Rick Shelley KAPITAN KND Przełożyli Michał Kubiak Włodzimierz Nowaczyk Tytuł oryginału Captain Jest rok 2806. Międzygwiezdna emigracja z Ziemi trwa już prawie od siedmiu stuleci. Statystyki nie są jednoznaczne, ale za- siedlono dotychczas co najmniej pięćset, a być może grubo ponad tysiąc światów. Całkowita ludzka populacja Galaktyki oscyluje pewnie koło biliona. Na Ziemi nominalną kontrolę nad wszystki- mi koloniami sprawuje Konfederacja Ludzkich Światów, w prak- tyce jednak jej rozporządzenia spotykają się z posłuchem jedynie w granicach wyznaczonych przez najdalej położoną stałą bazę systemu ziemskiego na Tytanie. Poza orbitą Saturna funkcjonują dwa podstawowe ugrupowania polityczne: Konfederacja Ludz- kich Światów (która jest odłamem ziemskiej organizacji i za- łożyła swoją stolicę w świecie znanym jako Unia) oraz Druga Federacja, z centrum na Buckingham. Obydwa związki dopiero w ciągu kolejnych dwóch stuleci staną się naprawdę popularne i wpływowe, a wtedy diametralna różnica poglądów doprowadzi je do stanu wzajemnej wojny. Do tego czasu ludziom, którzy po- trzebują pomocy militarnej, a którym nie uśmiecha się ani domina- cja Konfederacji, ani też Federacji, pozostaje ledwie kilka możliwo- ści do wyboru. Ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, zwracają się do najemników. Ich największa baza ulokowana jest na planecie Dirigent... I Trzy lata temu Lon Nolan nie miał pojęcia, czym jest pawana. Teraz ją tańczył; nawet jeżeli bez wdzięku szesnasto- wiecznego europejskiego szlachcica, to bez deptania stóp part- nerki czy własnych. Nie przepadał za muzyką, usypiała go, jed- nak pawana była stałym elementem oficjalnych bali oficerskich Korpusu Najemników Dirigentu, musiał więc opanować sztywny kanon kroków i figur oraz... ziewanie. Bluza białego, galowego munduru ze sztywną, wysoką stójką pomagała mu zachować ja- sny umysł i utrzymywać nienagannie wyprostowaną postawę. Gdyby choć na chwilę stracił fason, naszywki na kołnierzyku na- tychmiast boleśnie wpiłyby mu się w szyję. Uważał lekcje tańca za najbardziej groteskowy element służ- by w KND. Oficerowie mieli być przede wszystkim „dżentelme- nami" — do czego nie przywiązywano tak wielkiej wagi nawet w Unii Północnoamerykańskiej na Ziemi, a formalny styl oficjal- nych rozrywek uświęcony ponadtysiącletnią tradycją był prze- strzegany jak Pismo Święte. — Można do tego przywyknąć — powiedział mu na po- czątku kariery oficerskiej kapitan Matt Orlis, dowódca kompanii Łona. — Przyda się do awansu. — Co staroświeckie tańce i etykieta klasy, która od dawna nie istnieje, mają wspólnego z byciem dobrym żołnierzem? Orlis uśmiechnął się i łagodnie pokręcił głową. — Tradycja. Spójrz na to, jak na coś zbliżonego do rytual- nych zasad sztuki walki. Nikt nie odnosi poważnych obrażeń, choć używa się chwytów, które w prawdziwej bitwie mogą być 7 zabójcze. Albo pomyśl o wyścigach na stadionie, gdzie starasz się jak najszybciej dobiec do punktu wyjścia. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, czy jest w tym jakiś sens? — Biegi to dobre ćwiczenie fizyczne — zaprotestował Lon, obruszając się na to porównanie. Był doskonałym biegaczem i nie widział żadnego związku między ulubionym sportem a apa- tycznym tańcem. — Uważasz, że taniec to nie ćwiczenie? — Orlis roześmiał się. — Widywałeś przecież zawodowych tancerzy. Znasz ludzi w lepszej kondycji fizycznej? Oczywiście nie licząc rekrutów świeżo po szkoleniu. Rozbawienie kapitana irytowało Łona, ale panował nad sobą. Orlis tymczasem perorował dalej: — Czasami nie wystarczy być najlepszym żołnierzem. Mu- sisz być dobry, ale musisz także zostać dostrzeżony. To ważne dla oficera, który myśli o karierze. Może ci się to nie podobać, ale z tego, co wiem, tak było w każdej armii... od zawsze. — Lizusostwo. — Niezupełnie, po prostu element gry. Lizusostwo natomiast jest samobójcze. W kalendarzu towarzyskim KND było z pół tuzina bali i pomniejsze imprezy co dwa tygodnie, z wyjątkiem najgoręt- szych miesięcy lata. Młodsi oficerowie mogli bezpiecznie pomi- jać te ostatnie, ale obecność na balach była obowiązkowa. Lon uważał się za szczęściarza, kiedy kontrakt lub manewry zwalniały go z tego obowiązku. Jednak przez ostatnie dwa lata kontrakty korpusu były rzadkością. Jak żartowano w kręgach najemników, panowała niezdrowa epidemia pokoju. Jedynym kontraktem jed- nostki Łona było trzymiesięczne szkolenie milicji, której nie za- grażał żaden nieprzyjaciel. Nie toczono żadnych walk i nie zano- siło się na żadną wojnę. Wyglądało na to, że upłynie sporo czasu, zanim pojawi się jakiś nowy kontrakt bojowy. * Muzyka umilkła. Lon ukłonił się swojej partnerce, An- gelice Demetrios, córce wyższego oficera z dwunastego pułku, i uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech. — Chyba muszę odetchnąć świeżym powietrzem — powie- działa egzaltowanym tonem, równie sztucznym jak sama pawana. — Trochę tu duszno — zgodził się z nią uprzejmie. Uśmiech- nął się szerzej, myśląc bardziej o charakterze muzyki niż o at- mosferze sali. Angelika ujęła go pod rękę, choć jej dotyk był ledwie wyczu- walny, i wyszli razem na werandę wschodniego skrzydła budyn- ku kwatery głównej korpusu, który był równocześnie budynkiem rządu Dirigentu. Dziewczyna była cała w bieli. Jej suknię uszyto z jakiegoś sztywnego materiału, który skutecznie uniemożliwiał jakikolwiek kontakt z partnerem. Na rękach miała białe rękawicz- ki, a jej jedyną biżuterią był sznur sztucznych pereł. Pantofle na wysokich obcasach, oczywiście też białe, Lon uznał za zupełnie niepraktyczne. Nawet na trzycalowych obcasach była wyraźnie niższa od niego, choć trudno byłoby uznać go za wysokiego. Kiedyś zaskakiwało go, że na bale przychodzi tak wiele mło- dych kobiet. „Niemal targ mięsny" — myślał. Starsi oficerowie, zarówno pozostający w służbie, jak i emeryci, zdawali się pre- zentować swoje córki i siostrzenice, a czasami również wnuczki, szukając dla nich odpowiedniej partii. Wkrótce przestało go to dziwić i już tylko obserwował, jak często te wysiłki były uwieńczo- ne powodzeniem. Koneksje rodzinne bardzo mogły się przydać am- bitnym młodszym oficerom. Wielkich bali nie urządzano jednak wyłącznie dla celów matrymonialnych. Gościli na nich także żonaci oficerowie ze swymi połowicami oraz emerytowani do- wódcy; niektórzy z nich opuścili czynną służbę pięćdziesiąt lat przed narodzinami Łona. — Szkoda, że nie ma dziś gwiazd na niebie — odezwała się Angelika, kiedy oddalili się od sześciu par podwójnych drzwi oddzielających wielką salę balową od rozległej werandy. Prawie nie słyszeli muzyki, jednak nie byli sami. Przynajmniej tuzin in- nych par poszedł w ich ślady. Lon sztywno wzruszył ramionami. — Przynajmniej nie pada. — „Tak naprawdę brakuje mi wi- doku olbrzymiego księżyca" — pomyślał. Dirigent miał dwa ma- łe księżyce, niewiele większe od Deimosa i Fobosa, księżyców Marsa. Księżyce Dirigentu nazywały się Aurora i Vesper, jednak żołnierzom KND były znane raczej jako Szczurek i Mysz. Angelika oparła się o balustradę. Światło padające z sali balo- wej odbijało się w jej brązowych oczach drobnymi iskierkami. Cerę miała bladą jak marmur werandy. Była dość ładna. — Te bale są takie sztuczne — powiedziała nagle, zaska- kując Łona. Był to pierwszy indywidualny rys, z jakim się zdra- dziła. Do tej chwili wydawała mu się taka sama jak wiele mło- dych kobiet, z którymi bywał na balach. Uśmiechnął się. — Zauważyłem. — Ludzie tak naprawdę nie mają okazji się poznać. Cały czas muszą przestrzegać jakichś zasad: „Włóż to" lub „Zachowuj się tak czy owak", od pokoleń ciągle tak samo. Mój ojciec miał zdjęcia swojej babki z takiego balu, a moja suknia jest chyba dokładną kopią tej, którą miała wtedy na sobie. — To śliczna sukienka — zauważył. — Jakby zrobiono ją z drutu. Swędzi mnie od niej całe ciało. „Może jest jeszcze jakaś nadzieja dla ciebie" — pomyślał. „Być może jesteś normalna". — Czasami mam wrażenie, że kołnierzyk munduru galowe- go odetnie mi głowę. Oboje się roześmiali. Odprężył się trochę. „Byłoby przyjem- nie spotkać się w sytuacji, gdzie moglibyśmy być ubrani i zacho- wywać się jak zwyczajni ludzie, nie jak manekiny ze staroświec- kiego obrazu". Jednak już na tyle poznał społeczność Dirigentu, żeby powstrzymać się od składania jakichkolwiek propozycji. Randka wiązałaby się z koniecznością zwrócenia się do jej ojca z prośbą o pozwolenie, a to byłoby równoznaczne z deklaracją po- ważnych zamiarów wobec dziewczyny. Dwa kroki do oficjalnych zaręczyn. Angelika zresztą również niczego nie sugerowała. — Pochodzisz z Ziemi, nieprawdaż? — Tak. Z Ameryki Północnej. — Takie pytania przestały go dziwić. Jego akcent zdecydowanie różnił się od dirigenckiego i nie był jedynym Ziemianinem w KND. — Ale jestem tu już po- nad trzy lata i to jest teraz mój dom. Wątpię, czy kiedykolwiek wrócę na Ziemię. — To oświadczenie jak zwykle wywołało lek- ki skurcz w żołądku, lecz było boleśnie prawdziwe. Powrót był- by nieco problematyczny. — Raz odwiedziłam Ziemię — powiedziała dziewczyna. — Ojciec brał udział jako delegat w jakiejś ważnej konferencji i za- brał mamę i mnie ze sobą. Byłyśmy tam miesiąc, ale nie wi- działam zbyt wiele. Kilka sławnych miast w Europie. Wszędzie były tłumy ludzi. Czasami miałam ochotę krzyczeć i uciec gdzieś, gdzie mogłabym być sama. — To fakt. Ziemia jest zatłoczona — zgodził się z nią. — Może też być niebezpieczna, nie tak jak Dirigent. — Ojciec mówił mi, że jest tam dwadzieścia miast, z których każde ma więcej ludzi niż cały Dirigent. Lon pokiwał głową twierdząco. — Co najmniej dwadzieścia. Ma to swoje dobre i złe strony. Dużo się dzieje, kiedy znajdzie się razem dziesięć czy piętnaście milionów ludzi, to nie zawsze jest złe. Rozmawiali jeszcze około dziesięciu minut, a potem Angeli- ka zaproponowała powrót na salę. Już przy drzwiach spytała: — Tęsknisz za Ziemią? Przełknął, zanim odpowiedział: — Czasami. Jeden dzień w tygodniu, kiedy żołnierzom z jego plu- tonów przypadała służba w kuchni, Lon pełnił obowiązki w do- wództwie korpusu. Powiedziano mu, że to część edukacji młod- szych oficerów. Ostatnio delegowano go do biura kontraktów, gdzie przeglądał raporty wywiadu ze światów, z których moż- na by spodziewać się kontraktów, i studiował meldunki pisane przez oficerów kontraktowych. Być może kiedyś on sam zosta- nie wysłany w celu rozpoznania możliwości zawarcia kontrak- tu, a nawet negocjowania zatrudnienia dla części korpusu. Po dwóch latach posuchy gdyby udało mu się pozyskać coś dla swo- ich ludzi, na pewno zostałoby to dostrzeżone w odpowiednich kręgach. Ta nadzieja pozwalała mu przebrnąć przez wiele stron szcze- gółowych raportów.. Dobrze, że ta praca wypadała zawsze w po- niedziałek, bo dzięki temu miał więcej czasu na odzyskanie rów- nowagi po weekendowych ekscesach. Ostatnio jednak te ostatnie zdarzały się coraz rzadziej. Janno Belzer opuścił służbę cztery miesiące po ślubie i pracował w cywilnym sektorze korpusu, co liczyło mu się do emerytury.' Wyprawy do Camo Town — dziel- nicy Dirigent City stworzonej po to, by służyć (i obsłużyć) żołnierzom na przepustce — w towarzystwie Phipa Steesena i Deana Ericksa stawały się coraz rzadsze. Dystans dzielący ofi- cera od żołnierzy pogłębiał się w miarę upływu miesięcy bez kontraktu bojowego. Lon coraz więcej przebywał w towarzy- stwie innych oficerów, również po służbie. — Wiem, że to robota jak inne — powiedział porucznikowi Carlowi Hoperowi, który dowodził pozostałymi plutonami kom- panii Alfa. — I nie wyobrażam sobie, że cokolwiek o tym myślę czy piszę, ma jakiekolwiek znaczenie, ale mógłbym gorzej trafić. — Jedli lunch w kantynie dla młodszych oficerów w budynku dowództwa korpusu. — Nigdy nie wiadomo, Lon. Oczywiście, wszyscy mają na- dzieję, że wszystko zostało należycie zbadane, zanim przekazali nam te dokumenty, jednak zawsze jest pewna szansa, że uda ci się dostrzec coś, co inni przeoczyli. Rozumiesz: inna perspekty- wa. Szczególnie w twoim przypadku. Lon był zaskoczony. — A co jest we mnie takiego szczególnego? — Jesteś z Ziemi. — Coś jak kobieta z brodą i połykacz mieczy? Carl roześmiał się. — Powiedziałem: inna perspektywa. Masz odmienne do- świadczenia niż większość z nas. Nie byłbym zdziwiony, gdyby na pół roku skierowali cię do pracy w wywiadzie właśnie z tego powodu. Lon udał, że trzęsie się ze strachu. — To nie dla mnie. Zwariowałbym. Wolę codzienne trzy- dziestomilowe marszobiegi. — Nie wiem, czy posunąłbym się aż do tego, ale cię rozu- miem. Mimo to warto się nad tym zastanowić. Nie całą pracę wy- konuje się w biurze. O ile mi wiadomo, często trzeba wyjeżdżać. — Miałeś u nich praktykę? Carl pokiwał głową. — Tyle co ty, w biurze kontraktów. Niewiele mam im do za- oferowania. Ty masz. — Tylko dlatego, że pochodzę z Ziemi? Carl wzruszył ramionami. „To nie jest żołnierka" — pomyślał Lon. „Chcę być żołnie- rzem. Na niczym innym mi nie zależy". Była to mantra, która do- prowadziła go na Dirigent. Trzeci i czwarty pluton kompanii Alfa, drugiego bata- lionu, siódmego pułku KND znacznie się zmieniły od czasu, kiedy Lon Nolan został ich dowódcą. Nie chodziło jedynie o odejście Janno Belzera. Ludzie ginęli. Kilku, jak sierżant Ivar Dendrow, wybrali rentę zamiast dalszej służby po wyleczeniu ran. Niektó- rzy awansowali, żeby uzupełnić łańcuch dowodzenia. Dav Grott awansował do stopnia kaprala i dowodził drugą drużyną. Jez Ai- vish został dowódcą pierwszej drużyny po śmierci Heyesa Wur- da. Ben Frehr nadal prowadził trzecią drużynę, a Kai Eathon czwartą. W czwartym plutonie nastąpiło jeszcze więcej zmian. Weil Jorgen nadal był sierżantem, a Wil Nace dowodził pierwszą drużyną, ale w ciągu trzech lat skład pododdziału zmienił się w dziewięćdziesięciu procentach. W sumie zaledwie dwudziestu siedmiu żołnierzy z obu plutonów pamiętało dzień, kiedy Lon objął dowództwo. Zmiany dotyczyły zresztą całej organizacji. Pułkownika Gaff- neya zastąpił pułkownik łan McGregor, który wcześniej był do- wódcą trzeciego batalionu. McGregor jednak zmarł — niektórzy twierdzili, że w tajemniczych okolicznościach — w wypadku, który nie powinien się zdarzyć, a już na pewno nie powinien mieć śmiertelnych skutków. Teraz dowódcą pułku był pułkownik Med- win Flowers, a drugim batalionem dowodził Hiram Black, awan- sowany na podpułkownika. We wtorek 10 września, po apelu batalionu, Lon stanął przed swoimi plutonami. — Jeżeli zaplanowaliście coś na ten weekend, macie czas do południa, żeby wszystko odwołać. Nie spodziewajcie się zbyt wiele, to nie jest kontrakt. — Przerwał na moment, obserwując reakcje żołnierzy. Jedynie obaj sierżanci wiedzieli, na co się za- nosi. Rozkazy dotarły do Łona późnym popołudniem poprzed- niego dnia. — Dziś po południu polecimy na poligon doświad- czalny Nassau w pobliżu Bascombe Wschodniego. Od jutra do piątku następnego tygodnia będziemy przeprowadzać testy polo- we nowego sprzętu, co może się nam bardzo przydać, oczywiście jeśli zadziała tak, jak mówią nasi jajogłowi. Na razie nie mogę po- wiedzieć wam nic więcej. Dziś rano nie ma żadnej służby ku- chennej ani szkolenia. Sprzątnijcie kwatery i przygotujcie się do wyjazdu. Rozejść się. Nie zatrzymywał się. Sierżanci przekazywali już rozkazy do- wódcom drużyn. Ruszył w stronę koszar, do swego biura na dru- gim piętrze. Jego sprzęt był już spakowany, ale zawsze miał jakąś papierkową robotę, żeby dowództwo się nie nudziło. W garnizo- nie biurokracja zdawała się rozrastać samoistnie. Kapitan Orlis czekał w biurze. Gestem wskazał Łonowi miej- sce za biurkiem. — Będziesz miał towarzystwo na tej wyprawie — powie- dział. — Tak myślałem. Jajogłowi do oceny testów, technicy do wprowadzania poprawek i tak dalej. — Nie tylko. Jeżeli testy wstępne wypadną pozytywnie, nie bądź zaskoczony, gdy w przyszłym tygodniu na trybunie zasiądą widzowie z rady. Oczywiście to wiadomość nieoficjalna, ściśle poufna i nie ode mnie. To naprawdę wielka sprawa. Jeżeli ten sprzęt zadziała, będzie miał dla nas kluczowe znaczenie. Lon skinął głową. — Czytałem akta. Bezpieczny sposób dostarczania amunicji i żywności wojskom na powierzchi planet, gdy lądowanie pro- mów jest niemożliwe. Nieźle brzmi. Dlaczego nie wymyślili cze- goś takiego sto lat temu? — Wcale bym się nie zdziwił, gdyby pracowali nad tym już tak długo. Kod urządzenia, które będziesz testował, to XRS-sto- -siedemnaście. — To znaczy, że sto szesnaście prototypów nie zadziałało? — Niektóre z nich nigdy nie wyszły poza fazę projektu kom- puterowego. — Orlis uśmiechnął się szeroko. — Po prostu ty i twoi ludzie musicie uważnie słuchać techników. Doszły mnie słuchy, że ten model działa. — Lon nie pytał kapitana o źródło tych informacji. Jak większość rodowitych Dirigentyjczyków, Orlis miał własną siatkę krewnych w różnych zakładach prze- mysłu zbrojeniowego. — Wiesz, jaki okręt będzie użyty do tych testów? Orlis pokręcił głową i podniósł się z krzesła. — Nie słyszałem. Mają duży wybór. Dopilnuj tej roboty, Lon. Może to nie kontrakt, ale to bardzo ważne. 2 Ponieważ nie był to płatny kontrakt, więc nie przejeż- dżali kawalkadą autobusów przez Dirigent City na lotnisko cy- wilne. Zamiast tego zawieziono ich na pas startowy na terenie bazy i załadowano do dwóch promów transportowych. Lon leciał w pierwszym, razem z trzecim plutonem. Czwarty pluton zajął dru- gi prom. W żadnym nie było tłoczno, mimo bagażu i kilku skrzyń ze sprzętem załadowanych jeszcze przed ich przybyciem. — To nie jest to, co mamy testować — odpowiedział Lon na pytanie sierżanta Girany. „Może to urządzenia kontrolne" — po- myślał, ale nie był pewien. Na skrzyniach wymalowano za po- mocą szablonu numery, ale dla niewtajemniczonych miały nie- wielkie znaczenie. — Po co te tajemnice? — dziwił się Girana. Żołnierze mieli na sobie sprzęt bojowy, łącznie z hełmami. Girana rozmawiał ze swym porucznikiem na prywatnej linii. — Nie wiem, Tebba. Chyba wiele osób uważa, że mogą dużo zyskać dzięki naszej robocie. — Mam nadzieję, że to zadziała. Wiele razy byłem w sytua- cjach, gdy liczenie naboi nie było jedynie ćwiczeniem dla kwa- termistrzów. — Ja też, Tebba. Lot na poligon doświadczalny Nassau, trzysta mil na wschód od Dirigent City, przebiegał bez niespodzianek. Trans- portery szkoleniowe nie były tak potężne ani zwrotne jak promy bojowe, a ich piloci nie mieli zamiaru pobijać żadnych rekor- dów. Nawet nie weszli na orbitę. Dziesięć minut przed planowanym lądowaniem Lon wstał z fotela i przeszedł na miejsce, skąd był dobrze widoczny dla wszystkich. Przełączył radio na kanał, na którym słyszeli go również żołnierze czwartego plutonu w drugim promie, lecącym w formacji sto jardów na prawo. — To nie jest ćwiczenie lądowania — zaczął. — Wysiadamy w zwykłym porządku, zabieramy sprzęt i ruszamy do naszych kwa- ter. Przez resztę popołudnia mamy czas na urządzenie się w nowym miejscu. Praca zaczyna się dopiero jutro rano. Dostaniecie rozkład dnia, jak tylko do mnie trafi. Będzie mnóstwo różnych osób, ludzie z departamentu badań i rozwoju korpusu, technicy i tak dalej, a tak- że pewnie paru cywili. Uważajcie na swoje maniery. Wymyślili urządzenie, które, jak sądzą umożliwi dostarczanie wojsku uzu- pełniającego sprzętu na pole walki, kiedy nie będzie można wyko- rzystać promów. Ci z was, którzy zakosztowali już prawdziwej wal- ki, wiedzą, co to znaczy. Wykonajmy swoją robotę jak najlepiej. Lon już od dawna nie denerwował się przed wygłaszaniem podobnych przemówień do swoich żołnierzy i nie przejmował się ich reakcjami — obojętnie, znudzeniem czy stłumionymi śmiechami. Koszary, kantyna i inne pomieszczenia dla żołnierzy na poligonie doświadczalnym Nassau były niemal prymitywne. Zbu- dowano je z materiałów dostępnych na miejscu: bali, wstępnie ociosanych belek i desek, ze szparami zaklejonymi gliną. Przez lata od czasu do czasu próbowano je ulepszać, żeby zbliżyć do standardu obowiązującego w bazie, jednak budynki zachowały swój rustykalny charakter. „Wygląda to jak fort na Dzikim Zacho- dzie w Ameryce Północnej tysiąc lat temu" — ocenił Lon, kiedy kawalkada ciężarówek dotarła do otoczonego palisadą komplek- su, który miał być domem dla niego i jego ludzi przez następne dziesięć dni. Laboratoria i hale do testów wyglądały zupełnie inaczej. Zbu- dowane z plastbetu, kompozytów i metalu, gwarantowały ideal- ne warunki technikom i innym użytkownikom, nie mówiąc już o VIP-ach, którzy zapragnęliby oglądać testy. Znacznie oddalo- ne od kwater żołnierskich, budynki te zajmowały kilka tarasów na zboczu wzgórza, na którego szczycie ustawiono plastbetowe bunkry, stanowiące bezpieczny punkt obserwacyjny — poligon do testowania materiałów wybuchowych znajdował się w sąsied- niej dolinie na południowym wschodzie. W chwili przybycia plutonów Łona było zaledwie sześć osób z personelu cywilnego: dwóch konserwatorów i czterech pra- cowników kuchni. Terenu strzegł pluton żandarmerii. Na miej- scu nie było jeszcze nikogo z wojskowych i cywilnych techni- ków odpowiedzialnych za testy. — Przylecą jutro z samego rana — poinformował Łona po- rucznik Shaesel Ourf, dowódca plutonu żandarmerii, kiedy spo- tkali się w koszarach. — W porządku. — Łon rozglądał się wokoło. — Nie będą się nam pętali pod nogami przy rozpakowywaniu. Ourf uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Doskonale to rozumiem. Osobiście najlepiej się czuję, kiedy jesteśmy tu sami. — To stały przydział twoich chłopców? — Jest rotacja, trafiamy tu na trzy miesiące co dwa lata. Plu- ton, który ma szczęście, nie robi przez ten czas nic poza obser- wowaniem przyrody. Teraz Łon się uśmiechnął. — Przykro mi, że przerwaliśmy szczęśliwą passę. Porucznik żandarmerii wzruszył ramionami. — Taki los. Mamy już za sobą sześć udanych tygodni. Przez większość czasu żyjemy tu na luzie. Lubimy tę służbę. — Żarcie z replikatora czy świeże? — Kiedy jesteśmy sami, jedzenie jest z maszyny, ale wiem, że dziś wieczorem przyjeżdża transport ze świeżymi warzywa- mi, owocami i mięsem. Chcą ugościć jajogłowych i techników, a kiedy goście dobrze się odżywiają, to i my korzystamy. Wie- czorny posiłek jest o siódmej. Zjesz ze mną? — Będzie mi miło. — Byli, na razie, jedynymi oficerami w bazie. — A jakie jest to miasto, Bascombe Wschodnie? Ourf zaśmiał się. — Nazywanie tego miastem, to przesada. Około dwustu sta- łych mieszkańców. Pracują u nas, w niewielkiej zbrojowni i fa- bryce replikującej jedzenie. — Korpus miał wiele takich osad rozrzuconych po całej planecie, na wypadek wojny, która mogła- by zakłócić produkcję w samym Dirigent City i w jego okolicy. — Jeden pub, jedna restauracja, hotel i supermarket. Piętnaście mil na zachód stąd. Jedyny transport należy do bazy. — Brzmi nie najlepiej. Czy żołnierze na przepustce tam się mieszczą? — Góra dwie drużyny naraz. Przekonasz się, kiedy dasz swoim ludziom wolne; transport załatwimy. Jakby co, to w świet- licy jest piwo. Lon przeprowadził nieformalną inspekcję kwater żoł- nierskich, żeby sprawdzić, czy rozlokowali się wygodnie, i odpo- wiedzieć na nieuniknione pytania — głównie na temat przepu- stek i szansy na zdobycie drinka. — Chłopie, dopiero tu przyjechałeś — zwrócił się do jedne- go z młodszych szeregowców. — Nie zapominaj, że jesteśmy tu w pracy, nie na wczasach. — Jego ton był jednak bardziej żarto- bliwy niż oburzony. — Jeszcze nie znam naszego planu — oznajmił każdej gru- pie. — Wygląda na to, że poznamy go dopiero, kiedy zjawi się ktoś z departamentu badań i rozwoju. Najwcześniej jutro ra- no. Niedługo będzie kolacja. Potem macie czas wolny. Mają tu świetlicę. Wyśpijcie się dobrze. Wewnątrz koszary wyglądały równie nowocześnie jak w głów- nej bazie korpusu w Dirigent City. Pokój Łona był nawet więk- szy. Sprzęt postawiono mu przy łóżku. Młodsi oficerowie nie mieli ordynansów, którzy mogliby im pomóc przy rozpakowy- waniu. Sami musieli o siebie dbać. Lon posłuchał własnej rady i wyspał się jak nale- ży. Rzadkie siedem pełnych godzin niezakłóconego snu. Jego pokój znajdował się między kwaterami żołnierzy a pokojem sierżantów. Rano, po krótkim, nieformalnym apelu, poszli na śniadanie. Z radością zauważyli, że cywilni kucharze skorzysta- li z dostarczonych wieczorem zapasów świeżego jedzenia—jaj i szynki. Promy dowożące zespół z departamentu badań i rozwoju za- częły lądować podczas posiłku. — Obowiązki mnie wzywają — stwierdził Lon po wylądo- waniu dwóch pierwszych. — Mam rozkaz zameldować się sze- fowi zespołu zaraz po jego przybyciu. Porucznik Ourf uśmiechnął się. — Najpierw skończ śniadanie. Masz mnóstwo czasu, Lon. — Chwycił się za lewe ucho. Miał w nim mały odbiornik. — Trochę czasu minie, zanim będą gotowi do czegokolwiek. Dwie godziny później obaj porucznicy wmaszerowali do biura laboratorium na najniższym tarasie wzgórza. Promy przywiozły w sumie około czterdziestu osób, dwie ciężarówki te- renowe i kilka palet skrzyń. Sierżant z odznakami Korpusu Tech- ników na rękawach skierował ich do szefa zespołu. — Jestem major Joseph Pitt — przedstawił się po oddaniu honorów. — Nolan, pan przywiózł żołnierzy na testy? — Tak jest, sir. — Będziemy mieli dłuższą odprawę na temat protokołu te- stów, a potem przeszkolenie w obsługiwaniu sprzętu. Badania polowe zaczniemy jutro. Moi ludzie muszą się do nich dzisiaj przygotować. Tylko pogoda może to opóźnić. Przynajmniej na początku musimy mieć idealne warunki. * — XRS-sto-siedemnaście umożliwi dostarczenie plu- tonowi na Ziemi uzupełnień amunicji i żywności bezpośrednio z orbitującego transportowca albo z promu, będącego poza zasię- giem rakiet wroga. — Pitt przemawiał do żołnierzy trzeciego i czwartego plutonu. Lon trzymał się z boku, żeby móc obserwo- wać zarówno prezentację, jak i swoich ludzi. — Kiedy system zostanie w pełni uruchomiony, każdy pluton dostanie dwa zesta- wy sterownicze. Oznacza to zwiększenie indywidualnego ob- ciążenia o nie więcej niż dwanaście uncji i łącze do systemu ko- munikacyjnego w hełmie. Kapsuła zaopatrzeniowa, niewielka rakieta, zostanie wystrzelona z okrętu lub promu na takiej trajek- torii, żeby wejść w widzialny zakres docelowej jednostki, która sprowadzi ją do miękkiego i precyzyjnego lądowania w jak naj- lepszym miejscu. Obejrzeli wideo i serię animowanych tablic. Na podium Pitt zwrócił się do siwowłosego mężczyzny w białym kitlu, który krok po kroku objaśniał obrazowane procedury. Następnie cywil przedstawił procedury bezpieczeństwa testów. — Wszystko to jest nadal w stadium eksperymentalnym, sa- mi rozumiecie — powiedział, rozglądając się po sali, jakby spo- dziewał się, że każdy żołnierz pokiwa głową ze zrozumieniem. — Mamy tu do czynienia z wybuchowym paliwem rakietowym, a w warunkach bojowych kapsuły te będą zwykle transportować amunicję. W pierwszym teście punkty lądowania będą się znaj- dować nie mniej niż sto jardów od ludzi. Później, jeżeli wstęp- ne wyniki to umożliwią zmniejszymy tę odległość do bardziej przydatnej w praktyce. — Chcą żebyśmy ściągali sobie tę pieprzoną bombę prosto na głowę — mruknął Phip do swej drużyny podczas prze- rwy po wstępnym wykładzie. Za piętnaście minut każdy pluton indywidualnie miał odbyć szkolenie praktyczne w obsłudze ste- rowników naziemnych. — Nawet twoja czaszka nie ma promienia stu jardów — od- powiedział Lon. Phip nie zauważył jego nadejścia. — Spójrzcie na to z innej strony. Byliście już w sytuacjach, kiedy po amunicji zo- stało jedynie smętne wspomnienie. Jeżeli to zadziała, zwiększy nasze szanse na powrót do domu nawet z najgorszego kontraktu. Phip odwrócił się do niego bez cienia zażenowania. — Wiem, poruczniku — powiedział. Byli na służbie. — Po prostu nie podobam się sobie w roli królika doświadczalnego. — Nie ryzykujesz głową. Dopóki nie przekonają się, że są bezpieczne, rakiety będą miały neutralny ładunek i tylko tyle pa- liwa, żeby dolecieć na miejsce. — Lon spojrzał na żołnierzy drugiej drużyny trzeciego plutonu. — Muszą skorzystać z pomocy wojsk liniowych przy testowaniu tego sprzętu, bo możemy dostrzec pro- blemy, które uszły uwadze jajogłowych. Nie mają jednak zamiaru ryzykować bardziej, niż to konieczne. Poza tym będziemy mieli tu cywilów. Nawet gdyby nie przejmowali się zbytnio naszym lo- sem, na pewno zadbają o bezpieczeństwo własnych tyłków. Lon rozmawiał z cywilem prowadzącym szkolenie jeszcze przez godzinę po jego zakończeniu. — Chcę dokładnie wiedzieć, jak to ma przebiegać — powie- dział naukowcowi. — Muszę posługiwać się sprzętem przynaj- mniej tak dobrze jak moi ludzie. Cywil pokiwał głową ze zrozumieniem. — Usiądźmy. Pokażę panu całą procedurę na symulatorze, a potem wyjaśnię, co ma się zdarzyć, krok po kroku. Po mozolnym sprowadzeniu na ziemię i podjęciu trzech kapsuł zaopatrzeniowych w symulatorze Lon nie mógł opano- wać drżenia rąk. Czuł się jak po wytężonym wysiłku fizycznym. — Dziękuję — zwrócił się do cywila, Aleca Deradiera. — Oby się to sprawdziło w praktyce. Takie cudo może być dla nas niezastąpione. Mam nadzieję, że pan to rozumie. Deradier uśmiechnął się. — Może nie tak dobrze jak pan, ale słyszałem to już od in- nych oficerów liniowych. — Nie chciałbym nikogo urazić, lecz wiem, że pracujecie nad tym od bardzo dawna. Jakieś szczególne problemy? — Lon mówił ostrożnie, obawiając się reakcji Deradiera na krytykę. Przez dłuższą chwilę starszy mężczyzna milczał. Zacisnął wargi i sprawiał wrażenie, jakby intensywnie studiował koniu- szek własnego nosa. Potem chrząknął. — Tak, od bardzo dawna — powiedział bardzo wolno. — Teorię opracowano ponad dziesięć lat temu, a jeszcze wcześ- niej można było wyprodukować urządzenie, które umożliwiałoby okrętom czy promom zrzucanie kapsuły zaopatrzeniowej w pro- mieniu, powiedzmy, pięciu metrów od wyznaczonego celu. Pro- blem się pojawił, kiedy okazało się, że kapsułę trzeba naprowadzać z Ziemi. Sytuacja na polu walki może gwałtownie się zmieniać, przynajmniej tak mi powiedziano. Nie chcieliśmy, żeby kapsuły lądowały w miejscach, do których wróg mógłby dotrzeć pierw- szy, albo gdzie ich podjęcie byłoby zbyt niebezpieczne dla na- szych żołnierzy. To ogranicza prędkość kapsuły do wartości od- powiadających ludzkiej percepcji i szybkości reakcji, co z kolei ułatwia wrogowi jej zestrzelenie, i tak dalej. Zrównoważenie tych parametrów okazało się niezwykle trudne. — Więc chodziło o to, żeby kapsuła dotarła w pobliże celu z jak największą prędkością, ale żeby człowiek mógł pokierować nią w ostatniej fazie przed lądowaniem. — Lon chciał pokazać rozmówcy, że zrozumiał problem. Deradier skinął głową. — Dokładnie. Wroga rakieta ziemia-powietrze nie musi ogra- niczać swojej szybkości. Zdarzały się chwile, kiedy wątpiłem w możliwość znalezienia rozwiązania. — Ale teraz jest pan przekonany, że to się udało? — Mamy taką nadzieję. — Cały czas się zastanawiam, czy przypadkiem nie pominę- liście jednego aspektu sprawy. Przepraszam, jeżeli to zabrzmi arogancko, ale reakcje człowieka w sytuacji bojowej, kiedy jego życie jest zagrożone, nie są takie same jak podczas bezpiecznych testów poligonowych. Nawet jeżeli tu wszystko się uda, pewność można uzyskać jedynie w próbie prowadzonej przez wojska na kontrakcie, kiedy staną wobec prawdziwego wroga i będą po- trzebować amunicji, żeby przeżyć. — Trudno jest przeprowadzać testy w innych warunkach — zgodził się Deradier. — Pewnie dlatego nie poświęcaliśmy temu dość uwagi. Jednak ośmieliłbym się twierdzić, że wyniki tego sprawdzianu będą bardziej wiarygodne, niż się panu wydaje. To prawda, że pańscy ludzie nie będą działali w warunkach ekstre- malnego stresu, który poprawia refleks, ale nie będą też wyczer- pani na skutek długotrwałego niedoboru snu i ciągłego napięcia, które go z kolei spowalniają. Zresztą przed rozpoczęciem bar- dziej zaawansowanych testów musimy sprawdzić sprzęt w wa- runkach kontrolowanych. Następnego ranka Lon zbudził się bardzo wcześnie. Nie był jednak wypoczęty. W snach raz jeszcze przeżywał ćwi- czenia na symulatorze z nieprzyjemnymi niespodziankami. Wi- dział siebie, i widział, jak kapsuła pełna amunicji, którą sterował, eksploduje, zabijając wszystkich jego ludzi. Słyszał diabelski chichot w ciszy po wybuchu. „To nie może się zdarzyć" — pocieszał się po przebudzeniu. „To niemożliwe, nawet na polu walki, a co dopiero tu, na poligo- nie". Ale przez dłuższą chwilę nie udawało mu się opanować drżenia rąk i z ulgą zmywał z siebie pod prysznicem pot wy- wołany koszmarami. Śniadanie trwało krótko. Ciężarówki czekały pod kantyną, aby przewieźć oba plutony na miejsce testów. Naukowcy jechali osobno, razem ze sprzętem. Na pokładzie promu znajdował się inny zespół, który miał wystrzeliwać kapsuły na poligon. — Chciałbym, żeby moi dowódcy drużyn pierwsi spróbowa- li sterować kapsułami — zwrócił się Lon do Deradiera i majora pitta. — Potrzebują doświadczenia i pewnej ręki, a wszyscy byli już w sytuacji, kiedy beczułka nabojów z nieba byłaby spełnie- niem ich modłów. — To świetny pomysł, poruczniku — zgodził się z nim Pitt. i— Nie wspomnieliśmy o tym w naszych procedurach testowych, a z pewnością powinniśmy. Będziemy działać powoli. Zamierza- my wystrzeliwać po jednej rakiecie, a przed wypuszczeniem dru- giej przeanalizujemy wyniki pierwszej. Tak więc dajmy sprzęt pierwszemu z pańskich ludzi, a doktor Deradier jeszcze raz prze- ćwiczy z nim procedury. Lon wyznaczył Dava Grotta do pierwszej próby i był w po- bliżu, kiedy Deradier po raz wtóry tłumaczył kapralowi kolejne etapy i zamontował sterownik na jego hełmie. — Prosty joystick, nic szczególnego — powtarzał naukowiec. — Dwa przyciski do sterowania silniczkami manewrującymi. — Kilka minut powtarzał instrukcje, a potem patrzył, czy Dav po- prawnie manipuluje przyrządami. — Dobrze. Bardzo dobrze. — Kiwał głową z aprobatą. — Myślę, że sobie poradzisz. — Zwrócił się do Pitta: — Majorze, sądzę, że jesteśmy gotowi. Plutony Łona rozmieszczono w stałym okopie wyłożonym plastbetem. Deradier i Pitt pozostali z nimi, blisko radiostacji, któ- ra łączyła ich z promem przewożącym kapsuły. Reszta naukow- ców rozproszyła się po całym terenie. Niektórzy schowali się w bunkrze za okopem, inni w redutach na obrzeżach poligonu. — Celem jest czerwone X w środku białego koła — przypo- mniał Davowi Deradier. — Sto jardów stąd. Nie oczekujemy idealnej precyzji, kapralu. Dobrze będzie, kiedy kapsuła wylądu- je w pobliżu celu. To nie egzamin snajperski. Dziś najbardziej nas interesuje czas manewrowania od chwili, kiedy kapsuła znaj- dzie się pod kontrolą z Ziemi. Lon zauważył, że znowu się poci. Zaciśnięte pięści trzymał sztywno przy ciele. „Zupełnie jak podczas pierwszego bojowego desantu" — pomyślał, starając się nieco rozluźnić. Nie stał bli- sko Dava, otoczonego przez Deradiera i Pitta, ale słyszał, jak ma- jor rozmawiał z pilotem promu. — Za dwanaście minut prom doleci do poligonu — oznajmił po zakończeniu rozmowy. — Potem ustalimy czas wystrzelenia pierwszej kapsuły. Wyluzujcie się, kapralu. Dam wam znać, kie- dy się sprężyć. Dav, w hełmie z uniesioną osłoną, zdołał się uśmiechnąć. — Postaram się to zapamiętać, sir. Prom przelatywał z południa na północ, mając wyrzucić kap- sułę na wysokości piętnastu tysięcy stóp, sześć mil na południe od celu. Główny silnik kapsuły miał ją napędzać, aż znajdzie się w odległości tysiąca stóp — pionowo i poziomo — od celu, kie- dy to włączą się rakietki wsteczne — spowalniające. Dav przej- mie kontrolę nad kapsułą, gdy tylko ją dostrzeże, a wiele osób pomoże mu w tym podczas testu. Potem spróbuje naprowadzić ją na cel. „Na tyle szybko, żeby utrudnić wrogowi jej zestrzelenie, i na tyle wolno, żeby zapalniki amunicji nie wybuchły". Tym ra- zem jednak kapsuła będzie przewoziła jedynie sprzęt do oceny siły uderzenia przy lądowaniu i rejestrowania szczegółowego kursu i szybkości lądowania. Wystrzelenie kapsuły poprzedzało dwudziestosekundowe od- liczanie. Ludzkie oczy i kamery obserwowały niebo, wypatru- jąc rakiety. Testowany ładownik pomalowano jaskrawoczerwo- ną farbą, żeby ułatwić obserwację. — Jest! — krzyknęło kilkanaście osób jednocześnie. Od te- go momentu wszystko działo się zbyt szybko, żeby można było to skomentować. Jedynie Dav miał pole do działania. Manewro- wał joystickiem i przyciskał guziki, przygryzając przy tym dolną wargę tak mocno, że zanim skończył, po brodzie pociekła mu krew. Lądowanie nie było idealne. Kapsuła wirowała, zmieniała kierunek i niemal wpadła w korkociąg, ale w końcu spadła na ziemię z wysokości piętnastu stóp, około trzydziestu stóp od środka krzyża na białym kręgu. Większość żołnierzy wiwatowała. Dav Grott prawie zemdlał z wyczerpania. — Za wcześnie jeszcze na wiwaty — powiedział cicho Alec Deradier. Lon ledwie go usłyszał. — Czy parametry zostały za- chowane? — Spojrzał w stronę baraku, gdzie znajdowały się główne instrumenty kontrolne. Kilku żołnierzy biegło już do kapsuły, ciągnąc niewielki wózek, który miał przewieźć ją na szczegółowe badania. 3 Dopiero w sobotnie popołudnie Lon miał czas rozej- rzeć się po Bascombe Wschodnim. Porucznik Shaesel Ourf za- wiózł go do miasteczka. — Mój sierżant poradzi sobie, gdyby zdarzyło się coś nie- przewidzianego — zapewniał Łona. — Nieważne, że są tu lu- dzie z departamentu badań i rozwoju. Lubią trzymać się razem, chyba że czegoś im trzeba. — Ourf miał na sobie cywilne ubra- nie, ale Lon musiał zadowolić się moro. Nie zabrał prywatnych ubrań. — Jeśli naprawdę będą chcieli się z nami skontaktować, nie ma problemu — powiedział. Obaj oficerowie mieli kieszonkowe radia łączące ich z sierżantami i naukowcami. — Małe prawdopodobieństwo, że jajogłowi pojawią się w mia- steczku. A nawet jeśli, to zwykle udają, że nas nie znają. Cywile są zakwaterowani w hotelu przez weekend, ale ci, których widy- wałem tu wcześniej, wolą większość czasu spędzać przy swoich magicznych urządzeniach. — Chętnie bym się oderwał od tego wszystkiego. — Lon potrząsnął głową. W ciągu dwóch dni przeprowadzono tylko sześć testów, zresztą z różnymi wynikami. Jedna kapsuła kom- pletnie oszalała po włączeniu silników hamujących i załoga pro- mu musiała ją zestrzelić, jeszcze zanim doleciała na poligon. Po- zostałych pięć wprawdzie sprowadzono na ziemię, jednak czas, w jakim udało się to zrobić, nie usatysfakcjonował Deradiera. — Zaproponowałbym ci wycieczkę po Bascombe Wschod- nim — powiedział Ourf, kiedy dojechali na miejsce — ale stąd widać je w całej okazałości. Dlatego proponuję, żebyśmy od razu poszli do pubu. Lon roześmiał się. — W porządku. Jacy są miejscowi? — Spokojni. Życie w Bascombe Wschodnim płynie wolniej niż w dużym mieście. Jak już mówiłem, miasteczko ma kilkuset mieszkańców. Czasami zjawiają się okoliczni rolnicy, którym nie chce się jeździć do Donelly czy Jameson. — Były to najbliż- sze miasta, choć trudno byłoby zaliczyć je do dużych, miały bowiem nie więcej niż półtora tysiąca mieszkańców. — Sobota i niedziela to dni szczególne, nawet jeżeli nie zjawiają się żołnie- rze z Nassau. Ludzie przyjeżdżają na obiad i parę drinków. Jesie- nią działa tu amatorska grupa teatralna. Wystawiają swoje sztuki w sali balowej hotelu. — To chyba lepsze od balów w dowództwie — wtrącił Lon. Ourf roześmiał się, ale nie podjął tematu. Pub nazywał się Przymrużone Oko. Szyld był holograficzny — podchodząc bliżej, można było dostrzec, że oko rzeczywiś- cie mrugało. Wewnątrz dominowała bursztynowa kolorystyka: światła rozjaśniały pomieszczenie przykurzoną żółcią. Po wejś- ciu z rozświetlonego słońcem popołudnia pub wydawał się nie- mal mroczny. Natychmiast po otwarciu drzwi do wchodzących docierała fala ciepłego zapachu piwa. — To miejsce ma jeden mankament — powiedział cicho Ourf. — Zdecydowanie przegrzewają salę. Chyba myślą, że klienci będą pić więcej dla ochłody. — Niezły pomysł. Przeszli prosto do baru. Barman uśmiechnął się szeroko na widok Ourfa. — Witam, poruczniku — krzyknął radośnie. — Nie wie- działem, że jesteście z powrotem w Boomer. Piwo? — Dwa, panie Pine. To mój przyjaciel, porucznik Lon No- lan. On i jego ludzie pomagają przy testach. — Dzień dobry, poruczniku. Pierwsza kolejka na koszt fir- my. Przypadła wam rola królików doświadczalnych, co? Lon uśmiechnął się. — Chyba można tak to określić. Ale to nie najgorsza robota. Ma pan miły lokal. — Mam taką nadzieję. — Podczas tej wymiany uprzejmości Pine napełnił kufle i postawił je przed oficerami. — Gdybyście zgłodnieli, polecamy dziś świetną pieczeń z dodatkami. — Zachęcające. — Ourf zwrócił się do Łona: — Pani Pine sama prowadzi kuchnię i daleko stąd lepszej nie znajdziesz. — Już cieknie mi ślinka, panie Pine — przyznał Lon. — Jed- nym z moich najmilszych wspomnień z dzieciństwa jest niedziel- na pieczeń. Mam nadzieję, że pańska ożywi te wspomnienia. — Dajcie znać, kiedy będziecie gotowi do jedzenia. Sheasel i Lon spojrzeli na siebie i równocześnie odwrócili się do barmana. — Ta chwila chyba właśnie nadeszła — powiedział Ourf. — Znajdźcie sobie stół. — Dwa były wolne. Przy pozo- stałych trzech siedziało kilku pierwszych klientów, podobnie jak przy barze. — Sara zaraz was obsłuży. — Sara to jego żona? — spytał Lon, siadając za stołem na końcu salki. Shaesel zachichotał. — Żona ma na imię Mildred, Sara to córka i jeszcze coś! Lon podnosił właśnie kufel do ust, ale zatrzymał go w po- wietrzu. — Taka dobra? — Zaczekaj, aż ją zobaczysz. — Umieram z ciekawości. — Pociągnął łyk piwa i poprawił się na krześle, żeby lepiej widzieć drzwi prowadzące do kuchni. Rozparł się wygodnie i przez kilka minut spokojnie popijał. Z kuchni wyszła młoda rudowłosa kobieta z tacą w dłoniach. Bladozieloną sukienkę chronił długi, śnieżnobiały fartuch. Na- wet z daleka porażała urodą, z bliska efekt był wstrząsający. Lon o mały włos nie trafiłby w stół, odstawiając kufel. — Dwie pieczenie — oznajmiła z uśmiechem. Jej głos dźwię- czał radośnie. — Miło pana znowu zobaczyć, poruczniku Ourf. __Łona obdarzyła promiennym spojrzeniem. -— Saro, to porucznik Lon Nolan — przedstawił go Ourf. — Będzie w Nassau około tygodnia. Lon, to Sara Pine. — Łonowi umknął szczególny uśmieszek kolegi. Sara zresztą również nie zwróciła na to uwagi. Wpatrywała się w Łona. — Dzień dobry, poruczniku. Miło nam pana tu gościć. — Rozłożyła na stole talerze, serwetki i sztućce. — Mam nadzieję, że będzie panom smakowało. — Na pewno — wykrztusił. Nie był pewien, czy się niejaka. Dosłownie pożerał dziewczynę wzrokiem. Sara uśmiechnęła się jeszcze radośniej, odwróciła się i ru- szyła do kuchni. Nie spuszczał z niej oka i nie przestał nawet, kiedy tuż przed drzwiami zerknęła przez ramię i zobaczyła, że ciągle się w nią wpatruje. Mrugnęła i znikła w kuchni. Po pół minucie Shaesel przerwał ciszę. — Oto Sara. — Lon nadal wpatrywał się w drzwi, jakby miał nadzieję, że wyjdzie do ukłonu. — Zaraz wystygnie ci jedzenie. I nie rób z siebie widowiska. Oficerom to nie przystoi. Minęło parę sekund, zanim te słowa dotarły do adresata. Lon spojrzał na stół i jedzenie. Przed nim na talerzu leżała spora por- cja mięsa, pieczone ziemniaki i marchewka. Potem przeniósł spojrzenie na Shaesela. — Czy ona jest mężatką? Ourf już zabrał się do jedzenia. Przerwał na moment. — Nic mi o tym nie wiadomo, ale ostatni raz byłem tu parę tygodni temu. No dalej, jedz. Nie chcesz chyba obrazić jej matki. Ten argument był przekonujący. Lon zaczął jeść, mimo wyraź- nych trudności z koncentracją. Oczami bezwiednie poszukiwał Sary. Kiedy wyszła z tacą przeznaczoną dla innego stolika, od- wracał się i miał kłopoty z trafieniem widelcem do ust. Odłożył sztućce i uśmiechnął się głupawo. — Zazwyczaj ładne dziewczęta tak na mnie nie działają To pierwszy raz. — Przynajmniej widać, że zachowałeś ludzkie uczucia. Jak smakuje? Lon zdumiał się. Jedzenie było ostatnią rzeczą, o jakiej potra- fił myśleć. — Dobre — powiedział z wahaniem. — Chyba świetne. — Ale zabierasz się do tego jak do zimnych resztek z najgor- szej kantyny korpusu. Weź głęboki oddech, napij się i zwróć uwagę na to, co jesz. Nie dostaniesz nic lepszego nawet w kanty- nie dla wyższych oficerów w dowództwie. Z trudem skupił się na swoim daniu. Było naprawdę smaczne, nie pamiętał niczego lepszego i z pewnością zasługiwało na de- lektowanie się nim w spokoju. — Naprawdę rzadko zdarza mi się coś podobnego — powie- dział po przerwie na długi łyk piwa. Sara zdążyła już wrócić do kuchni. — Wydaje mi się, że i ty zrobiłeś na niej wrażenie — stwierdził Ourf, widząc, jak dziewczyna zerka na salę przez szparę w uchylo- nych drzwiach. — Szkoda, że zostaniesz tu tylko przez tydzień. Lon zamrugał i spojrzał koledze prosto w oczy. — Od zawsze masz te sadystyczne skłonności? — Od zawsze. — Ourf śmiał się donośnie. — Moja najwięk- sza wada. Chyba dlatego wstąpiłem do żandarmerii. Sara wyszła z kuchni i spytała, jak im smakowało. — Doskonałe jak zawsze — odpowiedział Ourf. — Nie jadłem nic lepszego. — Lon lekko się jąkał i poczuł falę ciepła na twarzy, króra zaczęła mocniej palić, kiedy dziew- czyna uśmiechnęła się wprost do niego. — Przynieść wam drugie piwo? — Będzie nam bardzo miło — odpowiedział Shaesel w imie- niu ich obojga, litując się nad Łonem. — Już niosę. — Ruszyła do baru. — Stać cię na dłuższe przemowy. — Shaesel pochylił się w stronę Łona. — Dziewczyny zawsze tak cię blokują? — Nie do tego stopnia. — Odetchnął głęboko. — Nigdy aż tak. Tylko na mnie tak działa czy to powszechna reakcja? — Dość częsta, przynajmniej za pierwszym razem. — A ty? Masz jakieś zamiary? Ourf roześmiał się. — Żona by mnie zabiła. To jedna z dobrych stron służby w żandarmerii: nie ma nacisków, żeby się nie żenić, zanim nie zbliżysz się do emerytury. Nasze kompanie wyjeżdżają na długie kontrakty bojowe równie często, jak słońce wschodzi na zachodzie. Najczęściej dostajemy długie kontrakty i mnóstwo wolnego czasu. Mój oddział ostatnio opuścił planetę czternaście łat temu. Ale gdy- bym był kawalerem... — Nie dokończył myśli. Nie musiał. Lon pospiesznie kończył swoje piwo, żeby zdążyć, zanim Sara przyniesie następne. — Wrócę po talerze, jak skończycie — oznajmiła, uśmie- chając się cudownie i patrząc wyłącznie na niego. Kiedy odeszła, Shaesel znów zaczął go przekonywać: — Mówię ci, zadziałałeś na nią tak, jak ona na ciebie. Często ją widuję. Uśmiecha się uprzejmie i natychmiast zapomina, a te- raz zachowuje się zupełnie inaczej. Powinieneś ją sobie przygru- chać, nawet jeżeli masz tu zostać jedynie przez tydzień. Lon prawie zadławił się przełykanym właśnie kęsem. Kasz- lał, zakrywając usta serwetką. Potem popił piwem. — Nie jestem pewien, czy pamiętam, jak to się robi. W mie- ście są dziewczyny z Camo Town i księżniczki z balów, a Sara nie pasuje do żadnej z tych kategorii. — Masz rację, ale w końcu od oficera oczekuje się pomys- łowości i inicjatywy. Lon wpatrywał się w drzwi kuchenne i w bar, który ojciec dziewczyny energicznie polerował. — Powinienem porozmawiać z panem Pine'em, powiedzieć mu, że moi chłopcy zjawią się tu w przyszłym tygodniu, ostrzec go... — To porządny facet. Zawsze gdy ktoś z Nassau zaczy- na rozrabiać, dzwoni do mnie, a my przyjeżdżamy, przylepiamy delikwentowi plasterek i pilnujemy, żeby zapłacił za wszelkie ewentualne szkody i przeprosił, kogo trzeba. To załatwia sprawę. Nie zdarzyło się, żeby taki gość ponownie się zapomniał, ani mój żołnierz, ani przyjezdni, jak twoi. — Mimo to... — Skończ kolację. Będziesz mógł pogratulować mu wspa- niałej kuchni. — Shaesel roześmiał się łagodnie. — Tu panuje domowa atmosfera, nie jak w Camo Town, chyba że zaszły tam rewolucyjne zmiany od mojej ostatniej wizyty. — Chyba nie. — Parę minut później Lon skończył jeść i znów zaczął spoglądać w stronę baru. — Lepiej porozmawiaj z Sarą, a nie z jej ojcem. — Widać było, że cała ta sytuacja szalenie bawiła Shaesela. — Przynaj- mniej ja bym tak zrobił, gdybym był wolny. — Na wszystko przyjdzie czas. — Lon niemal szeptał. Od- sunął krzesło i wstał od stołu. — Zabierz piwo. Nie zaschnie ci w gardle. Lon omal nie przewrócił kufla, sięgając odruchowo. Zbliżył się do baru i zajął miejsce na końcu, w pobliżu pana Pine'a. — Sara przyniosłaby panu nowe, poruczniku. Lon spojrzał na swój kufel. — Chciałem zamienić z panem słówko. Jak już wspomniał porucznik Ourf, będę w Nassau przez tydzień. Z moimi dwoma plutonami. Większość ludzi zjawi się tu, jak tylko zdarzy się okazja. Pierwsi mogą przyjechać już za godzinę lub dwie. — Z radością ich powitam — wtrącił Pine. — Sam w młodo- ści służyłem pięć lat. Zostałbym dłużej, gdybym nie spotkał mo- jej pani. — To dobre chłopaki, ale niektórzy nie przywykli do takich spokojnych, eleganckich lokali jak pański. Nie sądzę, żeby spra- wiali kłopoty, ale gdyby jednak któryś z czymś przesadził, niech pan da mi znać, a ja szybko przywołam go do porządku. — Niech się pan nie martwi, poruczniku. Wiem, jak to jest. Dam sobie radę. Porucznik Ourf zawsze mi w tym pomaga. Ni- gdy nie mamy tu zamieszania. Lon pokiwał głową ze zrozumieniem, pociągnął łyk piwa i dodał: — Proszę też przekazać pani Pine, że jedzenie było napraw- dę wyśmienite. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem coś równie pysznego. Pine uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby komplement był skierowany do niego, nie do żony. — Będzie jej bardzo miło to usłyszeć, poruczniku. Przykłada dużą wagę do swych kuchennych talentów, a trzeba przyznać, że są niezwykłe. — Jakby dla podkreślenia tych słów poklepał się po wydatnym brzuchu. — Ale może sam pan jej to powie, po- ruczniku. Proszę za mną, przedstawię jej pana. Przez moment poczuł ogarniającą go falę paniki, ale posłusz- nie poszedł za panem Pine'em na koniec baru i do kuchni. Sara właśnie z niej wychodziła, niosąc tacę do jednego ze stołów. Nie- mal się zderzyli, a w głowie Łona zabrzmiały wszystkie dzwonki ostrzegawcze, kiedy ich ciała zbliżyły się na kilka cali. Sara Pine była trochę niższa. Spojrzała na niego i znów się uśmiechnęła. Z bliska efekt był jeszcze bardziej piorunujący. Serce porucznika zaczęło bić jak oszalałe, a wtedy dziewczyna znikła w głębi sali. — Mildred, jest tu pewien młodzieniec, którego chciałbym ci przedstawić. — Głos pana Pine'a zabrzmiał donośnie, aby do- tarł do odwróconej plecami kobiety. Robiła właśnie coś przy pie- karniku. Nietrudno było dostrzec podobieństwo między matką a córką. W młodości matka Sary musiała być równie piękna jak jej córka dzisiaj. Nadal była piękna, choć w bardziej dojrzały sposób, trochę pulchna, z włosami bardziej brązowymi niż rudy- mi i okrągłą twarzą z pierwszymi zmarszczkami. Odwracając się do Łona, wycierała ręce w fartuch. — Mildred, oto porucznik Nolan. Przez tydzień będzie na poligonie ze swoimi chłopcami. Poruczniku, moja żona. — Dzień dobry pani. — Lon skłonił się lekko. — Właśnie mówiłem pani mężowi, że pieczeń była wspaniała. Dawno nie kosztowałem czegoś równie pysznego. — Dziękuję panu, poruczniku. — Jej twarz pojaśniała z za- do wolenia. — Miło, kiedy ktoś docenia naszą pracę. — Spoj- rzała na męża zagadkowo. Lon nie miał pojęcia, co to mogło zna- czyć. — Będzie pan tu przez tydzień? — Żałuję, że nie dłużej. — Sam był zaskoczony szczerością tych słów. — Mamy wracać do Dirigent City w przyszły piątek. — Szkoda — skomentowała pani Pine. — Wy, mundurowi, nie macie wyboru, musicie służyć, gdzie was skierują. — Chyba że jest się generałem — zaśmiał się pan Pine. — Mam nadzieję, że masz wystarczające zapasy jedzenia, Mildred. Porucznik mówi, że wkrótce zjawią się tu jego ludzie, a o ile znam żołnierzy, na pewno będą bardzo głodni. — Doskonale wiesz, że możemy nakarmić kilka plutonów — odpowiedziała mu Mildred. — Lepiej przygotuj parę pełnych beczułek. Na pewno będą bardziej spragnieni niż głodni. — Piwa jest dość, podobnie jak innych rzeczy. — Pan Pine udawał, że dotknęła go sugestia żony. — Ale lepiej, żebym sam zjadł już teraz, zanim zrobi się tłoczno. Poproszę Sarę, by zastą- piła mnie przy barze. — Ruszył ku drzwiom, spoglądając po dro- dze na Łona. — A może dotrzymałby jej pan towarzystwa, po- ruczniku? — zaproponował, wyprowadzając go z kuchni. — Je- stem pewien, że będzie jej miło. Lon nie potrafił wyjąkać odpowiedzi. • — Coż, poruczniku, jakie wrażenie zrobiła na panu nasza mieścinka? — spytała Sara, zjawiając się za barem na wprost nieco oszołomionego przebiegiem zdarzeń Łona. — To, co widziałem, spodobało mi się — zdołał wykrztusić. — Ale, bardzo proszę, na imię mam Lon. — A ja jestem Sara. — Zaśmiała się i poczuł, że za mo- ment głowa mu eksploduje pod ciśnieniem krwi, która napły- nęła mu gwałtownie do twarzy. — To miłe miasteczko. — Sara nie zwracała uwagi na jego kłopoty. — Jednak kiedyś chcia- łabym przenieść się do Dirigent City. Zobaczyć więcej. Tu każdy wie o każdym wszystko. To jakby przez dwadzieścia cztery go- dziny na dobę stać w witrynie sklepowej. Ludzie są w porządku, jednak... — Takie miejsca jak Bascombe Wschodnie mają dużo zalet — powiedział. — Zawsze znajdzie się przyjaciel, kiedy potrze- bujesz pomocy. Są tu ludzie, których znasz i lubisz. W dużym mieście można być bardzo samotnym. — Oczywiście. Zdaję sobie z tego sprawę. Mimo to byłoby przyjemnie, tak dla odmiany, chociaż przez parę lat żyć na włas- ny rachunek. Mieć pracę, która przynosiłaby pieniądze, a nie na- piwki od czasu do czasu. — Uśmiech nie znikał z jej twarzy, chociaż mówiła o bolesnych sprawach. Na moment rozmowa się urwała. Lon wykorzystał to na parę łyków z kufla. — Chciałabym cię o coś spytać. — Dziewczyna wpatrywała się w niego badawczo. Odstawił kufel i odwzajemnił spojrzenie. — Chodzi o twój akcent. Nie pochodzisz z Dirigentu, prawda? Pokręcił przecząco głową. — Urodziłem się i wychowywałem na Ziemi. Tu jestem do- piero od trzech lat, może czterech. — Pochodzisz z Ziemi? Naprawdę? — Naprawdę. — Jej reakcja wcale go nie zaskoczyła. Często się z nią spotykał. — Z wschodniej części Ameryki Północnej. — Moja rodzina ma korzenie w Nowej Zelandii — powie- działa. — Przybyli tu wieki temu. — Widziałem zdjęcia z Nowej Zelandii, ale nigdy tam nie byłem. W ogóle niewiele podróżowałem. — Ja przeglądałam w sieci wszelkie materiały o Ziemi, szcze- gólnie o Nowej Zelandii. Mam tu dużo czasu na takie zajęcia. Lon nawet nie zauważył lekkiego westchnienia, jakie wy- rwało się z jego piersi, kiedy powiedział: — Nie sądzę, żebym kiedykolwiek tam wrócił. Teraz moim domem jest Dirigent, który pod wieloma względami przewyższa Ziemię, na przykład nie jest tak zaludniony. Z kuchni wyszedł pan Pine i wrócił na swoje miejsce za barem. — Dziękuję, Saro. — Lekko ścisnął jej ramię. — Oboje wy- głądacie, jakby przydał się wam łyk świeżego powietrza. Może zabrałabyś porucznika na mały spacer? Oprowadź go po mia- steczku. Nie będziemy cię potrzebować przez jakiś czas. „Czy każdy tu chce mnie w coś wrobić?" — zastanawiał się Lon, próbując opanować kolejną falę paniki. 