąc delikatnie) niezręczny i tą niezręcznością rozjątrzył kotka i doprowadził go do kociego zezwierzęcenia. Na to ja: cóż mogę mieć wspólnego z małym zezwierzęconym kotkiem (poza tym, że zostałem przez niego dotkliwie podrapany, co czuję na plecach i piersiach), skoro nie przypominam sobie, mimo najszczerszych chęci, abym się bawił z kotkami, nie mówiąc już o tym, abym miał takiego kotka doprowadzać do zezwierzęcenia. Pamiętam dokładnie, i tego zapomnieć nie zdołam, że zostałem przyjęty na służbę i doprowadzony na tę służbę, lecz nie w porę, bo akurat był bal u gospodarza, a na tym balu zaś... Tu mi przerwał mój pochylony rozmówca o oczach przezroczystych, jakby ze szkła albo drogocennego minerału, i rzekł, że kiedy przybyłem na służbę, sprawiałem wrażenie mocno sennego albo obudzonego nie w porę, albo – jak to się mówi – człowieka nie z tej ziemi. Od razu zwaliłem się na najbliższy fotel, uderzając w chrapickiego, a potem zacząłem gadać coś nieprzyzwoitego przez sen, więc gospodarz, mocno tym skonfundowany, przepraszając gości, kazał wynieść mnie z fotelem do przyległego pokoju i tam widocznie stała się ta historia z kociątkiem. Dosyć że się zjawiłem w drzwiach – o czym nie pamiętam, bom widać dalej był w sennym transie – obnażony do pasa, z pobrużdżoną piersią i plecami, ociekając krwią i wołając coś nieprzyzwoitego w języku niezbyt przyzwoitym, ani polskim, ani ruskim... Można sobie wyobrazić, jakie zapanowało zamieszanie na balu u pana i gospodarza, na którego spadł cały wstyd i despekt. Jeśli zaś miałbym obwiniać gospodarza i pana o to, że kazał wynieść mnie z fotelem z sali balowej, co było pośrednią przyczyną dotkliwego podrapania, to pochylony może mi dokładnie zrelacjonować, co za historię opowiadałem w stanie sennym, w obecności młodych dam i panów. Tu pochylony wyprostował się i patrząc w błękitną ścianę począł mówić moim głosem, choć ja nadal miałem usta zamknięte i język, nieruchomy: ... Deszcz, grad, wichura, mam mój chleb łoński; Kiciusia świnia, jam też świntuch koński; Kto lepszy z dwojga? Pusty śmiech mnie bierze, Jak płaszcz z podszewką, tak my – rzekę szczerze – Plugastwu radzi, żyjem też plugawo... Dawnoć ci zwiądł nochal, Daniło, A przedsię kichać z niewiastami miło. Do diabła, Danku, folgujesz tej pannie, Jam kazał przywieźć, a ty jedziesz na niej. Albo z nas szydzisz, albo sam wiłujesz, Kota się boisz, a kotkę miłujesz. Daj, czego nie ubędzie, byś najwięcej dała. Daj, czego próżno dawać potem będziesz chciała! Idzie w niezmierną otchłań wszechświata, Skąd blask dróg mlecznych prószy; Idzie błękitna, cicha, skrzydlata, Muzyka mej duszy... – Nie w porę i nie na miejscu – w odpowiedzi ja na to, otwierając usta i tym samym zamykając jemu, i jakby też odbierając mu głos wszelki – nie w porę i nie na miejscu te słowa. Nie sądzę, abym był w stanie choć w części snuć podobne myśli. Obca to jest mowa i nie mego autorstwa. – To sen tylko, tak, sen, Danielu – rzekł na to człowiek o jasnych oczach. – Taki sen był w tobie, ale oto zbudziłeś się i wszedłeś w świat nie wymyślony, realny... – Z czego się miałem budzić – ja na to – bo nie pamiętam, abym usypiał do tego snu właśnie. Pamiętam zaś swoje przebudzenie u Cecylii Rogaczewskiej i pamiętam swoją drogę, i przedpokoje, i pokoje... I nie przypominam sobie, abym zasypiał raz się obudziwszy do życia i do służby... – Cóż to jest sen? Cóż to jest życie? Cóż możesz wiedzieć o swoim śnie i nieśnie, skoro nic nie wiesz o swoim życiu i nieżyciu? Być może, iż śnisz ciągle, a być może, że żyjesz właśnie: sen i życie jednym są, skoro bez siebie istnieć nie mogą. Nie życie więc to jest ani sen, lecz życiosen. – Jakżeż to! Więc ani się zbudzić ostatecznie nie mogę, ani też zapaść w sen pokrzepiający i leczniczy, w sen, w którym podświadomość nasza ma wolną rękę do rozrachunków wszelakich. – Tak to jest – potaknął człowiek patrząc na mnie tak przezroczyście i jasno, że prawie nie obecnie – tak to jest. – Och, zasnąć, zasnąć, nic więcej. Pewność, że sen będzie kresem rozdwojenia serdecznego, ta pewność już jest równa życiu! – Przecież śpisz, Danielu! – Och, żyć, żyć, nic więcej. Pewność życia jest równa snom najdziwniejszym, snom czaro... czarodziejskim. – Właśnie żyjesz, Danielu. – Kimże jesteś, ty, przezroczysty i czysty, ty, ani ze snu, ani z życia? Ty bez słowa i bez zdania?! – Jestem? – zadumał się głęboko pochylony rozjaśniając oko, które zdawało się nie mieć źrenicy. – Jestem? – Kim jesteś? – twardo upierałem się przy swoim nie bacząc na smutek, który zawlekał błękitniejące od błękitnych ścian oczy. –Jestem?... Cóż to jest b y ć? – rzekł i zwrócił na mnie swój błękit i począłem rozpuszczać się w nim jak mały biały baranek ułożony z lotnej pary, a potem znów ścieśniać się jak ochłodzona nagle para i zamieniać w twardy kryształek lodu, aby znów się rozpływać. – Cóż to jest b y ć? – powtórzył. Więc napiąłem się w sobie do ostateczności, gromadząc całą wolę i siłę w twardą piąstkę, tak małą jak u dziecięcia w szóstym miesiącu życia, i odpowiedziałem mu: – Skoro nie wiesz, kim jesteś, to ci powiem, ty przedrzeźniaczu, małpiarzu, kauzyperdo, ty nygusie, sługusie i zawzięty parobasie! Wówczas pochylony wyprostował się i dłubiąc w zębie rzekł niedbale: – No, jeżeli już zdecydowałeś się obudzić, wstawaj. Pan dał ci wychodne. Bacz jeno, abyś się wałęsał n i e t a m i n i e w t e d y, gdzie i kiedy masz chęć się wałęsać. Jak mogłem najszybciej ubrałem się, choć skóra na piersiach i plecach doskwierała mi ciągle, i narzuciwszy płaszcz wypadłem z kafelkowego pomieszczenia. Przede mną, ociągając się nieco, wyszedł pochylony, prosty jak świeca i sztywny w karku. Zaraz przed głęboką i cuchnącą bramą stała taksówka, a w taksówce siedział Wincenty Ostros – krępy i zadzierzysty, świecąc obliczem i karkiem polędwicznym – i jak gdyby nigdy nic dłubał w nosie: raz w jednej, to znów w drugiej dziurce. – Jak długo mam na ciebie czekać, śmirusie wireński – rzekł niezbyt uprzejmie, wyjmując palec z nosa i strzepując to, co na palcu. – Czekałeś na mnie, Wicek? Bóg ci za to zapłać! – Nie Bóg mi za to zapłaci, bo nie Bóg mi kazał czekać. – Jakże to, Wicek, przecie nie ja cię tu zawezwałem, bo i sam nie wiem, w jakiej dzielnicy i na jakiej ulicy jestem. – Jeśli ty nie wiesz, to skąd ja mam wiedzieć? – Wicek, przecież nie od dziś się znamy i wiemy, co i jak! – Może i wiemy, a może i nie wiemy. A ja tobie nie żaden brat ani swat, żebyś mnie tykał. – Jak to, Wicek... – Jestem panem – Wicek dalej, wciąż nie wyjmując palucha z dziurki – bo sam sobie panuję i nikt mi tu nie będzie rozkazywał. – Przecie ci nie rozkazuję, panie Wicku... – Jeszcze by tego brakowało, żebyś mnie, śmirusie, rozkazywał. Na takie coś umilkłem zupełnie, tymczasem Ostros palec wtykał i wytykał, i strząsał to, co na palcu. Milusie to nie jest – pomyślałem patrząc na wtykanie i wytykanie – i Ostros coś mi zhardział zanadto. Choć i w klasie nie należał do potulnych, tylko do bijących. Bijał konia, bijał mnie, ale coś takiego widzę po raz pierwszy. – No, to jak będzie? – odezwał się wreszcie Ostros wciąż grzejąc palec w nosie. – Jedziemy? – Jak uważasz, panie Wickuu... – Do Florusi czy do Milusi? A może do Florusi-Milusi? Chciałem coś zawołać, czy może nawet zawołałem, i w tejże chwili wyrżnąłem się głową o blachę. Samochód zadrżał i za oknem ruszył szpaler kamienic z rozdziawionymi bramami, w których stali chłopcy z ręką w kieszeni, puszczając dym z papierosów prosto w twarze przechodniom. Gdy ja chciałem coś powiedzieć, a nawet, biorąc pod uwagę pewne okoliczności, zawołać, Wicek, jedną ręką kręcąc koło, a drugą wciąż grzejąc w dziurce: Poszła baba po popiół, a Wicek ją utopił. Ni popiołu, ni baby, jeno w wodzie dwa schaby! A kiedy to skończył, zaczął inne: Oj, dyzie, dyzie, rozleciały się po tyckach, po Wickach! Oj, po czym poznać Florki – po cyckach, po cyckach! Jak to mam rozumieć? – Wicek na to, gdy ja słuchałem jego nucenia, nawet słów dobrze nie rozumiejąc. – Jak masz rozumieć? – Jak?! – Ano właśnie, jak masz rozumieć, co rozumiesz. Pytanie zaiste niezwyczajne! – Nie kręć mi tu, bo cię!... – Kto kręci, kto kręci! Uważaj, żebyś dobrze kręcił, bo rozbijemy łeb na pierwszej latarni. – Coś tam podśpiewywał? – Co podśpiewywałem? Przecie nie mogłem podśpiewywać twego podśpiewywania. – Mojego?... – A twojego! – Czekaj, już ja ci tu podśpiewam! – Wicek, jeśli nie ty se podśpiewywałeś, to... – Co?! – To podśpiewywał ktoś za nas (bom ja też nie podśpiewywał), ktoś, kto może nie tylko podśpiewywać za nas, ale może też i nas se wyśpiewywać albo wydumywać, albo wyśnić... – Już ja mu tam! – rozgniewał się nie na żarty Wicek. – Jedź, Wicek, jedź, na nic nie zważaj. Już mu się tak przyśnimy albo wydumamy, że mu się odechce śnić i wydumywać, że... Nie dopowiedziałem do końca tych słów, gdy na skrzyżowaniu znalazł się widocznie umyślnie tam postawiony i skierował nasz wóz w lewo. Popędziliśmy we wskazanym kierunku podskakując na brukowcach wielkich jak niemowlęce główki. Po prawej i po lewej stronie mijaliśmy niskie domki, przykryte płaskim dachem, z oknami na jedną stronę, obwarowane wysokimi parkanami, spoza których naszczekiwały psy. Skręciliśmy jeszcze raz w lewo, potem w prawo i wóz nasz wtoczył się gładko w szpaler niskich krzaków. Z krzaków tych wyskakiwały dzikie wisienki i czarne bzy, okrzyczane i zafajdane przez wróble. Kawki i gawrony siedziały wyżej, na jabłonkach i gruszach. Zajechaliśmy na podwórze przed dom, który coś mi przypominał, chociaż, gdy mu się dokładniej przyjrzałem, był jak wszystkie domy w okolicy; może tylko trochę wyższy, nieco dłuższy, drewniany i kryty gontem, ale znów od strony wjazdu był jakby murowany i bez spadzistego dachu. Ostros zatrzymał wóz przed gankiem: wysokim i niewysokim, bo gdy siedzieliśmy w wozie, ganek był wysoki, a gdy wyszedłem z niego, ganek okazał się niski jak ganki wokół. Zaraz na przywitanie wyskoczył z budy – przybudowanej do składzika z drzewem – ogromny pies, czarny jak zaczarowany i zaczął groźnie naszczekiwać machając przyjaźnie ogonem. Stałem tak nie wiedząc, czy się cieszyć, czy smucić; czy wchodzić na ganek, czy też wartować przy taksówce. Po chwili jednak, gdy ujrzałem, że wszystko również zamarło w dosyć dwuznacznej pozie: bo i Wicek był ani w te, ani we wte – ani w samochodzie, ani z samochodu, palec w dziurce, ale nieruchomo, jakby śpiąco, a pies podniósł tylną łapę do góry, lecz nic mu nie wychodziło, więc męczył się wyraźnie; gdy to ujrzałem – wkroczyłem na ganek i zgiąwszy palec w podkówkę delikatnie zapukałem. Drzwi lekko się uchyliły i spoza drzwi wyjrzało kobiecisko – tłuste, białe, lecz jakby ziemiste w tej bieli – spoglądając na mnie nie tyle podejrzliwie, ile źle widząc i słysząc też niezbyt dobrze. – Dzień dobry... – odezwałem się, nie wiedzieć dlaczego, drżącym głosem. – A heta chto? – Jakżeż to, przyjechałem! – Adkul pryjechau? – Przyjechałem, no, przyjechałem, s t a m t ą d właśnie... – Aha ... – rzekło kobiecisko i z twarzy jej spełzło, ociągając się jak leniwy kocur, owo chytre i podejrzliwe złe słyszenie i złe widzenie – aha, to przyjechał... – Przyjechał! – zawołałem radośnie, ale na twarz kobiety, która – wiedziałem już o tym – była mi bliska i znajoma od dawien dawna, nic w zamian utraconej chytrości i podejrzliwości nie wpełzało. – No tak, jak już przyjechał, to dobrze... – rzekła pusto i z pustą twarzą i dalej stała w drzwiach nie decydując się na nic. Być może, że stalibyśmy tak jeszcze ze dwie wieczności, lecz dało się słyszeć pokasływanie i człapanie i oto pokasłując przyczłapał dziadulo. Kiedy zaś zobaczył mnie w drzwiach, twarz jego skurczyła się brzydko i smutnie zarazem i mrugając powiekami czerwonymi jak płatek róży dziadulo zawołał: – Kogóż my to widzim?! Ileż to lat każesz na siebie czekać, huncwocie jeden?! Rozpuściłeś się jak dziadowski bicz, ty szelmo! Zachódź-żeż, zachodź, A ty, Ina, nastaw samowar. I wstąpiłem za dziadulem najpierw do sionki, gdzie stały pomyje cuchnące szczynami i wisiała stara smycz, i rdzewiały łańcuchy, a na pompie, której rura drążyła fundamenty domu, stare chomąto i kapelusz z podartą woalką. Dziadulo, drepcąc i szurając butami, pchnął drzwiczki przepierzenia i oto wszedłem do kuchni. Brudno tu było i mroczno, ale pachniało chlebnie, a w dużym piecu, rozwalonym w kącie, gorzał i buzował ogień, rzucając złoty poblask. Na stole żółtym jak snop zboża leżał bochen chleba, ciemnozłotawy jak wrześniowy miód. Obok chleba spoczywał nóż i nadgryziona łyżka i stały gliniane kubki. Dziadulo pobłogosławił to wszystko i chciał mnie posadzić za stołem do chleba i mleka, ale ja już nie czułem ani głodu, ani pragnienia. Wówczas dziadulo, zmartwiony trochę, poprowadził mnie do pokoiku, co był zaraz za piecem, gdzie stało łóżko dziadula, a pod tym łóżkiem drewniany kuferek, a w tym kuferku – Boże mój! – i gwoździe, i sznurki, i podkówki do butów, i paszport dziadula, a również papiery na majętności ziemskie. Siadł dziadulo na łóżku swoim, a mnie zaś usadowił na stołeczku i pokasłując zaczął pytać, co i jak. – Cóż – odpowiedziałem wówczas – co było, to nie wróci, co przeszło, to minęło, choć kto tam wie na pewno, wszystko jest bowiem zasnute kokonem tajemnicy, wszystko też jest względnie osiągalne, a więc też i względnie nieosiągalne; a babula, gdy umierała, ot tak złożyła rączki i modliła się za dziadula, który był wtedy Bóg raczy wiedzieć gdzie. – Już ja im pokażę! – dziadulo rumieniąc się delikatnym rumieńcem jak panienka – już ja pokażę tym chamom! Spiorli usio i kaszuli nie astawili! Abaczym, jakim hołasam zaśpiewajuć! A ochłonąwszy nieco, dziadulo już spokojnie: – Powiedz, co tam słychać. – Sed fugit interea, fugit irreparabile tempus – zanuciłem se pod nosem. – Nie gadaj mi tu! – tupnął dziadulo. – Wystarczy zrobić paluszkiem dziurkę, malutką dziurkę i zaraz wszystko się wyda – czasy się pomieszają, drzewa i narody zapląsają, trawa odrośnie i włosy spłyną blond grzywą, kmieć wyjdzie na zagon, niebo opróżni się z żelastwa i skowronki wrócą na swoje wysokości, konie zarżą, a babula wyjdzie na ganek i będzie karmić indyczki, perliczki, gąski i gąsiory, i karłowate kurki hodowane gwoli radości! Tu dziadulo powstał z paluchem wymierzonym prosto w oko i tym paluchem począł na mnie nacierać, a zapaliwszy się jeszcze goręcej, wymierzył i drugi paluch, i z tymi krzywymi widełkami pchał się do mnie z ogromną werwą i natarczywością, której nie byłem w siłach sprostać. Cofnąłem się strwożony pod ścianę, aż oparłem się o mur gorący od pieca, który buzował migocąc i ozłacając przez uchylone drzwi dziadula jak złotego bażanta. I złoty dziadulo natarł na mnie i z chichotem i gniewem wparł mi w oczy swoje artretyczne widełki. I zalało mnie złoto migocące i spływające z góry makowymi ziarnkami i być może, iż to ja spływałem z góry przez zasłonę z ognia, który nie palił ani nie grzał, tylko świecił: z natury swojej ani grzejny, ani płomienny, lecz ziarnisty, jakby przesiany przez sito, a potem znów skrzętnie zasiewany w popiele, którego miałem coraz więcej i więcej. Tak, że gdy wreszcie otworzyłem oczy – zaognione mocno i ociekające obficie ciepławym płynem – stałem po kolana w szarej, miękkiej i suchej substancji. – Lekceważysz sobie... – zaczął wówczas Ostros, który wysiadł z samochodu i przechadzał się tam i z powrotem, rozprostowując nogi, a może dając ujście zdenerwowaniu – lekce se ważysz starych kumpli! – Lekce se ważę? – ja na to, w pośpiechu łapiąc się za nos, a drugą ręką ocierając słony płyn, co spływał z oczu. – Jak to mam rozumieć? – Ano tak właśnie! – Tak właśnie? – zdziwiłem się jeszcze bardziej, próbując wyjść z popiołu, co okazało się nie takie proste, gdyż popiół był grząski i chwytny. – Co ma oznaczać to twoje publiczne łapanie się i smrodzenie? – Przepraszam bardzo... – ja na to, siłując się z popiołem, który zagarniał mnie jak swego – przepraszam bardzo, ale... – Ale?! – To dziadulo, można rzec, oślepił mnie, że znalazłem się tu i tak, jak nie powinienem się znaleźć, i można rzec, że oto topię się w popiele. A śmieszne to i co najmniej głupie topić się w popiele, gdy Wezuwiusza brak. A gdzież Wezuwiusz, pytam się! A i ognia ni ma! – wołałem wyciągając ręce przed siebie w niemej prośbie o ratunek, lecz Ostros odwrócił się obojętnie i głaskał czarnego wilczura, który ocierał się o nogę z kocią przymilnością. – Dziadulo, dziadulo... Jaki znów dziadulo – mówił głaszcząc psa, który zesztywniał w karku i czujnie nastawiwszy uszy patrzył na mnie jak na zająca w kapuście. – Ano, właśnie dziadulo... – rozpocząłem, ale popiół już mi się pchał do nozdrzy, do uszu i do gardła. I wtedy wilczur skoczył skokiem ogromnym i wbił kły w kark, i zaczął pomiatać mną jak szmatą, aż cisnął na podwórze – opopielonego i skrwawionego niby niemowlę. Gdy już było po wszystkim, Ostros wrzucił mnie do samochodu – otrzepawszy wprzódy, a później otrzepując z niesmakiem ręce – i skręcając gwałtownie, wyjechał z podwórza. Zobaczyłem jeszcze w przelocie ganeczek, a na ganeczku dziadula, jak stał skrzyżowawszy na piersiach ręce: srogo zadumany, ze srogim wąsem, za dziadulem – Ina z dymiącym samowarem. I zaraz zamigotały mi przed oczyma pręty żywopłotu, co był martwy w nadziei wiosny, dla której pozbył się najdrobniejszego listka. Na zakręcie rzuciło mną porządnie, że z miejsca nabiłem sobie guza, a ten zaczął rosnąć, jak mały ciepły rożek zwiastujący u baranków początek dojrzałości płciowej. Z miejsca zaćmiło mi się w oczach i przez czas nie wiedzieć jak długi straciłem w tej ćmie: światło, kierunki jazdy i nawet samą jazdę. Gdy rozwarłem powieki – a nawet jeszcze przed ich rozwarciem – byłem już przy ulicy Gierskiej pod numerem 36. Ostros, otrzepawszy porządnie i po raz ostatni, wystawił mnie na ulicę. Lekko się zachwiałem: raz w lewo, potem znów do tyłu i stanąłem twardo na nogach. Zaraz nadbiegła kupa dzieciaków i oglądając mnie zewsząd, zaczęły wydziwiać i podrwiwać, ale Ostros ofuknął je i wwiódł mnie w