12085
Szczegóły |
Tytuł |
12085 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12085 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12085 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12085 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rick Shelley
KAPITAN KND
Przełożyli Michał Kubiak
Włodzimierz Nowaczyk
Tytuł oryginału Captain
Jest rok 2806. Międzygwiezdna emigracja z Ziemi trwa już
prawie od siedmiu stuleci. Statystyki nie są jednoznaczne, ale za-
siedlono dotychczas co najmniej pięćset, a być może grubo ponad
tysiąc światów. Całkowita ludzka populacja Galaktyki oscyluje
pewnie koło biliona. Na Ziemi nominalną kontrolę nad wszystki-
mi koloniami sprawuje Konfederacja Ludzkich Światów, w prak-
tyce jednak jej rozporządzenia spotykają się z posłuchem jedynie
w granicach wyznaczonych przez najdalej położoną stałą bazę
systemu ziemskiego na Tytanie. Poza orbitą Saturna funkcjonują
dwa podstawowe ugrupowania polityczne: Konfederacja Ludz-
kich Światów (która jest odłamem ziemskiej organizacji i za-
łożyła swoją stolicę w świecie znanym jako Unia) oraz Druga
Federacja, z centrum na Buckingham. Obydwa związki dopiero
w ciągu kolejnych dwóch stuleci staną się naprawdę popularne
i wpływowe, a wtedy diametralna różnica poglądów doprowadzi
je do stanu wzajemnej wojny. Do tego czasu ludziom, którzy po-
trzebują pomocy militarnej, a którym nie uśmiecha się ani domina-
cja Konfederacji, ani też Federacji, pozostaje ledwie kilka możliwo-
ści do wyboru. Ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, zwracają się
do najemników. Ich największa baza ulokowana jest na planecie
Dirigent...
I
Trzy lata temu Lon Nolan nie miał pojęcia, czym jest
pawana. Teraz ją tańczył; nawet jeżeli bez wdzięku szesnasto-
wiecznego europejskiego szlachcica, to bez deptania stóp part-
nerki czy własnych. Nie przepadał za muzyką, usypiała go, jed-
nak pawana była stałym elementem oficjalnych bali oficerskich
Korpusu Najemników Dirigentu, musiał więc opanować sztywny
kanon kroków i figur oraz... ziewanie. Bluza białego, galowego
munduru ze sztywną, wysoką stójką pomagała mu zachować ja-
sny umysł i utrzymywać nienagannie wyprostowaną postawę.
Gdyby choć na chwilę stracił fason, naszywki na kołnierzyku na-
tychmiast boleśnie wpiłyby mu się w szyję.
Uważał lekcje tańca za najbardziej groteskowy element służ-
by w KND. Oficerowie mieli być przede wszystkim „dżentelme-
nami" — do czego nie przywiązywano tak wielkiej wagi nawet
w Unii Północnoamerykańskiej na Ziemi, a formalny styl oficjal-
nych rozrywek uświęcony ponadtysiącletnią tradycją był prze-
strzegany jak Pismo Święte.
— Można do tego przywyknąć — powiedział mu na po-
czątku kariery oficerskiej kapitan Matt Orlis, dowódca kompanii
Łona. — Przyda się do awansu.
— Co staroświeckie tańce i etykieta klasy, która od dawna
nie istnieje, mają wspólnego z byciem dobrym żołnierzem?
Orlis uśmiechnął się i łagodnie pokręcił głową.
— Tradycja. Spójrz na to, jak na coś zbliżonego do rytual-
nych zasad sztuki walki. Nikt nie odnosi poważnych obrażeń,
choć używa się chwytów, które w prawdziwej bitwie mogą być
7
zabójcze. Albo pomyśl o wyścigach na stadionie, gdzie starasz
się jak najszybciej dobiec do punktu wyjścia. Gdyby się nad tym
głębiej zastanowić, czy jest w tym jakiś sens?
— Biegi to dobre ćwiczenie fizyczne — zaprotestował Lon,
obruszając się na to porównanie. Był doskonałym biegaczem
i nie widział żadnego związku między ulubionym sportem a apa-
tycznym tańcem.
— Uważasz, że taniec to nie ćwiczenie? — Orlis roześmiał
się. — Widywałeś przecież zawodowych tancerzy. Znasz ludzi
w lepszej kondycji fizycznej? Oczywiście nie licząc rekrutów
świeżo po szkoleniu.
Rozbawienie kapitana irytowało Łona, ale panował nad sobą.
Orlis tymczasem perorował dalej:
— Czasami nie wystarczy być najlepszym żołnierzem. Mu-
sisz być dobry, ale musisz także zostać dostrzeżony. To ważne
dla oficera, który myśli o karierze. Może ci się to nie podobać,
ale z tego, co wiem, tak było w każdej armii... od zawsze.
— Lizusostwo.
— Niezupełnie, po prostu element gry. Lizusostwo natomiast
jest samobójcze.
W kalendarzu towarzyskim KND było z pół tuzina bali
i pomniejsze imprezy co dwa tygodnie, z wyjątkiem najgoręt-
szych miesięcy lata. Młodsi oficerowie mogli bezpiecznie pomi-
jać te ostatnie, ale obecność na balach była obowiązkowa. Lon
uważał się za szczęściarza, kiedy kontrakt lub manewry zwalniały
go z tego obowiązku. Jednak przez ostatnie dwa lata kontrakty
korpusu były rzadkością. Jak żartowano w kręgach najemników,
panowała niezdrowa epidemia pokoju. Jedynym kontraktem jed-
nostki Łona było trzymiesięczne szkolenie milicji, której nie za-
grażał żaden nieprzyjaciel. Nie toczono żadnych walk i nie zano-
siło się na żadną wojnę. Wyglądało na to, że upłynie sporo czasu,
zanim pojawi się jakiś nowy kontrakt bojowy.
*
Muzyka umilkła. Lon ukłonił się swojej partnerce, An-
gelice Demetrios, córce wyższego oficera z dwunastego pułku,
i uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech.
— Chyba muszę odetchnąć świeżym powietrzem — powie-
działa egzaltowanym tonem, równie sztucznym jak sama pawana.
— Trochę tu duszno — zgodził się z nią uprzejmie. Uśmiech-
nął się szerzej, myśląc bardziej o charakterze muzyki niż o at-
mosferze sali.
Angelika ujęła go pod rękę, choć jej dotyk był ledwie wyczu-
walny, i wyszli razem na werandę wschodniego skrzydła budyn-
ku kwatery głównej korpusu, który był równocześnie budynkiem
rządu Dirigentu. Dziewczyna była cała w bieli. Jej suknię uszyto
z jakiegoś sztywnego materiału, który skutecznie uniemożliwiał
jakikolwiek kontakt z partnerem. Na rękach miała białe rękawicz-
ki, a jej jedyną biżuterią był sznur sztucznych pereł. Pantofle na
wysokich obcasach, oczywiście też białe, Lon uznał za zupełnie
niepraktyczne. Nawet na trzycalowych obcasach była wyraźnie
niższa od niego, choć trudno byłoby uznać go za wysokiego.