4 Lon przepuścił Sarę w drzwiach i oboje opuścili Przy- mrużone Oko. Słońce chyliło się ku zachodowi i skryło się już za budynkami Bascombe Wschodniego oraz otaczającym miastecz- ko lasem. Po gorącej atmosferze pubu powietrze na zewnątrz wydawało się niemal chłodne, ale przyjemne. Na ramionach Ło- na pojawiła się gęsia skórka. „Może to nie tylko chłód" — pomy- ślał. Sara tego nie dostrzegła, ale Shaesel Ourf pożegnał ich z szerokim uśmiechem, unosząc swój kufel. — Tato chyba cię w coś wmanewrował — powiedziała dziew- czyna, odsuwając się od drzwi i odwracając twarz do Łona. Przy- sunął się bliżej niej. — Nawet jeśli, to bardzo miło z jego strony. — Sara nagro- dziła go lekkim rumieńcem. — Robi wszystko, żeby mnie zainteresować młodymi ofice- rami, którzy do nas przyjeżdżają jak ty. Przepraszam za jego za- chowanie. Taki już jest. Narzeka, że tu nie ma odpowiedniej par- tii, ale kiedy wspominam o wyjeździe do Dirigent City, wpada w rozpacz. Mówi, że nie mógłby znieść myśli o mnie samotnej w wielkim mieście, narażonej na niebezpieczeństwa. Nie wiedział, co powiedzieć. Miał wrażenie, że każda jego odpowiedź mogłaby zabrzmieć głupio. Żeby przerwać niezręcz- ną ciszę, rzekł: — Twój ojciec zaproponował, żebyśmy się przespacerowali. Idziemy? — Jeżeli wolisz wrócić do pubu i się napić, zrozumiem. — Piwo nie ucieknie, a taka okazja... kto wie? Uśmiechnęła się i spuściła oczy. — Chodźmy, może jeszcze znajdziemy gdzieś miejsce, żeby usiąść — prawie szepnęła. Wzięła go pod rękę i ruszyli. Początkowo żadne z nich się nie odzywało. Lon nawet się z tego cieszył. W głowie wirowało mu mnóstwo myśli. Musiał zapanować nad nimi i nad swoimi lękami. Te ostatnie wiązały się przede wszystkim z obawą — bardzo poważną w jego odczuciu — że zrobi z siebie kompletnego osła i do końca życia będzie się tego wstydził. Skorzystał z wytrenowanych technik sprzężenia zwrotnego, żeby spowolnić pracę serca. „Nigdy, nawet przed bitwą tak się nie czułem". Na moment zamknął oczy. Nieliczne przedsiębiorstwa mające swe siedziby we Wschod- nim Bascombe rozlokowały się przy głównej ulicy miastecz- ka, zajmując niewielką przestrzeń między dwiema przecznicami. Oprócz tego były tu również domy mieszkalne. Nie byli sami, ale przechodnie nie zwracali na nich większej uwagi. — Chciałbym móc zostać tu dłużej niż tydzień — powie- dział, kiedy dotarli do końca ulicy. — Nie mam pojęcia, czy do- stanę jeszcze jedną szansę, żeby wrócić do Nassau. — Nagle uświadomił sobie znaczenie tych słów i zamilkł zmieszany. — Chyba jestem trochę bezczelny — dodał przepraszającym tonem. Sara mocniej uścisnęła jego ramię. — Ja też chciałabym, żebyś został tu dłużej, ale obawiałam się, że to jedynie dziewczęce fantazje... — Odwróciła się, nie- mal opierając o niego. „To nie może się dziać naprawdę". Ostrożnie pochylił się nad dziewczyną. „Zupełnie jak w jakimś filmowym romansie". Po- całowali się, z początku delikatnie, później gwałtownie, rozpacz- liwie. Otoczyła jego szyję ramionami, a on objął ją w talii i za- marli w niemej pieszczocie. — Dotąd nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia — szepnął, kiedy się wreszcie rozdzielili. „Porucznicy nie powinni się zakochiwać. Tego nie ma w pro- gramie". — A ja tak. Zawsze w to wierzyłam. „Tydzień. Będę tu tylko siedem dni". Znów poczuł gonitwę myśli, tym razem jednak źródło lęku zmieniło się. Nie przejmował się już, że zrobi z siebie głupca, tylko że tych parę dni, godzin, które uda mu się z nią spędzić, to zbyt mało na poczynienie jakichkolwiek planów i przekonanie się, czy obecne zauroczenie przemieni się w trwały związek. — Mam wrażenie, że oszalałem — szepnął. Jego usta znaj- dowały się mniej niż cal od jej ucha. Oparł czoło o głowę dziew- czyny, ocierając się o jej miękkie włosy. Wdychał zapach jej szamponu, a może perfum. — Tyle chciałbym ci powiedzieć, tyle przemyśleć, ale na razie mogę jedynie trzymać cię, aż się przekonam, że to nie sen. — Wiem. Czuję to samo. W głowie mi się kręci, a serce wy- rywa się z mojej piersi. Lon, nigdy nie czułam się tak jak teraz. — Odsunęła się trochę i spojrzała mu prosto w oczy. Pierwszy raz wypowiedziała jego imię. — Lon — powtórzyła. — Sara. Znów się pocałowali, już nie tak intensywnie jak za pierw- szym razem, bardziej z czułością niż pasją. — Robimy z siebie widowisko — szepnęła, kiedy przerwali. — Skręćmy chociaż za róg. — Albo na sam środek ulicy, żeby gapie nie musieli skręcać sobie karków. — „Nie wierzę, że to powiedziałem. Mój Boże, zaraz będą tu moi ludzie". — Chyba jednak masz rację — wes- tchnął. Nie wypada, żeby podwładni zobaczyli swego dowódcę w gorącym uścisku na środku głównej ulicy miasteczka. — Moż- na by to uznać za „zachowanie niegodne oficera". Tak naturalnie, jakby robili to od lat, objęli się i ruszyli na- przód. Oparła głowę na jego ramieniu, kiedy skręcali w boczną uliczkę. „Co teraz zrobimy? Żaden podręcznik tego nie uczy". — W parku jest altanka. — Wskazała przed siebie. — Są tam ławki. Nie znajdziemy spokojniejszego miejsca. „Nie na tyle spokojne, żeby zrobić to, na co naprawdę mam ochotę". Powstrzymał się od pytań. Poprowadził ją w stronę par- ku i altanki, która stała w samym centrum. Po drodze nikogo nie spotkali. Porośnięte bluszczem ściany altany niemal nie prze- puszczały światła. Usiedli, Lon na ławce, a Sara na jego kolanach, obejmując go za szyję. — Zaraz mnie udusisz. Tyle jest do powiedzenia, tyle do zrobienia, ale nie mogę zapanować nad własnymi myślami. — Nie chcę myśleć. Chcę się cieszyć i marzyć — odpowie- działa dziewczyna. Zamknęła oczy i oparła głowę na ramieniu Łona. Na parę sekund także zamknął oczy, rozkoszując się jej bli- skością ciężarem jej ciała na kolanach. Nagle otworzył szeroko oczy i wyprostował się, jakby przeszył go wstrząs elektryczny. „Za dużo sobie wyobrażam". — Saro? — Czekał, aż spojrzy na niego. — Obawiam się, że zbyt wiele sobie wyobrażam. — Jak to? -— Cóż... przerwał, przełknął i zaczął od nowa: — Chodzi o to, że dopiero co się poznaliśmy... — Znów zamilkł. Roześmiała się. — Czuję się tak samo. Przyciągnął ją do siebie, jakby była kołem ratunkowym, a on płynął po wrogim oceanie. — Oboje coś sobie wyobrażamy, ale dotąd nic nie powie- dzieliśmy. — Będzie jeszcze czas na słowa — zapewniła go. Dotknął jej policzka. — Powinniśmy teraz coś sobie wyjaśnić. Na przykład, czy wyjdziesz za mnie? — Oczywiście, że tak. — Ton jej głosu sugerował, że pyta- nie było niepotrzebne, a odpowiedź oczywista. — A teraz mnie pocałuj. Zostawmy myślenie na później. * Lon nie był pewien, ile czasu minęło od opuszczenia Przymrużonego Oka. — Twój ojciec zacznie się martwić, gdzie przepadłaś — za- uważył w końcu. Nadal siedzieli wtuleni w siebie na ławeczce w parkowej altanie. — Wie, że nic mi nie grozi. — Nie otwierała oczu ani nie zdradzała chęci do powrotu. — W pubie może być już duży ruch.— Nawet nie próbował spojrzeć na zegarek, i tak wiedział, że ich spacer znacznie się przedłużył. — Z sześćdziesięciu moich żołnierzy może jedno- cześnie domagać się drinka. Westchnienie dziewczyny było przesadnie dramatyczne. — Chyba masz rację. Tato potrzebuje pomocy. Wracali bez pośpiechu, objęci. — Będę wpadał każdego wieczoru, kiedy będę mógł, dopóki tu będziemy. — Czuł potrzebę zaplanowania choćby najbliższej przyszłości. — Będziemy mogli wszystko omówić. — Uda nam się — powiedziała. — W ostateczności spełnię swoją groźbę, przeniosę się do Dirigent City i znajdę prawdziwą pracę. „Byłoby miło mieć ją blisko z własnym mieszkaniem" — po- myślał, ale zaraz przypomniał sobie o Camo Town i pracy, jaką najłatwiej tam znaleźć dziewczynie. — Zastanówmy się, jak to najlepiej zorganizować — szep- nął. — Oboje musimy ochłonąć i wszystko przemyśleć. Zaśmiała się, ale nic nie powiedziała. Z Nassau przyjechały trzy ciężarówki. Stały zaparkowa- ne na ulicy przed Przymrużonym Okiem. Lon i Sara musieli zre- zygnować z uścisku, zanim otworzyli drzwi pubu, ale dopiero na widok tłumu puściła jego dłoń. Wydawało mu się, że słyszy ci- chy jęk rozpaczy. Bar był bardziej zatłoczony niż kiedykolwiek. Żołnierze stali w trzech rzędach, a ojciec dziewczyny nie nadążał obsłużyć wszystkich tak szybko, jak tego oczekiwali. — Muszę mu pomóc. — Sara odwróciła się do Łona, poca- łowała go pospiesznie w usta i zniknęła w tłumie. Ciągle oszołomiony Lon podszedł do stolika, przy którym siedział Shaesel Ourf. Zignorował powitalne okrzyki swoich lu- dzi, głównie dlatego, że ich nie usłyszał, tak jak nie dostrzegł szerokiego uśmiechu na twarzy Ourfa. Ciężko opadł na krzesło. — Widziałem to czy tylko miałem przywidzenie? — Ourf śmiał się donośnie. Lon zamrugał i szukał swojego kufla. Nie było go na stole. Pokręcił głową z niedowierzaniem. — Nie wiem, o co ci chodzi, ale zdaje się, że jestem zaręczo- ny. — Śmiech zamarł na ustach Ourfa. Zastąpił go wyraz kom- pletnego zdumienia. — A niech mnie cholera — szepnął po dłuższej chwili. Lon nic nie odpowiedział. — Tak — odezwał się w końcu. — I mnie też. — Otrząsnął się z szoku i wszystko, co się zdarzyło, wydało mu się snem. — Przepraszam pana, poruczniku. Odwrócił głowę w stronę mówiącego. Dostrzegł Tebbę sto- jącego tuż obok. — O co chodzi, Tebba? — Dobrze się pan czuje, poruczniku? Wygląda pan trochę... zabawnie. Zbierał się, żeby dać jakąś odpowiedź, niepewny, co miał po- wiedzieć, kiedy porucznik Ourf znów się roześmiał. — Spokojnie, sierżancie — powiedział. — Pański porucznik po prostu przeżył mały szok. — Słucham? — Tebba nie krył zdumienia. — Wszystko w porządku, Tebba. — Lon wreszcie odzyskał głos. — Zaraz przyjdę do siebie. — Musi mu pan wybaczyć, sierżancie. Wie, co mówi. — Shaesel pochylił się nad stołem. — Niech pan lepiej uważa, żeby żaden z chłopaków zbytnio się tu nie rozochocił. Wygląda na to, że wasz porucznik właśnie się zaręczył z córką gospodarza. Na widok zdumionej miny sierżanta Ourf kolejny raz wy- buchnął gromkim śmiechem. Giranie dosłownie opadła szczęka. Kiedy zamknął usta, odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Sarę za barem. — Z tą sir? — O tak, właśnie z nią. Poniedziałkowy ranek wydawał się o eony i wszech- świat oddalony od sobotniego. Lon nie przespał nocy z soboty na niedzielę, a w niedzielę zdołał zasnąć jedynie po przyklejeniu plastra. Rzadko używał leków, ale wiedział, że musi mieć jasny umysł, o ile coś mu z niego pozostało, w tygodniu wypełnionym pracą. Cały weekend wydawał się szalonym snem. Po powrocie ze spaceru zdołał zamienić z Sarąjedynie kilka słów. Jej ojciec nawet pozostawił bar bez opieki na dwie minuty i cała trójka Pine'ów rozmawiała z nim w kuchni. Rodzice Sary zdawali się w siódmym niebie na wiadomość, że obcy mężczyzna ma zamiar zabrać im córkę. Taka reakcja wytrąciła Łona z równowagi. — Wiedzą że jesteś oficerem w korpusie — tłumaczyła mu później, kiedy mieli dla siebie wolną chwilę. — Oboje mają naj- wyższy szacunek dla mundurowych. Tato jest pewien, że każdy, kto zostaje oficerem i jakiś czas pełni służbę, musi być honorowy i odznacza się wszystkimi cechami niezbędnymi dla kandydata na mojego męża. — Mam nadzieję, że nie zawiodę ich ani ciebie. — Na pewno nie. Absolutna pewność w jej głosie przeraziła go. W drodze po- wrotnej na poligon Nassau Shaesel Ourf przez większość czasu zachowywał milczenie. Lon był zbyt pogrążony we własnych myślach, żeby zaczynać rozmowę, i nawet nie był pewien, czy naprawdę słyszał, jak kolega szeptał do siebie: — Nie mogę w to uwierzyć, po prostu nie mogę. Kiedy zatrzymali się przed koszarami na poligonie, Ourf obie- cał mu wszelką pomoc. — Załatwię ci samochód, żebyś mógł jechać do miasta, kie- dy tylko będziesz miał czas — zapewniał. Lon pokiwał głcwą i ledwo zdołał wykrztusić podziękowanie. W niedzielę pojechał do Bascombe Wschodniego i spędził tam całe popołudnie i część wieczoru. Sara pracowała, kiedy przyjechał, bo była to pora obiadowego szczytu. Klientami byli głównie mieszkańcy miasteczka. Kiedy zobaczył go jej ojciec, zwolnił córkę na całe popołudnie. — Musicie się lepiej poznać — powiedział cicho, żeby nie słyszeli go goście. Dla Łona było to cudownych osiem godzin, mimo że przez większość czasu był oszołomiony. Z trudem zapamiętywał szcze- góły. Kryły się we mgle miłości albo zauroczenia. Opowiadali o sobie, dzielili się wspomnieniami z dzieciństwa i małymi se- kretami. Sara chciała wiedzieć, dlaczego opuścił Ziemię i przy- był na Dirigent, więc opowiedział jej o tym, że najlepsi studenci szkoły oficerskiej mieli być kierowani do służby w policji fede- ralnej, i o podstępie komendanta szkoły, który pomógł niektórym z nich uciec na inne światy i kontynuować karierę w prawdzi- wym wojsku. — Całe życie pragnąłem być żołnierzem — powiedział, a dziewczyna skinęła głową, akceptując jego wybór bez waha- nia. Wypytywała go o kontrakty, w których brał udział, ale zado- walała się ogólnymi informacjami, jakie jej przekazywał. Zaczęli snuć plany. Lon miał wrócić do Dirigent City i wszyst- ko przygotować, przede wszystkim zdobyć pozwolenie na ślub od dowódcy batalionu czy innego, który decydował w Ulrich sprawach. O ile będzie to możliwe, mieli się kontaktować każde- go wieczoru, a gdy wszystko będzie już przygotowane, możliwie jak najszybciej miał wrócić do Bascombe Wschodniego na ślub w jedynym kościele w miasteczku. — Poruczniku Nolan? — Tak, doktorze? — Lon zmrużył oczy i spojrzał na Dera- diera. — Przepraszam, zamyśliłem się. W poniedziałek praca rozpoczęła się natychmiast po śniadaniu, od raportu na temat wyników testów z poprzednich dni: mnóstwo liczb, wykresów i żargonu technicznego, który czasami trudno było ogarnąć. Deradier uśmiechnął się. „On też wie!" — pomyślał Nolan. Miał wrażenie, że wszyscy na poligonie Nassau i mieszkający w promieniu dwudziestu mil od Bascombe Wschodniego znali historię błyskawicznego romansu i zaręczyn. — Nikt nie oczekuje, że zrozumie pan cały ten techniczny bełkot — powiedział cicho Deradier. — Doskonale wiemy, że to nie pańska działka, ale teraz przechodzimy do spraw, którymi powinien się pan zainteresować. Lon skinął głową, czując się troszkę głupio, zwłaszcza że jego twarz oblał silny rumieniec. Zdarzało się to niepokojąco często w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, za każdym razem kiedy wydawało mu się, że słyszy jakąś aluzję lub dostrze- ga pełne pobłażliwości spojrzenie. — Wstępne wyniki są umiarkowanie zachęcające. — Dera- dier gestykulował i mówił głośno, żeby usłyszeli go wszyscy obecni na sali. — Na podstawie udanych testów — to jest wszyst- kich oprócz jednego, podczas którego kapsuła wymknęła nam się spod kontroli z powodu wewnętrznej usterki — przeprowadziliś- my symulacje, z których wynika, że z tym systemem mamy wię- cej niż pięćdziesiąt procent szans na powodzenie w warunkach polowych. Chodzi o to, że więcej niż połowa kapsuł dotrze bez- piecznie do celu i nie zostanie zestrzelona przez wroga. Do- Ikładny wynik to 53,7 procent. Mamy nadzieję, że mając więcej danych, będziemy mogli znacznie poprawić ten wynik. — Prze- Hrwał, żeby napić się wody. — Zależy nam na zdobyciu w tym ty- godniu maksymalnej liczby danych. Żeby to osiągnąć, spróbuje- my przeprowadzać po cztery próby rano i po południu każdego dnia. Jeżeli dzisiejsze i jutrzejsze wyniki spełnią nasze oczekiwa- nia, planujemy wykonać serię testów nocnych, najprawdopodob- niej w nocy ze środy na czwartek. — Całą noc, doktorze? — spytał Lon. — Nie jestem pewien, _ Ii czy moi ludzie są na to gotowi. Za dnia mają sporo kłopotów, a w ciemnościach, nawet z noktowizorami... — „To znaczy, że nie będę mógł zobaczyć Sary". Ta myśl pojawiła się, kiedy przedstawił już wszelkie uzasadnione wątpliwości. — Właściwie w ciemnościach sprowadzanie kapsuły może się okazać łatwiejsze, poruczniku — odpowiedział Deradier. — System sterujący podłącza się całkowicie do elektroniki hełmów, nie tylko do układu komunikacji. Pańscy żołnierze będą mieli bardziej precyzyjny obraz kapsuły na wizjerach i więcej danych ułatwiających sterowanie. — Czy będziemy mogli wypróbować to na symulatorze? — Oczywiście. We wtorek Lon sam sterował kapsułą w jednym z te- stów. Od momentu podłączenia sterownika do hełmu odczuwał wzrastające napięcie, bezwiednie napinał mięśnie, zaciskał zęby. — Proszę się odprężyć, poruczniku — szepnął Tebba. — To nic trudnego, naprawdę. W rzeczywistości jest to łatwiejsze niż na symulatorze — można lepiej ocenić odległość. Tylko niech pan delikatnie porusza joystickiem. — Dzięki, Tebba. Spróbuję. — Girana był jedynym żołnie- rzem z jego plutonów, któremu zwierzył się ze swych przygód. Tebba nie naśmiewał się z niego, nie żartował, co na pewno zro- biliby Phip Steesen i Dean Ericks, gdyby tylko znaleźli się z nim po służbie. Cieszył się, że na razie nie mieli ku temu okazji. Wszystkie te zapewnienia nie mogły złagodzić zdenerwowa- nia związanego z testem, ale starczyły, żeby w pełni skoncentro- wał się na zadaniu i przestał myśleć o Sarze. Prom był już w górze. Tego ranka wykonano trzy testy, ten miał być ostatni przed lunchem. Nasłuchiwał rozmowy między kontrolą testów a pilotem promu, do których od czasu do czasu włączał się Deradier. Rozpoczęło się odliczanie do wystrzelenia kapsuły. Doszło do końca. Przez wizjer osłony obserwował lot kap- suły, z liczbami opisującymi jego prędkość. Próbował spowolnić oddech, uspokoić się, wyczuć lot kapsuły. Cel znajdował się bliżej niż podczas pierwszych prób, jedynie trzydzieści pięć jar- dów od okopu, w którym siedział ze swoimi żołnierzami. Skupił się i, choć wówczas nie zdawał sobie z tego sprawy, rozluźnił się pierwszy raz od chwili, kiedy ujrzał Sarę Pine. Kapsuła znalazła się w polu widzenia. Delikatnie poruszał joystickiem i przyciskami sterownika, wpatrując się w kapsułę i tylko od czasu do czasu rzucając okiem na naziemny cel. Włą- czyła się retrorakieta, szybka korekta wysokości, dalsze hamo- wanie i stop dla silników. Kapsuła wylądowała dwanaście stóp od środka celu. — Wspaniale, poruczniku! — dotarł do niego głos Deradie- ra. — Wspaniale. Pierwsze wyniki wypadły świetnie. Gratulacje. Odetchnął głęboko. „Chyba nadal mogę funkcjonować jako żołnierz!" 5 Po zapoznaniu się z wynikami środowych testów noc- nych Deradier i jego ekipa postanowili wykonać jeszcze jedną serię we czwartek. Łonowi udało się przeprowadzić jedynie kilka krótkich rozmów z Sarą przez compłink i z trudem ukrywał swo- je rozczarowanie, nie mogąc spotkać się z nią przed powrotem do Dirigent City. — Załatwię wszystko jak najszybciej — obiecywał. — Zaraz potem wrócę. — Będę czekać — odpowiedziała. — Dzwoń, kiedy tylko będziesz mógł. Siedział spokojnie w transportowcu, który miał zawieźć ich do bazy. Czuł się bardziej przygnębiony niż na promie, który wywoził go z Ziemi na wygnanie. Wszyscy zdjęli hełmy, więc nie mógł schować twarzy za osłoną. Czuł się osamotniony i nie było ani jednego żołnierza na pokładzie, który nie znałby powo- dów jego przygnębienia. Docierały do niego urywki rozmów i domyślał się, co mówiono za jego plecami. W tej chwili był zbyt owładnięty smutkiem, żeby zdawać sobie sprawę, że zbliżył się do skraju paranoi. Jego sierżanci, Girana i Jorgen, osłaniali go, jak mogli, i żaden z nich nie narzekał, kiedy ich porucznik znikał w miasteczku każdego wieczoru, kiedy nie było testów, oni natomiast musieli się zmieniać. Obiecał sobie, że znajdzie sposób, żeby im to wynagrodzić. Jeszcze z poligonu parę razy rozmawiał z kapitanem Orlisem przez compłink i napomykał o swojej nowej sytuacji, jednak nie zdobył się na wyjaśnienie, że zależy mu na jak najszybszym ślu- bie. Kapitan domyślał się, że coś się zmieniło, kiedy jednak pró- bował dowiedzieć się szczegółów, usłyszał w odpowiedzi: — Wolałbym poczekać i porozmawiać z panem osobiście. Sam muszę pewne rzeczy sobie poukładać. Lot z Nassau do Dirigent City zdawał się Łonowi bardzo krótki, gdyż całkowicie pogrążył się w rozmyślaniach. Komuni- kat pilota, że podchodzą do lądowania, zaskoczył go. Myślami nadal był w Bascombe Wschodnim, w pubie Przymrużone Oko, razem z Sarą. Ku zdumieniu Łona kapitan Orlis czekał na niego na lądowisku. Przekazał plutony pod komendę sierżantów, podszedł do przełożonego i zasalutował. — Nie spodziewałem się tu pana, sir. — Kapitan odwzajem- nił salut. — Musiałem osobiście się upewnić. — Upewnić? Że co? Że wylądujemy bezpiecznie? — Że jeden z moich poruczników nie zamienił się nagle w bełkotliwego idiotę. — Sir? — Na twarzy kapitana nie było najmniejszego śladu potępienia, co jeszcze bardziej utrudniało odgadnięcie, o co mu chodzi. — Gdybyś był równie rozkojarzony w pracy w tym tygo- dniu jak podczas rozmów ze mną, major Pitt na pewno by mi o tym natychmiast powiedział. Ale docierały do mnie jedynie pochwały na twój temat, więc to musi być coś innego. § Stopniowo zaczął się domyślać, co chciał powiedzieć kapi- an, i jak zwykle ostatnio, zaczerwienił się. — Powiedziałem, że chcę z panem porozmawiać osobiście, nie przez complink, sir. To prywatna sprawa — dodał. Orlis nie mógł powstrzymać uśmiechu. — Domyśliłem się. Wskakuj do samochodu. Opowiesz mi po drodze. Nawet w rozmowie twarzą w twarz miał kłopoty z uporząd- kowaniem swojej opowieści. Orlis się nie odzywał, skupił się na prowadzeniu samochodu, jadąc za autobusami wiozącymi żołnie- rzy. Parę razy odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Łona. Kiedy ten uznał, że wszystko już wyjaśnił, Orlis milczał jesz- cze przez chwilę. Odezwał się po dłuższej przerwie: — Chyba w całej galaktyce nie ma stworzenia bardziej ża- łosnego niż chory z miłości porucznik. Lon nie potrafił nic odpowiedzieć. — Powinienem się tego domyślić. Gdyby chodziło o kogoś innego, chyba by mi się to udało. Spotkałeś dziewczynę i zako- chałeś się tak szaleńczo, że nie możesz czekać ani dziesięciu se- kund, żeby się z nią ożenić. Mam rację? — Tak jest, sir — wykrztusił Lon. — I chcesz, żebym ci pomógł uporać się z biurokratyczną machiną i zdobyć pozwolenie, znaleźć dla was miłe mieszkanko, a może nawet wybrać zasłonki na okna? To zabolało Łona, mimo że domyślał się, iż kapitan stroi so- bie z niego żarty. Wziął głęboki oddech. — Nie wspominałem o zasłonach, sir. — Orlis znów spojrzał na niego z ukosa. — Dobrze, że całkiem nie straciłeś rezonu — powiedział. — Opowiedz mi o niej, ale powstrzymaj się od westchnień. Tak więc Lon spróbował opowiedzieć wszystko od początku, jak się spotkali, jakie wywarła na nim wrażenie. Szło mu dość opornie, ponieważ skupiał się na każdym wypowiadanym zda- niu. Dojechali do koszar, zanim skończył. Orlis zaparkował sa- mochód z tyłu budynku i siedział nieruchomo, wpatrzony w Ło- na, cierpliwie słuchając. — Sądzę, że nieźle mnie trafiło — dodał Lon po chwili cięż- kiej ciszy, jaka zapadła, gdy skończył wreszcie swoją opowieść. — Dawniej, gdyby oficer ze stażem krótszym niż dziesięć lat zgłosił się do dowódcy z taką prośbą, zostałby dokładnie zbada- ny, czy jeszcze nadaje się do służby — powiedział Orlis. — Było to, zanim rozpocząłem tu służbę, ale na tyle niedawno, że niektó- rzy z kapitanów i majorów, pod których komendą służyłem, przeżyli coś podobnego. Nie było żadnego oficjalnego zakazu, ale zniechęcano dość skutecznie. Wielu oficerów nadal ma obiek- cje w stosunku do żonatych żołnierzy bez względu na ich stopień, chyba sam rozumiesz dlaczego... Lon skinął głową. — Żonaty mężczyzna nie może być całkowicie oddany kor- pusowi. Ma jeszcze inne obowiązki i tak dalej. — Najogólniej mówiąc, do tego właśnie się to sprowadza. Ale z drugiej strony, są wyniki badań, które wykazują, że żonaci oficerowie i podoficerowie są bardziej odpowiedzialnymi do- wódcami. Tracąc brawurę, nadrabiają dojrzałością. Sam mam podobne doświadczenia, ale, oczywiście, jestem żonaty. A pro- pos, brakowało mi tylko parę miesięcy do dziesięciu lat służby, kiedy się żeniłem. — Wiem, sir. Orlis przyglądał mu się przez chwilę, zanim znów zaczął mówić: — Pewne jest jedno: w tym stanie nie będę miał z ciebie wielkiego pożytku, więc chyba najlepszym rozwiązaniem jest ożenić cię tak szybko, jak to możliwe. Wówczas odzyskam w pełni przydatnego porucznika. — Dziękuję, kapitanie. — W porządku. Tyle jeśli chodzi o dobre wiadomości. Mu- szę jednak cię rozczarować — nie zapowiada się, że twój ślub nastąpi szybko. To oczywiście nie jest wiadomość oficjalna, ale doszły mnie słuchy, że szykuje się dla nas jakiś kontrakt... i to już wkrótce. — Kiedy? Nie potrzebujemy z Sarą dużo czasu, kiedy dosta- nę zgodę. Orlis pokiwał głową. — Przykro mi, Lon. Pamiętaj, że to nieoficjalna informacja, ode mnie nic nie słyszałeś i lepiej, żeby nie docierały do mnie żadne plotki. Nikt nie może o tym się dowiedzieć, nawet twoja Sara. — Odczekał chwilę, aż Lon potwierdził skinieniem, że się zgadza. — Moje źródła donoszą, że jest gotowa oferta dotycząca może nawet dwóch pełnych pułków. Spośród pułków, którym nie brakuje żadnego batalionu, my jesteśmy na pierwszym miej- scu pod względem rotacji. Jeśli Rada Pułków zaakceptuje kon- trakt, nie dostaniemy więcej niż dwadzieścia cztery godziny na przygotowanie się do odlotu. Lon miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi i potoczy się po podłodze samochodu. — Tak jest, sir — powiedział ponuro. Po chyba minucie spy- tał jeszcze: — Czy do tego czasu będziemy mieli jakieś ograni- czenia? — Jak można nakładać jakieś ograniczenia, kiedy nic się nie dzieje? — tonem niewiniątka odpowiedział pytaniem kapitan. — Rozumiem. — Zaraz nadamy bieg twojej sprawie, jeżeli to trochę cię uspokoi. Napisz oficjalny raport o zgodę i daj mi do rozpatrze- nia, a ja natychmiast prześlę go do szefostwa batalionu. Teraz pędź do swoich, dopilnuj ich, a potem siadaj do complinku i pisz. Sara odebrała wezwanie w Przymrużonym Oku. Wi- dok jej twarzy na ekranie complinku sprawił mu jednocześnie ra- dość i ból — radość, że ją widzi, i ból, bo był tak daleko od niej i nie wiedział, kiedy znów będą mogli się spotkać. — Miałam nadzieję, że to ty — powiedziała wyraźnie pod- ekscytowana. — Kocham cię. — Ja też cię kocham. Dotarliśmy na miejsce bez przeszkód i już złożyłem podanie o pozwolenie na ślub. — Wiesz, jak długo to potrwa? Pokręcił przecząco głową. — Rozpatrywanie wniosków o pozwolenie na małżeństwo składanych przez młodszych oficerów na pewno nie jest na liście priorytetów dowództwa, ale mój kapitan obiecał popchnąć spra- wę. — Nie podobało mu się, że nie może powiedzieć o możli- wym znacznym opóźnieniu, o tym, że prawdopodobnie przed ślubem wyjedzie na kontrakt, ale musiał dotrzymać obietnicy da- nej Orlisowi. — Podanie wysłałem do dowództwa batalionu go- dzinę temu, ale nie sądzę, że ktoś rzuci na nie okiem wcześniej niż w poniedziałek. A naprawdę trudno oszacować, ile potrwa oczekiwanie. Dla mnie nigdy nie będzie dość szybko. — Dla mnie też. Rozmawiali parę minut o drobiazgach, zadowoleni, że mogą na siebie patrzeć i słyszeć swoje głosy. Sara była zajęta. — Naprawdę muszę już kończyć i pomóc ojcu. — Roze- śmiała się nagle. — Wiesz, kiedy już pojadę do Dirigent City, tato będzie musiał się w końcu przełamać i zatrudnić kogoś w pubie. To będzie dla niego okropne. Po przerwaniu połączenia z Bascombe Wschodnim Lon długo jeszcze wpatrywał się w niemy ekran. Zbliżała się pora ko- lacji. Wiedział, że powinien zejść do jadalni. Mógł pójść do kan- tyny lub do Camo Town, ale nie chciał niepotrzebnie tracić pie- niędzy, które mogłyby przydać się żonie. Nie miał ochoty na stołówkowe jedzenie. Kiedy już przekonał samego siebie, że jed- nak powinien tam zejść, rozległo się pukanie do drzwi. — Proszę. — Wstał. Phip Steesen i Dean Ericks weszli do pokoju. Mieli na sobie cywilne stroje i byli gotowi na wyprawę do Camo Town i nocną popijawę. — Pójdziesz z nami do miasta? — spytał Phip. Lon uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. — Będziecie musieli dziś poradzić sobie beze mnie, chłopa- ki. Nie nadaję się do tego. — Nie wytniesz nam chyba takiego numeru jak Janno, co? — Powaga w głosie Phipa zaskoczyła go. — Ożenisz się i przej- dziesz do cywila? — Żenię się, ale nie mam zamiaru opuszczać korpusu. Wi- dzieliście Sarę, wszyscy widzieli. — Ci, którzy na poligonie mog- liby zrezygnować z wyprawy do miasteczka na drinka, natych- miast tam pojechali, kiedy pojawiły się plotki o szalonej miłości ich porucznika. Lon doskonale zdawał sobie z tego sprawę. — Janno też tego nie planował, kiedy się żenił — wtrącił Dean. — Ja to nie Janno, a Sara to nie Mary. Słuchajcie, wiem, że ostatnio nie było okazji, żeby pogadać. Może w weekend będzie- my mogli wyrwać się razem na parę godzin i przy piwku wszyst- ko sobie wyjaśnimy. Ale nie teraz. Muszę uporządkować kilka spraw. A teraz powinienem coś przekąsić. Walcie do Camo Town i nie rozcieńczajcie piwa, płacząc za mną. Kolacja, po wspaniałym jedzeniu w Przymrużonym Oku, wydawała się bez smaku. Po posiłku poszedł na drinka do klubu oficerskiego, ale nie przyniosło mu to żadnej ulgi. Wrócił do swojego pokoju, nastawił program muzyczny na zestawie roz- rywkowym, położył się na pryczy i wbił wzrok w sufit, rozmy- ślając o Sarze. Zadzwoniła około dziesiątej. Ostatni klient opuścił pub, a wieczorny rytuał sprzątania był prawie skończony. Rozmawiali przez dwie godziny, aż poczuli wszechogarniające zmęczenie. — Do jutra — pożegnał ją. — Zadzwonię jutro. „I następnego dnia, i następnego..." W poniedziałek rano Lon nieco zaspał. Po porannej to- alecie poszedł na śniadanie nie całkiem jeszcze rozbudzony, wi- dział świat jak przez mgłę. „Nie poznaję sam siebie. Jakby w momencie, kiedy ujrzałem Sarę, ktoś zmienił mnie w zupełnie inną osobę". Wspomnienie przywołało uśmiech na jego twarzy i przywróciło mu jasność umysłu. Nawet jedzenie lepiej smakowało. Właśnie kończył po- siłek, kiedy przy stole pojawił się sierżant sztabowy Jim Ziegler. — Kapitan chce się z panem spotkać u siebie zaraz po śnia- daniu, sir. — Sekundkę, sierżancie. — Przełknął ostatni łyk kawy i od- sunął krzesło. Początkowo myślał, że chodzi o jego podanie o pozwolenie na ślub. Szybko jednak doszedł do wniosku, że bardziej prawdopodobna jest sprawa kontraktu, o którym Orlis napomknął w piątek. — Czy wie pan, dlaczego kapitan mnie wzywa? — spytał Zieglera, gdy wychodzili z jadalni. — Nic nie powiedział, poruczniku, a jest za wcześnie, żeby coś do mnie dotarło. Mamy poniedziałek. Lon zaśmiał się. — Słyszałem. Ziegler uśmiechnął się. — Rozumiem, sir. — Sierżant sztabowy kompanii Alfa był jednym z nielicznych żonatych żołnierzy w jednostce. Miał za sobą dwadzieścia pięć lat służby w korpusie i był równie waż- ny dla prawidłowego funkcjonowania kompanii jak jej dowódca i obaj porucznicy. U niego Lon szukał rady w pierwszych, peł- nych zamieszania, dniach w Bascombe Wschodnim. Mat Orlis zajadał pączka, siedząc za biurkiem. Gestem wska- zał porucznikowi krzesło i upił łyk kawy. — Wracamy do normalnego rozkładu dnia, Lon. Twoje pluto- ny mają dziś służbę w kuchni, a ty wracasz do biura kontraktów. Lon skinął głową. — Jakieś wieści, sir? — spytał ostrożnie. Orlis uśmiechnął się. — Zupełna cisza. Miej uszy otwarte, może uda ci się usły- szeć coś przede mną, choć bardzo w to wątpię. W porządku? — Oczywiście. — Wczoraj pogadałem sobie z Joe Pittem. — Orlis odchylił się na oparcie fotela. Lon potrzebował chwili, żeby skojarzyć so- bie to nazwisko: major Joseph Pitt, poligon doświadczalny Nas- sau. — Mają dopiero wstępne opracowania wyników testów, ale Joe twierdzi, że są obiecujące. Zaczął nawet przebąkiwać o możli- wości przeprowadzenia bardziej rozbudowanych prób podczas ma- newrów zimowych. — Wszystko wypadło naprawdę nieźle — potwierdził Lon. — Ludzie będą potrzebowali więcej niż trzech czy czterech prób, żeby wyczuć kapsułę, nawet po treningu w symulatorach, ale na pewno chciałbym mieć ją ze sobą, kiedy pojawi się taka potrzeba. — Ty i wszyscy inni, którzy powąchali prochu. — Orlis na- gle spoważniał. — Może tym razem się uda. „Może uda mi się coś wywąchać i dowiem się, gdzie możemy polecieć na kontrakt" — myślał, wchodząc do budynku dowództwa. Uśmiechnął się do tej myśli, choć zdawał sobie sprawę, że to w zasadzie niemożliwe. „Niedługo sami to ogłoszą. Nie ma sensu zawracać sobie tym głowy". Dział kontraktów zajmował większą część parteru i pierwsze- go podziemia północnego skrzydła budynku. Główną sekcją dzia- łu było BWS — Biuro Wywiadu Strategicznego. Do jego zadań należało zbieranie informacji o wszystkich zasiedlonych świa- tach, o panujących w nich warunkach politycznych, społecznych i gospodarczych, o ich wrogach i sojusznikach oraz o możliwo- ściach uzyskania kontraktu. BWS utrzymywało jedne z najwięk- szych baz danych w galaktyce. Większość z tych informacji była dostępna dla wszystkich oficerów korpusu. W miarę możliwości BWS prowadziło bardziej szczegółowe badania przed podpisa- niem nowych kontraktów i wysłaniem wojska. Ale ponieważ na kontakty między światami potrzebowano przynajmniej miesiąca, nie zawsze było to możliwe. Podczas oddelegowania do działu kontraktów Lon był co ty- dzień przenoszony z biura do biura, pozornie bez powodu. Pra- cował już w dwóch różnych oddziałach BWS, a także w departa- mencie oceny kontraktów — kolejnej istotnej jednostce działu. Zgłaszając się do pracy w poniedziałek rano, nigdy nie wiedział, gdzie będzie pracował. Tym razem kazano mu się zgłosić do biu- ra audytu BWS. Nie miało ono jednak nic wspólnego z finansa- mi. Odpowiadało za sprawdzanie wiarygodności najświeższych informacji wprowadzanych do baz danych. Osobiście uważał, że to najnudniejsza praca w całym dziale. Z ulgą przyjął wiadomość przesłaną krótko po dziewiątej complinkiem przez kapitana Zima, szefa audytu, że ma się na- tychmiast stawić u dowódcy działu kontraktów. — Tak jest, sir — odpowiedział, wylogowując się z bazy da- nych. — Wiadomo panu, o co chodzi? — Pułkownik chce, żeby rzucił pan na coś okiem. Podpułkownik Jorge Ruiz miał biuro na pierwszym piętrze. Oba okna wychodziły na dziedziniec, gdzie ustawiono ekspona- ty dział obrazujące rozwój artylerii przez ostatnich trzynaście stuleci. — Właź do środka, Nolan. — Ruiz zachowywał się bardzo nieregulaminowo w swoim królestwie. Nie uznawał ceremonia- łu, z wyjątkiem okazji, kiedy trzeba było zrobić odpowiednie wrażenie na gościach z innych światów. — Siadaj, chłopie. — Zaczekał chwilę, aż Lon usadowił się na obitym skórą krześle z cennego drewna i od razu przeszedł do rzeczy. — Może to wy- glądać jak jakiś kwiz, żeby sprawdzić, czy dobrze odrobiłeś lek- cje, ale tak nie jest. — Lon uniósł brwi ze zdumienia. — Chcę, żebyś przejrzał jeden plik i zaproponował, co można zrobić w ta- kiej sytuacji. Niestety, nie mogę dać ci na to tyle czasu, ile bym chciał. Wróć tu o pół do dwunastej. Wyciągnij wnioski i przygo- tuj się na ich obronę. Omówimy to przy lunchu w jadalni star- szych oficerów. — Tak jest, sir. Pułkownik podał mu nazwę pliku. — Powiem kapitanowi Zimowi, żeby ci nie przeszkadzano, bo pracujesz nad specjalnym zadaniem ode mnie. Cała rozmowa nie zajęła nawet pięciu minut. Lon przeszedł do biura audytu, wpisał swoje hasło i nazwę pliku na complinku. Po minucie czytania wstępu do materiałów wiedział, że dotyczą kontraktu, o którym napomknął mu kapitan Orlis. B Chociaż jedzenie w jadalni dla wyższych oficerów w dowództwie korpusu nie było lepsze niż w jakiejkolwiek in- nej stołówce, podawano je na porcelanowej zastawie, jedzono eleganckimi sztućcami i pito z kryształowych kieliszków. Stoły były przykryte serwetami z prawdziwego lnu. Solniczki i pieprz- niczki także były kryształowe. Z głośników sączyła się dyskretna muzyka, a do stołów podawali kelnerzy. — No więc, co o tym sądzisz? — spytał pułkownik Ruiz, kiedy już złożyli zamówienie, a kelner oddalił się od stolika. Lon wzruszył ramionami. — Sądząc z materiału, jaki pan mi dostarczył, sir, nie ma żad- nej istotnej różnicy w żądaniach obu kolonii na Aldrinie. Przybyli tam z Ziemi oddzielnie, zgodnie z wydanymi im pozwoleniami. Trzymali się osobno przez pięć wieków. Nic nie sugeruje moralnej wyższości jednej kolonii nad drugą. Teraz obie mają na tyle dużą populację, że zaczynają rywalizować o nowe terytoria. Nie widzę żadnego powodu, dla którego korpus miałby odrzucić propozycję kontraktu od którejkolwiek strony konfliktu, chociaż... Czy chce pan poznać moją najzupełniej prywatną opinię, sir? — Kiedy Ruiz skinął twierdząco głową, mówił dalej: — Moim zdaniem, najle- piej przysłużymy się Aldrinowi, oferując im mediację, ewentual- nie wprowadzając siły pokojowe, żeby stworzyć rodzaj buforu między stronami do czasu uzyskania porozumienia. — Uważasz, że mediacja i siły pokojowe to najlepsze roz- wiązanie, jakie korpus może zaproponować? — Materiały, które dostałem, na to wskazują, sir. — A co zrobić, gdy jedna ze stron konfliktu bądź obie od- rzucą naszą propozycję? — No cóż, sir, jeżeli obie strony ją odrzucą, to właściwie nic się nie zmieni. Nie ma istotnych różnic między obiema kolonia- mi. Jednak gdyby jedna strona ją zaakceptowała — ale uczciwie, bez żadnych sztuczek — a druga nie, wówczas moglibyśmy wes- przeć tę pierwszą, gdyby zwróciła się do nas. Przyniesiono im lunch, więc przerwali rozmowę, dopóki nie odszedł kelner i nie spróbowali jedzenia. — Jeszcze jedno, Nolan. — Pułkownik wytarł usta lnianą serwetką. — Przypuśćmy, że korpus zaoferuje im mediację i siły pokojowe, jedna ze stron to odrzuci, ale to ta druga kolonia wystąpi do nas z propozycją kontraktu. Co wtedy? Lon zawahał się i zastanawiał dłuższą chwilę. — Nie bardzo mogę wyrazić swoją opinię wyłącznie na pod- stawie materiałów, które przeczytałem, pułkowniku. Myślę, że nasza decyzja powinna zależeć od tego, z jakich powodów nie przyjęli oferty mediacji. W dodatku powinniśmy sami spraw- dzić, czy te, które oficjalnie podają, są prawdziwe. Pułkownik Ruiz słuchał go w zamyśleniu. Nie zwracał uwagi na stojące przed nim jedzenie. — Jedno wiem na pewno, pułkowniku — dodał Lon. — Jadąc na kontrakt, żołnierze chcą wierzyć, że stoją po stronie tych dobrych. Gdyby było inaczej, nie jestem pewien, czy dzia- łaliby równie skutecznie. — Doskonale o tym wiem, Nolan. Nie zawsze siedziałem za biurkiem. W podobnych sytuacjach zawsze pojawia się takie py- tanie. — Czy to prawdziwa sprawa? Coś się szykuje? — Prawdziwa, Nolan. — W głosie pułkownika brzmiało znu- żenie. — Od paru miesięcy łamiemy sobie nad nią głowy. A tak między nami, twoja analiza była doskonała. Wskazałeś dokładnie te same zagadnienia, nad którymi debatuje Rada Pułków. Od dość dawna mamy na miejscu grupę obserwatorów, którzy starają się zdobyć zgodę na mediację i wprowadzenie sił pokojowych. — Czekamy, aż dostrzegą coś, co może przeważyć na korzyść jednej ze stron? Ruiz bezradnie rozłożył ręce. — Powiedzmy, że podjęcie decyzji byłoby o wiele łatwiej- sze, gdyby proponowano nam wiele innych kontraktów. Lon nie został zobowiązany do zachowania tajemnicy na temat zadania zleconego mu przez pułkownika Ruiza. Nie wiązało go nic poza rutynowym oświadczeniem, podpisanym na początku pracy w dziale kontraktów. Po zakończeniu pracy w poniedziałek odszukał kapitana Orlisa. — Jeśli chodzi o te informacje, o których nic od pana nie usłyszałem, to nie byłbym taki pewny — powiedział niemal szeptem. — Wszystko wygląda dość mgliście. Matt Orlis nie protestował. — Wiem. Ale podejrzewam, że w końcu Rada postanowi wysłać ludzi do roboty. — Może jednak przeciągnąć się to na tyle długo, że zdążymy się pobrać. — Cierpliwości. Wszystko się właśnie rozstrzyga. Zachowaj zimną krew. — Cóż, kapitanie. Jestem, gdzie jestem, ona jest w domu, więc nie mam innej możliwości. W sprawie swego raportu Lon spotkał się najpierw z podpułkownikiem Blackiem, a potem musiał się stawić w Biu- rze Spraw Personalnych Korpusu. Wypełnił tam kwestionariusz, który był po części jego profi- lem psychologicznym, a także analizą jego zdolności i gotowości do utrzymywania żony i rodziny. — Musimy jak najwięcej wiedzieć, żeby panu pomóc — usłyszał. Dwa tygodnie po powrocie z poligonu Nassau nie było ani wiadomości o otrzymaniu zgody na ślub, ani o wyjeździe na kon- trakt do Aldrinu. Poniedziałkowe obowiązki Łona zmieniły się. Pozostał ze swoimi plutonami, natomiast Carl Hoper rozpoczął rundę po różnych działach dowództwa korpusu. Co wieczór w dni powszednie, a częściej w weekendy, spę- dzał sporo czasu przed complinkiem, rozmawiając z Sarą. Po dwóch tygodniach oboje zaczęli się niecierpliwić. — Tato mówi, że nie ma sposobu na przyspieszenie biuro- kracji — powtarzała dziewczyna. — Musimy cierpliwie czekać. — Mój kapitan powtarza mniej więcej to samo. Chyba ma już dość moich nagabywań w tej sprawie. — Lon, zastanawiałam się nad tym wszystkim. Mogłabym przeprowadzić się do Dirigent City. Zaoszczędziłam trochę z na- piwków. Wynajmę małe mieszkanko blisko koszar. To lepsze niż rozłąka. Serce zabiło mu mocniej. — Bardzo bym tego pragnął, Saro, ale, naprawdę, lepiej zo- stań z rodzicami do ślubu. Martwiłbym się o ciebie, gdybyś była tu sama. Zróbmy tak, jak zaplanowaliśmy. Może to nie potrwa długo. Trzy dni później nadeszła oczekiwana decyzja. Nie o ślubie, lecz o kontrakcie. Po dwudziestu czterech go- dzinach Lon siedział ze swoimi ludźmi w transportowcu batalio- nu Długi Wąż, zmierzając na Aldrin. — Dwie kolonie przez wieki współistniały pokojowo — tłumaczył żołnierzom podczas pierwszej odprawy na pokładzie statku. — Wschodni i Zachodni Aldrin to jedne z najstarszych ko- lonii zakładanych bezpośrednio z Ziemi, które nie są członka- mi ani Konfederacji Ludzkich Światów, ani Drugiej Wspólnoty. Wspólnie zamieszkują jedyny kontynent planety, na którym są od- powiednie warunki klimatyczne i geograficzne. Oprócz niechęci do współpracy dzieli ich łańcuch górski, biegnący z północnego wschodu na południowy zachód. — Wyświetlał na ściennym monitorze mapy świata, o którym opowiadał. — Obie kolonie znacznie się rozrosły i w wyniku zwiększenia liczebności popu- lacji są zmuszone do zajmowania obszarów o mniej korzystnych warunkach. Strefa konfliktu znajduje się tu, na południe od tego półwyspu. — Wskazał na mapie obszar położony prawie na rów- niku planety. — Kolejny raj tropikalny? — spytał Phip Steesen. — Nie wiem, gdzie dokładnie wylądujemy. Według ostatnich raportów miały tam miejsce drobne potyczki, ale nasz klient, Ald- rin Zachodni, dużo bardziej niepokoi się ewentualną inwazją na swoje strategiczne tereny na północy, w klimacie umiarkowa- nym. — Zrobił krótką przerwę. — Mamy swoich ludzi na Aldri- nie od prawie roku. Starali się, żeby obie strony zgodziły się na misję mediacyjną KND i na przysłanie wojsk pokojowych. Do- póki nie rozpoczęto walk, Rada Pułków powstrzymywała się od przyjęcia kontraktu, dzięki któremu jedna kolonia narzuciłaby swoją wolę drugiej. Kiedy jednak Aldrin Wschodni wysłał osad- ników i swoje oddziały na tę wielką tropikalną równinę po dru- giej stronie gór, na treny tradycyjnie należące do Zachodu, za- częliśmy szykować się do wyjazdu. A gdy nadeszła wiadomość, że Aldrin Wschodni wysłał wojsko także tu — wskazał odpo- wiednie miejsce na mapie — dostaliśmy rozkazy. Dobrze znamy przywódców obu kolonii i mamy dokładniejsze niż zwykle dane na temat ich armii. Oczywiście nie wiemy wszystkiego, ale jest lepiej niż na innych kontraktach. Obie kolonie od dawna utrzymują silne armie. Ostatnio znacz- nie je wzmocniły, aby stawić czoło zagrożeniu. Każda ma swój przemysł obronny i dobrze rozwiniętą gospodarkę. Wschód mo- że natrafić na silny opór, łącznie ze sporymi siłami powietrznymi, dlatego mamy ze sobą szwadron myśliwców wspomagających. Mówimy tu o armiach narodowych, ale poziom wyszkolenia obu wydaje się profesjonalny. Naszym zadaniem jest nie dopuścić do inwazji na główne te- rytoria Zachodu i wyprzeć żołnierzy Wschodu ze spornego terenu na południu. Nie będziemy wypędzać stamtąd cywili, ale mamy zapobiec migracji ze Wschodu. Mamy starać się za wszelką ce- nę zminimalizować konflikty z przybyszami ze Wschodu. Rada Pułków stale ma nadzieję zmienić ten kontrakt w mediację, kiedy już wylądujemy. — Wiem, jak zaprowadzić pokój między nimi — powiedział sierżant Jorgen, kiedy Lon poprosił o uwagi i pytania. — Jednak mam nadzieję, że rada na to nie wpadnie. — No więc? — Wkurzyć obie strony do tego stopnia, że się pogodzą i wspólnie ruszą na nas. — Ta propozycja wywołała nerwo- wy śmiech, ale generalnie nie spotkała się z przychylnym przy- jęciem. — Nie zrobią tego, dopóki nie dostaną pełnej zapłaty z góry za kontrakt. — Żart Phipa pogłębił jedynie ponury nastrój. — Nic takiego nie nastąpi — uspokajał Lon. — Wchodzimy i robimy swoje. Zespół z działu kontraktów będzie nadal starał się namówić obie strony na mediację, a siódmy pułk będzie zapo- biegał wszelkim incydentom. Dwunasty pułk stoi w gotowości do wspierania nas w każdej roli. Jeżeli sytuacja pogorszy się, zanim przybędziemy na miejsce, dwunasty będzie już w drodze do nas. Dowódcy kontraktu mają upoważnienie do zażądania wsparcia w każdej chwili. — Jak długo będzie trwał nasz kontrakt? — spytał Tebba Gi- rana. — Zgodnie ze wstępnym porozumieniem: sześć miesięcy, je- żeli zajdzie taka potrzeba, w warunkach szczegółowo opisanych w umowie. Oznacza to, że jeżeli wojna zakończy się szybciej, bie- rzemy kasę i wracamy do domu. Jeżeli zmienimy to w operację utrzymania pokoju, wszystko może się wydłużyć. Ale zgodnie z po- wszechną praktyką korpusu, jest niewielkie prawdopodobień- stwo, żebyśmy siedzieli tam dłużej niż pół roku. Gdyby kontrakt się przedłużył, siódmy pułk najprawdopodobniej wróci na Diri- gent, a nasze miejsce zajmie jakiś inny. „Mam głęboką nadzieję, że uda nam się to załatwić jak najszybciej" — pomyślał. „Jeden jedyny raz naprawdę zależy mi na szybkim załatwieniu sprawy. Nie narzekałbym, gdybyśmy tam dotarli i zostali zawróceni do domu nawet bez lądowania". Podróż na Aldrin wydawała się Łonowi trwać w nie- skończoność, jak gdyby przerwy między przejściami przez prze- strzeń Q trwały tygodniami zamiast trzech dni. Studiował bazy da- nych na temat Aldrinu tak intensywnie, że wkrótce znał na pamięć obszerne ich fragmenty. Przeglądał mapy, skupiając się na obsza- rach, na które przygotowywano inwazję, i spornych terenach na południu. Oglądał fotografie i filmy wideo, czytał wiadomości prze- kazywane na Dirigent przez oficerów kontraktowych przebywa- jących na Aldrinie. Samodzielnie planował oczekującą go kampa- nię i dowodzenie pułkami tak, aby jak najprędzej wykonać swoje zadanie. Każdego dnia pisał długie listy do Sary, wiedząc, że mogą minąć tygodnie, zanim będzie miał okazję je wysłać. Kiedy brako- wało mu bieżących tematów, opisywał swe wspomnienia z Ziemi, mając nadzieję, że ją zainteresują. Codziennie spędzał dwie godzi- ny w sali gimnastycznej, ćwicząc do zupełnego wyczerpania. Noce przesypiał głównie dzięki plastrom nasennym. Zdecy- dował się na to, wiedząc, że kapitan Orlis i tak zmusi go do uży- wania ich, kiedy tylko dostrzeże oznaki niewyspania. „Odro- biłem już swoje lekcje i nikt nie będzie mi mówił, co dla mnie dobre" — pomyślał, przylepiając plaster na szyi. Zasnął, zanim dokończył tę myśl. — Nie włączamy się od razu do walki — oznajmił oficerom pułkownik Black. Odprawę zwołał sześć godzin po przejściu przez ostatnią przestrzeń Q, kiedy flota znalazła się w układzie Aldrinu. Okręty były na właściwym kursie, a od celu dzieliło je dwa i pół dnia lotu. — Oczywiście to dane z ostatniej chwili, które teoretycznie mogą ulec zmianie, choć doniesie- nia wywiadu są optymistyczne. Armia najeźdźców nadal jest w górach i porusza się powoli drogą lądową. Musieli porzucić większość swych pojazdów, więc idą piechotą. Najwyraźniej Aldrin Wschodni nie jest na tyle pewny swojej przewagi w po- wietrzu, żeby transportować wojsko w ten sposób, mimo że mają odpowiednie promy i myśliwce osłaniające. — Pułkownik wzru- szył ramionami. — Nie wiemy dokładnie, dlaczego tak właśnie zdecydowali. Nasi przedstawiciele nie są już mile widziani na Wschodzie, a nawet mają problemy ze skontaktowaniem się z ich przywódcami przez complink. — Zakaszlał konfidencjo- nalnie. — Być może ma to jakiś związek z faktem, że właśnie do nich lecimy. Zachód chyba to rozgłosił, sugerując, żeby Wschód się wycofał póki czas. Jednak nic nie wskazuje na to, żeby na- pastnik się tym przejął. — Przerwał na moment dla podkreślenia wagi swych słów. — Tak czy owak, warto było spróbować, choć zniweczyło to ewentualny element zaskoczenia i dlatego lepiej wylądować w bezpiecznej strefie, a później przejść na odpowied- nie pozycje, jeżeli sama nasza obecność nie skłoni Wschodu do odwrotu. — Uśmiechnął się. — To jednak wydaje się niepraw- dopodobne, choć byłoby ze wszech miar pożądane. Pamiętajcie, żeby unikać poważniejszych starć, dopóki nie dostaniecie innego rozkazu. Ciągle mamy nadzieję, że uda się przekonać obie stro- ny, że najlepsze byłoby pokojowe rozwiązanie nieporozumień. Oznacza to również, że podchodzimy do wschodnich cywilów w rękawiczkach, na tyle, na ile pozwolą względy bezpieczeń- stwa. Nawet uzbrojonych bojowników. Bronimy się. Robimy, co do nas należy, ale staramy się jak najmniej szkodzić. Siedzący kilka rzędów z tyłu Lon skrzywił się, słysząc te sło- wa. Studiował historię wojskowości w Springs, Północnoamery- kańskiej Akademii Wojskowej na Ziemi. Pomysły ograniczonej walki z armiami przeciwnika zawsze kojarzyły się z katastrofą. — Nolan? Zaskoczony usłyszał, jak pułkownik wywołuje go po nazwi- sku. Wstał. — Sir? — Wyglądasz, jakbyś zjadł coś nieświeżego. — Przepraszam, sir. Pańskie słowa o czymś mi przypomnia- ły. Historia, sir. Irak. Wietnam. Korea. Ograniczone działania. Black pokiwał głową. — Też to znam, Nolan. — Rozejrzał się po sali. — Gdyby ktoś nie wiedział, o czym mówimy, niech zajrzy do baz danych i sprawdzi. Chodzi o trzy wojny na Ziemi w — spojrzał na Łona, jakby szukał potwierdzenia — dwudziestym lub na początku dwudziestego pierwszego wieku. — W drugiej połowie dwudziestego, sir. — Oczywiście. Chciałbym jednak zauważyć, że jednostron- ne ograniczenia podczas tamtych wojen zostały narzucone przez cywilnych przywódców politycznych, a nie przez dowódców na miejscu walki. W naszym przypadku wszelkie kroki będą planowane i nadzorowane przez pułkownika Flowersa na pod- stawie raportów z CIT — Centrum Informacji Taktycznej — i w porozumieniu z dowódcami batalionów. Nie dopuścimy do tego, żeby nasi żołnierze znaleźli się w niebezpieczeństwie dla zaspokojenia kaprysów polityków. Wykorzystamy jedynie takie ograniczenia, które nie zagrożą naszym ludziom. Ich bezpiecze- ństwo jest dla nas najważniejsze. — Spojrzał na Łona. — To chyba rozwiewa twoje wątpliwości, Nolan? — Całkowicie — odpowiedział. Oczywiście była w tym pewna przesada. Nic, poza pozostawieniem Aldrinu samemu so- bie, nie zapewni pełnego bezpieczeństwa żołnierzom. Meldunki na temat sytuacji panującej na Aldrinie spły- wały niemal co godzinę, w miarę zbliżania się floty KND do celu. Niektóre z nich pochodziły od rządu Aldrinu Zachodniego, jednak większość (i tym bardziej ufano) od Dirigentyjczyków, którzy od dłuższego czasu przebywali na planecie, omawiając szczegóły kontraktu. Lon kilka razy dziennie logował się na od- powiednie strony, aby trzymać rękę na pulsie i móc informować swoich żołnierzy o aktualnych wydarzeniach. — Kiedy wylądujemy, chcę mieć pewność, że jesteśmy odpo- wiednio przygotowani na to, co nas tam czeka — oznajmił Gira- nowi i Jorgenowi. — To delikatne zadanie. Musimy unikać wszel- kich pomyłek, które mogłyby je jeszcze bardziej skomplikować. — Całkowicie się z panem zgadzam, poruczniku — odpo- wiedział mu Girana. — Poczytałem trochę o tych wojnach na Ziemi, o których pan wspominał. — Lon zrobił to po odprawie oficerskiej. — To przerażające. Właśnie takie rzeczy się dzieją, kiedy cywile mieszają się do żołnierki. — Pułkownik Black obiecał, że w naszym przypadku to ab- solutnie niemożliwe, Tebba. Ale nie chcemy niczego spieprzyć. — Zrobimy, co się da. Lon pokiwał głową. — Na pewno. — „Miejmy nadzieję, że to wystarczy" — po- myślał. 