bramę. Na ścianach bramy i na desce, co przykrywała rynsztok, kulfoniły się różne napisy, a to: „Tygrys babie zadek wygryz”, ,,Felek z Florką leżą w rowie...”, ,,Nasza Florka to pieprzorka...” Przymknąłem oczy, lecz napisy trwały dalej, wyraźne i oczywiste, bez względu na to, czym je widział, czy nie. Weszliśmy na kamienne schody, starte i poobijane, o ruchomych poręczach, i gdzieś na trzecim półpiętrze zatrzymaliśmy się przy oknie – podzielonym na małe szybki, częściowo powybijane – otwierającym ostry, czysty widok na podwórze ze stertą beczek w głębi. Złapawszy pierwszy oddech spytałem Ostrosa: – Słuchaj, Wicek, czy aby jesteś pewien, że o n jest u swego brata albo u swojej bratowej? Ale Wicek zdawał się nie słyszeć moich słów, operując przy nosie, że zachodziła obawa uszkodzenia naczyńka krwionośnego. I rzeczywiście, za chwilę z jednej dzirurki poczęła kapać krew – prosto na białą koszulę. – No, bracie, dodłubałeś się swego! – rzekłem z lekkim przekąsem, lecz w tejże chwili ogarnęło mnie współczucie i litość zarazem. Pośpieszyłem więc z pomocą, biorąc głowę Wicka w ręce i odchylając ją do tyłu, i przykładając do dziurki tampon naprędce zrobiony z chusteczki do nosa. – Widzisz, bracie, tak to jest. Nie trzeba się dłubać i samoudręczać! Nie trzeba, bracie, w dziurki wtykać i z dziurek wytykać, bo jeszcze, nie daj Boże, upuścisz całą krew... Mówiłem tak i ściskałem głowę Wicka, która zaczynała jakby mięknąć i poddawać się ściskaniu. – Lepiej, Wicek, zejść na dół i do samochodu, i hajda na Manię, na Cygankę albo na Kurczaki! Przecież mamy wychodne, no nie, Wicek? Wówczas Wicek szarpnął się wyszarpując głowę z moich rąk i obryzgując mnie krwią. A przystawiwszy pięść do nosa, począł wykrzykiwać : – Twoje niedoczekanie! Znów se poczynasz jak twój świętej pamięci dziadulo! Ten ci dopiero biegał z nahajem po polach i łaskotał co bardziej powolnego, ten ci dopiero dał się we znaki! – Wicek, bój się Boga, co ma piernik do wiatraka? Cóż ja mam do dziadula – skoro dziadulo nic do mnie nie ma? Coś ty z myśliwskiego pałacu albo co? – Znam ja was – Wicek swoje – śmirusów wireńskich: ni wczorajszych, ni dzisiejszych, wymyślaczy i krętaczy! Znam! Na te krzyki Wicka, który nie tylko krzyczał, ale bryzgał krwią, poczęły się otwierać drzwi na piętrach: i na dole, i na górze, i wyzierać głowy kobiet, co były zajęte pichceniem obiadów, wróciwszy z nocnej zmiany, bo po schodach rozeszła się woń wurzzupy, zalewajki i kaszanki z cebulką. – Ciszej, Wicek, chodźmy, gdzie mamy iść, bo jeszcze nas baby nawytykają palcami i wezmą za pijusów. – Mam w poważaniu twoje baby... – Wicek na to, ale już spokojniej. I ścisnąwszy mnie za ramię, poprowadził na górę, kapiąc na czerwono, mniej niż przed chwilą, lecz wystarczająco, aby zbrukać mi ubranie. A baby stały w drzwiach komentując to wszystko, nie zważając nawet na syk przypalanej kaszanki. Z trudem żeśmy się wdrapali na czwarte piętro. Wicek postawił mnie pod ścianą i zapukał – najpierw na prawo od schodów, a później na wprost. – Być może jest, ale być może, że śpi – powiedziała na pukanie bratowa: blada, rozczochrana i o wargach bladych, ale pulchnych. – Wchodźcie, A jak, być może, obudzi się, to sam was znajdzie. I bratowa tego, do którego szliśmy, wpuściła nas – najpierw między drzwi bordo, bo niegdyś na bordo malowane, ale teraz brudne, więc raczej jak zestarzała krew, potem do kuchenki; stał tam żelazny piecyk i niski kredens ze stolnicą, a na niej tasak w kształcie lisa, a następnie – odciągnąwszy zasłonę uszytą z kapy – do pokoiku, gdzie królowało żelazne łóżko z miedzianymi gałkami i kiwał się mały stolik. – Siadajcie abo co... – rzekła bratowa drapiąc się po głowie i rozczochrując do reszty. – Siadajcie, mówię wam! – nalegała już nie na żarty, więc czym prędzej siedliśmy na dwóch najbliższych stołkach, zgarniając z nich to, co tam było. A były: jakieś majtki, pończochy i koszuliny, i jeszcze coś więcej, ale co – trudno było rozpoznać. Bratowa to wzięła od nas i zwinąwszy w kłębek cisnęła za kapę. – Dawnośmy się nie widzieli – mówiła do mnie – a ja ot przez ten czas zestarzałam się, zbrzydłam, zgliwiałam... – Ale gdzież tam! – zaprzeczyłem mnąc w palcach to, co w ręce zostało, a był to fiszbinek ze stanika – bratowa jest młoda jak nigdy, można powiedzieć – kwiat kwiatu, boć przecie kobieta kwiatem jest? – No, no, no, elegancki jesteś jak prawdziwe paniątko, takie milusie chłopczątko... – Słowo honoru! – zapewniłem rumieniąc się i mnąc fiszbinek, aż ten pstryknął i poleciał prosto w nos Wicka, i Wicek na powrót zaczął krwawić i kląć przy tym na czym świat stoi. – Jest bratowa niczym krew z mlekiem. – Ach, ty milusi, jesteś łaskawy jak kotek – ucieszyła się bratowa. – Jaka ci ja bratowa, już prędzej matula, bo mogę cię ugłaskać i ululać. – Idź, Wicek – powiedziała bratowa do Wicka, który kapał na całego – idź, Wicek, i nie wracaj. A po drodze nos se wytrzyj albo włóż ligninę do dziurki. – Jak to – rzekłem starając się mówić energicznie – Wicek jest wydelegowany na wychodne! Niech Wicek nie wychodzi, a jeśli już ma wyjść, to niech zaraz wraca! Mamy jeszcze zajechać tu i tam, Wicek! Pamiętasz, Wicek?! – Dobra, dobra... – Wicek na to i zatkawszy dziurkę ligniną wyszedł trzasnąwszy najpierw pierwszymi, a potem drugimi drzwiami. – Cóż to, czyżbyś się bał czegoś? – bratowa zbliżając się i patrząc mi w oczy. – Czegóż miałbym się bać... – ja nie mogąc się oddalić i przymknąć oczu. – Sztywny jesteś i nieswój – wówczas bratowa – zesztywniała ci kość przez te lata i stwardniały mięśnie... A jak tam kapitanowa Cycylia, a jak tam mamula – bidna wdowa? Czy .dalej wdowuje, a kapitanowa Cycylia czy dalej kapitanuje? – Cóż ja mogę wiedzieć – odrzekłem na to, czując doskwierający ból w karku oraz zadrapania na piersiach i plecach. – Kapitanowa Cecylia dzielna jest kobieta i wierna aż po śmierć. I po śmierci również. Nie wiem, czy to w zeszłym roku, czy w tym, czy dopiero w tamtym, co ma być, pojechała pod Kutno, gdzie legł jej mąż – kapitan wireńskiego pułku artylerii lekkiej, i zebrała kapitana Rogaczewskiego do pudełka, i przyjechała z nim na Kurczaki, i teraz kapitan czeka na Kurczakach na Cecylię Rogaczewską. A cóż my, a cóż ja? Ojciec mój nie zebrany, pozostawiony sam sobie. Ani też bohater, ani też ojciec, bo cóż to za ojciec, skoro go nie ma wtedy, kiedy powinien być? Ale nie bój się władny on jest i panujący jak sam generał. I któż dostąpi wtajemniczenia w te plany, które ma rozłożone przed sobą na swoim biurku, w które popukuje palcem i grozi. A za co grozi i komu? Oto jest pytanie... – Nie trap się, malusi – bratowa na to i dawaj rozpinać mi marynarkę i koszulę – fe, jaki ubrukany jesteś! Trzeba to zdjąć i przeprać, a tobie – masaże na rozluźnienie i rozsztywnienie. Nie trap się ni matulą, ni dziadulem, ni tatulem, nie trap się, mówię ci, a ja już poradzę sobie. Nie z takimi radziłem. No a teraz – bratowa dalej przygadując i czyniąc swoje – zdejm ładnie to, co masz na spodzie – spodzień, i to, co masz pod spodniem – podspodzień. Drżący i sztywny wyłoniłem się spod ubrania, bijąc w oczy bielizną; z piersią zaciemnioną szramami, które szły wzdłuż – od jednej sutki do drugiej i od szyi aż po brzuch. Bratowa szybko zwinęła ubranie i bieliznę w kłąb i rzuciła za kapę. – Nie stójże tak sztywno – gderała bratowa, oglądając mnie ze wszystkich stron i wnikając wszędzie, gdzie można było wniknąć – rozluźnij się, rozpręż, a ja tymczasem przygotuję stół masarski, na którym będziemy się rozluźniać i masować, aby uzyskać swobodę, której tobie brak. Zwinnymi ruchami, o które darmo było podejrzewać bratową, zrzuciła z łóżka pościel i wziąwszy mnie za ramiona, położyła wzdłuż desek przykrytych prześcieradłem nie pierwszej już czystości i nawet jakby pogryzmolonym w jakieś napisy. Od czego spłoniłem się cały, od pięt aż po kark i policzki. Uczyniwszy to bratowa sama się obnażyła i tak obnażona, huśtając piersią, zbliżyła się do mnie i przewróciwszy mnie na plecy – poczęła rozluźniać to, co było usztywnione, a usztywniać to, co było luźne. I poczęła wnikać we mnie – i rękoma, i brzuchem, i wargami (z których niosło zepsutym zębem i cebulą), że wlazła wszędzie, gdzie jeszcze byłem nie dotknięty i jako tako ukryty. A gdy to uczyniła, kiedy wyłuskała mnie zupełnie, że leżałem rozwarty i drżący, i biały, i czerwony, w jednym miejscu sztywny, a gdzie indziej luźny jak bez krwi, wtedy to bratowa poczęła mnie siekać równomiernie – od stóp aż po głowę, a gdy tego było mało, otworzyła drzwi i wpuściła sąsiadki. Wówczas to zacząłem się zwijać i drzeć, i skręcać, i piszczeć jak mysz... Wstawaj. Dosyć tego leżenia... Czy nie widzisz, że słońce już wyszło spoza drzew i rozsiadło się wśród kominów parujących, i samo jest parujące światłem nadzwyczaj przenikliwym, i gdyby nie owa błękitność naszej Ziemi, to skręciłbyś się jak wiór pod dotknięciem promienia. I leżałbyś teraz obnażony ze wszystkich stron, i zupełnie jak we śnie wyśnionym co najmniej przez tysiąc dwustu facetów, z których każdy śniłby cię oddzielnie i tak by cię wyśnił, że nie ostałaby się nawet jedna cebulka na twojej głowie. Podnieś się, mówię ci, ze swojej senności nieposkromionej i ochędoż się jako tako, podnieś się, mówię ci... Tak mówiono do mnie dosyć płaczliwym i jękliwym nawet głosem, ale gdy rozwarłem po raz drugi powieki (po owym rozwarciu pierwszym, kiedy zobaczyłem smoliste dachy lśniące srebrzyście i kominy kopcące spalanym węglem, a wśród nich – ogromne i bezpowiekie oko, ale z rzęsami złotymi jak promienie), kiedy rozwarłem już rozwarte powieki – ujrzałem, że nikogo nie ma w pokoiku bratowej, gdzie leżałem na twardych dechach przykryty czymkolwiek. Ujrzawszy to, dostrzegłem również małego jak pszczoła brata męża bratowej: nie on jednak bzykał mi do ucha słowa zachęty ku wstawaniu, albowiem był tak malutki i brunatny – bo w brunatnym swetrze – że żadne słowo nie mogło dojść do mego ucha, skoro ucho moje nie było przystosowane do przyjmowania ultradźwięków. – Widzisz, tak to jest – rzekłem szukając ręką czegoś, co mógłbym naciągnąć na siebie – przyszedłem do was, aby o tym i o tamtym podyskutować, a tymczasem zdrzemnąłem się nieco i kto wie, czy moje wychodne nie kończy się właśnie albo już się nie skończyło... A muszę ci powiedzieć, że służba moja, oprócz tego, iż Bóg wie, co to za służba, ciężka jest, męcząca i odpowiedzialna, gdyż co krok winienem odpowiadać, a za co? Za co, pytam się, mam odpowiadać, skoro być może, iż sen to tylko albo, być może, iż życiosen to czy też sennożycie... I sam już nic nie wiem! Na szczęście, obudziłem się z tego snu, w którym żona twego brata (wówczas gdy brat twój, Bóg raczy wiedzieć, gdzie jest i co wyrabia) obnażyła mnie, gdy tylko zawitałem tu ze swym kumplem Wickiem Ostrosem. Wtedy mój przyjaciel podniósł się ze stołka i zaraz wyrósł na odpowiednią do swego wzrostu niskość – włochaty i czarniawy – i zbliżywszy się do mnie zaczął przyglądać mi się bezczelnie, chociaż był moim przyjacielem od dosyć dawna. – Czemu mi się tak przyglądasz? – spytałem wyciągając spod siebie prześcieradło, które rozerwało się z trzaskiem i masę napisów, jakie tam były, stało się nieczytelne, a inne znów odczytywało się w sposób nader śmieszny. – Jesteś jak dzieciaczek nowo narodzony – przyjaciel wówczas – cóż ty możesz wiedzieć o tym, czym parob... parob... skurczy... alfon... kur... uj... bój... – ciągnął przyjaciel odczytując to, co na prześcieradle. – Co to ma znaczyć?!– nagle się zdenerwował i pobladł gwałtownie. – A ja tyle spodziewałem się po tobie, tak czekałem, tak czekałem... Cóż to za znaki?! – To żona twego brata korzystając z nieobecności męża nie pierze prześcieradeł, choć nie wiem dlaczego zamierza wyprać i wyczyścić to, co miałem na sobie... – Rozumiem doskonale – przyjaciel na to – przyszedłeś, aby świecić w oczy. Już ja wiem dobrze, ktoś ty taki, żeś nawet nie uszanował bratowej, nie mówiąc o bracie, który właśnie cierpi za sprawę. Tacy, co to są niewinni – dopiero są winni za winy innych, jacy bez winy cierpią. A myślałem, och, myślałem, że mi pospieszysz z pomocą, ale gdzie tam... Nikomu ani ufać, ani wierzyć! Tyś dopiero stał się demonem niewinności: nic nie robisz, tylko śledzisz ciągle i podglądasz, tylko wnikasz i obnażasz się, żeby obnażyć! Patrzcie go – szybki i zwinny, wszędzi wlezie, wszystko wywącha i zaraz daje znaki! A cóż to za służba, można wiedzieć, skoro tak dziwne masz wychodne? – Służba moja, Waldemarze – ja na to do brata męża bratowej – jak rzekłem, ciężka jest nad wyraz i pełna odpowiedzialności. Co zaś się tyczy znaków właściwych (bo właściwe znaki tylko mogą coś znaczyć), to gorszyć one nie powinny nikogo, a tym bardziej ciebie, coś niejedno widział, a przeciwnie – cieszyć i radować niepomiernie, gdyż cóż jest piękniejszego ponad życie, w które wcieleni jesteśmy dzięki tym oto świecącym bielizną członkom; aczkolwiek, nie przeczę, dotkliwym jest stać się znakiem i nic – tylko znaczyć: i brzuchem, i piersią, i tym konikiem ujeżdżonym, i tą tętnicą, która, czuję to, tętni mi na szyi jak do galopu... – Cóż ma znaczyć to twoje znaczenie?! – Waldemar na to i jeszcze bardziej brązowiejąc i jakby okutując się w opończę, której przedtem u niego nie widziałem. – Cóż ono ma znaczyć?! Tylko to, że umywasz się od wszystkiego, umywasz się i wytykasz równocześnie, boć wiem dobrze, żeś naopowiadał o mnie, co ci ślina na język przyniosła. Wiem, żeś pomawiał mnie o różne rzeczy, używając swego języka wireńskiego, Kaby jon atsoch. Kaby jaho spiarło! Znaj i wiedaj – twaja ihra nia udałasia: chacieła sraka piernuć, dyk usrałasia! Tutaj Waldemar zacisnął palcami nos i zmarszczył się jak kaczor, gdy podąża kąpać się do gnojówki, dając tym do zrozumienia, że w swym obnażeniu się obnażyłem również to, co było we mnie już spożyte i przetrawione, i przeznaczone na wydalenie, ale w miejscu ustronnym i w całkowitej samotności. Na ten jakże dotkliwy gest wyłączenia, niepomny na nic – ani na to, żem był nagi jak nowo narodzone dziecię, ani na to, żem był poszatkowany przez bratową i wyssany przez sąsiadki, ani na to, że mogłem być pokapany gdzieniegdzie przez Wicka Ostrosa – zerwałem się i stanąłem jak byłem długi. – Danielu! – na to Waldemar brązowiejąc do niemożliwości. – Co czynisz! I ty, Danielu, przeciwko mnie?! A ja miłosierdziu twemu ufałem niewymownemu. Spraw, abym był bezpieczny od złych ludzi, Danielu grzeczny. Prowadź mię sam z łaski swojej, niechaj słucham woli twojej! Bo ich usta są swarliwe, serca chytre i zdradliwe; ich gardło – grób otworzony, a język – pochlebca plony... Amyn! Tak wołał Waldemar krzątając się ile sił, że nie przebrzmiało jeszcze ,,amyn”, gdy zza kotary wywlókł wszystko, co bratowa była tam cisnęła w wielkiej gorliwości plącząc stanik z kalesonami, a podkoszulkę z majtkami. Ale zaraz w tym bałaganie się pozbierał i bacząc na mnie jednym okiem – zbrązowiałym, lecz nie piwnym – pooddzielał babskie szatki od moich i już mi służył, i już przynaglał, abym się ubrał. A kiedy się ubrałem, Waldemar siadł na powrót na stołku, malutki i brązowy jak grudka gnoju albo trzmiel i począł skarżyć się płaczliwym głosem na świat cały. A gdy tak biadał coraz cieńszym głosem, na stołku nie pozostało nic – tylko malutkie piekące, co zapewne było plamą jodyny, którą opatrywał mnie właśnie i dopiekał do żywego Wincenty Ostros, narzekając na moją nieopatrzność, gdyż z dziwkami, podobnie jak z kotami, nie ma żartów. A skoro jego, twego przyjaciela – mówił Wicek – być nie może, to jedźmy, póki jeszcze wychodne, bo czas wreszcie rozweselić się trochę. Z wysiłkiem podniosłem się ze swego siedzenia, ale już Wicek brał mnie za ramiona, już prowadził za kotarę, już uchylał pierwsze drzwi, za którymi miały być drugie, a za nimi schody. Ale zamiast uchylić zewnętrzne drzwi, Wicek odstąpił do tyłu i wtedy zobaczyłem, że wąska przestrzeń między drzwiami jest zajęta przez człowieka, który stał tam – tęgawy, a nawet gruby, wciśnięty pomiędzy brudne i jakby krwiste deski. Mój Boże – przebiegło mi przez głowę, lękliwie i szybko – mój Boże, czemuż ten człowiek tu stoi, przecież udusić się można albo połamać kości, albo wycisnąć wszystkie wnętrzności. Równocześnie zaś myślałem: ten człowiek stoi tu jak w trumnie – milczy i blady jest, i jakby nawet nie oddycha. A obok tego: czy człowiek ten nie stoi tak u m y ś l n i e postawiony, skoro milczy i zdaje się, jakby był przyczajony i podsłuchujący, i wszystko słyszący... Wtedy człowiek ów poruszył się i wydał coś na kształt westchnienia czy może jęku, potem zaś powiedział, trzykrotnie i wyraźnie, choć niegłośno: – Danielu, Danielu, Danielu... Na dźwięk głosu, którego bym nie zapomniał nawet wówczas, gdybym ogłuchł zupełnie, zadrżałem cały i ogarnięty litością i lękiem, i jakąś niewytłumaczalną trwogą rzuciłem się do przodu, aby go wyciągnąć z tego uszczelnienia, ale też podałem się do tyłu. I tak – częściowo wleczony do przodu, a w drugiej znów części do tyłu – bełkotałem coś, co można było wziąć za słowa największej litości i błagania, i kajania się zarazem. A człowiek wiądł między drzwiami i tracił oddech, i głos jego tajał wyraźnie, stając się coraz bardziej tajnym i ukrytym. – Jam jest – mówił – synu – mówił –czymże życie twoje, synu – mówił – zabierasz mi i oddech – mówił – jam wywiódł cię na Ziemię – mówił – a pokolenie twoje ma być rozsiane szeroko – mówił – i z Ziemi naszej, i na Księżyce – mówił – a tam gdzie Ziemia – mówił – będzie gwiazda, krótka – mówił – bo w błysku, synu – mówił – jam jest... Wtedy padłem nisko, na jedno kolano, a za moment i na drugie, i z ciemności swojej wołałem: Ciebie, wszego stworzenia o obrońco wieczny, Wzywam, wątły, ubogi i nigdzie bezpieczny: Miej mię w pilnej opiece, a we wszytkiej trwodze Pośpiesz przynieść ratunek duszy mej niebodze, Uskrom choć rózgą twoją ciało zaślepione I żądzą próżną, sprośną, szkodną napełnione; Niech się wstyda, że pragnie duszy swej panować: Słuszniej wiecznej ma służyć, co