Kiedyś zaskakiwało go, że na bale przychodzi tak wiele mło-
dych kobiet. „Niemal targ mięsny" — myślał. Starsi oficerowie,
zarówno pozostający w służbie, jak i emeryci, zdawali się pre-
zentować swoje córki i siostrzenice, a czasami również wnuczki,
szukając dla nich odpowiedniej partii. Wkrótce przestało go to
dziwić i już tylko obserwował, jak często te wysiłki były uwieńczo-
ne powodzeniem. Koneksje rodzinne bardzo mogły się przydać am-
bitnym młodszym oficerom. Wielkich bali nie urządzano jednak
wyłącznie dla celów matrymonialnych. Gościli na nich także
żonaci oficerowie ze swymi połowicami oraz emerytowani do-
wódcy; niektórzy z nich opuścili czynną służbę pięćdziesiąt lat
przed narodzinami Łona.
— Szkoda, że nie ma dziś gwiazd na niebie — odezwała się
Angelika, kiedy oddalili się od sześciu par podwójnych drzwi
oddzielających wielką salę balową od rozległej werandy. Prawie
nie słyszeli muzyki, jednak nie byli sami. Przynajmniej tuzin in-
nych par poszedł w ich ślady.
Lon sztywno wzruszył ramionami.
— Przynajmniej nie pada. — „Tak naprawdę brakuje mi wi-
doku olbrzymiego księżyca" — pomyślał. Dirigent miał dwa ma-
łe księżyce, niewiele większe od Deimosa i Fobosa, księżyców
Marsa. Księżyce Dirigentu nazywały się Aurora i Vesper, jednak
żołnierzom KND były znane raczej jako Szczurek i Mysz.
Angelika oparła się o balustradę. Światło padające z sali balo-
wej odbijało się w jej brązowych oczach drobnymi iskierkami.
Cerę miała bladą jak marmur werandy. Była dość ładna.
— Te bale są takie sztuczne — powiedziała nagle, zaska-
kując Łona. Był to pierwszy indywidualny rys, z jakim się zdra-
dziła. Do tej chwili wydawała mu się taka sama jak wiele mło-
dych kobiet, z którymi bywał na balach. Uśmiechnął się.
— Zauważyłem.
— Ludzie tak naprawdę nie mają okazji się poznać. Cały
czas muszą przestrzegać jakichś zasad: „Włóż to" lub „Zachowuj
się tak czy owak", od pokoleń ciągle tak samo. Mój ojciec miał
zdjęcia swojej babki z takiego balu, a moja suknia jest chyba
dokładną kopią tej, którą miała wtedy na sobie.
— To śliczna sukienka — zauważył.
— Jakby zrobiono ją z drutu. Swędzi mnie od niej całe ciało.
„Może jest jeszcze jakaś nadzieja dla ciebie" — pomyślał.
„Być może jesteś normalna".
— Czasami mam wrażenie, że kołnierzyk munduru galowe-
go odetnie mi głowę.
Oboje się roześmiali. Odprężył się trochę. „Byłoby przyjem-
nie spotkać się w sytuacji, gdzie moglibyśmy być ubrani i zacho-
wywać się jak zwyczajni ludzie, nie jak manekiny ze staroświec-
kiego obrazu". Jednak już na tyle poznał społeczność Dirigentu,
żeby powstrzymać się od składania jakichkolwiek propozycji.
Randka wiązałaby się z koniecznością zwrócenia się do jej ojca
z prośbą o pozwolenie, a to byłoby równoznaczne z deklaracją po-
ważnych zamiarów wobec dziewczyny. Dwa kroki do oficjalnych
zaręczyn. Angelika zresztą również niczego nie sugerowała.
— Pochodzisz z Ziemi, nieprawdaż?
— Tak. Z Ameryki Północnej. — Takie pytania przestały go
dziwić. Jego akcent zdecydowanie różnił się od dirigenckiego
i nie był jedynym Ziemianinem w KND. — Ale jestem tu już po-
nad trzy lata i to jest teraz mój dom. Wątpię, czy kiedykolwiek
wrócę na Ziemię. — To oświadczenie jak zwykle wywołało lek-
ki skurcz w żołądku, lecz było boleśnie prawdziwe. Powrót był-
by nieco problematyczny.
— Raz odwiedziłam Ziemię — powiedziała dziewczyna. —
Ojciec brał udział jako delegat w jakiejś ważnej konferencji i za-
brał mamę i mnie ze sobą. Byłyśmy tam miesiąc, ale nie wi-
działam zbyt wiele. Kilka sławnych miast w Europie. Wszędzie
były tłumy ludzi. Czasami miałam ochotę krzyczeć i uciec gdzieś,
gdzie mogłabym być sama.
— To fakt. Ziemia jest zatłoczona — zgodził się z nią. —
Może też być niebezpieczna, nie tak jak Dirigent.
— Ojciec mówił mi, że jest tam dwadzieścia miast, z których
każde ma więcej ludzi niż cały Dirigent.
Lon pokiwał głową twierdząco.
— Co najmniej dwadzieścia. Ma to swoje dobre i złe strony.
Dużo się dzieje, kiedy znajdzie się razem dziesięć czy piętnaście
milionów ludzi, to nie zawsze jest złe.
Rozmawiali jeszcze około dziesięciu minut, a potem Angeli-
ka zaproponowała powrót na salę. Już przy drzwiach spytała:
— Tęsknisz za Ziemią?
Przełknął, zanim odpowiedział:
— Czasami.
Jeden dzień w tygodniu, kiedy żołnierzom z jego plu-
tonów przypadała służba w kuchni, Lon pełnił obowiązki w do-
wództwie korpusu. Powiedziano mu, że to część edukacji młod-
szych oficerów. Ostatnio delegowano go do biura kontraktów,
gdzie przeglądał raporty wywiadu ze światów, z których moż-
na by spodziewać się kontraktów, i studiował meldunki pisane
przez oficerów kontraktowych. Być może kiedyś on sam zosta-
nie wysłany w celu rozpoznania możliwości zawarcia kontrak-
tu, a nawet negocjowania zatrudnienia dla części korpusu. Po
dwóch latach posuchy gdyby udało mu się pozyskać coś dla swo-
ich ludzi, na pewno zostałoby to dostrzeżone w odpowiednich
kręgach.
Ta nadzieja pozwalała mu przebrnąć przez wiele stron szcze-
gółowych raportów.. Dobrze, że ta praca wypadała zawsze w po-
niedziałek, bo dzięki temu miał więcej czasu na odzyskanie rów-
nowagi po weekendowych ekscesach. Ostatnio jednak te ostatnie
zdarzały się coraz rzadziej. Janno Belzer opuścił służbę cztery
miesiące po ślubie i pracował w cywilnym sektorze korpusu, co
liczyło mu się do emerytury.' Wyprawy do Camo Town — dziel-
nicy Dirigent City stworzonej po to, by służyć (i obsłużyć)
żołnierzom na przepustce — w towarzystwie Phipa Steesena
i Deana Ericksa stawały się coraz rzadsze. Dystans dzielący ofi-
cera od żołnierzy pogłębiał się w miarę upływu miesięcy bez
kontraktu bojowego. Lon coraz więcej przebywał w towarzy-
stwie innych oficerów, również po służbie.
— Wiem, że to robota jak inne — powiedział porucznikowi
Carlowi Hoperowi, który dowodził pozostałymi plutonami kom-
panii Alfa. — I nie wyobrażam sobie, że cokolwiek o tym myślę
czy piszę, ma jakiekolwiek znaczenie, ale mógłbym gorzej trafić.
— Jedli lunch w kantynie dla młodszych oficerów w budynku
dowództwa korpusu.