7 Za dwanaście godzin siódmy pułk miał wystrzelić swo- je promy z transportowców. Plany nie uległy zmianie. Mieli lądować na bezpiecznym terenie, daleko od możliwego pola wal- ki. Jedynym ewentualnym zagrożeniem mógłby być atak lotnic- twa Aldrinu Wschodniego przy podejściu promów do lądowania. Oceniono jednak, że zagrożenie jest minimalne. Aldrin Zachod- ni obiecywał, że ich lotnictwo będzie zabezpieczało operację. W dodatku pułkownik Flowers planował wykorzystanie eskadry shrike'ów jako dodatkowego ubezpieczenia flotylli. Ostatni dzień przed wylądowaniem zawsze był wolny od służ- by, oczywiście nie licząc dowódców. Żołnierze mieli spać i jeść, aby nabrać sił przed trudami walki, kiedy nie zawsze był czas na sen czy posiłek. Dowódcy drużyn dbali o to, żeby kontrakto- wi debiutanci nie denerwowali się zbytnio tym, co ich czeka w pierwszym prawdziwym starciu z przeciwnikiem. Oficero- wie i podoficerowie ostatni raz studiowali rozkazy operacyjne, ale i oni starali się wypocząć. Lon wyciągnął się na koi, przymknął oczy, ale nie spał. Na- rzucił sobie ścisły rozkład zajęć. Na dziesięć godzin przed star- tem promów miał przykleić plaster, żeby przespać sześć godzin. Teraz powtarzał w pamięci wszelkie dane na temat Aldrinu, któ- re wkrótce mogą mieć istotne znaczenie. „Zupełnie jak powtór- ka materiału przed testem w akademii" — pomyślał w krótkiej przerwie. Pukanie do drzwi było delikatne, jakby gość po drugiej stro- nie nie chciał go zbudzić. — Proszę! — krzyknął. Nie otwierał oczu, dopóki nie usły- szał szczęku otwieranej zasuwki. Wówczas usiadł na krawędzi łóżka. — Cześć, Phip. — Uśmiechnął się na widok kolegi, który starannie zamykał za sobą drzwi. — Coś cię gryzie? — Tylko sprawdzam, Lon. Dasz sobie radę? — Nie sposób było przeoczyć troski w głosie Phipa — troski żołnierza o do- wódcę i troski człowieka o przyjaciela. — Chodzi mi o to, że myślisz teraz głównie o Sarze. Lon spojrzał Phipowi w oczy. — Poradzę sobie. Dzięki, że spytałeś. Ale miałem trochę cza- su, żeby sobie wszystko poukładać w głowie. Tak sądzę. — U- śmiechnął się. — W każdym razie mam dziewięćdziesięciu ośmiu spośród najlepszych ludzi w korpusie, którzy o mnie dbają. Phip uśmiechnął się w odpowiedzi. — Czasem zapominam, że nie jesteś już żółtodziobem. Wie- le razem przeszliśmy, w walce i na przepustkach. — To prawda, Phip. — Obserwuję tego kadeta, którego szkoli porucznik Hoper, i przypominam sobie, jaki byłeś, kiedy trafiłeś do nas po raz pierwszy. Lon roześmiał się. — Tak, wiem, że sam byłem kiedyś taki zielony. Ale gdy wrócimy do domu z Aldrinu, oficer kadet Esau 0'Fallon dosta- nie dystynkcje porucznika, tak jak ja po Norbanku. — 0'Fallon był w kompanii od jedenastu miesięcy, czekając na swą szansę, by zasłużyć na awans w boju. Phip zaczął coś mówić, ale ugryzł się w język. Prawie wspo- mniał, że właśnie na Norbanku porucznik Arian Taiters — men- tor Łona podczas jego szkolenia — zginął w akcji. „Z pewnością nie należy teraz o tym przypominać" — powiedział sobie Phip. Ale wzmianka o Norbanku przywołała z pamięci Łona to samo wspomnienie. — Nic mi nie będzie, Phip — powtórzył. — Mam zamiar nie tracić głowy, żeby móc wrócić do Sary. Możesz powiedzieć o tym pozostałym. — Myślę, że wszyscy o tym wiedzą. Pomyślałem po prostu, że wpadnę sprawdzić, czy nic nie zaprząta twojej uwagi. W każ- dym razie, w porównaniu do innych kontraktów, przez które przeszliśmy, ten naprawdę może okazać się dużo łatwiejszy. — Mam taką nadzieję, ale nie licz na to. Na Aldrinie jest trzydzieści milionów ludzi, a obie kolonie nie przepadają za sobą. Możemy wylądować pośrodku tego bałaganu, wdając się pomiędzy dwoje zajętych kłótnią kochanków. Phip potrząsnął głową. — Byliśmy już w takich sytuacjach, prawda? Pamiętasz tę w Purpurowym Harridanie, kiedy żandarmeria musiała interwe- niować? — Pamiętam. — Zdarzyło się to rok temu i był to najgorszy przypadek przemocy, z jakim Lon zetknął się na Dirigencie — poza udawaną przemocą treningów bojowych. Mężczyzna i ko- bieta toczyli bójkę, brutalną i bezpardonową, jedną z tych, kiedy roztrzaskiwane są meble, a klienci baru uciekają w popłochu. Po- zostali żołnierze w barze może by to przerwali, gdyby nie fakt, że kobieta — cywil! — najwyraźniej świetnie potrafiła się bronić i dawała z siebie wszystko. To nie uratowało jednak jej chłopa- ka, szeregowego z trzeciego pułku, przed sądem wojennym, ska- zaniem i wydaleniem z wilczym biletem z KND, i to po otrzyma- niu dziesięciu batów na oczach pułku. — Co się stało z tą dziewczyną? — spytał Lon. Phip pokręcił głową. — Nie wiem. Nie widziałem jej od sześciu miesięcy. Pewnie jest ze swoim chłopakiem albo szkoli rekrutów w walce wręcz. — Roześmiał się. Szanse na to były mizerne. Korpus Najemni- ków Dirigentu nie przyjmował kobiet, a szkolenie rekrutów pro- wadzili zawsze doświadczeni weterani. Posiłek, sen, znowu posiłek. Dwie godziny przed wejś- ciem jego ludzi na pokład Lon był już gotów, ubrany w polowe moro. Za kilka minut miał pójść do swych ludzi, spędzić z każ- dym nieco czasu, zatrzymać się przy każdym oddziale, porozma- wiać chwilę o potencjalnych problemach i spróbować rozwiać zarówno ich obawy dotyczące realizowanego zadania, jak i włas- ne — co do swoich zdolności dowodzenia. Jeżeli jego ludzie zo- baczą, że jest spokojny przed rozpoczęciem misji, sami również będą spokojniejsi. „Dopóki nie zacznę latać wokoło jak kurczak, któremu odcięto głowę" — upomniał się, wspominając, jak się zachował, będąc pierwszy raz w boju, dopóki kapitan Orlis nie przywołał go do porządku. — Nikt nie zacznie do nas strzelać zaraz po lądowaniu — przy- pominał swym żołnierzom. — Mamy dobry wywiad na powierzch- ni planety, a wylądujemy z dala od nieprzyjaciela. Nie będziemy więc wkraczać do akcji z załadowaną i odbezpieczoną bronią. — A przywitają nas ładne tancerki? — spytał ktoś z czwarte- go plutonu. — Nie wiem. W programie tego nie ma — odparł Lon. — Jesteśmy w dobrej formie, poruczniku — powie- dział Tebba Girana. — W najlepszej, jaką pamiętam ze wszyst- kich naszych kontraktów bojowych. Lon siedział w swej kabinie wraz z dwoma sierżantami. Nadal mieli czterdzieści pięć minut do wejścia na pokład ładowników. Weil Jorgen potwierdził ruchem głowy. — Sam fakt, że nie będziemy musieli torować sobie drogi po opuszczeniu promów, ma spore znaczenie — dodał. — Kilku z moich ludzi sugerowało, że taki obrót spraw bardzo im odpo- wiada. „Minęło tyle czasu, że mogliśmy trochę zardzewieć", po- wiedział jeden z nich. Dzięki temu wszyscy mają wrażenie, że będzie łatwiej na początku. — Ale przecież może się zacząć nagle — wtrącił Lon. — Nie podtrzymywałbym tego wrażenia. — Nie będę, ale oni są gotowi. Może minęło sporo czasu, odkąd byliśmy w walce, ale nie pozwalamy przecież osadzać się rdzy. — Wiem, Weil. Ty i Tebba świetnie oliwicie ten mecha- nizm. Nie martwię się o przygotowania. Poza tym przy odrobinie szczęścia ten kontrakt może się okazać łatwy. Ale nie możemy na to liczyć. Sytuacja szybko może się pogorszyć, a po obu stro- nach konfliktu jest wielu uzbrojonych Aldrinian. Obaj dowódcy plutonów pokiwali głowami. Widzieli raporty wywiadu, które przewidywały, że po każdej stronie jest około stu tysięcy ludzi pod bronią, z czego ponad połowę stanowią żołnierze zawodowi. Zarówno Wschodni, jak i Aldrin Zachodni od pokoleń utrzymywały stałą armię. Obie kolonie nigdy sobie nie ufały. — Spory teren, mnóstwo ludzi — powiedział Tebba. — Nie tak, jak na większości światów, na które trafiamy, gdzie osadnicy skupiają się w jednym czy dwóch miejscach. — To fakt — zgodził się Lon. Zachód miał pół tuzina miast, których populacja przekraczała ćwierć miliona, a stoli- ca, Syracuse, liczyła około miliona mieszkańców. Mniejszych miast były dziesiątki, podobnie jak wsi i miasteczek. W Aldri- nie Wschodnim rozmieszczenie populacji było podobne. Ist- niało prawdopodobnie nie więcej niż dwa tuziny skolonizowa- nych światów o większym zaludnieniu, jednak powierzchnia lądowa była tu mniejsza niż przeciętnie. „I w tym cały pro- blem" — pomyślał Lon. Lon raz jeszcze przyjrzał się swym żołnierzom w prze- działach załogowych, zanim ruszyli do zbrojowni po broń i amu- nicję i dalej, do hangaru z promami. Nie było słychać żartów. Nastrój panował poważny — skupienie u weteranów, nerwo- wość u żółtodziobów — ale bez przesady. Drugi batalion miał wylądować niedaleko miasteczka Geor- ge's Gap, trzysta mil na wschód od Syracuse i dwieście mil od najbliższego zgrupowania wojsk przeciwnika. Pozostałe bataliony miały lądować w pobliżu innych miast, na obwodzie półkola, któ- rego środek wyznaczał mniej więcej punkt, w którym nieprzyja- ciel przekroczył pasmo górskie oddzielające od siebie kolonie. Wojska Aldrinu Zachodniego znajdowały się dalej na wschodzie i próbowały nieustannie utrudniać wrogowi jakiekolwiek dzia- łania oraz spowalniać jego przemarsz. — Wydaje się, że sprytnie to rozgrywają— powiedział kapi- tan Orlis swemu porucznikowi i oficerowi kadetowi 0'Fallono- wi podczas ostatniej prywatnej rozmowy przed lądowaniem. — Minimalizują własne ryzyko, powstrzymując jednocześnie ko- lumny wroga. Cholernie dobra robota generalicji, w każdym ra- zie tak wynika z raportów. — Skoro są tak dobrzy, po co jesteśmy im potrzebni? — spy- tał 0'Fallon. — Może Zachód woli stracić pieniądze niż krew — zasuge- rował Carl Hoper. — Emocjonalnie nic dla nich nie znaczymy. Łonowi zdawało się, że 0'Fallon drgnął na dźwięk tych słów. — Dopóki wykonujemy zadanie, jesteśmy tu warci tyle, co kule — dodał Hoper, i Lon był pewien, że 0'Fallon tym razem na pewno drgnął. „Pewnie ja też tak bym zareagował, szykując się po raz pierwszy do walki" — pomyślał Lon, starając się być sprawiedliwym wobec młodzieńca. „Dzieciak nigdy nie wąchał jeszcze prochu". — Taka jest nasza robota, 0'Fallon — powiedział Orlis. — Dlatego właśnie zawsze będzie istniał rynek na podobne usługi. — Tak jest, sir — odpowiedział 0'Fallon, prawie się nie jąkając. Promy desantowe nie podjęły próby lądowania bojo- wego, przyspieszając w atmosferze, by pasażerowie jak najszyb- ciej znaleźli się u celu, ale i tak lot nie był spokojny jak na pokładzie cywilnego promu. Monitory wideo rozmieszczone wo- kół przedziałów dla żołnierzy w promie Łona pokazywały wyraź- ny obraz miasta poniżej i małej tamy hydroelektrycznej, przegra- dzającej rzekę w miejscu, od którego miasto wzięło swą nazwę — George's Gap. Strefa lądowania znajdowała się po północnej stronie rzeki, z dala od zamieszkanej części miasta. Tancerek nie było. Dopóki nie wylądowały wszystkie promy, w okolicy nie było nikogo. Dopiero gdy ostatni desantowiec do- tknął ziemi, przez most na tamie przejechał samochód. Żołnierze zostali do tego czasu podzieleni na kompanie, a zapasy i sprzęt leżały równo ułożone za każdym z plutonów. Pułkownik Black nadał komunikat „spocznij". — Nie widać, żeby toczyła się tu wojna — wymamrotał Phip. Lon nie odwrócił się, ale usłyszał, jak Tebba ucisza Phipa. „Mam nadzieję, że nic się nie zmieni" — pomyślał. Pierwsze kilka godzin na Aldrinie było dla Łona przy- prawiającym niemal o zawrót głowy doświadczeniem, z powodu grawitacji, która była tu o sześć procent słabsza od ziemskiej, a o cztery od tej na Dirigencie. Ciśnienie atmosferyczne również było niskie, ale mimo to powietrze zdawało się bogatsze w tlen. — Jeśli ktoś zacznie głęboko oddychać, jego głowa stanie się tak lekka od nadmiaru tlenu, że może odlecieć — powiedział do kapitana Orlisa, gdy żołnierze wznosili namioty przywiezione na pokładzie promów transportowych. Batalion zakładał obóz pół mili od George's Gap. — Przyzwyczaimy się — stwierdził Orlis. — Za kilka dni będzie się to wydawać normalne. — Nie martwię się, co będzie tutaj, ale w tych górach? — spytał Lon. — Jeśli będziemy musieli stanąć do walki ze Wscho- dem na zbyt dużej wysokości, to może być problem. Na Ziemi trzeba było się aklimatyzować już od mili nad poziomem morza. Orlis skinął głową. — To jeden z powodów, dla których wylądowaliśmy właśnie tutaj. Plan przewiduje, że zostaniemy tu pełne dwa dni. Potem ruszymy na wschód, wyżej, i zajmiemy pozycję przed liniami nadciągających sił Wschodu, pozostając w odległości dwóch lub trzech dni marszu. Wiem, że już to omawialiśmy, ale raz jeszcze ostrzeż ludzi przed niebezpieczeństwem, jakie stanowi dla oczu promieniowanie ultrafioletowe na tej wysokości. Nie chcemy żadnych problemów. Lon skinął głową. Molekularne systemy podtrzymywania ży- cia i zdrowia zapobiegłyby efektom długotrwałego promienio- wania ultrafioletowego, ale nanoboty medyczne potrzebowały czasu. — Dopilnuję, żeby wszyscy o tym wiedzieli, panie kapitanie. Kapitan nagle uśmiechnął się szeroko. — Nie było cię z nami na Blayne. To było jakieś osiem lat temu. Blayne jest trochę większa od Marsa i w jej atmosferze z trudem się oddycha. Czterdzieści procent normalnej grawitacji. Wiatry wieją z prędkością ponad stu dwudziestu mil na godzinę. Blayne nie byłaby wiele warta, gdyby nie minerały — złoto, uran i trochę pierwiastków transuranowych. Była tam duża kolonia górnicza i ludzie, którzy chcieli złupić planetę, by szybko zaro- bić jak najwięcej. Spędziliśmy tam osiem tygodni, a po powrocie do domu przez kolejne dwa przyzwyczajaliśmy się do pełnej gra- witacji. To tutaj to bułka z masłem. Prawdziwa niespodzianka pojawiła się pierwszego dnia godzinę przed zachodem słońca, kiedy niebo na zachodzie stało się liliowe, a kolor pogłębiał się w miarę, jak słońce zmierzało w stronę linii horyzontu. Widok ten był tak niezwykły, że przyciągnął uwagę nawet najbardziej zblazowanych spośród ludzi Łona. — Czy potrafi pan wyjaśnić przyczynę tego zjawiska, po- ruczniku? — spytał Phip Steesen. — W tej chwili nie. To pewnie coś organicznego w powie- trzu, zarodniki albo coś podobnego. Nie było o tym wzmianki w aktach Aldrinu. Ale sprawdzę. — „Później" — powiedział sobie. Na razie chciał tylko podziwiać, jak większość pozo- stałych mężczyzn stojących pod gołym niebem i patrzących na zachód. * Dwa dni później drugi batalion znajdował się już sto mil na wschód od George's Gap i tysiąc pięćset stóp powyżej jego po- ziomu. Nadal obserwowano liliowe zachody słońca, ale mniej in- tensywne. Lon dowiedział się, że jego przypuszczenia były słuszne. Fenomen powodowały zarodniki, unoszące się na falach gorącego powietrza nad dolinami rzek. Działo się tak co roku i trwało od trzech do pięciu tygodni. Były to zarodniki miejscowych drzew, do złudzenia przypominających sosny, ale o bardzo miękkim drewnie, bezużytecznym do budowy. Zgodnie z raportem, którym dyspono- wał Lon, jedynymi zaletami tych drzew były zarodniki wywołujące coroczne kolorowe widowiska oraz cytrusowy zapach. Batalion znowu rozbił obóz. Dwa razy dziennie oficerowie zbierali się, by usłyszeć najnowsze wieści o postępach armii Ad- rinu Wschodniego i o działaniach opóźniających, podejmowa- nych przez gospodarzy ekspedycji KND. Dostarczono bardziej szczegółowe mapy taktyczne terenu, na którym pułk miał ude- rzyć na siły Wschodu i ostatecznie je powstrzymać. — Dwa dni postoju — powiedział pułkownik Black swoim oficerom, kiedy tylko założono drugi obóz. — Potem pod osłoną nocy zostaniemy przetransportowani na pozycje na pokładach promów. Jeżeli Wschód będzie kontynuował natarcie, zaczeka- my tu na nich, wybierzemy miejsce i przygotujemy się. Jeśli zmienią kierunek marszu, przechwycimy ich — najprawdopo- dobniej lądem, jeśli tylko będzie to rozsądne rozwiązanie. Zaata- kujemy ich wszystkimi naszymi siłami, włącznie ze shrike'ami. Spróbujemy spunktować ich na tyle mocno, by poddali się lub zawrócili do domów. Siły wroga liczyły ponad osiem tysięcy żołnierzy, prawie dwa razy więcej niż siódmy pułk. Aldrin Zachodni miał w wal- ce batalion, pięciuset ludzi zajętych działaniami opóźniającymi. Trzy następne bataliony podchodziły na pozycje, z których miały wspierać najemników podczas starcia, które zgodnie z oczekiwa- niami miało okazać się decydujące. — Jeżeli to nie rozstrzygnie sprawy pomyślnie, pułkownik Flowers jest gotów wysłać na Dirigent rakietę z wiadomością, by przysłano wsparcie w postaci dwunastego pułku — powiedział Black. — Wycofamy się, by na nich poczekać, nie będziemy kontynuować walki. Rząd Zachodu został powiadomiony o tej de- cyzji, która mogła mieć coś wspólnego z postanowieniem włą- czenia do decydującego starcia czterech pełnych batalionów wojsk zachodnich. W pobliżu linii natarcia wroga nie było żadnych siedlisk, nie było więc zagrożenia dla cywili ani też niebezpieczeństwa skom- plikowania sytuacji taktycznej obrońców. George's Gap było najbliższym dużym miastem, a najbliższa wieś znajdowała się trzydzieści mil na zachód od obozowiska batalionu. „Profesjonalny sposób prowadzenia kontraktu, nawet jeżeli i tak skończy się to zaciętą bitwą" — pomyślał Lon po odprawie. Żadnych heroicznych wyczynów, obrony do ostatniej krwi ani przyjmowania niemożliwych do wykonania rozkazów od kon- traktującego rządu. Dwadzieścia godzin przed zaplanowanym wymarszem batalionu z drugiego obozu zaczął padać deszcz. Przez kilka go- dzin na przemian mżyło i przestawało padać. Potem padało już bez przerwy i coraz mocniej, bo deszczowe chmury popychał wiejący z prędkością trzydziestu mil na godzinę wiatr. Przed deszczem najwyższe dzienne temperatury osiągały siedemdzie- siąt stopni Fahrenheita. W dniu, kiedy zaczęło padać, temperatu- ra ani razu nie podniosła się powyżej pięćdziesięciu pięciu stop- ni, a o zachodzie słońca, kiedy batalion wyruszył z obozu, spadła do czterdziestu ośmiu. — To tyle, jeśli chodzi o „kolejny tropikalny raj", Phip — zauważył Lon podczas zwijania namiotów. — Zimno mi nie przeszkadza — odparł Phip, ścierając krop- le wody z przezroczystej przyłbicy hełmu — ale obszedłbym się bez lodowatej wody. Jak długo jeszcze to potrwa? — Przynajmniej całą noc — powiedział Lon — a może także przez cały jutrzejszy ranek. — Wspaniale. Po prostu wspaniale. — Phip odszedł, kręcąc głową z dezaprobatą. „Nie ma nic złego w odrobinie deszczu" — pomyślał Lon, uśmiechając się zza wizjera hełmu. „W każdym razie dopóki nie musisz spać w trzycalowej warstwie wody i błota". Batalion uformował szyk marszowy i wyruszył, wykorzy- stując ciemność i wysoko rosnący las do osłony przed ewentual- nym nadzorem satelitów szpiegowskich, które mogły nadal być sprawne. Pułkownik Black narzucił ostre tempo. Jego celem było pokonanie piętnastu mil — większość mocno pod górkę — przed nadejściem świtu. Pozwolił tylko na dziesięciominutowe postoje, raz na godzinę. Deszcz nadal padał, z krótkimi przerwami. Ran- kiem batalion rozbił obóz w ulewie. Żołnierze robili, co tylko mogli, by przed wątpliwym kilkugodzinnym odpoczynkiem roz- piąć prowizoryczne dachy z brezentowych płacht. — Dają nam namioty, kiedy jest piękne słońce, ale zabierają, gdy tylko psuje się pogoda — stwierdził Girana, przygotowując się do trzygodzinnego snu. Albo on, albo Weil Jorgen mieli pełnić wartę. Wyznaczono je po godzinie na każde trzy, chociaż wróg nadal był — przypuszczalnie — ponad dwadzieścia mil dalej. — Chcą nam tylko uświadomić, że nie jesteśmy na wyciecz- ce — odparł Lon. — Nad nami są wysokie drzewa, które osłonią nas przed deszczem i satelitami. Pamiętaj, żeby nie pozwalać lu- dziom wałęsać się po otwartej przestrzeni, bo ktoś może nas ob- serwować. — Powiedziałem im już, żeby uważali. Wydaje się, że cał- kiem ci się to podoba — zauważył Tebba oskarżycielskim tonem. — Mogło być gorzej, Tebba. Mógł padać śnieg albo grad, temperatura mogła być sześćdziesiąt stopni niższa. Albo mogłoby być parno jak na Nowej Bali. — Lon ciągle nie mógł pozwolić so- bie na „przyjemność" snu. Najpierw narada oficerska. Pułkow- nik Black miał przekazać najnowsze informacje. — Zostajemy dzisiaj tu, gdzie jesteśmy — zaczął po złoże- niu swym oficerom gratulacji z powodu pokonanego dystansu. — Po zmierzchu pokonamy następne osiem mil, potem zajmie- my pozycje i zaczekamy na Wschód. Dobra wiadomość jest taka, że deszcz powinien ustać przed południem, a zła, że temperatura się nie podniesie. „Nietypowo niska jak na tę porę roku tempera- tura", jak ujął to meteorolog. W nocy może się ochłodzić do czterdziestu stopni. Damy sobie radę, nawet bez ognisk, bo izola- cja termiczna kombinezonów KND utrzyma ciepło ciała. Płyty twarzowe osłonią nas przed wiatrem. Rękawice też się przy- dadzą. Niech wasi ludzie po ustalonych godzinach snu zajmą się czyszczeniem broni. Jesteśmy już na tyle blisko, że nie można wykluczyć, że przeciwnik zechce przygotować nam niespodzian- kę, bez względu na to, jak dobry jest nasz wywiad. — Pułkownik przerwał na chwilę. — Wygląda na to — dodał — że za niewiele ponad dwadzieścia cztery godziny możemy rozpocząć walki. Chcę, żebyśmy byli gotowi. Pomimo wcześniejszego dobrego humoru na pokaz, Ło- nowi nie udało się przespać ulewy. Rankiem pogoda się popra- wiła, a przed południem deszcz przestał padać, ale ziemia nadal była mokra, z drzewa, pod którym rozłożył matę, kapała woda, a niebo nie przejaśniło się i groziło powrotem deszczu jeszcze późnym popołudniem. Udało mu się kilka razy zdrzemnąć, ale nie był to sen przynoszący wypoczynek. Prawie poczuł ulgę, kie- dy przyszła pora, by zwinąć matę i przygotować się do wieczor- nego marszu. Drugiej nocy batalion nie utrzymał już tak dobrego tempa. Szli wolniej, przerwy były dłuższe. Pułkownik Black nie chciał przemęczać swoich ludzi. Na szczęście mieli do pokonania znacz- nie krótszą drogę. Niebo zaczęło się przejaśniać dopiero po za- chodzie słońca, zbyt późno, by zobaczyć kolorowe widowisko na zachodzie. „Chyba nawet to nie zmieniłoby dziś mojego nasta- wienia" — pomyślał Lon. Kiedy dotarli w końcu do celu, samo- podgrzewający się posiłek był atrakcyjną propozycją ze względu na samo ciepło jedzenia, nie zaś na jego smak. Żołnierze zjedli i zaczęli przygotowywać stanowiska obronne, zakładać elektro- niczne czujniki i miny. Wysłano też zwiadowców, by obejrzeli teren dokładniej, niż umożliwiały to zdjęcia z orbity. — Warty będziemy pełnić na zmianę — powiedział Lon swo- im sierżantom. — Przy odrobinie szczęścia każdemu uda się od- począć przez dwie godziny, zanim kłopoty same nas znajdą. — Nim ktokolwiek przespał choćby te dwie godziny, trzeba było jeszcze przygotować okopy i powziąć inne środki defensywne. — Nie pozwólcie nikomu się obijać tylko dlatego, że nie usły- szeliśmy jeszcze ani jednego wystrzału. Lon wyczyścił swój karabin i pistolet po raz drugi w ciągu szesnastu godzin. Potem, kiedy jego ludzie mieli już gotowe sta- nowiska, mógł wreszcie odpocząć. Aby czekać. Sen nadszedł, ale nie przyniósł odpoczynku. a Pułkownik Flowers i dowódca wojsk Aldrinu Zachod- niego wybrali doskonałą pozycję — była to rynna skalna, do któ- rej najeźdźcza armia Wschodu miała wpłynąć jak strumień. Dru- gi batalion Flowersa obsadził wylot rynny, flankowany z prawej strony przez batalion żołnierzy Zachodu. Reszta sił Zachodu ma- jących wziąć udział w bitwie rozstawiona była po zachodniej stronie rynny, a dwa pozostałe bataliony KND osłaniały ich od północy. Ostatni, czwarty batalion najemników pozostał za linią frontu jako odwód. Statki Dirigentu umieszczono na orbicie tak, by umożliwiały jak najlepszy ogląd pola walki. Dwa promy za- pewniały bliski zwiad, pozostając trzydzieści tysięcy stóp nad rynną, w odległości dziesięciu mil w poziomie. — Wróciłem właśnie z narady batalionu — poinformował kapitan Orlis swych poruczników. — Wróg wydaje się nieświa- domy naszego położenia. Poruszają się wprawdzie ostrożnie, ale nie ma w tym nic dziwnego, w końcu siły Zachodu nękają ich wojną partyzancką, odkąd sześć tygodni temu przekroczyli linię podziału kontynentu. Poruszają się tym wąwozem w naszym kierunku, jeden plu- ton na szpicy, większa część kompanii dwieście jardów z tyłu, wreszcie trzon armii następne dwieście jardów dalej. Po obu stronach kolumny rozstawione są piesze patrole w sile od druży- ny do plutonu. Pięć mil za trzonem armii idą tabory, trochę małych ciężarówek, więcej zwierząt jucznych, a ich ochronę sta- nowi batalion piechoty. Całkowita liczebność tych sił wynosi od ośmiu do dziesięciu tysięcy, jeśli wierzyć raportom zwiadu. — Zwierzęta juczne? — spytał z niedowierzaniem Carl Hoper. Orlis skinął głową. — To ma sens. Jestem zaskoczony, że w ogóle udało im się sprowadzić ciężarówki przez te góry. Żadnych dróg, żadnych w miarę równych, płaskich fragmentów terenu. To dowodzi, że odrobili lekcje, przygotowali się, wyznaczając taką trasę, która pozwoli im na zabranie chociaż kilku ciężarówek. — Skoro są właściwie rozstawieni, mają zwiadowców i pa- trole na obu flankach, nie uda nam się zaatakować głównego trzonu ich sił z zaskoczenia, prawda? — spytał Lon. — Prawdopodobnie nie — zgodził się Orlis. — Spróbujemy zneutralizować patrole boczne po cichu, ale byłoby to problema- tyczne nawet wtedy, gdyby to nasi ludzie zajęli się obiema flan- kami. A ponieważ od południa są siły Zachodu, nie wierzę, że może się to udać. Prawie na pewno trzon armii Wschodu zosta- nie zaalarmowany. Ale w ich siłach może zapanować pewien za- męt. Mają dość alarmów. Spodziewamy się, że uznają to za ko- lejny podjazd i nie przerwą marszu. Pozwolimy szpicy podejść aż do wylotu rynny —jeśli będzie trzeba, tak blisko, by móc na- pluć im w twarze, i wstrzymamy się z rozpoczęciem akcji, dopó- ki bataliony po obu stronach nie zdołają związać ogniem trzonu armii. — Czy w drodze od ich pozycji do nas nie ma żadnego miej- sca, w którym mogliby zejść z aktualnej trasy? — spytał Hoper. — Nie, jeśli chcą zabrać ze sobą wozy transportowe — od- parł Orlis. Lon wzruszył ramionami. „My porzucilibyśmy pojazdy bez zastanowienia, gdyby była taka potrzeba. Ale dotarli już z nimi tak daleko. Może im być trudno podjąć taką decyzję". — Te zwierzęta juczne, które prowadzą, są tutejsze czy po- chodzą z Ziemi? — Nie wiem — odparł Orlis. — Raporty zwiadu donoszą, że są podobne do koni, ale czy to rzeczywiście konie, muły, osły czy coś podobnego, co wyewoluowało tutaj — nie wiadomo. — To może mieć znaczenie. — Łonowi zdawało się, że usły- szał zniecierpliwienie w głosie Orlisa. — Konie, muły i osły mają różne cechy i mogą różnie zareagować na, powiedzmy, stres związany z wymianą ognia. To, jak je wytresowano, też oczywiście miałoby znaczenie. — Spłoszyć zwierzęta juczne, by zagłodzić żołnierzy? — zgadywał Hoper. Lon wzruszył ramionami. — Nie przemyślałem tego aż tak dokładnie. Jest to jakaś możliwość, w najgorszym wypadku wywoła to trochę zamętu. Orlis popatrzył na Łona, potem odezwał się: — Przekażę ten pomysł dowództwu, tak na wszelki wypadek. Myślę, że pożyteczne okazywały się już bardziej fantastyczne po- mysły, choć żaden nie przychodzi mi w tej chwili do głowy. „Nie jestem przyzwyczajony do bezczynnego siedze- nia i czekania na wroga" — myślał Lon kilka godzin później. „Zawsze staramy się pozostawać w ruchu, zaskakiwać przeciw- nika w miejscu, w którym się nas nie spodziewa. Nie tak jak te- raz". Oczekiwanie w pozornym spokoju nie było łatwe. Wyma- gało skupienia. Wiedział jednak, jak ważne jest, by jego ludzie postrzegali go jako niewzruszonego. „Nie mam też doświadczenia w zaciętych bitwach z udziałem piętnastu tysięcy żołnierzy" — przyznał sam przed sobą z krzy- wym uśmiechem. KND rzadko zdarzało się brać udział w takich starciach, nikt często nie walczył w ten sposób. Nawet na Ziemi od stuleci nie było takiej bitwy. Lon przemysliwał w nerwowym oczekiwaniu. Podczas swych czterech lat w akademii w Springs studiował przebieg wielu wielkich bitew — bitew toczonych przy użyciu włóczni i mieczy, lanc i karabinów odprzodowych, karabinów maszynowych i artylerii. „Broń zmienia się szyb- ciej niż taktyka" — pomyślał Lon z niemal kawaleryjską non- szalancją. Nie było to stwierdzenie, które musiałby udowadniać w klasie. * Armia Wschodu zatrzymała się krótko po zachodzie słońca. Na kanale łączności dowodzenia toczyła się dyskusja na temat możliwości rozbicia przez wroga obozu tuż przed frontem oczekujących obrońców. Wydawało się, że armia Wschodu za- trzymała się na dłużej, nie tylko na dziesięciominutowy postój. Zwiadowcy KND donieśli, że wielu żołnierzy wroga było zaję- tych przygotowywaniem posiłków lub jedzeniem. Rozstawiono straże. Rozesłano patrole. — Poczekamy, by zorientować się, czy to coś więcej niż tyl- ko wymiana patroli — polecił zwiadowcom pułkownik Black. — My robilibyśmy zmiany, także na szpicy. Wypatrujcie wszyst- kiego, co mogłoby wskazywać, że okopują się i przygotowują na dłuższy pobyt. — Żołnierze Wschodu zawsze rozbijali obóz póź- nym rankiem, jak wynikało z raportów zwiadu satelitarnego. Po- zostawali w jednym miejscu sześć do ośmiu godzin, potem wy- ruszali w dalszą drogę. Minęło dwadzieścia minut, zanim najbliżsi trzonu armii zwia- dowcy donieśli, że postój jest jednak spowodowany wymianą patroli. Część grup patrolowych właśnie wracała. Nie przygoto- wywano okopów. Zwiadowcy nie zauważyli, by podkładano mi- ny lub zakładano urządzenia alarmowe. „Zatrzymali się tylko na posiłek" — pomyślał Lon. „Zapew- ne potrwa on z godzinę". Zacisnął powieki, koncentrując się. Maszerują tak od dwóch miesięcy. „Może zatrzymają się na dłużej, może nawet na dwie godziny". Spróbował wyobrazić sobie, jak mogą czuć się żołnierze po dwóch miesiącach marszu w trudnym terenie, w dół zboczem górskim, potem znów pod górę — w chłodzie i wilgoci, wygłod- niali, obolali. „Jeżeli nie mają niezwykle silnej motywacji, mu- szą mieć już problemy z morale". Potem potrząsnął głową. W ra- portach przygotowawczych było niewiele, ale za to dokładnych informacji na temat postrzegania wojny przez opinię publiczną na Wschodzie. „Chcą więcej miejsca, więcej przestrzeni życio- wej, i sądzą, że mogą ją zdobyć tylko kosztem strat Zachodu. Czy to wystarczy?" Nie był pewien, dopóki nie przypomniał so- bie jednego słowa: Lebensraum i jego historycznych konota- cji. Dwudziestowieczna ekspansja nazizmu. Najbardziej krwawa wojna na Ziemi. Lon zdecydował, że jednak może to być wystar- czająca motywacja. Na wieść o zbliżającym się nieprzyjacielu wytrenowa- ny żołnierz może w ciągu pięciu godzin przygotować sobie nie- złe schronienie. Głęboki okop, oszalowany i zamaskowany, i tak wygodny, jak tylko pozwolą na to miejscowe warunki. Może za- planować strefy natężenia ognia, zapamiętać ich charakterystycz- ne punkty i odległości. Weteran robi to automatycznie. Żółtodziób musi myśleć nad każdym z elementów — być może powinien po- zostawać także pod kontrolą dowódcy drużyny, który przypo- mni mu, co i jak należy zrobić. Okop Łona był typowy. Sam go wykopał, dziesięć cali w dół, gromadząc wydobytą ziemię i układając w wały wokół krawędzi. Większa część otworu zama- skowana była rozciągniętym brezentem w kolorach kamuflażu, dodatkowo „ozdobionym" roślinnością. Znalazł kilka luźnych ka- mieni i ułożył je z przodu okopu. Potem wyszedł przed jego front i zlustrował dokładnie, upewniając się, że ani jego okop, ani żad- nego z jego ludzi nie był z daleka widoczny. Nikt nie spał zbyt długo, ale wszyscy odpoczywali, ile tylko mogli — kiedy już poczyniono niezbędne przygotowania. Ostat- nim z nich było jedzenie. Prawie każdy z żołnierzy zjadł chociaż jeden pakiet żywnościowy. Niektórzy zjedli dwa. Informacje przekazywano w dół łańcucha dowodzenia. Matt Orlis otrzymywał najświeższe doniesienia z dowództwa batalionu i powtarzał je porucznikom. Lon informował podoficerów, a do- wódcy drużyn mówili swym ludziom wszystko, co musieli wie- dzieć. Jak daleko jest wróg? Kiedy tu będzie? Kiedy zacznie się strzelanina? Najeźdźcza armia zatrzymała się na dziewięćdziesiąt minut, zanim podjęła marsz na zachód, w stronę pozycji zajmo- wanych przez KND i pułk żołnierzy Zachodu. Lon usłyszał pierwsze strzały o 11.24. Ogień nie był prowadzony ani szczególnie blisko, ani inten- sywnie. „Jeden z patroli na skrzydłach sił Wschodu musiał wpaść na zwiadowców Zachodu" — zorientował się Lon. Właś- nie tam spodziewał się pierwszego kontaktu z wrogiem i stamtąd też dochodził hałas. Przez kilka minut dało się słyszeć wymianę ognia z broni maszynowej — długie serie i krótkie. Lon nasłuchiwał na kanale zwiadu, przechwytując fragmenty wiadomości z drugiej ręki. System komunikacyjny KND nie był bezpośrednio połączony z systemem w hełmach żołnierzy Zacho- du. Byli tylko łącznicy, ludzie KND w każdej z jednostek Zacho- du, i podoficerowie z armii Zachodu w każdej z kwater dowodze- nia batalionów KND. Minęło pięć minut, zanim Lon usłyszał wyraźne potwierdzenie swych przypuszczeń. Do tego czasu wy- miana ognia objęła już część prawej flanki. Potem rozległy się odgłosy krótkiej strzelaniny na północnym odcinku, zajmowanym przez KND. Trwała nie więcej niż trzy- dzieści sekund. — Trzon główny sił wroga zatrzymał się. Szukają osłony, kryją się — zameldował kilka sekund później kapitan Orlis. — Najwyraźniej ich dowódcy próbują się dowiedzieć, co jest grane. Niech nikt się nie wychyla. Nie pozwólcie, żeby jakiś żółtodziób z waszego oddziału spieprzył wszystko, za wcześnie naciskając spust. Lon przekazał ostrzeżenie swoim dowódcom drużyn. — Usiądźcie im na plecach, jeśli będzie trzeba — dodał. — W zasięgu wzroku nadal nie ma wroga, a nawet gdyby był, cze- kamy na rozkaz otwarcia ognia. Wschód wysłał posiłki związanemu walką patrolowi. Dwie minuty później szpica znów ruszyła na zachód — znacznie wol- niej niż wcześniej, ostrożnie, wypatrując oznak zasadzki. Lon ustawił powiększenie wizjera swego hełmu na maksi- mum, uważnie oglądając zbocze przed sobą, gdyż wiedział, że najbliżsi żołnierze wroga muszą się znajdować nie dalej niż pięć- set jardów od okopów. Oddychał płytko, kiedy tylko przypomi- nał sobie o oddychaniu. Czuł napięcie, strach, który towarzyszy każdemu człowiekowi przed walką. Rozpoznał te symptomy, zrozumiał je i wykorzystał, by zachować czujność. — Spokojnie... — mruknął kapitan Orlis, przeciągając ostat- nią sylabę. Lon skupił się na zboczu przed sobą, na miejscu na granicy widzialności, wiedząc, że pierwszy z żołnierzy nieprzyjaciela musi pojawić się w zasięgu wzroku już niebawem. — Pozwólcie im podejść, niech wpadną w nasze ręce, jeśli to konieczne — powiedział Orlis i Lon zmienił na chwilę kanał łączności, by przekazać komendę swoim ludziom. — Czekajcie na rozkaz. Chcemy w miarę możliwości związać walką trzon sił wroga — dodał Orlis. — Czekać na rozkaz — powtórzył Lon swoim ludziom. Zauważył, lub zdawało mu się, że zauważył, jakiś ruch, coś więcej niż tylko poruszaną przez wiatr gałąź. Ale minęło kilka sekund, zanim dostrzegł ten ruch ponownie i upewnił się. Czło- wiek w maskującym mundurze polowym. Karabin. Matowy pa- nel zasłony hełmu. Wróg. Lon wycelował swój karabin w odległą postać. Zgrał przy- rządy celownicze broni z systemem optycznym wizjera, cały czas śledząc nieprzyjaciela. Wtedy pojawiła się rozpraszająca myśl. Sara. Myśl ta wywołała dziwne uczucie w splocie słonecz- nym, idiotyczne poczucie winy, że „od tak dawna" już o niej nie myślał. „Nie teraz" — powiedział sobie. „Myśl o tym, co jest tu i te- raz". Zamrugał, przełknął, wziął głęboki wdech i na nowo skon- centrował się na nadciągającym wrogu. Widział teraz więcej sylwetek poruszających się ostrożnie, bez pośpiechu, uważnych, wykonujących zadanie zwiadowców — wypatrywanie sił wroga. Wtedy wszystko zaczęło się dziać naraz — ale nie przed po- zycją Łona i drugiego batalionu. Usłyszał przez radio. Trzon sił wroga skręcił w lewo i zaczął zbliżać się do żołnierzy Zachodu czekających na flance. Na początku raporty docierające do oficerów najemników były fragmentaryczne, czasem ledwo zrozumiałe, przekazywane przez łączników w jednostkach Zachodu, potem na nowo nada- wane na kanałach łączności KND. Minęło piętnaście minut, za- nim meldunki z CIT zaczęły nabierać sensu. Oddziały Wschodu poruszały się w dobrze utrzymywanym i zdyscyplinowanym szyku, tak szybko zmierzając do frontalnego ataku, że żołnierze Zachodu ledwo mieli czas, by przygotować się na ich przyjęcie. Wschód zostawił na swych pozostałych flankach tylko tyle woj- ska, by opóźnić atak ze strony jednostek KND. Kompania na szpicy, jednostka najbliżej Łona, zaległa na ziemi, przygotowana do odparcia każdego ataku na tym odcinku, który nagle stał się prawą flanką ich armii. „Ruszamy czy nie?" — zastanawiał się Lon. Nie pytał. Był ofi- cerem wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie należy zarzucać dowódcy bezsensownymi pytaniami. Rozkaz nadejdzie albo nie. — Spokojnie — powiedział na kanale dowodzenia plutona- mi. — Czekać. Wschód dotarł do wzgórza po południowej stronie zbocza. Zmusili żołnierzy Zachodu do wycofania się. — Są dobrzy, lepsi, niż się spodziewałem — wymamrotał Lon, upewniając się, że nie nadaje komentarza na paśmie ogól- nodostępnym. Robił to już automatycznie: rezultat doświadcze- nia... i popełnionych błędów. „Sami nie zrobilibyśmy tego le- piej". To był prawdopodobnie największy komplement. — Zaatakujemy szpicę wroga — powiedział Łonowi kapitan Orlis kilka minut później. — Nie wychylajcie się, ale dajcie im do myślenia. Na moją komendę. Pauza trwała zaledwie kilka sekund. — Ognia. Skoncentrowany ogień karabinowy całego batalionu skiero- wany przeciw najbliższej drużynie przeciwnika okazał się sku- teczny. Liście i małe drzewka zamieniły się w strzępy. Pnie więk- szych drzew były pełne dziur od pocisków. W kilku miejscach ziemia wyglądała jak zaorana. Żołnierze Wschodu próbowali za- reagować, ale ich straty były wprost katastrofalne. Tych kilku, którzy jeszcze mieli taką możliwość, wycofało się szybko. Po za- ledwie dwóch minutach kapitan Orlis wydał rozkaz wstrzymania ognia. — Rozstawić linie szturmowe co pięćdziesiąt jardów — roz- kazał Orlis. — Nolan, idziesz po lewej, Hoper po prawej. Jeden pluton z przodu, drugi za nim. Trzeci pluton Łona miał ruszyć przodem. On sam miał iść ra- zem z czwartym, z tyłu, tam gdzie było jego miejsce jako ofice- ra, by widzieć rozwój sytuacji przed sobą i zachować zdolność szybkiej reakcji na każdą ewentualność. — Pamiętajcie, że jest ich tam znacznie więcej — powie- dział Lon swoim ludziom, kiedy pierwsza linia szturmu ruszyła powoli naprzód. Cały batalion szedł teraz, poruszając się po zbo- czu w stronę wcześniejszej pozycji szpicy wroga. — To chyba najlepsi z tych, z którymi mieliśmy do czynienia, więc nie mo- żemy popełnić żadnych błędów. Drugi batalion napotkał tylko lekki i sporadyczny ogień wroga. Druga linia szturmu posuwała się naprzód, zachowując właściwy odstęp. Lon był w środku czwartego plutonu, po obu stronach miał po dwie drużyny. Od czasu do czasu upewniał się, czy jego ludzie zachowują właściwy szyk wobec flankujących ich pozostałych plu- tonów. Najcięższe starcia toczyły się daleko przed nimi i na prawo, tam gdzie główne siły wroga atakowały żołnierzy Zachodu. Pierwsza linia szturmu przeszła już sto jardów, zanim napo- tkała silniejszy ogień wroga. Resztki kompanii szpicy Wschodu ostrzeliwały się z karabinów i granatników. Wtedy po raz pierw- szy Lon Nolan miał okazję zobaczyć, czego mogą dokonać w bit- Iwie moździerze. KND z zasady nie wykorzystywał moździerzy; uważano, że są zbyt ciężkie i nie doceniano możliwości uzyska- nia dzięki nim przewagi taktycznej. Ale Aldrin Wschodni je po- sadał i granaty moździerzowe nagle zaczęły spadać, rozrzucając wokół odłamki, powodując dziury w liniach najemników, pozo- stawiając kratery w miejscach eksplozji. — Szybciej, naprzód! — rozkazał kapitan Orlis. — Przez pole ostrzału. Lon nie musiał już powtarzać rozkazu. Orlis nadał go na ogólnym kanale kompanii. Jego jedynym zadaniem stał się bieg naprzód i obserwacja reszty oddziału. Granaty moździerzowe wybuchały w wąskiej linii. Najwyraźniej wróg nie zawracał so- bie głowy zmianą ustawień i zasięgu; najemnicy musieli się prze- drzeć przez ścianę odłamków, by dostać go w swoje ręce. Pierwsza linia szturmu przeszła przez zabójczą kurtynę, po- nosząc ciężkie straty. Żołnierze biegli ile sił, by jak najszybciej pokonać najniebezpieczniejszy odcinek. Druga linia była nadal w odległości trzydziestu jardów od obszaru koncentracji bom- bardowania. Lon wytężył wszystkie siły. Oddychał ciężko, ale nie zwalniał. Przelotnie zerkając na prawo i lewo, upewnił się, że jego ludzie, w każdym razie większość z nich, dotrzymują mu kroku. Wszyscy chcieli mieć to już za sobą. „To szaleństwo!" — pomyślał Lon, widząc, jak trzydzieści jardów przed nim eksploduje ziemia. Poczuł kilka uderzeń w hełm, inne, mocniejsze, w ramię — ale nie był to ból wywołany przez odłamek. Uderzył go kawał ziemi lub może mały kamień. Lon zaczął biec jeszcze szybciej, wysilając się do granic wy- trzymałości. Granaty spadały w odstępach dziesięciu, piętnastu sekund. Gdyby udało mu się przedrzeć przez strefę ostrzału, za- nim uderzy następna fala pocisków... Wysiłek wywołał kłujące bóle w klatce piersiowej, w polu widzenia Lon dostrzegł białe poblaski. W oszołomieniu przez chwilę myślał, że zemdleje. Na tle odgłosów bitwy usłyszał od- legły, głuchy stukot — niemożliwy do pomylenia z niczym in- nym odgłos wystrzeliwania granatu z moździerza. Rozległ się długi świst, kiedy pocisk osiągnął szczyt trajektorii lotu i zaczął spadać. Wybuch. Lon pół skoczył, pół padł naprzód, niezdolny do wy- konania następnego kroku, niemal nieświadomy uderzenia o twar- dą ziemię, nieświadomy, że wielu jego ludzi również wylądowało na ziemi, choć nie tak gwałtownie. Z trudem łapał oddech, klatka piersiowa unosiła się z bolesnym wysiłkiem. Przez ponad pół mi- nuty był na krawędzi utraty przytomności. Kiedy tylko świat przestał się kręcić i Lon mógł już bezboleśnie zaczerpnąć tchu, zmusił się do podniesienia na czworaki i rozejrzenia dookoła. Pierwsza linia szturmu nadal parła naprzód, wchodząc na zbocze i ostrzeliwując wroga. — Wstawać — zakomenderował Lon. — Musimy zachować właściwy odstęp od pierwszej linii. — Mówienie sprawiało mu ból. Wstając, poczuł następną falę zawrotów głowy. Ale musiał je zignorować, przezwyciężyć. — W porządku, Nolan? — spytał kapitan Orlis, także z tru- dem łapiąc oddech. Był po prawej stronie Łona, pomiędzy swymi porucznikami; on również musiał szybko przebiec strefę bom- bardowania z moździerzy. — Tak jest, sir. Ruszamy — odparł Lon, zataczając się do przodu. — Nic nam nie będzie. — Dopadnijmy te moździerze, trzeba je wyłączyć z akcji. Lon nawet nie próbował odpowiedzieć. Szedł naprzód ze swymi ludźmi, skoncentrowany na tym, co leżało przed nim. Drugi batalion zatrzymał się sto jardów dalej na wschód, na rozkaz pułkownika Flowersa. Wróg znowu był w ruchu, wy- cofywano niedobitki żołnierzy ponad wzniesieniem po południo- wej stronie zbocza. — Przerwiemy walkę — powiedział Orlis po przekazaniu rozkazu. — Zajmiemy się rannymi i przegrupujemy. — Kładźcie się na ziemi, znajdźcie jakąś osłonę — polecił swym ludziom Lon. Zebrał swoje plutony. — Weil, wyślij dwie ze swoich drużyn, by sprawdziły, ile mamy ofiar. Niech jak naj- szybciej zajmą się rannymi. Sam Lon leżał nie dłużej niż minutę, nadal starając się uspo- koić oddech. Wysokość i wysiłek prawie go pokonały. Ale mu- siał zająć się swymi ludźmi, sprawdzić, kto został ranny. I kto zginął. 