się musi psować. I wy, wojska zazdrosne, i wy, wojska zazdrosne... ...Cóżeś tak zaniemógł, że co krok to upadasz i więdniesz. Musiała cię ta bratowa szlachtować niewąsko, skoro stałeś się jak wymoczona ścierka. Wstawaj, mówię ci, wstawaj albo co? Tak przemawiał czas już dłuższy Wincenty Ostros, a potem, jak gdyby nigdy nic, wziął mnie za kołnierz i podniósł do góry, i trzymając jakby w dwóch palcach zaniósł na dół. Ja zaś kołysałem się jak dzwon: raz w prawo, raz w lewo, bijąc sercem coraz głośniej i łapiąc oddech coraz łapczywiej, gdyż podduszany byłem kołnierzykiem, który zaciskał się jak obręcz. Aż zeszliśmy na dół. Tu postawiłem się na nogi, a Wicek, otrzepawszy dłonie, wziął się do zapuszczania motoru. Gdy tak stałem wsparłszy się o ścianę i od niechcenia odczytując, co na ścianie i na desce rynsztokowej, a może nawet i nie odczytując, gdyż i bez tego doskonale wszystko pamiętałem, z głębi mrocznego i wąskiego podwórka nadszedł mały chłopczyk. A ujrzawszy mnie, gdy tak stałem i odczytywałem nawet nie czytając dobrze, zaczerwienił się i spuściwszy głowę, cichutko zaszlochał. – Czym się trapisz, mały? – Mamusię moją, mamusię... – chłopczyk szlochając. – Mamusia twoja? Mamusia twoja zapewne śpi albo pracuje, nie trzeba się trapić, chłopczyku. Ale chłopczyk szlochał dalej i powoływał się na mamusię, o której nic nie wiedziałem i wiedzieć nie mogłem – skórom chłopczyka widział po raz pierwszy. – Któż jest twoją mamusią? – spytałem wówczas, równocześnie odczytując czy też przypominając sobie, co na ścianie i desce. – Któż jest, że się tak o nią trapisz? Twoja mamusia kwiatem jest jak każda kobieta. A nawet więcej, sądząc po twojej gorącej miłości, mamula jest nie tylko kwiatem, ale całą florą! I wtedy chłopczyk podniósł oczy i błysnął spod długich rzęs niebieskim, i zawołał nieco piskliwie, aczkolwiek donośnie: – Ty! Ty! Ty! – Chłopczyku – ja na to, ale już poczynały mi latać przed oczyma płatki, więc szybko wsadziłem rękę do kieszeni i namacawszy metal, wsunąłem go w zaciśniętą piąstkę – masz, chłopczyku, kup se lizaka albo rachatłukum, albo chałwę, albo figę, co wolisz! I z płatkami, które wirowały coraz gęstszą ciżbą, wwaliłem się do samochodu. W samą porę, bo motor już był zapuszczony i Wicek – nie oglądając się nawet – ruszył z miejsca. Jak daleko jechaliśmy, nie wiedziałem, gdyż podczas jazdy trzęsło okropnie, że zęby szczękały, a przed oczyma wirowało zaćmiewając wszystko wokół. Sądząc po trzęsieniu i po zapaszku, mdłym i okropnym, jaki wydzielał się bez ustanku, musieliśmy pędzić przez dalsze dzielnice, którymi spływały białawe i pieniące się rynsztoki, śliniąc brukowiec i użyźniając glebę. I rzeczywiście, kiedy Wicek przyhamował ostro, znaleźliśmy się na dalekim przedmieściu miasta Rudzi, na brukowanej garbato uliczce, przed parterowym domkiem z dwoma oknami, W jednym – stał amarylek, a drugie było na wpół przysłonięte okiennicą. Spoza okiennicy wyzierał tłum ciekawskich: zaraz rozpoznałem– Graczyka, Vogelsanda, Kincla, Barbarę Krupę oraz inne osoby, z którymi miałem do czynienia w szkole i poza szkołą, wówczas gdy jeszcze chodziłem do szkoły. – Nie chciałbym być źle zrozumiany – rzekłem do Wicka, który siedział sztywno, patrząc przed siebie – ale tym razem to wyraźnie za daleko się zapędziłeś, choć nie przeczę, przyjemnie jest spotkać po latach starych kumpli. Tylko czy wziąłeś pod uwagę tę okoliczność, że możemy zabawić tu i zabawić się Bóg wie jak długo (nie mówiąc już o tym, że Bóg wie czym zabawa ta może się skończyć), ja zaś mam czas ograniczony, gdyż ograniczono mnie wyraźnie. Poza tym mam jednak pewne zobowiązania wobec pana i gospodarza, i to zobowiązania dosyć delikatnej natury, albowiem pan i gospodarz, jak się okazało, być może jest mi przyjacielem. A wówczas jako człowiek lojalny byłbym ostatnią świnią, gdybym naraził pana i przyjaciela na przykrości z czyjejkolwiek strony, nawet ze strony sług czy umyślnych, którzy zaczęliby wytykać go palcami i podważać jego panowanie. – Co ty pleciesz – Ostros na to – przecież sam widziałem, że jego, twego przyjaciela, być nie może. A to, co pozostało po twoim przyjacielu, piekące jest jak cykuta. – Przyjaciel mój – w odpowiedzi Ostrosowi – oddalił się, gdyż zagrażają mu tacy i owacy. Ale ja wiem najlepiej, bo serce mam otwarte, co mu grozi ze strony nie tylko takich dwóch. Dlatego, Wicek, zakręcaj koło i pędź tam, skąd mnie zabrałeś; pędź, póki czas, bo kto wie, co tam przez ten czas się stało! Tak wołałem do Wicka, sam sobie się dziwiąc, bom nie przypuszczał nawet, że akurat takie słowa mi się nasuną i takie myśli się ujawnią, gdyż, rzeczywiście – cóż miał Waldemar do pana i gospodarza, podobnie, jak cóż miała Florka do mamusi i małego chłopczyka, którego wspomogłem i któremu sprawiłem radość dając mu złotówkę na łakocie? I być może, że Wicek zakręciłby i ruszył z powrotem, bo zmiękł i rozluźnił się wyraźnie, ale koledzy i koleżanki wylegli tłumnie przed domek i otwarłszy szeroko furtkę, wepchnęli samochód (a w nim mnie i Wicka) na podwórze pod starą gruszę i drewniany trzepak. Ustawiwszy samochód w cieniu gruszy porwali na ręce Wicka i poczęli podrzucać go do góry, a Wicek wydzierał się, klnąc i wołając radośnie, jak to było zawsze z Wickiem. Potem wzięli i mnie na ręce (a oto ci, którzy brali mnie na ręce: opuchły pijus i były reichsdeutsch po rodzicach – Vogelsand; gruby Kincel – amator kaszanki i syn matki, która robiła budyń na wodzie; Graczyk, który był niezgorszy numerek, jeśli chodzi o dziewczęta, i być może, iż którąś z nich zgwałcił. Leszek Wydrzyński – bijany ciągle na przerwach, prawdziwa ścierka, ale z ambicją i wygadany inteligencko oraz jeszcze jeden, ślepy na oko, ale tego rozpoznać nie mogłem...) i huśtając krzywo i niezręcznie, podrzucili mnie aż pod gruszę, po drodze trzepiąc o trzepak, a kiedy zacząłem spadać na dół, ręce im się splątały i rymnąłem o ziemię. Szczęście, że na trawę i kurze łajno. Zaraz pozbierałem się, a koledzy zaczęli mnie otrzepywać. Czynili to w taki sposób: dwóch wzięło mnie za ręce, dwóch za nogi, następnie przewiesili przez trzepak, od czego żołądek podszedł pod gardło i poczułem parcie na pęcherz moczowy. Ujrzawszy mnie w tej pozycji, zamiast zacząć otrzepywać, jak to było przewidziane, poczęli się śmiać na wyprzódki – kto głośniej i głupiej. Ja zaś widziałem ich ogarniętych śmiechem, wisząc głową na dół, więc wydali mi się jakby odbici w lustrze albo wstawieni w ramę: przez to bardziej szlachetni, a nawet, powiedziałbym, idealni. Naśmiawszy się do woli, koledzy wreszcie zabrali się do dzieła: jeden trzymał mnie za nogi, jeden za głowę i zakrywając mi dłonią oczy – że nie mogłem ich widzieć – bili mnie po pośladku albo gdzie popadło i kazali zgadywać czyja ręka bije? Skończywszy zabawę – po której byłem już zupełnie otrzepany i wyczyszczony – koledzy zdjęli mnie z trzepaka, że mogłem widzieć ich bez owego odwrócenia. – No jak, stary? Twarda ciotka, twarda szczotka?! – wołali przyjacielsko, poklepując mnie po ramieniu i prowadząc przez małą sionkę do mieszkania. A tu w drzwiach witał Kulpa! Jak zawsze pryszczaty i jak zawsze podrzucający głową: nie wprost, tylko bokiem, jakby chciał coś wytrząsnąć z ucha. – Mamy gości, Kulpa! – wołali jeden przez drugiego. – Biba będzie jak ta lala! Biba i laba! Tak, mniej więcej, wykrzykiwali moi szkolni koledzy. Wykrzykiwali również i co innego, ale tego wykrzykiwania w owej chwili nie udało mi się dobrze usłyszeć, ale nie dlatego, broń Boże, że mogłem mieć tego wszystkiego dość i że nie uśmiechała mi się ani biba, ani laba, ale że wykrzykiwali zgoła na innym poziomie. Kiedy Graczyk, Kincel, Vogelsand, Wydrzyński, Kulpa i ów bez jednego oka w radosnym zgiełku i zacieraniu rąk poczęli witać Ostrosa, schyliłem się nisko i kucając wycofałem się do sionki, a w sionce po drabinie – na strych! Tu już łatwo się zagubiłem, gdyż strych cały zawieszony był koszulami, majtkami, prześcieradłami i ręcznikami. Pierwszym z brzegu ręcznikiem otarłem pot z czoła i przedzierając się między bielizną natknąłem się na drzwi pokoiku. Chciałbym wiedzieć – pomyślałem sobie – co za rupiecie trzymają w swojej rupieciarni stary Kulpa z młodym. Ale też pomyślałem: guzik mnie obchodzą Kulpowe rupiecie, jak guzik mnie obchodzi i sam Kulpa. Najchętniej tobym wrócił tam, skąd przybyłem, gdybym wiedział dokładnie, jaką drogą kroczyć, aby była powrotną! Po tym drugim pomyśleniu siadłem na przedprożu pokoiku i podparłszy się na łokciu zamierzałem zadumać się nieco głębiej niż zazwyczaj. I być może, że nawet się zadumałem, gdyż nie usłyszałem, jak drzwi pokoiku się otwarły i ktoś, kto był w pokoiku, stanął nade mną i tak stojąc i lekko się opierając o moje ramię, począł mówić... Mówił on... – Nie słyszę – odpowiedziałem wówczas – nie słyszę wyraźnie, co do mnie mówisz. Nie trudź się więc daremnie, bo nawet jeśli usłyszę, stanie się to po fakcie słyszenia, iż później nie wiem, czy to ty mówisz, czy też ja mówię twoim mówieniem. Czy też słyszę twoje niemówienie, jak widzę twoje niewidzenie i twoje nieistnienie... I stąd niejasność i niepewność ciągła, i stąd zwątpienie, czyś czasami nie jest błękitną jasnością, błyskiem i niczym więcej... Tak mówiłem i mówiłem jeszcze inaczej, i na różne sposoby, między innymi na sposób telepatyczny, wysyłając fale elektromagnetyczne i promieniując z mózgu jak z otwartej rany. A on tymczasem stał nade mną patrząc gdzieś przed siebie, a może i za siebie, gdyż mógł patrzeć na wszystkie strony naraz – taki był Szybki i Śmigły! – i nie musiał też patrzeć wcale, aby mnie widzieć, jak nie musiał wcale słuchać, aby mnie słyszeć, i to było – czułem – najgorsze dla mnie, który, jeślim patrzył, tom patrzył w jedną stronę, jeślim widział, tom widział na jednym planie, jeślim słyszał, tom słyszał w jednej gamie, choć przecie starałem się na różne sposoby, aby mieć chociaż część z owej zadziwiającej szybkości, śmigłości, jako też przenikliwości... A gdy skończyłem owo różnorakie mówienie, jako też telepatyczne promieniowanie, on pochylił się szybko, szybciej nawet, niźli mogłem przypuścić (a być może, iż wcale się nie pochylał), i dotknął moich warg czymś, com mógł wziąć za wargi, chociaż nie o wargi tu chodziło, a o to dotknięcie, pod którym i zapłakałem, i zaśmiałem się, i ulitowałem się nad sobą (i nad nim również), i zasmuciłem się najgłębiej jak mogłem, gdyż oto byłem odnaleziony i gdyż oto – pozostawiony byłem... A on zaś uniósł się i zawisł jakby promiennym zajączkiem. Po tym zdarzeniu zamknąłem oczy i wpadłem w głęboki sen, i śniłem przeróżne dziwne historie, a wśród nich jedną historię o małym chłopczyku, który leżał w kołysce bezsilny, choć wiele widzący, a więc tym bardziej bezsilny, i śniłem też ogień wykorzystany przez ludzkość, która kroczyła z ogniem przez dzieje, gdyż ogień był jej światłem, jej ciepłem oraz jej narzędziem, aż wreszcie człowiek odpowiednio przefiltrował i przeanalizował ogień i ogień miał tego wszystkiego dosyć, i pozostawił człowieka sobie, więc człowiek począł się miotać w niemej złości, i ogień powrócił do człowieka, ale zupełnie już odczłowieczony i człowiek wobec takiego ognia padł na kolana i zaczął mu oddawać cześć, i prosić, aby ogień go pożarł, gdyż życie bez ognia jest nic niewarte, lecz ogień już nie był ogniem, ale odpowiednią wiązką promieni oraz ładunkiem naładowanym odpowiednią ilością energii, tudzież czymś innym jeszcze, a mianowicie T y m, że T o było O o o ... g r o m... n e!!!, i ludzkości pozostało jedynie ukryć się przed nim i spopielić na wieki wieków, jeśli jeszcze istnieją wieki i tych wieków wieka, aby mogły przykryć, co jest spopielone... Obudziłem się z uczuciem goryczy i żalu takiego, jak po utraconej miłości, która przyszła po latach, obudziłem się drażniony lekko fiołkowym delikatnym światłem, które spływało spoza uchylonych drzwi pokoiku. Podniosłem się z progu i z sercem przepełnionym żalem za utraconym, z wargami spierzchłymi nagle i z bolącym karkiem, dalej spocony, choć przecie nie tak dawno wycierałem się ręcznikiem, wszedłem do pokoiku. Jak było do przewidzenia, nie pokoik to był, ale rupieciarnia – skład starych krzeseł i foteli, tapczanów i skrzynek po piwie. Wśród skrzynek przebiegały malutkie płowe myszki świecąc oczkiem lekko zaczerwienionym, jak u królika, w kącie chwiała się sieć pajęcza, w sercu której drzemał cierpliwy w swej złości pająk – tłusty, długonogi, naznaczony białym piętnem, które układało się w krzyż, to w spreparowaną czaszkę. Zanim zdołałem ujrzeć te szczegóły, ujrzałem co innego, w świetle czego już rozpatrywałem to, co było do obejrzenia: pod oknem, zaciemnionym na głucho okiennicą, siedział w kręgu lekko fioletowego światła, spływającego spod abażuru z frędzelkami – mężczyzna w wieku już dojrzałym, o oku ciemnym i nieruchomym, i zdawał się czytać dużą gazetę, która zakrywała mu kolana i nogi. Mężczyzna ów nawet nie drgnął na moje wejście: taki był zaczytany czy zasiedziały w fotelu o oparciu miękkim i wywiniętym jak brzuch operowanego. Ale wiedziałem już, co to za mężczyzna: ani chybi był to ojciec Kulpy, stary cukiernik Kulpa, ten, co niedługo potem (a może długo wcześniej?) miał spaść (czy spadł?) z furmanki i przerwał sobie rdzeń pacierzowy. I w taki sposób za mojej świeżej pamięci miał trafić (czy trafił?) na Kurczaki. Wiedziałem to, ale cóż mi było po mojej wiedzy, skoro Kulpa oto siedział – nie wiadomo, czy z całym rdzeniem, czy w ogóle bez rdzenia – siedział i czytał gazetę. – Wejdź, chłopcze – rzekł wreszcie stary Kulpa nie podnosząc głowy znad gazety. – Wejdź i rozgość się, proszę cię bardzo. A skoro już wszedłeś – ciągnął Kulpa, wciąż nad gazetą – to siądź sobie wygodnie – mówił Kulpa, wciąż nie wiadomo, czy cały, czy uszkodzony, czy przed, czy po... – Co cię tu sprowadza, mój wisusie? – Jak by tu powiedzieć... – rozpocząłem jąkając się i zbierając myśli. – Mów, mów, jak by ci się nie mówiło, mów! – zachęcał Kulpa przekładając stronice gazety ogromne jak skrzydło. – Mówi mi się jak w pacierzu – ja wówczas – i myśli mi się o pacierzu, gdyż nie wiem, jak by tu powiedzieć... – Mów, mów – zachęcał Kulpa – mów... – Proszę mi wybaczyć, że nachodzę pana w domu, i w tak skrytym i wysokim miejscu... Niestety, od pewnego czasu błądzę jak we śnie albo też mną błądzę. Zabłąkałem więc na pański strych – albo też mną tu zabłądzono – i oto widzę pana, tylko kiedy widzę pana? (i jakiego widzę – czy z pacierzem, czy bez?) – Aha, tu cię boli – rzekł Kulpa. – Takiś religijny się stał! Ale powiedz mi, wisusie jeden, jak tam z twoim pacierzem. Mów jak przed ojcem! – „Ojcze” i „Zdrowaś” znam, „Wierzę” również. – Wieżę? – Kulpa na to. –- Na wieżę, na dusienicę, na szubienicę!! Kulpa z krzykiem gazetę odrzucił i ujrzałem, że jest zupełnie bez nóg, gdyż nogi widocznie ma odtrącone, bo widocznie już spadł z wozu i uszkodził se rdzeń i ten rdzeń wypłynął mu z pacierza. A gdy zobaczył, żem podejrzał, w jakim jest czasie i jaki jest – wyciągnął długie łapy jak u pająka i zaczął toczyć się ku mnie na swoim fotelu na kółkach. Ile tylko sił w nogach, które dziwnie mi się uginały, jakby pozbawiono je kości, wypadłem na strych i tam oplatany w prześcieradła i ręczniki spadłem gdzieś na dół licząc po drodze wszystkie żebra, jakbym pod skórą miał tarkę do prania. Od czasu do czasu przebiegała korytarzem myszka: ruda, aż złotawa w swej rudości, na podwórzu słychać było kurze gdakanie, a za drzwiami tupot nóg. Gdy tupot nieco przycichał, zza drzwi dochodziło śpiewanie, a z podwórza kogucie pianie. Oprócz tych dźwięków – nadzwyczaj natarczywych i męczących słuch – słyszałem jeszcze inne głosy. Były one tak dalece rozproszone, a przez swe rozproszenie powszechne, podobnie jak powszechnym jest szum liści czy plusk plączącej się wśród kamieni rzeczki, że nie byłem w stanie z tych głosów nic wywnioskować, a nawet chwilami zdawało mi się, że nie są to głosy, tylko szum ustępującego ze wschodu na zachód wiatru. Nie przeszkadzało to, że w pewnej chwili spośród wielogłosego szumu wyodrębnił się jeden głos, piskliwy i piszczący, męczący się nie tyle wydawaniem głosu, ile układaniem głosu w słowa, a te w całe zdania. I choć piskliwy głosik mówił słowami, a te łączyły się w zdania, trudno było cokolwiek zrozumieć z tych słów, a tym bardziej z tych zdań. Trudno było pojąć również dlatego, że głosik krążył po korytarzu, przebiegał od jednej ściany do drugiej i z powrotem. Gdyby nie zesztywnienie karku i gdyby nie to, że oplatany byłem bielizną w ogromny kłąb, z którego sterczała na usztywnionym karku moja głowa, mógłbym obracać się za głosikiem i w taki sposób coś niecoś usłyszeć i zrozumieć. – Wzięte koty w leszczoty... – piszczał tymczasem głosik oddalając się w stronę mysiej dziurki. – Byleby tylko był świeży – odpiskiwał, być może, ten sam głosik, idąc do dziurki. – Świeży, świeży? Któż tu mówi o świeżości? – zapiszczało nieomal przy samym moim uchu i umilkło uchodząc dalej. – Świeżutki, aż na ząbek się prosi. Ki diabeł? – pomyślałem na to piszczenie. – Któż to i cóż to tak piszczy? I o jaką tu świeżość chodzi? – Kot kotkę okaleczył, kot kotkę będzie leczył! – zapiszczało tymczasem bezczelnie i bez ogródek. Z wielkim wysiłkiem obróciłem się na bok i wtedy dostrzegłem to, co było do zobaczenia: prawdopodobnie myszki, rude aż do złocistości, piszczały słowa, a ze słów zdania, i ja te piski, choć z niemałym trudem, rozumiałem. – Zawracanie głowy! – odkrzyknąłem wówczas. – Zawracanie głowy i czyste szaleństwo, Owszem, są możliwości porozumiewania się ze zwierzęciem, nigdy jednak nie dopuszczę do tego, aby myszy miały mówić i ja miałbym to mówienie słyszeć i rozumieć! – Bidna mysz może tyż! – zapiszczał wówczas widocznie mysi król, gdyż był o wiele większy i złocistszy od pozostałych myszy, nie wyglądał jednak na szczura ani tym bardziej na nutrię. – Pięknie mi „bidna mysz”! – zawołałem, ale zaraz się spostrzegłem, że zaczynam z mysim królem rozmawiać. Umilkłem więc i dla większej pewności