— Nigdy nie wiadomo, Lon. Oczywiście, wszyscy mają na-
dzieję, że wszystko zostało należycie zbadane, zanim przekazali
nam te dokumenty, jednak zawsze jest pewna szansa, że uda ci
się dostrzec coś, co inni przeoczyli. Rozumiesz: inna perspekty-
wa. Szczególnie w twoim przypadku.
Lon był zaskoczony.
— A co jest we mnie takiego szczególnego?
— Jesteś z Ziemi.
— Coś jak kobieta z brodą i połykacz mieczy?
Carl roześmiał się.
— Powiedziałem: inna perspektywa. Masz odmienne do-
świadczenia niż większość z nas. Nie byłbym zdziwiony, gdyby
na pół roku skierowali cię do pracy w wywiadzie właśnie z tego
powodu.
Lon udał, że trzęsie się ze strachu.
— To nie dla mnie. Zwariowałbym. Wolę codzienne trzy-
dziestomilowe marszobiegi.
— Nie wiem, czy posunąłbym się aż do tego, ale cię rozu-
miem. Mimo to warto się nad tym zastanowić. Nie całą pracę wy-
konuje się w biurze. O ile mi wiadomo, często trzeba wyjeżdżać.
— Miałeś u nich praktykę?
Carl pokiwał głową.
— Tyle co ty, w biurze kontraktów. Niewiele mam im do za-
oferowania. Ty masz.
— Tylko dlatego, że pochodzę z Ziemi?
Carl wzruszył ramionami.
„To nie jest żołnierka" — pomyślał Lon. „Chcę być żołnie-
rzem. Na niczym innym mi nie zależy". Była to mantra, która do-
prowadziła go na Dirigent.
Trzeci i czwarty pluton kompanii Alfa, drugiego bata-
lionu, siódmego pułku KND znacznie się zmieniły od czasu, kiedy
Lon Nolan został ich dowódcą. Nie chodziło jedynie o odejście
Janno Belzera. Ludzie ginęli. Kilku, jak sierżant Ivar Dendrow,
wybrali rentę zamiast dalszej służby po wyleczeniu ran. Niektó-
rzy awansowali, żeby uzupełnić łańcuch dowodzenia. Dav Grott
awansował do stopnia kaprala i dowodził drugą drużyną. Jez Ai-
vish został dowódcą pierwszej drużyny po śmierci Heyesa Wur-
da. Ben Frehr nadal prowadził trzecią drużynę, a Kai Eathon
czwartą. W czwartym plutonie nastąpiło jeszcze więcej zmian.
Weil Jorgen nadal był sierżantem, a Wil Nace dowodził pierwszą
drużyną, ale w ciągu trzech lat skład pododdziału zmienił się
w dziewięćdziesięciu procentach. W sumie zaledwie dwudziestu
siedmiu żołnierzy z obu plutonów pamiętało dzień, kiedy Lon
objął dowództwo.
Zmiany dotyczyły zresztą całej organizacji. Pułkownika Gaff-
neya zastąpił pułkownik łan McGregor, który wcześniej był do-
wódcą trzeciego batalionu. McGregor jednak zmarł — niektórzy
twierdzili, że w tajemniczych okolicznościach — w wypadku,
który nie powinien się zdarzyć, a już na pewno nie powinien mieć
śmiertelnych skutków. Teraz dowódcą pułku był pułkownik Med-
win Flowers, a drugim batalionem dowodził Hiram Black, awan-
sowany na podpułkownika.
We wtorek 10 września, po apelu batalionu, Lon stanął przed
swoimi plutonami.
— Jeżeli zaplanowaliście coś na ten weekend, macie czas do
południa, żeby wszystko odwołać. Nie spodziewajcie się zbyt
wiele, to nie jest kontrakt. — Przerwał na moment, obserwując
reakcje żołnierzy. Jedynie obaj sierżanci wiedzieli, na co się za-
nosi. Rozkazy dotarły do Łona późnym popołudniem poprzed-
niego dnia. — Dziś po południu polecimy na poligon doświad-
czalny Nassau w pobliżu Bascombe Wschodniego. Od jutra do
piątku następnego tygodnia będziemy przeprowadzać testy polo-
we nowego sprzętu, co może się nam bardzo przydać, oczywiście
jeśli zadziała tak, jak mówią nasi jajogłowi. Na razie nie mogę po-
wiedzieć wam nic więcej. Dziś rano nie ma żadnej służby ku-
chennej ani szkolenia. Sprzątnijcie kwatery i przygotujcie się do
wyjazdu. Rozejść się.
Nie zatrzymywał się. Sierżanci przekazywali już rozkazy do-
wódcom drużyn. Ruszył w stronę koszar, do swego biura na dru-
gim piętrze. Jego sprzęt był już spakowany, ale zawsze miał jakąś
papierkową robotę, żeby dowództwo się nie nudziło. W garnizo-
nie biurokracja zdawała się rozrastać samoistnie.
Kapitan Orlis czekał w biurze. Gestem wskazał Łonowi miej-
sce za biurkiem.
— Będziesz miał towarzystwo na tej wyprawie — powie-
dział.
— Tak myślałem. Jajogłowi do oceny testów, technicy do
wprowadzania poprawek i tak dalej.
— Nie tylko. Jeżeli testy wstępne wypadną pozytywnie, nie
bądź zaskoczony, gdy w przyszłym tygodniu na trybunie zasiądą
widzowie z rady. Oczywiście to wiadomość nieoficjalna, ściśle
poufna i nie ode mnie. To naprawdę wielka sprawa. Jeżeli ten
sprzęt zadziała, będzie miał dla nas kluczowe znaczenie.
Lon skinął głową.
— Czytałem akta. Bezpieczny sposób dostarczania amunicji
i żywności wojskom na powierzchi planet, gdy lądowanie pro-
mów jest niemożliwe. Nieźle brzmi. Dlaczego nie wymyślili cze-
goś takiego sto lat temu?
— Wcale bym się nie zdziwił, gdyby pracowali nad tym już
tak długo. Kod urządzenia, które będziesz testował, to XRS-sto-
-siedemnaście.
— To znaczy, że sto szesnaście prototypów nie zadziałało?
— Niektóre z nich nigdy nie wyszły poza fazę projektu kom-
puterowego. — Orlis uśmiechnął się szeroko. — Po prostu ty
i twoi ludzie musicie uważnie słuchać techników. Doszły mnie
słuchy, że ten model działa. — Lon nie pytał kapitana o źródło
tych informacji. Jak większość rodowitych Dirigentyjczyków,
Orlis miał własną siatkę krewnych w różnych zakładach prze-
mysłu zbrojeniowego.
— Wiesz, jaki okręt będzie użyty do tych testów?
Orlis pokręcił głową i podniósł się z krzesła.
— Nie słyszałem. Mają duży wybór. Dopilnuj tej roboty,
Lon. Może to nie kontrakt, ale to bardzo ważne.
2
Ponieważ nie był to płatny kontrakt, więc nie przejeż-
dżali kawalkadą autobusów przez Dirigent City na lotnisko cy-
wilne. Zamiast tego zawieziono ich na pas startowy na terenie
bazy i załadowano do dwóch promów transportowych. Lon leciał
w pierwszym, razem z trzecim plutonem. Czwarty pluton zajął dru-
gi prom. W żadnym nie było tłoczno, mimo bagażu i kilku skrzyń
ze sprzętem załadowanych jeszcze przed ich przybyciem.