9 Lon czuł się winny, myśląc, że mieli szczęście, bo mogło być znacznie gorzej. To tak jakby dwóch zabitych w trze- cim plutonie i siedmiu rannych nie miało wielkiego znaczenia. Przypominanie sobie, że ich zawodem jest walka, a ofiary są jej nieodłączną częścią, nie pomagało. Kompensując poczucie winy — bez względu na to, jak irracjonalne — kręcił się wokół medy- ków doglądających rannych. Pilnował, by ci z żołnierzy, którzy wymagali pobytu w komorach regeneracyjnych, szybko do nich trafili. Dobre wiadomości były takie, że nikt w czwartym pluto- nie nie został zabity ani poważnie ranny. Jeden człowiek skręcił nogę, biegnąc przez strefę bombardowania moździerzowego. Po dwóch godzinach wypoczynku i kilku plastrach z medykamenta- mi odzyskał sprawność. Odgłosy walki odsunęły się dalej na wschód. Najeźdźcy wy- cofywali się w zorganizowanym szyku, a żołnierze Aldrinu Za- chodniego podążali za nimi, szarpiąc ariergardę i zmuszając do ciągłego odwrotu. — Może na tym się skończy, panie poruczniku. Lon odwrócił się i zobaczył sierżanta Giranę, stojącego nie- daleko. Tebba miał uniesioną zasłonę hełmu, nie użył radia. Lon uniósł swój wizjer. — Mam taką nadzieję, Tebba, ale nie zaczynaj jeszcze przyj- mować zakładów. To była tylko potyczka. — Wiem, ale dobrze jest udawać, że istnieje jakaś szansa — powiedział Tebba, zbliżając się o krok. — Obie strony mają do- brych żołnierzy, zdyscyplinowanych. Lon skinął głową. — To mnie właśnie martwi. Jeśli ta sprawa przybierze na- prawdę zły obrót, będziemy potrzebowali każdej pomocy, jaką będziemy mogli zdobyć. — Będzie dobrze, dopóki Wschód nie zdoła przerzucić przez góry zbyt wielu żołnierzy naraz. Nie mają chyba na to niezbęd- nego zaplecza logistycznego. Tak w każdym razie wynika z ra- portów, które czytałem. Lon parsknął cicho. — Potrzebowałeś lektury do poduszki w drodze tutaj? Tebba uśmiechnął się i odwrócił wzrok. — Lubię wiedzieć jak najwięcej. Dopóki mamy nad głowa- mi flotę, nie wierzę, żeby wrogowi udało się przerzucić tutaj przeważające siły. — Sądzę, że wróg musi mieć gotowy plan awaryjny, być przygotowany na taką ewentualność, Tebba. Przerzucili przez granicę sporo pieszego wojska, zajęło im to kilka tygodni. No i jest jeszcze zapowiedź kłopotów na południu, na terenie, o któ- ry toczy się cały ten spór. Nie sądzę, żeby wszystko mogło skoń- czyć się tak szybko. — Gdyby miało tak być, Zachód nie zainwestowałby tylu pieniędzy w sprowadzenie nas tutaj, może nawet drugiego pułku, jeśli zajdzie taka potrzeba. Rzadko los nam szczęści, rzadko wra- camy do domu z wypłatą za „łatwą" robotę w kieszeni. Wiado- mo, co robimy dalej? Przyłączamy się do pościgu czy posiedzi- my tu jeszcze, rozkoszując się górskim powietrzem? — Nie wiem. — Lon powoli pokręcił głową. — Musimy dać szarży trochę czasu, żeby wszystko przemyśleli. Kiedy to nie ty spoglądasz w lufę karabinu wroga, zaczyna ci się wydawać, że masz lata świetlne na podjęcie decyzji. Drugi batalion był jedynym, który otrzymał rozkaz wycofania się z walki. Pozostałe trzy bataliony siódmego pułku albo zostały na pozycjach, albo ruszyły dalej na wschód, unie- możliwiając oskrzydlenie pozostających w pościgu żołnierzy Za- chodu. Dwa myśliwce typu shrike były w pogotowiu, poza zasię- giem wroga, ale wystarczająco blisko, by wkroczyć do akcji w ciągu trzydziestu sekund od wezwania. — Nadal chcielibyśmy rozwiązać sytuację bez toczenia walk na dużą skalę — powiedział Matt Orlis podczas odprawy do swych poruczników. — Pułkownik stara się też przekonać tych z Zachodu, by trochę odpuścili. Im mniej zaognimy sytuację, tym większe są szanse, że uda nam się skłonić obie strony do ne- gocjacji. Zapadała już prawie noc, kiedy wycofującym się na- jeźdźcom udało się w końcu oddalić od pościgu i przerwać wal- kę. Dowódca polowy Zachodu zaprzestał pościgu. Jego ludzie potrzebowali odpoczynku i nie chciał ryzykować nadmiernego oddalenia się od posiłków KND. Najemnicy przerwali marsz pięć godzin wcześniej, pomimo jego protestów. Lon dowiedział się o przerwaniu walki, kiedy kapitan Orlis kazał mu przygotować do odprawy oficerów batalionu. — Za dziesięć minut ruszamy do kwatery pułkownika Bla- cka. Jeżeli nie jadłeś w ciągu ostatnich kilku godzin, lepiej prze- gryź coś, póki możesz. Myślę, że niedługo dostaniemy rozkaz wymarszu. — Tak jest, sir. — Lon nie zadał ani jednego z dręczących go pytań. Wkrótce i tak miał poznać odpowiedzi. Tymczasem zdecydował się przyjąć radę kapitana i otworzył pakiet żywno- ściowy. „Jedz i śpij, kiedy tylko możesz. Na następną okazję możesz długo czekać". — Czeka nas zmiana scenerii — zaczął Black bez wstępów, kiedy zobaczył, że wszyscy jego oficerowie już są na miejscu. Siedzieli lub kucali w kręgu wokół niego. — Opinia do- wództwa jest taka, że operacja tutaj miała na celu przede wszyst- kim odwrócenie uwagi rządu Zachodu od tego, co dzieje się na południu, a nie wtargnięcie do centralnych regionów zachodniej kolonii. Do pewnego stopnia strategia ta okazała się skuteczna. Za- chód przeznaczył swe najlepsze jednostki do powstrzymania sił in- wazyjnych. I jesteśmy tu my. — Zrobił pauzę, bardziej dla efektu niż dla namysłu. — Jak dotąd udało im się odwrócić uwagę Za- chodu od sprawy osadników, których Wschód wysłał w sporne re- jony w tropikach. Być może Zachód początkowo nie zauważył, że ze Wschodu przybyli również żołnierze w celu ochrony osad- ników. Rząd Zachodu zdecydował, że nadszedł czas, by, powiedz- my, zaradzić sytuacji, odzyskać przewagę, wysyłając na miej- sce wojsko i... reprezentantów politycznych. — W zapadającym zmierzchu lekki uśmiech Hirama Blacka był niemal niewidocz- ny. — Nie znam szczegółów negocjacji pomiędzy pułkowni- kiem Flowersem i jego oficerami a rządem Aldrinu Zachodnie- go. Należy zaznaczyć, że w ostatnim czasie pułkownik zajęty był głównie toczącymi się rozmowami. Rząd chciał wysłać na połu- dnie większość własnych wojsk, zostawiając nam uporanie się z siłami inwazyjnymi. Pułkownik Flowers obawiał się jednak, że wysłanie żołnierzy Zachodu może utrudnić porozumienie mię- dzy obydwiema koloniami. W rezultacie drugi batalion leci na południe, a żołnierze Zachodu zostają tutaj, by zaradzić bezpo- średniemu zagrożeniu suwerenności kolonii. Nam towarzyszyć będzie grupa pracowników cywilnych, którzy mają za zadanie zapewnić kontrolę Zachodu nad osadnikami w spornym rejo- nie. Odpowiadamy za bezpieczeństwo tych reprezentantów rządu, a także za wszelkie działania wojskowe przeciwko siłom Aldrinu Wschodniego, jakie napotkamy. Wyruszamy za dziewięćdziesiąt minut — dodał Black, opuściwszy wizjer hełmu, by sprawdzić czas. — Przemierzymy dziś w nocy tylko połowę planowanego dystansu, by umożliwić ludziom wypoczynek. Rano dołączą do nas ludzie z rządu i razem ruszymy do celu. * Wiadomość o opuszczeniu gór została przyjęta przez większość żołnierzy z radością. Na razie wystarczało im, że znaj- dą się w okolicy położonej niżej, gdzie na pewno będzie cieplej. Później bądą martwić się o resztę, po przespanej spokojnie nocy, z dala od strefy walk. — Sam się z tego cieszę — powiedział Weil Jorgen Łonowi, kiedy ten przekazał już informację ludziom. — Przynajmniej ja- kaś zmiana tempa i okolicy. Może tam, gdzie trafimy, nie będzie padać. Po zachodniej stronie gór znowu zaczęło mżyć, powoli, zim- no i uporczywie — w sam raz, by uprzykrzyć życie żołnierza piechoty. — Z tego, co zrozumiałem, tam gdzie się wybieramy, jest te- raz pora sucha — powiedział Lon. — Może też być goręcej niż na Nowej Bali. Pamiętaj, że tereny, o które toczy się walka, nie były godne zainteresowania żadnej ze stron, dopóki nie doszły do wniosku, że mają zbyt wiele ludności, by pomieścić wszyst- kich w wygodnych częściach kolonii. Jorgen pokręcił głową i uśmiechnął się. — Starałem się o tym zapomnieć, panie poruczniku. „Martw się o problemy dnia dzisiejszego", jak zawsze powtarza mój sta- ruszek. Lon stęknął. — W jakiej randze odszedł na emeryturę? Sierżanta sztabu batalionu? — Byłby sierżantem sztabu pułku, ale facet, który pełnił tę funkcję, był zbyt uparty, by odejść, kiedy należało — powiedział Jorgen, znacznie pogodniej, niż wyraziłby to jego ojciec. Lon spotkał Jorgena seniora tylko raz, na służbie, w Dzień Pamięci. Mając osiemdziesiątkę na karku, ojciec Weila nadal wyglądał tak, jakby mógł dotrzymać kroku każdemu dwudziestoletniemu rekrutowi. I nadal wyrażał się z pewnością siebie sierżanta szta- bowego. Promy lądowały pojedynczo, zabierały pasażerów i od- latywały. Nie udało się wyznaczyć strefy lądowania wystarcza- jąco dużej, by transport powietrzny całego batalionu mógł wy- lądować jednocześnie. Poważnie ranni oraz zabici zostali zabrani wcześniej. Ranni byli na pokładzie Długiego Węża i wielu z nich zakończyło już kurację w komorach regeneracyjnych, mających przywrócić im sprawność bojową. Tylko dwóch spośród ran- nych, wymagających regeneracji i czasu na rehabilitację, miało rankiem pozostać na pokładzie statku. Reszta miała dołączyć do swych kompanii przed wymarszem. Plutony Łona odleciały pod koniec operacji przerzutowej. Lot był krótki, w całości w atmosferze Aldrinu. Wylądowali czterysta mil na południowy wschód od miejsca, z którego wyru- szyli, w pewnym oddaleniu od jakichkolwiek większych osad. Rozbito jednak namioty. — Żadnego gorącego żarcia, nie ma bieżącej wody — po- wiedział Lon do swych ludzi po opuszczeniu promu. — Nie ma też miękkich materacy. Ale zjedzcie rację albo dwie i wyśpijcie się, póki można. — Sir, o której pobudka? — spytał jeden z nowych w od- dziale. — W odpowiednim czasie — odparł Lon. — Martw się po- budką kiedy ją usłyszysz. Zjedz, umyj się, na ile to możliwe, i wy- śpij się, póki można. — Rozstawiono straże, ale nikt nie miał peł- nić służby wartowniczej dłużej niż godzinę. Sierżanci mieli przeka- zać ludziom tę złą wiadomość przed rozkazem rozejścia się. Lon zastosował się do własnej rady. Zanim ostatnie z promów batalionu wylądowały z resztą pasażerów, leżał już w swym śpi- worze, czekając na sen. Nie musiał czekać zbyt długo. Żadne złe sny nie zakłóciły Łonowi odpoczynku. Pierw- sza noc bez zagrożenia atakiem wroga zwykle mijała mu spokoj- nie. Fakt, że wkrótce mogło czekać go więcej kłopotów, nie zakłócił tego spokoju. Lon spał, póki nie usłyszał głosu Tebby Gi- rany wymawiającego jego imię, a w końcu dotykającego jego ra- mienia. — Przepraszam, sir. Kapitan powiedział, że mam pana obu- dzić. Lon ziewnął i przeciągnął się, otwierając oczy na tyle, że zo- baczył światło dnia zaglądające nad połą namiotu, tworzące au- reolę wokół głowy i ramion Girany. — Która godzina? — Tuż po siódmej — odparł Girana. — Co z ludźmi? — Jeszcze śpią. Kapitan powiedział, żeby im dać czas do siódmej trzydzieści. Lon skończył swoją serię ćwiczeń rozciągających i usiadł. — Kapitan powiedział ci coś poza tym, byś mnie obudził? — Narada oficerów o ósmej. Powiedział też, że zapewne bę- dzie pan potrzebował trochę więcej czasu. Lon skinął głową. „Prawie osiem godzin spokojnego snu. W koszarach rzadko tyle sypiam". Najczęściej zdarzało się to podczas powrotu z kontraktu do domu, kiedy można było tylko jeść albo spać i nie zakłócało tego rytmu napięcie przed kolejną kampanią. — Od jak dawna nie śpisz? — spytał Lon. — Jim Ziegler zbudził mnie i Weila godzinę temu — powie- dział Tebba. Ziegler był sierżantem sztabu kompanii. — Kazał mi zwlec swoje leniwe cielsko z pryczy i zacząć zarabiać na żołd. Lon uśmiechnął się lekko. Zbyt niedawno się obudził, by zmusić się do śmiechu. — Jest jakaś kawa? — Kawa i nie tylko, panie poruczniku. Ktoś rozbił w nocy namiot z kuchnią. Gorące śniadanie czeka. To wystarczyło, by zmusić Łona do wstania. Gorące śniadanie, nawet w całości pochodzące z repli- katorów, wprawiło Łona w niemal radosny nastrój. Było też mnóstwo gorącej kawy. Po przespanej nocy Łonowi prawie uda- wało się zapomnieć, że jego ludzie byli już po walce i prawdopo- dobnie staną do niej znowu, zanim odlecą z Aldrinu do domu. Poszedł do namiotu jadalnego, zanim zaczęto budzić szerego- wych. Było tam już kilku innych oficerów, jedzących niespiesz- nie i cieszących się z rzadkiej przyjemności zjedzenia posiłku niepochodzącego z pakietu. Było też kilku niższych rangą ofice- rów i dwóch szeregowców, którzy skończyli właśnie służbę war- towniczą. Lon usiadł razem z Carlem Hoperem i kadetem, które- go ten szkolił, Esau 0'Fallonem. — Jak mu idzie? — spytał Lon ściszonym głosem, kiedy 0'Fallon wstał po dolewkę kawy. Hoper uśmiechnął się. — Zielony jeszcze, jak ty, kiedy pierwszy raz byłeś w polu. Ale da sobie radę. Nie przysyłają nam tu nieudaczników. I ludzie go akceptują. Lon skinął głową. — To dobrze. W korpusie zawsze krążyły plotki. Czasami zdawały się siłą napędową armii zawodowej. Hoper był porucznikiem już od daw- na. Należała mu się w niedalekiej przyszłości własna kompa- nia i gwiazdki kapitana. Istniało duże prawdopodobieństwo, że 0'Fallon zostanie jego następcą jako dowódca pierwszych dwóch plutonów Alfa. — Gotowy na upały? — spytał Carl, patrząc za wracającym do stołu 0'Fallonem. — Bardziej gotowy już nie będę — odparł Lon. — Przy- najmniej nie będzie to parna dżungla, jak na Nowej Bali. — Słyszałem, że trafiliśmy na najlepszą porę roku na tym te- renie — powiedział Carl. — Gorąco, ale dość sucho, na początku sezonu zbiorów. — Osadnicy mieli czas, by zasadzić i przygotować się do żniw? — spytał 0'Fallon. Hoper skinął tylko głową, ale Lon odezwał się: — Co najmniej raz. — Co to ma znaczyć? — spytał Carl, a OTallon spojrzał wyczekująco na Łona, który wzruszył ramionami. — Oglądaliście materiał wideo ze zwiadu? — spytał. — Oczywiście — odpowiedział Carl, a Esau energicznie po- kiwał głową. — A wcześniejsze materiały? — Lon nie czekał na odpowiedź. — Widziałem część materiałów na temat Aldrinu, jeszcze zanim podpisano kontrakt, kiedy pracowałem w poniedziałki w kwate- rze głównej. Myślę, że część z tych pól obsiewano już co naj- mniej dwa, może trzy lata z rzędu. Może więcej. — Lon mówił ściszonym głosem, choć materiały na temat Aldrinu nie stano- wiły już tajemnicy. — Ci z Zachodu mówili, że „nowa" fala osadników jest jed- nym z powodów, dla których potrzebują naszej pomocy — za- uważył Carl. — Tak powiedzieli, ale unikali odpowiedzi na pytanie, kiedy dokładnie przybyli osadnicy. I dopiero gdy Wschód zaczął prze- rzucać armię inwazyjną przez góry, rząd Wschodu w końcu prze- konał Radę do zaakceptowania kontraktu z nami. — Nie rozumiem — powiedział Esau OTallon. Carl wzruszył ramionami. — Ci z Zachodu nie powiedzieli nam wszystkiego, młody. Należało się tego spodziewać. Wielu klientów mówi nam tylko tyle, ile chcą, byśmy wiedzieli na temat sytuacji. Jestem pewien, że Rada Pułków wzięła to pod uwagę. — Wiem, że tak było — powiedział Lon, nie dodając, że ma powody, by być pewnym. — Ale myślę, że między innymi dlate- go kazano nam dążyć do negocjacji i rada nadal chce, byśmy spróbowali doprowadzić do pokojowego porozumienia między obydwiema koloniami. — A nie możemy po prostu wkroczyć w środek tej awantury i kazać obydwu stronom przestać? — spytał Esau. Żaden z po- ruczników się nie roześmiał. — Nie moglibyśmy być pewni wypłaty — powiedział Carl. — To jest interes, na wypadek gdybyś zapomniał. * Narada oficerów batalionu odbyła się na otwartej prze- strzeni, pod bezchmurnym niebem. Temperatura oscylowała w oko- licach siedemdziesięciu stopni, nie było nawet nadziei na wie- trzyk. Lon dostrzegł w oddali ptaki. Czuł w powietrzu zapach zaoranej gleby — zapach zapamiętany z Ziemi. — Za mniej więcej godzinę wchodzimy na pokłady promów — zaczął pułkownik Black, gdy oficerowie usiedli już wygodnie w wysokiej trawie. Promy bojowe pozostały na Ziemi po dostar- czeniu ludzi na ten tymczasowy postój. Załogi promów pierwsze zostały obsłużone rano w namiocie jadalnym. Spali w swych ma- szynach. — Za godzinę, jeśli ci z rządu dotrą tu na czas — po- prawił się. — Będą mieli własny transport. Nie jestem pewien, dlaczego zdecydowali się spotkać z nami tutaj, zamiast w drodze na południe. — Wzruszył ramionami. — Możliwe, że chcieli po prostu postawić na swoim. Cywilni przedstawiciele rządu — ostatnie trzy słowa wymówił powoli, oddzielając je pauzami — nie są żołnierzami. Tak nam w każdym razie powiedziano, choć mam pewne wątpliwości. Spodziewam się, że w tej grupie znajdzie się przynajmniej jeden wyższy rangą oficer armii Za- chodu — przerwał i znowu wzruszył ramionami. — Nie mam do nich o to pretensji. Na ich miejscu przypuszczalnie zrobiłbym to samo. — Black nie przechadzał się. Stał przed swymi oficerami z rękami założonymi za plecy, niemal w paradnej pozycji „spo- cznij". — Mamy jedno poważne ograniczenie dotyczące postę- powania na terenie na południowy zachód stąd — powiedział. — Nie zaczynamy walki. Bronimy się, jeśli zajdzie taka koniecz- ność. Odpowiadamy na ataki, ale nie prowokujemy, zwłaszcza cywilnych osadników. Wszystkie jednostki wojskowe Wschodu będą mogły wycofać się bez walki — i wrócić do domu — albo rozbroić i uznać suwerenność Aldrinu Zachodniego na tym tery- torium. Mamy chronić przedstawicieli rządu Zachodu przed ata- kami, zarówno ze strony wojska, jak i cywili. Mamy też — i w tej sprawie należy na razie zachować dyskrecję — powstrzy- mywać reprezentantów Zachodu od podejmowania drastycznych działań wobec intruzów, zarówno cywili, jak i wojskowych. Kie- dy wylądujemy niedaleko spornych osad, nasi reprezentanci po- nownie podejmą próbę nawiązania kontaktu z rządem Aldrinu Wschodniego, wznowią też naciski na Zachód. Naszym celem nadal jest doprowadzenie do rozejmu i znalezienie pokojowego środka dla złagodzenia różnic między koloniami. Mamy nadzie- ję, że łatwiej będzie przekonać obie strony do rozpoczęcia nego- cjacji teraz, kiedy jesteśmy w okolicy, a kolumna inwazyjna Wschodu została zawrócona. Nie mogę udzielić wam szczegó- łowych instrukcji na temat naszego postępowania po przybyciu. Wylądujemy i utworzymy normalny perymetr obronny; potem będziemy planować, co dalej. Pytania? Matt Orlis wstał. — Tak, kapitanie? — spytał Black. — Wiem, że wiele z tego, o czym tu mówimy, to informacje nieoficjalne, panie pułkowniku — zaczął Orlis. — Ale brzmi to tak, jakbyśmy mieli stać z wystawionymi tyłkami i czekać, aż coś się wydarzy. Czy sąjakieś szczegółowe wskazówki na temat zasad walki na miejscu? — Kiedy tylko takie otrzymam, przekażę je wam. Na razie jednak zasady walki są następujące: po pierwsze, nie strzelamy pierwsi do każdego w okolicy, ale odpowiadamy — z minimalną niezbędną siłą — na każdy atak skierowany przeciw nam. Po dru- gie, tworzymy perymetr obronny i utrzymujemy tych ze Wscho- du z daleka, znowu z minimalną niezbędną siłą, nie rozpoczy- nając walki. Poza tym wszystko zależy od tego, na co tam natra- fimy i jak zostaniemy przyjęci. Powiedzcie ludziom, że mają trzymać tyłki i głowy przy ziemi, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej. Matt Orlis skinął głową i usiadł. — Na ziemi zatrzymamy trzy promy — ciągnął pułkownik Black. — Zapewnią nam wsparcie ogniowe, jeśli okaże się ono potrzebne. I będziemy w ciągłym kontakcie z dowództwem puł- ku i z CIT na orbicie. Gdyby sprawy wymknęły się spod kontro- li, możemy liczyć na wsparcie shrike'ów w ciągu trzydziestu mi- nut i na wsparcie lądowe w ciągu kilku godzin. Albo też — dodał Black powoli — możemy zostać ewakuowani tak szybko, jak tylko uda się ściągnąć osłonę shrike'ów, jeśli okaże się to ko- nieczne. Narada skończyła się trzeźwą uwagą ale nie było więcej pytań. 10 Lon tak naprawdę nie przysłuchiwał się gadaninie swych ludzi podczas lotu promem. Kanał radiowy pozostawił włączony, ale na zmniejszonej głośności, dzięki czemu odgłosy rozmów stanowiły tło. Płyta twarzowa hełmu Łona pozostała zamknięta, przyciemniony wizjer skrywał jego twarz. Niepokoił się, rozważając na nowo odprawę oficerską i fakt, że było wielce prawdopodobne, że narażą się na niebezpieczeństwo, którego można by uniknąć... gdyby obowiązywały inne zasady walki. Nie rozpoczynać walki, tylko odpowiadać ogniem. Będziemy jak tarcze strzeleckie dla każdego, kto zechce zaatakować pierwszy. Mogło się udać, zasady walki mogły okazać się skuteczne. Ale mogło być inaczej. To właśnie niepewność tak męczyła Łona. Niepewność i wspomnienia związane z Sarą. Z początku tyl- ko przerywały one jego rozmyślania. Potem z wolna skoncentro- wał się tylko na niej, na wspomnieniach i planach, i wyraz jego twarzy złagodniał. W końcu nieświadomy, nikły uśmiech poja- wił się za zasłoną hełmu. „Powinienem był napisać do niej wczo- raj wieczorem. Dodać kilka linijek do chipu informacyjnego, nad którym pracuję. Być może nadarzy się okazja, by wysłać pocztę. Niedługo na Dirigent zostanie wysłany raport o rozwoju misji". Nie potrafił pisać na pokładzie promu, otoczony przez swych lu- dzi, ale zaczął układać treść listu w myślach. Nie miało znacze- nia, czy będzie później dokładnie pamiętał treść wiadomości. Miał o czym myśleć, czas lotu mniej mu się dłużył. Rutyny lotu niemal nic nie zakłócało. Weil Jorgen zadał pyta- nie. Pilot promu przekazywał informacje o spodziewanym czasie przelotu i lądowania coraz częściej, w miarę jak zbliżali się do miejsca przeznaczenia. Lądowanie nie miało być bojowe. Lon wydał rutynowe rozkazy. Broń miała być załadowana — na wszelki wypadek. — Zabezpieczyć broń — przypominał Lon swym żołnierzom. — Jak na ćwiczeniach, tworzymy perymetr i obserwujemy, ale nikt nie strzela bez rozkazu. Trzymajcie głowy przy ziemi i miej- cie oczy otwarte. Dopiero kilka minut przed końcem lotu Lon niechętnie prze- rwał rozmyślania o Sarze. Zbyt wiele miał do zrobienia. Otwo- rzył mapnik elektroniczny, by przyjrzeć się strefie lądowania. Otwarta sawanna, dzikie trawy, rzadko rozrzucone drzewa. Kilka mil od najbliższej osady, ale niedaleko pól uprawnych. „Nawet jeśli zareagują na pierwszy znak naszej obecności, powinniśmy zdążyć ustawić perymetr obronny, zanim nas dopadną" — my- ślał Lon. Była to jakaś pociecha. — Ludzie mają wysiąść i zająć pozycje szybciej niż kiedykol- wiek — przekazał swym podoficerom. — Żadnego obijania się tylko dlatego, że to nie jest lądowanie bojowe. — Zdawało mu się, że jego głos brzmi dostatecznie pewnie, po wojskowemu, bez śladów zdenerwowania czy niezdecydowania. Nie ma nic złego w nerwowości, dopóki nie widzą jej twoi ludzie. W ciągu ostatnich trzydziestu sekund przed lądowaniem Lon sprawdził swoją broń, karabin i pistolet — załadowane magazyn- ki, po jednym naboju w lufie, zabezpieczone. Zamknął oczy, wziął dwa głębokie wdechy i otworzył je znowu. Był gotowy. Promy KND wylądowały jednocześnie, w ustalonej formacji. Piloci odwrócili ciąg silników i promy gwałtownie i hałaśliwie zahamowały, przy czym żaden nie zatrzymał się da- lej niż trzydzieści jardów od wyznaczonej pozycji. Prom wio- zący grupę przedstawicieli rządu Aldrinu Zachodniego nadle- ciał dwadzieścia sekund później, oddzielnie, lądując za ostatnią z maszyn najemników. Lon wysiadł ze swymi ludźmi i razem z nimi podążył na usta- loną pozycję w perymetrze batalionu. Promy zawsze lądowały w tej samej formacji. Każdy z ludzi stale zabezpieczał ten sam od- cinek. Nim pojawił się prom rządowy — pięćset jardów dalej — lu- dzie Łona zajęli już swe stanowiska i zaczęli kopać płytkie okopy mające zapewnić im dodatkową osłonę przed ewentualnym ogniem nieprzyjaciela. Spóźnione lądowanie ostatniego promu opóźniło akcję zabezpieczania i domykania perymetru. Żołnierze, których przydzielono do tej sekcji owalnej strefy lądowania, musieli za- czekać na przybycie ludzi z Zachodu. Upał stał się wyraźnie odczuwalny natychmiast po opuszcze- niu promu, ale chwilę trwało, zanim Lon w pełni uświadomił so- bie temperaturę otoczenia. Żar silników promów zawsze towa- rzyszył lądowaniu i mógł być bardzo dokuczliwy bez względu na temperaturę strefy docelowej. Lon poczuł, że na jego skórze po- jawia się pot, natychmiast wysychając. Powietrze nie było suche jak na pustyni, ale też nie tak parne jak w dżungli. Wysokie tra- wy sawanny zmieniły już kolor na brązowy, kielichy kwiatów otwierały się, gotowe do uwolnienia nasion. Tylko tuż przy zie- mi, ostatnie pięć czy sześć cali łodygi pokrywała jeszcze zieleń. Ta część traw była też nieco chłodniejsza. Lon poczuł chłód dłońmi. Nie było czasu na obserwowanie przyrody. Przez kilka pierw- szych minut po wylądowaniu każdy oficer KND miał pełne ręce roboty. Lon musiał zająć się swymi ludźmi, skoordynować dzia- łania dowódców plutonów, nasłuchiwać, co ma do powiedze- nia kapitan Orlis i ludzie w dowództwie batalionu, jednocześnie przygotowując własny okop i wypatrując jakiegokolwiek śladu zagrożenia. Co chwila zmieniał kanał łączności, nasłuchując pół tuzina różnych rozmów. Kontrolowany chaos. Przynajmniej tym razem chaosu tego nie zwiększył atak wro- ga. Wokół perymetru szybko rozniosła się wieść, że w promieniu tysiąca jardów nie ma śladów tubylców. Nadlatujące promy, na- wet jeśli nie samo ich lądowanie, musiały zwrócić uwagę osadni- ków ze Wschodu. Prędzej czy później zareagują — w taki czy inny sposób. Pułkownik Black odczekał dziesięć minut po lądowaniu, za- nim odprawił te z promów, które nie były już potrzebne dla za- bezpieczenia rozlokowania batalionu. Perymetr rozsunął się nie- co, by zrobić promom miejsce do startu. Kiedy odleciały wśród płomieni wylotowych silników, kierując się na orbitę, perymetr ponownie zwarto. Do tego czasu opanowano chaos, pośpiech i początkowy niepokój. Batalion był na miejscu, gotowy do dzia- łania. Pułkownik urządził swe stanowisko dowodzenia w środ- ku trójkąta wyznaczonego przez trzy pozostałe na ziemi promy KND, w oddaleniu od małego promu Aldrinian. Pierwsze rozkazy obejmowały polecenie, by każda kompania wysłała jedną drużynę na zwiad, a także w celu założenia elek- tronicznych urządzeń szpiegowskich w większej odległości od pozycji batalionu. W kompanii Alfa to zadanie otrzymał pierw- szy pluton i Lon słyszał, jak kapitan Orlis poleca Carlowi Hope- rowi, by wysłał wraz z patrolem swego kadeta. „Wiem, jak to jest" — pomyślał Lon. 0'Fallon miał brać udział we wszystkich działaniach bojowych razem z drużyną, do której należał, po prostu dlatego, że był kadetem i pracował na swe insygnia po- rucznika. Czerwono-złote insygnia nie były dostępne dla każ- dego. Nikt, kto nie wziął udziału w walce, nie miał prawa dowo- dzić innymi w Korpusie Najemników Dirigentu. — Hoper, Nolan, do mnie — polecił kapitan Orlis na kanale łączności z porucznikami. Lon ucieszył się, że może przestać kopać. Nie skończył jesz- cze swego schronienia, ale jak na początek nieźle mu szło. Przy odrobinie szczęścia może jeden z jego ludzi dokończy tę pracę, kiedy on będzie na naradzie u kapitana. Orlis miał swój punkt dowodzenia kompanii pośrodku tej sekcji perymetru, za którą był odpowiedzialny, trzydzieści jar- dów od kordonu. Jego drużyna wykopała już sporych rozmiarów bunkier i przygotowywała właśnie teleskopowo rozsuwane tycz- ki, by umocnić na nich dach z darni. Kapitan siedział na trawie za bunkrem, a otwarty mapnik leżał obok. Wskazał poruczni- kom, że mają usiąść. Lon i Carl usadowili się po obu stronach kapitana, wystarczająco blisko, by widzieć mapnik. — Na razie tylko siedzimy — zaczął Orlis, patrząc znad map- nika. — Zwiad orbitalny ma na oku pobliskie miasteczko. Jeśli za- cznie się tam coś dziać, dowiemy się wcześniej. Pułkownik Black jest na spotkaniu z przedstawicielami rządu, o tam. — Wskazał kciukiem mniej więcej kierunek kwatery głównej batalionu. — Na razie plan jest taki, że ci z Zachodu mają oznajmić nasze przyby- cie osadnikom, zaznaczyć suwerenność Zachodu na tym terenie i poinstruować miejscowych. — Orlis starał się mówić beznamięt- nym głosem, by nie zdradzać swej opinii na temat planu, ale nie bardzo mu się udawało. — Jeśli miejscowi przyjmą ultimatum, w porządku. Jeśli nie... — Wzruszył ramionami. — Roześlemy patrole, ale nie będą się zbliżać do miast ani farm. — Gestem zaznaczył nad mapnikiem terytoria nieobjęte przez patrole. — W każdym razie nie przed zapadnięciem zmroku. Służba patrolo- wa będzie rotacyjna, ale wątpię, byśmy zostali tu na tyle długo, by każda z drużyn miała swą kolejkę. — Przerwał. — Mogę się my- lić, ale nie sądzę. I dopóki pułkownik nie zmieni zdania, na patro- lach będą jednocześnie tylko dwie drużyny, nie cztery, tak jak te- raz. Kiedy wasi ludzie już się okopią, dopilnujcie, by każdy coś zjadł, potem kolejno każcie im się przespać. Jedna drużyna stoi na warcie, pozostałe odpoczywają. Nigdzie się nie wybieramy. — Jak długo to potrwa, kapitanie? — spytał Carl Hoper. — To znaczy postój tutaj. — Jeżeli o mnie chodzi, im dłużej, tym lepiej — odparł Orlis. — Ale spodziewam się, że ci z rządu Zachodu dadzą osadnikom jakiś termin przyjęcia ultimatum. Jeżeli się do niego nie zastosują, pewnie będziemy musieli wybrać się do tego miasteczka. Szcze- rze, Carl, nie wiem nic więcej. — Czy znamy położenie wojsk Wschodu? — spytał Lon. Orlis pokręcił głową. — Nie zidentyfikowaliśmy żadnych zgrupowań elektroniki wojskowej. Wschód oczywiście ma sprzęt, podobny do zachod- niego, ale jeżeli mają tu jakichś żołnierzy, zachowują ciszę w ete- rze. Mogą być wszędzie, może pomieszani z osadnikami, może siedzą tu gdzieś niedaleko, między drzewami. — Czy zakładamy obecność żołnierzy Wschodu tylko na pod- stawie wiadomości uzyskanej od Zachodu, czy dysponujemy nie- zależnymi danymi? — spytał Lon. — Czy mamy pewność, że w okolicy są wrogie oddziały? Pierwszą odpowiedzią kapitana było stłumione stęknięcie. Po- tem odrzekł: — Jest prawdopodobne, że w okolicy są żołnierze wroga, przynajmniej w niewielkiej liczbie. Tylko tyle mogę wam powie- dzieć. Tak, informacje te uzyskaliśmy głównie od naszych, hm, pracodawców, ale nie tylko. W dniu, kiedy przybyliśmy na Aldrin, odnotowano pewne transmisje radiowe, które były co najmniej podejrzane. — Co oznacza, że tak naprawdę nie mamy pojęcia, ilu może być żołnierzy wroga — zauważył Carl. — Tak daleko bym się nie posuwał. Myślę, że możemy przy- jąć, że ich liczebność nie przekracza jednej lub dwóch kompanii. O ile, oczywiście, sami osadnicy nie okażą się żołnierzami, spe- cjalnie wybranymi do tego zadania. „Nie lubię czekania" — powiedział sobie Lon, koń- cząc przygotowywanie okopu. Mając zbyt wiele czasu i za mało pracy, kopał, jakby przygotowywał sobie mieszkanie na stałe, robiąc głębszą dziurę niż zwykle i zabezpieczając krawędzie na tyle, by zapobiec ich osypywaniu się, gromadząc wydobytą zie- mię wraz z darnią wokół krawędzi, by zapewnić sobie jeszcze lepszą osłonę, oraz przygotowując na dnie miejsce na granaty. Oczekiwanie okazało się gorsze niż zwykle. Przez wszystkie lata służby wojskowej na Dirigencie i przez cztery lata studiów w Północnoamerykańskiej Akademii Wojskowej na Ziemi na- uczył się cierpliwości, ponieważ czekanie czasami zdawało się zajmować dziewięćdziesiąt procent czasu służby każdego żołnie- rza. Czekanie w szyku, czekanie w kolejce najedzenie, czekanie na wszystko. No i był jeszcze inny, bardziej intensywny rodzaj czekania w trakcie kontraktu, kiedy było wiadomo, że walka może zacząć się w każdej chwili. „Całkiem inny diabeł" — my- ślał Lon. Ale to czekanie, bez wiedzy o tym, kiedy i jak wreszcie się skończy, było szczególnie nieprzyjemne. W końcu Lon stanął pośrodku swego okopu, zorientowawszy się, że czas przestać kopać. „Zanim ktoś zacznie żartować, że za- mierzam przekopać się na drugą półkulę". Pokręcił głową. Moż- liwe, że zaczął już dawać zły przykład. Po trzech latach ludzie, którzy byli z nim od początku, potrafili doskonale odczytywać jego nastroje. Wyszedł z dziury i stanął nad nią, przeciągając się, by rozluźnić napięte mięśnie pleców i ramion. Potem zrobił kilka przysiadów. — Ciężka praca tak działa, kiedy kto nieprzyzwyczajony, panie poruczniku. — To miłe uczucie, Tebba — powiedział Lon, rozpoznając głos sierżanta. — Prawie jak przebiegnięcie mili i wygranie wy- ścigu. — Odwrócił się. Girana siedział w trawie kilkanaście stóp dalej, w pewnej odległości od własnego okopu. — Jeżeli biegniesz tylko po to, by wrócić do punktu wyjścia, to po co się spieszyć? Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć — stwierdził Tebba. — Czy to dym, to co wydobywa się z twoich uszu? Znowu jesteś w nastroju do filozofowania. Tebba uśmiechnął się szeroko. — Dzięki temu radzę sobie z czekaniem. — Zerknął na okop, który Lon przygotował z takim trudem. — Lepiej czekać i kopać, niż dać się zastrzelić — powiedział Lon cicho, a uśmiech zniknął z jego twarzy. — Z pewnością — zgodził się Tebba, kiwając głową. — Powiedz, czy ludzie zaczęli się już zakładać, jak głęboko będę kopał? — spytał Lon, podchodząc do Girany i siadając obok niego. — Jeżeli zaczęli, ja nic o tym nie wiem. Martwiłem się tylko, że w tym tempie napełni pan tę dziurę własnym potem. — Dzięki, że mi przypomniałeś. Prawie zapomniałem o tym upale. — Lon odpiął manierkę od pasa i odkręcił korek. — Mam nadzieję, że przypomniałeś ludziom o niebezpieczeństwach odwodnienia? — spytał po wypiciu trzech ostrożnych łyków wody. — Kilka razy. Miałem przypomnieć także panu, jak już skoń- czy pan pracę. Lon miał głupią minę. — Od dawna mi się przyglądałeś? — Och, nie tak znowu długo. Mam zbyt wiele do roboty przy pilnowaniu naszej bandy, by oglądać zawody sportowe. Nikt szczególnie nie lubi czekania, choć drugą możliwość powi- taliby pewnie z jeszcze mniejszym entuzjazmem. — Życie żołnierza, Tebba. — Jak w epoce kamienia łupanego, jak sądzę — powiedział Girana. — Ładny mi postęp. — Jakiś się jednak dokonał — powiedział Lon, jego głos znowu spoważniał. — Kiedy toczymy wojny, nie ma już bitew, w których brałby udział milion żołnierzy. W czasie jednego dnia bitwy nie ginie pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Chyba w końcu do cze- goś dojdziemy. Czwarty pluton Łona wylosował służbę patrolową. Lon przydzielił ją kapralowi Wilowi Nace'owi i jego ludziom, pierw- szej drużynie. Mieli zająć się wschodnim sektorem, do tysiąca jardów od perymetru. Kapitan Orlis osobiście wydał Nace'owi rozkazy. Lon był na odprawie. „Idźcie tam. Tutaj nie chodźcie. Natychmiast meldujcie o każdym kontakcie lub o jakichkolwiek śladach wojsk nieprzyjaciela. Wracajcie za trzy godziny". Nace słuchał, kiwał głową i w odpowiednich momentach mówił: „Tak jest". — Nace to najlepszy podoficer, jakiego mógłbym wyzna- czyć do tej roboty — powiedział Lon kapitanowi, kiedy Nace po- szedł zebrać swoich ludzi. Orlis skinął głową. — Wiem. Jest jak duch. Dopóki jakiś jajogłowy nie wymyśli sposobu, by żołnierze naprawdę mogli stawać się niewidzialni, Nace jest najlepszy. Łonowi udało się przespać większość czasu, kiedy dru- żyna Nace'a była na patrolu. Swoim sierżantom powiedział, że będzie spał dwie godziny. Zrobił to między innymi po to, by po- kazać swym ludziom, że nie jest zdenerwowany i nie martwi się o losy patrolu. Częściowo była to jednak konsekwencja nudnego oczekiwania. Był znużony, nie mógł dłużej powstrzymywać zie- wania ani łez w zmęczonych oczach. Słońce zaszło, kiedy Lon spał, leżąc na boku z plecami opartymi o ukośną ścianę okopu. Trzy stopy pod powierzchnią sawanny temperatura była niemal przyjemna. — Poruczniku, patrol wraca — powiedział Weil Jorgen na kanale łączności. Zaczekał na odpowiedź Łona, potem powtórzył swą wiadomość, by upewnić się, że dowódca usłyszał. — Rozumiem, że nie wpadli w żadne kłopoty? — spytał Lon, ziewając. — Regularny spacerek — odpowiedział Jorgen. — Will właś- nie mi opowiedział, po powrocie od kapitana. — Dopilnuj, żeby zjedli, zanim pójdą spać — rzekł Lon. — Nie było ich trzy godziny. Teraz ich kolej na drzemkę. Śmiech Weila był bardzo dyskretny. — Nachodzili się, to na pewno, poruczniku. Dopilnuję. Chce pan teraz pogadać z Nace'em? — Tylko żeby powiedzieć „dobra robota". — Lon zmienił kanał łączności, by to zrobić. — Zwolnij ludzi, niech coś zjedzą i się wyśpią, Wil. Postaramy się nie hałasować. * Osadnicy nie odpowiedzieli na ultimatum, nawet nie potwierdzili, że je usłyszeli — co było pewne. CIT przejęło wszystkie kanały łączności z osadą za pośrednictwem satelity. Każdy w osadzie, kto używał complinku, musiał odebrać i usły- szeć wiadomość. Oprócz tego powtarzano ją co trzydzieści minut na głównym kanale z wiadomościami. Termin zastosowania się do ultimatum wyznaczono na świt następnego dnia. Nie sprecy- zowano, co stanie się w razie jego odrzucenia. Po północy kompania Delta wysłała patrol pod granice osady bez żadnych problemów, donosząc o braku fortyfikacji i żołnie- rzy. Następny patrol wysłany w tym kierunku nie miał tyle szczę- ścia. Lon akurat wtedy spał. Obudziły go odgłosy strzelaniny. II Strzelanina, nawet z oddali, była wystarczająco głośna, by obudzić niemal każdego. Dowódcy drużyn i ich zastępcy po- budzili tych, którzy mogliby mimo wszystko ją przespać. Lon sprawdził, co dzieje się z jego plutonami i drużynami, po czym skupił się na nasłuchiwaniu odgłosów strzelaniny. Na razie jasne było, że to tylko potyczka. „Nasz patrol musiał napotkać patrol nieprzyjaciela" — zgadywał Lon. Była to łatwa do wysunięcia hipoteza, zresztą potwierdzona przez kapitana Orlisa zaledwie pięć minut później. — Zachowaj czujność, Nolan — powiedział Orlis. — Patrol Delty radzi sobie z oporem. Dopóki sytuacja nie wymknie się spod kontroli, zachowujemy czujność. Lon nie był zaskoczony. Zgodnie z obowiązującymi zasada- mi walki nie można było spodziewać się innego rozkazu. — Tebba, Weil — odezwał się Lon, przechodząc na kanał dowodzenia. — Zajmijcie się oddziałami. Każcie ludziom zostać w gotowości, ale powiedzcie im, że na razie nie ruszamy się z miejsca. Niech obserwują wyznaczony fragment terenu. Lon otworzył swój mapnik, który ukrył nisko w okopie, by nie zdradzić swej pozycji złotawą poświatą ekranu. Znalazł frag- ment mapy, na którym widać było jasne punkty, wskazujące ata- kowany patrol Delty. Innych jasnych punktów nie było, co ozna- czało, że żołnierze wroga nie używali elektroniki w hełmach — albo też dysponowali sprzętem tak zaawansowanym technolo- gicznie, że wyposażenie KND nie zdołało go wykryć. — Mało prawdopodobne — mruknął do siebie Lon. Potyczka, rozgrywająca się ponad trzy mile od granicy pery- metru KND, trwała mniej niż kwadrans. Walka już się zakoń- czyła. Pięć minut później patrol Delty był już w drodze powrot- nej, razem z rannymi. Pełny pluton z ich kompanii wyszedł im na spotkanie, by jak najszybciej zadbać o rannych. Lon czekał na wiadomości. Kiedy tylko raport patrolu zosta- nie przeanalizowany, wszelkie istotne informacje trafią do do- wódców. Podjęcie decyzji o zmianie aktualnego sposobu postę- powania zabierze jednak więcej czasu. Zacznie świtać dopiero za dwie godziny. O świcie mijał termin przyjęcia ultimatum przez osadników. „Podejmowanie jakichkolwiek poważniejszych dzia- łań wcześniej nie ma sensu" — pomyślał Lon. Nie ogłoszono, jakie działania będzie musiał podjąć batalion, jeżeli miejscowi nie odpowiedzą na ultimatum w wyznaczonym terminie, ale poza wyznaczeniem nowego terminu nie było wielu możliwości. Batalion będzie musiał wyruszyć do miasteczka, wkroczyć do niego i wprowadzić stan okupacyjny. „Nie strzelajcie pierwsi, czekajcie, aż zaczną strzelać do was". Twarz Łona wykrzywił grymas. W okopie, z opuszczonym wi- zjerem, niewielkie były szanse, by ktokolwiek zobaczył wyraz jego twarzy. „Otoczyć zamieszkany teren, ustawić w szyku bojo- wym ludzi gotowych do walki, a potem kazać im czekać, aż kto inny pociągnie za spust i zacznie jozróbę". Nie była to radosna perspektywa. Jego myśli rozproszył raport od kapitana Orlisa. Patrol Delty wpadł na sześcioosobową drużynę. Dwóch żołnierzy wroga zostało zabitych, trzech rannych i zwolnionych po udzieleniu pierwszej pomocy. Jeden z żołnierzy został wzięty żywcem, prowadzono go obecnie do kwatery głównej batalionu na przesłuchanie. Delta straciła jednego człowieka, czterech było rannych, z czego jeden na tyle poważnie, że musiał jak najszybciej znaleźć się w komo- rze regeneracyjnej. — Połowa ludzi odpoczywa, połowa czuwa — powiedział Orlis do Łona i Carla. — Jeżeli dowództwo batalionu nie uzyska od więźnia zaskakujących informacji, wyruszymy przed świtem. Jeniec zostanie przesłuchany w humanitarny sposób, po poda- niu narkotyków, tak aby nie mógł kłamać ani milczeć. Narkotyki te działały zbyt szybko, by implanty biologiczne zdołały prze- ciwdziałać ich skutkom. Nawet gdyby implantowany molekular- ny system zdrowotny jeńca został zaprogramowany przy użyciu dokładnej formuły serum prawdy, nie mógłby zadziałać wystar- czająco szybko, by je zneutralizować. Więzień szybko powie wszystko, co wie. Podobnych narkotyków używano na Dirigen- cie do weryfikowania zeznań w sprawach kryminalnych. Lon wydobył pakiet żywnościowy. Wcześniej przekazał swo- im podoficerom, by wznowili rotację wart. — Zmiany co czterdzieści pięć minut — dodał. — Nie są- dzę, by zostało nam więcej niż półtorej godziny. W nocy zapanowała cisza na kanałach łączności radiowej ba- talionu. Nie ogłoszono oficjalnej ciszy elektronicznej. Wróg znał ich położenie i mógł z dużą dokładnością ocenić ich liczebność. Utajnianie ich nie miałoby sensu. Im bardziej nerwowo osadnicy i ich ochrona oceniali swoje szanse, tym mniejsze było prawdo- podobieństwo, że drugi batalion będzie musiał walczyć. Noc przyniosła spokój, ludzie spali, o ile mogli; nic nie zakłócało snu tych, którzy nie pełnili wart. Nawet wymiana ognia tylko na krótko przerwała ciszę. „Schyłek nocy, tuż przed świtem, kiedy najtrudniej jest za- chować czujność" — myślał Lon po skończonym posiłku — śniadaniu złożonym ze spaghetti z sosem mięsnym, bułki i bato- na czekoladowego. Niemal uśmiechnął się, przypominając so- bie długie noce wkuwania do testów w Akademii w Springs, kie- dy nawet pakiety stymulujące nie mogły utrzymać jego umysłu w pełnej sprawności. „Siedzieliśmy tam, ucząc się i ziewając chórem. W pewnym momencie już tylko ziewaliśmy". Zamru- gał gwałtownie, tłumiąc ziewnięcie, które pojawiło się wraz ze wspomnieniami. Po upale minionego dnia Lon niemal zmarzł, siedząc w swo- im okopie, bez żadnej możliwości rozruszania się. „Suche po- wietrze szybko się nagrzewa i równie szybko oddaje ciepło" — pomyślał, przypominając sobie podstawową wiedzę z meteorolo- gii. Zastanawiał się kiedyś, po co zawodowemu oficerowi tyle wiadomości z zakresu przewidywania pogody, kiedy było wiele innych ważniejszych tematów. W końcu nawet zawodowym me- teorologom zdarza się źle coś przewidzieć, żartował z kolegami z klasy. „Ciekawe, co się z nimi wszystkimi stało" — pomyślał i nagle spoważniał. Najlepszym studentom w jego klasie odebra- no możliwość służby w wojsku — odebrano im cel, do którego tak długo dążyli — i wcielono do służb policyjnych. Niektórzy, jak on sam, odeszli z pomocą komendanta akademii. Większość zamierzała udać się na Dirigent, tak jak Lon, ale żaden z kolegów nie leciał wraz z nim i od czasu, gdy opuścił Ziemię, nie widział żadnego z nich. Nie wiedział, czy wszyscy zmienili zdanie, zo- stali aresztowani po drodze czy też odrzuceni przez KND. Lon siedział skulony, chroniąc się w ten sposób przed chło- dem, który ogarniał zarówno jego ciało, jak i ducha. Nie tęsknił już za Ziemią. Przestał odczuwać tęsknotę, jeszcze zanim poznał Sarę. Brakowało mu rodziny i przyjaciół, żałował też, że tak rzadko ma czas na pisanie listów, ale Dirigent stał się jego do- mem. Myślał o nim jak o domu, i faktycznie tak było. Wszyscy, którzy mogli, uciekli z Ziemi. Stało się to na długo przed naro- dzinami Łona Nolana. Nierozwiązywalnym problemem było to, że ludzie nie zdołali emigrować wystarczająco szybko, by za- trzymać wzrost populacji. Prorocy zagłady przewidywali osta- teczny koniec cywilizacji na Ziemi już od pokoleń; zawsze był on nieunikniony, zawsze miał nastąpić lada chwila. I może mieli trochę racji. Z zamyślenia wyrwał go głos kapitana Orlisa. — Oto złe wiadomości — zaczął Orlis. — W okolicy jest około trzystu żołnierzy regularnej armii, większość w samym mieście, część w innej osadzie, położonej dwadzieścia mil dalej na południowy wschód. Trzeba jednak wziąć pod uwagę dwustu milicjantów pośród osadników, z których część to emerytowani żołnierze, a reszta przeszła od trzech do sześciu miesięcy szko- lenia wojskowego, zanim pozwolono im tu przybyć. Nie mają ciężkiego sprzętu ani wsparcia lotniczego. Osada nie jest całko- wicie samowystarczalna. Wschód nadal dostarcza im artykuły, których nie mogą wyhodować albo zreplikować na miejscu. Dys- ponują zaledwie czterema moździerzami. Więzień twierdzi, że mają „mnóstwo" amunicji, ale nie sprecyzował, co to znaczy. Morale najwyraźniej jest dobre, mimo narzekań na upał i trudne warunki. Wygląda na to, że tych ludzi dobierano także ze wzglę- du na uczucia patriotyczne. — Nie najlepiej wróży to próbom pokojowego rozwiązania sprawy, prawda? — Nikt nie mówił, że będzie to łatwe — odparł Orlis. — O świcie pułkownik Black wystąpi z ostatnim, bezpośrednim apelem do mieszkańców miasteczka. Zna nazwiska dowódcy sił wojskowych i burmistrza, co może okazać się pomocne. Ale po- stępujemy dalej z założeniem, że do starcia nie dojdzie. Kiedy pułkownik rozpocznie swoje wystąpienie, batalion wyruszy na pozycje. Kompanie Bravo i Delta pójdą pierwsze. Ich pozycje są najdalej wysunięte, aż na drugą stronę miasta, i rozpraszają się, by uniemożliwić próby ucieczki. Alfa i Charlie zostaną na miej- scach, dopóki pozostałe kompanie nie znajdą się na swoich pozy- cjach. Potem ruszamy prosto na miasto, zabezpieczając po dro- dze zabudowania farm; wkraczamy do osady, chyba że wcześniej znajdziemy się pod ostrzałem nieprzyjaciela. Jeżeli to nastąpi, od- powiadamy ogniem, ale nadal nie przekraczając granic obrony ko- niecznej. Co stanie się dalej, zależy od rozwoju wydarzeń. Nadal będziemy musieli trochę improwizować. „Taka improwizacja może okazać się diablo niebezpieczna" — pomyślał Lon, ale odpowiedział tylko: „Tak jest. Idziemy na- przód jak rząd tarcz, póki ktoś nie zacznie do nas strzelać". — W powietrzu będziemy mieli trzy nasze promy, gdybyśmy potrzebowali wsparcia, a niedaleko są shrike'i — powiedział Or- lis. Promy bojowe KND uzbrojone były w wyrzutnie rakiet i szyb- kostrzelne działka. Nie były ani tak ciężko uzbrojone, ani tak zwrotne jak shrike'i, ale mogły zapewnić niezbędne wsparcie do czasu ich przybycia. — Jeniec powiedział coś na temat min albo pułapek? — Nie. Zakładamy, że je założyli. Lon podzielił się nowinami ze swymi dowódcami plutonów i drużyn. — Poinformujcie ludzi, że wyruszamy zaraz po wschodzie słońca — rozkazał. Lon uniósł zasłonę swego hełmu i spojrzał w stronę horyzon- tu, wypatrując oznak nadchodzącego świtu. Skoncentrował się na tym przez jakiś czas, oczyszczając umysł ze wszystkich in- nych myśli, wchodząc w niemal medytacyjny stan. Była jednak jedna uporczywa myśl, od której nie udało mu się uwolnić. „Za- nim minie poranek, będziemy musieli walczyć". Na wschodnim horyzoncie czerń nocy wraz z nadcho- dzącym świtem zaczęła powoli przechodzić w błękit. Kiedy nad górami ukaże się rąbek słońca Aldrinu, minie termin ultimatum. Pułkownik Black po raz ostatni wystąpi z apelem do osadników ze Wschodu, a drugi batalion wyruszy na swoją pozycję, by wcielić w życie alternatywę dla ich podporządkowania się. Lon rozkazał dowódcom drużyn, by doglądnęli swych ludzi. Potem wyszedł z okopu i obszedł fragment perymetru, za który odpowiedzialne były jego plutony, i porozmawiał z żołnierzami każdej z drużyn — kilka słów tu i tam, trochę otuchy, odpowie- dzi na pytania, okazanie pewności siebie i spokoju. — Ponieważ czeka nas robota, lepiej mieć to za sobą, zanim zrobi się za gorąco — powiedział jednej z drużyn. — Po co mamy się przy tym dodatkowo pocić. Odpowiedział mu słaby śmiech, więcej niż wart był żart, ale wystarczająco dużo. W drużynie Dava Grotta zażartował inaczej: — Nie znam na miejscu żadnych pubów, a tubylcy raczej nie zaproszą nas na kielicha, więc cieszcie się, że w manierkach ma- cie wodę. Pijcie, jakby to było najlepsze piwo na Dirigencie. Kiedy nadszedł wreszcie rozkaz, by kompania sformowała szyk marszowy przed wyruszeniem do osady, Lon z zadowolę- niem stwierdził, że jego ludzie byli czujni, ale w miarę zrelakso- wani. Mieli wykonać zadanie jak zawodowcy, którymi przecież byli. Znowu musieli czekać. Dwie kompanie, które miały do przejścia największą odległość, pierwsze opuściły perymetr. Pozostałe były w gotowości. Wielu spośród ludzi Łona przez kilka minut rozluźniało zesztywniałe podczas bezczynnej nocy mięśnie, przygotowując się do wymarszu. Łon nadal krążył wśród nich, pozbywając się w ten sposób sztywności kolan i pleców. Słońce wstało już, prezentując swą tarczę na tle bezchmurnego nieba. Dolny łuk gwiazdy zdawał się wsparty na szczytach łań- cucha górskiego, kiedy kompanie Alfa i Charlie w końcu otrzy- mały rozkaz uformowania szyku i wyruszenia. Kompania Alfa szła po lewej stronie, Charlie po prawej. Plu- tony Łona szły pośrodku, w dwóch kolumnach. Ludzie Carla Hopera byli po lewej stronie Łona. Po przejściu trzystu jardów kompania Charlie skręciła na południe w podobnym szyku, od- dalając się od Alfy, w miarę jak kolumny zmierzały w stronę wy- znaczonych pozycji bojowych. „Jak blisko pozwolą nam podejść?" — zastanawiał się Łon, myśląc o żołnierzach i cywilnej milicji w osadzie. „Kiedy za- cznie się strzelanina?" 12 Ruchy żołnierzy drugiego batalionu były rozważne, niespieszne. Oddalając się od siebie, kompanie Alfa i Charlie zmieniły szyk marszowy złożony z dwóch kolumn na formację szeregu bojowego. Każdy pluton miał trzy drużyny z przodu, jedną w odwodzie. Odległości między żołnierzami w pierwszej linii ustaliły się na średnio osiem jardów. Nieliczne kępy drzew w niewielkim stopniu utrudniały poruszanie się kompanii. Każda z kęp była wcześniej sprawdzana przez patrol. Dopiero po po- twierdzeniu, że nie ma zasadzki wroga, kompanie ruszały dalej. Dwa tysiące jardów od pierwszych pól uprawnych kompanie Alfa i Charlie otrzymały pozwolenie na piętnastominutowy po- stój. Otaczanie miasta zostało już niemal zakończone. W kordo- nie pozostały spore przerwy, było to jednak zamierzone. Bata- lion nie miał zamiaru oblegać osady. Jeżeli tylko nie napotkają silnego oporu, zajmą miasto. — Wszyscy na ziemię — powiedział Lon do swych podofi- cerów, kiedy nadszedł rozkaz zatrzymania się. — Niech nikt nie wystawia głowy ponad te trawy. Nie będziemy kusić domoros- łych snajperów. Prawie wszyscy obserwowali miasto spomiędzy kęp dzikich traw, wypatrując jakichkolwiek oznak obecności wroga. Panowała nerwowa atmosfera. Dokładnie przed plutonami Łona znajdowało się pole, obsiane na szerokim na jakieś dwadzieścia jardów ka- wałku gruntu, zaoranym dla powstrzymania rozrostu dzikiej tra- wy. Lon zgadywał, że zboże jest niemal gotowe do zbiorów. Łodygi były wysokie do pasa, ich ciężkie kłosy przybierały kolor złota. — W takim zbożu można by schować i z tysiąc ludzi — po- wiedział Tebba Girana do Łona na kanale łączności. — Gdyby pozostawali w bezruchu i nie poruszali zbożem w kierunku prze- ciwnym do wiatru, trudno byłoby nam ich zauważyć, dopóki sami by tego nie zechcieli. — Nie sądzę, Tebba — odparł Lon. — Zbyt wiele oczu ob- serwuje z góry cały ten teren. My moglibyśmy coś przeoczyć, ale ci w górze wypatrzą wszystko, co jest większe od oposa. Nastąpiła chwila ciszy, potem Girana znowu się odezwał: — Co to, do cholery, jest opos? Lon zaśmiał się. — Mały torbacz ziemski. Krótkie łapy, bezwłosy ogon. Tro- chę może większy niż przekarmiony kot domowy. — To stąd pochodzi określenie „udawać oposa"*? — Tak. Podobno udają martwe, by uniknąć zagrożenia. Ale bardziej prawdopodobne jest, że po prostu zamierają ze strachu, nawet na drodze przed nadjeżdżającym samochodem. Widywa- łem je głównie w postaci rozjechanej padliny. — „Tebba musi być bardzo zdenerwowany" — pomyślał Lon. „Zwykle nie gada więcej, niż musi, idąc do walki". Lon zerknął w lewo. Tebba był ponad pięćdziesiąt jardów dalej, za trzecim plutonem. Lon mógł zlokalizować go tylko na podstawie własnego położenia. W heł- mie i uniformie maskującym mógł być którymkolwiek z żołnie- rzy w batalionie. — Jak na ćwiczeniach, Tebba — powiedział Lon cicho. — Nie pozwól, żeby coś cię rozpraszało. Girana mruknął coś pod nosem. — Nic by mnie nie rozpraszało, gdyby ci na górze zrzucili tu najpierw trochę metalu — powiedział. — Albo gdyby te ważnia- * Nieprzetłumaczalna gra słów. Amerykańskie „to play possum" ozna- cza „udawać martwego" lub „stanąć w bezruchu", np. z przerażenia. (Przy- pisy pochodzą od tłumacza). ki z Zachodu były tu z nami, zamiast siedzieć w swoim promie, przygotowani, by wynieść się stąd natychmiast, kiedy coś pój- dzie nie tak. — To nie żołnierze, Tebba. Tylko by nam tutaj przeszkadzali — powiedział Lon. — Może to prawda, ale zaczynam się czuć jak jedna z tych małych żółtych kaczuszek na strzelnicy w wesołym miasteczku. Zestrzel trzy, a dostaniesz pluszowego misia dla swojej panny. — Wierzę, ale pamiętaj, że przyrządy celownicze tych wia- trówek są zazwyczaj rozregulowane, tak że masz większą szansę postrzelić się w tyłek, niż trafić trzy kaczki pod rząd. Tebba nie zareagował. Lon musiał zmienić kanał na wezwa- nie kapitana Orlisa. — Jeszcze parę minut — powiedział kapitan. — Czekamy na kompanie Bravo i Delta po drugiej stronie. Kiedy już ruszymy, nie zatrzymujemy się, dopóki nie znajdziemy się w mieście lub nie napotkamy ognia nieprzyjaciela. — Tak jest, sir. Jesteśmy gotowi. Lon przełączył nadajnik na kanał ogólny. — Musimy poczekać kilka minut na resztę batalionu. Nie za- cieśniać szyku bez potrzeby. Jeżeli zaczną się kłopoty, wszyscy wiecie, co macie robić. To znaczy, czekać na rozkaz otwarcia ognia. Nadal chcemy załatwić sprawę po dobroci, jeśli będzie to możliwe. A może będzie. Gdyby chcieli zwady, mielibyśmy to- warzystwo wczoraj w nocy, hałaśliwe towarzystwo. — „Jak dla mnie, perspektywa załatwienia tego pokojowo jest w porządku" — pomyślał Lon. Był zaskoczony własnym spokojem, faktycz- nym, nie tylko na pokaz, by dodać otuchy swoim ludziom. Wcześ- niej tego ranka czuł się nieco niepewnie w związku z czeka- jącym ich zadaniem, ale teraz był już spokojny. Pot na jego ciele był efektem upałów, nie oznaką lęku. Nawet nieoczekiwany nie- pokój Girany nie wyprowadził Łona z równowagi. „A może powi- nien był" — pomyślał nagle. „Zajmuje się tym znacznie dłużej niż ja". Dostali rozkaz, by znów ruszyć. Żołnierze podnieśli się z zie- mi i zaczęli posuwać naprzód, z karabinami uniesionymi do ra- mienia. Lon przez kilka sekund marudził dowódcom drużyn, by zwrócili uwagę na przerwy w tyralierze. — Nie iść w grupie — przypominał. Rutynowa gadanina ofi- cera, która tak często irytowała go jako kadeta i rekruta. Przed sobą, nawet mimo powiększenia w wizjerze hełmu, Lon nie widział żadnych śladów bytności ludzi w osadzie. Miej- sce wyglądało na opuszczone. „Nie, są gdzieś tam, czekają" — upewnił samego siebie. Zastanawiał się, czy osadnicy naprawdę chcą doprowadzić do walki, czy też tylko odwlec rozwiązanie sytuacji jak najdłużej i skapitulować, by ocalić siebie i swoje domy. „Wielu z tych mężczyzn ma broń, ale mają też żony i dzieci". Pytanie samego siebie, co by zrobił w takiej sytuacji, nie miało sensu. Nie miał żony ani dzieci. Jeszcze nie. Nawet myśli o Sarze i ślubie nie wystarczały, by skłonić go do zaufania własnym instynktom w tej sprawie. „Walczyłbym o to, w co wie- rzę, czy przyjął to, co nieuniknione, by upewnić się, że ludzie, których kocham, będą bezpieczni?" Szedł przez pole za swymi ludźmi. Łodygi podeptane woj- skowymi butami nie rozprostowywały się na powrót, ale leżały płasko — widoczny z daleka znak przejścia jego żołnierzy, niczym strzałka wskazująca ich kierunek i liczebność. „Wiedzielibyśmy, gdyby wróg przygotował tu zasadzkę" — uświadomił sobie Lon. „Wiedzielibyśmy dokładnie, gdzie jest". Trawy rozprostowywały się po przejściu ludzi, ale nie z trudem posiane zboże. „Kłosy są zbyt ciężkie, by łodygi mogły je utrzymać" — pomyślał Lon. „Je- żeli nie zostaną zebrane na czas, połamią się pod własnym cię- żarem". Lon nie był rolnikiem, nigdy nie miał nawet ogródka, ale jego matka zawsze sadziła trochę cebuli i pomidorów. „Pewnie przypadkiem przejąłem nieco jej wiedzy" — pomyślał. — Zwolnijcie trochę, Weil — powiedział Lon do sierżanta czwartego plutonu, zauważywszy, że ten fragment linii wojska zanadto wyprzedza pozostałych. — To nie żaden wyścig. Chce- my dać miejscowym dużo czasu, żeby widzieli, jak nadchodzi- my, żeby zdecydowali, że nie chcą z nami walczyć. Jorgen przywołał już pluton do porządku, przekazując rozkaz dowódcom drużyn, na pewno w bardziej emocjonalnie zabarwio- nej formie, niż wyraził to Lon. Szereg szybko został wyrównany. Lon zauważył samotnego ptaka, krążącego wysoko ponad jego głową. Przypomniał mu o sępach ścierwojadach, które wi- dywał na Ziemi, krążących w górach i wypatrujących padliny. Ścierwniki zjadały większość padliny. Jako dzieciak Lon pytał ojca: „Dlaczego nigdy nie widzimy martwych sępów? Czy one nie umierają?" W tej chwili nie pamiętał, co odpowiedział mu wtedy ojciec. Szereg szturmowy znalazł się w odległości tysiąca jardów od najbliższego budynku. Lon znowu zlustrował miasteczko, ale nie dostrzegł żywej duszy. — Paradą nas tu nie powitają — mruknął do siebie. — Miejscowi nadal nie odpowiadają przez radio — powie- dział chwilę później Matt Orlis. — Właśnie rozmawiałem z do- wództwem batalionu. — Chciałbym, żeby powiedzieli cokolwiek, nawet gdyby to miało być zwykłe: „Idźcie do diabła" — stwierdził Lon. — Żad- nych zmian w planie? — Żadnych — potwierdził Orlis. — Tak czy inaczej będą musieli coś zdecydować. Pułkownik chce, byśmy w odległości siedmiuset jardów od miasta jeszcze bardziej zwolnili. Mamy iść powoli, jakbyśmy byli na polu minowym. — Robi się coraz goręcej, więc to chyba lepsze niż bieganie — powiedział Lon, częściowo do siebie, częściowo do kapitana. — Można i tak na to spojrzeć. Lon poinformował dowódców plutonów o zmianie tempa. Ty- raliera znajdowała się osiemset jardów od pierwszych zabudowań. „Dobry snajper miałby kupę radochy" — pomyślał Lon. „Jak do kaczek, jak mówił Tebba". Poczuł, jak napinają się jego mięś- nie, przygotowując się do szybkiego działania. Nadal nie czuł strachu. „Może powinienem się bać". Pokręcił głową. To nie była właściwa pora na autoanalizę. * Siedemset jardów. Drugi batalion zwolnił kroku. Lon niemal bez przerwy lustrował skraj miasta, pozostawiając sier- żantom i kapralom troskę o zachowanie szyku. Zobaczył odbicie słońca od szkła — ktoś wyglądał z cienia za otwartym oknem jednego z budynków. Lon zameldował o swym odkryciu kapita- nowi Orlisowi. — To pierwsza oznaka życia, jaką w ogóle zauważyłem — dodał. Napiął mięśnie ramion. Szedł pochylony tak długo, że za- częły boleć go plecy. Czuł też ból w ramionach. Pasy uprzęży i plecaka zdawały się wpijać w ciało, choć były na to zbyt do- brze wypchane. Plutony Łona przemaszerowały przez jedno pole i przez następny pas zaoranej ziemi, po wcześniejszym sprawdze- niu, czy nie ma na nim min; potem było następne pole. Pomiędzy rzędami kłosów nie było szerokich przerw, by kombajny miały którędy się poruszać —jak nadal robiono to na Ziemi. Miejscowi dysponowali mniejszymi maszynami — robotami, które oddzie- lały ziarno od plew i kłosów, i wszystko zbierały. Żaden produkt organiczny się nie marnował. Niejadalne części zboża przeznacza- no do replikatorów jako surowiec do wytwarzania żywności, któ- rej brakowało w okolicy. Dzika roślinność nadawała się do tego równie dobrze, ale ludzie po prostu lubili hodować własną żyw- ność, rośliny i zwierzęta, bez względu na ciągłe spory o nieprak- tyczność i rozrzutność takich rozwiązań, bez względu na fakt, że replikatory produkowały wystarczająco dużo żywności, której nie dało się odróżnić od „prawdziwej". . Pięćset jardów. Lon widział teraz więcej oznak obec- ności ludzi, jakiś ruch tuż przy ziemi albo na krawędzi okna czy drzwi. Osadnicy z całą pewnością tu byli. Lon próbował przewi- dzieć prawdopodobny rozwój wydarzeń. Jak długo będą czekać z otwarciem ognia? Jak zdyscyplinowani byli żołnierze, zarówno zawodowi, jak i ochotnicy? Kiedy pierwszy z amatorów stra- ci zimną krew i strzeli? Z pięciuset jardów, przy braku wiatru i z dobrej pozycji strzeleckiej, Lon potrafił trafić cel o średnicy dziesięciu cali dziewiętnaście razy na dwadzieścia. Zdenerwo- wany cywil mógłby mówić o szczęściu, trafiając z tej odległości cel wielkości człowieka, nawet z idealnej postawy strzeleckiej. Czterysta jardów. — Kwa, kwa — wyszeptał Lon po ściszeniu radia, zaczy- nając odczuwać to, co wcześniej sygnalizował Tebba. Nerwy. Pociły mu się dłonie. Kolejno wytarł je o ubranie. „Chyba nadal jesteś tylko człowiekiem". Na pewno byli już ruchomym celem strzeleckim dla osadników z Aldrinu Wschodniego. „Do diabła! Zróbcie coś!" — myślał Lon niemal z gniewem, czując nagły przypływ emocji mimo wystudiowanej rezerwy. „Zacznijcie wal- czyć albo poddajcie się!" Dwieście jardów. Kiedy pierwsza linia szturmu dotarła na tę odległość od zabudowań, spomiędzy domów rozległa się kanonada z kilkunastu karabinów. — Kryć się! — Rozkaz Łona był echem rozkazu wydanego przez kapitana Orlisa całej kompanii. Lon padł na ziemię wraz ze swymi ludźmi, ale głowę trzymał uniesioną na tyle, by widzieć, co dzieje się przed nim. Pierwsze wystrzały rozległy się dalej na prawo, blisko miejsca, gdzie jego czwarty pluton łączył się z kompanią Charlie. Minęło trzydzieści sekund, zanim kapitan Orlis odezwał się znowu, tym razem na kanale łączności z porucznikami i sierżan- tami plutonów. — Wstrzymać ogień. Kompania Charlie zajmie się grupą, która ich zaatakowała. Niech nikt inny się nie wychyla. Lon przekazał rozkaz swoim ludziom, a kompania Charlie otworzyła ogień. Przez niemal minutę żołnierze kompanii ostrze- liwali z karabinów krótki odcinek perymetru miasteczka. Lon nie mógł usłyszeć, czy ktokolwiek z obrońców nadal strzela, czy też ktoś inny w mieście dołączył się do kanonady. Kiedy najemnicy przestali strzelać, wokół osady zapadła cisza, ale po kilku sekun- dach Lon usłyszał pojedyncze, dochodzące z pewnej odległości wystrzały spomiędzy zabudowań. — Wchodzimy — powiedział swym porucznikom kapitan Orlis. — Strzelać i iść naprzód. Dwie drużyny idą dwie kryją ogniem osłonowym. Nie strzelać bez sensu. Nie chcemy zbyt wielu ofiar w cywilach. Każcie ludziom wybierać cele, jeśli to możliwe, i ograniczać pole ostrzału do obszaru, na którym znaj- duje się przeciwnik. Lon przekazał rozkazy swoim plutonom i czekał na sygnał do ataku. Cały batalion miał wznowić manewr okrążający, zacie- śniając okrąg wokół osadników i chroniących ich żołnierzy. Ochrona ta nadal była potrzebna sporadycznie. Chwilami o- brońcy jednego z odcinków koncentrowali wysiłki, ale nie na długo, i walka nigdy nie obejmowała całości kordonu. Osadnicy ze Wschodu, którzy zajęli teren, do którego prawa rościli sobie ich rywale, kryli się przed ogniem nadciągających najemników. Prowadzące drużyny drugiego batalionu nadal były sto pięć- dziesiąt jardów od zabudowań, kiedy wydano rozkaz założenia bagnetów. „To już" — pomyślał Lon, zakładając bagnet naiufę karabinu. „Wchodzimy". — Stać! — rozkazał kapitan Orlis. Ludzie Łona zatrzy- mali się. Ledwo mieli czas, by założyć bagnety. — Wstrzymać ogień. Wyrównać szyk, nikt się nie podnosi z ziemi. Zachować czujność. Coś się dzieje. Osadnicy wreszcie chcą rozmawiać. „Nareszcie" — pomyślał Lon. „Mam nadzieję, że naprawdę chcą się poddać i że to nie jest kolejny manewr opóźniający". Nie martwił się, kiedy czas oczekiwania wydłużył się ponad kilka minut. Był gotów dać osadnikom tyle czasu, ile potrzebo- wali, dopóki rezultatem oczekiwania mogło być pokojowe za- kończenie konfliktu. — Napijcie się, oczy miejcie szeroko otwarte — nakazał swym ludziom. — Trudno powiedzieć, jak długo będziemy tu tkwić. — Sam też napił się wody, najpierw mały łyk, potem nie- co większy. Nie nadeszło jeszcze południe, a temperatura już się- gała stu stopni. Woda była ważna. Odwodnienie mogło powalić każdego. Minęło dziesięć minut. Dwadzieścia. Lon z przyzwyczajenia kontrolował upływ czasu. Kiedy znowu usłyszał głos w radio, spojrzał na odczyt czasu w wizjerze. — Tu pułkownik Black — przemówił znajomy głos. — Bądź- cie w pogotowiu, na wszelki wypadek, ale wygląda na to, że wal- ka skończona. Czekamy na przedstawicieli Aldrinu Zachodnie- go, potem wchodzimy. „Mam nadzieję" — pomyślał Lon, zamykając na chwilę oczy. „Mam nadzieję, że to nie jest jakaś sztuczka". 