przygryzłem koniuszek języka. A tymczasem myszy na czele ze złotym mysim królem – który wyrastał ciągle i już sięgał rozmiarów sporej nutrii – dawaj się wściekać i drzeć jedna przez drugą: – Ciągnąć kota! Kot śpiący myszy nie chwyta! Kot w rękawiczkach myszy nie złapie! Wykleszczyć mu ogon! Na te i podobne krzyki, które, choć nie chciałem, to słyszałem, oblałem się żywą krwią i zazgrzytałem zębami, ale ręce miałem zaplątane w prześcieradłach i ręcznikach. Więc zacząłem się turlać po podłodze jak walec – raz w jedną, to znów w drugą stronę. I turlając się sły- szałem piśnięcie rozgniatanej myszy, a potem wrzask mysiego króla, który urósłszy jeszcze o parę centymetrów, rzucił się na mnie, szczerząc pomarańczowe zęby. – Tam cię szukają, a ty tu się turlasz jak głupi! – Ostros na to, wyszedłszy z ludnej i gwarnej izby i ocierając pot z czoła i z karku czerwonego aż do purpury. Wówczas mysi król skulił się jak niepyszny i schowawszy zęby, już nieco ostygłe, ale nadal pomarańczowe, czmychnął do mysiej dziury, pisnąwszy na odchodnym: – Doczeka się kotka gałąź, choć mu się odwlecze! Wincenty Ostros począł odwijać mnie z prześcieradeł i bielizny i odwinąwszy wyłuskał jak pestkę z dyni. Powstałem na nogi i przy Wickowej pomocy otrzepawszy się jako tako, poprawiwszy włosy i otarłszy pot z czoła, wszedłem do izby, gdzie już biba szła na całego. Długo się nie namyślając siadłem za stołem (gdyż głód, który od dosyć dawna mnie trapił, nagle się ujawnił z całą gwałtownością, jakbym nie miał ani chwili do stracenia) i rzuciłem się na salceson i kiszoną kapustę, szukając kaszanki, ale tej już nie było, bo goście wszystką zjedli. Na szczęście, pozostała jeszcze kiszka podgardlana, dużo czarnego i zimne nóżki z octem. Nałożyłem więc sobie czarnego i czarne z białym zajadałem chrupiąc kapustę jak mysz ziarnka. Wówczas Kulpa, podrzucając głową i świecąc pryszczami dojrzałymi jak poziomki: – Cóż to, Danielu? Gdzieżeś się podziewał przez ten czas, kiedy cię nie było? – Gdzie się podziewałem? – w odpowiedzi, krztusząc się czarnym i kapustą. – Ano, gdzie? – Trudno mi odpowiedzieć tak od razu... – To odpowiadaj nie od razu, ale po porządku! – Byłem... byłem... – ciągnąłem i nie wiedziałem, co dalej. – Byłeś! Byłeś?! – wówczas Kulpa i podniósł oczy do góry i choć głowa mu się trzęsła, dawał wyraźnie do zrozumienia, że o górę tu chodzi. – Byłem! – w odpowiedzi twardo i bez ogródek. – Aha! – Kulpa coraz silniej trzęsąc głową, że zachodziła obawa, iż od tego trzęsienia zwichnie mu się kark. – Aha, toś taki gagatek! – Coś ty, Kulpa?! – zaczęli wołać jeden przez drugiego: Graczyk, Wydrzyński, Vogelsand – coś ty, pijany?! Ale Kulpa nie przestawał podrzucać głową i wołać, szczękając przy tym zębami: – On, on – śmirus i koń w nos dmuchany; on nie uszanował ani przodków naszych, ani ojców, którzy też z przodków są – nic, tylko nabija się z ich świętej pamięci, bo nic nie ma świętego, jako że sam jest znikąd i bez kogokolwiek! – Być nie może! Co ty nie powiesz! – jeden przez drugiego, ale widać wyraźnie, że co innego im w głowie, a nie Kulpowe pretensje. I Vogelsand do szklanki ze spirytusem, Wydrzyński do mądrzenia się, ale tak, żeby wszyscy słyszeli, a Graczyk do Barbary Krupy, ściska ją za pierś i gada: – Ach, kobitka daje szczęście na chwilę, a potem gryzie jak leśny wąż! Na to Vogelsand: – Spirytus jedzie, dobrze się wiedzie! Wówczas Wydrzyński: – Proponuję, abyście, wicie, problem czasu i przestrzeni, wicie, rozpatrywali na płaszczyźnie ściśle ontologicznej... Wtedy Vogelsand: – Chlaj, chlajusie, całe twe życie w śpirytusie! A Graczyk, dobierając się coraz bardziej do Barbary Krupy: Moja ty kicho podgardlana, gąseczko sosem podlewana, na ciebie czekam ja od rana – a na mnie czeka krowa, wieprz. Mój ty kurczaczek nadziewany, Mój ty kotlecik niesiekany, ja ciebie kocham, że o rany! Chodź, zara weźmiem sobie ślub! Ale Wydrzyński swoje i coraz głośniej: – Jak tam uważacie, wicie, ale widok dziwaczności pomysłów co poniektórych niby kumpli, u których przeważają fantazje i fantasmagorie i gdzie rzeczywistość ulega złowieszczej mitologizacji, zaś chorobliwy mit staje się totalną rzeczywistością, to, wicie... Wówczas zerwałem się i patrząc prosto w oczy Wydrzyńskiemu, zawołałem: – Szanowni koledzy, jak wiecie, przyjechałem do was z daleka, spoza niejednej góry, spoza niejednej rzeki i spoza niejednego lasu, jak też, wicie, moje przybycie nie było zawinione przeze mnie, gdyż panowały nade mną (a i nad wami również) moce potężne i bezwzględne. I były czasy, gdyśmy się nie rozumieli oraz dokuczaliśmy sobie wzajemnie: jak dokuczałem tym, że w i d z i a ł e m was i w i e d z i a ł e m o was (choć często sam nie wiedziałem o swej wiedzy). Owszem, przyznaję, nie raz i nie dwa byłem nielojalny, ba, wręcz z cudzoziemska obcy i nie udzielający się, ale weźcie to pod uwagę, iż zarazem cierpiałem bardzo w swej samotności i w swej cudzoziemskości, gdyż kochałem was... Tak! Kochałem was! A cóż wy? Wyście mnie wytykali i dziobali jak wrony kruka, gonili jak psy kota, szarpali jak wilki konia! Słuchajcie, a któż teraz baje o chorobliwych mitach oraz o fantazjach i fantasmagoriach? Któż? Tu zaległo milczenie, że słychać było brzęk muchy motanej przez pająka. – Nie powicie chyba – podjąłem powiódłszy okiem po zebranych – że w dalszym ciągu jestem tym, co w i d z i i w i e, bo jak wicie, jest ktoś ponad nami, kto, być może, nas widzi i o nas wie, i wszyscy u niego jesteśmy sługami. Dlatego wreszcie jestem r ó w n y z w a m i: j e d n a k o w o w i d z i a n y i j e d n a k o w o w i d z ą c y, bo wreszcie mamy jednego pana, jedną świadomość (skoro i pan jeden) i jeden los! – Coś powiedział?! – wtedy do mnie ten z zawiązanym okiem, którego nie mogłem rozpoznać. – Coś rzekł?! Któż to jest ten pan, który nas widzi i o nas wie, któż?! – Proste – odparłem spokojnie, wpijając się w jedno oko nie rozpoznanego: zielonkawe, to znów bure i pląsające jak przed atakiem epilepsji – jest nim pan i gospodarz, co jest też Waldemarem, mym przyjacielem, któremu grożą dwaj umyślni. – A skąd wiesz o owym Waldemarze, który jest i panem, i gospodarzem, i zagrożonym, i grożącym, i który jest twoim przyjacielem?! – Skąd wiem? I rymnąłem jak długi na podłogę, i zacząłem wołać co sił w płucach: – Och, zostawcie mnie! och, dajcie mi spokój! och, nie pytajcie o nic, och, nie dręczcie mnie! och, nie męczcie! Ktoś chwycił mnie za kark, ktoś inny posadził na krześle i począł przytrzymywać za łokcie mocno, aż do bólu. – Znamy go dobrze, aż za dobrze! – wolał jednooki. – Spotykaliśmy się z nim nieraz i zawsze – czy to było wczoraj, czy to było jutro, czy przedwczoraj – zawsze groził nam, zawsze szkalował, a tym razem sprzysiągł się ze złą mocą! Wszystko po to, aby czynić nas podwładnymi i poddanymi, mając nas to za sen, to za przeszłość minioną, to za przyszłość nie dokończoną... – Ojca mego, ojca... – przerwał mu Kulpa i głowa się mu zatrzęsła, że nie mógł dokończyć rozpoczętego. – I matki mojej, która go ugaszczała jak mogła, i tej nie uszanował – Kincel na to, czerwieniąc się i również trzęsąc, ale nie głową, tylko tłustym podbródkiem. – Co ojca, co matkę! – Wydrzyński na to. – Nas wszystkich! – Czy są jeszcze świadkowie? – spytał jednooki tonem nie znoszącym sprzeciwu, który nie wróżył mi nic dobrego. – Wicie, a Wicek! Wicuś! Wincenty! – poczęli wołać Vogelsand, Graczyk, Kulpa, Wydrzyński i Barbara Krupa. – Co ja... – rzekł Wincenty Ostros, powstając z miejsca i czerwieniąc się przy tym jak burak – moja rzecz jeździć... – Wicek, głowa do góry! Wicek, mów całą prawdę! – Kto go tam wie, jaki on jest... – Jeździłem z nim sporo, to fakt, ale przecie... Kto go tam wie... – Wicek! – na to jednooki głosem ostrym jak fabryczna syrena. – Wicek! A dlaczegoś z nim jeździł?! Czyżbyś... Wicek?... – Panem sobie byłem – odparł Wicek spuszczając głowę. – Panem byłeś, a przecież jeździłeś z nim! Czyżbyś jeździł tam, gdzie chciałeś, czy może on sobie tobą jeździł? Mów, Wicek! – Kto kim jeździł, trudno rozstrzygnąć: raz wychodziło, że ja, to znów, że on, a innym razem – jakby nami coś jeździło – Wicek wyjaśniając i jeszcze niżej głowę spuszczając. – Tak to... uległeś mu całkowicie i poddałeś się, a on wyczyniał z tobą, co chciał. U dziadula byliście? – Bylim! – Wicek ze spuszczoną głową. – Do Florki-pieprzorki zachodziliście? – Zachodzilim... – Z Waldemarem mieliście spotkanie? – Z Waldemarem? Tegom powiedzieć nie w stanie. – A czemuż to?! – Tegom powiedzieć nie w stanie! – upierał się Wicek, choć nie do upierania się mu było. – Wynika z tego – jednooki do wszystkich – że nasz Wicek jest zdrajcą. A ze zdrajcami to my już sobie poradzimy! – Mam dziecko, dziewczynkę, nazywa się Milusia, żonę, pracę... – Wicek w krzyk i na kolana. – Cóż Wicek? Cóż Wicek?! Wicek tylko ofiarą był i narzędziem! Ten tu główny winowajca, zgorszyciel i psuj! – Leszek Wydrzyński do mnie, gdy ja wciąż byłem trzymany za łokcie. – Ten tu ciągle na nas z góry i z kpinami i palec wtyka w bolące. Ten tu tyran i dyktator! – Skoro on z góry, to my go na górę! – jednooki na całe gardło. – Już my go oprawimy w ramki, że świat będzie nogami żegnał! – Graczyk w krzyk, rad wielce z nowej uciechy, ale Barbary Krupy nie zostawia. – Koledzy drodzy, za cóż to?! Cóżem wam uczynił?! Koledzy kochani, czymżem was obraził i czymżem zawinił?! – wołałem, ale równocześnie czułem, że coś za mnie woła zgoła inaczej: gniewnie, a nawet bluźnierczo, i od tego wołania włosy zaczynają stawać dęba, a twarze nalewają się złą krwią. – Powąchaj ten kij – widzisz, jaki smagły! – W czepku się urodził, a w powrózku zginie! – Na wieżę, na dusienicę, na szubienicę! – Lekce nas waży i my lekce go zważymy, i w powietrzu go pogrzebiemy!! – Na powietrze! Na powietrze!! Na powietrze!!! Tu podnieśli mnie za łokcie i wykręciwszy ręce do tyłu, a zarzuciwszy na szyję czerwony krawat w niebieskie, lekko fiołkowe cętki, poczęli wyprowadzać z izby. Darmo się tłumaczyłem i zapierałem się nogami o próg. Na moje tłumaczenia – jeszcze większy krzyk i wyklinanie; na zapieranie się – nie wiedzieć skąd, wybiegło stadko myszy z ogromną złotawą myszą na czele i w kilka chwil zgryzło próg, że się tylko ostały drzazgi i trochę popiołu, który był pod progiem. Wyszedłem na powietrze pod wysoką gruszę i pod trzepak, z którego nie tak dawno oglądałem świat idealnym. A poczuwszy świeże powietrze – które płynęło szerokim strumieniem, szumiąc i szeleszcząc liśćmi gruszy – napełniłem się nim jak balon przed odlotem w troposferę. Tymczasem koledzy moi otoczyli mnie zwartym kręgiem i przyglądali się, co będzie dalej. I wtedy za płotem zapiszczały hamulce, trzasnęła blacha, zazgrzytały zawiasy i na podwórze wpadł, zdyszany i zlany potem, mały, krępy i czarniawy. Zebrani zaszemrali, nie wiadomo, czy zdjęci szacunkiem, czy ogromną bojaźnią, czy też zagniewani tym nagłym wtargnięciem. A mały, kraśnowargi i płaskonosy niby kaczka, albo mieszkaniec stepów dalekich, kłaniał się wszystkim uniżenie i z pańska: niby to zginał kark i niby spoglądał na zebranych spod oka. I tym sposobem idąc przedostał się do mnie, a ujrzawszy mnie wyraził przyjemne zdziwienie, że tak stoję w środku: zapewne będąc honorowym gościem wszystkich tu obecnych. Gdy zaś dostrzegł zmarszczenie brwi i usłyszał, jak co poniektórym kolegom zaczęły zgrzytać zęby, zaczerwienił się i uniósł gniewem, i zaczął wykrzykiwać: – Jakżeś to poczynał z mamulą i z tatulem, i z dziadulem, i z kumplami, i z myszkami, i z gospodarzem domu tego?! Nie mówiąc już o Florentynie, jak też o mnie, com tobie życzył najlepiej, przygarnął i przytulił, i zatrudnił na odpowiednim etacie! Jakżeś i jakżeż?! – wołał coraz piskliwiej, rozglądając się wokół, jakby szukając pomocy. – Niech wraca, skąd przyszedł! – wszyscy, którzy otoczyli mnie kołem. – Do góry go i w powietrze! – W powietrze, w powietrze! Wtedy ktoś podstawił mi pod nogi skrzynkę po piwie, że urosłem o całą głowę i począłem spoglądać z góry, widząc swych kolegów jakby z odległości i w lekkim przymgleniu, chociaż dokładnie i w każdym szczególe. Równocześnie widziałem też niebo – nadzwyczaj błękitne, a w tym niebie: malutką, pyzatą chmurkę, która, być może, była jak barokowy chłopczyk, a, być może, jak kudłaty baranek, jaśniejący niezwykłą bielą. Równocześnie dostrzegłem rude myszki, które wyległy z sionki i poczęły przesmykiwać się między nogami mych kolegów (a Barbara Krupa zaczęła się drzeć i tak się już darła do końca). Wtedy to niski i krępy, zakasawszy rękawy, pisnąwszy cienko, tuląc głowę w ramionach, wdrapał się zręcznie po trzepaku. I zamiast obciągać mi krawat w dół, podciągnął go do góry. Zrobiło mi się duszno i zapragnąłem pić, więc Wicek Ostros podał mi zimne nóżki z octem, a może sam ocet. Ale już było za późno, bo myszy czyniły swoje i ze skrzynki pozostały tylko okucia. I podniosłem głowę do góry, sztywniejąc jak rakieta przed wystrzeleniem, i począłem się zbliżać do małego białego chłopczyka, zagrzebując się w nim jak w pierzynie. A mały czarniawy padł na kolana i zaczął błagać o litość dla mnie i dla siebie i o wytłumaczenie snu, który właśnie mu się wyśnił... Oko wróbla No cóż, synu, wróciłeś na urlop czy masz wychodne? – matka do mnie, ale odwrócona tyłem i cała zapatrzona w lustro, które odbijało mnie i ukazywało jej oblicze. A gdy spostrzegła, że nie odpowiadam, zaniepokoiła się lekko (ale wciąż w lustrze). – Czemu milczysz, Boże, i siny cały! Chory jesteś czy głodny?! I rzuciwszy lustro, matka do kuchenki, gdzie coś już musiało się przypalać, albowiem swąd szedł stamtąd niezbyt przyjemny – jakby palonego mięsa czy tlących się włosów. Ja zaś osunąłem się na krzesło, gdyż, rzeczywiście, niezbyt dobrze się czułem. Do tego nie mogłem przełknąć śliny i pić mi się chciało niewymownie. – Masz tutaj! – Matka tymczasem z kuchni z czymś na talerzu, od czego poczułem mdłości. – No, jedz! Boże, on i jeść nie może. Czyżbyś chory był? No, mów! I poczęła matka trząść mną i wołać, abym mówił, a cóż ja, skoro nawet śliny przełknąć nie mogłem. – Już wiem... – matka odwróciwszy się ode mnie i twarzą do lustra – musiałeś coś w pracy przeskrobać i teraz wstyd ci. A może wyrzucono cię?! I powtórnie się odwróciła i z twarzą rozognioną i cała w pąsach do mnie: – Nie darmo śniłam dzisiaj, jak byłeś malutki i chodziłeś po łące, na której pasło się stado czarnych świń, a te świnie przemieniły się w szczury i szczury pożarły całą zieleń łąki. A ty stałeś pośrodku: wokół czarno i ty w czerni... I wtedy zjawili się jacyś źli ludzie i zawiesili cię wysoko nad łąką, że stałeś się mały jak obłoczny baranek... Gdy matka to mówiła, patrząc na mnie z wyrzutem i z lękiem zarazem, drzwi się otwarły i stanęła w nich Cecylia Rogaczewska. Matka zaraz do niej: – Popatrz, wywalili go z pracy. Siedzi teraz i milczy jak zaklęty. A do mnie: – Powiedz coś! Może się jeszcze da coś naprawić? Może nie wszystko stracone? Przecież o dobrą posadę dzisiaj tak trudno! – Rzeczywiście, Daniel wrócił jakiś nieswój i nie taki, jaki wychodził – Cecylia Rogaczewska patrząc na mnie badawczo. I zbliżywszy się do mnie chciała mnie ująć za rękę, ale ja począłem drżeć cały, więc Cecylia odstąpiła od poprzedniego zamiaru, nadal obserwując mnie bacznie. Wtedy poczułem, że mdłości, na które zbierało mi się od chwili wniesienia jadła, przybierają na sile. Uniosłem się z krzesła chcąc biec do kuchni, ale już było za późno. Więc przewiesiwszy się przez żelazną poręcz, począłem dławić się czymś, co zbierało się w przełyku, i chlusnąłem gorącym i czerwonym, zalewając pościel i podłogę. – Boże, Boże, on umiera! – matka w krzyk i rzuciła się do mnie, chwyciła mnie wpół, a dłoń jej przywarła do czoła! – Jego ojciec tak samo... – Ratujcie mnie, ratujcie!... – zawołałem wtedy, odnajdując swój głos i pozbywając się tego, co w gardle. – Zostaw go! – Cecylia Rogaczewska, ciągle bacznie na mnie spoglądając. – Zostaw go, gdyż to jest błazeństwo, nic więcej. Już ja wiem, do czego on jest zdolny. Zostaw! Dotkliwe to jest błazeństwo, trzeba przyznać, i wyższego rzędu, gdyż odnosi się do śmierci tego, co go zasiał w twoim łonie. Zostaw! I matka moja odjęła dłoń z czoła i przestała trzymać mnie wpół, choć zwisałem przez poręcz łóżka. A odszedłszy ode mnie i zbliżywszy się do lustra, patrzyła na mnie odbitego w srebrzystej sadzawce; całego we krwi, ale podobno nie mojej... Wyprostowałem się więc i chwiejąc się na nogach, blady (co widać było w lustrze), podszedłem do okna, skąd ujrzałem dach – czarny, niedawno wysmołowany i pachnący gorzko, a na tym dachu dwa gołębie, a do tych gołębi – skradającego się kota. – Gorzkie to są słowa i bolesne, I doprawdy nie zasłużyłem na nie – mówiłem patrząc na dach, to na podwórze, po którym chodził Zagajewski i zgarniał na szuflę koński nawóz. – Żeby was jednak nie martwić, muszę powiedzieć, że – na ile znam się na tych sprawach – pracuję dalej albo mogę pracować... Tacy jak ja potrzebni są, więc pracuję nadal albo mogę... A co się tyczy plucia, to sądzę, iż niekoniecznie było to plucie płucem, gdyż mogłem spaść z wysoka i odbić sobie coś w środku. Albo też, co jest najpewniejsze, najadłem się krwawej kaszanki i kichy podgardlanej, i zupy wiśniowej... Mówiłem tak, czując skurcz w okolicy serca, albowiem kot już dopadał gołębi, a Zagajewski, rzuciwszy miotłę i szuflę, komuś się kłaniał, kto wychodził z bramy... – Dobrze, dobrze, nie fantazjuj. Zmyślacz jesteś nie lada. Co ty jeszcze wymyślisz? – Cecylia Rogaczewska, podchodząc do matki i patrząc na nią, ale nie bezpośrednio, lecz poprzez lustro, w którym oczy ich się spotkały w jakimś porozumieniu dla mnie niejasnym. A gdy chciałem odpowiedzieć na te słowa niesłusznego zarzutu (gdyż cóż ja mogłem wymyślić ponad to, co już było wymyślone, ale przez kogo? Oto pytanie; przez kogo było wymyślone coś tak dalece wymyślnego i tak bardzo dotkliwego, że aby to wymyślić, trzeba samemu być dotkniętym dotkliwie i na zawsze), gdy chciałem więc odpowiedzieć na zarzut Cecylii, kot