— To nie jest to, co mamy testować — odpowiedział Lon na
pytanie sierżanta Girany. „Może to urządzenia kontrolne" — po-
myślał, ale nie był pewien. Na skrzyniach wymalowano za po-
mocą szablonu numery, ale dla niewtajemniczonych miały nie-
wielkie znaczenie.
— Po co te tajemnice? — dziwił się Girana. Żołnierze mieli
na sobie sprzęt bojowy, łącznie z hełmami. Girana rozmawiał ze
swym porucznikiem na prywatnej linii.
— Nie wiem, Tebba. Chyba wiele osób uważa, że mogą
dużo zyskać dzięki naszej robocie.
— Mam nadzieję, że to zadziała. Wiele razy byłem w sytua-
cjach, gdy liczenie naboi nie było jedynie ćwiczeniem dla kwa-
termistrzów.
— Ja też, Tebba.
Lot na poligon doświadczalny Nassau, trzysta mil na
wschód od Dirigent City, przebiegał bez niespodzianek. Trans-
portery szkoleniowe nie były tak potężne ani zwrotne jak promy
bojowe, a ich piloci nie mieli zamiaru pobijać żadnych rekor-
dów. Nawet nie weszli na orbitę.
Dziesięć minut przed planowanym lądowaniem Lon wstał
z fotela i przeszedł na miejsce, skąd był dobrze widoczny dla
wszystkich. Przełączył radio na kanał, na którym słyszeli go
również żołnierze czwartego plutonu w drugim promie, lecącym
w formacji sto jardów na prawo.
— To nie jest ćwiczenie lądowania — zaczął. — Wysiadamy
w zwykłym porządku, zabieramy sprzęt i ruszamy do naszych kwa-
ter. Przez resztę popołudnia mamy czas na urządzenie się w nowym
miejscu. Praca zaczyna się dopiero jutro rano. Dostaniecie rozkład
dnia, jak tylko do mnie trafi. Będzie mnóstwo różnych osób, ludzie
z departamentu badań i rozwoju korpusu, technicy i tak dalej, a tak-
że pewnie paru cywili. Uważajcie na swoje maniery. Wymyślili
urządzenie, które, jak sądzą umożliwi dostarczanie wojsku uzu-
pełniającego sprzętu na pole walki, kiedy nie będzie można wyko-
rzystać promów. Ci z was, którzy zakosztowali już prawdziwej wal-
ki, wiedzą, co to znaczy. Wykonajmy swoją robotę jak najlepiej.
Lon już od dawna nie denerwował się przed wygłaszaniem
podobnych przemówień do swoich żołnierzy i nie przejmował
się ich reakcjami — obojętnie, znudzeniem czy stłumionymi
śmiechami.
Koszary, kantyna i inne pomieszczenia dla żołnierzy na
poligonie doświadczalnym Nassau były niemal prymitywne. Zbu-
dowano je z materiałów dostępnych na miejscu: bali, wstępnie
ociosanych belek i desek, ze szparami zaklejonymi gliną. Przez
lata od czasu do czasu próbowano je ulepszać, żeby zbliżyć do
standardu obowiązującego w bazie, jednak budynki zachowały
swój rustykalny charakter. „Wygląda to jak fort na Dzikim Zacho-
dzie w Ameryce Północnej tysiąc lat temu" — ocenił Lon, kiedy
kawalkada ciężarówek dotarła do otoczonego palisadą komplek-
su, który miał być domem dla niego i jego ludzi przez następne
dziesięć dni.
Laboratoria i hale do testów wyglądały zupełnie inaczej. Zbu-
dowane z plastbetu, kompozytów i metalu, gwarantowały ideal-
ne warunki technikom i innym użytkownikom, nie mówiąc już
o VIP-ach, którzy zapragnęliby oglądać testy. Znacznie oddalo-
ne od kwater żołnierskich, budynki te zajmowały kilka tarasów
na zboczu wzgórza, na którego szczycie ustawiono plastbetowe
bunkry, stanowiące bezpieczny punkt obserwacyjny — poligon
do testowania materiałów wybuchowych znajdował się w sąsied-
niej dolinie na południowym wschodzie.
W chwili przybycia plutonów Łona było zaledwie sześć osób
z personelu cywilnego: dwóch konserwatorów i czterech pra-
cowników kuchni. Terenu strzegł pluton żandarmerii. Na miej-
scu nie było jeszcze nikogo z wojskowych i cywilnych techni-
ków odpowiedzialnych za testy.
— Przylecą jutro z samego rana — poinformował Łona po-
rucznik Shaesel Ourf, dowódca plutonu żandarmerii, kiedy spo-
tkali się w koszarach.
— W porządku. — Łon rozglądał się wokoło. — Nie będą
się nam pętali pod nogami przy rozpakowywaniu.
Ourf uśmiechnął się ze zrozumieniem.
— Doskonale to rozumiem. Osobiście najlepiej się czuję,
kiedy jesteśmy tu sami.
— To stały przydział twoich chłopców?
— Jest rotacja, trafiamy tu na trzy miesiące co dwa lata. Plu-
ton, który ma szczęście, nie robi przez ten czas nic poza obser-
wowaniem przyrody.
Teraz Łon się uśmiechnął.
— Przykro mi, że przerwaliśmy szczęśliwą passę.
Porucznik żandarmerii wzruszył ramionami.
— Taki los. Mamy już za sobą sześć udanych tygodni. Przez
większość czasu żyjemy tu na luzie. Lubimy tę służbę.
— Żarcie z replikatora czy świeże?
— Kiedy jesteśmy sami, jedzenie jest z maszyny, ale wiem,
że dziś wieczorem przyjeżdża transport ze świeżymi warzywa-
mi, owocami i mięsem. Chcą ugościć jajogłowych i techników,
a kiedy goście dobrze się odżywiają, to i my korzystamy. Wie-
czorny posiłek jest o siódmej. Zjesz ze mną?
— Będzie mi miło. — Byli, na razie, jedynymi oficerami
w bazie. — A jakie jest to miasto, Bascombe Wschodnie?
Ourf zaśmiał się.
— Nazywanie tego miastem, to przesada. Około dwustu sta-
łych mieszkańców. Pracują u nas, w niewielkiej zbrojowni i fa-
bryce replikującej jedzenie. — Korpus miał wiele takich osad
rozrzuconych po całej planecie, na wypadek wojny, która mogła-
by zakłócić produkcję w samym Dirigent City i w jego okolicy.
— Jeden pub, jedna restauracja, hotel i supermarket. Piętnaście
mil na zachód stąd. Jedyny transport należy do bazy.
— Brzmi nie najlepiej. Czy żołnierze na przepustce tam się
mieszczą?
— Góra dwie drużyny naraz. Przekonasz się, kiedy dasz
swoim ludziom wolne; transport załatwimy. Jakby co, to w świet-
licy jest piwo.
Lon przeprowadził nieformalną inspekcję kwater żoł-
nierskich, żeby sprawdzić, czy rozlokowali się wygodnie, i odpo-
wiedzieć na nieuniknione pytania — głównie na temat przepu-
stek i szansy na zdobycie drinka.
— Chłopie, dopiero tu przyjechałeś — zwrócił się do jedne-
go z młodszych szeregowców. — Nie zapominaj, że jesteśmy tu
w pracy, nie na wczasach. — Jego ton był jednak bardziej żarto-
bliwy niż oburzony.