13 Do eskortowania pułkownika Blacka i ekipy z rządu Zachodu wyznaczono kompanię Alfa. Reszta batalionu pozosta- ła poza granicami miasteczka, nazywanego przez mieszkańców Hope. Lon po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się z bliska przedstawicielom Zachodu, oficjalnie — cywilom, podczas mar- szu do osady. Mężczyzn było dwunastu, wśród nich sześciu ofi- cerów sił policyjnych. Na Łonie zrobili wrażenie wojskowych, mimo że mieli na sobie cywilne ubrania. Spośród pozostałych sześciu, wybranych przez rząd Zachodu do sprawowania władzy na nowo odzyskanym terytorium, Lon typował dwóch na zawo- dowych żołnierzy, i to o sporym stażu. Poruszali się w charakte- rystyczny sposób, mieli postawę zawodowców. — Miejcie oczy otwarte — powiedział Lon swoim ludziom, kiedy weszli w granice Hope. — Jeżeli to jakaś sztuczka, musi- my być gotowi. Żadnego obijania się. Miasteczko Hope składało się z dwóch tuzinów budynków użyteczności publicznej — handlowych, przemysłowych i tak dalej — otoczonych przez ponad dwieście domów mieszkalnych, z których większość miała przylegające podwórka i ogrody. Lon z bliska przyjrzał się budynkom. Z pewnością nie były nowe. Większość została zbudowana z plastbetu i kompozytów opar- tych na żywicy, produkowanych na miejscu — w zależności od potrzeb — w maszynach nanotechnologicznych, ale wiele było też drewnianych i to na nich właśnie znać było ślady wieku. W niektórych ogrodach rosły drzewa, gotowe do wydania owo- ców. Centrum osady stanowił duży niebrukowany plac, a poras- tająca go trawa była zbrązowiała i przerzedzona. — To miasto stoi tu z pewnością dłużej niż rok czy dwa — odezwał się Lon na kanale łączności z dowódcami plutonów. — Popatrzcie tylko. Nie byłbym wcale zaskoczony, gdyby oka- zało się, że zbudowano je dziesięć lat temu. — Co najmniej pięć, poruczniku — powiedział Weil Jorgen. — Te jabłonie po lewej muszą tu rosnąć co najmniej tyle czasu. Nikt nie przesadza ich ani też nie replikuje nanotechnologicznie, póki nie podrosną choćby przez rok. Nikt nie był zaskoczony, widząc drzewa i rośliny rosnące na- turalnie w klimacie umiarkowanym, które najwyraźniej zaakli- matyzowały się w żarze tropików. Większość ziemskiej flory przewożonej na nowe planety była modyfikowana odpowiednio do warunków, w jakich miała się rozwijać. Taki stan rzeczy trwał od początków ludzkiej diaspory we wszechświecie. Inży- nieria genetyczna i nanotechnologia umożliwiająca powielanie wszystkiego na podstawie wzorców atomowych były niezbędne dla ekspansji ludzkości w takim samym stopniu jak opanowanie tajemnic przestrzeni Q. Kompania regularnego wojska stała w szyku na placu, w czap- kach od mundurów polowych zamiast hełmów. Ich broń złożono ostrożnie w stos, wzniesiony dwadzieścia metrów za żołnierzami, obok masztu flagowego z godłem, które Lon uznał za należące do Aldrinu Wschodniego — było to białe pole podzielone czerwony- mi i błękitnymi skośnymi pasami, na tle których widniało złociste słońce. Oficerowie stali przed linią swych żołnierzy. Na lewo wid- niały następne stożkowato ułożone stosy karabinów. Jak przy- puszczał Lon, musiały należeć do milicji, „cywilnych" ochotni- ków. Nigdzie nie było jednak żadnej formacji tej jednostki. „Nie znajdziemy też żadnych zapisów o tym, kto do niej należał" — domyślał się Lon. „Założę się, że zostały zniszczone, by uniknąć ewentualnych represji". W ten sposób w społeczności osadników miała pozostać kadra wyszkolonych żołnierzy, nawet po odejściu regularnej armii. „Założyłbym się też, że mają więcej broni i amu- nicji, tak ukrytej, by ci z Zachodu nigdy nie zdołali jej znaleźć". Takie postępowanie było oczywiste. Społeczność Hope zdawała się zbyt dobrze przygotowana, by pominąć tak ważny szczegół. Obok dowódcy oddziału wojskowego stało kilku cywili, naj- wyraźniej przywódców społeczności. Kilku następnych widocz- nych było na obrzeżach placu, a także w wychodzących na niego oknach i drzwiach. Większość cywili znajdowała się zbyt dale- ko, by Lon mógł odczytać wyraz ich twarzy, ale ci, którzy byli najbliżej, zdawali się ponurzy i wściekli. — Może i się poddali, ale na pokonanych nie wyglądają — zauważył Lon. Tebba mruknął coś pod nosem. Weil nic nie po- wiedział. Pułkownik Black zarządził uformowanie przez kompanię szy- ku, jak na paradach pułków na Dirigencie. — Nolan, pójdziesz ze mną — powiedział kapitan Orlis. — Zostaw karabin jednemu ze swych ludzi. Hoper, do mojego po- wrotu dowodzisz kompanią. Kiedy wraz z Łonem ruszyli, by stanąć za pułkownikiem Bla- ckiem i jego sztabem, Orlis poinformował Łona, co się dzieje. — Jesteśmy tu na pokaz. Pułkownik chce, by wszyscy do- wódcy kompanii i ich młodsi oficerowie byli obecni przy ceremo- nii. Pozostali nadchodzą właśnie ze swych posterunków wokół miasta, mamy więc kilka minut. Nie musimy gnać na złamanie karku. — A co z ludźmi z Zachodu? — spytał Lon. Orlis wskazał na lewo ruchem głowy. — Zgodnie z układem, jaki pułkownik Black zawarł z miej- scowymi, ich żołnierze poddadzą się nam, nie zaś Zachodowi. Nie znam szczegółów. Cywile na razie mają trzymać się z boku. Ludność Hope i miejscowy garnizon poddadzą się nam, a my przekażemy kontrolę rządowi Zachodu. — To jest ich sposób na ocalenie twarzy? — Może po prostu nienawidzą Zachodu zbyt mocno, by zgo- dzić się na kapitulację na innych warunkach. Żołnierze Wschodu stali na baczność, kiedy zbierali się ofice- rowie KND. Kompania Alfa również stała w postawie zasadni- czej, a pułkownik Black postawił na baczność swoich oficerów, kiedy tylko wszyscy się zebrali. — Wyjdziemy im naprzeciw i zatrzymamy się w połowie drogi — poinformował oficerów Black. — Ich dowódca i wyżsi oficerowie spotkają się z nami. Pokażcie im, jak należy to robić. Dwie grupy oficerów ruszyły naprzeciw siebie, poruszając się mniej więcej o połowę wolniej niż krokiem marszowym. Kiedy dowódcy stanęli w odległości sześciu stóp od siebie, obie grupy zatrzymały się. — Jestem pułkownik Hiram Black, dowodzę drugim batalio- nem siódmego pułku Korpusu Najemników Dirigentu — przed- stawił się Black. Zasłona jego hełmu była uniesiona. — Major Anthony Esterling, głównodowodzący Drugiego Ochotniczego Oddziału Ekspedycyjnego Sił Obronnych Aldrinu Wschodniego — odpowiedział drugi dowódca. „Drugi oddział" — zauważył trzeźwo Lon. „Ciekawe, gdzie jest pierwszy. Czy to ci, z którymi walczyliśmy w górach? Czy też są gdzie indziej, czekając na swoją kolej?" — Pułkowniku Black, w naszej wcześniejszej rozmowie za- znaczyłem, że poddam moich ludzi i miasto, którego miałem bronić, tylko panu i pańskim podwładnym. W tej chwili chciał- bym oddać moich żołnierzy oraz cywili pozostających pod moją opieką — mężczyzn, kobiety i dzieci — pod pańską ochronę. Wierzymy, że możemy zaufać pańskiemu poszanowaniu honoru i oczekiwać obrony przed drastycznymi formami odwetu ze stro- ny naszych wrogów. Honorowa reputacja Korpusu Najemników Dirigentu jest nam dobrze znana. Czy przyjmie pan naszą kapitu- lację na takich warunkach, sir? Lon zamrugał szybko kilka razy. „Czy to wszystko przygoto- wano wcześniej?" Desperacko pragnął zobaczyć reakcje „cywi- li" z Aldrinu Zachodniego na przemowę majora Esterlinga, ale stał na baczność, a przedstawiciele Zachodu pozostawali poza zasięgiem jego pola widzenia. Pułkownik Black nie dał „cywilom" szansy na zgłoszenie protestu. — Przyjmuję, majorze Esterling. Obiecuję panu oraz spo- łeczności Hope, że pozostaniecie pod ochroną Korpusu Najemni- ków Dirigentu do chwili, kiedy możliwe stanie się ustalenie gwa- rancji bezpieczeństwa przez rządy obydwu stron. „Udało mu się" — pomyślał Lon. „Wprowadził korpus w śro- dek konfliktu, pomiędzy kolonie, tak jak chciała rada. Musiał na- radzać się wcześniej z Flowersem, sam Black nigdy nie powa- żyłby się na taki krok". Łona coraz bardziej korciło, by zerknąć w stronę przedstawicieli Zachodu. — Pułkowniku Black — odezwał się nieznajomy głos, do- chodzący z boku. Lon wiedział, że musiał być to jeden z cywili. — Czy mógłbym prosić pana na słowo? — Ton tego głosu suge- rował raczej rozkaz niż prośbę. Pułkownik Black nawet się nie odwrócił. Zamiast tego ponownie odezwał się do majora Ester- linga. — Ma pan moją gwarancję, majorze — powiedział. — Pro- szę mi na chwilę wybaczyć. Esterling skinął lekko głową. Black wykonał ostry zwrot w lewo i podszedł do przedstawi- cieli rządu Zachodu. Teraz dopiero Lon pozwolił sobie na ukrad- kowe spojrzenie w tamtym kierunku. Przewodniczący zachod- niej delegacji ujął Blacka za ramię i odprowadził kawałek od uszu ciekawskich. Lon znów patrzył przed siebie, nie widział więc, co się dzieje, ale pułkownik Black pozostawił włączony system łączności w swym hełmie, więc nie tylko Lon, ale i pozo- stali oficerowie KND słyszeli wszystko dokładnie. — Nie miał pan prawa składać tym ludziom żadnych obiet- nic — powiedział cywil głosem niskim i opanowanym, choć z całą pewnością kryjącym gniew. — Nakazano panu wyłącznie przyjęcie bezwarunkowej kapitulacji w celu oddania ich pod na- szą kontrolę, by umożliwić rządowi Aldrinu Zachodniego ogło- szenie suwerenności na tym terytorium. Przekroczył pan swe uprawnienia. — Ośmielam się nie zgodzić z panem, sir — odparł Black całkowicie beznamiętnym głosem. — Nie przyjmuję poleceń od pana ani od nikogo w pańskim rządzie. Mam rozkazy od pułkow- nika Flowersa i wykonałem je co do joty. — Pańskie gwarancje nie są ważne. Rząd Aldrinu Zachod- niego nie zamierza ich dotrzymywać. — Korpus Najemników Dirigentu nie liczy na to, że będzie pan dotrzymywał jego obietnic, sir. Sami dotrzymujemy swych obietnic. Powtórzę raz jeszcze, żeby nie wkradły się żadne nie- porozumienia. Korpus Najemników Dirigentu dotrzyma gwaran- cji złożonych przeze mnie majorowi Esterlingowi i obywatelom Hope. — To się jeszcze okaże, pułkowniku — powiedział cywil o nieznanym Łonowi nazwisku. Jego głos był tak nabrzmiały gniewem, że zdawał się mieć trudności z wypowiadaniem słów. — Rzeczywiście, okaże się — zgodził się Black. — Czy po- zwoli mi pan teraz powrócić do rozmowy z majorem Esterlin- giem? Musimy omówić szczegóły i zadbać o kwatery dla panów. — Cywil nie odpowiedział, ale Black nie czekał na jego pozwo- lenie. Powrócił do dowódcy wojsk Wschodu w Hope. — Ma pan moje słowo, majorze — powiedział Black. — Ma pan także słowo mojego dowódcy, pułkownika Medwina Flower- sa, głównodowodzącego siłami KND na Aldrinie. Jeżeli okaże się to konieczne, cały korpus dopilnuje wypełnienia złożonych przez nas obietnic. — Black mówił wystarczająco głośno, by słyszeli go cywile z Zachodu. Dowódcy powrócili do swej rozmowy już nieco ciszej. Lon był zaskoczony, słysząc, że omawiają wszystkie szczegóły, za- miast pozostawić to swym sztabom. Po kilku minutach żołnierze po obu stronach otrzymali komendę „spocznij" i Lon odprężył się nieco. Teraz mógł uważniej przyjrzeć się przedstawicielom Zachodu, którzy nadal stali osobno, zbici w ciasną grupkę, oma- wiając sytuację między sobą. Kiedy Lon patrzył, przewodni- czący delegacji wydobył małe radio i zaczął rozmowę. „Odbiera nowe instrukcje" — pomyślał Lon. „Nie są zado- woleni, ich mocodawcy też nie będą. Za kilka minut pułkownik Flowers będzie musiał się nieźle nasłuchać. Nie zanosi się na to, byśmy zarobili właśnie na premie". Słuchał ukradkiem toczącej się przed nim dyskusji. Uzgad- niano szczegóły. Złożona broń będzie pozostawać pod kontrolą KND. Żołnierze Wschodu powrócą do swych koszar po przepro- wadzeniu inspekcji mającej na celu upewnienie się, że żaden nie ma przy sobie broni ani amunicji, i będą mogli swobodnie poru- szać się w obrębie osady. Na razie batalion najemników pozo- stanie w osadzie i jej okolicy, tworząc bufor bezpieczeństwa pomiędzy osadnikami i reprezentantami Zachodu. Miejscowy zarząd cywilny miał zachować swe uprawnienia do momentu podjęcia obustronnie korzystnych postanowień między przy- wódcami obu kolonii. I tak dalej. Lon zwracał baczniejszą uwagę na przebieg rozmowy tylko wtedy, kiedy w sposób bezpośredni dotyczyła ona jego batalionu. Mieli zostać zakwaterowani w dwóch miejscach, z kompanią po każdej stronie. Namioty miały zostać wkrótce dostarczone, a miejscowe wodociągi dostosowane tak, by zapewnić garnizonowi KND minimum wygód. Lon bacznie obserwował cywili z Zachodu. Nie słyszał, o czym rozmawiają nawet zwiększając do maksimum zasięg mikrofonu po lewej stronie hełmu, ale podniecenie delegacji było wyraźnie widoczne. Zdawał sobie sprawę, że konsternacja cywili mogła wkrótce oznaczać problemy dla pułku, ale było jeszcze za wcze- śnie, by się tym zamartwiać. Niemal na pewno w dyskusjach i pertraktacjach przeważą opinie ludzi zrównoważonych. Zachód nie mógł sobie pozwolić na wrogość KND, a każdy atak na siód- my pułk spowodowałby potężny odwet. Rozmowa pomiędzy obydwoma głównodowodzącymi trwała ponad pół godziny, aż w końcu major Esterling zakończył ją. — Czy pozwoli mi pan zwolnić moich ludzi, pułkowniku? — Oczywiście, panie majorze — skinął Black. Pluton z kom- panii Bravo, wezwany po rozpoczęciu rozmów, sprawdził już koszary i przylegające do nich budynki. Lon uznał, że ich raport musiał dotrzeć do pułkownika, ale nie słyszał jego treści. Major Esterling zasalutował i zaraz po tym, jak Black oddał salut, odwrócił się do swych ludzi i nakazał im się rozejść. Pułkownik Black zwrócił się z kolei do zebranych oficerów. — Doskonale, panowie — powiedział cicho. — Oficerowie kompanii mogą wracać do swych ludzi. W ciągu pół godziny otrzymacie szczegółowe rozkazy. Kapitanie Orlis, chciałbym, by pańska kompania na razie tu pozostała. Wasze zadanie będzie polegać na pilnowaniu złożonej broni, dopóki nie sprowadzimy tu ciężarówek, które z kolei dostarczą je na promy zmierzające do statku Długi Wąż. Kapitan Orlis odpowiedział przepisowym: „Tak jest" i zasa- lutował. Potem skinął na Łona i ruszyli w drogę powrotną do swych ludzi. „Możliwe, że zostaniemy tu dość długo" — pomyślał Łon. „Mam nadzieję, że goręcej już się nie zrobi". I nie miał na myśli tylko temperatury. Jeden z plutonów przez cały czas stał na straży zabez- pieczonej broni, dokładnie pośrodku placu, w pełnym słońcu. Kapitan Orlis obiecał, że nikt nie będzie musiał pełnić służby w tym miejscu dłużej niż przez piętnaście minut. Reszta kompa- nii skryła się w cieniu rzucanym przez budynki po zachodniej stronie placu. Od południa minęło zbyt mało czasu, by cienie zdążyły się wydłużyć, ale przydawała się każda osłona przed słońcem. Pierwszy pluton, który wylosował służbę wartowniczą do- wodzony przez Carla Hopera, rozpoczął już przegląd i spis ze- branej broni, przy okazji upewniając się, że każdy jej egzemplarz jest rozładowany. Spis dokończył trzeci pluton Łona, który wy- losował drugą wartę. — Wygląda na to, że strzelano zaledwie z jednej trzeciej tych karabinów — powiedział Tebba do Łona, kiedy skończyli. Pozostawało im tylko czekanie na transport, który miał zabrać broń i przewieźć ją do oczekujących promów. — Bo nie sądzę, żeby komukolwiek chciało się czyścić broń przed poddaniem się. — Nie narzekaj, Tebba — powiedział Łon. — Wolałbyś, żeby dziś rano wszyscy do nas strzelali? — Nie o to chodzi, panie poruczniku — powiedział Girana, wpadając w „mentorski" ton. — Rzecz w tym, że mogli bronić się znacznie lepiej. Niektóre z magazynków, które widziałem, były prawie pełne, brakowało dwóch czy trzech nabojów. Mogli zamie- nić ranne starcie w krwawą przeprawę, gdyby tylko chcieli. Łon wolno pokiwał głową. — Regularna armia, z którą walczyliśmy w górach, wkładała w swoją robotę dużo więcej serca. A ci ludzie... — Zatoczył okrąg dookoła. Na widoku było więcej osób, ale większość nadal trzymała się jak najdalej od najemników. — Może walczyliby do ostatniego człowieka, gdyby atako- wali ich żołnierze Zachodu — zasugerował Girana. — Niezła myśl, Tebba. Ja co prawda nie zaglądam darowa- nemu koniowi w zęby, ale masz trochę racji. Przekażę twoje przemyślenia szarży. Może pomoże to pułkownikowi przy nego- cjacjach z obiema stronami. Lon podszedł do zacienionego miejsca, w którym siedział ka- pitan Orlis, i powtórzył mu dokładnie słowa Girany. Orlis skinął głową, potem przekazał przemyślenia pułkownikowi, zaznacza- jąc, kto je sformułował. W korpusie zachęcano każdego żołnie- rza, by wyrażał swe sugestie, i nagradzano te, które wnosiły coś do przezwyciężenia trudnych sytuacji. — Pułkownik mówi, bym pogratulował Giranie bystrej ob- serwacji — powiedział kapitan, rozłączając się. — Chyba nikt wcześniej o tym nie pomyślał. Pułkownik obiecał przekazać to Flowersowi i oficerom do spraw kontraktu. — Przekażę gratulacje Tebbie — powiedział Lon. — Lepiej pójdźmy razem, sam mu powiem. Właśnie następowała zmiana warty. Trzeci pluton wymieniał się z drugim. Kapitan i Lon nie czekali, aż żołnierze przejdą w cień; spotkali się z nimi pośrodku placu. Kiedy Orlis przeka- zał Giranie pochwałę pułkownika Blacka, Tebba wyglądał na zakłopotanego. — Dziękuję, sir — powiedział. — Przyszło mi to do głowy, kiedy zobaczyłem, w jak dobrym stanie są te karabiny. Orlis pokręcił głową. — To była bystra obserwacja, coś, co mogło nigdy nie przyjść do głowy naszym zwierzchnikom, gdyby ktoś tutaj nie rzucił okiem i nie wyciągnął właściwych wniosków. Trzeci pluton znalazł schronienie w cieniu. Kilka minut póź- niej pojawiły się dwie małe ciężarówki, prowadzone przez żoł- nierzy jednej z kompanii batalionu. Drugi pluton załadował kara- biny i skrzynki z amunicją na ciężarówki i z wyjątkiem jednej drużyny — wysłanej na ciężarówkach, by pomóc w wypakowy- waniu na miejscu — żołnierze schowali się przed słońcem. — Kiedy ciężarówki wrócą— odezwał się Orlis do Łona — będą na nich namioty. Rozłożymy obóz od strony promów, tuż za granicą miasta, w pobliżu tej kępy drzew. — Wskazał ręką. Korony drzew były ledwo widoczne sponad szczytów budynków. — Miejscowi kładą rury, którymi doprowadzimy do obozowiska wodę. Jeśli wszystko pójdzie, jak należy, powinniśmy mieć bie- żącą wodę przed zachodem słońca. — Czy kiedykolwiek zdarzyło się, by wszystko poszło, jak należy? — spytał Lon. — Raz na jakiś czas tak bywa, Nolan — odparł Orlis. — Tak jak dziś rano. Prace przy urządzaniu obozu zostały niemal ukończo- ne przed zachodem słońca. Lon stał razem z kapitanem Orlisem, porucznikiem Hoperem i kadetem 0'Fallonem przed posterun- kiem dowodzenia kompanii. Pułkownik Black urządził odprawę oficerów przez radio, komentując wydarzenia dnia. — Aldrin Zachodni robi mi piekło z powodu obietnic, jakie złożyłem miejscowym — zaczął Black. — Pułkownik Flowers i ja przewidzieliśmy ich reakcję. Oznacza to, że musimy być tu- taj szczególnie czujni, na wypadek gdyby nasi pracodawcy zde- cydowali się spróbować czegoś, powiedzmy, nieodpowiedniego. Także na wypadek — przynajmniej teoretycznie bardziej praw- dopodobny — gdyby miejscowi, zwłaszcza milicja, doszli do wniosku, że kapitulacja nie jest dla nich wiążąca. Reprezentanci Zachodu zdecydowali się powrócić na swój prom i pozostać tam, zamiast w granicach Hope. W każdym razie dzisiejszej nocy. Kompania Bravo wysłała jeden pluton, by zapewnił ochronę na- szym promom. Tak na wszelki wypadek — dodał Black. — Chcę, by wszyscy przestrzegali zaostrzonych zasad bezpieczeń- stwa wokół obozu. Przez całą noc wokół miasta i w jego grani- cach rozstawione będą patrole w sile drużyny. Wyznaczymy plan służby wartowniczej, wybierając drużyny ze wszystkich kompanii oprócz Bravo, ze względu na ich zmniejszony stan liczebny. Pa- trolami dowodzić mają sierżanci plutonów i w miarę możliwości unikać konfrontacji z miejscowymi. Hasłem na tę noc pozostaje nadal „spokój i rozwaga". Miejcie oczy i uszy otwarte. Każcie swym ludziom zwracać na wszystko uwagę, ale niech nie wtrącają się w sprawy miejscowych, chyba że ci będą stanowić zagrożenie. Zadano kilka pytań o szczegóły rozkazów dla patroli; nikt nie skrytykował żadnej decyzji. — Nie potrafię wam powiedzieć, jak długo będzie trwać ta sytuacja — powiedział Black. — Spodziewam się, że więcej niż dzień albo dwa, możliwe że dłużej. CIT wysłała pełny raport ope- racyjny na Dirigent cztery godziny temu. Raporty wysyłane są re- gularnie od naszego przybycia, więc najświeższe wiadomości ra- czej nie zaskoczą Rady. Minie jednak co najmniej dwadzieścia osiem dni, zanim otrzymamy odpowiedź na dzisiejszy raport. Na lot pomiędzy dwoma systemami gwiezdnymi rakieta z wia- domościami potrzebowała tyle samo czasu, co statek. Rakieta dys- ponowała bardzo ograniczoną powierzchnią na ładunek — mniej niż jedną stopą sześcienną. Resztę miejsca w rakiecie zajmował napęd, generator Nilssena, paliwo oraz niezbędne systemy kon- troli i nawigacji. Generator Nilssena umieszczany w rakietach był znacznie mniejszy niż te, dzięki którym statki kosmiczne po- ruszały się w przestrzeni Q i które zapewniały im sztuczną gra- witację, ale nadal stanowiły ponad siedemdziesiąt procent masy pojazdu. — Panowie, to, co teraz wam powiem, nie jest pewne, ale istnieje możliwość, że kiedy miejscowi przyzwyczają się do na- szej obecności, być może niektórzy z was będą mieli okazję do spotkań z nimi na gruncie nieformalnym. Pułkownik Flowers i wywiad chcą więcej informacji na temat tego, jak ci ludzie po- strzegają kwestię walk pomiędzy obydwiema koloniami. Szuka- my więc wszystkiego, co mogłoby pomóc nam w rozwiązaniu konfliktu bez dalszego rozlewu krwi. Potrzebujemy więcej danych. Wszystkiego, co mogłoby nam pomóc w wywieraniu wpływu. Ostatnie zdanie tkwiło w umyśle Łona jeszcze po zakończeniu odprawy i wyznaczeniu przez Orlisa kolejności nocnych wart. „Wywieranie wpływu". Lon wrócił myślami do uwagi Tebby na temat przejętej broni. „To już coś" — pomyślał zadowolony, że jeden z jego ludzi okazał się pomocny. Kiedy wrócił do swych plutonów, zebrał sierżantów i poinformował ich o rozkazach na tę noc. — Weil, zajmiesz się służbą patrolową. Jedna drużyna ognio- wa na patrol. Dogadaj się w tej sprawie z Jimem Zieglerem i do- wódcami drużyn z plutonu Carla Hopera. Tebba, poprowadzisz patrol, który wylosowaliśmy. Ty i twoja pierwsza drużyna. Obo- wiązki każdego z was będą się zmieniać każdej nocy, tak długo, jak długo trwać będzie obecna sytuacja. Pójdę razem z wami dzi- siejszej nocy, Tebba, bo to nasz pierwszy patrol tutaj. Weil, gdyby pod naszą nieobecność pojawiło się coś, z czym nie dałbyś sobie rady, zgłoś się do kapitana. Powiem mu, że idę na patrol. — „Chy- ba mi nie zabroni" — zastanawiał się Lon, wiedząc, że powinien był najpierw oznajmić swą decyzję kapitanowi. Ale już jąpodjął. — Poruczniku, mam pytanie — powiedział Jorgen. Zaczekał na pozwolenie Łona, potem kontynuował: — Wiem, że to deli- katna sytuacja, ale którą ze stron bardziej się martwimy, tymi, którzy się poddali, czy tymi, którzy nas wynajęli? — Najbardziej martwimy się o bezpieczeństwo własnych lu- dzi — odparł Lon. — Nie ufamy żadnej ze stron. Nie wiem, kim powinniśmy się bardziej przejmować, będziemy więc uważać na wszystkich. W tej chwili miejscowi są najbliżej nas i pomimo tego arsenału, który nam oddali, nie ma pewności, czy nie ukryli więcej broni w miejscu, z którego mogą ją szybko wydobyć, kie- dy uznają że uśpili naszą czujność. Pierwsze nocne patrole na terytorium Hope nie zamel- dowały o żadnych kłopotach. Nie dochodziło do żadnych kon- taktów z miejscowymi. Początkowo patrole widziały, że są ob- serwowane, często przez w ogóle nie próbujących się z tym kryć ludzi, ale cztery godziny po zachodzie słońca, kiedy Lon przygo- towywał się do patrolu, na zewnątrz nie było już nikogo. Paliło się też niewiele świateł, zwłaszcza w dalej położonych domach. Drużyna Dava Grotta, powiększona o Tebbę i Łona, poru- szała się w rozproszonej formacji, jaką stosowano w terenie, gdzie prawdopodobieństwo przygotowania przez nieprzyjaciela zasadzki było bardzo wysokie. Broń była naładowana, ale Lon polecił trzymać ją zabezpieczoną. — Nie chcę żadnych przypadkowych strzałów. Pamiętajcie, nie robimy nic prowokacyjnego. Nie chcemy walczyć z tymi ludźmi. Miasteczko Hope pogrążone było w ciszy. Najemnicy też nie robili hałasu. Wszelkie rozkazy i meldunki składano szeptem przez radio. Lon obserwował zarówno swoich ludzi, jak i terytorium, na którym się poruszali. Nie trzeba było przypominać im o ostrożno- ści. Wszyscy brali pod uwagę możliwość zdrady miejscowych. Wokół miasta, a potem jego środkiem, patrol obszedł każdy budynek w odległości najwyżej pięćdziesięciu jardów, wystarcza- jąco blisko, by ciemność nie skryła żadnych tajemnic. Lon zwrócił szczególną uwagę na koszary żołnierzy Wschodu, wzmacniając odbiór mikrofonów w hełmie za każdym razem, kiedy przecho- dzili w pobliżu, i nasłuchując dochodzących ze środka dźwię- ków. Nie było jednak słychać nic, nawet chrapania. Budynki wzniesiono zbyt solidnie, by przepuszczały odgłosy. — Cicho tu — powiedział Tebba, kiedy patrol zawrócił w stronę obozu. Patrol z kompanii Charlie był już w drodze, by ich zastąpić, aby łańcuch zwiadu pozostawał nieprzerwany. — Mam nadzieję, że tak już zostanie. — Nie tylko ty. Ja i każdy w pułku — odpowiedział Lon. — Wracamy i każ ludziom wypocząć, póki mogą. Lon nie miał kłopotów z zachowaniem czujności, kiedy pa- trol przemierzał uliczki Hope, ale kiedy byli w połowie drogi z miasta, wpadł w pułapkę zmęczenia. Ziewał raz za razem, a im bardziej próbował się powstrzymać, tym było to trudniejsze. 1 AZ Carl Hoper spał już w namiocie, który dzielił z Łonem. Nie było żadnych łóżek, niczego oprócz mat i śpiworów, których używali w polu. Ale namiot zmieniał sytuację, tak psychologicz- nie jak i fizycznie. Lon otworzył śpiwór i przekręcił kapsułkę napełniającą dmuchany materac. Zanim jeszcze wypełnił się po- wietrzem, Lon zdążył już zdjąć uprząż plecaka i pas z oporządze- niem. Siadł na materacu, by ściągnąć buty, wdzięczny za ulgę dla stóp. „Przy odrobinie szczęścia może uda mi się przespać pięć go- dzin" — pomyślał, siadając ze skrzyżowanymi nogami na po- słaniu. Ziewnął przeciągle, westchnął, po czym wsunął się do śpiwora. Przysunął hełm blisko głowy, by usłyszeć wezwanie przez radio, i wyczuł położenie swego karabinu i pistoletu — na wszelki wypadek. Jego dłoń pozostała na rękojeści pistoletu. Zasnął natychmiast. Obudził się gwałtownie. Czoło miał pokryte potem. Serce biło zbyt szybko. Brakowało mu tchu. Jego dłoń zamknęła się na rękojeści pistoletu i zaczął już się podnosić, zanim zdał so- bie sprawę, że obudził go zły sen. Odłożył pistolet i wziął głębo- ki oddech, opadając z powrotem na materac. Treść snu uleciała już z jego pamięci. Jedyne, co pamiętał, to grzmot, nieustanny odgłos bijącego w oddali grzmotu, który w jakiś sposób zamienił się w huk ognia artyleryjskiego — wiel- kie działa, haubice albo armaty czołgowe, nie zwykłe moździe- rze, które pamiętał z bitwy w górach. Lon znał odgłosy takich dział, choć nigdy nie widział ich w akcji. Korpus dysponował zarówno bronią pancerną jak i ar- tylerią ale były to jednostki wsparcia, używane tylko wtedy, kiedy było to konieczne — i praktyczne. Lon prowadził swych ludzi podczas ćwiczeń z wykorzystaniem czołgów i dział samo- bieżnych. Widział i jedne, i drugie na strzelnicach i poligonach, była to część jego indoktrynacji w korpusie, kiedy był jeszcze kadetem. Leżał w bezruchu, z zamkniętymi oczyma, próbując uspokoić ciało na tyle, by móc znowu zasnąć. Ale odgłosy gromów i arty- lerii odbijały się echem w jego głowie. Nigdzie w pobliżu Hope nie trwała burza, nie było też ostrzału artyleryjskiego. Nikt ich nie atakował. Jedynym dobiegającym uszu Łona dźwiękiem było ciche chrapanie leżącego pięć stóp dalej Carla Hopera. „To po prostu śmieszne" — powiedział sobie Lon, kiedy stało się dla niego oczywiste, że nie zaśnie od razu. „Nie widzia- łeś tutaj żadnej artylerii, a burzy nigdy się nie bałeś". W pobliżu nie było żadnego istotnego niebezpieczeństwa, żadnej perspekty- wy walki w najbliższej przyszłości. „Idiotyzm" — pomyślał zno- wu, tym razem z większym naciskiem, jakby samo to słowo mogło przegnać podświadomy lęk, który wywołał zły sen. „Nie ma nawet szans na deszcz w ciągu najbliższych dwóch lub trzech tygodni". Lon podniósł swój hełm i przechylił go, by móc zerknąć na odczyt czasu w wizjerze. Było tuż po trzeciej trzydzieści, czyli połowa pięciu godzin, które miał nadzieję przespać. „Skoro nie śpię, równie dobrze mogę zająć się czymś poży- tecznym". Wypełzł ze śpiwora i nałożył buty, potem zapiął uprząż taktyczną, schował pistolet do kabury i włożył hełm. „Rozejrzę się i sprawdzę, czy wszyscy są na posterunkach". Lekki wietrzyk sprawiał, że powietrze na zewnątrz było przy- jemniejsze niż w namiocie. Lon poczuł, że jego pot paruje wystar- czająco szybko, by przeszyć ciało chłodem pomimo panującej na zewnątrz temperatury przekraczającej siedemdziesiąt stopni. Przez kilka minut stał tuż obok wejścia do namiotu, powoli obra- cając się i rozglądając dookoła; dzięki noktowizorowi w hełmie widział wszystko wyraźnie jak w dzień. Zauważył dwóch straż- ników na patrolu wokół obozu. Przynajmniej jeden z nich do- strzegł Łona. Nie okrzyknięto go jednak. Znaczniki na wyświet- laczach hełmów upewniły strażników, że Lon jest przyjacielem. Odwrócił się i popatrzył w stronę Hope. Nad miastem nie było łuny świateł, jaka zazwyczaj pojawiała się nad stolicą Diri- gentu albo nad miastami na Ziemi. Nie było tu żadnych neonów ani lamp ulicznych. Zwykła społeczność rolnicza, pozbawiona ży- cia nocnego. Niebo było czyste, upstrzone rozrzuconymi gwiaz- dami. W zasięgu wzroku nie było widać ani jednej chmury. Żaden grzmot nie miał zburzyć spokoju tej nocy. Idąc w stronę latryny na skraju obozu, zobaczył dwóch na- stępnych strażników. Nie zaczepił ich i sam nie został zaczepio- ny. W drodze powrotnej do namiotu był już znacznie spokojniej- szy. Jego puls i oddech wyrównały się, i znowu był śpiący. Sen nadal nadchodził powoli. W końcu jednak nadszedł. 15 Siódmy pułk urządził się tak, jakby ich pobyt miał trwać w nieskończoność. W obozach drugiego batalionu rozlo- kowanych wokół Hope każdy ranek zaczynano gimnastyką i bie- gami — zanim temperatura osiągała dzienne maksimum, czyli ponad sto stopni. Daleko na północny wschód reszta pułku wprowadziła po- dobny reżim w obozach u stóp łańcucha górskiego, oddzielającego od siebie obie kolonie Aldrinu. Siły ekspedycyjne Wschodu nadal wycofywały się poprzez przedział kontynentalny. Żołnierze Zacho- du, którzy brali udział w walkach w górach, znajdowali się na wschód i nieco wyżej od najemników. Nie podjęli próby ścigania armii Wschodu przez łańcuch górski. — Oto stanowisko, jakie zajmuje pułkownik Flowers w ne- gocjacjach z Zachodem — mówił do swych podwładnych puł- kownik Black dzień po kapitulacji Hope. — Zatrzymaliśmy in- wazję na północy i przyjęliśmy kapitulację intruzów na połu- dniu, zgodnie z warunkami naszego kontraktu. Pozostaje tylko kwestia politycznego rozstrzygnięcia sporów i porozumienia mię- dzy obydwoma rządami. Tymczasem pozostajemy tutaj, przygo- towani do obrony Zachodu przed dalszymi atakami, zgodnie z warunkami kontraktu. — Pułkownik w żaden sposób nie uściś- lił, jakie żądania i protesty zgłaszał rząd Zachodu. Przejęcie kon- troli nad Hope było zapewne jedną z najważniejszych kwestii, ale nie podjęto żadnych kroków w celu przeforsowania tego żądania siłą. Na południe nie przerzucono żadnego wojska. — Jeżeli wyniknie cokolwiek nowego, będziemy mieli dość czasu, by zareagować — zapewnił Black swoich oficerów. — Nasza flota obserwuje Zachód równie uważnie jak Wschód. Gdyby rozpoczęto przerzut wojska albo ogłoszono gotowość bojową w bazach lotnic- twa, dowiemy się o tym natychmiast, jeśli nie wcześniej. Black nie zgodził się na wzniesienie konstrukcji obronnych wokół obozów. — Bez względu na to, jaki przyświecałby nam w tym cel, ludność Hope mogłaby odebrać to jako prowokację. Doszliby do wniosku, że przygotowujemy się do obrony przed nimi, a raczej nie możemy wytłumaczyć im, że bardziej martwią nas w tej chwili nasi pracodawcy. Jeśli Wschód dowie się o naszych różnicach zdań, może to wystarczyć, byśmy popadli w kłopoty. — Wiem, że to lepsze niż walka, ale strasznie skom- plikowane — narzekał Lon po popołudniowej odprawie u puł- kownika. Siedział wraz z Orlisem, Hoperem i 0'Fallonem. Jedli właśnie kolację, złożoną z racji polowych, w namiocie kapitana. — Zaczynam już marzyć o tym, byśmy mogli wreszcie się spa- kować i zostawić Aldrinianom ich kłopoty. — Wymarz też przy okazji jakieś zimne piwo — poradził Carl Hoper. — Weekend w Camo Town. I jedno, i drugie wydaje mi się teraz tak samo atrakcyjne. Bez względu na wszystko odnoszę wrażenie, że zostaniemy tu jeszcze przynajmniej przez następny miesiąc. Nie wierzę, żeby pułkownik Flowers miał odwołać nas stąd bez wyraźnych rozkazów z Rady Pułków. Prawda, kapitanie? Orlis pokiwał głową, przeżuwając jedzenie. Przełknął i ode- zwał się: — Spodziewam się, że potrwa to nawet dłużej niż miesiąc. Tym razem będę zaskoczony, jeśli nie przeciągnie się to w peł- ną półroczną turę, czyli jedną zmianę. Wątpię, by nasze zadanie tutaj zakończyło się, zanim kolonie dojdą do jakiegoś dyploma- tycznego kompromisu, a to może potrwać znacznie dłużej niż sześć miesięcy. Po prostu będziemy musieli starać się tu urządzić i mieć nadzieję, że przed naszym powrotem do domu nie doj- dzie już do żadnych walk. Nie mam nic przeciwko temu, by zara- biać na żołd w ten sposób, choć faktycznie jest tu goręcej niż w piekle. — Nie tęsknię za walką, to na pewno — powiedział Lon. — Jestem zadowolony z każdego rozwiązania, które pozwoli mi za- brać do domu wszystkich ludzi, z którymi tu przyleciałem, zdro- wych i całych. Ale chciałbym też, żeby politycy ruszyli wreszcie tyłki i spróbowali dojść do porozumienia. Czy nie widzą, że tak czy inaczej nie mają wyboru? Chodzi mi o to, że nawet na Ziemi rządy zrozumiały, że muszą starać się funkcjonować jako jeden organizm administracyjny. Hoper zaśmiał się. — Nie bez pewnych ograniczeń — odezwał się. — Dość po- ważnych, jeśli dobrze pamiętam. Ile jest teraz armii zawodowych na Ziemi? — Mniej więcej tyle, ile kontynentów, prawda? — spytał Orlis. Lon niechętnie przytaknął. — Unia Północnoamerykańska, Konfederacja Ameryki Ła- cińskiej, Unia Europejska, Panafryka i Azja Większa. Ale od stu- leci nie doszło do prawdziwej wojny, niewiele jest też utarczek granicznych. Armie są utrzymywane, ponieważ w razie nagłej potrzeby zawsze brakuje czasu na pobór i szkolenie. — Poza tym szkolenie i dyscyplina wojskowa jest na Ziemi koniecznością społeczną, czyż nie? — spytał Orlis. — Zwłasz- cza kiedy do armi wciela się potencjalnych rozrabiaczy i używa ich do rozwiązywania problemu, który gotowi byliby stworzyć. Lon wzruszył ramionami. — Pewnie tak jest, w niektórych armiach. — Nie chciał przyznać, że nawet Unia Północnoamerykańska stosuje takie rozwiązanie. — Ale czy te wszystkie armie zdołają zapobiec ostatecznej katastrofie na Ziemi? — spytał 0'Fallon, po raz pierwszy zabie- rając głos w dyskusji. Wszyscy zebrani popatrzyli na młodego kadeta. — Prorocy zagłady przewidują nadejście nieuniknionych ka- tastrof od ponad tysiąca lat, od czasów Malthusa — odpowie- dział Lon. — Mimo kryzysów zawsze jakoś udaje się utrzymać społeczeństwo w normalnym stanie funkcjonowania. Nanotech- nologia, kolonie i tak dalej. — Ale doszło też do paru dość przerażających w skutkach katastrof — ciągnął 0'Fallon, nieświadomy wbitych w siebie spojrzeń. Tylko Lon nie patrzył na niego. — Zarazy, wojny. Dużo dowiedziałem się o historii Ziemi podczas dwóch ostatnich lat w szkole. Przez długą chwilę Lon wpatrywał się tylko w leżący przed nim pakiet żywnościowy. Myślał. Zmagał się z własnymi emo- cjami. Ziemia. W końcu wziął głęboki oddech i podniósł głowę, patrząc w oczy 0'Fallonowi. — Próbujesz trafić w mój czuły punkt, ale nie udaje ci się to, Esau — powiedział cicho. — Nie jestem już Terraninem. Je- stem Dirigentyjczykiem w takim samym stopniu jak ty. Może nawet bardziej. Sam wybrałem Dirigent, nie urodziłem się na nim przypadkiem, jak ty. — „Może nie miałem wielkiego wybo- ru — przyznał sam przed sobą — w każdym razie chcąc być żołnierzem. Mogłem jednak zostać na Ziemi i być policjantem". — Czuły punkt — powtórzył Orlis i zawiesił głos, dopóki uwaga wszystkich nie zwróciła się ku niemu. — Nie sądzę, by ktokolwiek z nas mógł uciec przed Ziemią. Nieważne, od jak wielu pokoleń nasze rodziny żyją na Dirigencie, w Unii, Bu- ckingham czy którymkolwiek ze światów. Nasze korzenie są na Ziemi. Pomyśl, Lon, przypomnij sobie, jak to było, kiedy po raz pierwszy przybyłeś na Dirigent. Pamiętasz ciekawość ludzi? Py- tania, które zadawali? To dlatego, że przybyłeś prosto z Ziemi, a nie tylko pochodziłeś stamtąd, jak my wszyscy. Pewnie nadal się zdarza, że ktoś zadaje ci te pytania. — Czasami — przyznał Lon. — Nawet Sara była podekscy- towana, mogąc poznać prawdziwego Ziemianina. Miała pytania, no i trochę stereotypów — powiedział, patrząc na kadeta O Talio- na. — Nie wszystkiego można nauczyć się z podręczników hi- storii. Czasami nigdy naprawdę nie znasz jakiegoś miejsca, do- póki go nie zobaczysz. Myślę, że Ziemia jest jednocześnie czymś więcej i mniej, niż myślą ludzie na Dirigencie, zresztą pewnie ta- kże na innych skolonizowanych światach. Gdyby zebrać razem ludność dziesięciu najbardziej zatłoczonych światów kolonial- nych, nie można by porównać jej z liczebnością ludzi na Ziemi. Nawet teraz, a co tu mówić o początku dwudziestego pierwszego wieku, kiedy ziemska populacja osiągnęła maksimum. Na Ziemi są takie miasta, jest ich może z tuzin, w których jest więcej mieszkańców niż w jakiejkolwiek ludzkiej kolonii. Pewnie, że są problemy. Ale pracuje nad nimi tyle umysłów, że powstają roz- wiązania, nawet jeśli nie zawsze do końca skuteczne czy ele- ganckie. — Uśmiechnął się. — Nawet jeśli rzadko są efektywne i eleganckie. — Dziwnie się czuł, broniąc Ziemi. To był jego słaby punkt. Wydawało się, że powierzono mu analizę danych o Aldrinie tylko dlatego, że urodził się na rodzinnej planecie ludzkości. — Nie chcę się upierać — powiedział 0'Fallon — ale czy nie jest tak, że właśnie te umysły są w centrum problemu? Pro- blemu, który stale będzie się pogłębiał, aż w końcu Ziemia nie będzie mogła sobie z nim poradzić? — Co masz na myśli? — spytał Lon. — Z tego, co pamiętam, materiały na temat kolonistów za- wierają dane o tym, że średnia inteligencja ludzi, którzy decy- dują się opuścić Ziemię, jest wyższa niż tych, którzy na niej po- zostają, co prowadzi do obniżenia puli umysłowej, czy jak to nazwać. I że w rezultacie każde następne pokolenie jest głupsze od poprzedniego. Lon zaśmiał się. — I domyślam się, że nieuniknioną konkluzją jest to, że lu- dzie w koloniach są znacznie mądrzejsi i stale mądrzeją? Twarz 0'Fallona poczerwieniała na dźwięk śmiechu Lona. — Coś w tym rodzaju — upierał się. — Łatwo to poprzeć danymi statystycznymi. Poza tym to logiczne. r li' I II 11 li IIII — Tysiąc lat temu może była to prawda — powiedział Lon. — W czasach, kiedy ludzkość dysponowała tylko tym, co da- wała jej przyroda. Ale selekcja naturalna nie pozostawała nie- zakłócona przez ten cały czas. Ludzie o niskiej inteligencji nie zaniżają średniej. Genetyka i nauki medyczne wyeliminowały przyczyny opóźnień umysłowych, możemy też poprawiać defek- ty pojawiające się po urodzeniu. Z każdym następnym pokole- niem średnia inteligencji wzrasta, nie tylko w koloniach, ale i na samej Ziemi, a mechaniczne i elektroniczne metody wspomaga- nia inteligencji organicznej także są rozwijane. Orlis i Hoper obserwowali wymianę zdań pomiędzy Łonem i OTallonem z pewnym rozbawieniem. Kapitan nachylił się, go- tów przerwać spór lub zmienić temat. — On ma rację, 0'Fallon — stwierdził Orlis. — W dzisiej- szych czasach przeciętnie inteligentny uczeń w wieku lat dziesię- ciu potrafi rozwiązywać zadania matematyczne, których nie potra- fił sobie nawet wyobrazić Hinrik Nilssen, rozwiązując równania, dzięki którym powstał napęd umożliwiający nam podróże między- gwiezdne i zapewniający sztuczną grawitację. A od tego całego gadania zaczyna mnie już boleć głowa. Dość już tego. — Poza tym — dodał Carl Hoper — to jedyny temat, w któ- rym nie możesz wygrać sporu z Nolanem. Poświęcił mnóstwo czasu na studia nad tym problemem, kiedy po raz pierwszy przy- był na Dirigent, bo ludzie ciągle gadali mu o biednych, tępych masach na Ziemi. Po tygodniu obozowania wokół Hope Lon już nie zwra- cał uwagi na upał. Dzienna rutyna pozostawała niezmienna. Dru- gi batalion nadal patrolował nocami okolicę, a poranki rozpoczy- nano ćwiczeniami fizycznymi. W ciągu dnia ani w mieście, ani wokół okolicznych farm nie było patroli. Codziennie późnym wieczorem pułkownik Black urządzał odprawę dla swych ofice- rów, oznajmiając im, że nie ma nic nowego do przekazania. Najlep- sze wiadomości były takie, że na Aldrinie nigdzie nie prowadzono już działań wojennych. Tylko w Hope najemnicy kontaktowali się z kolonistami. Złe wiadomości były takie, że nadal nie prowa- dzono rozmów pomiędzy rządami obydwu kolonii, a kontakty między kwaterą główną siódmego pułku i obydwiema stronami konfliktu były rzadkie, krótkie i bezproduktywne. Ludność Hope z trudem przyzwyczajała się do obecności na- jemników. — Miałem nadzieję, że stanie się to szybciej — wyznał Black swoim oficerom tydzień po kapitulacji. — Może byłem niepo- prawnym optymistą. W końcu przybyliśmy tu jako zdobywcy i najeźdźcy, a nie wyzwoliciele, chociaż gotowi jesteśmy w razie potrzeby bronić Hope. — Nie mamy z nimi właściwych kontaktów, sir — powie- dział kapitan Wallis Ames z kompanii Bravo. — Widzą nas w ciągu dnia, w obozie rozłożonym wokół ich miasta. Nocami stanowimy siły okupacyjne patrolujące ulice, by upewnić się, że nas nie zaatakują. Jak mogliby inaczej nas postrzegać? Pułkownik Black zawahał się przed udzieleniem odpowiedzi. — Jest w tym wiele racji. Problemem jest zachowanie rów- nowagi pomiędzy rygorami bezpieczeństwa i naszą chęcią polep- szenia relacji z miejscowymi. Pułkownik Flowers pozostawił mi decyzję, po jakim czasie i w jakim stopniu złagodzić środki bez- pieczeństwa. Moglibyśmy zastąpić patrole elektroniką, ale nie je- stem wcale pewien, czy osadnicy odczuliby jakąkolwiek różnicę. Nadal wskazywałoby to na brak zaufania z naszej strony. Podej- miemy środki tymczasowe, zaczynając od dzisiejszego wieczoru. Ograniczymy patrole do pojedynczych zespołów ogniowych za- miast pełnych drużyn. Pomiędzy patrolami zostawimy odstępy, zamiast wysyłać następny już podczas powrotu pierwszego. Na- stępnym krokiem może być znalezienie lepszych punktów obser- wacyjnych, rezygnacja z nocnych patroli lub pozostawienie jed- nego czy dwóch, znacznie skróconych. Poruszamy się na ślepo i zmiany mogą nastąpić szybko. To miasteczko jest nadal na- szym kluczem do zagadki Aldrinu. Nie możemy pozwolić sobie na błędy. * Dwa dni później, tuż po porannych, ćwiczeniach i śnia- daniu, Lon został wezwany do kwatery głównej batalionu, znaj- dującej się wśród jednej z nielicznych kęp drzew rozrzuconych po sawannie. Pułkownikowi Blackowi i jego sztabowi zapewnio- no minimum wygód, ustawiono składane stoły i krzesła, mały generator zapewniający oświetlenie elektryczne. Pułkownik sie- dział właśnie na jednym z krzeseł przed dwukomorowym namio- tem, służącym mu za biuro i kwaterę. W pobliżu pułkownika stało puste krzesło. — Siadaj, Nolan — powiedział Black, kiedy Lon zasaluto- wał i zameldował się. — Odpocznij. Lon usiadł, obserwując pułkownika, próbując odgadnąć przy- czynę wezwania. Black dostrzegł to i zaśmiał się cicho. — Spokojnie, chłopcze — powiedział. — Nie wezwałem cię na dywanik. — Zawsze dobrze jest to słyszeć, panie pułkowniku — od- parł Lon. — Wiesz, że szukam sposobu na zmianę stosunków z miej- scowymi. Szukam bardzo intensywnie — powiedział Black. Lon skinął głową. — Otóż wczoraj Matt Orlis zasugerował, że mógł- byś się przydać. — Ja, sir? Black skinął głową. — Jesteś jedynym oficerem w tym batalionie, który urodził się i wychował na Ziemi. — A jakie to ma znaczenie? — spytał Lon. Pułkownik wzruszył ramionami. — Nie jestem pewien, czy ma jakiekolwiek. Ale wspomnia- łem, że mam wśród kadry oficera z Ziemi, na co major Esterling uniósł brew i mówi: „Doprawdy?" Powiedziałem mu, że studio- wałeś na jednej z najlepszych na Ziemi uczelni wojskowych, ale odszedłeś krótko przed jej ukończeniem, by wstąpić do KND. — I major chciałby ze mną pogawędzić? — spytał Lon, zo- rientowawszy się, do czego zmierza Black. — Dał mi do zrozumienia, że chciałby cię poznać, i wspo- mniał coś o jednym ze swych przodków, który uczęszczał do Północnoamerykańskiej Akademii Wojskowej i później powró- cił do niej, by odsłużyć rok jako adiutant komendanta. — Czy powiedział mu pan o, hm, okolicznościach, w jakich odszedłem z akademii? — spytał Lon. — Nie ze szczegółami. Ale zaprosił cię dziś na lunch. Razem ze mną, dokładnie mówiąc. To krok we właściwym kierunku. Masz coś przeciwko temu? — Oczywiście, że nie, sir. — Lon zawahał się i dodał: — Nawet gdyby nie było innych powodów, skorzystałbym z okazji jakiejś zmiany menu. — Wyruszymy o jedenastej. Nie chcę wywierać na ciebie presji, Nolan, ale to może być dla nas punkt zaczepienia. — I to wszystko przez przypadek? — Wiele rzeczy w życiu żołnierza jest kwestią przypadku. Szczęścia. Najwyraźniej minęło sporo czasu, odkąd ktokolwiek przybył na Aldrin bezpośrednio z Ziemi, możemy więc zaspo- koić ich ciekawość. A raczej ty możesz. Przepraszam, że nie uprzedziłem cię wcześniej, ale muszę wykorzystać tę okazję. — Rozumiem, panie pułkowniku. Będę więc miły i zaspoko- ję ciekawość majora Esterlinga. — Coś w tym rodzaju — odparł Black, szczerząc zęby w uśmiechu. — Ale delikatnie, Nolan, ostrożnie. Nie było mundurów galowych, więc Lon spędził resztę poranka, czyszcząc swój uniform polowy. Pułkownik Black za- znaczył, że nie będą zabierać broni, nawet bocznej. A zatem żad- nej uprzęży ani szelek. Zabiorą hełmy, żeby pozostać w kontak- cie z batalionem, ale po dotarciu do Hope zdejmą je. — Zostałem więc dyplomatą — powiedział Lon Mattowi Orlisowi po streszczeniu spotkania z pułkownikiem — albo dzi- wadłem w klatce do pokazywania ciekawskim. — Wzruszył ra- mionami. — Nie przeszkadza mi to, kapitanie. Przywykłem już do tego, że ludzie zwracają uwagę na moje pochodzenie, a jeżeli to może nam jakoś pomóc, zrobię, co będę mógł. — Tylko nie staraj się zanadto, Nolan — doradził kapitan. — Zachowuj się naturalnie. — Tak jest, sir. Sam to sobie powtarzam. — Gdybym nie był pewien, że spiszesz się na medal, nie wspomniałbym o tobie kapitanowi. Lon spędził chwilę w namiocie przed wyznaczoną go- dziną spotkania z pułkownikiem. „Nie chce wywierać presji" — myślał sobie. „Niech to szlag. Wszyscy mają nadzieję, że to, że pochodzę z Ziemi, spowoduje jakąś cudowną zmianę sytuacji. Dajcie dzieciakowi z Ziemi się wykazać, niech zaczaruje miej- scowych, aż uwierzą, że jesteśmy kimś wyjątkowym. Jakbym był jakimś superbohaterem z filmu, mającym uratować galaktykę w pojedynkę". Pociły mu się dłonie. W żołądku czuł nerwowy skurcz. Nagle poczuł, że upał daje mu się we znaki. Materiał namiotu zapew- niał izolację cieplną, ale nie dawał prawdziwego komfortu. „Nie mogę pozwolić, by nerwy opanowały mnie na tyle, żebym nie mógł jeść" — myślał Lon. „Jeszcze pomyślą, że jestem zbyt wy- niosły, by jeść z nimi przy jednym stole. Jeszcze gorzej byłoby, gdybym zjadł i potem zwrócił na stół. To byłby dopiero incydent dyplomatyczny". Zamknął oczy i spróbował się uspokoić. Kiedy rozmawiał z pułkownikiem Blackiem, wszystko wydawało się takie proste. To oczekiwanie wywołało wątpliwości i niepokój. „Lepiej by- łoby, gdyby powiedzieli mi o sprawie w ostatniej chwili albo gdyby zaprosili mnie na lunch, nie mówiąc po co". Lon wstał i zaczął spacerować, trzy kroki w każdym kierun- ku, czyli tyle, na ile pozwalał namiot. Nie chciał wychodzić na zewnątrz, gdzie jego ludzie mogliby zobaczyć, jak się przecha- dza. Po co mieli się zastanawiać, co go tak zdenerwowało? Po- wiedział sierżantom, że wybiera się do Hope wraz z pułkowni- kiem, ale nie wdawał się w szczegóły. Poczuł ulgę, kiedy nadszedł czas, aby wyruszyć. Przynaj- mniej czekanie miało się wkrótce skończyć. „Kiedy będziemy już na miejscu i zacznie się rozmowa, nie powinno być tak źle". Wiedział, że prawie na pewno ma rację, ale nie uspokoiło to jego żołądka. 