rzucił się na gołębia i nie trafiwszy począł spadać z dachu, orząc pazurami papę, a potem zjeżdżać po rynnie, zgrzytając i piszcząc pazurem, że matka zatkała uszy, a Cecylia Rogaczewska poczęła krzyczeć na mnie, jakbym był – jeśli nie kotem, to przynajmniej gołębiem – sprawcą wszystkiego! Cecylia Rogaczewska krzyczałaby jeszcze czas pewien, ale zapukano do drzwi. Poszła więc do pukania, a wróciwszy rzekła tak, jakby mnie nie było wcale: – Zagajewski stoi i czeka... Zagajewski stał w drzwiach, a ujrzawszy mnie – jeszcze bladego i z plamami czerwieni na brodzie (które starłem pod jego spojrzeniem) – ucieszył się: – Niech ja skonam, ale żeście niewąsko popili, no nie? Przynieśli was skonanego i jakby w rzygowinach. Fajnych macie kumpli, no nie? Tylko za bramę nie było komu zapłacić. Zaraz wyciągnąłem z kieszeni monetę, a Zagajewski – karteczkę, którą mi podał z szacunkiem, jakby to była nie karteczka, ale zagraniczny list. ,,Danielu, na litość Boską, błagam, nie zrozum mnie opacznie. Cierpienie moje nie ma granic ani miary. Człowiek wskaże ci drogę.” – Odczytałem z karteczki, a Zagajewski, uśmiechając się przymilnie, co nie pasowało do jego oblicza: – Co, teraz to dopiro będzie klawy ubaw, no nie?! I wyciągnął rękę, do której włożyłem drugą monetę. – Mów, człowieku, gdzie ten, który na mnie czeka – rzekłem odwracając wzrok od Zagajewskiego, który stawał się mdły i nie do zniesienia. – Jakżeby, stoi w bramie. A elegant, panie, jakby prosto z kina! – No, już dobra, dobra. Macie tu jeszcze na piwo i idźcie sobie. Zagajewski przyjął, co mu dałem, i nagle zakrztusił się i wybuchnął kaszlem długim i zaflegmionym. A skończywszy splunął krwawo i roztarł butem to, co wypluł. – Co to znowu za zwyczaje?! – ja do Zagajewskiego. – Chcecie cały dom pozarażać? Jak macie suchoty, to noście ze sobą spluwaczkę i tam sobie spluwajcie! – Nie mogę... – Zagajewski. – Nie mogę. Żadnego ratunku nie widzę. I skąd takie ścierwo się wzięło? Wczoraj i przedwczoraj zdrów byłem, a jak tylko zaczęli tu zjeżdżać się różni wszarze, Bóg wie skąd... – Ciemni jesteście jak tabaka. Wszy gruźlicy nie roznoszą. – Mówicie, nie roznoszą? To zależy, jakie wszy. Nasze, być może, nie roznoszą. Ale te, coście je... – Paszoł won! – ja na Zagajewskiego, tupnąwszy nogą. Zagajewski na schody, ale pośliznął się na czymś mokrym i śliskim, wyrżnął jak długi, staczając się ze schodów, aż do rynsztoka, który wypływał z drogerii. Zbiegłem za Zagajewskim chcąc go podnieść, ale ten pozbierał się szybciej, niźli zdążyłem do niego dopaść. Pozbierawszy się pokuśtykał do swojej oficyny, klnąc po drodze i spluwając pod nogi, ale już bez flegmy i krwi. – Pan Daniel, jeśli się nie mylę? – wówczas do mnie ktoś, kto stał w bramie i przyglądał się wszystkiemu. A był to człowiek, który na mnie czekał. – Niech pan pozwoli za mną – człowiek do mnie, wskazując ręką wyjście na ulicę, więc poszedłem pierwszy, choć miałem iść za nim. – Może to pana zdziwi – człowiek, gdy znaleźliśmy się na ulicy, zrównawszy się ze mną i patrząc na mnie okiem jasnym i nic nie mówiącym – jeśli powiem, że czekaliśmy na pana bardzo długo, a nawet dłużej, niżby to ze zwykłego rachunku wynikało... – Dlaczego by nie... – ja na to ni w pięć, ni w dziesięć. –Czekaliśmy na pana w kilku przynajmniej czasach: i w tym wczorajszym, i w tym jutrzejszym, i w tym dzisiejszym, a pan zaś lekce se ważył. Nos wtykał i wytykał, jakby na spacerze jakim. A tymczasem tak nie można! Trzeba być w zgodzie z czasem! – Z jakim czasem? – zdenerwowawszy się bezceremonialnością człowieka (gdyż człowiek bezceremonialny był nadzwyczaj). – Ano właśnie! Z jakim czasem? Miał pan – jeśli się nie mylę – być na służbie. Tymczasem nie było pana tam; gdzie więc pan był w tym czasie? – człowiek surowo i z groźbą w głosie. – W jakim czasie?! – ja denerwując się coraz bardziej. – W jakim czasie?! Przecież byłem na służbie, do cholery! – Ooo! Tak rozmawiać nie będziemy! – człowiek do mnie i podniósłszy rękę przywołał taksówkę. Wsadziwszy mnie do taksówki, człowiek usiadł obok kierowcy i w milczeniu jechaliśmy czas nie wiedzieć jak długi. Przyjechawszy na miejsce, człowiek wysadził mnie z taksówki i znów kazał iść za sobą, wskazując ręką bramę i głębokie podwórze obwarowane kamienicami. Poszedłem więc pierwszy i gdy przeszliśmy podwórze, w poprzecznej oficynie znalazła się druga brama, a za nią drugie podwórze. Tu pod ścianami pełno było żelastwa, rdzawego albo przeżartego rdzą, beczki po piwie i śledziach, skrzynki z czerwoną naklejką i żelazne kubły na śmiecie, z których – jeden za drugim – wyskoczyły trzy szczury: dwa wyłysiałe i z łysym ogonem, a trzeci rudawy. Zaraz za kubłami człowiek znalazł małe drzwi i szarpnąwszy za dzwonek otworzył je. Wszedłem do środka. Otoczono mnie ze wszystkich stron i kazano zrzucać ubranie. – Niech pan robi, jak panu każą – człowiek do mnie, naciągając białe rękawiczki i biorąc do ręki szpicrutę. – Tu przejdzie pan przegląd ogólny i dezynfekcję. Drżąc i szczękając zębami zrzuciłem ubranie i stanąłem przed stołem, za którym siedział lekarz i dwie kobiety: każda blada i z sińcami. – Najpierw od tyłu i rozewrzeć pośladki – rozkazał człowiek. Odwróciłem się więc tyłem i nachyliłem się głęboko jak mogłem. – No tak, zasiedział się głuptak aż do hemoroidów – wtedy lekarz zmarszczywszy nos i zapisując coś w notatnikach (co widziałem dokładnie i ostro, mając głowę między nogami). – Wyprostuj się! Teraz przodem i pokaż swoje nochalisko! Stanąłem przodem, blady cały i cuchnący potem, który wydzielał się spod pach i z owłosienia. Człowiek szpicrutą uniósł mi to, co zwisało, i białą rękawiczką chwycił to, co pod zwisającym, że skręciłem się z bólu, jęcząc i zgrzytając zębami. – Prawe powiększone lekko, zanik lewego – zaraportował człowiek, zdejmując rękawiczkę i rzucając ją w kąt. – To są właśnie typowe objawy bezpłodności – lekarz do dwóch kobiet, a te skrzętnie poczęły notować. – A bezpłodność, jak dowodzą najnowsze badania, jest rezultatem samogwałtu młodzieńczego. Duży procent młodzieży oddaje się tej niecnej zabawie, ten jednak jest mistrzem w swojej dziedzinie. – Wypraszam sobie! – ja płoniąc się i zakrywając ręką podbrzusze. – Otworzyć usta! – rozkazał lekarz i podniósłszy się szybko, że nie zdążyłem uchylić się, wsadził mi dwa palce pod język, cztery wbił w podniebienie i począł rozdzierać. – W środku gnój! – zawyrokował podchodząc do umywalni i myjąc tam ręce. – Śmierdzi jak z kloaki. Chory żołądek i wątroba pod wpływem nadużywania napojów alkoholowych. – I co teraz będzie? – zaniepokoił się człowiek nakładając nową parę rękawiczek. – No cóż... zdatny, ale z ograniczeniem... Kategoria w każdym razie nie najlepsza. Dezynfekcja musi być nadzwyczaj solidna! Stwierdziwszy tak lekarz zwinął swoje papiery, a za nim karteluszki dwie kobiety. Począłem rozglądać się za ubraniem, ale człowiek ujął mnie za ramię i popchnął ku żelaznym drzwiczkom zamykanym na śruby. Zanim śruby odśrubowano, człowiek nachyliwszy się do ucha. – Musisz baczyć na oddychanie: wciągaj nie za głęboko, gdyż szkoda płuca. Ale też uważaj na płytki oddech, bo możesz stracić całe szkliwo i w rezultacie zęby się posypią jak pestki w słoneczniku. Najlepiej więc będzie, jeśli wstrzymasz w ogóle wszelki oddech. A gdy chciałem go zapytać o oddychanie bez oddechu, człowiek odstąpił ode mnie i dwaj dezynfekatorzy, ująwszy pod łokcie, wprowadzili mnie do pomieszczenia dezynfekcyjnego: małego jak klatka i zażółconego do niemożliwości. Ustawiwszy mnie pośrodku komory, dwaj natychmiast wyszli (i wtedy dopiero spostrzegłem, ze mają małe maseczki na ustach). Zrobiło się ciemno i posłyszałem pisk śrub, którymi zaśrubowano mnie na czas dezynfekcji. Za chwilę poczułem zapach ostry i przenikliwy, więc za radą człowieka wstrzymałem oddech. Gdy tylko to uczyniłem, w komorze zapanował lekki brzask i nad sobą ujrzałem światełko, a w tym światełku oko, i było tak, jakby to oko świeciło nade mną. Uniósłszy głowę przyglądałem się oku, nie wiedząc, czy ono przygląda się mnie, czy tylko świeci i nic więcej, Im dłużej jednak przyglądałem się oku – ze wstrzymanym oddechem, spowity w zapach i w żółtą mgiełkę, której było coraz więcej – tym silniej czułem, że oko to jednak mnie widzi, a obok tego, czy ponad tym, tym silniej czułem, że oku temu być może nic do mnie. Wtedy opuściłem głowę i naprzeciw siebie ujrzałem wizjerkę, a w niej inne oko: zielonkawe, które migotało, jakby przechodziły przez nie fale elektromagnetyczne. Podskoczyłem do niego z pięściami, albowiem oko wyraźnie kpiło ze mnie, i rozwarłem usta chcąc przekląć je za to i za inne cierpienia, których było miliony. I wtedy poczułem, że moje obnażone zęby poczynają topnieć i od razu popielić się jak w silnym ogniu, a potem jeszcze poczułem rwanie w piersiach i duszność i zwaliłem się na cement widząc nad sobą jasność – cieniutką jak sztylet – która przenikała mnie: obojętna i nieobojętna, z nadzieją i bez. I chciałem zapłakać, ale łzy wyparowały wraz z twarzą... ...Lekko przyżółcony, lecz to się da usunąć. Trzeba trzeć i nacierać, aż krew zacznie krążyć zgodnie z rytmem serca – usłyszałem nad sobą, wraz z uczuciem bolesnego tarcia. I otworzyłem oczy widząc, że pochylają się nade mną dwaj silni, z grubymi łapami, którymi trą mnie i obmacują, jakbym był na sprzedaż. – No, wreszcie raczyłeś otworzyć oczy – powiedział ten, czyj głos już słyszałem. A był to człowiek ubrany elegancko, choć nie na mój gust. – Mamy z tobą same kłopoty, Danielu. Omdlewasz co krok, a potem bluźnisz, ubliżając wszystkiemu co święte. – Bluźnię? – Oczywiście, że bluźnisz. – A czym i jak bluźnię? – No, wiesz... – człowiek wtedy, machnąwszy ręką, co masażyści zrozumieli na swój sposób – kończąc masaż i oblekając mnie w bieliznę, a potem w ubranie. – No więc, czym bluźnię? – ja po raz wtóry, już ubrany i pewny swojej racji, gdyż nie pamiętałem, abym miał czymś bluźnić. – Milcz, głupcze! – człowiek do mnie. – Czy wiesz o tym, że ciągle sprzeniewierzałeś się służbie, gdy inni, wcale nie lepsi od ciebie, służyli! – O, Boże, przecież zdaje się już raz na ten temat była mowa; służyłem jak tylko mogłem najlepiej. – A gdzie służyłeś i kiedy? Właśnie! Sen to był tylko, nie służba. Uciekałeś w sny. – Nie przypominam... – ja na to – nie przypominam... Co najwyżej byłem... – Właśnie! Co najwyżej byłeś... nie w tej świadomości, umiejętnie zasłaniając się wiekiem. A tymczasem twój serdeczny przyjaciel, Waldemar niejaki, a tymczasem Waldemar znajduje się w opałach niewąskich. – To jest omyłka. Gruba omyłka: nie mogę być winien tego, w czym nie mogłem być! – Mamy dowody! Oto one! Tu człowiek wyjął dowody i rzucił je na stół. I zobaczyłem na stole prześcieradło podarte i popisane przeróżnie, chusteczkę we krwi, nadpalone dwa sporty, okucia po skrzynce po piwie, gazetę i kocie pazury umiejętnie spreparowane wraz z łapą. – A teraz słuchaj. Mamy tu spisane dwie części tego, jakżeś sypał swego przyjaciela. Wiemy wszystko i to, żeś pomawiał go... – Być może... nie przypominam sobie... jeśli trzeba... swoją winę... – bąkałem patrząc na dowody i na dwie części spisanego. – No, dobra, dobra! – człowiek udobruchawszy się. Tu człowiek wręczył mi część z dwóch części, które leżały na stole. – Macie tu dokumenty. Na początek musicie przeprowadzić śledztwo w pewnym mieszkaniu, gdzie – jak się podejrzewa – popełniono dzieciobójstwo, oskarżając o to przewrotnie waszego przyjaciela, chociaż nie może to mieć żadnego związku ze sprawą, której on i jego brat wraz ze szwagierką Florentyną służą wiernie. Rzekłszy tak i wręczywszy mi papiery, człowiek oddalił się, utykając lekko, co mnie zdziwiło, gdyż przedtem chodził on prosto jak świeca. Po jego wyjściu lewymi drzwiami, pod wpływem przeciągu otwarły się drzwi prawe i tak stały otwarte. Gdy minęła dłuższa chwila, a drzwi nikt nie zamykał ani też nikt ich nie używał do przejścia, skierowałem się do nich. I wetknąwszy głowę w drzwi, ujrzałem długi korytarz, który wiódł przez szereg innych drzwi, co tworzyło perspektywę malejącą na końcu i zamkniętą drzwiami. Ruszyłem szparko w ten korytarz, ściskając papiery pod pachą, z nadzieją, że zanim rozpocznę swe obowiązki, zdążę dojść do ostatnich drzwi, aby zobaczyć, co poza nimi. Aż spostrzegłem, że ostatnie drzwi nie są drzwiami, ale lustrem, bowiem ujrzałem w nich i poznałem (znając siebie dobrze) siebie z papierami pod pachą. Wtedy też zauważyłem, że masażyści ubrali mnie nie w moje ubranie, ale jakiś półmundur: z pagonami, lecz bez dystynkcji. Wszystko, ale nie to! – pomyślałem z gniewem i zacząłem zdzierać pagony i wtedy lustro się zachwiało (a ja z nim), i zaczęło zjeżdżać w bok, było to bowiem nie zwyczajne lustro, ale drzwi z lustrem. Zaraz za drzwiami zobaczyłem marmurowe schody, a kiedy zszedłem w dół, znalazłem się na Pietrynie, obok fabryki Gayera. Przy chodniku stała taksówka, a w niej siedział mój kumpel Wincenty Ostros, z którym już, bodaj że, miałem do czynienia. Wincenty Ostros, ujrzawszy mnie, zbladł wyraźnie, jak przed widmem, i skulił się w ramionach, i zaczął bredzić piąte przez dziesiąte. – Wicek, co ty?! – ja na to. – Przecież nic ci nie zrobię. No, Wicek! Ale Wicek dalej się lękał, a potem wyskoczył z taksówki i otworzywszy drzwiczki kłaniał mi się w pas. – Pal cię licho. Jak tak, jedźmy na śledztwo! – wycedziłem przez zęby, zły na Wicka i na cały świat. Tylko zdążyłem wyrazić swe życzenie, a już samochód gnał przez ulice Rudzi, mijając inne samochody, gdyż Wicek naciskał na klakson, jakbyśmy jechali z chorym albo do pożaru. I w taki sposób nadzwyczaj szybko zajechaliśmy przed kamienicę z balkonem podpartym przez piersiaste kobiety. Zahamowawszy, Wicek wyskoczył i znów otwarł mi drzwiczki, a kiedy wyciągnąłem do niego rękę, zadrżał i nie przyjął jej. To samo z monetą, którą upuścił na chodnik i moneta potoczyła się wpadając w kanalizację. Niech ci będzie – pomyślałem. – Masz swoje powody, żeby się mnie bać. Chociaż ja miałbym większe, żeby nie podawać ci ręki, a przecież podałem. – Czy mam czekać u paradnego, czy od podwórza? – Wicek do mnie. – Obojętnie. Proszę tylko przeczyścić błotniki i uzupełnić zapas benzyny – ja w odpowiedzi, znajdując słowa z taką łatwością, że aż mnie to zdziwiło. – Rozkaz! – Wicek, nieomal wyciągając się, w strunę. A gdy już wchodziłem w bramę, Wicek dognał mnie i dopadłszy mojej ręki – gdy ja tym razem wyciągałem ją, ale do klamki – począł skomleć: – Proszę o wybaczenie i litość! Mam żonę i dziecko: córeczkę. Nigdy już więcej, Bóg mi świadkiem... – Dobra, dobra... – ja, usuwając rękę, gdyż Wicek gotów był ją całą zaślinić – nie świńcie mi ręki. Dobra. Zobaczymy jeszcze, gdy cały spisek rozwikłamy. Dobra. I nacisnąwszy na dzwonek wszedłem na marmurowe schody, szerokie i lśniące od czystości. A gdy znalazłem się przed białymi i gładkimi jak rybie podbrzusze drzwiami, ręka moja zadrżała, bowiem miałem do wyboru drzwi wiodące w lewo i drzwi w prawo wiodące... Pchnąłem drzwi prawe, a tam w przedpokoju stał już tęgawy i łysiejący mężczyzna z czarnym wąsikiem, jakby z jaskółczym skrzydłem przyciętym nieco. Mężczyzna na mój widok zachmurzył swoje oblicze, jakby przykrył je skrzydłem, nie jaskółczym, lecz co najmniej kruczym. I spoza tego zachmurzenia patrzyły na mnie oczy ciemnoniebieskie, z tęczówką w koronkę – bacznie i tkliwie, wyzywająco i ujmująco. – Przyszedłeś... Z czym przyszedłeś, Danielu? – mężczyzna do mnie. – Właściwie to jestem na służbie i wstąpiłem po drodze – rzekłem spuszczając oczy i patrząc na swoje nogi, które – o czym nie wiedziałem – były obute w oficerki, skrzypiące przy każdym stąpnięciu, a nawet skrzywieniu stopy. – Zachodź! – wtedy mężczyzna do mnie. I poprowadził mnie przez salonik z etażerką i kilimem z wielbłądziej sierści, przez stołowy z martwą naturą – gdzie były odtworzone z zadziwiającą dokładnością melony, śliwy i winogrona – i wprowadził do gabinetu. Tam siadł za biurkiem. Szedłem patrząc na jego plecy – szerokie i pełne ufności – skrzypiąc butem i podzwaniając czymś, co brzęczało jak ostroga i również siadłem, przed biurkiem. – Na jakiej więc jesteś służbie, mów! – mężczyzna do mnie, bębniąc palcami po biurku i patrząc na mnie jak spod skrzydła. – Przyszedłem w sprawie małego chłopca, który miał być zamordowany... Ale nie przez Waldemara! Bo cóż Waldemar może mieć do chłopca? Przypuszczam, że mordowano tego chłopca długo i wymyślnie, najpierw znęcając się nad nim moralnie, a potem wprost go torturując. No bo proszę mi powiedzieć, czy nie torturą było dla tego chłopca oglądanie ustawicznego poniżenia i słabości ojca? Ojciec tego chłopca słynął z tchórzostwa, jak powszechnie wiadomo. – I co dalej?!... – mężczyzna powstając, ale nie na całą wysokość. – I co dalej?!... – Dalej, ojciec ten – żeby chłopca zadręczyć ostatecznie – uczynił się chorym, chorując i gorączkując całą zimę, i wołając o żarcie, chociaż wiedział, że chłopiec musi jeść. I chłopiec jadł przejrzawszy ten podstęp ojca, nic ojcu nie dając, albo bardzo mało, gdyż sam był wątły i chorowity. A wtedy ojciec – aby torturowanie doprowadzić do końca – począł ze złości wielkiej i z braku miłości do syna wypluwać z siebie krew; i tak pluł przez całą zimę. A gdy tego było nie dość, wypluł z siebie oba płuca i jeszcze wołał: „Ratujcie mnie!”