— Jeszcze nie znam naszego planu — oznajmił każdej gru-
pie. — Wygląda na to, że poznamy go dopiero, kiedy zjawi się
ktoś z departamentu badań i rozwoju. Najwcześniej jutro ra-
no. Niedługo będzie kolacja. Potem macie czas wolny. Mają tu
świetlicę. Wyśpijcie się dobrze.
Wewnątrz koszary wyglądały równie nowocześnie jak w głów-
nej bazie korpusu w Dirigent City. Pokój Łona był nawet więk-
szy. Sprzęt postawiono mu przy łóżku. Młodsi oficerowie nie
mieli ordynansów, którzy mogliby im pomóc przy rozpakowy-
waniu. Sami musieli o siebie dbać.
Lon posłuchał własnej rady i wyspał się jak nale-
ży. Rzadkie siedem pełnych godzin niezakłóconego snu. Jego
pokój znajdował się między kwaterami żołnierzy a pokojem
sierżantów. Rano, po krótkim, nieformalnym apelu, poszli na
śniadanie. Z radością zauważyli, że cywilni kucharze skorzysta-
li z dostarczonych wieczorem zapasów świeżego jedzenia—jaj
i szynki.
Promy dowożące zespół z departamentu badań i rozwoju za-
częły lądować podczas posiłku.
— Obowiązki mnie wzywają — stwierdził Lon po wylądo-
waniu dwóch pierwszych. — Mam rozkaz zameldować się sze-
fowi zespołu zaraz po jego przybyciu.
Porucznik Ourf uśmiechnął się.
— Najpierw skończ śniadanie. Masz mnóstwo czasu, Lon.
— Chwycił się za lewe ucho. Miał w nim mały odbiornik. —
Trochę czasu minie, zanim będą gotowi do czegokolwiek.
Dwie godziny później obaj porucznicy wmaszerowali
do biura laboratorium na najniższym tarasie wzgórza. Promy
przywiozły w sumie około czterdziestu osób, dwie ciężarówki te-
renowe i kilka palet skrzyń. Sierżant z odznakami Korpusu Tech-
ników na rękawach skierował ich do szefa zespołu.
— Jestem major Joseph Pitt — przedstawił się po oddaniu
honorów. — Nolan, pan przywiózł żołnierzy na testy?
— Tak jest, sir.
— Będziemy mieli dłuższą odprawę na temat protokołu te-
stów, a potem przeszkolenie w obsługiwaniu sprzętu. Badania
polowe zaczniemy jutro. Moi ludzie muszą się do nich dzisiaj
przygotować. Tylko pogoda może to opóźnić. Przynajmniej na
początku musimy mieć idealne warunki.
*
— XRS-sto-siedemnaście umożliwi dostarczenie plu-
tonowi na Ziemi uzupełnień amunicji i żywności bezpośrednio
z orbitującego transportowca albo z promu, będącego poza zasię-
giem rakiet wroga. — Pitt przemawiał do żołnierzy trzeciego
i czwartego plutonu. Lon trzymał się z boku, żeby móc obserwo-
wać zarówno prezentację, jak i swoich ludzi. — Kiedy system
zostanie w pełni uruchomiony, każdy pluton dostanie dwa zesta-
wy sterownicze. Oznacza to zwiększenie indywidualnego ob-
ciążenia o nie więcej niż dwanaście uncji i łącze do systemu ko-
munikacyjnego w hełmie. Kapsuła zaopatrzeniowa, niewielka
rakieta, zostanie wystrzelona z okrętu lub promu na takiej trajek-
torii, żeby wejść w widzialny zakres docelowej jednostki, która
sprowadzi ją do miękkiego i precyzyjnego lądowania w jak naj-
lepszym miejscu.
Obejrzeli wideo i serię animowanych tablic. Na podium Pitt
zwrócił się do siwowłosego mężczyzny w białym kitlu, który
krok po kroku objaśniał obrazowane procedury.
Następnie cywil przedstawił procedury bezpieczeństwa testów.
— Wszystko to jest nadal w stadium eksperymentalnym, sa-
mi rozumiecie — powiedział, rozglądając się po sali, jakby spo-
dziewał się, że każdy żołnierz pokiwa głową ze zrozumieniem.
— Mamy tu do czynienia z wybuchowym paliwem rakietowym,
a w warunkach bojowych kapsuły te będą zwykle transportować
amunicję. W pierwszym teście punkty lądowania będą się znaj-
dować nie mniej niż sto jardów od ludzi. Później, jeżeli wstęp-
ne wyniki to umożliwią zmniejszymy tę odległość do bardziej
przydatnej w praktyce.
— Chcą żebyśmy ściągali sobie tę pieprzoną bombę
prosto na głowę — mruknął Phip do swej drużyny podczas prze-
rwy po wstępnym wykładzie. Za piętnaście minut każdy pluton
indywidualnie miał odbyć szkolenie praktyczne w obsłudze ste-
rowników naziemnych.
— Nawet twoja czaszka nie ma promienia stu jardów — od-
powiedział Lon. Phip nie zauważył jego nadejścia. — Spójrzcie na
to z innej strony. Byliście już w sytuacjach, kiedy po amunicji zo-
stało jedynie smętne wspomnienie. Jeżeli to zadziała, zwiększy
nasze szanse na powrót do domu nawet z najgorszego kontraktu.
Phip odwrócił się do niego bez cienia zażenowania.
— Wiem, poruczniku — powiedział. Byli na służbie. — Po
prostu nie podobam się sobie w roli królika doświadczalnego.
— Nie ryzykujesz głową. Dopóki nie przekonają się, że są
bezpieczne, rakiety będą miały neutralny ładunek i tylko tyle pa-
liwa, żeby dolecieć na miejsce. — Lon spojrzał na żołnierzy drugiej
drużyny trzeciego plutonu. — Muszą skorzystać z pomocy wojsk
liniowych przy testowaniu tego sprzętu, bo możemy dostrzec pro-
blemy, które uszły uwadze jajogłowych. Nie mają jednak zamiaru
ryzykować bardziej, niż to konieczne. Poza tym będziemy mieli tu
cywilów. Nawet gdyby nie przejmowali się zbytnio naszym lo-
sem, na pewno zadbają o bezpieczeństwo własnych tyłków.
Lon rozmawiał z cywilem prowadzącym szkolenie
jeszcze przez godzinę po jego zakończeniu.
— Chcę dokładnie wiedzieć, jak to ma przebiegać — powie-
dział naukowcowi. — Muszę posługiwać się sprzętem przynaj-
mniej tak dobrze jak moi ludzie.
Cywil pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Usiądźmy. Pokażę panu całą procedurę na symulatorze,
a potem wyjaśnię, co ma się zdarzyć, krok po kroku.
Po mozolnym sprowadzeniu na ziemię i podjęciu trzech
kapsuł zaopatrzeniowych w symulatorze Lon nie mógł opano-
wać drżenia rąk. Czuł się jak po wytężonym wysiłku fizycznym.
— Dziękuję — zwrócił się do cywila, Aleca Deradiera. —
Oby się to sprawdziło w praktyce. Takie cudo może być dla nas
niezastąpione. Mam nadzieję, że pan to rozumie.
Deradier uśmiechnął się.
— Może nie tak dobrze jak pan, ale słyszałem to już od in-
nych oficerów liniowych.