16 W drodze na spotkanie przy lunchu towarzyszył Łono- wi i pułkownikowi Blackowi sierżant Zal Osier. Tylko on był uzbrojony i miał przy sobie pistolet. Jego funkcja eskortanta była łatwa do wytłumaczenia. — Może nawet zostanie zaproszony na lunch z oficerami ze sztabu majora Esterlinga — zasugerował pułkownik Black. Do- dał jednak, że szczególnie na to nie liczy. — Staram się po prostu wykorzystać każdą okazję. — Im dłużej o tym myślę, panie pułkowniku — powie- dział Lon — tym bardziej wydaje mi się, że chwytamy się cienia szansy. — I wcale się nie mylisz — zgodził się Black. — Niestety, w tej chwili to wszystko, co mamy. Zastępca majora Esterlinga, kapitan 01iver Howard, wyszedł im na spotkanie na skraj miasta. Przedstawiono wszystkich po kolei, po czym Howard wyjaśnił, że przybył, by odeskortować ich do mesy oficerskiej. — Major Esterling osobiście nadzoruje przygotowania. Chce się upewnić, że wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. „Założę się, że wiem, jak bardzo cieszy się z tego sierżant pełniący służbę w mesie" — pomyślał Lon, powstrzymując uśmiech. Rozejrzał się dookoła. Zdawało mu się, że widzi na ulicach więcej ludzi, otwarcie zaspokajających ciekawość. „Prawie jakby wiedzieli, że coś się święci, i nie chodzi tylko o wizytę w osadzie jakiegoś Ziemianina". Cały czas wracał do swych wcześniejszych przemyśleń, ale spacer do mesy pomógł mu opanować zdenerwowanie. W końcu wszyscy miejscowi sta- li na ulicach jeszcze przed pojawieniem się pułkownika i jego eskorty, mogło więc chodzić o coś innego. Nie musieli wcale być zainteresowani trojgiem ludzi, z których dwóch było nie- uzbrojonych. Koszary garnizonowe stanowiły oddzielny kompleks budyn- ków, najwyraźniej równie starych jak zabudowania cywilne. Ogrodzenie wokół kompleksu zostało usunięte w dniu kapitula- cji — zrobili to żołnierze z garnizonu, z własnej inicjatywy. W ustaleniach kapitulacyjnych nie było o tym mowy. Mesa wraz z osobnymi pomieszczeniami dla oficerów wyższego i niższego szczebla znajdowała się w południowo-zachodniej części kom- pleksu. Do osobnego wejścia do położonej na drugim piętrze ja- dalni oficerów wiodła klatka schodowa oraz szyb windy. „Z całą pewnością nie była to tymczasowa konstrukcja" — za- uważył Lon, wchodząc po schodach. Cały budynek był zbyt solid- ny, zbyt dobrze wykończony, zadbano nawet o właściwe umeblo- wanie i ozdoby. Wydajny system klimatyzacyjny sprawiał, że w mesie oficerskiej panował niemal chłód. Sierżant Osier nadal im towarzyszył. Kapitan Howard zasugerował, że major mógłby chcieć go poznać, i że jest pewien, iż później będzie możliwe zorganizowanie posiłku i dla sierżanta. — Łatwo mnie zadowolić — powiedział Osier, według Łona nieco zbyt szorstko. — Od dawna jestem żołnierzem. Jasne było, że ktoś obserwował jadalnię, czekając na ich przy- bycie. Ledwie czterech mężczyzn przekroczyło próg mesy, kiedy z jej przeciwległego końca nadszedł szybkim krokiem major Es- terling, najwyraźniej po przeprowadzeniu inspekcji kuchni albo pomieszczeń obsługi. — Cieszę się, że pan przybył, pułkowniku Black — powie- dział Esterling, zbliżając się do grupy. Black skinął głową. Major wojsk Wschodu zatrzymał się i spojrzał na Łona. — Czy to ów porucznik z Ziemi? — zapytał. Pułkownik Black przedstawił Łona i Osiera. — Wiem, że pańskie zaproszenie nie obejmowało sierżanta -i y i — rzekł — ale trudno jest mi funkcjonować jako dowódcy, kiedy nie ma w pobliżu mojego sztabowca. — Naturalnie. Czasami myślę, że większość armii poradziła- by sobie bez korpusu oficerskiego, gdyby tylko pozostali w niej najlepsi oficerowie niższego szczebla. — Esterling spojrzał na Osiera z perfekcyjnym uśmiechem sprzedawcy. — Może zechce pan skosztować potraw w mesie podoficerów, sierżancie? — za- sugerował. — Myślę, że będzie to miłą odmianą po racjach polo- wych. Oczywiście, jeżeli tylko pański zwierzchnik zechce roz- stać się z panem na jakiś czas — dodał, zwracając się do Blacka. — Dziękuję panu — powiedział pułkownik. — Zal, mam na- dzieję, że nie straciłeś apetytu? — Nie, sir — odrzekł Osier, patrząc na pułkownika, a potem ciągnął, zwracając się do majora: — Dziękuję panu za zaprosze- nie, sir. Bardzo je doceniam. — Doskonale, doskonale. Odprowadzi pana jeden z moich adiutantów. — Adiutant musiał być niedaleko. Pojawił się trzy- dzieści sekund po tym, jak wspomniał o nim Esterling. Major przedstawił sobie podoficerów i odesłał ich do jadalni. — A więc, panie pułkowniku, panie poruczniku — powie- dział Esterling, kiedy przyboczni obydwu dowódców oddalili się — mam nadzieję, że zasmakują panom dania przygotowane przez naszego kucharza. Stół znajdował się w małej wnęce z boku sali. Był okrągły i wystarczająco duży, by mogło jednocześnie jeść przy nim sześć osób, jednak stały na nim tylko cztery nakrycia, rozmieszczone równo na obwodzie blatu. Lon trafnie domyślił się, że major usiądzie we wnęce, plecami i bokami zwrócony do ścian, by wi- dzieć resztę sali. Stół przykryto białym obrusem, a pośrodku bla- tu stał kandelabr z brązu, z pięcioma lampkami elektrycznymi w kształcie świec. Naczynia, sztućce i talerze były proste, ale wyglądały na wykonane z najlepszych materiałów. Serwetki by- ły albo z lnu, albo z czegoś doskonale imitującego len. Esterling posadził pułkownika Blacka naprzeciw siebie. Lon zasiadł po prawej ręce majora, a kapitan Howard na ostatnim z krzeseł. — Zwykle nie jadamy tak uroczyście poza świątecznymi i niedzielnymi obiadami — wyjaśnił major Esterling. — Ale po- myślałem, że powinniśmy ugościć panów najlepiej, jak można. „Nie wątpię" — pomyślał Lon, ale nadal starał się nie zmie- niać wyrazu twarzy. „Nie zmarnuj tej szansy" — upomniał się. Poczuł ulgę, że major Esterling nie zaczął natychmiast zarzu- cać go pytaniami o Ziemię. Jak dotąd jedynym nawiązaniem do miejsca pochodzenia Łona było pytanie na początku spotkania. Pojawił się steward. — Odrobinę wina, panowie? — spytał swych gości Ester- ling, skupiając uwagę na Blacku. — Mamy dość przyzwoitą piw- niczkę, mimo że znajduje się ona na drugim piętrze. — Dziękuję — powiedział Black, kiwając z uśmiechem gło- wą. — Z przyjemnością. Esterling wykonał gest, po którym steward oddalił się, za- pewne po wino. — Myślałem o moim ulubionym gatunku. Winogrona są od- mianą hybrydową, wyhodowaną na Aldrinie z dwóch szczepów z Ziemi, Riesling i Gewurztraminer. — Odwrócił się do Łona. — Wydaje mi się, że obie oryginalne odmiany są pochodzenia euro- pejskiego. — Riesling na pewno, panie majorze — powiedział Lon. — Nie znam tego drugiego. Nie jestem nawet pewien, czy potrafię wymówić nazwę. Esterling zaśmiał się grzecznie i powtórzył nazwę. — Obie oryginalne odmiany uprawiane są u nas na Wschod- nim Wybrzeżu — wyjaśnił. — Z odmiany Gewurztraminer pro- dukuje się wino o dość intensywnym smaku. Riesling to półsłod- kie białe wino. Steward powrócił z winem. Major Esterling skosztował łyk i zaaprobował, zanim steward nalał każdemu, pozostawiając na stole otwartą butelkę. — Za pokój — powiedział Esterling, unosząc szklaneczkę w toaście. Pozostali powtórzyli za nim. Lon z ciekawością wypił pierwszy łyk. Wino nigdy nie było jego ulubionym napojem, pił je tylko przy wyjątkowych oka- zjach. Smak przyjemnie go zaskoczył i przed odstawieniem kie- liszka pozwolił sobie na drugi, tym razem większy łyk. — Znakomite — powiedział pułkownik Black. — Przyjem- nie szczypie w język. Lon pokiwał głową. — Rzeczywiście, bardzo dobre — pozwolił sobie na ko- mentarz. Major Esterling rozpromienił się, jakby sam pracowicie wycis- nął sok i przygotował wino. Nie zdążył zrobić nic więcej, bo poja- wiło się dwóch stewardów niosących talerze z pierwszym daniem. Lon czekał na pytania o Ziemię, ale major Esterling mówił o jedzeniu, winie i trudnościach służby w klimacie tropikalnym. Nie wspomniał nawet o Ziemi ani też o impasie pomiędzy kolo- niami Aldrinu. „Stara się być wprost idealnym gospodarzem, jakbyśmy byli na oficjalnym przyjęciu w bazie, którą dowodzi" — myślał Lon. „Chce zrobić na nas wrażenie swoimi manierami i kuchnią". Niemal wszystkie składniki posiłku zostały wyhodowane w Ho- pe lub w pobliżu. Lon starał się nadążać za opisami potraw, któ- rymi raczył ich major. Kiedy podano deser i został on już omó- wiony, Lon uświadomił sobie, że nie wspomniał tylko o maśle. „Może masło pochodzi z replikatora". Wniosek ten potraktował jako swoje małe zwycięstwo. Po deserze podano jeszcze jedną butelkę wina, innego gatun- ku, oraz cygara. Lon przyjął wino z wdzięcznością, cygaro raczej niechętnie. Nie palił, ale czasem wymagały tego spotkania towa- rzyskie. Przypalił cygaro, po czym podnosił je do ust tylko po to, by nie zgasło. — Ten gatunek to z kolei czysty Gewiirztraminer — powie- dział Esterling, kiedy już skosztował i zaakceptował wino. — Spe- cjalnie wybierano owoce, grono po gronie, wyłącznie najlepsze. 1 r a Czekał, aż goście skosztują wina i wyrażą uznanie, po czym oparł się na krześle i zwrócił do Łona: — Panie poruczniku — zaczął. — Muszę przyznać, że byłem niezwykle zaintrygowany, kiedy pański dowódca wspomniał, że członek jego kadry oficerskiej urodził się i wychował na Ziemi oraz uczęszczał do Północnoamerykańskiej Akademii Wojsko- wej. Jeden z moich przodków zdobył w akademii swą szarżę, po- tem zaś powrócił tam na kilka lat. Łon skinął głową. — Pułkownik Black wspominał o tym, ale muszę przyznać, że nie przypominam sobie wśród zasłużonych dla akademii osób, których listy uczyliśmy się jako elewi, nikogo nazwiskiem Ester- ling. — Nie nazywał się Esterling. Moim przodkiem był pułkow- nik Emil Marghazi. — W akademii jest Sala Marghaziego — przypomniał sobie Łon. — Tak, tak — powiedział Esterling, uśmiechając się i z za- dowoleniem kiwając głową. — Nadano jej imię mego przodka kilka lat po jego śmierci, tuż przed emigracją kilku z jego potom- ków, którzy przybyli później na Aldrin. — Sala Marghaziego. Część wydziału inżynieryjnego — po- wiedział Łon, wspominając. — Wiele moich zajęć odbywało się w tym budynku. Kiedy już omówiono związek pomiędzy akademią i przod- kiem Esterlinga, major przez godzinę wypytywał Łona o Ziemię, wypijając przy okazji wraz z gośćmi kolejną butelkę wina i wy- palając następne cygaro. Reszta oficerów przybyła, zjadła lunch i odeszła. Pracownicy mesy starali się być niewidoczni, sprząta- jąc wszystko poza wnęką, w której siedzieli czterej oficerowie. Major wypytywał o akademię i doświadczenia Łona, pytał też o miejsca na Ziemi związane z przeszłością jego rodziny. Mar- ghazi mieszkali, jak się okazało, nieopodal wodospadu Niagara, nie dalej niż o milę od zachodniego brzegu rzeki. Esterling nie pytał o okoliczności odejścia Łona z akademii. Zadawał niewiele pytań osobistych. Interesował się Ziemią, nie zaś życiem czło- wieka, który z niej przybył. W końcu pułkownik Black, przepraszając, położył kres roz- mowie o Ziemi. — Chciałbym móc zrewanżować się panu za gościnność, majorze — powiedział. — Ale odbyłoby się to w znacznie mniej eleganckich okolicznościach. Dysponujemy tylko replikowany- mi racjami polowymi i nie podajemy wina. Jeżeli jednak nadarzy się sposobność, w okolicznościach... spokojniejszych niż obec- ne, z wielką przyjemnością przyjmę pana w mesie oficerskiej na pokładzie jednego z naszych statków. Kuchnia nie będzie mogła równać się z tą, której dziś kosztowaliśmy, ale będę zachwycony, mogąc zjeść z panem posiłek. — Mam nadzieję, że wkrótce nadejdzie dzień, kiedy będę mógł przyjąć pańskie zaproszenie, pułkowniku — powiedział Esterling. — Obecna sytuacja jest wielce niewygodna. Wiązaliśmy wielkie nadzieje z mediacją korpusu w naszym sporze z Aldrinem Zachodnim. Byliśmy zaszokowani ich odmową przystąpienia do rozmów, które mogły zapobiec konfliktowi. Pułkownik Black poważnie pokiwał głową. — Nie tylko charakterystyczna dla każdego żołnierza nie- chęć do wojny skłoniła nas do szukania pokojowego rozwiąza- nia, majorze. Każdy świat rozdarty konfliktem wewnętrznym znajduje się w bardzo niekorzystnej sytuacji podczas kontaktów z innymi światami. Może łatwo paść ofiarą któregoś ze światów zjednoczonych lub ich sojuszu, chcącego wykorzystać zasoby i ludność. — Niestety, pułkowniku, nie mnie powinien pan o tym prze- konywać. Ani też mojego rządu. Wszyscy byliśmy za mediacją Dirigentu. To Zachód zablokował nasze starania, o czym z pew- nością pan wie. I tylko rząd Zachodu musi zostać przekonany. Gdyby ludzie Zachodu mieli możność wolnego wyrażania swych pragnień i opinii, jestem pewien, że i oni głosowaliby za roz- wiązaniem pokojowym. Lon ucieszył się, że nie znajduje się już w centrum zaintereso- wania. Był pewien, że na jego twarzy wyraźnie dostrzegalny był wyraz zaniepokojenia słowami majora o braku możności wpły- wu społeczeństwa Aldrinu Zachodniego na decyzje ich rządu. Pułkownik Black i major Esterling pochylili głowy, nieustannie utrzymując kontakt wzrokowy. Nawet kapitan Howard śledził bacznie ich rozmowę, popatrując co jakiś czas na twarze obydwu dowódców. Łona mogłoby równie dobrze nie być przy stole. „Czy to, co powiedział, jest tylko propagandą czy prawdą?" — zastanawiał się Lon. „Wszystkie materiały na temal Aldrinu, jakie przeglądałem, stwierdzały, że obie kolonie mają ustrój de- mokratyczny, a rządy wybrano większością głosów". Lon próbo- wał przypomnieć sobie przeczytane megabajty informacji o Al- drinie. „Jakie było źródło naszych raportów? Jak wiele informa- cji oparto tylko na słowach przedstawicieli Zachodu?" Twarz pułkownika niczego nie wyrażała, ale Lon nie wierzył, by Black nie zauważył oczywistej aluzji Esterlinga. — Bez względu na okoliczności, oba rządy będą w końcu musiały zrezygnować ze sporów i dążyć do porozumienia, jeśli ten świat ma zachować niepodległość — mówił Black. — Za- mieszkujecie tę samą planetę, macie wspólne dziedzictwo. Woj- na o mały fragment terytorium nie ma sensu. Lon nie usłyszał więcej żadnych niezwykłych informacji pod- czas pozostałych kilku minut rozmowy, zanim opuścili jadalnię i zeszli na dół do Zala Osiera. Wymieniono podziękowania i po- żegnano się, a potem najemnicy ruszyli z powrotem do swego obozowiska. — Czy możemy wierzyć w to, co powiedział, sir? — spytał Lon, kiedy znaleźli się już poza granicami Hope. — Chodzi mi o jego sugestie, że ludność zachodniej kolonii nie ma wpływu na swój rząd. Dane, które dostaliśmy przed zawarciem kontraktu, mówiły co innego. — Nie jestem pewien, Nolan — stwierdził Black, a jego głos zdradzał, że nie skupia się na rozmowie. Najwyraźniej myślał właśnie nad słowami Esterlinga i próbował sobie przypomnieć szczegóły raportów wywiadowczych na temat Aldrinu. — Bę- dziemy musieli znowu przejrzeć te dane, a także porozmawiać z pułkownikiem Flowersem i naszymi agentami. — Zatrzymał się i spojrzał na Łona. — Pracowałeś przez jakiś czas w biurze kontraktów, prawda? — Tak, sir. Przez kilka miesięcy, jeden dzień w tygodniu. Dostałem dane na temat Aldrinu, by je przejrzeć i wyrazić opinię na temat zaproponowanego kontraktu, zanim Wschód rozpoczął ofensywę. Przestudiowałem je bardzo uważnie. Nie przypomi- nam sobie, by było w nich coś, co wskazywałoby, że Zachód nie jest w pełni demokratyczny. Black mruknął coś i znowu ruszył przed siebie. — Bardzo niewiele światów jest, jak to ująłeś, „w pełni de- mokratycznych". Dirigent na pewno taki nie jest. Kiedy planeta staje się przeludniona, niemożliwe jest, by każdy mógł w inteli- gentny i osobisty sposób interesować się wszystkimi jej sprawa- mi. Demokratyzm rządu nie jest warunkiem przyjęcia przez nas kontraktu i generalnie nie dyktujemy też klientom polityki lokal- nej. Byłoby to niepraktyczne. Ale wierzymy w pewne wartości. — Wiem, że rada podjęła decyzję o naszej interwencji po stronie Zachodu z powodu inwazji, sir, nakładając na nas ograni- czenia mające zamienić walkę w mediacje — powiedział Lon. — Kiedy poproszono mnie o opinię przed przekazaniem infor- macji o ofensywie, doszedłem do wniosku, że racje obu stron są słuszne. Dowiedziałem się też, że takie było zdanie Rady Pułków i biura kontraktów. — Black skinął głową, słuchając wywodu Łona. — Czy to możliwe, że opowiedzieliśmy się po niewłaści- wej stronie, sir? — spytał w końcu Lon. — Pewnie, że możliwe — powiedział Black. — Każdy może się pomylić, nawet Rada Pułków. Ale ponieważ naszym głów- nym celem było doprowadzenie do pokojowego porozumienia między zwaśnionymi stronami, nie sądzę, by miało to teraz zna- czenie. Uszli kawałek, zanim Black znowu się odezwał: — Zal, usłyszałeś coś ciekawego w mesie podoficerów? — Nie wiem, jak bardzo jest to użyteczne, panie pułkowniku — powiedział Osier — ale zrozumiałem, że nie mają ochoty z nami walczyć. Przybyli do Hope, by bronić cywili przed Za- chodem, i oczywiście nie mieli wiele dobrego do powiedzenia na temat naszych pracodawców. To patrioci i nie sądzę, żeby zacho- wywali się tak tylko na pokaz. — Kiedy wrócimy do kwatery, chciałbym, żebyś powiedział mi o wszystkim, co zapamiętałeś z rozmów. Nolan, ty też zosta- niesz. Kiedy będę pewien, że wiem już wszystko, co chciałem, powtórzycie to jeszcze pułkownikowi Flowersowi. Może on zdo- ła złożyć tę układankę. u Trzy dni później pułkownik Medwin Flowers jesz- cze przed świtem przybył do Hope. Tylko podpułkownik Black wiedział wcześniej o przybyciu dowódcy. W obozach pułku położonych na północy, pomiędzy obydwiema koloniami, in- formacja o jego nieobecności pozostała ściśle strzeżoną tajem- nicą. Co prawda wiedzieli o tym pozostali dowódcy batalionu, jak również wielu dowódców kompanii, ale dokładano wszel- kich starań, by przekonać wszystkich, że Flowers był cały czas w swej kwaterze. Sporadyczne kontakty z rządem Aldrinu Za- chodniego były albo załatwiane przez oficera zastępującego, albo natychmiast i w sposób niewykrywalny przekazywane pułkowni- kowi. Łona zbudził sierżant kompanii Alfa, Jim Ziegler. — Przepraszam, że pana budzę, sir — powiedział, kiedy tyl- ko Lon zaczął dawać oznaki życia — ale wzywają pana do kwa- tery głównej. Proszą, żeby stawił się pan jak najszybciej, kiedy tylko się pan ubierze i zje śniadanie. Lon usiadł na posłaniu i przeciągnął się. Jego umysł nadal z trudem rejestrował, co mówił do niego sierżant. — Wiesz może, czego ode mnie chcą? — spytał, kiedy w koń- cu udało mu się przestać ziewać. — Nie, sir. Wiem tylko tyle, ile powiedział mi pułkownik Black. Wzmianka o pułkowniku rozbudziła Łona. — Wezwał mnie sam pułkownik? — Tak, sir. Powiedział, że mam pana zbudzić i dać najpierw czas na szybkie śniadanie, ale potem powinien pan natychmiast udać się do punktu dowodzenia, najszybciej jak to możliwe. — W porządku. Dzięki, że mnie obudziłeś. „Ciekawe, na kim tym razem chce zrobić wrażenie swoim oswojonym Ziemianinem?" — zastanawiał się Lon po wyjściu Zieglera. Nadal był otępiały, ale nie ociągał się. Wezwanie od dowódcy batalionu oznaczało konieczność pośpiechu. Ubrał się szybko. W ciągu dwóch tygodni, które minęły od założenia obozu, wprowadzono pewne udogodnienia. Wzniesiono namiot jadalny, w którym ustawiono replikatory i piecyk, a jedzenie było znacz- nie lepsze od racji polowych. Lon zostawił w namiocie uprząż i szelki plecaka, ale zabrał karabin i hełm. U pasa miał pistolet, manierkę i ładownicę z czte- rema magazynkami do broni bocznej. Podstawowym ubiorem wszystkich żołnierzy K.ND pozostawał nadal uniform w kolo- rach kamuflażu. Ziegler poinformował już kucharza o rychłym nadejściu Ło- na, więc natychmiast po jego wejściu do mesy przyniesiono na jeden ze stolików z przodu tacę zastawioną jedzeniem. — Kawa będzie za dwie sekundy, panie poruczniku — poin- formował kucharz. Lon uśmiechnął się z wdzięcznością i skinął głową. Ledwo zdążył usiąść i wziąć do ręki widelec, kiedy kucharz powrócił. — Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, wystarczy zawołać — rzekł. — Mam wszystko, czego mi trzeba, dziękuję — odpowiedział Lon. W ciągu tych kilku minut, które minęły od jego przebudze- nia, narosła w nim ciekawość. Nie wzywano by go przecież tak wcześnie rano, by pochwalić się Ziemianinem tubylcom. Lon nie miał jednak pojęcia, czego może chcieć pułkownik Black, a naj- lepszą metodą zaspokojenia ciekawości było szybkie stawienie się w kwaterze głównej. Szybko uporał się ze śniadaniem, metodycznie przeżuwając, przełykając i popijając dużymi łykami kawy. Kwatera główna batalionu znajdowała się pół mili od obozu kompanii Alfa. Nie był to szczególnie męczący spacer. Słońce wychynęło już zza odległych gór. Lon szedł z uniesionym wizje- rem hełmu, by cieszyć się chłodnawą bryzą z północnego wscho- du. Strażnicy stojący na granicy obozu przepuścili go, nie za- dając pytań. W pierwszej chwili Lon nie zauważył, że na polu za linią drzew skrywających punkt dowodzenia i kwaterę główną stoi obcy prom. Nie miał powodu, by zaniepokoić się obecnością po- jazdu. Rzadko zdarzało się, by dzień minął bez przybycia choć jednego promu, przywożącego zapasy, sprzęt lub ludzi. W namiocie pułkownika paliły się światła, a przy wejściu stał strażnik. Znowu przepuszczono Łona bez zadawania zbędnych pytań. Lon zdziwił się na widok pułkownika Flowersa w namio- cie razem z dowódcą batalionu. Obaj siedzieli przy składanym polowym biurku, zwróceni twarzami do siebie. Przenośny com- plink stał na biurku pomiędzy nimi. — Wejdź, Nolan — powiedział Black. — Czekaliśmy na ciebie. — Tak jest, sir. Dotarłem najszybciej, jak mogłem. — Nolan — zaczął pułkownik Flowers, skinąwszy głową na powitanie — słyszałem, że pana głowa cały czas pracuje. Lon nie był pewien, co ma oznaczać komentarz pułkownika, ale skinął głową. — Staram się, sir. — Niech pan siada, Nolan. — Flowers wskazał gestem wol- ne krzesło przy biurku. — Przyjechałem tu między innymi ze względu na pana. Chcę na własne oczy zobaczyć, co się tu dzie- je, spotkać się z ludźmi w Hope, a pułkownik Black zasugero- wał, że może to być łatwiejsze z tobą u boku. — Oczywiście zrobię, co będę mógł, panie pułkowniku. — Lon nadal zastanawiał się, o co chodzi Flowersowi. — Niech się pan tak nie dziwi — zaśmiał się lekko Flowers. — Zaraz wszystko wyjaśnię. Chcę porozmawiać z majorem Es- terlingiem. Chciałbym wciągnąć go na listę naszych sprzymie- rzeńców, by łatwiej i w sposób bardziej bezpośredni nawiązywać kontakt z rządem Wschodu. Lon skinął głową. — Myślę, że powinien się zgodzić, panie pułkowniku. Zdaje się, że uważa, że jego rząd próbuje znaleźć wyjście z obecnej sy- tuacji. — To właśnie zamierzam sprawdzić. Dla twojej informacji, Nolan, w tej chwili najbardziej chciałbym polecieć do Landfall, stolicy Wschodu, by porozmawiać z tamtejszymi przywódcami cywilnymi i wojskowymi. Spieszę dodać, że nie chciałbym, by rząd Zachodu dowiedział się o tej konferencji. — Przyszło mi do głowy, sir — odezwał się Lon po chwili zastanowienia — że ta sprawa jest podwójnie delikatna. Trzeba ufać, że przywódcy Wschodu będą tak samo chętni do współpra- cy jak Esterling, ale trzeba też wziąć pod uwagę reakcje Zacho- du, gdyby się dowiedzieli. Ale gdyby udało się doprowadzić te rozmowy do skutku, mogłoby to być dla nas dobre wyjście z sy- tuacji. — Nie ma co do tego żadnych wątpliwości — powiedział Flowers — choć przedsięwzięcie może zakończyć się też wiel- kim fiaskiem. Ale tylko garstka ludzi wie, że tutaj jestem, a Za- chód nie dowie się o mojej podróży i moich zamiarach od nikogo z nas. Mogą dzięki satelitom wypatrzyć prom zmierzający do Landfall, ale szanse na to są jak pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, bo zrobimy wszystko, co się da, żeby ich zmylić. W każdym ra- zie, żeby wiedzieć, kto jest na pokładzie promu, musieliby mieć szpiega wysoko postawionego w hierarchii Wschodu. — Szpiega, sir? Flowersa rozbawił przejęty ton głosu Łona. — Właśnie tak. Podejrzewam — właściwie nawet zakładam — że obydwu stronom udało się umieścić agentów na wysokich stanowiskach w strukturach armii i administracji przeciwnika. Wyjaśniałoby to pochodzenie pewnych danych, jakie otrzymaliś- my od Zachodu. Lon nie wiedział, co powiedzieć. Pomysł szpiegostwa zdawał mu się zbyt nierealny, by poważnie go rozważyć. Powoli pokrę- cił głową. — Agencje wywiadowcze nadal działają, Nolan — dodał Flowers. — Być może inaczej niż w filmach przygodowych, mimo to jednak szpiedzy istnieją. A warunki Aldrinu są wręcz idealne dla szpiegostwa. — Tak jest, sir. Skoro pan tak mówi. Flowers znowu się roześmiał, nieco ciszej. — Może nie powinienem był o tym wspominać. Szanse na to, że działalność szpiegowska mogłaby nam zaszkodzić, są nie- wielkie. Zabierzmy się do tego od początku, uważajmy na każ- dym kroku i zobaczmy, dokąd nas to zaprowadzi. — Rozmawiałem z majorem Esterlingiem tuż przed twoim przybyciem — powiedział pułkownik Black do Łona. — Powie- działem mu, że jest ktoś, kogo powinien poznać, i że ty również pojawisz się na naszym spotkaniu. Zgodził się, a fakt, że nie zdradziłem nazwiska przybysza, pobudził jego ciekawość. Być może się domyśla, ale nie zdradził się z tym. Czeka na nas. — Tak jest, sir — rzekł Lon, ponieważ miał wrażenie, że Black oczekuje jakiejś odpowiedzi. — Przynajmniej tym razem nie będziemy musieli iść pie- chotą — ciągnął Black. — Pan pułkownik kazał sprowadzić sa- mochód. Kierowcą będzie sierżant Osier. Pułkownik Flowers nie marnował czasu. Trzej oficero- wie wypili szybko po kubku kawy, po czym udali się do samocho- du, ruchomego stanowiska dowodzenia pomalowanego w kolory kamuflażu. Pojazd zaparkowano w cieniu drzew i dodatkowo okryto go siatką maskującą. Dwóch szeregowych pełniących służbę w kwaterze głównej teraz ją ściągnęło. Sierżant Osier uru- chomił silnik, a pasażerowie usadowili się w pojeździe. Obaj pułkownikowie zasiedli z tyłu, a Lon z przodu, obok Osiera. Drogę do Hope pokonali samochodem znacznie szybciej. Mi- mo że kabina samochodu była dobrze odizolowana od hałasu sil- nika, jechali w milczeniu. Pułkownik Flowers odezwał się dopie- ro, kiedy zbliżali się do kwatery majora Esterlinga. — Zostanie pan przy pojeździe, sierżancie — powiedział Black. — Gdyby zobaczył pan któregoś z niższych oficerów, jakich poznał pan ostatnim razem, proszę wysiąść i porozmawiać z nimi, ale się nie oddalać. Musimy wiedzieć, że jest pan na miejscu. — Tak jest, sir. Zrozumiałem. — Zostawimy broń tutaj, co powinno być wystarczającym wytłumaczeniem pańskiego pozostania przy wozie, gdyby ktoś o to spytał, ale nie powinno się to zdarzyć — mówił dalej Black. — Dam sobie radę, sir — zapewnił Osier. Na spotkanie wyszedł kapitan Howard. Jeżeli był zaskoczo- ny insygniami pułkownika widocznymi na ramionach Flowersa, nie okazał tego. Nikt nie przedłużał napięcia. Black natychmiast przedstawił kapitanowi dowódcę pułku. — Cieszę się, że zechciał pan nas odwiedzić, sir — powie- dział Howard. — Jestem pewien, że major Esterling również bę- dzie zachwycony. Jest teraz w swoim biurze. Proszę za mną. Lon szedł z tyłu grupy. Biuro Esterlinga znajdowało się na parterze budynku obok jadalni. Wystrój biura był spartański, ale wygodny; nie było tu jednak żadnych oznak nowości lub tym- czasowego urządzenia wnętrza. Stało tylko kilka krzeseł obitych materiałem przypominającym skórę. Major Esterling wstał, by powitać gości, i okazał lekkie za- skoczenie — prawdziwe bądź udane — kiedy przedstawiono mu trzeciego z nich. — Bardzo się cieszę, że mogę pana poznać, pułkowniku — powiedział, ściskając dłoń Flowersa. — Ja również, majorze — odpowiedział Flowers z uśmie- chem błądzącym w kącikach ust. Kiedy wszyscy usiedli i Ester- ling poprosił o kawę, Flowers przeszedł do rzeczy: — Przyje- chałem tutaj, by poprosić pana o pomoc, majorze. Chciałbym znaleźć pokojowe rozwiązanie problemów między koloniami tej planety, a pułkownik Black i porucznik Nolan zapewniali mnie, że pan również tego pragnie. — Jak najbardziej, pułkowniku — odparł Esterling. — Ni- gdy nie powinno było dojść do walk. Nie jestem pewien, w jaki sposób mógłbym pomóc, ale zapewniam, że zrobię wszystko, na co pozwoli mi honor. — Czy znalezienie pokojowego rozwiązania jest pragnieniem również pańskiego rządu? — zapytał Flowers. — Tak, sir. W każdym razie, o ile mi wiadomo, a nie mam powodów przypuszczać, że tak nie jest. Lon siedział z boku, obserwując rozmówców. Nikt nie zwra- cał na niego uwagi. Żaden z dowódców nie zdradzał niczego swym wyrazem twarzy lub tonem głosu. Rozmowa od początku była bardzo rzeczowa. Ton rozmówców był beznamiętny, choć grzeczny, stosowny pomiędzy wojskowymi. — Jeżeli jest to możliwe, majorze — mówił Flowers — chciałbym odbyć podróż do Landfall, by pomówić z przywódca- mi pańskiego rządu osobiście, twarzą w twarz. I nie chciałbym, by wiadomość o tej rozmowie dotarła do rządu Aldrinu Zachod- niego, hm, przedwcześnie. Po raz pierwszy Lon zobaczył na twarzy majora poruszenie. Esterling zamrugał dwa razy, starając się na próżno ukryć zasko- czenie. Milczał długo, zanim odpowiedział. — To odważna propozycja, panie pułkowniku — stwierdził. Łonowi zdawało się, że major mówi powoli, by mieć czas na za- stanowienie. — Odważne posunięcie bywa często jedynym sposobem na wyjście z impasu, panie majorze. Zgadza się pan ze mną? — spy- tał Flowers. Esterling powoli pokiwał głową. — Być może okaże się to możliwe, ale musiałbym przed- łożyć pańską prośbę moim przełożonym, którzy z kolei przedsta- wiliby ją najwyższym urzędnikom państwowym. — Naturalnie — zgodził się Flowers, kiwając głową. — Mam nadzieję, że da się wszystko przygotować szybko, przy za- chowaniu maksimum dyskrecji. — Mogę skontaktować się bezpośrednio z szefem sztabu i wyjaśnić mu sytuację — powiedział Esterling. — Jednak nie znam kilku szczegółów. Na przykład, jak liczną delegację chciał- by pan wysłać do Landfall? — Nas trzech obecnych tutaj, jeszcze jednego oficera, adiu- tanta pułkownika Blacka, trzyosobową załogę mojego promu i może dodatkowo sześciu ludzi do zadań biurowych i logi- stycznych. Jeżeli oczywiście zgodzi się na to pański rząd. — Flowers wykonał gest obydwiema otwartymi dłońmi. — Mo- żemy to przedyskutować, jeżeli okaże się to konieczne. — Wydaje mi się, że pańska propozycja jest rozsądna, puł- kowniku. Ja w każdym razie nie widzę powodu, by w Landfall uznano ją za nie do przyjęcia. — Przerwał na chwilę, patrząc na migające na biurku światełko, po czym nacisnął jakiś przy- cisk. — Nasza kawa jest gotowa, panowie — oznajmił, kiedy or- dynans wprowadził do gabinetu wózek zastawiony filiżankami, dzbankiem kawy i przekąskami. Kawę nalano i rozdano filiżan- ki. Kiedy tylko ordynans wyszedł, major Esterling odezwał się: — Jeżeli zechce mi pan wybaczyć, pułkowniku, natychmiast zadzwonię. Proszę czuć się jak u siebie w domu. Moje centrum łączności jest na piętrze, wrócę najszybciej, jak będę mógł. Trzej Dirigentyjczycy pozostali sami w biurze majora. Lon nie potrzebował znaku od pułkownika Flowersa, by nie wspo- minać o niczym, co miało związek ze sprawą. Zbyt duże było prawdopodobieństwo, że umieszczono tu podsłuchy, a może tak- że urządzenia rejestrujące obraz. — Nieźle sobie tu radzą, sir — powiedział Lon po skoszto- waniu kawy. — To bardzo dobra kawa. — Miał nadzieję, że jego głos nie zdradza zdenerwowania, zwłaszcza perspektywą towa- rzyszenia swym dowódcom do stolicy Aldrinu Wschodniego na tajne negocjacje. Perspektywa ta po prostu jeszcze do niego nie dotarła. — Rzeczywiście dobra — zgodził się Flowers, chociaż zale- dwie umoczył usta w napoju. Zamknął na chwilę oczy, zastana- wiając się, do czego doprowadzi go ta ryzykowna gra. Jako członek Rady Pułków miał pełne prawo podjąć ryzyko, na które się zdecydował, ale gdyby jego plan nie powiódł się, musiałby również za to ponieść pełną odpowiedzialność. Po to jednak przybył na południe, by zrobić coś, a właściwie wszystko, co było w jego mocy, by znaleźć rozwiązanie problemów Aldrinu. „Być może pospieszyliśmy się, przyjmując kontrakt z Zacho- dem" — myślał. „Poddaliśmy się presji konieczności znalezienia pracy. Gdybyśmy odczekali jeszcze miesiąc, wojsko Wschodu miałoby czas, by zbliżyć się do osad na zachód od łańcucha gór- skiego. Może wtedy Zachód zgodziłby się na propozycję media- cji". Nie zamartwiał się straconą sposobnością. Dokonano wybo- ru. Teraz do niego należało znalezienie właściwego rozwiązania. Jedyne, czym się nie martwił, nawet przelotnie, była możliwość zatrzymania jego i ludzi, których miał zamiar zabrać do Landfall, i wykorzystania ich jako zakładników. Nikt w Aldrinie Wschod- nim nie mógł być na tyle głupi. Lon bardzo się starał naśladować swoich zwierzchników i po- dobnie jak oni prezentować maskę beztroskiego spokoju. Sie- dział wyprostowany, popijał tylko kawę i napełniał filiżanki. Jako najniższy rangą oficer wziął na siebie rolę kelnera. Nie roz- glądał się zbytnio po gabinecie. „Nie okazuj zaciekawienia" — powtarzał sobie. „Jeśli ktoś nas podgląda, musimy sprawiać wra- żenie niezainteresowanych wynikiem spotkania". Unikał też sprawdzania czasu. Musiałby w tym celu podnieść swój hełm i spojrzeć na wyświetlacz w wizjerze. W biurze majo- ra Esterlinga nie było zegara. Nie mógł jednak powstrzymać się od myślenia, ile czasu minęło. Kiedy po raz drugi dolał sobie i pułkownikom kawy, uznał, że czekają już ponad pół godziny. Wkrótce potem major Esterling powrócił. — Bardzo panów przepraszam — powiedział. — Rozmowa trwała dłużej, niż się spodziewałem. — Usiadł i pochylił się do przodu, kładąc przedramiona na krawędzi biurka. — Nie otrzy- małem jeszcze odpowiedzi, ale wiadomość panów ma zostać w każdej chwili przekazana premierowi. — Oparł się w fotelu, rozkładając ręce. — Nie potrafię powiedzieć, ile czasu zajmie podjęcie decyzji. Polityka. Myślę — lecz podkreślam, że to tylko domysł — że otrzymam odpowiedź jeszcze dziś. Zapraszam pa- nów do pozostania tutaj. Proszę korzystać z naszej gościnności lub, jeśli panowie wolą, zorganizuję dla was transport do obozu. Oczywiście kiedy tylko się czegoś dowiem, dopilnuję, by wieści dotarły do panów. — Kusi mnie, by skorzystać z pańskiej oferty, majorze — powiedział Flowers. — Pułkownik Black bardzo zachwalał pań- ską gościnność. Sądzę jednak, że powinniśmy powrócić do na- szego obozu, by zminimalizować szanse przedwczesnego wy- krycia mojej obecności tutaj. — Naturalnie, panie pułkowniku — odparł Esterling. — W pełni to rozumiem. — Ponadto, kiedy otrzyma pan już odpowiedź, wolałbym, by przekazano ją w sposób uniemożliwiający jej przechwyce- nie. Nie mamy bezpiecznych kanałów łączności pomiędzy KND a panem. Esterling skinął głową. — Jeżeli to panom odpowiada, osobiście dostarczę odpo- wiedź do obozu. — Dziękuję, majorze. Takie rozwiązanie będzie najbezpiecz- niejsze. — Teraz więc pozostaje nam tylko czekać i obgryzać paznokcie? — spytał Lon w drodze powrotnej. — Myślę, że możemy darować sobie obgryzanie paznokci — powiedział Flowers z uśmiechem — ale niewiele więcej możemy zrobić. Jak powiadają, piłka jest teraz na połowie Wschodu. — Prawdopodobnie nie będziemy musieli czekać zbyt dłu- go — rzekł Black. — Złożyliśmy tylko propozycję rozmów na Wschodzie. Jeżeli w Landfall rzeczywiście chcą pokoju, podję- cie decyzji nie powinno zająć im wiele czasu. — Im bardziej martwią się możliwością przeniknięcia na Za- chód wiadomości o spotkaniu, tym szybciej zareagują— powie- dział Flowers. — W ogóle bym się nie zdziwił, gdyby Esterling jeszcze wczesnym przedpołudniem miał dla nas wiadomość. — Przekażę strażnikom, żeby przepuścili go przez bramę obozu i powiadomili nas o jego przybyciu — oświadczył Black. — Tak, nie chcemy żadnych kłopotów na tym odcinku — zgodził się Flowers. — Może pan natychmiast przekazać rozkazy. Black włożył hełm, by skorzystać z radia. Zdjął go znowu, kiedy skończył rozmowę. — Będziemy wiedzieli, kiedy tylko jakiś pojazd wyruszy z Hope. Gdy strażnik potwierdzi, że jest w nim major Esterling, przekażemy wiadomość na punkt dowodzenia. — Ktoś powinien eskortować majora do kwatery dowodze- nia — zauważył Flowers. — Nolan? Może pan? — Tak jest, sir. Naturalnie — powiedział Lon szybko. — Weźmie pan ten samochód, razem z kierowcą. Niech pan zaproponuje majorowi, żebyście obaj wjechali do obozu jego po- jazdem — zakładając, że będzie dysponował własnym środkiem transportu. Proszę pozostawić wybór jemu. — Tak, sir. Flowers zwrócił się do Blacka. — Hiram, będę kontynuował przygotowania z założeniem, że wyruszamy do Landfall, być może nawet dzisiejszego wieczo- ru. Zbierzmy więc zespół delegacyjny. Czy kapitan Orlis nadal pełni obowiązki twojego adiutanta? Black skinął głową. — Po powrocie na Dirigent zamierzam zaproponować mu to stanowisko na stałe. Zasłużył na awans, a kiedy jego kadet do- stanie insygnia porucznika, będzie mógł objąć pierwsze dwa plu- tony Alfy, co pozwoli porucznikowi Hoperowi na objęcie kom- panii. Lon patrzył przed siebie. Plotkowano o tych zmianach od dawna, ale to, co przed chwilą usłyszał, było ich pierwszym ofi- cjalnym potwierdzeniem. Od dnia pojawienia się Esaua 0'FalIo- na na służbie zdawały się one coraz bardziej prawdopodobne. Wiek na pewno nie był jedynym kryterium awansu — nie był na- wet najważniejszy — ale Carl Hoper był najstarszym poruczni- kiem w batalionie. Należał mu się awans na kapitana, a Matto- wi Orlisowi promocja do rangi majora, wraz ze stanowiskiem w sztabie. Zmiany te nie musiały czekać do pojawienia się po- rucznika mogącego przejąć komendę nad pierwszym i drugim plutonem, ale byłoby... właściwiej, gdyby 0'Fallon był gotów do objęcia obowiązków dowódcy. „Carlowi od dawna się to na- leży" — myślał Lon. „Od zbyt dawna. Pełni swoje obowiązki jako porucznik od dziesięciu lat i ma na koncie wiele kontraktów bojowych". Poczuł zaledwie ślad zazdrości. Niemal niezauważenie. Jedna tylko myśl przemknęła mu przez głowę: „Mam nadzieję, że nie będę musiał czekać dziesięciu lat na awans do rangi kapitana". 10 Lon z trudem wygospodarował wolną chwilę. Black wezwał kapitana Orlisa do kwatery głównej batalionu. Czterej oficerowie zjedli lunch, a w tym czasie pułkownik Flowers pod- sumował, co stało się rankiem i jak według niego będzie wy- glądał dalszy rozwój sytuacji. Orlis nie okazał zdziwienia na widok dowódcy pułku. Po posiłku Orlis i obaj pułkownikowie oddalili się do punktu dowodzenia Blacka, ale Łonowi rozkazano pozostać w pobliżu. W każdej chwili mogła nadejść wiadomość, że major Flowers jest w drodze, i musiałby wtedy pospieszyć na granice obozu, by go spotkać. — To zdecydowanie najbardziej niezwykły pomysł, z ja- kim miałem do czynienia w ciągu dwudziestu pięciu lat służby w korpusie, panie poruczniku — powiedział sierżant Osier po odesłaniu ordynansa po kawę. — Ale może jest wystarczająco niezwykły, by udało się go zrealizować. — Mam taką nadzieję. Może jednak zrobić się gorąco. — Tak, sir. To możliwe — zgodził się Osier. — Może się okazać, że jesteśmy zmuszeni do walki z jedną z kolonii, albo nawet z obydwiema. A z dotychczasowych starć należy wnios- kować, że nie byłby to dla nas spacerek. Kilka minut później Lon wyszedł z namiotu, by pospacero- wać w oczekiwaniu na Esterlinga. Doszedł do wniosku, że jego zachowanie zostanie odebrane jako zwykłe czekanie, a nie ozna- ka nerwowości. Flowers nakazał mu trzymać się w pobliżu. Na- wet jeżeli kilku żołnierzy zauważy jego zachowanie, żaden nie pomyśli, że ich porucznik niepokoi się jakąś nadchodzącą walką. Było gorąco, nawet w cieniu, i ledwo dawało się wyczuć po- dmuchy wiatru, minimalnie łagodzące stustopniowy upał. W pe- wien sposób upał odpowiadał Łonowi. Pozwalał skupić myśli na czymś innym poza sytuacją na Aldrinie i czekaniem na odpowie- dź ze stolicy „wroga". Starał się przemyśleć możliwości. Jeżeli obie strony zachowają się przewidywalnie, nie będzie problemu. Wydanie zgody na me- diacje i pokojowe rozwiązanie sporu będzie wtedy jedyną możli- wością. Lon jednak nie był na tyle naiwny, by wierzyć w logikę ludzkiego postępowania — w każdym razie nie do końca. Gdy- by decydowała logika, nie byłoby żadnych walk, a Zachód nie musiałby wynajmować najemników. Lon przypuszczał, że przy- wódcy Wschodu przyjmą propozycję pułkownika i wyprawa do Landfall dojdzie do skutku. Potem Wschód być może zaakceptu- je propozycję mediacji i gwarancję pokoju ze strony korpusu aż do osiągnięcia pokojowego rozwiązania sporu. Wcześniej nie mie- li nic przeciwko temu. Ale czy zgodzi się Zachód? To oni od początku odrzucali propozycje negocjacji, woleli walczyć. „Zachód nie chciał jednak samotnie stanąć do wojny ze Wscho- dem" — przypomniał sobie Lon. „Teraz być może będą musieli rozważyć, czy dobrą alternatywą dla mediacji jest stawienie czo- ła Wschodowi i KND". Ale, jak sam Lon się zorientował, znowu oparł swoje przy- puszczenia na logicznym rozumowaniu. Było już po drugiej, kiedy Osier wyszedł ze swego na- miotu. — Już pora, panie poruczniku — zawołał. — Od strony Ho- pe nadjeżdża samochód. Pułkownik mówi, że powinniśmy na- tychmiast wyruszyć mu na spotkanie. Lon skinął głową. — Ty prowadzisz? — Tak, sir. Pułkownik powiedział też, że nie mamy zabierać broni. — Nie będzie nam potrzebna — stwierdził Lon. Swój kara- bin i pistolet pozostawił w namiocie punktu dowodzenia. Osier również nie był uzbrojony. — Nie pozwólmy czekać majorowi. Lon jechał na tylnym siedzeniu. Było to zwykłe postępowanie, zgodne z protokołem wojskowym. Gdyby major Esterling zdecy- dował się jechać z Łonem z tyłu, zająłby miejsce po prawej stro- nie. W jego samochodzie na pewno panowały takie same porząd- ki. Najstarszy rangą oficer zawsze zajmował miejsce po prawej stronie z tyłu. Tradycja ta wywodziła się jeszcze z Ziemi. Dotarli do posterunku wartowniczego minutę przed samocho- dem z Hope. Lon wysiadł i zaczekał, aż samochód gościa zatrzy- ma się. Major Esterling siedział z tyłu. Kierowcą był sierżant wojsk Wschodu. — Witam pana, majorze — powiedział Lon, salutując, kiedy Esterling otworzył tylne drzwi swego pojazdu. — Pułkownik Flowers rozkazał mi wyjść panu naprzeciw i towarzyszyć do kwatery dowodzenia. Możemy pojechać pańskim samochodem, jeżeli tak pan woli, albo zabierze nas mój kierowca. — Dziękuję panu, poruczniku. Chętnie będę pana gościł u siebie — powiedział Esterling. Lon skinął głową i obszedł samochód, wsiadając z lewej stro- ny. Poinstruował kierowcę, jak należy jechać do kwatery dowo- dzenia. Osier odczekał, aż wóz Esterlinga oddali się o sto jardów, a potem ruszył za nim. — Nie sądzę, żeby kiedykolwiek udało mi się przywyknąć do panujących tutaj upałów — odezwał się Esterling. — Tam, gdzie się wychowałem, temperatura nigdy nie osiągała stu stop- ni, a zimą padało sporo śniegu. — Tak, sir. Śnieg jest w porządku, dopóki nie trzeba w nim spać. Na Ziemi, gdzie się wychowałem, czasami zimą padało. Nigdy nie było szczególnie dużo śniegu, ale dawało się odczuć zmiany pór roku. — W Hope są dwie pory roku — wtrącił Esterling. — Desz- czowa i sucha. W porze suchej jest bardziej gorąco, ale wilgot- ność powietrza w porze deszczowej bardzo utrudnia życie. Za to gleba jest tutaj niewiarygodnie żyzna. Rocznie zbieramy plony z uprawianych terenów dwa razy, przy czym w każdej porze sa- dzimy inne rośliny, by dopasować uprawy do pór roku. — Wygląda na to, że zna się pan na rolnictwie, majorze. — Jak amator — powiedział Esterling. — W mojej rodzi- nie nie było rolników, ale w okolicy — pełno i jako chłopiec za- dawałem sąsiadom mnóstwo pytań na temat ich pracy. Kiedyś bardziej niż kimkolwiek innym chciałem zostać rolnikiem, ale to było długo przed tym, zanim zdecydowałem się na karierę w wojsku. — Przerwał. — Przez większość czasu nie miałem wątpliwości, że dokonałem właściwego wyboru. „Teraz jednak nie jesteś chyba tak pewny swego" — pomy- ślał Lon. „A to znaczy, że pułkownikowi Flowersowi mogą nie spodobać się wieści, które przynosisz". Przez resztę drogi Lon denerwował się znacznie bardziej. Czuł ucisk w żołądku. Pułkownik Flowers poprosił Łona, by wziął udział w spotkaniu. Kapitana Orlisa przedstawiono jako pełniącego obowiązki adiutanta drugiego batalionu. Lon czekał, aż Ester- ling przekaże wiadomość, i niemal gryzł się w język z niecierp- liwości. — Otrzymałem wiadomość z biura głównodowodzącego sił zbrojnych — zaczął Esterling, kiedy wszyscy siedli. — Instruk- cje pochodzą od premiera. Nasz rząd nie jest przekonany, czy Zachód zaakceptuje pokojowe rozwiązanie naszych trudności, ale premier pragnie wykorzystać każdą szansę. „To lepiej, niż przypuszczałem" — przemknęło Łonowi przez myśl. — W związku z tym będzie zachwycony — polecono mi użyć tego właśnie słowa — mogąc przyjąć panów w Landfall. Mam za- prosić panów do odbycia podróży do stolicy najszybciej, jak to bę- dzie możliwe. Premier sugeruje, by wyruszyli panowie po zmroku w celu zachowania dyskrecji. Zostaną przygotowane kwatery, bę- dą też panowie mieli możliwość odpoczynku po przybyciu. — Zgadzamy się — rzekł szybko Flowers. — Bardzo mnie cieszy decyzja pańskiego rządu, majorze, i obiecuję zrobić wszyst- ko, co w mojej mocy, by doprowadzić do pokojowego i korzyst- nego dla obu stron zakończenia problemów pomiędzy rządami obydwu kolonii. — Zgodnie z naszą umową, mój rząd polecił mi towarzyszyć panom w roli przewodnika i łącznika — powiedział Esterling. — Będę bardzo zadowolony z pańskiego towarzystwa, majo- rze. Tak czy inaczej planowałem poprosić, by zechciał pan nam towarzyszyć. Esterling pozostał w kwaterze głównej Blacka. Samo- chód majora odesłano do Hope, razem z kapralem ze sztabu bata- lionu. Musiały w nim siedzieć dwie osoby, w razie gdyby dele- gaci Zachodu obserwowali ruch pomiędzy miastem i obozem. Poproszono na odprawę pozostały personel, mający udać się na Wschód. Esterlingowi oddano do dyspozycji namiot, by mógł odpocząć. W kwaterze głównej batalionu podano obiad jemu i członkom delegacji udającej się do Landfall. Na prom załadowano trzy skrzynie. Niosącym je żołnierzom rozkazano okazywać wysiłek, tak jakby pojemniki były ciężkie. W rzeczywistości były zupełnie puste i rozłożono je, gdy tylko znalazły się na pokładzie promu. Celem wszystkich tych działań było uniknięcie podejrzeń ze strony ludzi z Zachodu. Lot musiał wyglądać na rutynowy, niczym nie różniący się od dziesiątek in- nych startów i lądowań, które miały miejsce od czasu kapitulacji Hope. Tuż przed zachodem słońca załoga promu rozpoczęła przygo- towania do lotu. Kiedy tylko zupełnie się ściemniło, na pokład maszyny weszli pasażerowie. — Polecimy kursem na orbitę, jakbyśmy mieli spotkać się z jednym ze statków floty — poinformował Esterlinga pułkow- nik Black. — Ale do spotkania nie dojdzie. Kiedy tylko znajdzie- my się poza zasięgiem radarów, zawrócimy po kryjomu, scho- dząc nad ziemię w pobliżu południowego bieguna planety i lecąc dalej wzdłuż wschodniego wybrzeża kontynentu. Wszystkie te środki ostrożności powinny zapewnić nam bezpieczeństwo przed ciekawskimi. Major Esterling uśmiechnął się szeroko. — Bardzo sprytnie, panie pułkowniku. Gratuluję panu. Nie znam się na tym, ale przyjmuję pańskie zapewnienie, że Zachód nie dowie się o tej misji. — Och, będą wiedzieli — dopóki nie znajdziemy się na kur- sie naszej floty. Zobaczą, że zbliżamy się do naszych statków i będą musieli założyć, że dokowaliśmy przy którymś z nich. Po- tem powinniśmy być już zupełnie niewidoczni. Lon rozsiadł się w fotelu, ignorując rozmowę. Wiedział, jakie środki ostrożności zostaną podjęte, by uniknąć wykrycia. Przy ponownym wejściu w atmosferę silniki będą musiały zostać od- palone w dokładnie obliczonym momencie, by prom mógł szy- bować, aż znajdą się po drugiej stronie kontynentu. W przestrze- ni kosmicznej statek można wykryć urządzeniami naziemnymi lub satelitarnymi tylko na podstawie charakterystyki cieplnej sil- ników. Nie istniał pewny sposób, by tego uniknąć. Prom desantowy KND z tak niewielką liczbą ludzi na pokła- dzie wydawał się opuszczony. Major Esterling siedział pomiędzy dwoma pułkownikami, kapitan Orlis w pobliżu. Lon i reszta niż- szych oficerów siedzieli nieco dalej. Łonowi to odpowiadało, choć zastanawiał się, czy nie traci czegoś ważnego. „Przynajmniej nie będę musiał przez cały czas uważać, co mówię i co robię". Mógł też obserwować najbliższy monitor wideo, na którym widać było ujęcia Aldrinu z rosnącej wysokości wzlatującej maszyny. Oglądanie widoków zaabsorbowało Łona na czas lotu. Nie ciążyła na nim odpowiedzialność za dwa plutony żołnierzy ani też nie męczyło napięcie przed nadchodzącą walką, mógł więc czuć się niemal jak turysta. Odbył już tyle lotów promami, że nie robiło to na nim żadnego wrażenia. W drodze powrotnej z pseu- dospotkania z flotą Lon miał okazję podziwiać robiący ogromne wrażenie przestwór oceanu Aldrinu. Widział ziemski Pacyfik z przestrzeni kosmicznej, ale w porównaniu z tym gigantycznym, oblewającym cały glob morzem Pacyfik był zaledwie sadzawką. Przez tysiące mil nie było widać ani jednej wyspy. Mimo to południowe rejony subpolarne miały stałą temperatur podobną do ziemskiej Antarktydy, a czapy lodowe Aldrinu były niewiel- kie. Silne prądy powietrzne i morskie skutecznie zapobiegały gromadzeniu się lodu i śniegu. Widać było połacie dryfującego lodu, czasem długie na wiele mil, ale zdawały się nietrwałe, jak tratwy, które szybko miały zostać rozerwane na strzępy przez niekontrolowane siły natury. „Ciekawe, czy żyją tu wieloryby albo podobne zwierzęta" — zastanawiał się Lon, gdy prom opadał w atmosferze. Lecieli prawie dokładnie na północ, na wysokości mniejszej niż czterdzie- ści tysięcy stóp. „W tak wielkim oceanie mogłyby żyć niewyobra- żalne olbrzymy. Wieloryby. Potwory morskie". Lon uśmiechnął się do własnych myśli. „Ziejące ogniem smoki i węże morskie długie na milę, i kto wie, co jeszcze. Koszmary dziecka, marzenia romantyka. Dlaczego rzeczywistość zawsze jest nudniejsza?" „Oglądam zbyt wiele filmów przygodowych" — powiedział sobie Lon, kiedy prom wleciał w chmury w rejonie tropikalnym. „Może powinienem pisać scenariusze, zamiast być żołnierzem". Było to zupełnie nieprawdopodobne i prawie głośno zaśmiał się na myśl o Łonie Nolanie, autorze filmów fantastycznych. Przez jakiś czas obrazy na monitorze wideo wyświetlane były w podczerwieni. Mimo że była noc, a oni lecieli nad oceanem, odrobinę światła zapewniały gwiazdy. Jednak wśród chmur bu- rzowych widoczność była zerowa. Lecieli w pasie turbulencji, ale piloci nie wybrali łatwego rozwiązania i nie wzlecieli ponad burzę. Sztorm, a właściwie huragan o sile trzeciego stopnia za- pewniał im dodatkową osłonę. Lon pozwolił sobie rozmyślać o przyjemniejszych rzeczach. „Saro, będę miał ci tyle do opowiedzenia, kiedy wrócę do do- mu". Zamknął oczy i wsparł głowę na oparciu fotela. Sara. Lon Nolan, młody małżonek. Nadal było to dla niego trudne do wy- obrażenia, ale myśl sama w sobie była przyjemna, pomimo lek- kiego zdenerwowania, które odczuwał w żołądku. Musiał przy- zwyczaić się do tej myśli. „Może to dobrze, że pojawił się ten kontrakt" — zamyślił się. „Dzięki temu oboje mamy więcej cza- su, żeby wszystko przemyśleć. Wcześniej strasznie się spieszy- liśmy, kierowaliśmy się emocjami". Żołądek Łona znowu ner- wowo się skurczył. „Boże, mam nadzieję, że nie zmieni zdania". Ta myśl naprawdę go wystraszyła, bardziej niż jakakolwiek bi- twa. W każdym razie teraz, kiedy żadnej bitwy nie było w per- spektywie. „Nie myślę o niej już cały czas, tak jak przed odlotem z Diri- gentu czy na początku kontraktu. Może zauroczenie mija". Lon nadal potrafił przywołać w myślach obraz Sary, ale jej twarz nie była już tak wyraźna jak wcześniej. „Nadal ją kocham" — za- pewnił sam siebie i poczuł ulgę, kiedy nie odnalazł w sobie żad- nego sprzeciwu wobec tej myśli. — Jesteśmy dwadzieścia minut drogi od Landfall — oznaj- mił pilot krótko po tym, jak prom wynurzył się w końcu z burzy. Lecieli na wysokości dwudziestu tysięcy stóp. — Za dwie minu- ty rozpocznę hamowanie. „Musimy zmniejszyć prędkość do poddźwiękowej, zanim zbli- żymy się do wybrzeża i zasiedlonych obszarów na wschodzie" — pomyślał Lon. Manewr hamowania był zauważalny. Lon czuł, jak siła ciążenia wciska go w uprząż fotela. Musiał odchylać głowę do tyłu, naprężając mięśnie szyi. Hałas silników gwałtow- nie się zwiększył, kiedy piloci raz za razem odwracali ciąg ma- szyny, stopniowo zmniejszając prędkość, ale nie tracąc jedno- cześnie wysokości. Kiedy pozostało zaledwie pięć minut lotu, manewry hamu- jące stały się bardziej intensywne. Pilot zmniejszał prędkość ma- szyny poniżej pięciuset mil na godzinę. Prom zaczął szybować, powoli tracąc wysokość i kilka razy zmieniając lekko kierunek, by skierować się prosto na pas startowy lądowiska w Landfall. W końcu pilot zamknął przepustnice. Miały zostać włączone po- nownie, dopiero gdy maszyna znajdzie się na ziemi, a miano użyć ich do hamowania naziemnego. Lon nie zdawał sobie nawet sprawy, że tak mocno ściskał po- ręcze swego fotela, że aż pobielały mu kostki palców. To była jego zdecydowanie najmniej ulubiona część latania. Nie lubił lądowań, nawet jeśli nie były to desanty bojowe. Podwozie pro- mu dotknęło plastbetowego pasa startowego, wprawiając całą maszynę w wibracje, którym towarzyszył wysoki jęk metalu. Sil- niki znowu się włączyły, zawyły na pełnym ciągu wstecznym, aby jak najszybciej zatrzymać prom. Lądowanie nie było może tak gwałtowne jak desant bojowy, ale Lon i tak czuł zdenerwo- wanie. Spojrzał w kierunku majora Esterlinga i zauważył, że ten również jest niespokojny, mimo starań pułkownika Flowersa, który najwyraźniej próbował uspokoić gościa. Prom zatrzymał się. Byli w stolicy wroga. 