. I w taki sposób zapluł na śmierć swego syna. Teraz więc prowadzę śledztwo, aby ukarać winnych i zrehabilitować niewinnych. Oczywiście i matka tego chłopca jest również nie bez winy. Mamy więc klasyczny przykład dzieciobójstwa, co jest karane przez wymierzenie najwyższego wymiaru kary! – Won! – wtedy mężczyzna. I nagle zbladł, i zachwiał się, i z ust jego wykwitła czerwona struga. I choć dusił się tą strugą najwyraźniej, to wyciągniętą ręką wciąż wskazywał drzwi. Powstałem więc i skrzypiąc butem, i brzękając ostrogą, wybiegłem przez stołowy i salonik na schody. Tam z ulgą otarłem pot z czoła, gdyż nie należało do rzeczy przyjemnych rozmawiać z mężczyznami, którym przy byle okazji krew rzuca się gardłem. A znalazłszy się na schodach poczułem lęk i udręczenie, jakiego zapewne nie doznałem nigdy. Gdyż miałem iść w drzwi lewe, ale teraz już wiedziałem, że w drzwi lewe wchodziłem niegdyś, bowiem wiedziałem już, że i w drzwi prawe wchodziłem. Wiedziałem też, że wchodząc w drzwi lewe, już przez nie nie wyszedłem. Mogło więc być tak – myślałem – że ciągle jestem za tymi drzwiami, sądząc, że jestem przed nimi. I cała moja jazda, i Wicek, i mężczyzna z krwotokiem byli snem tylko. Wystarczy więc – pomyślałem – po raz wtóry otworzyć drzwi lewe (które były tylko raz otwierane), by uwolnić się od snu i znaleźć się... Oto pytanie: gdzie się znajdę, skoro wejdę do pokojów, w których, być może, śnię ciągle? Albowiem sen to tylko, nic więcej! Tylko tak pomyślałem, gdy drzwi lewe same się otwarły i stanęli w nich dwaj umundurowani (ale tylko częściowo, gdyż spodnie mieli cywilne) i wyciągnąwszy się na baczność poczęli mi meldować. – Poczekajcie! – zawołałem. – Poczekajcie! Nie jestem w stanie nadążyć myślą za waszym meldowaniem, gdyż, być może, śpię i śnię, i mam się obudzić. Wy zaś nie ze snu jesteście, to widać wyraźnie, i w związku z tym rozmijamy się ze sobą, i meldowanie wasze na nic się zdaje! Powiedziawszy tak, uczyniłem krok naprzód i przekroczyłem próg, i wtedy dopiero spostrzegłem wokół ślady zbrodni, i pojąłem, że nie mogę śnić zbrodni, chyba że jestem niewyżytym zbrodniarzem i wetuję sobie swoje niewyżycie. A dwaj funkcjonariusze meldowali, co następuje: – Libacja tu była suto alkoholem zakrapiana. Sądząc po butelkach, alkohole pito przednie. Zaś papierosy palono paskudne. Dowód – pety po sportach i ekstra mocnych, carmenów tylko parę. Sądząc po śladach i odciskach – meldowano – gości było sporo: ludzi prostych i bez kultury, bo pety wciskano gdzie popadnie... Żarcie też, trzeba przyznać, nie najlepsze: flaki po kaszance i salcesonach; czarnym i białym. Resztki kapusty i dwa ogórki kiszone... Ponadto ślady krwi, która – co widać – spłynęła obficie. Proszę bardzo... I dwaj funkcjonariusze wprowadzili mnie do obszernego salonu, gdzie meble stały w nieładzie, a obok stołu – głęboki fotel, cały we krwi. A nad stołem, na ścianie, jakieś trzy wyrazy wypisane krwawym palcem. – Odciski palca wzięto? – spytałem dwóch, wskazując na ścianę. Ale dwaj zmieszali się, jakby dopiero teraz dostrzegli ów krwawy ślad na ścianie. – Więc jak? – ja do nich. – Palec nieznany... – wreszcie jeden z nich. – Jak to – nieznany? – Palec nieznany... – drugi to samo. – Czyżby to był aż tak groźny palec, że nie ośmielacie się go poznać?! – krzyknąłem w gniewie. Ale dwaj funkcjonariusze milczeli jak zaklęci. – No tak... oczywiście... – rzekłem zmieszany lekko, gdyż wreszcie odczytałem słowa nic z nich nie rozumiejąc. – Musiał to być jakiś cudzoziemiec... – Jak wykazało dotychczasowe śledztwo – jeden z funkcjonariuszy, ożywiwszy się – mord, który tu popełniono, miał pobudki niejasne. Prawdopodobnie odbywał się tu jakiś seans spirytystyczny czy coś w tym rodzaju. I być może, iż ten, który miał słowa wypowiedzieć, być może był nie tym, który wypisywał, albowiem mógł posłużyć się czyimkolwiek palcem. I przez to zamaskował się, i stał się tajnym i ukrytym. Dziecię zaś, dziecię owo, które tu miano zamordować jako ofiarę kultu jakiegoś, słowo to winno było w transie hipnotycznym odczytać i rozszyfrować. Stąd mord i motywy zbrodni... – Dlaczego sądzicie: stąd mord! Czyżby słowa te dotknęły w czymś zebranych tu albo stanowiły szyfr, o którym nie mogło wiedzieć dziecię? Ale w obu wypadkach dziecię było w transie – nieprzytomne i bezbronne jak tygodniowe pisklę. Nie! Jak dotychczas słabo żeście się spisali – nie takie były motywy zbrodni. A i zbrodnia wcale nie tak przebiegała! Najlepiej będzie, gdy obejrzymy ciało dziecięcia – wtedy się wiele wyjaśni. – Ciało?! – dwaj funkcjonariusze, marszcząc się, nie wiadomo, czy w zdziwieniu, czy w niechęci. – Ciało?? – Tak jest – ciało! – Ciało po trzech dniach trzymania w lodówce – zniknęło! – wtedy jeden z funkcjonariuszy. – Zniknęło... Nie wiedziałem o tym... – Jakże to? – Nie wiedziałem, gdyż przez trzy dni nie było mnie w mieście. Miałem wychodne. Zrozumiano?! – Tak jest!! – dwaj funkcjonariusze, prężąc się i patrząc mi prosto w oczy, ale tępo i bezmyślnie. – Opowiedzcie, jaką zbrodnię popełniono na ciele dziecięcia! – Przez piersi dziecię było na krzyż podrapane jakimś stalowym pazurem, który worał się głęboko pod skórę. Zdruzgotany kark, jakby uderzeniem łapy, i siny ślad na szyi, jakby od pętli. Wszystko to dowodzi niezbicie, iż był to mord rytualny. Tylko jakiego rytuału i jakiej wiary? – Tak... Sprawa jest nad wyraz skomplikowana – rzekłem blednąc lekko. – A jeśli jeszcze, jak mówicie, po trzech dniach ciało zginęło... to Bóg tylko raczy wiedzieć, co się może jeszcze wydarzyć. Albowiem ciało mogło być wykradzione przez mordercę, który chciał zatrzeć wszelki ślad zbrodni i zniszczyć je, na przykład, w piecu ognistym. Jeśli zaś dziecię owo nie spłonęło w piecu ognistym (bo mogło nie spłonąć), wówczas ciało leży gdzieś pilnowane przez zbrodniarzy, którzy gotowi są do dalszej zbrodni, aby tylko nie wpaść w ręce sprawiedliwości. Może też być i tak, że dziecię owo – choć tak okrutnie poturbowane i naznaczone– wcale nie umarło, a tylko wpadło w letarg. I kiedy lodówkę ktoś otworzył... – Nie może być – wówczas jeden z funkcjonariuszy, a drugi popierając go zmarszczeniem brwi. – Nie może być mowy o czymś takim jak letarg, gdyż w lodówce brak powietrza. A żyć i oddychać bez powietrza któż potrafi? – Żyć i oddychać bez powietrza? Wystarczy sięgnąć do opisu życia jogów hinduskich – potrafią oni leżeć nie w lodówce, ale w ziemi przez dni parę, umiejętnie wstrzymując bicie serca i oddech... – Z oddechem – zgoda – począł zgadzać się jeden, ale raczej, aby mi się nie sprzeciwiać – ale serce? Kto sobie poradzi z sercem? – Dobra, dobra! – ja wtedy. – Widzę, że na was liczyć nie mogę w dalszym śledztwie, i muszę je przeprowadzić sam. A wy bądźcie w pogotowiu. – Tak jest! – obaj funkcjonariusze służbiście i patrząc mi w oczy, ale bez przekonania, jakby to były nie ich oczy i nie ich słowa. – Bądźcie w pogotowiu i baczcie. Mam pewien ślad, po którym się udam. I jak to się mówi, po nitce do kłębka. Zbrodniarz i ofiara będą odkryci. Chyba, chyba że... – Chyba? – obaj nadstawiając uszu i jakby lekko zacierając ręce. – Milczeć! – Śmierdzi tu, jakby kaczka się usrała! Otworzyć okna i wywietrzyć! Mieszkanie całe zabezpieczyć, a napis napisany palcem na ścianie – zdjąć i dać do ekspertyzy! A Ja – w drogę! Tak rzekłszy ruszyłem do wyjścia, wyszedłem na schody i jak gdyby nigdy nic – na dół. A tam już czekał Wicek. Wicek czekał w uniżeniu i strachu, od czego brały mdłości, i rzeczywiście mdłości mnie wzięły, więc oparłszy się o samochód począłem wyrzucać z siebie to, co jeszcze mogłem mieć do wyrzucenia. A zafrasowany Wicek biegał wokół wozu i rozganiał tłumy ciekawskich. Potem, gdy już było po wszystkim, wziął mnie pod pachę i usadziwszy w samochodzie pytał, dokąd i którędy mamy jechać. – A któż może lepiej od ciebie wiedzieć, Wicek, którędy i dokąd... – Jak to? – Wicek. – Dlaczego akurat ja mam wiedzieć? – Ano właśnie, dlaczego a k u r a t ty? Dlatego, Wicek – ja w odpowiedzi – żeś świadkiem był i teraz będziesz świadczył. A twoje świadczenie to jazda po tropie zbrodni. – Zbrodni?! – Wicek i zbladł cały, co mogłem stwierdzić obserwując jego kark, który stal się biały, jakby pudrem posypany. I Wicek rzucił kierownicę, i znów rzucił mi się do nóg, ale przeszkadzało mu siedzenie, więc Wicek kolanami na siedzenie, a głową o dach samochodu. – Dobra, dobra, Wicek. Obaj wiemy najlepiej, co i jak. I jeśli ci życie miłe, to gnaj co sił tam, gdzie powinniśmy być już dawno! Wicek z powrotem siedzeniem na siedzenie i ruszył z miejsca na drugim biegu. Szarpnąłem się do tyłu i zaraz nabiłem sobie guza wielkości koziego rogu. – No, Wicek, nie tak ostro – ja do Wicka Ostrosa. Wicek zwolnił, i już jechał spokojnie, aż zajechaliśmy na miejsce. A tam – przed domem krytym gontem, który stał w sadzie starym, zachwaszczonym i pełnym gawronów, gdyż właśnie zbliżała się jesień – czekał przed ganeczkiem niejaki dziadulo – świadek wielu epok i sam epokowy: z wąsem obwisłym, o siwym oku i z potężną lagą, która była laską dziadula. – A niech cię... – dziadulo od razu na wstępie – niech cię dunder świśnie. To taka robota? Co ty sobie myślisz, szczunie jeden, że wieczny jestem?! Samowar stygnie, chłopi się zbuntowali; ani bryczki, ani koni. A i nawozu jak na lekarstwo. Trzeba chodzić po polach i zbierać... – Dziadulo wybaczy – ja, wyszedłszy z samochodu, a Wickowi dając znak ręką, aby czekał na gazie – dziadulo pozwoli: wejdźmy i porozmawiajmy bez świadków. – Nie mogę, gości mam. Może jutro... – dziadulo, ale prowadzi mnie przez sionkę i przez kuchnię, gdzie w ogromnym piecu buzował ogień: złoty jak koguci ogon. – Nie ma mowy! Jutro, jutro... Co za jutro? Domagam się rozmowy w cztery oczy, gdyż sprawa jest tajna, i to dziś! – Dziś? – dziadulo wtedy, zatrzymując się w pokoiku za piecem. – Jakie dziś? Czyje dziś? Czy moje, czy twoje? – Proszę mi tu nie filozofować. Nie te czasy! – O nie, mój ty wisusie drogi – dziadulo, sadowiąc się na żelaznym łóżku, a mnie wskazując stołek – nie tak będziemy rozmawiać, a to cię wydziedziczę i nie będziesz dziedzicem. – Dziadulo coś pomylił – ja wtedy – i bierze mnie nie za tego, kim jestem. A jestem śledczym na śledztwie i przyjechałem do dziadula w sprawie małego chłopca, który choć się zapowiadał wspaniale i był obdarzony umiejętnościami, jako też szlachetnością serca, zaginął. I trop prowadzi tędy. – Którędy? – dziadulo, robiąc trąbkę z dłoni i nadstawiając ucha. – Tędy! – mówię. – A którędy „tędy”? – No, tędy... – No, dobrze, dobrze. A jaki to był chłopiec, bo coś sobie nie przypominam? – Był taki mały, malutki. Szczun jeszcze. I dziadulo go hołubił, i wsadzał na konia, i obwoził go, trzęsąc nim, tym chłopcem, jak grzechotką, że pacierz dzwonił mu jak zęby u nie- boszczyka. A potem dziadulo wprowadzał tego chłopca na wzgórza zielone i uniesione ponad kwieciste łąki, kędy wiła się rzeczka zwijna i pluskały się płocie. I oślepiał dziadulo tego chłopca widokiem tak ostrym, jak wybuch słońca. A jak gdyby tego było nie dość, prowadził dziadulo chłopca do stajni i odurzał go amoniakiem końskim, i wprowadzał go na pola konopne, kędy smyrgały kury dziobiąc siemię, a konopie – pachniały! I do tego zapachu – choć chłopiec był już odurzony absolutnie – dodawał dziadulo jeszcze chleby gorące i ciemne jak dąb, i szynki wędzone, i polędwice, i smród bździn po zacierkach wieczornych. I, mój Boże, i chłopiec ów – choć się tak zapowiadał – zaniewidział i stracił węch! I wtedy dziadulo (pamięta, dziadulo) począł umierać, a wprzódy umarła babula; i tak umierając stratował na nic serce chłopca. A kiedy już umarli babula i dziadulo – i wszystko wokół umarło – wtedy wywiedli chłopca z tej ziemi i rzucili go do jaskini pełnej zwierząt poczciwych. I tam domagali się od niego – choć zaniewidział, stracił węch i serce miał w strzępach – aby tłumaczył widzenia i sny (bo wszystko było widzeniem i snem tylko). A kiedy począł tłumaczyć, rzucili go do lwiej jamy i do pieca ognistego... – Nic nie wiem, nic nie pamiętam... – dziadulo, trzęsąc się cały i w płacz. A łzy mu potoczyły się jak grochy, – Nic a nic. Wybacz mi, proszę, muszę już iść na pole. Bo krowie łajno, wiadomo – i pod pomidorki, a wysuszone – dobre do pieca... – Nic dziadulo nie pamięta? Nic?! – Nic nie pamiętam. Litości! Nie moja wina! – O, Boże, więc i dziadulo nic nie pamięta! Jakżeż teraz odnajdę tego chłopca, choćby ślad po nim... I powstawszy ruszyłem do wyjścia – obok pieca, który wystawiał koguci ogon, ale mały i podkopcony, potem przez sionkę i ganek. A za mną, postukując lagą, szlochając i płacząc dziadulo. – Jedź i nie wracaj – dziadulo do mnie, cały we łzach. – Jedź i nie wracaj. Na wieki wieków... – Amen – ja na to. Odwróciłem się bokiem do niego, lecz on patrzył na mnie, bo oczekiwał słów objaśniających albo wskazówki, co ma dalej robić. Ja zaś spoglądałem przez szparę, która powstała między uchylonymi drzwiczkami samochodu, przyglądając się trawie i ziemi, z której trawa wyrastała: każde ździebełko pojedynczo. A pomiędzy źdźbłami leżały kulki czarnego pomiotu, który musiały uronić myszy, gdyż pomiot był drobny. Trwało to długą chwilę, aż wreszcie Wicek ruszył z miejsca, znać postanowiwszy jechać na własną odpowiedzialność. Drzwiczki się zatrzasnęły, uniosłem głowę i zobaczyłem żywopłot cały utkany z żółtych plam słońca i zielonych liści, już przywiędłych i spóźnionych, więc miejscami również żółtawych. A wyżej ujrzałem gałęzie drzew wysokich i rozłożystych i poznałem lipy. Wśród gałęzi lip siedziało słońce, małe jak dojrzała gruszka, kapało z niego światło: ostre, żółte i zimne jak z kryształu. Wszystko to widziałem z dołu, jakby z dna studni, w którą byłem opuszczony wraz z samochodem i Wickiem. A gdy samochód skręcił ostro w prawo, ujrzałem na zakręcie dom – stary i kryty gontem – i na dachu tego domu siedział kogut żelazny i dziobał słońce, które spłynęło mu pod gardło, jak złote wole. I lipy, i dom z kogutem ujrzałem tak nagle i tak ostro jak we śnie. Chciałem zakrzyknąć na Wicka, aby zawracał, lecz nie mogłem wydobyć głosu, jak we śnie, gdy się przyśni zapomniana miłość. Jeszcze tylko zdążyłem zobaczyć nad dachem coś jakby mały obłok, równie promienny jak słońce, a na tym obłoku... Tylko począłem dopuszczać tę myśl, że mogę ujrzeć, co na obłoku, tylko począłem s i ę o ś m i e l a ć, aby ujrzeć, co na obłoku, gdy poczułem ostry ból w źrenicach, który przewiercił się w głąb gałki ocznej i stamtąd przeszedł w mózg. I straciłem widzenie wpadając w ciemność: niebieską, później fioletową i aksamitną jak mech. I tak siedziałem z bólem i w ciemności bardzo długo. Aż wreszcie począłem dostrzegać – najpierw plecy Wicka, pochylone i czymś strapione, potem kark i tył głowy, a później – co za oknem samochodu, i zobaczyłem (przez mgłę, co zawlokła me spojrzenie i która skraplała się w oczach ściekając po policzkach, ciepła i wilgotna), że jedziemy ulicą długą, pustą i nieznaną. Ulica wylana była asfaltem, szarym, to lśniącym smoliście, równie asfaltowy był chodnik oddzielony od jezdni stromym krawężnikiem. Wzdłuż ulicy stały ciasno domy, wszystkie kamienne i z blaszanym dachem, i z rynną blaszaną, tak grubą, jak na człowieka, który miał spłynąć wraz z deszczem. Pędziliśmy szybko i im dłużej i szybciej pędziliśmy, tym dokładniej widziałem pustkę ulicy, jej kamienność i smolistość jezdni, po której nikt nie jeździł i którą też nikt nie przejeżdżał, gdy na rogach – rzadkich i tak samo kamiennych i z rynnami – wisiały przytwierdzone do domów, niby jaskółcze gniazda, budki, w których ktoś czuwał i migotał światłem, nas przepuszczając i nie dopuszczając nikogo. – Cóż to takiego, Wicek? – ja, wydobywając z siebie głos zwilgotniały i schrypnięty jak po śpiewaniu na wietrze. Ale Wicek jeszcze bardziej się stropił, gdyż głowa mu weszła w ramiona i tak siedział skulony i z garbem, który mu wyrósł z tego stropienia. I dopiero gdy trąciłem go w ramię, Wicek się szarpnął (a samochód zatańczył na jezdni, piszcząc oponami, aż poszedł swąd gumy) i spojrzawszy w lustro, które wisiało tuż nad jego głową, odparł: – Nie mogę wiedzieć... – Jak to, bałwanie?! To któż ma wiedzieć, jak nie kierowca?! – Nie mogę wiedzieć... – Wicek po raz drugi. I wtedy usłyszałem skrzekliwy głosik, który musiał skrzeczeć już od pewnego czasu, ale ja go nie słyszałem, gdyż nie brałem za głos: – Wicek, nie kręć maszyną, bo ptaszek połamie skrzydełka albo, co nie daj Boże, wyfrunie... Wicek, trzymaj się sztywno... nie minie cię zasłużona nagroda... Wicek, milusi jesteś... Wicek... – Wicek, co to tak skrzeczy? – ja do Wicka. A Wicek zaczerwienił się i zaraz przekręcił małą gałkę i głos ucichł, jakby go ucięto. – Tegom powiedzieć nie w stanie... – Wicek, kuląc się w ramionach, – Nie w stanie? Ja ci tu zaraz wstanę! Wiesz, że jesteś zdrajcą, Wicek? l A my ze zdrajcami, Wicek... – Litości! Mam dziecko, dziewczynkę, żonę, pracę! – Wicek do mnie i rzucił kierownicę, że samochód pędził nie kierowany. – Żadnej litości! Wtedy gdy ja jestem na tropie i dochodzę po śladach na trop chłopca, który cierpiał okrutnie i którego maltretowano na rozmaite sposoby, ty wdajesz się w konszachty i sprzysięgasz się przeciwko mnie, Wicek! – Nigdy już, nigdy... – Wicek do mnie błagalnie, jakbym go miał unicestwić. I rzeczywiście, unicestwiłbym go za tę zdradę, ale samochód z rozpędu wpadł w otwartą bramę – dusząc kogoś po drodze i chlapiąc mydlinami – i wypadł na podwórze zewsząd ogrodzone murem i z ogromnymi beczkami. I uderzył w te beczki, a one potoczyły się z hukiem letniego grzmotu. Grzmot umilkł i zaległa cisza jak po burzy (albo przed) i w tej ciszy usłyszałem czyjeś westchnienia i jęki, czyjeś wyrzekania i skargi. Chciałem się podnieść, ale dach samochodu wisiał nade mną wygięty jak odwrócone niebo. Dopiero po chwili dał się słyszeć tupot nóg i ktoś zaczął odwalać beczki, a te toczyły się grzmiąc pusto i rozlegle. Odwaliwszy beczki ktoś począł dobierać się do drzwi, a kiedy drzwi nie odpowiadały, posłyszałem walenie młotów, a potem jakby syk powietrza wypuszczonego pod ciśnieniem. I nagle zaczęło wokół błyskać i iskrzyć, sypiąc fioletowymi skrami, a w nozdrza uderzył zapadł czegoś, co się paliło i topiło z oporem. – Znać dudka z czubka! – posłyszałem wtedy. – Jaki tam dudek, jaki tam czubek – na to. – Cóż to takiego?! – ja w odpowiedzi. – Cóż to się dzieje, można wiedzieć! – Poczęstujemy go dupą o ławę! – ktoś swoje. – Poczęstujemy go głową o stół! Wtedy ja, nie bacząc ani na iskry, ani na to, że swąd dusił mi oddech: – Pocałujcie mnie w gębę, kiedy w piecu głową będę! – Kto od strachu umiera, temu dzwonami podzwonimy – wtedy oni. – Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści! – ja, dusząc