— Nie chciałbym nikogo urazić, lecz wiem, że pracujecie
nad tym od bardzo dawna. Jakieś szczególne problemy? — Lon
mówił ostrożnie, obawiając się reakcji Deradiera na krytykę.
Przez dłuższą chwilę starszy mężczyzna milczał. Zacisnął
wargi i sprawiał wrażenie, jakby intensywnie studiował koniu-
szek własnego nosa. Potem chrząknął.
— Tak, od bardzo dawna — powiedział bardzo wolno. —
Teorię opracowano ponad dziesięć lat temu, a jeszcze wcześ-
niej można było wyprodukować urządzenie, które umożliwiałoby
okrętom czy promom zrzucanie kapsuły zaopatrzeniowej w pro-
mieniu, powiedzmy, pięciu metrów od wyznaczonego celu. Pro-
blem się pojawił, kiedy okazało się, że kapsułę trzeba naprowadzać
z Ziemi. Sytuacja na polu walki może gwałtownie się zmieniać,
przynajmniej tak mi powiedziano. Nie chcieliśmy, żeby kapsuły
lądowały w miejscach, do których wróg mógłby dotrzeć pierw-
szy, albo gdzie ich podjęcie byłoby zbyt niebezpieczne dla na-
szych żołnierzy. To ogranicza prędkość kapsuły do wartości od-
powiadających ludzkiej percepcji i szybkości reakcji, co z kolei
ułatwia wrogowi jej zestrzelenie, i tak dalej. Zrównoważenie
tych parametrów okazało się niezwykle trudne.
— Więc chodziło o to, żeby kapsuła dotarła w pobliże celu
z jak największą prędkością, ale żeby człowiek mógł pokierować
nią w ostatniej fazie przed lądowaniem. — Lon chciał pokazać
rozmówcy, że zrozumiał problem.
Deradier skinął głową.
— Dokładnie. Wroga rakieta ziemia-powietrze nie musi ogra-
niczać swojej szybkości. Zdarzały się chwile, kiedy wątpiłem
w możliwość znalezienia rozwiązania.
— Ale teraz jest pan przekonany, że to się udało?
— Mamy taką nadzieję.
— Cały czas się zastanawiam, czy przypadkiem nie pominę-
liście jednego aspektu sprawy. Przepraszam, jeżeli to zabrzmi
arogancko, ale reakcje człowieka w sytuacji bojowej, kiedy jego
życie jest zagrożone, nie są takie same jak podczas bezpiecznych
testów poligonowych. Nawet jeżeli tu wszystko się uda, pewność
można uzyskać jedynie w próbie prowadzonej przez wojska na
kontrakcie, kiedy staną wobec prawdziwego wroga i będą po-
trzebować amunicji, żeby przeżyć.
— Trudno jest przeprowadzać testy w innych warunkach —
zgodził się Deradier. — Pewnie dlatego nie poświęcaliśmy temu
dość uwagi. Jednak ośmieliłbym się twierdzić, że wyniki tego
sprawdzianu będą bardziej wiarygodne, niż się panu wydaje. To
prawda, że pańscy ludzie nie będą działali w warunkach ekstre-
malnego stresu, który poprawia refleks, ale nie będą też wyczer-
pani na skutek długotrwałego niedoboru snu i ciągłego napięcia,
które go z kolei spowalniają. Zresztą przed rozpoczęciem bar-
dziej zaawansowanych testów musimy sprawdzić sprzęt w wa-
runkach kontrolowanych.
Następnego ranka Lon zbudził się bardzo wcześnie.
Nie był jednak wypoczęty. W snach raz jeszcze przeżywał ćwi-
czenia na symulatorze z nieprzyjemnymi niespodziankami. Wi-
dział siebie, i widział, jak kapsuła pełna amunicji, którą sterował,
eksploduje, zabijając wszystkich jego ludzi. Słyszał diabelski
chichot w ciszy po wybuchu.
„To nie może się zdarzyć" — pocieszał się po przebudzeniu.
„To niemożliwe, nawet na polu walki, a co dopiero tu, na poligo-
nie". Ale przez dłuższą chwilę nie udawało mu się opanować
drżenia rąk i z ulgą zmywał z siebie pod prysznicem pot wy-
wołany koszmarami.
Śniadanie trwało krótko. Ciężarówki czekały pod kantyną,
aby przewieźć oba plutony na miejsce testów. Naukowcy jechali
osobno, razem ze sprzętem. Na pokładzie promu znajdował się
inny zespół, który miał wystrzeliwać kapsuły na poligon.
— Chciałbym, żeby moi dowódcy drużyn pierwsi spróbowa-
li sterować kapsułami — zwrócił się Lon do Deradiera i majora
pitta. — Potrzebują doświadczenia i pewnej ręki, a wszyscy byli
już w sytuacji, kiedy beczułka nabojów z nieba byłaby spełnie-
niem ich modłów.
— To świetny pomysł, poruczniku — zgodził się z nim Pitt.
i— Nie wspomnieliśmy o tym w naszych procedurach testowych,
a z pewnością powinniśmy. Będziemy działać powoli. Zamierza-
my wystrzeliwać po jednej rakiecie, a przed wypuszczeniem dru-
giej przeanalizujemy wyniki pierwszej. Tak więc dajmy sprzęt
pierwszemu z pańskich ludzi, a doktor Deradier jeszcze raz prze-
ćwiczy z nim procedury.
Lon wyznaczył Dava Grotta do pierwszej próby i był w po-
bliżu, kiedy Deradier po raz wtóry tłumaczył kapralowi kolejne
etapy i zamontował sterownik na jego hełmie.
— Prosty joystick, nic szczególnego — powtarzał naukowiec.
— Dwa przyciski do sterowania silniczkami manewrującymi. —
Kilka minut powtarzał instrukcje, a potem patrzył, czy Dav po-
prawnie manipuluje przyrządami. — Dobrze. Bardzo dobrze. —
Kiwał głową z aprobatą. — Myślę, że sobie poradzisz. — Zwrócił
się do Pitta: — Majorze, sądzę, że jesteśmy gotowi.
Plutony Łona rozmieszczono w stałym okopie wyłożonym
plastbetem. Deradier i Pitt pozostali z nimi, blisko radiostacji, któ-
ra łączyła ich z promem przewożącym kapsuły. Reszta naukow-
ców rozproszyła się po całym terenie. Niektórzy schowali się
w bunkrze za okopem, inni w redutach na obrzeżach poligonu.
— Celem jest czerwone X w środku białego koła — przypo-
mniał Davowi Deradier. — Sto jardów stąd. Nie oczekujemy
idealnej precyzji, kapralu. Dobrze będzie, kiedy kapsuła wylądu-
je w pobliżu celu. To nie egzamin snajperski. Dziś najbardziej
nas interesuje czas manewrowania od chwili, kiedy kapsuła znaj-
dzie się pod kontrolą z Ziemi.
Lon zauważył, że znowu się poci. Zaciśnięte pięści trzymał
sztywno przy ciele. „Zupełnie jak podczas pierwszego bojowego
desantu" — pomyślał, starając się nieco rozluźnić. Nie stał bli-
sko Dava, otoczonego przez Deradiera i Pitta, ale słyszał, jak ma-
jor rozmawiał z pilotem promu.