19 Prom odholowano do hangaru, zanim jego pasażero- wie zdążyli wysiąść. Rząd Aldrinu Wschodniego robił wszystko, co możliwe, by zataić wizytę delegacji KND. Wewnątrz hanga- ru czekał strażnik gwardii honorowej i czterech żołnierzy w mun- durach galowych, trzymających sztandary i antyczne karabiny o metalowych częściach pokrytych chromem. Broń była ozdob- na, nie użytkowa. Kiedy otworzyła się klapa włazu promu, strażnik gwardii stanął na baczność. Na miejscu była też obecna grupa cywili. W jej centrum znajdował się człowiek, który przedstawił się jako minister obrony, Desmond Lanch. Towarzyszyło mu kilku in- nych dygnitarzy. — Premier przywita panów w swoim biurze, panie pułkow- niku — powiedział Lanch Flowersowi. — Czekająjuż samocho- dy, żeby zabrać pana i pańskich ludzi. — Oczywiście nie doty- czyło to załogi promu. Samochody z przyciemnionymi szybami były limuzynami, których ciemnogranatowe karoserie lśniły jak guziki na odświęt- nym mundurze. Kierowcy mieli na sobie eleganckie uniformy — choć z pewnością nie wojskowe. Pojazdy zaparkowano we- wnątrz hangaru. Do przewiezienia dygnitarzy i gości z KND po- trzeba ich było aż pięć. Samochód wiozący ministra obrony, obydwu pułkowników oraz majora Esterlinga jechał na czele. Lon siedział w drugim wozie wraz z kapitanem Orlisem i dwoma spośród młodszych oficjeli. — Droga do Pałacu Rządowego zajmie nam jakieś piętnaście minut — powiedział jeden z cywili Łonowi i Orlisowi. — O tej porze nie ma ruchu na ulicach. Lon skinął głową, a kapitan Orlis zajął się towarzyską rozmo- wą z cywilami. Łona bardziej interesowały widoki za oknem. Ze swej pracy nad danymi dotyczącymi Aldrinu pamiętał, że Landfall ma ponad dwa miliony mieszkańców i jest jednym z trzech czy czterech największych miast poza Ziemią. Zbudowano je wokół budynków rządowych. Wokoło centrum, które zajmowały, biegła po okręgu aleja o szerokości pięćdziesięciu jardów. Od nich od- chodziło sześć ulic prowadzących do dzielnic mieszkalnych i biz- nesowych. Szerokie pasy zieleni przy ulicach nadawały Landfall klimat kilku połączonych ze sobą małych miasteczek. Jadąc niemal opuszczonymi ulicami godzinę przed świtem, Lon miał okazję widzieć, w jaki sposób mieszkańcy utrzymują swe miasto w czystości. Mała flota niedużych ruchomych automa- tów czyszczących zbierała odpadki, omijając przeszkody i śmie- ci zbyt duże dla kolektorów próżniowych. — Zbliżamy się do Centrum Rządowego — powiedział je- den z cywili mniej więcej osiem minut po odjeździe kolumny sa- mochodów z lotniska. — Tam, przed nami. Lon posłusznie wyjrzał przez przednią szybę. To, co zobaczył, zrobiło na nim wrażenie. Mimo że czytał o tym i widział fotogra- fie, rzeczywistość zapierała dech w piersiach. Dzielnica rządowa miała milę średnicy, a jej doskonali budowniczowie nadali bu- dynkom monumentalny styl. Niski kamienny mur, wysoki na trzy stopy, był jedynym widocznym zabezpieczeniem w dzielni- cy. Nie było barykad ani żadnych strażników patrolujących oko- licę. Kierowcy limuzyn jechali powoli ulicami, stopniowo uka- zując krajobraz z jak najlepszych stron. „Kwatera główna korpusu wygląda przy tym niemal jak le- pianka" — pomyślał Lon. „Te budynki mogłyby rywalizować rozmachem z każdą z dawnych stolic narodowych Ziemi". — Landfall jest miastem dokładnie zaplanowanym — po- wiedział jeden z cywili, nie kryjąc dumy. — Nasza pierwotna osa- da znajdowała się kilkanaście mil na północ stąd. Nową stolicę zbu- dowaliśmy na miejscu pierwszych lądowań. Oczywiście, nie całą od razu. To, co panowie widzą, powstało według oryginalnych pla- nów; prace trwały ponad dwieście lat. Budowle wznoszono stop- niowo, w miarę jak pozwalały na to finanse i inne czynniki. Do- kładnie naprzeciw Centrum Rządowego, sąsiadując z nim przez Bulwar Kolonialny, stoi opera, teatr narodowy i trzy muzea, jedno poświęcone tym dziełom sztuki, które przywieziono z Ziemi. — Godne podziwu osiągnięcia — powiedział Orlis. — Dzie- ło sztuki. Obaj cywile rozpromienili się na te słowa. Konwój znacznie zwolnił, wjeżdżając do dzielnicy rządowej. Nie tylko dlatego, że ulice były wąskie i kręte. Gospodarze chcieli mieć pewność, że ich goście zdążą zobaczyć tyle, by być pod wrażeniem. Pałac Rządowy stał dokładnie pośrodku dzielnicy. Był wyso- ki na trzy piętra, a zbudowano go z jakiegoś lśniącego, białego kamienia, który odbijał światło reflektorów limuzyn. Kawalkada zatrzymała się na kolistym podjeździe przed budynkiem, poniżej schodów szerokich na dwadzieścia metrów i prowadzących do położonego trzydzieści jardów wyżej okazałego wejścia. Dirigentyjczyków nie poprowadzono jednak schodami. „Zno- wu tajemnica" — pomyślał Lon, idąc za przewodnikami w lewą stronę. Pod schodami otwarte były podwójne drzwi, prowadzące do przedpokoju. Stał tam premier Aldrinu Wschodniego, Ed- mund McGrath, czekając na swych gości. . Formalności załatwiono szybko, przedstawiając kolejne oso- by. McGrath w swoim krótkim przemówieniu powiedział tylko tyle, że ma nadzieję, iż rozmowy okażą się owocne. — Wiem, że zapewne jest pan zmęczony, pułkowniku — rzekł. — I chociaż chciałbym już zacząć nasze rozmowy, nie chcę niczego panu narzucać. Dla pana i pańskich ludzi przygoto- wane są kwatery gościnne, mogą panowie odpocząć i odświeżyć się. Może panowie zechcieliby zrobić mi zaszczyt i zasiąść ze mną do śniadania? Oczywiście nie było szans, by pułkownik Flowers nie przyjął takiego zaproszenia. Zanim Lon dotarł do pokoju, który dla niego przygoto- wano, był tak zmęczony, że niemal zasypiał na stojąco. Nie spał od dwudziestu czterech godzin. „Teraz mam sześć godzin. Nie mogę ich zmarnować" — powiedział sobie, kierując się prosto do dużego i z wyglądu bardzo wygodnego łóżka. „Pięć i pół go- dziny na sen, później trzydzieści minut, by doprowadzić się do porządku". Śniadanie na szczęście trwało krótko. Premier Mc- Grath nie zanudzał swych gości, zadowalając się zdawkową wy- mianą zdań. Lon musiał przyznać, że jedzenie było znakomite, choć nie potrafił docenić okazałości zastawy. Jego największym zmartwieniem stało się powstrzymywanie ziewania oraz zaspo- kojenie głodu tak szybko, jak tylko było to możliwe, ale z zacho- waniem dobrych manier. Umysł Łona nie poradziłby sobie w tej chwili naraz z trzema zadaniami. Rozebrał się do bielizny, po sprawdzeniu, czy jego torba z dwie- ma zmianami ubrania została dostarczona do pokoju. Wszystko rozpakowano i ułożono w szufladach bądź powieszono w szafie. „Potraktowano je lepiej, niż na to zasługują" — pomyślał Lon, patrząc na mundury polowe idealnie równo wiszące w szafie. Uniformy polowe były zwykle wyrzucane, nie czyszczono ich... jeżeli była taka możliwość. Nie wiedząc, jak długo potrwa wizy- ta w Landfall, Lon złożył dokładnie mundur, w którym przyle- ciał. Mógł być zmuszony do ponownego włożenia go, zanim bę- dzie mógł powrócić do obozu i pobrać świeży. Położył złożony uniform na krześle obok szafy. Może ktoś zabierze go i wypie- rze, kiedy on będzie spał. Łóżko było tak miękkie, że zdawało się połykać Łona w ca- łości. Poczuł przez chwilę podświadomą panikę, zapadając się w materac, ale zasnął, zanim w pełni zdał sobie sprawę z tego uczucia. Zmęczenie przyniosło pustkę snu tak głębokiego, że żadne marzenia nie miały z nim szans. * Zegar wewnętrzny Łona nie zawiódł go. Obudził się niemal dokładnie w momencie, który sobie wyznaczył. Nadal był zmęczony, ale czuł się lepiej. Pozwolił sobie na kilka minut leżenia w ciepłym i wygodnym łóżku. Służba jednak nie dała mu się zbyt długo wylegiwać. „Potrzebuję czasu, żeby wziąć prysz- nic i się ogolić" — przypomniał sobie, marnując w ten sposób kilka następnych sekund. W końcu, nadal mając dość czasu, by się nie spieszyć, przeciągnął się i usiadł, ziewając, by szybciej rozbudzić mózg. Stojąc obok łóżka, wykonał kilka bardzo szybkich i niepo- rządnych ćwiczeń, nadal powoli wracając do pełnej świadomo- ści. Przerwał, kiedy zorientował się, że ktoś zabrał jego brudny mundur. Nie słyszał, by ktoś wchodził do pokoju. „Musiałem spać jak zabity" — pomyślał. Normalnie budził go nawet najlżej- szy trzask. Zwłaszcza podczas kontraktów, kiedy hałas mógł oznaczać, że niebezpieczeństwo jest zbyt blisko, by go uniknąć. Łazienka obok sypialni była większa niż jego biuro razem z sypialnią w koszarach na Dirigencie. Została wyposażona we wszystko, czego mógłby zapragnąć, łącznie z kilkoma urządze- niami, których przeznaczenia nie był pewien. Była też kolekcja pachnideł i perfum. Po prysznicu Lon powąchał każdą z butelek i wybrał najbardziej dyskretny zapach, po czym skropił się nim oszczędnie. „Nie byłoby właściwe, gdybym pachniał jak po wyj- ściu z jednego z prywatnych pokoi w Smoczej Damie" — pomy- ślał z uśmiechem. Pokręcił głową. „Zresztą moje wizyty w tym przybytku i tak należą już do przeszłości". To sprawiło, że zaczął myśleć o Sarze, więc pogwizdywał pod nosem, ubierając się. Był gotów stawić czoło światu, kiedy rozległo się lekkie pukanie do drzwi. — Proszę — zawołał Lon niemal wesoło. Wszedł służący ubrany w strój, który na Dirigencie nazwano by galowym. — Przepraszam, sir. Przysłano mnie, bym powiedział panu, że pański dowódca i pozostali już się zbierają. — Dziękuję — odpowiedział Lon. — Jestem gotów. — Doskonale, sir. Zaprowadzę pana. — Służący z ukłonem przepuścił Łona przodem, po czym zamknął drzwi i ruszył kory- tarzem szerokim na piętnaście stóp. Weszli do windy, zjechali jedno piętro w dół, po czym ruszyli z powrotem w kierunku, z którego nadeszli. Dla Dirigentyjczyków zorganizowano biura. Przybyli już wszyscy poza pułkownikiem Blackiem i kapitanem Orlisem. Kilku żołnierzy siedziało przy complinkach, byli już zajęci pracą. — Wygląda pan na wypoczętego, Nolan — powiedział puł- kownik Flowers, kiedy służący z ukłonem opuścił pomieszczenie. — Odrobina snu potrafi zdziałać cuda, panie pułkowniku. Mógłbym się przyzwyczaić do życia tutaj. — Niech się pan na razie powstrzyma. Jeżeli dopisze nam szczęście, nie zostaniemy tu długo. Żeby załatwić sprawę, bę- dziemy musieli polecieć na Zachód i przekonać drugą stronę, by zgodziła się na poczynione tu ustalenia. „Wątpię, by Zachód przyjął nas z podobną pompą" — pomy- ślał Lon. — Za dwadzieścia minut mamy spotkanie z premierem i kil- koma innymi członkami rządu — obwieścił Flowers. — Wy- słucham oświadczenia McGratha, po czym wysunę kilka propo- zycji. Potem zobaczymy. Później mogę mieć dla pana zadanie, ale na razie chcę, żeby pan skupił uwagę. Jeżeli będzie miał pan jakieś uwagi, potem mi je pan przekaże. — Tak jest, sir. Będę słuchał i milczał. Flowers uśmiechnął się. — Zdaje się, że wszyscy będziemy dzisiaj zajmować się głównie tym, chłopcze. Musimy dowiedzieć się, jakie jest stano- wisko Wschodu. Premier Edmund McGrath i jego minister obrony, Des- mond Lanch, przyprowadzili ze sobą zastępców — prawdopo- dobnie zastępujących im pamięć, jak domyślał się Lon. Major Esterling zasiadł na końcu stołu, symbolicznie stając się łączni- kiem pomiędzy swym rządem i najemnikami. Obecnych było też dwóch innych cywili, ale ci siedzieli w poczekalni przed gabine- tem. Korpus reprezentowało przy stole czterech ludzi. Pośrodku siedzieli obydwaj pułkownikowie, Lon po lewej ręce Flowersa, a Orlis po prawicy Blacka. Sierżant Osier czekał, gotów w razie konieczności kursować pomiędzy biurami poniżej i gabinetem. Poza tym w pomieszczeniu był jeszcze jeden urzędnik, siedzący przy panelu complinku, gotów do wykonywania swych zadań. Premier McGrath wygłosił swoje oświadczenie, które niczym nie różniło się od przewidywań Łona. McGrath mówił o zakoń- czeniu walk, przypominał o gotowości i chęci okazywanej przez Wschód do przyjęcia oferty mediacji ze strony korpusu. Wskazy- wał też, że jego rząd nie nakazał rozpoczęcia inwazji aż do mo- mentu odrzucenia przez Zachód tej propozycji. — Nasza decyzja była efektem desperacji. Ponieważ Zachód odrzucił wszelkie propozycje pokojowego zakończenia sporu, nie widzieliśmy żadnej alternatywy dla naszych działań. — Mc- Grath krótko omówił problem wzrastającej populacji odczuwany przez obydwie kolonie, ale zaznaczył również, że Zachód nigdy nie wyrażał chęci zajęcia spornych terytoriów na południu i że osadnicy ze Wschodu przybyli na teren niezamieszkany. — Na tym terenie nie było nigdy żadnych osad, nie doszło nawet do żadnych znanych nam ekspedycji badawczych Zachodu. Nie mieli więc do niego żadnych praw. Dla Łona odpowiedź pułkownika Flowersa nie była zaska- kująca. Korpus Najemników Dirigentu pragnął znaleźć pokojo- we rozwiązanie sporu pomiędzy obydwoma rządami Aldrinu i oferował swoje usługi w zakresie mediacji i utrzymywania po- koju przed osiągnięciem porozumienia. Świat niebędący poli- tyczną jednością był światem kalekim, zagrożonym napięciami i niebezpieczeństwami zewnętrznymi, możliwymi do zniwelo- wania poprzez zjednoczenie. Korpus wyrażał chęć wywarcia nacisku na Aldrin Zachodni w celu przekonania jego rządu do przyjęcia sprawiedliwego rozwiązania obecnych sporów, jeżeli tylko takie rozwiązanie możliwe będzie ze strony Wschodu. I tak dalej. McGrath ponownie poruszył problem liczebności populacji. — Jeżeli możliwe byłoby zawarcie pokoju pomiędzy oby- dwoma rządami, a może nawet przeprowadzenie rozmów o stwo- rzeniu rządu planetarnego, nie istniałby żaden powód, by obie strony nie miały skorzystać z ziemi na południu. Mogłyby także w sposób bardziej efektywny wykorzystać ziemie położone po obu stronach pasma górskiego rozdzielającego kontynent — na przykład, gdybyśmy byli wolni od groźby interwencji wojskowej ze strony Zachodu. Aldrin mógłby swobodnie wyżywić popula- cję trzykrotnie większą od obecnej bez zauważalnego obniżenia standardu życia, gdybyśmy wszyscy mogli użytkować dostępne i nadające się do tego celu grunty. Lon przeżył jedyne tego dnia zaskoczenie, kiedy pułkownik znowu się odezwał. — Wiemy, że każdy ze światów może wykarmić popula- cję znacznie większą niż wydaje się to komukolwiek możliwe. Obecny tutaj porucznik Nolan urodził się i wychował na Ziemi, na której żyje przecież sześć miliardów ludzi. Prawdą jest, że na Ziemi powierzchnia lądowa jest znacznie większa niż na Aldri- nie, ale przez analogię należy przypuszczać, że Aldrin mógłby utrzymać populację rzędu miliarda bez popadania w upośledza- jące funkcjonowanie społeczeństw napięcia, jakich doświadczyła Ziemia w ciągu ostatnich stuleci. Lon, może zechciałbyś wyja- śnić, w jaki sposób na Ziemi poradzono sobie z problemami przeludnienia? — Tak, sir — powiedział Lon, myśląc: „Pora znowu wypu- ścić z klatki dzikusa z Ziemi". Przez kilka sekund zastanawiał się, od czego zacząć i co po- wiedzieć. Nikt go nie ostrzegł, że do tego dojdzie. „Pułkownik improwizuje" — zdał sobie nagle sprawę. Sam prawdopodobnie nie wiedział, co się stanie. — Mam pewne pojęcie o populacji Aldrinu i dostępnych ob- szarach ziemi uprawnej — zaczął Lon powoli, próbując wczuć się w temat. — Na Ziemi już dawno musiano zacząć uprawiać tereny, które na Aldrinie zapewne uznano by za niewarte naj- mniejszej uwagi. Na przykład ludzie na Ziemi zawsze inten- sywnie wykorzystywali rejony tropikalne. Istnieją dowody, że ludzkość powstała na tropikalnej sawannie, bardzo podobnej do terenu, na którym znajduje się miasteczko Hope. Najprawdopo- dobniej takie właśnie obszary są „naturalnym" środowiskiem człowieka. Na Ziemi tylko najbardziej ekstremalne klimatycznie rejony subpolarne nie mają stałych mieszkańców, a nawet te ob- szary wykorzystuje się do badań długoterminowych. Górskie re- jony Europy i obu Ameryk od stuleci są intensywnie zasiedlane, w niektórych przypadkach odbywało się to, jeszcze zanim proble- my populacyjne zmusiły człowieka do zakładania osad wszędzie tam, gdzie tylko może on hodować lub uprawiać wystarczającą ilość żywności. Stworzenie replikatorów molekularnych i nano- technologii w dwudziestym pierwszym wieku znacznie zmniej- szyło ludzką zależność od ziemi nadającej się pod uprawę. Oczy- wiście, na Ziemi nie poczyniono żadnych kroków, aby zaradzić problemowi przeludnienia, dopóki nie stał się on palący, dopóki przeludnienie nie osiągnęło wręcz maltuzjańskich granic. Na Al- drinie, na wszystkich światach skolonizowanych, problemy takie nie występują albo rozwiązuje się je wystarczająco szybko, by nie było potrzeby wprowadzania bardziej... ekstremalnych środ- ków kontroli. Nie była to elegancka przemowa. Zmuszony do mówienia bez przygotowania, Lon często przerywał, szukając właściwych słów, właściwego kierunku, zastanawiając się, jak długo pułkownik Flowers zamierza odciągać uwagę przedstawicieli rządu Aldrinu Wschodniego — i jaki właściwie był cel jego przemowy. Poza znudzeniem słuchaczy. — Istnieją pewne dość skrajne teorie, w większości sięgające kilku stuleci wstecz i tylko w niewielkim stopniu potwierdzone przez nowoczesną naukę, zgodnie z którymi wszystkie wojny spowodowane były problemem przeludnienia. Jednak zwolenni- cy tych teorii ignorują fakt, że różnice religijne i spory światopo- glądowe oraz polityczne doprowadziły do najbardziej krwawych i zaciekłych konfliktów w historii. Wiele czasu minęło, zanim mieszkańcom Ziemi udało się uciec przed widmem wojny, ale od stuleci nie doszło tam do większego konfliktu zbrojnego, mimo wcale nie zmniejszającego się problemu populacyjnego. Emigra- cja na inne planety nigdy nawet tymczasowo nie wyrównywała przyrostu naturalnego. Po prostu nie można wystarczająco szyb- ko transportować ludzi poza planetę. W końcu, po niemal czterdziestu pięciu minutach, Lon dotarł do końca. Zerknął na pułkownika Flowersa, który skinął z zado- woleniem głową. — Pańska opowieść robi wrażenie, poruczniku — powiedział premier McGrath. — Od pokoleń mamy niewiele bezpośrednich kontaktów z Ziemią, choć oczywiście staramy się śledzić tamtej- sze wydarzenia. Dał nam pan do myślenia. Pułkowniku Flowers, gdyby zechciał pan przedstawić nam szczegóły propozycji...? — Naturalnie, panie premierze. Będą gotowe w ciągu godziny. McGrath skinął głową. — Myślę, że dobrze rozpoczęliśmy dzisiejszy dzień, pano- wie. Jeżeli nie ma żadnych sprzeciwów, możemy rozważyć wzno- wienie rozmów jutro rano. To da nam czas na szczegółowe roz- ważenie propozycji Korpusu Najemników Dirigentu. 20 W czasie krótszym niż dwadzieścia cztery godziny do- szło do porozumienia między rządem Aldrinu Wschodniego i pułkownikiem Flowersem. Premier McGrath poprosił o dwie tylko, kosmetyczne zmiany w propozycji pułkownika. Jeszcze mniej czasu zajęło ustalenie sposobu, w jaki miano przekonać Zachód do współpracy. — Dziś wieczorem powrócimy do obozu w Hope — powie- dział Black. — Ja z kolei wrócę do swojej kwatery głównej na północy. Przekażę propozycję pokojową rządowi w Syracuse, przedstawiając jako pochodzącą od Aldrinu Wschodniego. Za- znaczę też, że Korpus Najemników Dirigentu popiera to roz- wiązanie w jego obecnej formie. Zrobimy wszystko, co w ludz- kiej mocy, by przekonać Zachód do przyjęcia propozycji jako nie tylko najlepszej możliwej do wynegocjowania, ale także najlep- szej dla ludności planety. Jeżeli wszystko inne zawiedzie, za- grożę unieważnieniem kontraktu i przyjęciem propozycji pracy dla Wschodu. Nikt z zasiadających przy stole w gabinecie McGratha osób nie okazał żadnych emocji po oświadczeniu pułkownika, ale Lon niemal zapomniał o oddychaniu. Unieważnienie kontraktu i zmia- na stron było rozwiązaniem bezprecedensowym. Honor KND wymagał, by na taki krok decydowano się tylko w ostateczności, z największą dbałością o formalności. Było to bowiem wydarze- nie, które potencjalni klienci będą wspominać i przywoływać przez dziesięciolecia, stawiając pod znakiem zapytania rzetel- ność wykonawców kontraktu. Dla uczczenia Dirygentyjczyków odbył się formalny ban- kiet. Było to kameralne przyjęcie, wymagało tego zachowanie dyskrecji. Najemników nadal oficjalnie nie było na Wschodzie, dla przedstawicieli Zachodu w dalszym ciągu powinni przeby- wać w obozie. Obecnych było ośmiu członków gabinetu McGra- tha, a także major Esterling. Wokół pokoju, w którym odbyło się przyjęcie, jak również w pobliskiej kuchni postawiono straże. Zadbano o wszystko. Na kosmodromie wszyscy wsiedli na pokład jeszcze w han- garze. Limuzyny odjechały. Wrota hangaru otwarto, a prom zo- stał wyciągnięty na holu na główny pas startowy po zgaszeniu świateł. — Wygląda na to, że mój rząd poważnie bierze pod uwagę możliwość, że Zachód mógł umieścić u nas agentów — powie- dział major Esterling. Ta świadomość zdawała się ciążyć mu na sercu. — Wydaje się to niemożliwe, choćby z praktycznego punktu widzenia. Tak niewiele mamy ze sobą do czynienia. Ale te wszystkie środki ostrożności... — Potrząsnął tylko głową, nie kończąc. — Pańskie wrażenie, że umieszczenie szpiegów w kraju jest niemożliwe, byłoby w istocie największym atutem agenta — rzekł pułkownik Flowers. — Pocieszę jednak pana. Jest nie- mal równie prawdopodobne, że pański rząd ma agentów na Za- chodzie. — Niemal? — Otwarte społeczeństwo jest zawsze łatwiejsze do spene- trowania niż zamknięte i ściśle kontrolowane — odparł Flowers. — To część ceny, jaką trzeba zapłacić za wolność osobistą we własnym kraju — dodał Black. „Przyjmują bardzo wiele założeń" — pomyślał Lon. „Wy- gląda to tak, jakby zakładali, że Wschód jest otwarty, a Zachód nie, a na poparcie tego twierdzenia mamy tylko słowa tych ze Wschodu... choć może niezupełnie?" Lon przypomniał sobie, że pułkownik miał przeprowadzić w tej sprawie własne dochodze- nie. Czy dowiedział się czegoś, co potwierdzałoby słowa Ester- linga? Rząd Zachodu nie dał im okazji, by zobaczyli, jak żyją zwykli obywatele ich kraju, a kontakty z zachodnimi jednostka- mi wojskowymi były sporadyczne i to głównie na odległość, przez radio. Lon martwił się tymi spostrzeżeniami, dopóki nie zapadł w sen. Nie był to wygodny odpoczynek, ale, jak później sam so- bie przypomniał, lepszy niż sen w mokrym okopie. — Zostań jeszcze trochę z nami, Nolan — nakazał mu pułkownik Black, kiedy dotarli do kwatery głównej drugiego batalionu. Major Esterling wraz ze swym kierowcą wyruszył do Hope. Pułkownik Flowers pozostał na pokładzie promu. W ciągu kilku następnych minut miał odlecieć, by dołączyć do reszty pułku. — Jak najszybciej chcę zwołać odprawę oficerów, nie ma więc sensu, żebyś wraz z kapitanem Orlisem wracał teraz do kompanii. — Tak jest, sir — powiedział Lon. Orlis miał już na głowie swój hełm, przez radio wzywał oficerów na naradę. Ponieważ kompanie były rozciągnięte w okrąg wokół Hope, potrzebowały co najmniej godziny na dotarcie do kwatery głównej. — Mamy za sobą łatwiejszą część zadania — powiedział Black. — Wschód od początku wydawał się skłonny do współpra- cy. Teraz pułkownik Flowers musi przekonać Zachód, a to będzie już znacznie trudniejsze. Nie sądzę, by łatwo i szybko dali się przekonać; istnieje również możliwość, że zareagują gwałtownie, kiedy pułkownik przedstawi im ostateczne ultimatum. — Jest pan pewien, że do tego dojdzie, sir? — spytał Lon. — Że nie zgodzą się, zanim nie zagrozimy im zmianą stron? — Powiedzmy, że nie jestem w tej sprawie optymistą. Od tej chwili przechodzimy na pełny tryb alarmowy i chcę, by za- częto przygotowywać jak najlepsze zabezpieczenia. Major Ester- ling również postawi swój garnizon w stan podwyższonej goto- wości. — Bez broni? Uśmiech Blacka nie był wesoły. — Zwrócono im broń podczas naszej nieobecności. Przed wieczorem major Esterling i jego ludzie będą w pełni uzbrojeni. — Rozumiem, że podjęto kroki, by reprezentanci Zachodu nie dowiedzieli się o tym? — Robimy, co w naszej mocy. — Ale i tak nie będą mogli nie zauważyć, że wznosimy umocnienia, sir, prawda? — spytał Lon. Black wzruszył ramionami. — Tego nie da się uniknąć. Spotkanie oficerów batalionu pozwoliło Blackowi wy- łożyć wszystkim i wcielić w życie plan, który wcześniej streścił Łonowi. Szczegółowo omówił konieczne przygotowania i po- prosił o sugestie. — Największe ryzyko — powiedział Black — wiąże się z fak- tem, że Zachód rozpocznie ofensywę przeciw pułkowi, kiedy pułkownik Flowers przedstawi ultimatum. Musimy się przed tym zabezpieczyć. — Nie zdołają przeprowadzić skrytego ataku przeciw nam — tłumaczył kapitan Orlis swoim porucznikom i kadetowi 0'Fallo- nowi w drodze powrotnej do obozu kompanii Alfa. — To najwię- ksza przewaga drugiego batalionu. Zachód po prostu nie ma dość żołnierzy wystarczająco blisko. Musieliby przeprowadzić desant promowy, a flota zauważyłaby taki rodzaj aktywności natych- miast po starcie maszyn. To dałoby nam co najmniej czterdzieści pięć minut na przygotowania. — Dość, by się martwić, ale za mało, by zrobić cokolwiek naprawdę użytecznego — zauważył Carł Hoper. — Nie złapią nas przynajmniej z opuszczonymi spodniami — odparł Orlis. — A dzięki temu CIT będzie miało czas, by wydać shrike'om rozkaz zaatakowania promów. Możemy dobrze wykorzystać ten czas. — Chodziło mi o przygotowania na lądzie — powiedział r Hoper. — Będziemy wiedzieli, że nadchodzą, ale będziemy mogli tylko czekać i martwić się, co dalej. Orlis wzruszył ramionami. — Bardziej prawdopodobne jest, że uderzenie — jeżeli do niego dojdzie — zostanie skierowane na pozostałe bataliony. Za- chód ma dość wojska w pobliżu ich pozycji, by spróbować skry- tego podejścia. Jeżeli sprytnie to rozegrają i będą mieli odrobinę szczęścia, mogą zbliżyć się na tyle, by wyrządzić poważne szko- dy. Pamiętajcie, że rozmawiamy tutaj o świetnie wytrenowanych żołnierzach, nie o milicyjnej zbieraninie. Widzieliśmy, jak dobre jest ich wojsko. To jeden z powodów, dla których chcę, byśmy pozostali w pełnej gotowości, choć nie spodziewam się ataku w tym miejscu. Jeżeli jednak się mylę, chcę mimo to zachować przewagę. Kapitan Orlis wraz z porucznikami wybrał się na ob- chód perymetru obronnego kompanii. Esau 0'Fallon towarzy- szył im, słuchając uważnie, ale nie wtrącając się. Oficerowie dyskutowali, jakie i gdzie rozpocząć przygotowania. — Nie chodzi tylko o pierścień obronny — powiedział Orlis w połowie rozmowy. — Chcę, byśmy mieli wały ziemne usypa- ne wokół namiotów, wysokie na co najmniej trzy stopy. W jed- nym z promów są worki na piasek. To mnóstwo roboty, ale mamy do wyboru albo umocnienia, albo rezygnację z namiotów i powrót do natury. A nie chcę tego robić, w każdym razie jeszcze nie teraz. W tym upale osłona, jaką dają namioty, jest ważna. Nie potrzebu- jemy dodatkowych kłopotów z powodu odwodnienia. — Może powinniśmy zgromadzić zapasy wody, na wypadek gdyby odcięto wodociąg Hope? — zasugerował Hoper. — Dobry pomysł. Zbierzcie wszystkie pojemniki, jakie uda się znaleźć, i powiedzcie swoim ludziom, by mieli napełnione manierki. — Może powinniśmy wprowadzić zmianowy podział pra- cy i wykonywać większość zadań w nocy, kapitanie? — spytał Lon. — Ludziom byłoby łatwiej. Lżej pracuje się, kiedy jest chłodno. A ekipie z Zachodu trudniej byłoby się zorientować, co robimy. Orlis zawahał się, potem pokręcił głową. — Nie chcę zmarnować pozostałych nam dzisiaj ośmiu go- dzin. Musimy zacząć natychmiast. Ale na początek nie przykrę- cajcie ludziom śruby zbyt mocno. Niech pracują na krótkie zmiany i niech wymieniają się zadaniami. Najlepiej niech jedna trzecia pracuje, jedna trzecia stoi na warcie, jedna trzecia odpo- czywa. Będziemy kontynuowali po zachodzie słońca, zwiększy- my tempo. Nie wiadomo, ile mamy czasu, jak długo rozmowy pozostaną w dyplomatycznym tonie. — Przynajmniej mamy dobre pole ostrzału — stwierdził Ho- per. — Jeżeli ludzie z Hope zdążą zebrać plony, zanim zacznie się coś dziać, będzie łatwiej. Każdy nadchodzący oddział będzie musiał pokonać kawał odkrytego terenu, mając jako osłonę tylko trochę wyschniętej trawy. — Przypomniałem sobie — powiedział Orlis. — Załóżcie więcej urządzeń szpiegowskich, do odległości tysiąca jardów od perymetru. Nie muszą być rozłożone gęsto, ale potrzebujemy ich więcej, niż mamy w tej chwili. — Zniżył głos. — To, co wam te- raz powiem, nie jest, hm, oficjalne, ale chcę, by szczególnie dokładnie zabezpieczono pluskwami teren pomiędzy nami i tymi z Zachodu. Jeżeli zechcą przyjść tutaj, żeby powęszyć, chcę wie- dzieć o tym wcześniej. — Chyba nie ma sensu liczyć na to, że po prostu obrażą się, wezmą zabawki i pójdą do domu? — spytał Hoper. — Nie nastawiałbym się na to — odpowiedział Orlis. Lon wydał swym sierżantom instrukcje dotyczące po- działu pracy. Z każdym z podoficerów w plutonach rozmawiał osobno, mówiąc im tyle, ile mógł, na temat aktualnej sytuacji. I o potencjalnych zagrożeniach. — Przy odrobinie szczęścia nic z tego nie będzie nam po- trzebne — powiedział — ale na wypadek, gdybyśmy mieli pe- cha, chcę mieć wszystko gotowe. Musimy być przygotowani. Odezwało się kilka pomruków niezadowolenia — zawsze się pojawiały, kiedy służba wymagała pracy fizycznej — ale nie było tego wiele; ludziom po prostu nie podobał się pomysł pracy w upale. Miała ona jednak swoje jasne punkty. — Zgromadzimy ziemię wokół namiotów, usypując wały i mo- że podkopując dno — zasugerował Phip Steesen. — W środku będzie odrobinę chłodniej. Dowódcy drużyn i ich zastępcy kierowali robotami ziemny- mi, sami wykonując swoją część pracy. Lon i sierżanci krążyli między ludźmi. Lon i Carl razem zabrali się do pracy przy włas- nym namiocie, wykopując podłużny dół pod jego dnem i poma- gając napełniać piaskiem układane wokół burt worki. Esau 0'Fal- lon pracował razem z drużyną z pierwszego plutonu, do której go przydzielono. — To dobrze wpływa na morale — powiedział Hoper Łono- wi. — Ludzie mniej narzekają, widząc, że ich dowódcy pocą się razem z nimi. „Wiem, wiem" — pomyślał Lon, nie marnując energii na ga- danie. Obaj oficerowie nie planowali wykonać całości pracy przy swym namiocie, ale rozpoczęli ją, a ludzie ze wszystkich pluto- nów po trosze — dokończyli. Robiono częste przerwy, przypominając ludziom o piciu wo- dy. W mesie przygotowywano schłodzone napoje. Podano zimny lunch, bo ludzie nie zjedliby ciepłego posiłku w przerwie pod- czas pracy w upale. Wieczorem obiecano im porządną gorącą kolację, kiedy zacznie się ochładzać. Lon dał swym ludziom go- dzinę wolnego tuż przed zachodem słońca. Kazał im odpocząć, umyć się i najeść. Popularne stały się zimne prysznice. Dowódcy drużyn musieli przypominać ludziom, by zostawili trochę wody dla kolegów. — Jak myślisz, ile mamy czasu? To znaczy, jeżeli w ogóle dojdzie do walki? — spytał Lon Carla Hopera przy kolacji. Carl wzruszył ramionami. — Nikt nie ma pojęcia. Taka jest smutna prawda. Pułkow- nik Flowers, kiedy chce, potrafi być bardzo przekonujący. Gdy- by nie bariera językowa, myślę, że potrafiłby namówić błękitne- go kota do przejścia na wegetarianizm. — Błękitne koty były jednymi z największych drapieżników na Dirigencie. Podobne z wyglądu do dużych ziemskich kotów, siały postrach w czasach początków kolonii. — Ale nie sądzę, by potrafił przekabacić Za- chód bez wzburzenia tam dużej ilości złej krwi, która może po- tem skomplikować rozmowy między Wschodem i Zachodem. — Myślisz więc, że będziemy zmuszeni do walki z Zacho- dem — stwierdził Lon. — Może jestem pesymistą z natury — powiedział Carl — ale tak, sądzę, że będziemy musieli z nimi walczyć. Może nie spróbują ataku z zaskoczenia, lecz nie ma na to żadnej gwaran- cji. W tej chwili mam przede wszystkim nadzieję, że Rada Pułków wysłała nam już posiłki. Kiedy pojawi się następny pułk, może razem z następnym lotniskowcem albo brygadą czoł- gów, Zachód łatwiej da się przekonać. — Byłoby miło — rzekł Lon. — Jesteśmy tu już tak długo, że jeśli rada działała wystar- czająco szybko, posiłki mogłyby być już w drodze — odparł Carl. — Brzmi to tak, jakbyś próbował przekonać samego siebie. Carl wzruszył ramionami. — Chyba pójdę zobaczyć, czy mają więcej tego soku owoco- wego. Tuż przed świtem, kiedy Lon mówił właśnie swoim lu- dziom, by zjedli śniadanie i odpoczęli, prom delegacji Zachodu wystartował na północ. Pilot nie próbował utrzymać w tajemnicy odlotu. Prędkość ponaddźwiękową osiągnęli nisko nad ziemią ciągnąc za sobą falę uderzeniową i huk silników. — Chyba się wkurzyli, panie poruczniku — skomentował sierżant Girana. Lon wzruszył ramionami. — Nie sądzę, żeby to, co robimy, w ogóle dało się ukryć, więc może dodali w końcu dwa do dwóch. Albo może dotarły do nich informacje z innego źródła. — Gdyby mieli głowy na karku, zostawiliby tu swoich ludzi, żeby nas obserwowali — zauważył Girana. — Połowa na warcie, połowa odpoczywa, Tebba. Zmiany co trzy godziny — powiedział krótko Lon. — Dopóki nie dostanę innych rozkazów, nie wznowimy naszych prac ziemnych aż do zachodu słońca. — Takie były ostatnie rozkazy z kwatery głów- nej batalionu. — Powiedz ludziom, żeby odpoczęli, póki mogą. Mamy jeszcze sporo roboty. — Tak, sir. Ale jak na początek nieźle nam idzie. — I bardzo dobrze, Tebba. Mam nadzieję, że nie będzie to konieczne, ale myślę, że jeśli Zachód zechce grać ostro, będzie- my gotowi. Warty jednak zostają. Nawet w trakcie śniadania. Na dwie zmiany. — Tak jest. — Porucznik Hoper i ja również będziemy pełnić służbę na zmianę. Jeden z nas cały czas będzie dostępny. Nie wiem, jakie plany ma kapitan. Tebba zasalutował i oddalił się do swego plutonu. Weil Jor- gen otrzymał już rozkazy przez radio. Lon kolejny raz obszedł teren swoich plutonów, oglądając postęp prac. Namioty zostały już umocnione, zaczęto też prace nad siecią okopów, łączących stanowiska ogniowe kompanii i granice perymetru. Lon powstrzymał ziewnięcie. Za chwilę uda się na trzygo- dzinny odpoczynek. Carl Hoper miał pierwszą zmianę na odpo- czynek, póki było jeszcze w miarę chłodno. Jadł teraz śniadanie. Kiedy skończy, miał przejąć służbę na piętnaście czy dwadzie- ścia minut potrzebnych Łonowi na posiłek. „Tak to już jest" — powiedział sobie Lon. „Carl jest starszym porucznikiem w kom- panii. Moja kolej na awans nadejdzie, kiedy Hoper zastąpi Orli- sa, a 0'Fallon dostanie patent oficerski. Wkrótce". Kiedy tylko wrócą na Dirigent po zakończeniu tego kontraktu. 21 Po tygodniu pracy kapitan Orlis zadecydował, że już nic więcej nie można zrobić dla podniesienia obronności obozu kompanii Alfa. Przez pierwszych czterdzieści osiem godzin pra- cę wykonywano w szalonym pośpiechu, starano się jak najszyb- ciej osiągnąć niezbędne minimum zabezpieczeń. Potem praco- wano już wolniej, wprowadzając poprawki. Patrząc z oddali, miało się wrażenie, jakby obóz zniknął. Namioty rozstawiono w zagłębieniach, wały ziemne usypano aż po ich szczyty, staran- nie zamaskowano obóz. Okopy w pierścieniu obronnym połą- czono rowami z drugorzędnymi pozycjami obronnymi w głębi obozu. Można było poruszać się po całym obozie, nie wychy- lając głowy ponad powierzchnię gruntu. Połączone ze sobą oko- py były głębokie na sześć stóp, a przy każdym stanowisku ognio- wym zbudowano platformy. — Jak na Ziemi podczas pierwszej wojny światowej — mó- wił Lon w przerwie na posiłek po zakończonej pracy. — Obie strony miały rozbudowane systemy okopów. Rowy pomiędzy nimi miały długość setek mil, jak pamiętam. Przez prawie cztery lata miliony ludzi toczyły walki na wąskim pasie ziemi niczyjej. — Nie przeszkadza mi to, dopóki nie każą nam wykopać ro- wów łączących naszą pozycję z pozostałymi kompaniami i Hope — powiedział Hoper. — Nawet gdybyśmy mieli ciężki sprzęt, musiałoby to zająć tygodnie. — Nie mamy dość ludzi, by zabezpieczyć tak bardzo roz- ciągnięty perymetr, nawet licząc ludzi majora Esterlinga i milicję z Hope — rzekł Orlis. W ciągu ostatnich kilku dni starał się co- dziennie jeść kolację ze swymi oficerami, traktując posiłek jako okazję do nieformalnej odprawy. Na razie niewiele było tema- tów wymagających przedyskutowania. Nie było żadnych kon- kretnych wiadomości od dowództwa pułku, żadnych wieści na temat przebiegu rozmów pułkownika Flowersa z rządem Aldrinu Zachodniego, a wywiad obserwujący ruchy wojsk Zachodu skła- dał meldunki nieregularnie. — Wojna w okopach na Ziemi była wielką porażką — ciąg- nął Lon. — Mimo milionów ofiar żadna ze stron nie zyskała przewagi. Dlatego też obie strony następnego konfliktu posta- wiły przede wszystkim na mobilność. — Jeżeli zacznie się coś dziać, pewnie my także będziemy musieli znowu postawić na mobilność — powiedział Orlis. — Cała ta praca nad umocnieniami ma tylko umożliwić nam prze- trwanie, gdyby nasi pracodawcy zdecydowali się stanąć przeciw nam. Dopóki jednak nikt nie kieruje przeciw nam agresji, musi- my pozostać na miejscu. Nie chcemy, by myślano, że prowadzi- my działania przeciw Zachodowi. Zanim cokolwiek się zmieniło, drugi batalion stał na swej pozycji wokół Hope przez miesiąc. Pułkownik Black prze- niósł swą kwaterę główną do obozu Alfy. Tam, gdzie znajdowała się wcześniej, była zbyt odizolowana. Pułkownik Flowers wysłał wiadomość do wszystkich oficerów pułku. — Rząd Aldrinu Zachodniego wydał oficjalne, pisemne o- świadczenie, że siódmy pułk wypełnił zadania przewidziane w kon- trakcie, i że w związku z tym nie widzi potrzeby, byśmy nadal tu pozostawali. Życzy sobie — żąda — byśmy jak najszybciej opu- ścili Aldrin, w żadnym wypadku nie pozostając na planecie dłu- żej niż siedemdziesiąt dwie godziny od momentu otrzymania wiadomości. W odpowiedzi podziękowałem za uznanie kontrak- tu za zakończony, ale zaznaczyłem, że nie zdołamy opuścić Aldri- nu w terminie, jaki został „zasugerowany". Poinformowałem Al- drin Zachodni, że muszę czekać na decyzję z Dirigentu, z Rady Pułków. Ponowiłem nasze propozycje oraz poparcie dla oferty złożonej Zachodowi przez Wschód. Powiedziałem, że skoro je- steśmy teraz uważani za neutralnych, jeszcze lepiej możemy spełnić rolę mediatorów podczas negocjacji między obydwo- ma rządami. Jak dotąd nie otrzymałem odpowiedzi. Zachowamy więc czujność. — Każą nam wracać do domu — powiedział Orlis swoim porucznikom. — Jak pan myśli, jak długo pułkownik Flowers może odwle- kać sprawę, zanim ci na Zachodzie stracą cierpliwość? — spytał Hoper. Orlis pokręcił głową. — Myślę, że wyłożył już wszystkie karty. W przeciwnym ra- zie Zachód nie mówiłby nam tak dobitnie, że mamy się wynosić. — Ale nigdzie się nie ruszamy — zauważył Lon. — W wiadomości pułkownika nie było słowa na temat pako- wania walizek — odparł Orlis. — Moglibyśmy polecieć na Wschód. Tam nas chyba lubią — stwierdził Carl. — Albo też sprowadzić resztę pułku tutaj — powiedział Lon. — W ten sposób będziemy mniej rzucać się w oczy, ale nie opu- ścimy Hope. Na twarzy Orlisa pojawił się uśmiech. — Myślę, że odebrano by to jako prowokację. Zdaje się, że każde przerzucenie naszych wojsk, które nie byłoby powrotem na statki na orbicie, zostałoby tak odebrane. Sądzę, że reszta pułku będzie musiała zaryzykować i zostać na miejscu. — Tropikalne tereny są więc błogosławieństwem — zauwa- żył Carl. — Przynajmniej możemy liczyć na ostrzeżenie zwiadu w razie ataku Zachodu. Od czasu do czasu pojawiały się rakiety z nowymi wiadomościami i instrukcjami z Dirigentu — mniej więcej raz na trzy czy cztery dni. Lon dostał dwa listy od Sary, oba długie, ale mało treściwe. Sam również wysłał kilka listów, lecz w żadnej wiadomości od Sary nie było słowa na ich temat, musiał więc uznać, że jeszcze do niej nie dotarły. Dwa dni po upływie ultima- tum postawionego przez Aldrin Zachodni kapsuła z Dirigentu przyniosła wiadomość, która ucieszyła Łona nawet bardziej niż trzeci list od Sary, po raz pierwszy zresztą zawierający wzmiankę o liście od niego — posiłki były w drodze. Dwunasty pułk. — Powinni być na orbicie za około pięćdziesiąt sześć go- dzin — poinformował Orlis swych oficerów. — Są już w grani- cach systemu gwiezdnego. Wygląda na to, że opuścili przestrzeń Q sześć godzin po kapsule. — Zachód na pewno też wie, że nadlatują— zauważył Lon. — Prawdopodobnie. — Orlis wzruszył ramionami. — Nie jest to w tej chwili takie ważne. Pułkownik Flowers powiedział, że dziś rano przedstawi Zachodowi nasze ultimatum. „Przystąpcie do negocjacji ze Wschodem albo..." Wczoraj po południu Za- chód odmówił wydłużenia nam terminu odlotu. — Kapitanie, nie damy rady wprowadzić pokoju między tu- tejszymi rządami, chyba że chcemy siedzieć tu w nieskończo- ność — powiedział Carl. — To jest słaby punkt tego planu. Ja- sne, możemy wrócić do domu, ostrzegając, że jeśli dojdzie do złamania ustaleń pokojowych, znowu się tu zjawimy, ale podróż zajmie nam miesiąc, a wtedy będzie już za późno. — Od początku o tym wiedzieliśmy — rzekł Orlis. — Mo- żemy zawsze odwołać się do reputacji korpusu i groźby powrotu. Może nawet będziemy musieli tak postąpić, nawet jeśli nic na tym nie zarobimy. Ale jeśli przekonamy ich, by się dogadali, zaczęli pracować razem, zamiast używać tego pasma górskiego jako od- dzielającego ich muru, reszty powinien dokonać sam czas. — Jeśli walki tutaj potrwają zbyt długo — powiedział Lon — Konfederacja Ludzkich Światów może zainteresować się Al- drinem jako łatwym łupem. Wtedy żadna ze stron nie będzie już wolna. Jestem zaskoczony, że konfederaci nie próbowali jeszcze wkroczyć. — Kapitanie, jeżeli do przybycia dwunastego pułku zostało jeszcze dwa i pół dnia, a pułkownik Flowers dziś rano chce Za- chodowi złożyć propozycję nie do odrzucenia, przez następnych parę dni będziemy szczególnie narażeni na atak — zauważył Carl. — Mogą zdecydować się na uderzenie pierwsi. — Rzeczywiście, mogą — zgodził się Orlis. Lon siedział w okopie wraz z drugą drużyną trzeciego plutonu. Większość czasu spędzał teraz na chodzeniu od jed- nej drużyny do następnej, rozmowach, dzieleniu się najnowszy- mi informacjami, odpowiadaniu na nieuniknione pytania. Druga drużyna rozciągnęła nad okopem maskujący brezent, by osłonić się od słońca, ale utrudniał on też cyrkulację powietrza. Było nadal gorąco, ale znośnie. — Już niedługo, prawda, panie poruczniku? — spytał kapral Gen Radnor, zastępca dowódcy drużyny. — W końcu jednak bę- dzimy mieli tu prawdziwą bitwę. — Nie wiem, czy właśnie my — powiedział Lon. — Możli- we, że jak na razie ciągle jesteśmy zbyt daleko. Ale myślę, że za- nim dwunasty pułk wyląduje, reszta naszych może mieć kłopoty. A potem, kto wie? — Wzruszył ramionami. — Nawet przeciw dwóm pułkom i całym siłom zbrojnym Wschodu, Zachód może się cholernie długo bronić. Wszystko zależy od tego, jak bardzo są zdeterminowani. Jeżeli na Aldrinie ma być tylko jeden rząd, chcieliby, żeby był to ich rząd, nie zaś jakaś unia, w której egzy- stować będą na równi ze Wschodem. To jedyny rozsądny po- wód, aby odmówić przystąpienia do negocjacji. — Ta misja nie przypomina żadnego kontraktu, w jakim bra- łem udział — wtrącił Phip Steesen. — Myślę, że nikt w korpusie nie miał dotąd z czymś takim do czynienia — stwierdził Dav Grott. — Dziwaczna sprawa. Wiem, co chcemy tutaj osiągnąć, panie poruczniku, i może wyj- dzie nam to na dobre, ale to i tak dziwaczna sprawa. — Nie zaprzeczę, Dav — powiedział Lon. — Możemy tyl- ko wykonywać rozkazy i zminimalizować straty, w razie gdyby nie udało się uniknąć walki. — Wszyscy wiedzieli, że nie miał na myśli strat finansowych, ale straty w ludziach. Weterani kom- panii byli z Łonem na dwóch kontraktach, tych, które nazywano „kosztownymi" i których nikt nie lubił wspominać. Dean Ericks zaczął coś mówić, ale Lon uniósł dłoń, by go uciszyć. Przez radio usłyszał głos kapitana Orlisa. Przez chwilę słuchał bez słowa, po czym powiedział tylko: „Tak jest". Ponow- nie zwrócił się do oddziału. — Muszę iść. Mam towarzyszyć kapitanowi w drodze do Hope. Za kilka godzin wrócę. Żadnego leniuchowania. Nie spo- dziewam się, że nas zaatakują ale mogę się mylić. Nie byłby to pierwszy raz. Do Hope pojechali tylko Lon i Matt Orlis. Kapitan prowadził, wyglądał niezwykle ponuro. — Może być źle, Lon — powiedział, kręcąc głową. — Jeżeli dojdzie do walki, będzie to coś, czego korpus nie widział od paru pokoleń. Wojna na wielką skalę, z wyrównanymi szansami oby- dwu stron. Taka wojna może trwać miesiące albo i lata. — Lata? — spytał zaskoczony Lon. — Jak wielkie wojny na Ziemi — odparł Orlis. — Kor- pus może zostać zmuszony do sprowadzenia posiłków, a wtedy... — przerwał, znowu kręcąc głową. — Byłoby to kosztowne, po- chłonęło wiele istnień ludzkich i mnóstwo pieniędzy. Jeżeli wmieszamy się w to na całego po jednej ze stron, nikt nam nie zapłaci, i interes na tym ucierpi. — Myśli pan, kapitanie, że naprawdę może do tego dojść? — Lon był równie zaskoczony ponurym nastrojem Orlisa jak i tym, co powiedział. Orlis odetchnął głęboko. — Może po prostu nie jestem dziś sobą Lon, poza tym jeste- śmy tu tak długo, że prawie udało mi się uwierzyć, że do żad- nych walk już nie dojdzie. Ale tak, może się tak zdarzyć, choć jest to mało prawdopodobne. Zachód pewnie będzie stwarzał pro- blemy, ale nie wierzę, żeby chciał wojny na wielką skalę. Kiedy zorientuje się, że nie wygra tak łatwo, pewnie zechce uniknąć dal- szego osłabiania swoich sił, by zachować na później jakąś przewa- gę. Stawia się, ale musi przecież myśleć o przyszłości. — Na Ziemi nie zawsze tak bywało — powiedział Lon z na- ciskiem. — Historia czegoś jednak nas nauczyła. Nie może być aż tak źle. Po prostu nie może. — Jego uwaga nieco rozładowała sytuację. Do końca drogi nie miał może na twarzy uśmiechu i nie pogwizdywał wesoło, ale przynajmniej wyglądał normalnie — był pewny swego. Mieszkańcy Hope także przygotowywali się do dalszych walk. Umocnienia miasta znacznie ulepszono. W kluczowych punktach perymetru obronnego założono stanowiska ogniowe. Najważniejsze dla miasta budynki również umocniono. Zrobiono okopy. — Jasne, że im pomagaliśmy — powiedział Orlis, odpowia- dając na komentarz Łona. — Jeśli zrobi się naprawdę gorąco, wycofamy się do Hope. Będziemy wtedy mieli mniejszy teren do obstawienia, będziemy mogli zacieśnić perymetr i lepiej zgrać wszystkie oddziały. Drugi batalion wraz z obrońcami Hope mo- że stanowić poważne zagrożenie. Zwłaszcza że będziemy mieli wsparcie lotnicze. Większość plonów z pól została już zebrana, automatyczne kombajny pracowały niemal bez przerwy. Gdyby doszło do oblę- żenia, mieszkańcy Hope nie musieliby martwić się głodem. Maga- zyny żywności oraz surowce umożliwiające pracę replikatorom zlikwidowały to niebezpieczeństwo. Nanotechnologia oddalała widmo głodu, od dawna największy defekt walki w oblężeniu. Bardziej prawdopodobne było, że skończy się amunicja. Major Esterling czekał na oficerów. Nie miał już na sobie munduru galowego, zastąpił go maskującym uniformem polo- wym, takim samym, jaki nosili jego ludzie. W mieście nadal trwa- ły prace, w których pomagała większość cywilnej populacji. — Jeżeli pojawią się kłopoty, będziemy na nie przygotowani — powiedział Esterling po krótkim wojskowym przywitaniu. — Nie wątpię — powiedział Orlis. — Ale może to nastąpić w ciągu najbliższych dwóch dni, może nawet dzisiejszej nocy. — Ma pan nowe wiadomości? — Pułkownik Flowers przedstawił Zachodowi ultimatum — powiedział Orlis. — A nasze posiłki będą tu dopiero za dwa dni. Esterling w skupieniu pokiwał głową. — Wejdźmy do środka, schowamy się przed słońcem. Mo- żemy się martwić, ale nie ma powodu, byśmy nie mogli zażyć odrobiny komfortu. — Zdobył się na lekki uśmiech, ale Lon wi- dział, że major faktycznie się martwi — i to poważnie. Budynek, w którym się znaleźli, był jedynym w Hope pubem. W środku nie było klientów. Kobieta za barem — wyglądająca na trzydzieści lat, ale równie dobrze mogła być znacznie starsza — wydawała się zadowolona z towarzystwa. Esterling zamówił piwo dla siebie i gości. — Jeżeli Zachód zaatakuje — powiedział, kiedy podano pi- wo — to właśnie tutaj. — Nasz wywiad ma inne zdanie — rzekł Orlis. — Twierdzi, że to nasze pozostałe bataliony są bardziej prawdopodobnymi ce- lami. Stacjonują bliżej armii Zachodu, łatwiej do nich dotrzeć. Je- żeli Zachód uderzy tutaj, będziemy wiedzieli wcześniej, a czasu wystarczy na to, by spowodować poważne straty w ich środkach transportu, zanim rozpoczną desant. Esterling pokręcił głową. — Przykro mi, kapitanie, ale nie mogę się zgodzić. Oczywiś- cie, że najbardziej logicznym posunięciem byłoby zaatakowanie pozostałych batalionów, ale nie można na to liczyć. Hope jest solą w oku rządu w Syracuse. Dopóki tu jesteśmy, będą uważać nas za agresorów. Jeżeli zorientują się, że nadchodzą kłopoty — na przykład wasze posiłki — będą przede wszystkim chcieli usunąć nas, póki mogą. Nie, jeżeli w ogóle zaatakują, to tutaj, i użyją wszystkiego, co mają. Lon popijał piwo, przypatrując się rozmówcom. Po raz pierw- szy ogarnęły go wątpliwości dotyczące analizy pułku i CIT, zgod- nie z którą Zachód najprawdopodobniej zaatakuje najbliższy cel, bataliony siódmego pułku stacjonujące w górach, pomiędzy ko- loniami. „Major jednak jest miejscowym. Może lepiej od nas po- trafi przewidzieć, co zrobi Zachód. Może nasze przygotowania nie okażą się tylko ćwiczeniami na świeżym powietrzu". — Zachód nie posiada żadnego miasta ani bazy wojskowej w promieniu siedmiuset mil — powiedział Orlis. — Jedyna dro- ga lądowa prowadząca tutaj jest bardzo wąska i wiedzie wzdłuż linii brzegowej. Jakikolwiek zdążający w naszym kierunku kon- wój potrzebowałby na pokonanie jej dwunastu godzin. A jeśli za- uważymy niezwykłą aktywność w powietrzu, zareagują nasze myśliwce przechwytujące. — Mam nadzieję, że ma pan rację, kapitanie, ale stawiam dwie butelki najlepszego wina z moich prywatnych zapasów prze- ciw pańskiej manierce z wodą, że w tej właśnie chwili Zachód ma jednostki bliżej niż trzysta mil od Hope. Jednostki ukryte, ale gotowe do ataku. A z tej odległości promy mogą wystartować, dolecieć na miejsce i wysadzić desant, zanim wasze myśliwce zdążą przybyć nam z osieczą. Matt Orlis zawahał się — przez jakieś pięć sekund — ale przyjął zakład. Przegrał. 