się i tracąc oddech. – Więcej cieląt w jatkach bywa niż starych wołów – oni coraz głośniej, zgrzytając blachą i sycząc ogniem. – Dostaniesz mleka, jak wydoisz byka! – ja, krztusząc się i czując, że iskry poczynają mnie dosięgać, gdyż ciało piecze w wielu miejscach naraz. – Zstąpił do piekieł, po drodze mu było, stamtąd uciekał, bo gorąco było – oni, odwalając drzwi i wyciągając do mnie ręce. I wyciągnąwszy ręce ujęli mnie pod pachy (a było ich dwóch: jeden z acetylenowym palnikiem, lecz ubrany z niedbałą elegancją, drugi – jak kelner albo portier w podupadłym, choć niegdyś świetnym lokalu) wyciągając na zewnątrz, ustawiając pionowo, a potem prowadzili mnie przez podwórze, choć powłóczyłem, nogami i opierałem się im lekko. –Jak się czujemy? – rozpoczął pierwszy ciskając palnik, a ten zaczął się zwijać i syczeć jak dotknięty wąż. – Kości i wnętrzności w porządeczku? – Tylko bez przytyków – ja, zginając coraz bardziej kolana, które były jak z gumy. – Jakżeż to... – drugi na to. – Cóż za niewdzięczność. – Dajmy na to... – ja słabnąc coraz bardziej od szoku, który przeżyłem, i od zacisku rąk, które ściskały mnie wpół jak żelazne obręcze – dajmy na to... Tylko puśćcie, panowie, bo wyzionę ducha... – Słyszysz – jeden do drugiego – co za niewdzięczność. Kiedy my z narażeniem życia i zdrowia, to wtedy on... – Och, nie ściskajcie mnie, nie zaciskajcie z dwóch stron! – ja i nogi mi zwiędły zupełnie, i zawisłem jak na żelaznej obręczy. I tak ze ściśniętą piersią, prawie bez oddechu, zwisając jak pajac z gumy przebyłem długie i pokryte asfaltem podwórze, później bramę śmierdzącą kotami i mydłem (a w bramie ktoś leżał zwinięty w kłębek jak kot albo jeż dotknięty przez obcego), a później schody, na które dwaj wciągnęli mnie, sapiąc i klnąc na czym świat stoi. Zaciągnąwszy gdzieś na trzecie piętro, dwaj posadzili mnie pod drzwiami i zastukawszy odeszli dudniąc po schodach, jakbym ja był pijakiem, a oni moimi kumplami od popijawy. Drzwi się otwarły i ktoś w nich stanął, a kto – tego wiedzieć nie mogłem, gdyż widziałem tylko gołe łydki – w sińcach i w żylakach, z których jeden pękł niedawno i rozlał się krwawo. – Boże, cóż to za gość! Pijak jakiś czy co? Poznałem wtedy, iż był to głos Florentyny – żony brata mego przyjaciela. Więc zawołałem jak mogłem najgłośniej: – To ja, Florka. – Ach, to ty, Danielu! – FIorentyna, obzierając się wokół trwożnie i kładąc palec na ustach. – Ciszej mów. Jakżeś tu trafił, Danielu? – Dużo by opowiadać. – Cóż to, pijany jesteś? – Ależ skąd, Florka. Zdarzył mi się wypadek, gdy byłem na śledztwie w sprawie, która powinna ci być znana. – Na śledztwie?! – FIorentyna i poczęła się cofać do drzwi. – Florka, nie zostawiaj mnie! Przecież jestem z wami. I śledztwo nie przeciwko wam... – O, Boże, nie krzycz tak – Florentyna przez zęby i obzierając się wokół. – Florka, nie opuszczaj mnie, Florka... – począłem kwilić jak dziecko. – Florka, przecież ja z wami... – Dobrze już, dobrze... – FIorentyna nachylając się nade mną i biorąc mnie pod pachy, boleśnie i z przyciskiem do piersi zwiędłej i pachnącej ostro jak przepocona sierść. A wciągnąwszy mnie przez kuchenkę za parawanik, położyła na łóżku i schyliwszy się nade mną badała wzrokiem. Od tego pochylania jedna pierś wymsknęła się jej spod bluzki, więc FIorentyna pierś na miejsce, a sama na stołek, który stał obok, i do mnie: – Mów, co za śledztwo! – Śledztwo, Florentyno, w sprawie niesłusznego oskarżenia, bowiem ani chybi oskarżenie jest niesłuszne, jeśli zgoła nie wyssane z palca, a z czyjego, to nie mnie wiedzieć. – Mów jaśniej! – Florentyna do mnie, pochylając się i badając mnie wzrokiem. – Mówię jak najjaśniej, ale, niestety, to, o czym mówię, nie jest wcale jasne. – Więc mów tak, aby było jasne! – Słuchaj, Florentyno, zabito pewnego chłopca. Dokładnie nie wiadomo, w którym to było roku ani miesiącu, gdyż zabijanie to wlokło się bardzo powoli. A działo się to w tym, a nie w innym mieście. W pewnym więc miejscu tego miasta zaapelowano do jego prostodusznego serca (a czynił to ktoś, kto miał być jego kumplem), bo serce to wszystko brało wprost. I wtedy on się oddał ze wszystkim, co miał. – Co za mowa, głowa mi pęka! – FIorentyna, chwytając się za głowę, która była i bez tego ogromna, bo włosy miała FIorentyna w nieładzie i rozczochrane. – Dobra, dobra! – wtedy ja. – Podejrzewam, że dziecię owo zabito w taki sposób, iż tresowano je, pobudzając pobudliwość i pożądliwość. Wyobraź sobie, że kiedy dziecię owo przychodziło do kogoś, kto był jego przyjacielem, a przyjaciela nie znajdował w domu (bo wynosił się chytrze), lecz nie bój się! porozrzucane były przemyślnie na krzesłach i stołkach figi – cuchnące zwierzęco i bezwstydnie. A potem widział jakieś formy uczynione z różowego jedwabiu, w których czuło się piersi – dwie i każda równa, i każda z sutką jak brodawka w kolorze brązowym. I chłopiec przymuszony do tego okolicznościami, których nie on był panem, czynił gwałt nad sobą, W taki sposób, krok po kroku, zabijając siebie w tej jaskini pełnej zwierząt chutliwych. A wtedy ni z tego, ni z owego zjawiał się przyjaciel i łapał go na gorącym uczynku, i miał dowód w ręku, że dziecię jest masochistą. I począł dręczyć owo dziecię, co miało być jego przyjacielem, w taki sposób, że na przykład... – Ach, ty bezwstydniku, pleciesz, co ci ślina na język przyniesie, a o śledztwie ani słowa! – O śledztwie?! Może właśnie to jest śledztwo? Może to jest właśnie jeden z powodów śledczych czyniony po to, aby dojść do sedna! – Zdaje się, że coś zmyślasz. A po co zmyślasz? Czy czasami nie po to, aby zyskać na czasie? – Florentyna do mnie, wyprostowując się i patrząc na drzwi, które ktoś otwierał, wprzódy podrapawszy w nie ostro i bez pardonu. – Ja zmyślam?! Boże mój, czy można zmyślać coś takiego okrutnego i bez wstydu! Musiałbym chyba śnić takie zmyślanie, co byłoby jeszcze gorsze! I wtedy stanął w przejściu, co wiodło do kuchenki: mały, krępy i z nosem lekko spłaszczonym – co mu pozostało po operacji chrząstki, którą uszkodzili chuligani – mój przyjaciel Waldemar! – Waldemarze!!! – ja na ten nagły widok. – Waldemarze!! – No tak... – Waldemar z niechęcią i nawet jakby z odrazą – spodziewałem się tego... Naprowadził na nasz ślad całą zgraję. Dom otoczony, wszystkie przejścia zamknięte. – Waldemarze! – ja, blednąc i czując coraz mocniejszy ucisk na piersiach. – Waldemarze, jak możesz! – Zdrajca i szpicel! – Waldemar przez zęby i wzgardliwie. – I do tego jeszcze winien zbrodni. – Zbrodni?! Ależ nie! To sen tylko, Waldemarze! – zawołałem i poczułem taki ból wokół piersi i w samej piersi, że natychmiast omdlałem. ...Och, zdaje się, że byłem we śnie głębokim, we śnie okrutnym i bezwzględnym, zdaje się, że byłem we śnie... Mówiłem tak już od pewnego czasu, mówiąc równocześnie i coś ponadto, gdyż rzeczywiście byłem we śnie, w który zapadłem zaraz po przyjeździe. A że byłem we śnie, dowodziło nie tylko mówienie, którego początek był zagubiony w podświadomości sennej czy może nawet w nadświadomości – bo mówienie było jakby nie we mnie, ale ponad – ale również to, że leżałem na łóżku żelaznym i sprężynowym. Przy łóżku tym ktoś siedział, pochylony i z głową podpartą – jakby zadumany lub nawet w drzemce. – Byłem więc we śnie, torturowany i męczony przez różnych takich, ale skoro sen to był, więc wychodzi, że sam siebie torturowałem i męczyłem. A ci zaś, co mieli mnie męczyć i brać na tortury, ze snu byli mego, a więc bez bytu i istnienia samodzielnego. Nie ludzie to z krwi i ciała, ale idee, które karmiłem krwią serdeczną... – Porozmawiajmy na serio – wtedy ten, co siedział podparty, a był to mój przyjaciel Waldemar, do którego – co przypomniałem sobie natychmiast – przyjechałem w odwiedziny. – Porozmawiajmy wreszcie na serio – on dalej podparty i w melancholii – smutek mnie ogarnia i zwątpienie w sens świata, skoro ty, coś miał być podporą i gwarancją mej wiary w świat, zwątpiłeś... – Zwątpiłem?! – ja. – Jakżeż to mógłbym zwątpić?! – Zwątpiłeś we wszystko i wszystko podajesz w wątpliwość, szatańskie to jest i niegodne człowieka. – Jakżeż to... Chociaż, być może... Co mi chyba wybaczysz, albowiem zapewne mówiłem niezbyt dorzecznie przez sen. Ale to mi chyba wybaczysz, gdyż we śnie człowiek jest naraz na tylu poziomach... – Tak jest, zwątpiłeś i wszystko ci się wydaje iluzją lub ideą tylko, którą żeś wypromieniował ze swego mózgu, co świadczy wymownie, że jesteś egocentrykiem i idealistą subiektywnym, w czym, mówiąc nawiasem, mogłeś zakasować samego Berkeleya. – Nie mogłem zwątpić! – ja na to. – Nie mogłem zwątpić... Najwyżej z trudem przychodzi mi ta wiara, tym bardziej że jest on tak. Znikliwy, Obłoczny, Szybki i Oślepiający... – Nie pleć mi tu! – zgrzytnął, ale tylko jednym zębem, mój przyjaciel – nie bzdurz mi tu! Wykręcasz się sianem albo znów zaczynasz bzdurzyć i sypać w oczy piachem. – I przyjaciel począł jedną ręką przecierać oczy, z których coś się sypało, ale co, tego nie mogłem dostrzec. – To, co jest prawdą, realnością, krwią, mięsem i ciałem, chcesz mieć za iluzję, A to, co jest snem twoim, czynisz znów – w sposób uparty i bez stylu zupełnie – realnością, krwią i ciałem! – Co jest realnością?! – ja wówczas, podnosząc się na łokciach i próbując spojrzeć w oczy swego przyjaciela, ale te były mętne od ciągłego tarcia. – Aha, wreszcie począłeś mówić rozsądnie. Choć przecież wiem, czemuś udawał Filipa, co wyskoczył z konopi – przyjaciel. – Udawałem? – Tak jest, udawałeś wykręcając się snem, gdy tymczasem na dole leży w bramie trup człowieka, któregoś zabił, a dalej na podwórzu – wóz rozbity, a w nim kona twój kumpel najlepszy, Ostros Wincenty. Mało tego, masz jeszcze na sumieniu pewnego chłopczyka, którego uśmiercałeś długo i przemyślnie, myląc ślady i udając, że śledzisz i podążasz po śladach, gdy tymczasem... – Gdy tymczasem?... – ... Gdy tymczasem tyś tego chłopczyka oporządził jak należy! – Ja, chłopczyka? – Aha, wreszcie pojmujesz, iż nie sen jest wciąż z tobą, ale żeś się dawno obudził i trafił w świat nie wymyślony, realny... A chcesz, to ci powiem, jakżeś tego chłopczyka oporządzał – Waldemar, łypiąc na mnie wesołym okiem. – Nie, nie, nie! Na litość boską, nie dotykaj więcej, nie ruszaj i nie trącaj! – Ano właśnie. Nawarzyłeś piwa, to go pij sam. Tylko nie wiem, dlaczego uciekłeś tu do mnie, gdy i bez tego mam kłopotów co niemiara. – Wybacz mi, Waldemarze. Zawsze byłeś ode mnie mądrzejszy i zawsze miałeś pewność, i wiedziałeś, co trzeba czynić. Cóż mam teraz zrobić, skoro, jak mówisz – a mówisz na pewno opierając się na faktach – uczyniłem tyle zła, namordowałem tyle ludzi i w tej liczbie Wicka, który miał żonę i córkę Milusię. – Ano właśnie, co masz robić? – Waldemar, mój przyjaciel, patrząc na mnie z coraz większą ciekawością, jeśli nie wręcz łapczywie. – Jeślim jest tego wszystkiego winien, jeślim winien, a że jestem winien, to fakt, o którym ty świadczysz i inni poświadczą, to wówczas... – To wówczas? – Waldemar, kładąc obie ręce na kolana, spiczaste i suche jak sęki, i patrząc na mnie tak, że nie wiedziałem już, co to oznacza. – Och, to wówczas stanę nagi, jaki jestem w swej nieprawości, w brudzie i w błocie, i niech się stanie, co się ma stać, skorom na to zasłużył. Ale w cierpieniu to było i w widzeniu, gdym widział bestię straszną i dziwną, a bardzo mocną, zęby żelazne miała wielkie, jedząc i krusząc, a ostatki nogami swymi depcąc, i miała dziesięć rogów i przypatrywałem się rogom, a oto róg mały wyrósł pośrodku nich, a trzy z rogów pierwszych wyłamane są od oblicza jego, a oto oczy jako oczy człowiecze były w owym rogu, i usta mówiące zbytnio wielkie rzeczy i kłamliwe. I przypatrywałem się, aż postawiono stołki, a Szybki a... – Zamilcz, ty parobasie przebrzydły, ty sługusie gorliwy, zamilcz! – Waldemar i zerwał się na równe nogi, które były cieniutkie, suche i obciągnięte w brązowe spodnie, jak u bączka, i nagle zawirował Pączkiem, brązowym i brzęczącym jak jesienna mucha. I tak wirując, i brzęcząc Waldemar – mój przyjaciel – wyrzucał z siebie różne słówka i całe zdania z tych słówek układał. Choć, być może, to ja układałem zdania ze słówek, które wirowały i okręcały się wraz z Waldemarem, że trudno było cokolwiek zrozumieć. Ale kiedy zdania, które ze słów się ułożyły, pojąłem (choć początkowo nic nie rozumiałem, tylko same słowa dźwięczące, a później zdania tylko w dźwięku, a nie w znaczeniu), kiedy Więc wyszedłem poza dźwięk, a doszedłem do tego, co było skryte w dźwięku, zerwałem się z łóżka i nie bacząc na ból w piersiach, zrzuciłem marynarkę z pagonami, aby bączka nakryć i uspokoić go. I bączek zaczął zawijać się w marynarkę, pryskając guzikami jak z kulomiotu, że jeden guzik trafił w szybę i wybił małą okrągłą dziurkę, drugi w sufit i tam ugrzązł, a trzeci – w mój nos (ale nie w sam czubek, tylko z boku, nieco powyżej chrząstki – tam gdzie się zaczyna kość nosowa, nadwerężając tę kość i puszczając krew). – No tak – rzekł uspokojony nagle Waldemar, owinięty aż po szyję w marynarkę, że wyglądał jak nie dokończona mumia przed włożeniem do sarkofagu – no tak... zakręciło mi się trochę w głowie, a to wszystko od twego kręcenia i wykręcania się od odpowiedzialności. Teraz siądźmy trochę i poczytajmy, tylko najpierw odwiń mnie z tego kabacika, który żeś sobie skroił, a mnie nic do niego. A kiedy odwinąłem – choć nie bez trudności – Waldemara z marynarki, która była bez guzików, że pagony dyndały jak dwa języczki, siadł na stołku i poszperawszy za plecami, wyciągnął jakąś książeczkę. – Skoro żeś zaczął od cytatów i ksiąg – bo nie twoje to były słowa, bo i skąd? – możemy dalej cytować i czytać. Najlepszy to sposób na uspokojenie nerwów nadszarpniętych nieco. I Waldemar począł burczeć pod nosem, zerkając na mnie jednym okiem: – U wujka, u hujka psedruk z ostatniej edycyi krakowszkiej ż roku 1599 z kilkoma uwagami, w których szą umiescone szłowa podług... według hebrajszkiego: I odszedł tedy Judasz od braci szwojej, i ujzał czórkę człowieka imieniem niejakim, i pojąwszy za żonę cynił z nią. I od t e g o wysedł płód i nażwała imię Herr. I znów wysedł płód, i narodzonego szyna nazwała Onan. A Judasz dał żonę pierworodnemu szwemu Herr, imieniem Thamar. A Herr był pierworodny i złośliwie zabity był barz. Zekł tedy Judasz do Onana, syna szwego: wnijdż do żony brata szwego, abyś wzbudził naszenie bratu szwemu. A on widzącz, że nie jemu szynowie rodzicz mieli, gdy wchodził do zomy Herra szwego, wypuscał nasienie na ziemię. I ż tej psycyny zabił go... zabił go... że zec bzydliwą cynił... Wtedy zerwałem się jak byłem długi nie bacząc na krew, która pryskała z nosa, krzyknąłem: – Hoc est rudis indigestaque moles! – Hoc est incestusz! – on na to, rzucając księgę, a ta zwinęła się jak wiór. – Experimentum crucis?! – Coitusz interruptusz! – on, podskakując do góry na jednej nodze jak bocian, ale bardziej sprężyście. – Vieux jeu, monsieur Waldemar! – Vieux jeu, monsieur Incestusz! – Waldemar wtedy, skacząc coraz wyżej: od podłogi aż do sufitu i od sufitu na podłogę. Rzuciłem się więc za zasłonę, gdzie stało wiadro z zimną wodą, i chlustnąłem na Waldemara. I Waldemar, prychając wodą jak kot i zaprzestawszy podskoków, do mnie: – Cóż to sobie wyobrażasz? Cóż to sobie myślisz? Za chwilę wejdą tu umyślni, aby cię obedrzeć ze skóry, a ty takie nieporządki robisz?! Podłoga zalana, szyba z dziurą, w suficie pocisk. – Nie strasz – ja wówczas – bowiem nic mi już niestraszne. – Niestraszne? Ano, zobaczymy, jak cię zaczną obracać na hiszpańskim łożu, że zrobisz się taki mały, malutki chłoptyś, jak w kołysce, i zawieszą cię na igle. A igła ta przeszpili cię przez sam zadek i przodek i wejdzie do środka. I przez szpilonego chłopaczka dadzą na suszenie do pieca ognistego i tam będziesz schnąć i kopcić się, aż zrobisz się taki jak wędzona szprotka. Wtedy wywloką z ciebie uwędzoną duszyczkę i nogami swymi zdepcą ją. – Chłopaczek, mówisz? – rzekłem i począłem do Waldemara się zbliżać patrząc mu w pląsające oczy. – Mówisz, chłopaczek? Otóż chłopaczek ten przeżywał dużo i cierpiał niemało. Nie umarł jednak i nie zaginął – jest w każdej chwili, wszędzie i wokół nas! I gdy szedłem, on, ten chłopczyk, wyprzedzał mnie – biały jak baranek i złocisty cały. Gdy się odwróciłem, chłopczyk był przede mną, a kiedym był podciągnięty do góry, on znów baczył nade mną chmurząc się podobłocznie. I zawsze, i wszędzie był i cierpiał, i płakał, że już nie wiedziałem, z a c o tak jest i d l a c z e g o, że już nie wiedziałem... Ale jest ten chłopczyk, o czym wiesz dobrze, inaczej byś tak nie skakał i nie kręcił się w koło. – No, no, no... – wtedy Waldemar, pląsając wzrokiem i kręcąc się niespokojnie – sen to tylko dzieciństwa: wracasz do lat niemowlęcych i do dzieciństwa sielskiego- anielskiego. Cała twoja podróż to sen tylko... A tymczasem ja potrzebowałem twojej realnej pomocy. W tej sprawie napisałem do ciebie list, a ty tu tymczasem zaczynasz mi bajać o jakichś chłopczykach. Widzę więc, że żadnej pomocy oczekiwać od ciebie nie mogę, a o n i już się zbliżają... I Waldemar pod ramię – które uniosłem ku górze w geście gniewu czy błagania – i wymknął się do kuchenki, a stamtąd na schody, trzasnąwszy drzwiami, że posypał się tynk z sufitu i jeden kawałek uraził i bez tego bolący nos. Siedziałem na łóżku i ręce mi zwisały, jakby obciążone girami – każda po piętnaście kilo – czułem ból w piersiach, ostry, jakby przez ramię, przez pierś i przez drugie ramię przeszło szydło. A w nosie, bolącym i znużonym tym bólem, stwardniała skorupa krwi, że mogłem oddychać tylko przez wpółotwarte usta. Na to weszła Florentyna, rozmamłana, z głową wielką jak stóg siana i drapiąc się pod pachami, poczęła biadolić: – Niechżeż się to wreszcie raz na zawsze skończy . Dosyć mam takiego życia, lepiej już było mi się nie rodzić – same utrapienia i nic radości. Tyraj od rana do nocy i tyle twego, co użyjesz po fajrancie. Ale co to za użycie, kiedy dzisiaj chłopy albo pijusy, albo znów takie nygusy, że