— Za dwanaście minut prom doleci do poligonu — oznajmił
po zakończeniu rozmowy. — Potem ustalimy czas wystrzelenia
pierwszej kapsuły. Wyluzujcie się, kapralu. Dam wam znać, kie-
dy się sprężyć.
Dav, w hełmie z uniesioną osłoną, zdołał się uśmiechnąć.
— Postaram się to zapamiętać, sir.
Prom przelatywał z południa na północ, mając wyrzucić kap-
sułę na wysokości piętnastu tysięcy stóp, sześć mil na południe
od celu. Główny silnik kapsuły miał ją napędzać, aż znajdzie się
w odległości tysiąca stóp — pionowo i poziomo — od celu, kie-
dy to włączą się rakietki wsteczne — spowalniające. Dav przej-
mie kontrolę nad kapsułą, gdy tylko ją dostrzeże, a wiele osób
pomoże mu w tym podczas testu. Potem spróbuje naprowadzić ją
na cel. „Na tyle szybko, żeby utrudnić wrogowi jej zestrzelenie,
i na tyle wolno, żeby zapalniki amunicji nie wybuchły". Tym ra-
zem jednak kapsuła będzie przewoziła jedynie sprzęt do oceny
siły uderzenia przy lądowaniu i rejestrowania szczegółowego
kursu i szybkości lądowania.
Wystrzelenie kapsuły poprzedzało dwudziestosekundowe od-
liczanie. Ludzkie oczy i kamery obserwowały niebo, wypatru-
jąc rakiety. Testowany ładownik pomalowano jaskrawoczerwo-
ną farbą, żeby ułatwić obserwację.
— Jest! — krzyknęło kilkanaście osób jednocześnie. Od te-
go momentu wszystko działo się zbyt szybko, żeby można było
to skomentować. Jedynie Dav miał pole do działania. Manewro-
wał joystickiem i przyciskał guziki, przygryzając przy tym dolną
wargę tak mocno, że zanim skończył, po brodzie pociekła mu
krew.
Lądowanie nie było idealne. Kapsuła wirowała, zmieniała
kierunek i niemal wpadła w korkociąg, ale w końcu spadła na
ziemię z wysokości piętnastu stóp, około trzydziestu stóp od
środka krzyża na białym kręgu.
Większość żołnierzy wiwatowała. Dav Grott prawie zemdlał
z wyczerpania.
— Za wcześnie jeszcze na wiwaty — powiedział cicho Alec
Deradier. Lon ledwie go usłyszał. — Czy parametry zostały za-
chowane? — Spojrzał w stronę baraku, gdzie znajdowały się
główne instrumenty kontrolne. Kilku żołnierzy biegło już do
kapsuły, ciągnąc niewielki wózek, który miał przewieźć ją na
szczegółowe badania.
3
Dopiero w sobotnie popołudnie Lon miał czas rozej-
rzeć się po Bascombe Wschodnim. Porucznik Shaesel Ourf za-
wiózł go do miasteczka.
— Mój sierżant poradzi sobie, gdyby zdarzyło się coś nie-
przewidzianego — zapewniał Łona. — Nieważne, że są tu lu-
dzie z departamentu badań i rozwoju. Lubią trzymać się razem,
chyba że czegoś im trzeba. — Ourf miał na sobie cywilne ubra-
nie, ale Lon musiał zadowolić się moro. Nie zabrał prywatnych
ubrań.
— Jeśli naprawdę będą chcieli się z nami skontaktować, nie
ma problemu — powiedział. Obaj oficerowie mieli kieszonkowe
radia łączące ich z sierżantami i naukowcami.
— Małe prawdopodobieństwo, że jajogłowi pojawią się w mia-
steczku. A nawet jeśli, to zwykle udają, że nas nie znają. Cywile
są zakwaterowani w hotelu przez weekend, ale ci, których widy-
wałem tu wcześniej, wolą większość czasu spędzać przy swoich
magicznych urządzeniach.
— Chętnie bym się oderwał od tego wszystkiego. — Lon
potrząsnął głową. W ciągu dwóch dni przeprowadzono tylko
sześć testów, zresztą z różnymi wynikami. Jedna kapsuła kom-
pletnie oszalała po włączeniu silników hamujących i załoga pro-
mu musiała ją zestrzelić, jeszcze zanim doleciała na poligon. Po-
zostałych pięć wprawdzie sprowadzono na ziemię, jednak czas,
w jakim udało się to zrobić, nie usatysfakcjonował Deradiera.
— Zaproponowałbym ci wycieczkę po Bascombe Wschod-
nim — powiedział Ourf, kiedy dojechali na miejsce — ale stąd
widać je w całej okazałości. Dlatego proponuję, żebyśmy od razu
poszli do pubu.
Lon roześmiał się.
— W porządku. Jacy są miejscowi?
— Spokojni. Życie w Bascombe Wschodnim płynie wolniej
niż w dużym mieście. Jak już mówiłem, miasteczko ma kilkuset
mieszkańców. Czasami zjawiają się okoliczni rolnicy, którym
nie chce się jeździć do Donelly czy Jameson. — Były to najbliż-
sze miasta, choć trudno byłoby zaliczyć je do dużych, miały
bowiem nie więcej niż półtora tysiąca mieszkańców. — Sobota
i niedziela to dni szczególne, nawet jeżeli nie zjawiają się żołnie-
rze z Nassau. Ludzie przyjeżdżają na obiad i parę drinków. Jesie-
nią działa tu amatorska grupa teatralna. Wystawiają swoje sztuki
w sali balowej hotelu.
— To chyba lepsze od balów w dowództwie — wtrącił Lon.
Ourf roześmiał się, ale nie podjął tematu.
Pub nazywał się Przymrużone Oko. Szyld był holograficzny
— podchodząc bliżej, można było dostrzec, że oko rzeczywiś-
cie mrugało. Wewnątrz dominowała bursztynowa kolorystyka:
światła rozjaśniały pomieszczenie przykurzoną żółcią. Po wejś-
ciu z rozświetlonego słońcem popołudnia pub wydawał się nie-
mal mroczny. Natychmiast po otwarciu drzwi do wchodzących
docierała fala ciepłego zapachu piwa.
— To miejsce ma jeden mankament — powiedział cicho
Ourf. — Zdecydowanie przegrzewają salę. Chyba myślą, że
klienci będą pić więcej dla ochłody.
— Niezły pomysł.
Przeszli prosto do baru. Barman uśmiechnął się szeroko na
widok Ourfa.
— Witam, poruczniku — krzyknął radośnie. — Nie wie-
działem, że jesteście z powrotem w Boomer. Piwo?
— Dwa, panie Pine. To mój przyjaciel, porucznik Lon No-
lan. On i jego ludzie pomagają przy testach.
— Dzień dobry, poruczniku. Pierwsza kolejka na koszt fir-
my. Przypadła wam rola królików doświadczalnych, co?
Lon uśmiechnął się.
— Chyba można tak to określić. Ale to nie najgorsza robota.
Ma pan miły lokal.
— Mam taką nadzieję. — Podczas tej wymiany uprzejmości
Pine napełnił kufle i postawił je przed oficerami. — Gdybyście
zgłodnieli, polecamy dziś świetną pieczeń z dodatkami.
— Zachęcające. — Ourf zwrócił się do Łona: — Pani Pine
sama prowadzi kuchnię i daleko stąd lepszej nie znajdziesz.