trzeba wszystko za nich robić. Zbabiały nam chłopy, słowo daję, niech ja skisnę, jak nie mówię prawdy! Jak za chłopa nie pomyślisz i nie zrobisz, to tak jakbyś dziecku kazał dom budować –zacznie, od komina. Słowo daję, dzieciaki te chłopy, co na jedno wychodzi, bo nam zawsze bida i wiatr w oczy. O, choćby i teraz – okno wybite, sufit osypany, podłoga zalana... A po chwili: – Mam ja was wszystkich w wielkim poważaniu! Najlepiej będzie, jak zrobicie fora ze dwora, a to razem z wami przyjdzie mi odpowiadać i świecić oczami. A za co, pytam się. Za co ja mam cierpieć i dostawać po dupie? Tak biadoląc, Florentyna do mnie i biorąc mnie pod ramiona, postawiła na nogi i poczęła lekko pchać w stronę kuchenki. Wepchnąwszy mnie do kuchenki Florentyna poczęła otwierać pierwsze drzwi, a kiedy je otworzyła, coś się zwaliło, uderzając głucho niby wór pełen czegoś, co było z mięsa, albo może – kartofle, ale rozgotowane i miękkie, że tylko je tłuc. I Florentyna pisnęła, jakby ją ktoś złapał za łydkę, i poczęła cofać się – blada, w różowe plamy, jakby była chora na różyczkę czy miała liszaje. – Co ty Florka! – ja, głosem zmienionym, gdyż przez nos. – Co się stało, co żeś pana ojca zobaczyła czy może syna swego, który się nie urodził? Florentyna cofnęła się do pokoiku i dawaj zaciągać zasłony, mnie pozostawiając w kuchence opartego o stół. Zostawszy w półmroku, widząc tylko, gdzie, ale już nie wiedząc, co stoi, począłem dzwonić zębami, jeden o drugi, i drżeć na całym ciele, bo nagle zrobiło się mi zimno, a to z upływu krwi, która ściekła z nosa. Ale to, co leżało na podłodze – duże i grube, i jakby obleczone w wór zrobiony z włókna pokrzywy przemieszanego z sizalem – leżało nie poruszone, ale nie wiadomo, czy nie gotowe do poruszenia się. – Boże mój! – zawołałem. – Boże mój! Jakżeż tak można! Gdzie jest granica i koniec udrękom! A gdzieś obok miałem inny krzyk i ten inny krzyk tak krzyczał: – Dość tego, ciągle na drodze! Już ja sobie z tym poradzę! I do Florentyny: – Florka, masz benzynę, naftę czy choćby denaturkę? Otwieraj kuchenkę, będziemy piec pieczyste diabłom na zakąskę. Otwieraj, mówię, kuchenkę, a ja przez ten czas... I począłem się rozglądać po półce, i w półmroku ujrzałem – ostro jak w oświetleniu błyskawicy – tasak: duży, w kształcie lisa, gdzie ogon, to była rączka, a głowa – żarłoczne ostrze. Wyciągnąłem rękę po tasak. I w tejże chwili dał się słyszeć łomot do drzwi zewnętrznych. – Florka, poczekaj! Florka, nie otwieraj! Ale Florentyna, nie bacząc na nic, ani na mnie, ani na to, co leżało zwalone na podłogę, odhaczyła drzwi. Zaraz weszło dwóch, przepychając się w przejściu, i ujęło wór za cztery rogi, i stękając poczęło go wynosić. A na tym miejscu, gdzie wór – mokra plama. Gdy dwaj wyszli, w drzwiach stanął – mały, przysadzisty, tłustawy na obliczu, z nosem lekko zniekształconym: Waldemar, który miał być moim przyjacielem. Za nim tłoczyło się kilku. Waldemar wkroczył sztywno, z twarzą nieporuszoną, że nie wiadomo było, czy to on prowadzi kilku, czy też jego prowadzą. Gdy on tak wkraczał – nieodgadniony i przez to obcy – ja cofałem się: twarzą do Waldemara, a plecami do pokoiku, w którym siedziała cicho jak trusia Florentyna – szwagierka Waldemara. Cofnąwszy się do samej ściany – mając po lewej ręce okno, a po prawej kąt, w którym przycichła Florentyna – stanąłem jak na baczność, bo nogi miałem wyciągnięte prosto, stopy złączone i przylegające obcasem do ściany. – No, jakżeż to, Danielu, jakżeż to... – począł Waldemar sadowiąc się na taborecie, z którego przedtem uprzątnął jakieś babskie ciuszki, a kilku pozostałych obstąpiło go z tyłu i z boków. – I co tak stoisz – ciągnął Waldemar, ni to biadoląc nad czymś, ni to użalając się przed kimś – jak za przeproszeniem – tu się Waldemar skłonił ku tym, co go otaczali – nochal na weselu? I co masz mi za złe, mów, nie skrywając, bo, że masz za złe, to widać wyraźnie! Wiem, Wiem, że jesteś przeciwko mnie (i ty przeciwko mnie, Danielu). A tymczasem ja, cóż ja mogłem? (I cóż mogę? – tu Waldemar zerknął na prawo i na lewo.) Cóż ja mogłem w tym świecie, gdzie wszystko podane jest w wątpliwość, a to za sprawą stwórcy tego świata. Bo stwórca tego świata jest bardziej antystwórcą niźli stwórcą, jak świat ten jest antyświatem, czyli światem nieistnym i nieistotnym. Bo co to za świat, w którym niejacy Danielowie wyczyniają przeróżne bezeceństwa, wszystko zwalając na sen, to znów na czas nie ten... – Upraszam o litość... – ja na to ustami zbielałymi, rozkładając ręce szeroko i trzymając je w rozkrzyżowaniu – upraszam o litość... – O, właśnie: ,,upraszam o litość”! A czy nade mną się litowano? A czy ty, Danielu, zlitowałeś się nade mną i litujesz się?! (choć pluję na twoją litość!) – Nie ja to... i nie ode mnie... – ja zbielałymi wargami i nie mogąc opuścić rąk, które jakby zesztywniały w stawie barkowym. – Nie ty? A twierdziłeś ciągle, żeś stwórcą tego i że sen to twój, nic więcej! – Upraszam o litość... – ja, ciszej jeszcze. – Nie upraszaj mi tu, nie upraszaj. Bo ja nic nie mogę, jako że sam jestem na służbie i odpowiadam przed kilkoma, jeśli nie przed wszystkimi! I walczę o słuszną sprawę, i narażam się ciągle. I jako ten, który walczy o słuszną sprawę, muszę wyplenić wszystko, co niesłuszne. Nic więc dziwnego, że obowiązki zaprowadziły mnie tutaj i niestety – czego się nie da ukryć – już zaraz na wstępie natknąłem się na wór... – Upraszam... – ja i poczułem ból, który przewiercał mnie w poprzek przez ramiona i pierś, wzmógł się i stał się jeszcze bardziej rozległy, gdyż sięgnął rąk i doszedł do koniuszków palców, umiejscawiając się w poduszeczkach. A kolana poczęły mięknąć i uginać się, więc zacząłem zjeżdżać w dół, ku podłodze. Wtedy podskoczyło dwóch i złapawszy z dwóch stron podnieśli mnie ku górze, wykręcając ręce do tyłu, ale ciągle w rozkrzyżowaniu. A podskakując jeden trącił mnie ramieniem w nos, że na powrót puściła się krew, ściekając po brodzie i skapując na brzuch. – Przecież nie ja... – szeptałem, krztusząc się, gdyż krew spływała również w głąb gardła. – Świadkowie! – wtedy Waldemar i palcem na swoją szwagierkę Florentynę. – No Florka! – Co ja! Co ja! – Florka ze złością ze swego kąta. – Mnie przy tym nie było! – Florka! – Waldemar z przestrogą w głosie. – Czyżbyś była w zmowie? – Mówię, że nie moja to babska sprawa. – Czyżbyś się litowała, Florka? – Waldemar ciszej i tak, żeby nikt nie słyszał. – Florka, opamiętaj się, zgubisz nie tylko siebie, Florka. – E tam, gadanie! – Florka głośno i nieulękle. – Panowie! – wtedy Waldemar do tych, co go otaczali. – Jak widzicie, wykryliśmy gniazdo mordu i rozpusty. Należy przypuszczać, że ci tu oboje popełnili mord seksualny i ofiarę swoją poćwiartowawszy, być może, tasakiem – gdyż tylko tasak do tego się nadaje – gdzieś ukryli. Należy sądzić, że poszukiwany przez nas chłopczyk – niewinny i czysty jak baranek – znajduje się właśnie w worze, który nasi ludzie zabezpieczyli. A do nas z Florentyną: –– No, przyznajcie się, jakżeście tego chłoptysia zamęczyli, wy... wy... Wtedy jeden z tych, co stali z boku Waldemara, odezwał się głosem raźnym, choć dziwnie bezbarwnym: – Mamy dokumentację: filmy oraz protokół spisany na kilkudziesięciu stronach. Jak wynika z tej dokumentacji, chłopczyk zjawił się nie sam, ale w towarzystwie kumpla, któremu rozbito nos i wyprawiono pod byle pozorem. Kumpel ten wyszedł stąd kapiąc z nosa, wtedy zaczęto chłopczyka rozdziewać ze wszystkiego: z ubrania i ze spodniej bielizny. Rozdzianego do naga położono tu, na tym łóżku, na samym tylko prześcieradle. Następnie zaczęto nad nim znęcać się w sposób perwersyjny i bezwzględny. Gdy to się stało, chłopczyka posiekano, a czym, to się sprawdzi... – Sprawa jest jasna – odetchnął Waldemar – a zbrodnia wprost niesłychana i wołająca o pomstę do nieba. Tylko czy dziś można liczyć na niebo? Tu Waldemar podniósł się ze swego stołka i począł jakby zakasywać rękawy. A Florentyna (a być może ja z nią) w krzyk: – Nie! Nie! Zostawcie! Nie ruszajcie! Nie dotykajcie! I rzuciła się do mnie, i przylgnęła całym ciałem. Ja zaś, męczony w ramionach i czując na całym ciele jej ciało, począłem mięknąć i więdnąć. Kiedy Waldemar był już całkiem blisko, ostatkiem woli – osłabłej i zwiędłej – szarpnąłem się do tyłu, bijąc głową o okno. Pękło szkło i posypały się szyby. Przechyliłem się jeszcze głębiej do tyłu, a dwaj rozluźnili ucisk – energicznie, jakby strząsając mnie ze swoich rąk – więc straciłem równowagę i z krzykiem – swoim czy Florentyny, trudno było rozpoznać – runąłem z piętra. Spadałem i leciałem na asfalt – po którym nikt nie chodził, nie jeździły też auta – na tyle długo, aby pojąć, że oto spadam, a jak spadnę, rozbiję się na miazgę. I wtedy zahaczyłem się o rynnę, grubą i aż do ziemi, i nie wiedzieć jakim sposobem znalazłem się w środku i począłem spływać – głową w dół – wprawiony w rynnę, jak snop przed omłóceniem. Od tarcia o rynnę zrobiło się mi gorąco i być może zaczęło się tlić ubranie, gdyż poczułem zapach gorzki i smołowały. Wreszcie spłynąłem ku asfaltowi: głowę wystawiając z rynny, ramiona oparte na załamaniu rynny, reszta ciała – pionowo w dół. Począłem rozglądać się wkoło – patrząc z dołu ku górze – i wszystko wydało się mi nadzwyczaj szlachetne, gdyż zarysowane wyraziście i ostro, bez jakichkolwiek niedomówień, ale też w pewnym oddaleniu i zadumie, co była z tego oddalenia. A tuż pod samym nosem miałem rozgotowaną cebulę i talarek cytryny: cebula – niby zamknięty kwiat, mięsisty, podobny do róży – a cytryna jak przepołowiony w swej dojrzałości soczysty i szlachetny owoc. Obok dostrzegłem śliwkę i coś, co było jak kupka winogron – ściemniałych, prawie fioletowych. I owoce te razem wzięte były niby namalowane przez mistrzów szkoły flamandzkiej. Kontemplując widziane, nie spostrzegłem, kiedy do rynny, w którą byłem wprawiony, zbliżył się jakiś przechodzień i mijając ją trącił butem moją głowę, uszkadzając nos. Od tego niebacznego potrącenia głowa poczęła się kiwać w prawo i w lewo, jak serce dzwonu, i począłem dzwonić uszami o brzeg rynny, krwawiąc uszy i kapiąc krwią z uszkodzonego nosa. Na to – gdzieś z piwnic – zbiegły się malutkie myszki i błyskając ślepkami zlizywały krew. A potem myszki stanęły słupka i spozierając mi w oczy dawały do zrozumienia, że są na wszystko gotowe. – A sio! A kysz! Poszły won! – począłem wołać, pryskając krwią, i myszki pierzchły, ale nie od moich wołań, bo oto nie wiedzieć skąd zjawił się mały chłopczyk i kucnąwszy przyglądał mi się z ciekawością. – Co się tak gapisz, mały? – ja do chłopczyka. – Przepraszam – chłopczyk – czy może wytrzeć panu nos? I chłopczyk zakrzątał się żwawo, i gdzieś z bramy przywlókł kawałek prześcieradła przybrudzonego, i tym prześcieradłem zaczął mi wycierać nos i pot, który kapał z czoła, o czym nawet nie wiedziałem. – Miłosierny jesteś – ja do chłopczyka. – Czyś czasem nie nasłany przez kogo? Ale chłopczyk spuścił oczy i nic nie odpowiadał. – Nie gniewaj się, chłopczyku. Och, żebyś wiedział, chłopczyku! Żebyś wiedział!... – W i e m... – chłopczyk na to, znów kucnąwszy i patrząc mi bystro w oczy. – J e ś l i w i e s z, chłopczyku, to również wszystko rozumiesz. Musisz też rozumieć, że mam już tego dosyć i najchętniej powróciłbym do normalnej pozycji! Słowo honoru! Jeśli możesz, chłopczyku, wyjmij mnie z tego gorsetu, bo uciska nadmiernie i już nie mam siły więcej coś podobnego znosić. – Nie masz sił? – chłopczyk na to, jakby się dziwiąc. – Nie mam sił i niech to wszyscy diabli, jeśli kłamię! Dotknięty i dotykany jestem już dostatecznie dużo i od tego dotykania rzeczy nie do dotknięcia czuję coraz większe wyrzuty i staję się coraz bardziej winny. A gdy tak staję się winny – zupełnie słusznie sądzą mnie i zasądzają na przeróżne kary. – Jesteś więc winny?... – chłopczyk jakby jeszcze bardziej się dziwiąc. – Och, nie! Jestem niewinny, maltretowany i torturowany, i dotknięty w sposób szczególnie perwersyjny! – Jesteś więc niewinny?... – chłopczyk znów swoje. – Och, Boże, przecież mówiłem, że od tego dotykania rzeczy nie do dotknięcia czuję się coraz bardziej winny! – A więc – chłopczyk w zadumie, podparłszy ręką brodę i patrząc gdzieś w górę – jesteś niewinny i winny zarazem... – Właśnie, tak właśnie... – Patrzysz z dołu do góry i z góry na dół, i równocześnie z tych dwóch pozycji! – Święte słowa! – Więc cóż ja mam na to poradzić? – chłopczyk wówczas, biorąc ponownie prześcieradło i wycierając mi nos, i ocierając pot z czoła. –Jak to! Jeśli ty, chłopczyku, nic na to me poradzisz, to kto wówczas poradzi?! A pamiętasz, chłopczyku, ten dzień, gdyś cały promienny i jasny, i mocny, choć taki wiotki, i... – Mogę najwyżej przynieść nożyce do cięcia blachy – chłopczyk, przerywając mi wpół zdania i marszcząc czoło, jakbym go dotknął swymi słowami. – Ach, więc i ty, chłopczyku, cierpisz, gdy się ciebie dotyka i być może – jesteś winny i niewinny! A ja myślałem, że ty mnie wyzwolisz! Och, wyzwól mnie, chłopczyku! Chłopczyk zerwał się i oddalił się tak lekko, jakby był utkany z promienia słonecznego, i równie szybko i lekko powrócił. Zazgrzytała blacha cięta nożycami i wypadłem ze swojej metalowej oprawy nosem prosto w fioletowe winogrona, które okazały się psią kupką. Wygrzebawszy się z tego upadku stanąłem na nogach, lekko się chwiejąc, ale nie było nikogo, kto by mnie podtrzymał. Uniosłem głowę ku górze i ujrzałem nad sobą – białą i łopocącą na wietrze firankę, która trzepotała z rozbitego okna mieszkania Florentyny. A potem ujrzałem w otwartym oknie Florentynę, która machała ręką, dając jakieś znaki. Za chwilę ręka znikła, a z nią Florentyna tak nagle, jakby ktoś wciągnął ją siłą. Trzymając się ściany począłem iść przed siebie, próbując też biec, ale nogi odmawiały mi posłuszeństwa, wyginając się na wszystkie strony, jakby były z gutaperki. I wtedy, nie tyle posłyszałem, ile poczułem, że ktoś podąża za mną, podąża bardzo chytrze i skrycie – tak abym nie spostrzegł ani nawet nie poczuł jego obecności. Nie obracając głowy począłem nasłuchiwać kroków i rzeczywiście usłyszałem stąpania – nie jednego człowieka, lecz przynajmniej dwóch, jeśli nie trzech. Jestem ostatecznie zgubiony – przemknęło mi przez głowę – bez względu na t o, k t o t o jest c z y c o t o jest – od tego już nie ucieknę. I gdziekolwiek pójdę, i gdziekolwiek się znajdę – od t e g o już nie ucieknę. A tak pięknie się wszystko zapowiadało! A taki byłem mocny i dobrej myśli! Aż tu pozostałem sam – z tym czy z tymi, którzy nie odstępują mnie na krok i są baczni, i przenikają na każde piętro. Bo teraz wiem, że o n i c a ł y c z a s b y l i z a m y m i p l e c a m i, i jak bym się szybko nie odwrócił, oni zawsze zdążyli skryć się za moje plecy. O, bądź przeklęte, miasto Rudź! O, bądź przeklęte, miasto... I nogi splątały mi się zupełnie, złapałem się muru nie chcąc zjechać na trotuar. Poczułem, że ściana jest gorąca, jakby za murem gorzał wielki płomień, a mur był ścianą pieca. Sparzony opuściłem ręce i osunąłem się na asfaltowy chodnik. Wtedy ci, co byli za plecami – a którzy od początku mnie wabili tu, do tego miasta i do tego miejsca, aż zwabili, a zwabiwszy wzięli się do dzieła – poczęli biec, już jawnie tupocąc i łomocąc butami. I wtedy pomyślałem to, co powinienem był pomyśleć na samym początku: tak, to sen tylko, nic więcej... I zacząłem śnić ogromny piec, a w nim płomień i siebie obok pieca – malutkiego, jak przed urodzeniem jeszcze, i leże moje było coraz ostrzejsze i przenikało mnie na wskroś. Ja zaś wyciągałem wargi i ręce – na próżno... Potem zacząłem śnić swoje obudzenie, kogoś malutkiego, promiennego, i zacząłem śnić swoją podróż do miasta Rudzi i głębię podmłyńską, a w niej panią Pydę i Pawła Pawełczyka, a potem – jeszcze dalej i wszystko to, co się działo ze mną. A gdy to prześniłem, otwarłem oczy... I oto leżałem na trotuarze, pachnącym gorzko i smoliście, i ujrzałem dwóch, którzy stali nade mną. Spostrzegłszy, że otwieram oczy, dwaj pochylili się i ująwszy mnie boleśnie pod pachy, wykręcili ręce do tyłu, w zapale wielkim podnosząc tak wysoko, że zawisłem nad chodnikiem. – Za cóż to? – jęknąłem. – Tym razem nie ujdziesz nam! Odpowiesz za wszystko! – oni przez zęby. Więc począłem zwijać się im w rękach jak najmarniejszy robak, a potem wołać: Jeśli jest w niebie kropla litości, choćby niewielka, nie większa niż oko wróbla – dajcie mi ją! Choć cząstkę! Sen – wciąż jest ze mną... Choć już się zbudziłem, jest we mnie i jest poza mną. Nie wymyślony; realny... – Sen?! – oni na to, podnosząc mnie coraz wyżej i dopasowując mój krawat do haka, który sterczał w murze. A ja ośmieliłem się podnieść oczy do góry i ujrzałem nad sobą mały obłok – promienny jak słońce – a na tym obłoku... fot. Danuta B. Łomaczewska „Somnia Danielis” albo ,,Danielowe sny” – opierały się one na greckiej tradycji i były spokrewnione z analogicznymi utworami arabskimi, jak też odwoływały się do autorytetu proroka Daniela – były ulubioną lekturą naszych ojców. Tak więc nasi przodkowie od dawien dawna posiadali umiejętność odczytywania tajemnej mowy obrazów będących treścią snów, które stanowią prawie połowę naszego życia. Czy dziś mamy być bardziej krótkowzroczni, niż byli nasi przodkowie? Przeciwnie, obecnie, gdyśmy za sprawą mędrców uczonych w psychologii i socjologii dostąpili wtajemniczenia w naszą podświadomość indywidualną i zbiorową, możemy skakać po gałęziach drzewa naszych snów niby wiewiórka przyuczona jeść z ręki. Dlatego, kierowany słuszną wiarą w możliwości poznawcze współczesnego człowieka, odważyłem się sięgnąć w owe tajemne regiony. A jeśli treść tego sennika nieco odbiegnie od staropolskiej tradycji, niech to będzie policzone nie na karb czasów, lecz słabych jeszcze umiejętności autora. Nie będę jednak przeczył, jeśli ktoś bystro zauważy, iż pierwsze doświadczenia w dziedzinie snów mój bohater zaczerpnął ze swojej – że tak rzeknę – prehistorii sennej, starannie zakamuflowanej w „Rodzie Abaczów”. Z b i g n i e w Ż a k i e w i c z