— Już cieknie mi ślinka, panie Pine — przyznał Lon. — Jed-
nym z moich najmilszych wspomnień z dzieciństwa jest niedziel-
na pieczeń. Mam nadzieję, że pańska ożywi te wspomnienia.
— Dajcie znać, kiedy będziecie gotowi do jedzenia.
Sheasel i Lon spojrzeli na siebie i równocześnie odwrócili się
do barmana.
— Ta chwila chyba właśnie nadeszła — powiedział Ourf.
— Znajdźcie sobie stół. — Dwa były wolne. Przy pozo-
stałych trzech siedziało kilku pierwszych klientów, podobnie jak
przy barze. — Sara zaraz was obsłuży.
— Sara to jego żona? — spytał Lon, siadając za stołem na
końcu salki.
Shaesel zachichotał.
— Żona ma na imię Mildred, Sara to córka i jeszcze coś!
Lon podnosił właśnie kufel do ust, ale zatrzymał go w po-
wietrzu.
— Taka dobra?
— Zaczekaj, aż ją zobaczysz.
— Umieram z ciekawości. — Pociągnął łyk piwa i poprawił
się na krześle, żeby lepiej widzieć drzwi prowadzące do kuchni.
Rozparł się wygodnie i przez kilka minut spokojnie popijał.
Z kuchni wyszła młoda rudowłosa kobieta z tacą w dłoniach.
Bladozieloną sukienkę chronił długi, śnieżnobiały fartuch. Na-
wet z daleka porażała urodą, z bliska efekt był wstrząsający. Lon
o mały włos nie trafiłby w stół, odstawiając kufel.
— Dwie pieczenie — oznajmiła z uśmiechem. Jej głos dźwię-
czał radośnie. — Miło pana znowu zobaczyć, poruczniku Ourf.
__Łona obdarzyła promiennym spojrzeniem.
-— Saro, to porucznik Lon Nolan — przedstawił go Ourf. —
Będzie w Nassau około tygodnia. Lon, to Sara Pine. — Łonowi
umknął szczególny uśmieszek kolegi. Sara zresztą również nie
zwróciła na to uwagi. Wpatrywała się w Łona.
— Dzień dobry, poruczniku. Miło nam pana tu gościć. —
Rozłożyła na stole talerze, serwetki i sztućce. — Mam nadzieję,
że będzie panom smakowało.
— Na pewno — wykrztusił. Nie był pewien, czy się niejaka.
Dosłownie pożerał dziewczynę wzrokiem.
Sara uśmiechnęła się jeszcze radośniej, odwróciła się i ru-
szyła do kuchni. Nie spuszczał z niej oka i nie przestał nawet,
kiedy tuż przed drzwiami zerknęła przez ramię i zobaczyła, że
ciągle się w nią wpatruje. Mrugnęła i znikła w kuchni.
Po pół minucie Shaesel przerwał ciszę.
— Oto Sara. — Lon nadal wpatrywał się w drzwi, jakby miał
nadzieję, że wyjdzie do ukłonu. — Zaraz wystygnie ci jedzenie.
I nie rób z siebie widowiska. Oficerom to nie przystoi.
Minęło parę sekund, zanim te słowa dotarły do adresata. Lon
spojrzał na stół i jedzenie. Przed nim na talerzu leżała spora por-
cja mięsa, pieczone ziemniaki i marchewka. Potem przeniósł
spojrzenie na Shaesela.
— Czy ona jest mężatką?
Ourf już zabrał się do jedzenia. Przerwał na moment.
— Nic mi o tym nie wiadomo, ale ostatni raz byłem tu parę
tygodni temu. No dalej, jedz. Nie chcesz chyba obrazić jej matki.
Ten argument był przekonujący. Lon zaczął jeść, mimo wyraź-
nych trudności z koncentracją. Oczami bezwiednie poszukiwał
Sary. Kiedy wyszła z tacą przeznaczoną dla innego stolika, od-
wracał się i miał kłopoty z trafieniem widelcem do ust. Odłożył
sztućce i uśmiechnął się głupawo.
— Zazwyczaj ładne dziewczęta tak na mnie nie działają To
pierwszy raz.
— Przynajmniej widać, że zachowałeś ludzkie uczucia. Jak
smakuje?
Lon zdumiał się. Jedzenie było ostatnią rzeczą, o jakiej potra-
fił myśleć.
— Dobre — powiedział z wahaniem. — Chyba świetne.
— Ale zabierasz się do tego jak do zimnych resztek z najgor-
szej kantyny korpusu. Weź głęboki oddech, napij się i zwróć
uwagę na to, co jesz. Nie dostaniesz nic lepszego nawet w kanty-
nie dla wyższych oficerów w dowództwie.
Z trudem skupił się na swoim daniu. Było naprawdę smaczne,
nie pamiętał niczego lepszego i z pewnością zasługiwało na de-
lektowanie się nim w spokoju.
— Naprawdę rzadko zdarza mi się coś podobnego — powie-
dział po przerwie na długi łyk piwa. Sara zdążyła już wrócić do
kuchni.
— Wydaje mi się, że i ty zrobiłeś na niej wrażenie — stwierdził
Ourf, widząc, jak dziewczyna zerka na salę przez szparę w uchylo-
nych drzwiach. — Szkoda, że zostaniesz tu tylko przez tydzień.
Lon zamrugał i spojrzał koledze prosto w oczy.
— Od zawsze masz te sadystyczne skłonności?
— Od zawsze. — Ourf śmiał się donośnie. — Moja najwięk-
sza wada. Chyba dlatego wstąpiłem do żandarmerii.
Sara wyszła z kuchni i spytała, jak im smakowało.
— Doskonałe jak zawsze — odpowiedział Ourf.
— Nie jadłem nic lepszego. — Lon lekko się jąkał i poczuł
falę ciepła na twarzy, króra zaczęła mocniej palić, kiedy dziew-
czyna uśmiechnęła się wprost do niego.
— Przynieść wam drugie piwo?
— Będzie nam bardzo miło — odpowiedział Shaesel w imie-
niu ich obojga, litując się nad Łonem.
— Już niosę. — Ruszyła do baru.
— Stać cię na dłuższe przemowy. — Shaesel pochylił się
w stronę Łona. — Dziewczyny zawsze tak cię blokują?
— Nie do tego stopnia. — Odetchnął głęboko. — Nigdy aż
tak. Tylko na mnie tak działa czy to powszechna reakcja?
— Dość częsta, przynajmniej za pierwszym razem.
— A ty? Masz jakieś zamiary?
Ourf roześmiał się.
— Żona by mnie zabiła. To jedna z dobrych stron służby
w żandarmerii: nie ma nacisków, żeby się nie żenić, zanim nie
zbliżysz się do emerytury. Nasze kompanie wyjeżdżają na długie
kontrakty bojowe równie często, jak słońce wschodzi na zachodzie.
Najczęściej dostajemy długie kontrakty i mnóstwo wolnego czasu.
Mój oddział ostatnio opuścił planetę czternaście łat temu. Ale gdy-
bym był kawalerem... — Nie dokończył myśli. Nie musiał.
Lon pospiesznie kończył swoje piwo, żeby zdążyć, zanim
Sara przyniesie następne.
— Wrócę po talerze, jak skończycie — oznajmiła, uśmie-
chając się cudownie i patrząc wyłącznie na niego.
Kiedy odeszła, Shaesel znów zaczął go przekonywać:
— M