22 CYT znalazło logiczne wytłumaczenie tego, co się stało — oczywiście po fakcie. Najbliższa grupa żołnierzy Zachodu znajdowała się rzeczywiście zaledwie dwieście pięćdziesiąt mil od Hope. Większość z nich była tam, jeszcze zanim siódmy pułk przybył na Aldrin, a posiłki i zaopatrzenie dostarczano drogą morską. CIT przyznało potem, że widziano kilka małych statków na morzu w granicach stu mil od miejsca stacjonowania wojska, ale uznano je za jednostki rybackie albo prywatne jachty. Już od pokoleń obie kolonie eksploatowały zasoby morskie. Na plane- cie, której osiemdziesiąt procent powierzchni stanowiło morze, było to naturalne. Żołnierze Zachodu wyruszyli po zachodzie słońca, używa- jąc pojazdów naziemnych, ukrytych przed zwiadem satelitarnym dzięki skomplikowanym urządzeniom kamuflującym. Konwój rozciągnięto wzdłuż linii frontu szerokiej w skrajnym punkcie na dwanaście mil i powoli zwężającej się w pobliżu Hope. Żołnierze opuścili ciężarówki w odległości dwóch mil od naj- bliższych sond elektronicznych KND. Ponieważ do świtu zostały jeszcze cztery godziny, mieli dość czasu, by zbliżyć się pieszo. Siedemset mil na północ od Hope kilka cywilnych promów po- wietrznych nagle zmieniło kurs, zawracając na południe. Nowy kurs utrzymywano przez kilka minut, zanim CIT zorientowało się w sytuacji i wszczęło alarm. Eskadrę shrike'ów postawiono w stan gotowości, ale nie wydano jej rozkazu natychmiastowego startu. Było możliwe, choć mało prawdopodobne, że za nagłą zmianą kursu nie kryły się żadne niecne zamiary. W końcu pro- my były cywilnymi maszynami. Pomiędzy zmianą kursu pro- mów i wydaniem shrike'om rozkazu zbadania sytuacji upłynęło siedem minut. Jak się okazało — decydujących. Zachód wysłał dwie eskadry myśliwców obrony powietrznej, gdy tylko maszyny najemników oderwały się od ziemi. Ope- rujące z kilku maleńkich pasów startowych w odległości pięciu- set mil od Hope myśliwce zmusiły shrike'i do ataku. Myśliwce wojskowe były celem ważniejszym od cywilnych promów. Pięć promów wylądowało w odległości czterech mil od Hope, wyładowując desant trzystu żołnierzy. Sto mil dalej na północ dwie formacje myśliwców zmierzały do starcia. Dopiero wtedy Zachód zdecydował się wydać rozkaz startu promom wojsko- wym. Maszyny nadlatywały z większej odległości i leciały naj- bezpieczniejszą trajektorią, by uniknąć myśliwców, które mog- łaby wysłać za nimi flota Dirigentu. Daleko na północnym wschodzie armia Zachodu rozpoczęła kilka małych potyczek z pozostałymi batalionami siódmego puł- ku. Następne myśliwce wystartowały z baz sił powietrznych na Zachodzie, kierując się w stronę gór. CIT odkryło później, że Za- chód wysłał do walki wszystkie dostępne maszyny, chcąc osiągnąć maksymalny efekt... i wprowadzić jak największy zamęt wśród wrogów. Ten ostatni zamysł powiódł się. Gwizdek alarmowy odezwał się w słuchawkach każde- go hełmu w drugim batalionie, zanim jeszcze myśliwce wystrze- liły pierwsze rakiety. Lon spał. Jego ostatnia warta zakończyła się godzinę wcześniej. Niemal natychmiast poszedł odpocząć, bliski wycieńczenia, ale przeszywający dźwięk gwizdka dochodzący z głośników hełmu leżącego obok jego głowy natychmiast go zbudził. Kilka sekund dezorientacji spowodowanej nagłą pobud- ką ustąpiło miejsca całkowitej świadomości. Lon włożył hełm, jeszcze zanim wsunął buty. Zaczęły napływać raporty streszczające dotychczasowe wy- darzenia i rozkazy w odpowiedzi na atak. Urzędnik w kwaterze głównej batalionu mówił spokojnym głosem, nie okazując emo- cji. Kapitan Orlis wezwał Łona, kiedy tylko między raportami nastąpiła krótka przerwa. Łon zdążył już włożyć buty i właśnie wstawał z pryczy. Był w namiocie sam, Carl Hoper pełnił w tym czasie służbę. Łon przekazał rozkazy swoim sierżantom. Żołnierze kompa- nii Alfa, rozbudzeni, biegli na swoje stanowiska. Zanim Łon do- tarł do punktu dowodzenia, wszystkie pozycje ogniowe zostały już obsadzone. — Zaczyna się, panie poruczniku? — spytał Tebba Girana, z ulgą witając koniec oczekiwania. — Na to wygląda — odparł Lon. — Posunięcie Zachodu było sprytne. W zasięgu splunięcia stoją ich dwa bataliony, a my nie mieliśmy pojęcia, że nadlatują dopóki nie było za późno na manewry przechwytujące. — „A więc Esterling faktycznie lepiej zna swego przeciwnika" — pomyślał. Rozpoczęły się walki powietrzne. Doszło do wymiany poci- sków, rakiety mylono manewrami obronnymi, flarami i inny- mi sztuczkami pilotów. Po obu stronach myśliwce spadały na ziemię, płonące lub zupełnie zniszczone. Niektórym maszynom udawało się zbliżyć do przeciwnika na tyle, by użyć działek pokładowych. Promy Zachodu odleciały na południe bez strat. Lon szedł wzdłuż części perymetru obronnego obsadzonej przez jego ludzi, rozmawiając z każdą z drużyn. Wróg nadal był zbyt daleko, by systemy ostrzegawcze pluskw zasygnalizowały jego obecność. — Jeśli ruszą na Hope najkrótszą drogą natrafią albo na kompanię Charlie, albo na nas — mówił Lon swoim sierżantom. — Jeżeli tak cholernie zależy im na zajęciu miasta, mogą spróbo- wać wejść do niego bez rozpoczynania walki z nami. — A my będziemy siedzieć bezczynnie i pozwolimy im na to? — spytał Jorgen. — Nie, Weil. Jeżeli spróbują się przedrzeć, uderzyiny na nich z obydwu stron, zmusimy do zatrzymania się. — Rozkazy te pochodziły prosto z kwatery głównej batalionu. — Zatrzyma- my ich, a kompanie z drugiej strony miasta przyjdą nam z po- mocą. Rozkazy nadeszły tak szybko, że Lon domyślił się, że pułkow- nik Black był przygotowany na taką ewentualność. Kapitan Orlis musiał zapewne przekazać dowódcy obawy majora Esterlinga. Lon przypomniał sobie o zakładzie, który przyjął Orlis. „Szkoda. Z przyjemnością skosztowałbym znowu najlepszego wina Ester- linga" — pomyślał. Nie zdobył się jednak na uśmiech. Nadchodziły raporty o starciach w górach. Ataki Zachodu na resztę wojsk siódmego pułku najwyraźniej pomyślane były jako dywersja. Nie starano się kontynuować walki. Cztery my- śliwce Shrike, oddelegowane wcześniej do osłony trzonu sił puł- kownika Flowersa, zostały zawrócone na południe, by wspierać obrońców Hope. Na powierzchni planety żołnierze Zachodu nacierali na miasto. Zmierzali w środek przerwy pomiędzy pozycjami kompanii Alfa i Charlie. Przeciw każdej kompanii wysłano też jednostki flan- kujące — według wstępnych szacunków, każdą w sile plutonu. — Chcą nas zatrzymać ogniem, by umożliwić głównej gru- pie oddziałów przedostanie się pomiędzy nami — powiedział Lon swoim sierżantom po otrzymaniu nowych rozkazów od Or- lisa. — Zostajemy na miejscu. Pierwszy i drugi pluton wyjdą im naprzeciw, by spróbować spowolnić ich przemarsz. Elektroniczne sondy dźwiękiem zasygnalizowały wykrycie wroga i rozpoczęły nadawanie obrazu wideo. Lon przyglądał się, obserwując tyralierę żołnierzy Zachodu zmierzających w stronę perymetru kompanii. — Przygotujcie się — powiedział swoim podoficerom. — Są pięćset jardów od nas. Przygotować miotacze. Rozpocząć ostrzał, kiedy tylko cele znajdą się w zasięgu przyrządów celowniczych. — W każdej drużynie jeden z żołnierzy uzbrojony był w miotacz energetyczny. Była to broń mogąca zabić człowieka po cichu, za- nim zorientował się, że wzięto go na cel. Strzelcy wyborowi przygotowali miotacze. Lon przyjął pozycję strzelecką, pozostając z drugą drużyną pierwszego plutonu. W tej chwili nie było potrzeby rozciągnięcia oddziału dla zabezpieczenia opuszczonej przez żołnierzy Carla Hopera części perymetru. „Dopóki wiemy, gdzie jest przeciwnik, i dopóki nie spróbuje nas obejść, możemy utrzymywać pozycję" — myślał Lon. Zamierzał obserwować każdy ruch oddziałów wroga, by być gotowy do nakazania ludziom zmiany stanowisk, w razie gdyby pojawiło się niebezpieczeństwo oskrzydlenia. Pluton zmierzający w stronę obozu zatrzymał się trzysta jar- dów od perymetru. Były już pierwsze ofiary, żołnierze Zachodu gotowi byli odpowiedzieć ogniem. — Chcą nas przycisnąć ogniem zaporowym — przypominał Lon sierżantom. — Jeżeli jeszcze nie wiedzą, że połowa naszych sił jest poza obozem, to tym lepiej dla nas. Nie pozwólmy im po- dejść bliżej. Lon zaczął strzelać krótkimi seriami i tylko wtedy, kiedy dobrze widział cel. „Musimy prowadzić wystarczająco silny ogień, by nie zorientowali się, że w obozie jest nas tylko połowa. W ten sposób damy pozostałym szansę zajścia ich z flanki. Potem zobaczymy". Minęło pięć minut, zanim rozpoczęła się strzelanina w prze- rwie między kompaniami Alfa i Charlie. Dwa plutony z każdej z nich zaatakowały z obydwu stron szpicę trzonu sił Zachodu. Kompania Delta, której obóz znajdował się w pobliżu południo- wo-zachodniego narożnika Hope, wysłała dwa plutony, by zajść wroga z boku. Walka w powietrzu toczyła się teraz bliżej miasta. Zachód poderwał do walki wszystkie swoje jednostki latające i więk- szość skierowano przeciw obrońcom Hope. Myśliwców Shrike było zbyt mało, by dorównać liczebnie siłom Zachodu, ale więk- szość pilotów maszyn KND była weteranami wielu starć. Ich wrogowie nie mieli doświadczenia. Lon dojrzał kilka eksplozji w powietrzu, ale nie potrafił stwierdzić, która strona poniosła straty. Strzelcy Zachodu mieli też inną pomoc. Na pozycje obronne kompanii Alfa i Charlie posypały się pociski moździerzowe. Nie wyrządzały wielkiej szkody, nie tylko dlatego, że każdą z kom- panii ostrzeliwały zaledwie po dwa moździerze. Drugim powo- dem było to, że kierowano ogień w sposób nieefektywny, a na- jemnicy mieli czas na przygotowanie się. Ich okopy były wąskie, a linie obrony na tyle nierówne, że jedno trafienie nie stanowiło jeszcze katastrofy. — Są za daleko, byśmy mogli cokolwiek zrobić — zameldo- wał Lon kapitanowi Orlisowi. — Wygląda na to, że najbliższy moździerz jest tysiąc dwieście jardów stąd. — Nie możemy na razie wezwać wsparcia shrike'ów — od- powiedział Orlis. — A nie chcę uszczuplać naszych sił, wysy- łając oddział, by się zbliżył. Rozmieść ludzi w jak największych odległościach. Niech strzelcy wyborowi z miotaczami wypatrują celów. Nawet dla nich trafienie będzie zależało od szczęścia, ale może komuś się uda. Lon rozciągnął swoich ludzi w rząd wzdłuż większej części perymetru, kilku zaś wycofał w głąb obozu, by zminimalizować straty spowodowane celnym trafieniem z moździerza. Sam udał się w kierunku zachodnim. Starał się dotrzeć do punktu obserwa- cyjnego na niewielkim wzniesieniu, by zobaczyć, jak rozwija się starcie w przerwie między kompanią Alfa i Charlie. Walka była tam zaciekła i trwała już ponad kwadrans. Tylko od czasu do czasu odbierał meldunki od Carla Hopera, słysząc w tle krzyki i ostre słowa żołnierzy. — Kapitanie! — Lon aż zamrugał, słysząc krzyk Carla. — Potrzebna nam pomoc, i to zaraz! Walczymy z dwiema pełnymi kompaniami, długo się nie utrzymamy! — Kompania Delta jest już niemal na pozycji, po waszej le- wej — odparł Orlis. — Cofnijcie się nieco, jeśli musicie. Po- zwólcie im... Rozległa się głośna eksplozja, najwyraźniej granatu, spotęgo- wana dodatkowo przez mikrofon radia. Głos Orlisa był niesły- szalny na tle wybuchu. Lon zamrugał, czując niemal fizyczny ból wywołany hałasem w słuchawkach. Potrząsnął głową, pró- bując pozbyć się dzwonienia w uszach. Minęło trzydzieści albo czterdzieści sekund, zanim mógł usłyszeć cokolwiek poza echem wybuchu. — Carl, jesteś tam?! — krzyczał Orlis. — Hoper? — Kapitanie, tu sierżant Grawley. Wydaje mi się, że porucz- nik nie żyje. Kadet też. Nikt jeszcze do nich nie dotarł, ale granat wybuchł cztery albo pięć stóp od nich. Lon mimowolnie wstrzymał oddech. Ernst Grawley był sier- żantem pierwszego plutonu. — Grawley, ty i McCoy — Roy McCoy, sierżant drugiego plutonu — zacznijcie wycofywać się w kierunku naszej pozy- cji. Kompania Charlie osłoni was ogniem, zanim sama rozpocz- nie odwrót. Przepuścimy nieprzyjaciela, by napotkał drugą linię obrony. — Zrozumiałem, kapitanie — powiedział Grawley. — Roy słucha naszej rozmowy. Zaczniemy odwrót natychmiast. Mamy co najmniej dwudziestu rannych. — Nolan, wyślij jedną drużynę, żeby pomogła im z rannymi — rozkazał Orlis. — Tak jest, kapitanie. — Lon przywołał gestem Dava Grot- ta. Jego drużyna znajdowała się najbliżej rannych. Lon poczuł chęć, by pójść i pomóc, ale powstrzymał się. Jego miejsce było przy ludziach, zwłaszcza teraz, po śmierci Carla Hopera. Musiał spróbować zapomnieć o Carlu. Miał zadanie do wykonania. Opła- kiwanie przyjaciela będzie musiało poczekać. Reszta ludzi Łona zaczęła intensywniej się ostrzeliwać, by osłonić drużynę wysłaną po rannych i powracające plutony. Lon użył wyświetlacza w hełmie, by zorientować się, ilu wrogów i ilu sprzymierzeńców znajduje się w wyrwie w perymetrze na zachód. Skierował ogień na wrogów znajdujących się najbliżej pierwszego i drugiego plutonu. Niebo się rozjaśniało, ale w powietrzu unosił się lekki, płożący się dym. Jeden ze shrike'ów wyrwał się z walki w powietrzu i nadle- ciał z północy, obniżając lot i wystrzeliwując dwie rakiety w naj- bliższe stanowisko moździerzowe nieprzyjaciela. Potem skręcił, by objąć ogniem z wielolufowego działka Gatlinga oddział, który wdarł się już między pozycje kompanii Alfa i Charlie. Ostrzał trwał zaledwie sekundę, bo pilot nie chciał narazić na niebezpie- czeństwo wycofujących się żołnierzy KND. Pilot skręcił gwałtow- nie tuż przed Hope, by ponownie przelecieć nad kolumną nie- przyjaciela. Kiedy zawrócił, żołnierze Alfy i Charlie zrobili mu już nieco więcej miejsca. Wystrzelił rakiety i otworzył ogień z działka, przelatując nisko nad głowami nieprzyjaciół, po czym zaczął znowu gwałtownie się wznosić. Leciał najszybciej, jak tylko pozwalały na to silniki shrike'a, bo na ogonie miał już dwie rakiety ziemia-powietrze. Wyścig przyciągnął uwagę Łona. Przez kilka sekund zdawało się, że obie rakiety zdążą trafić myśliwiec, zanim ten wzniesie się ponad ich zasięg pionowy. Pilot robił uni- ki i wystrzelił flary, by zmylić systemy naprowadzania poci- sków, na pewno próbował też wywieść je w pole za pomocą elektronicznych systemów obronnych samolotu. Jedna z rakiet nagle odbiła na lewo i zaczęła spadać, eksplodu- jąc tysiąc stóp dalej i nikomu nie czyniąc krzywdy. Pilot myśliwca skręcił gwałtownie na prawo, na wschód, stopniowo zwiększając odległość od pocisku. Myśliwiec zniknął w końcu z pola widze- nia Łona, a pocisk pozostał widoczny tylko dzięki jasnemu pło- mieniowi wylotowemu napędu. Łon patrzył jeszcze przez kilka sekund, ale eksplozja nie nastąpiła. Myśliwiec nie powrócił. Łon uznał, że odleciał na orbitę, by wylądować na pokładzie lotniskowca. Uzupełnienie paliwa, amu- nicji i powrót zajmie mu co najmniej godzinę. Łon uważnie wpa- trywał się w horyzont na północy, szukając innych jednostek la- tających, obcych lub nie. Niczego nie dostrzegł, ale nie mógł marnować czasu. Jego ludzie byli w niebezpieczeństwie. Potrze- bowali jego uwagi. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jeden z moździerzy ucichł. Walka w zachodniej części perymetru znowu się zaostrzy- ła, jednak tylko na dwie minuty, których potrzebowała drużyna Grotta, by pomóc kolegom w odwrocie i powrocie do okopów. Na rannych czekali już sanitariusze. Pojawił się kapitan Orlis, by ocenić rozmiar strat. Było źle. Obydwa plutony straciły w sumie dziewięciu ludzi, a jedna czwarta pozostałych przy życiu była ranna. — Ostrzeliwujcie wroga, kiedy będzie się przebijał — po- wiedział Orlis do Łona. — Sam zajmę się dowodzeniem pierw- szym i drugim plutonem, dopóki nie znajdziemy czasu na reorga- nizację. Dwa plutony Delty otrzymały nowe rozkazy. Zamiast okrą- żyć kompanię Charlie, mieli przejść przesmykiem między dwo- ma obozami na północy i Hope. Mieli uderzyć na wroga, kiedy tylko ten znajdzie się w zasięgu, następnie zaś wycofać się, by nie zostać złapanym w krzyżowy ogień pomiędzy siłami Zachodu i obrońcami Hope. Słońce wzeszło, już ponad połowa jego tarczy wyglądała znad horyzontu, rozpraszając poranny półmrok. Kom- pania Delta nie będzie mogła wykorzystać osłony ciemności. Bę- dą musieli wycofać się, zanim wróg podejdzie zbyt blisko. Właśnie wtedy pojawiła się druga fala wojska Zachodu, lądu- jąc na południowym zachodzie Hope. Lotu promów nie zakłóciły żadne ataki myśliwców KND. Wszystkie maszyny najemników musiały wrócić do jednostek macierzystych, by uzupełnić uzbro- jenie. 23 Nawet bez wsparcia myśliwców najemnicy nie byli pozbawieni osłony powietrznej. Trzy promy, które dotąd stały na lądowisku w pobliżu drugiego batalionu, znalazły się w po- wietrzu, zanim drugi rzut oddziałów Zachodu zdążył wylądować. Promy, uzbrojone w dwa działka napędowe systemu Gatlinga i wyrzutnie pocisków niekierowanych, były czymś więcej niż tylko transporterami personelu; jednak mniej zwrotne niż my- śliwce i bardziej podatne na ogień z ziemi. Trzy maszyny KND nie ośmieliły się długo pozostawać w zasięgu nieprzyjaciela. Uderzyły szybko, wystrzeliwując większość zapasu amunicji, po czym odleciały w stronę orbity, ale w ciągu tych kilku sekund siły wroga odczuły ich obecność. Jeden z promów wroga eksplo- dował przy lądowaniu, drugi podczas wyładowywania desantu. — To nam pomoże — powiedział Orlis do Łona. — Dowódz- two batalionu szacuje, że Zachód ma w okolicy tysiąc żołnierzy, może więcej. I zdaje się, że nadlatuje ich jeszcze więcej. — Nawet jeśli jest ich tu tysiąc, nadal mamy niewielką prze- wagę liczebną, biorąc pod uwagę załogę garnizonu w Hope — zauważył Lon. — Czy nasze myśliwce zdążą wrócić, zanim przy- będą posiłki Zachodu? — Będą dokładnie w tym samym czasie — powiedział Orlis. — Zachód znowu atakuje resztę pułku, zmuszając CIT, by prze- niosło tam część myśliwców. Nie było czasu na rozmowy. Lon wraz z kapitanem cały czas próbowali zreorganizować kompanię Alfa. Sanitariusze opatry- wali rannych. Kilku z nich przeniesiono do namiotów wewnątrz obozu i umieszczono w przenośnych komorach regeneracyjnych. W drużynie Dava Grotta tylko jeden człowiek był lekko ranny. Ranę szybko opatrzono i żołnierz wrócił do oddziału. W obozach kompanii Alfa i Charlie najemnicy ściągali tylko część ognia przeciwnika, poruszającego się przesmykiem w stro- nę Hope. Część żołnierzy Zachodu parła naprzód, reszta osłania- ła ich ogniem. „Jeżeli nie mają w odwodzie posiłków, ta taktyka to samobój- stwo" — pomyślał Lon. „Zostaną okrążeni przez przeważające siły". Po dwudziestominutowej przerwie pociski moździerzowe za- częły znowu spadać na obóz. Padały jednak rzadziej, a celność wca- le się nie poprawiła, jakby operatorzy moździerzy chcieli tylko za- sypać obóz gradem pocisków, by przycisnąć wroga do ziemi. — Chyba przesunęli moździerze — powiedział Lon do Wei- la Jorgena. — Są teraz za linią ich wojska, pośrodku — stwierdził Jor- gen, kiwając głową. — Zdaje się, że zostawili dla osłony moź- dzierzy nie więcej niż drużynę strzelców. — Myślisz, że udałoby ci się wraz z dwiema drużynami ich uciszyć? — Nocą, oczywiście — odpowiedział Jorgen. — Ale teraz, ; w dzień? Nie udałoby nam się zrobić tego wystarczająco szybko, mogłoby się wcale nie udać. Pewnie przesuną je znowu, zanim się zbliżymy. Lon zawahał się. Tak czy inaczej, trudno byłoby mu przeko- nać do tego pomysłu kapitana Orlisa. — Pewnie masz rację. Cóż, to tylko taki pomysł. — Wzru- szył ramionami. Jorgen zaśmiał się krótko, charkotliwie, bez humoru. — Wiem, panie poruczniku. Sam się nad tym zastanawia- łem, myślę o tym za każdym razem, kiedy któryś z tych granatów spada w pobliżu mnie. — Miejcie miotacze wymierzone w ich kierunku. Może uda nam się zdjąć któregoś z celowniczych. — Już paru zdjęliśmy — powiedział Jorgen cicho. Potem od- szedł, wracając do swej drużyny. Następnych dwanaście promów Zachodu wylądowało, tym razem na wschód od Hope, pomiędzy obozami kompanii Alfa i Bravo. Maszyny nadleciały szybko i nisko, a ich pasażerowie wybiegli na zewnątrz, jakby goniły ich ogary piekieł. W pewnym sensie tak właśnie było. Powracające shrike'i były już niedaleko. Piloci promów błyskawicznie przyspieszyli w atmosferze Aldri- nu, wykorzystując siłę grawitacji, przeciążając ludzi i maszyny i hamując w ostatniej chwili. Huk maszyn przekraczających ba- rierę dźwięku i ryk silników przełączonych nagle na ciąg wstecz- ny zagłuszały odgłosy walki. Myśliwce odpaliły pierwsze poci- ski z daleka, w stojące na ziemi promy i wysiadających z nich ludzi. Ogień z działek nie wchodził w grę, dopóki myśliwce nie zmniejszyły prędkości, inaczej bowiem wleciałyby w chmurę własnych pocisków. Uziemione promy stanowiły łatwe cele. Trafiono wszystkie sześć. Jednak żołnierze zdążyli już odbiec na bezpieczną odleg- łość. Jedyne ofiary stanowili członkowie załóg — jeżeli oczywiś- cie i oni natychmiast nie opuścili maszyn. Mieli do dyspozycji osiem shrike'ów, dwie formacje po cztery maszyny, oddzielone w czasie o dwadzieścia sekund. Rozdzieliły się na wysokości dziesięciu tysięcy stóp, robiąc sobie wzajemnie miejsce na manewry, w razie gdyby wystrzelono w ich kierunku pociski ziemia-powietrze. Lon zadarł głowę. Na chwilę myśliwcom udało się spowolnić tempo walki kompanii Alfa. Żołnierze Aldrinu Zachodniego bar- dziej martwili się zagrożeniem z powietrza. Nawet moździerze przerwały ostrzał obozów, choć nie stanowiły dla samolotów żadnego zagrożenia. Lon wykorzystał chwilę ciszy, by odebrać meldunki od do- wódców drużyn oraz rozkazy od kapitana Orlisa i z kwatery głównej batalionu. Pozostałe bataliony pułku znowu zostały za- atakowane, tym razem znacznie skuteczniej, z większym przeko- naniem. Choć nie było na ten temat żadnych wieści, Lon uznał, że drugi batalion nie może liczyć na żadne posiłki, aż do przybycia dwunastego pułku. Zachód skoncentrował wokół Hope co naj- mniej tysiąc pięciuset żołnierzy, może nawet dwa tysiące. Po- łączone siły obrońców — najemnicy, garnizon Wschodu i mili- cja z Hope — co najwyżej dorównywały liczebnie siłom wroga. Prawdopodobnie jednak przewaga była po stronie Zachodu. „Czy powinniśmy już schronić się w Hope?" — zastanawiał się Lon. W obecnych warunkach skoncentrowanie sił w grani- cach jednego możliwego do obrony perymetru mogłoby okazać się najlepszym posunięciem, mimo doktryny najemników stawia- jącej przede wszystkim na zachowanie mobilności. „Raczej nie je- steśmy mobilni, kryjąc się w dwóch obozach, a na tej sawannie nie ma dość naturalnych osłon, byśmy mogli pozwolić sobie na stoso- wanie zwykłej taktyki. Wewnątrz miasta przynajmniej mieliby- śmy wszystkie nasze siły, moglibyśmy bronić się aż do desantu dwunastego pułku. Jednak gdyby nie udałoby się wykonać ma- newru, zanim Zachód zamknie okrążenie wokół Hope, mogłoby później okazać się to trudne — i kosztowne. Jeśli zostaniemy na zewnątrz — Lon starał się rozpatrywać sytuację w taki sam spo- sób, jak robili to oficerowie w sztabie pułkownika Blacka — zmusimy Zachód do podzielenia sił na kilka części. Nie mogą nas zignorować. Bylibyśmy jak cztery wielkie noże wycelowane w ich plecy". Wybuch w powietrzu odwrócił jego uwagę od rozważań na temat taktyki walki. „Każdy samolot, jaki stracimy, to jeden mniej do osłaniania naszych pleców" — myślał Lon. „Ile już strącono?" Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Nie mógł śledzić wydarzeń na niebie. — Nolan! — Tak jest — odezwał się Lon, natychmiast odpowiadając na wezwanie kapitana Orlisa. — Zacznij przemieszczać swoje plutony na południe i połu- dniowy zachód, ale niech pozostaną w okopach. Zostawię pierw- szy i drugi pluton dla obrony reszty perymetru. Musimy przycis- nąć tych, którzy przedarli się przez wąskie gardło. Kiedy tylko CIT rozezna się w sytuacji, przejdziemy do kontrataku. Wszyst- ko się pomieszało, nikt nie wie, która jednostka gdzie jest. Siły Zachodu są jeszcze bardziej rozproszone niż nasze. Musimy do- wiedzieć się, co jest grane, zanim zdołamy przeprowadzić jakąś skuteczną akcję. — Wydam rozkazy ludziom, kapitanie. Rozumiem, że bę- dziemy ich ścigać, a nie tylko strzelać z bezpiecznej odległości? — Taki jest plan. W każdym razie będzie, kiedy dowiemy się, gdzie najłatwiej boleśnie ich trafić. Ruszajcie i bądźcie w po- gotowiu. Będę teraz dość zajęty, muszę zorganizować pozostałe plutony i znaleźć lepsze osłony medykom. Siły Zachodu zakończyły już penetrację przesmyku pomię- dzy kompaniami Alfa i Charlie. Północna część pola bitwy była teraz niemal cicha. Nawet drużyny moździerzowe przeszły przez przesmyk, być może po to, by zacząć bombardować Hope. Lon przekazał swoim podoficerom rozkazy, sam zaś został z drużyną Grotta, dopóki reszta drużyn nie była gotowa do przejęcia ich po- zycji — na wypadek gdyby Zachód postanowił zostawić kilku żołnierzy za liniami, by wykorzystać słabe punkty w obronie Alfy. System okopów i łączących je rowów okazał się bardzo przy- datny. Ludzie Łona mogli poruszać się niepostrzeżenie, także dla uniknięcia wciąż strzelających z maksymalnej odległości snajpe- rów wroga. Kiedy tylko pierwsze drużyny drugiego plutonu na- deszły ze wschodu, Lon przekazał kody min i sond zwiadow- czych ich dowódcom. Potem zaczął przemieszczać się na nową pozycję wraz ze swą drużyną. — Upewnijcie się, że każdy ma pełen zapas amunicji i wo- dy — mówił do swych podoficerów. — Kiedy ruszymy do akcji, nikomu nie może niczego zabraknąć. Nie wiadomo, jak długo będziemy musieli działać samodzielnie. — Po chwili zastano- wienia dodał: — Powiedzcie im też, żeby wzięli pakiety żywno- ściowe. Kiedy dotarli na stanowisko w pobliżu południowo-zachod- niego narożnika obozu, Dav Grott podał Łonowi pakiet z racją liofilizowanej żywności. Lon skinął głową, ale odłożył pakiet. Zanim mógł zrobić sobie przerwę na posiłek, musiał jeszcze do- brze przyjrzeć się przedpolu plutonu. Przełączył wizjer hełmu na maksymalne powiększenie i powoli, dokładnie zlustrował cały teren przed stanowiskiem oddziału. Skoro w CIT i dowództwie batalionu panował zamęt, chciał mieć jak najwięcej informacji z pierwszej ręki. Niemal całe zboże zebrano z pól, pozostawiając szerokie pasy ziemi pozbawione jakiejkolwiek osłony. Część traw sa- wanny wypaliła się podczas walk. W niektórych miejscach wi- dok zasłaniała powoli rozwiewająca się mgiełka gorącego po- wietrza i dymu. Zewnętrzny pierścień obronny Hope znajdował się trochę po- nad dwie mile od pozycji Łona. Widział eksplozje granatów i po- cisków moździerzowych, od czasu do czasu także błysk płomienia wylotowego karabinu. Odgłosy bitwy tłumiła odległość i ciężkie, tropikalne powietrze — tło bólu i śmierci. Chwilami pojedynczy dźwięk zagłuszał pozostałe odgłosy. Wyglądało na to, że pętla oblężenia wokół Hope nie została jeszcze zaciśnięta. Zachód jak dotąd wolał zebrać swoje siły na kilku stanowiskach, z których żołnierze mieli czyste pole ostrza- łu całej północnej flanki miasta. „Pewnie wokół miasta wszędzie jest tak samo" — pomyślał Lon. „A na południowym wschodzie mogą nadal prowadzić walkę z kompanią Bravo". To tam wy- lądowały ostatnie posiłki Zachodu. Lon doszedł do wniosku, że wróg pewnie nie miał jeszcze czasu, by dotrzeć na pozycje, z których mógłby przypuścić zmasowany atak na Hope. — Mam nadzieję, że major Esterling i jego ludzie sobie ra- dzą— powiedział cicho. „Muszą też martwić się o cywili, a trud- no powiedzieć, jak ci zareagują na kolejną strzelaninę". Ogląd pola walki nie podniósł Łona na duchu. W świetle dnia, bez najmniejszej nawet osłony, walka mogła być zacięta. W ciemności najemnicy mieli szansę przeczołgać się po ziemi, po cichu, gdy niewiele mogły zdziałać systemy elektronicznego wykrywania ciepła. Ale za dnia... „Ten jeden raz chciałbym, by- śmy mieli ze sobą broń ciężką" — pomyślał Lon. „Artylerię albo kilka czołgów, które wprasowałyby wroga w ziemię. Albo więcej shrike'ów". Pokręcił głową i spojrzał w niebo. Walka w powietrzu znowu oddalała się na północ. Myśliwce Zachodu musiały wrócić do baz, by uzupełnić paliwo i amunicję. Samoloty KND ścigały je. Tym razem CIT nie wysłała wszystkich shrike'ów naraz, zamiast tego rzucała do walki coraz to nowe jednostki, by zastępowały te wracające na pokład lotniskowców, by przez cały czas zapew- niać żołnierzom na ziemi osłonę lotniczą. Niezwykle jasna eksplozja na ziemi odwróciła uwagę Ło- na. Wybuch nastąpił wśród zabudowań Hope. „Spowodował go z pewnością pocisk z moździerza" — zmartwił się Lon. „Musieli trafić w skład amunicji albo materiałów wybuchowych". Przez około trzy minuty płomienie gwałtownie się rozprzestrzeniały, ale pożar szybko przygasł, pozostawiając tylko gęsty, czarny dym. Lon powrócił do oglądania pozycji wroga, próbując zdecy- dować, jaka taktyka zadziałałaby w tej sytuacji najlepiej — tak jakby to on musiał podjąć decyzję. — Nolan? — Głos Orlisa był tym razem łagodniejszy. Nie było w nim słychać napięcia, ale zmęczenie. — Tak, panie kapitanie? — Jesteśmy prawie gotowi. Mamy jakieś dziesięć minut. Pierwszy pluton zostawię w obozie, by pilnował medyków i ran- nych. Pierwszy zostanie, bo najbardziej oberwał w starciu. — Wybór kapitana nie zaskoczył Łona. Pierwszy pluton stracił naj- więcej ludzi. — Sztab pułkownika też zostaje w bazie. Kompa- nia Charlie zostawi w okopach jeden pluton. Reszta sił rusza w stronę Hope. Nie planujemy, powtarzam, nie planujemy wcho- dzić do miasta. Zostaniemy poza zabudowaniami i będziemy sta- rali się trzymać Zachód pod ogniem krzyżowym. Będę z drugim plutonem. Nadal trochę improwizujemy. Nasze dalsze posunię- cia zależeć będą od reakcji Zachodu. Na razie kompanie Delta i i Bravo pozostaną na stanowiskach wewnątrz obozu i będą robić, co się da, stamtąd. — Dziesięć minut. Będziemy gotowi, kapitanie — powie- dział Lon. — Idziemy bez obciążenia. Plecaki zostawcie — dodał Orlis. — Mamy zamiar tu wrócić. — Nie musiał dodawać: „Jeśli zdo- łamy". — Idziemy naprzód w prostej linii szturmowej, sir? — Niezupełnie. Jeżeli Zachód nie dokona znacznych zmian w rozmieszczeniu wojska, kierujemy się w stronę grupy roz- łożonej jakieś dziesięć stopni na lewo od was. Wyruszamy od razu szybkim tempem, dopóki Zachód nie zareaguje; wtedy nie będziemy już mogli stać. Będzie trzeba się czołgać, by podejść do nich jak najbliżej. Nie spodziewam się, żebyśmy zdołali po- dejść bliżej niż na trzysta, może dwieście pięćdziesiąt jardów. To się może w każdej chwili zmienić. — Tak jest, sir. Lon przekazał rozkazy i zdjął plecak. Waga jego oporządze- nia zmniejszyła się dzięki temu o dwadzieścia pięć funtów. „Zdo- łam unieść jeszcze kilka dodatkowych magazynków" — zdecy- dował, choć wcześniej już dodał kilka ładownic. — Weźcie po parę zapasowych magazynków — polecił Lon dowódcom drużyn. — Ale nie obładowujcie się tak, by nie móc się ruszać. Potem pozostało im już tylko czekać. Znowu. 24 Kiedy rozpoczęto marsz w stronę wroga, tyraliera sztur- mowa nie była tym razem ustawiona w równy jak na paradzie szereg. Linie były rozstrzelone, odstępy między poszczególnymi żołnierzami — nieregularne. Każdy pluton rozstawił na przedzie dwie drużyny szturmowe, tworzące pierwszą linię, i jedną druży- nę czterdzieści jardów za linią. Lon szedł z drużyną z tyłu, było to miejsce dowódcy podczas tego typu manewru. Rozglądał się na prawo i lewo, sprawdzając wszystko po wielekroć ruchami tak wyćwiczonymi, że robił to niemal nieświadomie. Kapitan Orlis szedł wraz z drugim plutonem, po lewej. Trzeci pluton był pośrodku, czwarty po prawej. Znacznie dalej na prawo Lon wi- dział kompanię Charlie. Żołnierze poruszali się pochyleni, z kolbami odbezpieczonej broni przy ramionach, z palcami wskazującymi na kabłąkach spustowych. Mrużyli oczy, próbując wypatrzyć wroga, tak jakby mrużenie mogło przybliżyć kogokolwiek z takiej odległości. Mimo spływającego obficie potu Lon nie myślał o ponadstu- stopniowym upale ani też o prażącym słońcu, mimo że trudno było wytrzymać w takich warunkach w hełmie. Był zanadto skon- centrowany na zadaniu czekającym jego samego i jego ludzi. Sku- pił się na wypatrywaniu wroga oraz, znacznie rzadziej, na szuka- niu przeszkód na ziemi pod stopami. Nie martwił się szczególnie o miny i pułapki. Wróg był przez cały czas obserwowany. Pod podeszwami butów szeleściły wyschnięte łodygi zboża, Lon czuł też lekki zapach świeżo skoszonego siana, który przywoływał wspomnienia z dzieciństwa na Ziemi. Próbował się skoncentro- wać i liczyć odległości przed i za linią szturmu. „Przeszliśmy pięćdziesiąt jardów. Hope jest dwie mile stąd. Wróg tylko czte- rysta jardów bliżej". Dopóki tyraliera nie przejdzie co najmniej połowy dystansu, ogień karabinowy wroga stanowił tylko minimalne zagrożenie. Żoł- nierze Zachodu najwyraźniej nie używali miotaczy. Strzelec wy- borowy mógłby, przy sporym szczęściu, trafić w ruchomy cel z odległości nawet większej niż mila, ale większość zużytej na tym dystansie amunicji zostałaby zmarnowana. Zagrożenie og- niem z karabinów stanie się poważne, dopiero gdy znajdą się w od- ległości sześciuset jardów od wroga, nawet w tak odkrytym terenie. Nie było miejsca na bieg. Wszyscy poruszali się powoli, meto- dycznie. Czas zdawał się nie istnieć. Stale słyszalne były odgłosy strzelaniny dobiegające z przodu, stopniowo coraz głośniejsze. Lon nie potrafiłby ocenić, kiedy wróg dostrzeże ich tyralierę. W każdym razie nie doszłoby do panicznego przegrupowania albo otwarcia do najemników chaotycznego ognia. Żołnierze Za- chodu również byli zawodowcami, choć niewielu z nich mogło być weteranami walk z KND. „Tak czy inaczej, w końcu się ruszą" — pomyślał Lon. „Mu- szą nas dostrzec, zrobić coś, by uniknąć wzięcia w kleszcze po- między nami i Hope". Trudno było uniknąć ryzyka znalezienia się w pewnym mo- mencie na linii ognia sprzymierzeńców. Najemnicy mieli poru- szać się pochyleni, a garnizon miasta krył się za barykadami. Nie było jednak gwarancji, że trafieni zostaną tylko wrogowie. Mila. Połowa drogi. Przejście tego dystansu zajęło Dirigentyj- czykom osiemdziesiąt minut. Żołnierze mimowolnie zwolnili tem- po. Od czasu do czasu w ich stronę padał strzał. Większość poci- sków trafiała w ziemię przed linią szturmu, wzbijając obłoczki pyłu. — Rozciągnijmy szereg — powiedział Orlis. — W każdej chwili możemy znaleźć się pod ostrzałem z moździerzy. Lon przekazał rozkaz i gestami ramion wskazał optymalną odległość między żołnierzami, tak by pocisk moździerzowy spo- wodował przy wybuchu jak najmniejsze straty. Dalmierz w jego hełmie wskazywał odległość pięciuset jardów od linii wroga, kiedy nagle usłyszał gwizd spadającego granatu. — Ostrzał! Kryć się! —Niemal równocześnie żołnierze kom- panii Alfa padli na ziemię, od razu w pozycjach strzeleckich, mimo że nadal byli poza zasięgiem karabinów. Pierwszy pocisk uderzył pięćdziesiąt jardów za drugą linią tyraliery. Odłamki i gru- dy ziemi wystrzeliły w górę i opadły, nikomu nie czyniąc szkody. — Powstań! Naprzód! — zakomenderował Orlis. Trzy plutony przeszły kolejnych trzydzieści jardów, zanim spadł następny pocisk. Kompania Alfa znowu padła na ziemię. I tym razem strzał wymierzony był zbyt daleko, ale już tylko o pięćdziesiąt metrów. Po wystrzeleniu dwóch pocisków dla ustalenia zasięgu ob- sługa moździerzy odnalazła własny rytm, szybko posyłając gra- nat za granatem. Dirigentyjczycy biegli naprzód, by jak najszyb- ciej znaleźć się w zasięgu strzału karabinowego. Zmuszali w ten sposób wroga, by przed każdym strzałem zmieniał namiar, spo- walniając tempo bombardowania, padając na ziemię, kiedy wy- cie spadającego pocisku było już bardzo blisko, i podrywając się natychmiast po opadnięciu odłamków. Przeciw najemnikom ope- rowały zaledwie dwa moździerze, niemogące pokryć ogniem sze- regu rozciągniętego na długości trzystu jardów. Kilku Dirigen- tyjczyków było rannych, ale w ciągu pierwszych minut ostrzału nikt nie został wyłączony z akcji. W odległości tysiąca jardów od wroga kapitan Orlis w końcu wydał kompanii rozkaz: „Padnij!" Resztę drogi mieli przebyć, czołgając się. Żołnierze uzbrojeni w miotacze zajęli się odległy- mi celami, zatrzymując się na chwilę, by strzelić, a potem nadra- biali szybko odległość, czołgając się. Strzelcy wyborowi z kara- binami od czasu do czasu również strzelali, ale bez wielkiej nadziei na trafienie konkretnego celu. Strzelali tylko ogniem po- jedynczym, nie seriami, zakłócając wrogowi celowanie i spokój. — Myśliwce wroga na północy! — krzyknął przez radio Dav Grott. — Przygotować wyrzutnie! — rozkazał Lon. Dwóch lu- dzi w każdym plutonie nosiło wyrzutnie pocisków ziemia-po- wietrze. Zatrzymali się teraz i unieśli broń przeciwlotniczą do ramion. — Ostrożnie z tym — powiedział kapitan Orlis. — Z zacho- du nadlatują shrike'i. Uważajcie, do kogo strzelacie. Lon odwrócił się, szukając wzrokiem samolotów. Trudno by- łoby się pomylić. Dwie maszyny Zachodu były już niemal tak blisko, by rozpocząć ostrzał z działek i wyrzutni rakiet. ShrikeM były zdecydowanie dalej i znacznie wyżej. — Szybko — ponaglił Lon — zanim nasze asy przestworzy za bardzo się zbliżą. Sześć pocisków pomknęło w niebo, trzy w każdą z maszyn wroga — które zdążyły jednak wystrzelić własne rakiety jeszcze przed rozpoczęciem manewru unikania. Lon niemal zakrzyknął z radości, kiedy jeden z myśliwców eksplodował. Drugi pilot uniknął pocisków, ale wzleciał prosto na nadlatującą formację shrike'ów. Trzy rakiety wystrzelone przez myśliwce wroga eksplodo- wały przed szeregiem najemników. Ostatni samolot wleciał nie- mal prosto na rakietę wystrzeloną przez jeden ze shrike'ów i eks- plodował pomarańczowoszarą kulą ognia. W czasie gdy uwagę Łona przyciągała walka w powietrzu, piechota wroga ruszyła ze swej niepewnej pozycji pomiędzy dwoma wrogimi oddziałami. Większość żołnierzy posuwała się na wschód, przez linię frontu. Tylko najbardziej wysunięty ku zachodowi oddział ruszył w przeciwnym kierunku. — Obejdźcie drugi pluton — powiedział Orlis do Łona. — Ruszamy za nimi. Lon wydał rozkazy i żołnierze zaczęli zmieniać kierunek mar- szu. Teraz, kiedy moździerze wroga ucichły, najemnicy szli rów- nym krokiem, wyprostowani. Oddział wroga biegł truchtem. — Wygląda na to, że postanowili połączyć się z resztą od- działów po tej stronie — rzekł Orlis. — Bravo ma za dużo robo- ty, by ich zatrzymać, ale garnizon z Hope spróbuje spowolnić ich wypadem. Musimy na razie pozwolić tamtym na końcu oddziału uciec. Nie mamy nikogo dość blisko, by wszcząć pościg. Na razie zagrożenie zostało odsunięte, ale nie na tyle, by przerwać dopływ adrenaliny. Wróg w każdej chwili mógł zatrzy- mać się i wznowić walkę. Mogło nadlecieć więcej myśliwców. Lon nie pozwalał sobie na dekoncentrację. — Kapitanie, potrzebujemy chwili, by opatrzyć rannych — odezwał się. — Nikt nie jest na tyle poważnie ranny, by potrze- bować pomocy lekarza, ale opatrunki kilkorgu by się przydały. — Racja, Nolan, racja. W końcu to nie wyścig — zgodził się Orlis. — Sam mam tutaj dwu ludzi do opatrzenia. Przerwa w marszu trwała nie dłużej niż minutę. Kompania Alfa znowu ruszyła naprzód, dopasowując kierunek marszu, by iść frontem do wycofujących się żołnierzy wroga. Ci znajdowali się naprzeciw północno-wschodniego krańca Hope, czterysta jar- dów od zewnętrznych barykad miasta — zbyt blisko, by uniknąć ostrzału. Zamiast jednak poszukać osłony, żołnierze Zachodu przyspieszyli tylko kroku, by jak najszybciej znaleźć się poza za- sięgiem obrońców, jednocześnie zwiększając odległość dzielącą ich od kompanii Alfa. — Można by pomyśleć, że spieszą się na randkę — zasuge- rował sierżant Girana. — Może i tak, Tebba, ale miej oczy otwarte. W każdej chwili mogą się zatrzymać i zacząć strzelać. — Musi im być strasznie gorąco, panie poruczniku — po- wiedział Tebba. — W końcu się zmęczą. Będą musieli się za- trzymać albo ich żołnierze rozproszą się po drodze. — Może jednak jeszcze nie teraz, Tebba. Mimo że nie są przyzwyczajeni do tutejszego klimatu, mają dwa powody, by biec, póki nie padną. Nas i obrońców Hope. Strach dodaje sił. A niedaleko stąd czekają ich koledzy. — Dobrze, że nie musimy ich gonić. Będzie na to czas, kiedy się zatrzymają, a i tak byłoby najlepiej, gdybyśmy zaatakowali po zmroku. Lon uśmiechnął się. Ciemność nadal była przyjacielem żoł- nierza, mimo stuleci rozwoju sprzętu noktowizyjnego. Noc da- wała poczucie bezpieczeństwa. Nawet najlepszy noktowizor nie zapewniał obrazu wyraźnego jak w dzień. Po następnych pięciu minutach dystans pomiędzy uciekający- mi żołnierzami a kompanią Alfa nadal się zwiększał. — Wstrzymać marsz — wydał rozkaz Orlis, a Lon powtó- rzył go swoim podoficerom. — Batalion rozkazuje przerwać po- ścig — dodał Orlis, kiedy wszyscy żołnierze leżeli już na ziemi. — Wracamy do obozu? — spytał Lon. — Nie — odparł Orlis. — Każ ludziom się okopać, pełny pierścień obronny. Pozwolimy jednostkom Zachodu połączyć si- ły, potem zaplanujemy następne posunięcie. Przypuszczam, że niewiele zrobimy przed zachodem słońca, ale to tylko przypusz- czenie. Okopiemy się i odpoczniemy. Drużyna z pierwszego plu- tonu dostarczy i rozda jedzenie. „Mogliśmy równie dobrze nie ruszać się z obozu" — pomyślał Lon późnym popołudniem. Leżał w płytkim okopie, twarzą w dół, z głową opartą na przedramieniu. „Byłoby nam wygodniej i zaoszczędzilibyśmy siły". Zjadł rację polową i wypił dość wody, by uniknąć odwodnienia. Słońce jednak nieustannie prażyło i nie było sposobu, by się przed nim osłonić. Można się było tylko pocić. I myśleć. Walka naziemna została chwilowo przerwana, z wyjątkiem wymiany strzałów przez strzelców wyborowych po obu stronach — zbyt daleko jednak, by miało to wpływ na kompanię Alfa. Spośród jednostek KND tylko Bravo nadal toczyła bezpośrednią walkę, ale nawet tam strzały padały z rzadka. Hope nadal znajdo- wało się pod ogniem od południa, ale strzelano sporadycznie. Na- wet walka w powietrzu ustała. Od trzech godzin w pobliżu Hope nie pojawił się żaden samolot. Zachód nie próbował też sprowa- dzić posiłków. Zgodnie z ostatnimi szacunkami CIT i sztabu pułkownika Blacka, Zachód dysponował w okolicy Hope mniej więcej dwoma tysiącami żołnierzy. Dawało im to przewagę trzech do dwóch w starciu z połączonymi siłami drugiego bata- lionu, garnizonu z Hope i cywilnych ochotników milicji. Było dużo czasu na myślenie, zbyt dużo. Nikt w trzecim ani w czwartym plutonie nie zginął w walce, ale Lon pamiętał o śmierci Carla Hopera i Esaua 0'Fallona. W ciągu ostatnich trzech lat Carl stał się jego bliskim przyjacielem. A 0'Fallon... był obie- cującym kadetem, choć wykazywał nieco zbyt wiele zapalczywości w dyskusji. „Dzięki niemu nie wychodziłem z wprawy" — pomy- ślał Lon z uśmiechem, wspominając niektóre ożywione dysku- sje. Śmierć była ryzykiem zawodowym dla najemnika, który żył przecież z wojny. W korpusie nigdy nie próbowano tworzyć in- nego wrażenia. „Śmierć to nasz zawód, zarówno jej zadawanie, jak i przyjmowanie", głosił wyryty w kamieniu napis przy wejściu na cmentarz w głównej bazie. Zmarli, których ciała można było odzyskać, oraz ranni zawsze pierwsi wracali do domu z kontraktu. Niesiono ich z honorami na czele parady, przed szeregiem defila- dowym pułków. Myśli Łona biegły ku Sarze, choć nie znajdował w nich zwy- kłej radości. Wspomnienia oraz miłość i tęsknota były zbyt bo- lesne. Śmierć ciążyła mu na duszy, a także myśl o tym, jak bar- dzo pragnie powrócić na Dirigent, do domu, do Sary. Obraz jej twarzy zdawał się w jego sercu rozmazany, jakby skryty za zasło- ną łez. Lon poczuł, jak w jego piersi coś narasta, podświadoma potrzeba ulgi, jaką można znaleźć w płaczu. Podniósł głowę tyl- ko na tyle, żeby otworzyć wizjer hełmu i przetrzeć oczy. Nie chciał, nie mógł teraz płakać. Jeszcze nie. Z powodu popołudniowego upału niewiele było zajęć. Od czasu do czasu Lon wywoływał swych sierżantów i dowódców drużyn albo nasłuchiwał instrukcji od kapitana Orlisa i dowódz- twa batalionu. Wieści jednak były skąpe, nie podjęto jeszcze de- cyzji co do dalszych planów. Tylko w górach, tysiąc mil na północny wschód od Hope, nadal trwały walki. Pułkownik Flo- wers przedłużał starcie z batalionami armii Zachodu, próbując wymusić na rządzie decyzję albo doprowadzić do przerwania walki, by móc wesprzeć posiłkami drugi batalion. Słońce powoli wędrowało ku zachodowi w najgorętszych godzinach dnia. Lon czuł otępiający wpływ słońca, ale nie poddawał się temu. Jego pamięć funkcjonowała doskonale. Spróbował skupić się na ćwiczeniach rozciągających, ale okop nie pozwalał mu w pełni się wyprostować. Wysiłek wzmocnił je- dynie poczucie zamknięcia i ciasnoty. Podniósł głowę, by zlu- strować horyzont; jeszcze jeden sposób, by od czasu do czasu zająć umysł na minutę czy dwie. Według odczytu czasu w hełmie Łona była godzina 16.52, kiedy ponownie odezwał się Orlis. — Czekamy na zmrok — powiedział, a w jego głosie sły- chać było przemęczenie. — Być może wróg również na to czeka. Jeśli chcą zrobić cokolwiek, muszą to zrobić tej nocy. Jutro wy- ląduje dwunasty pułk, a wtedy będzie już po wszystkim. W każ- dym razie tutaj, w Hope. — Może powinniśmy coś zrobić, zanim oni nas uprzedzą, kapitanie — podsunął Lon. — Utrudnić im planowanie, zamiast czekać na realizację przygotowanego przez nich scenariusza. — Wspomnienie o „gotowaniu" sprawiło, że poczuł, jak bardzo jest gorąco. Przymknął oczy. — Wiem, ale nocąshrike'i mogą działać bezpieczniej niż za dnia. Będą prawie całkowicie niewidoczne dla wroga. CIT dono- si, że straciliśmy już pięć maszyn. Nie zamierzają narażać reszty. Pułkownik Flowers chce, by samoloty osłaniały wszelkie próby transportowania posiłków z gór tutaj, jeżeli tylko uda się prze- rzucić promy. — Tutaj robi się ciemno godzinę później niż w górach, praw- da, kapitanie? — spytał Lon. — Mniej więcej. Kiedy tu zajdzie słońce, w górach będzie już całkiem ciemno. 25 Zachodzące słońce Aldrinu zmieniło barwę na ciemno- pomarańczową. Nie pojawił się żaden z wściekłych odcieni czer- wieni, które Lon zapamiętał z zachodów słońca na Ziemi. Aldrin był niemal całkowicie wolny od wytworzonych przez człowie- ka zanieczyszczeń. Nie mając niczego lepszego do roboty, Lon oglądał zachód słońca z fascynacją, jaką rzadko wywoływały w nim zjawiska naturalne. Pamiętał swój ostatni wschód i za- chód słońca na Ziemi, i podobną fascynację, połączoną ze świa- domością, że ogląda je po raz ostatni. Zadbał o potrzeby swoich ludzi oraz o własne. Wszyscy zjedli posiłek. Napełniono manierki. Jedna z drużyn pierwszego plutonu dostarczyła wodę i jedzenie, robiąc kilka rund w obie strony. Roz- kazem dnia było: odpoczywać, póki można. Noc mogła być długa i niespokojna. Nikt nie opuszczał okopów. Każdy z żołnierzy po- zostawał sam, oddalony od kolegów z drużyn nawet o dwadzie- ścia pięć stóp. Na kanałach radiowych oddziałów również nie dało się słyszeć żadnych czczych pogaduszek. „Małe szanse, że ci z Zachodu zapomną o nas — myślał Lon — ale nie ma powodu, by im przypominać, gdzie jesteśmy, w ra- zie gdyby podsłuchiwali nasze transmisje". Nie wydano rozkazu zachowania ciszy radiowej, ale dowódcy drużyn sami przerywali wszelkie rozmowy. Wielogodzinne czekanie wyczerpało pamięć Łona, co było swego rodzaju błogosławieństwem. Bezczynne leżenie w prażącym słońcu otępiało, a pot pojawiał się i wysychał, nie chłodząc ciała. Nawet największe troski, które z czasem mogłyby przerodzić się w strach, zniknęły ze znużenia. Długie popołudnie odświeżyło wartość starej wojskowej maksymy: „Spiesz się powoli". Różnice pomiędzy stanem rozbudzenia i snu zdawały się nie- wielkie, poza meldunkami nadawanymi przez radio. Lon raz po raz zapadał w niespokojną drzemkę. W innych okolicznościach takie popołudnie spędzone na lenistwie mogłoby okazać się wręcz błogosławieństwem — nawet gdyby w pobliżu krążyły muchy, usypiając swoim brzęczeniem. Ale tutaj nie było ani much, ani też niczego, co by je przypominało. Tropikalny żar najwyraźniej rozciągnął swój usypiający wpływ także na miasteczko Hope i jego otoczenie. Lon od trzech godzin nie słyszał ani jednego wystrzału, ani na lądzie, ani w powietrzu. Raporty pozostałych kompanii drugiego batalionu potwierdzały tylko jego wnioski. Nigdzie nie prowadzono walk. Armia Zacho- du okopała się pospiesznie i zdawała się również czekać do na- stania wieczornego chłodu i ciemności. W końcu słońce dotknęło horyzontu i powoli się za nim cho- wało. Lekki wietrzyk, pierwszy tego dnia, powiał w momencie, kiedy gwiazda Aldrinu w jednej trzeciej schowana była za nie- mal płaskim zachodnim horyzontem. — Wysłano myśliwce, by uderzyły na siły Zachodu w gó- rach — powiedział głos — ktoś ze sztabu batalionu. — Promy mają czekać, nadlecą w ciągu dziesięciu minut, kiedy tylko na ziemi będzie bezpiecznie. „Mam nadzieję, że im się uda" — pomyślał Lon. Dobrze by- łoby mieć podczas nocnego ataku wsparcie w postaci następnego batalionu. Albo więcej niż batalionu. Lon jednak nie oczekiwał cudów. Reszta siódmego pułku była związana walką. Dobrze bę- dzie, jeżeli uda się bezpiecznie przerzucić jeden batalion. „Dzięki temu zdołamy się utrzymać do momentu lądowania dwunastego pułku" — uznał. — Weil, Tebba. — Lon przełączył radio na kanał dowodze- nia. — Skontaktujcie się z dowódcami drużyn. Zrobimy trochę ćwiczeń rozciągających. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z pla- nem, niedługo powinniśmy wyruszyć. Nie chcę, żeby wszyscy utykali jak stuletni pijacy. Dopilnujcie, żeby wszyscy pili dużo wody. Skurcze mięśni nóg też nam niepotrzebne. Obaj sierżanci potwierdzili przyjęcie rozkazów. Lon uniósł zasłonę hełmu, by przetrzeć twarz i oczy, zmusić się do pełnej koncentracji. Zdjął hełm, by podrapać się w głowę i choć przez chwilę odetchnąć świeżym powietrzem. Potem nałożył hełm z powrotem — nie śmiał długo pozostawać bez osłony głowy — i rozpoczął serię ćwiczeń, rozciągając mięśnie rąk i nóg na tyle, na ile było to możliwe w ograniczonej przestrzeni okopu. Kiedy po dziesięciu minutach skończył, wypił kilka małych łyków wo- dy, kilkakrotnie obracając każdy z nich w ustach, maksymalnie wykorzystując każdą odrobinę wilgoci. Nadchodzący zmierzch przyniósł ze sobą spadek temperatu- ry. Łonowi zdawało się, że jest chłodniej, niż wskazywał odczyt temperatury w wizjerze hełmu. Zachód słońca pomagał, dawał odrobinę psychologicznego i fizycznego komfortu. „Godzina, może dłużej" — pomyślał Lon, zastanawiając się, kiedy nadejdą rozkazy wyruszenia. W stustopniowym upale mniej czasu spędzał na zwykłych medytacjach młodszego oficera na te- mat taktyki, nie chciało mu się zgadywać, jakie rozkazy wydadzą przełożeni — ani dlaczego. Trochę spraw jednak przemyślał. Nie było wielu możliwości. Pierwszą zmienną równania było pyta- nie, czy drugi batalion będzie działał sam, czy też otrzyma posił- ki. W tym drugim wypadku każde następne posunięcie byłoby łatwiejsze. Odwód mógłby dokonać desantu za pozycją wojsk Zachodu i zepchnąć ich bojem w stronę Hope. Drugi batalion ru- szyłby w tym samym kierunku, próbując uwięzić wroga pomię- dzy dwoma oddziałami, zmusić go do poddania się lub walki w niekorzystnych okolicznościach. Taktyka młota i kowadła. Jeżeli jednak Zachód wcześniej rozpocznie jakiekolwiek dzia- łania, wszystkie kalkulacje Łona okażą się nic niewarte. Czekał na raporty o postępach walk na północnym wschodzie, w górach. Przez dłuższy czas jednak nie usłyszał nic, nie było nawet zdaw- kowych doniesień. Tropikalny zmierzch zdawał się Łonowi przyspieszony. Nie- bo ciemniało zbyt szybko. W ciągu kilku minut po zachodzie słońca na wschodzie widać już było gwiazdy, niebiański kobie- rzec rozwinął się błyskawicznie. — Teraz już w każdej chwili — mruknął Lon do siebie. Było tak ciemno, że myśliwce byłyby widoczne tylko jako cienie za- krywające gwiazdy, a to nie dawało żołnierzowi z wyrzutnią ra- kiet dość czasu nawet na wstępne namierzenie celu. Dowódca żołnierzy Zachodu mógł już zacząć przemieszczać swych ludzi w stronę Hope, korzystając z osłony mroku. — Kapitanie? — wyszeptał Lon, łącząc się przez radio z Or- lisem. — Zaczęło się już coś dziać? — Właśnie miałem się z tobą kontaktować — odparł Orlis, również szeptem. — Ruszamy, ale po cichu. Trzymamy się ni- sko, musimy przebyć jak największą odległość dzielącą nas od nieprzyjaciela. Nisko, czołgamy się. Wróg nie może wiedzieć, że się ruszyliśmy. Kiedy zacznie się akcja, możemy dzięki temu zy- skać dodatkową przewagę zaskoczenia. Idziemy według wska- zań kompasu — sto stopni. Za jakieś trzy minuty na mój znak ruszamy. — Tak, kapitanie — odpowiedział Lon. Przekazując rozkazy swoim podkomendnym, myślał o czekającej ich drodze. Prawy koniec linii miał zbliżyć się do zewnętrznych zabudowań Hope, ale nie na tyle, żeby narazić się na ogień sprzymierzeńców z gar- nizonu miejskiego. „Ciekawe, czy pozostali też ruszają w stronę wroga" — pomyślał Lon i wzruszył ramionami. Gdyby było to istotne, Orlis powiedziałby mu o tym. Bezszelestne poruszanie się było elementem podstawowego szkolenia Dirigentyjczyków. Uczono tego podczas pierwszego tygodnia pobytu w obozie dla rekrutów i każda jednostka regu- larnie ćwiczyła techniki zwiadu. Przechwałka głosząca, że wete- ran korpusu potrafił podkraść się na dwadzieścia stóp do prze- ciwnika, poruszając się niezauważenie po całkowicie odkrytym terenie, nie była wcale daleka od prawdy. „Uczą nas zabawy w ducha" — powiedział Łonowi jeden z kadetów w obozie. Dla Łona było w tym coś niesamowitego, nadnaturalnego, kiedy in- struktorzy demonstrowali swe umiejętności — i to nawet wtedy, kiedy kursanci wiedzieli, że ktoś się do nich skrada. Poruszanie się po kryjomu przypominało nieco balet w zwol- nionym tempie. Żołnierze powoli, jak kraby, posuwali się na- przód, często się zatrzymując, nigdy nie unosząc brzucha wyżej niż dwa cale nad ziemię, podpierając się na rękach i nogach, ba- lansując karabinem na przedramionach. Oddechy były powolne, kontrolowane, zgodne z rytmem poruszania się. Żołnierze roz- glądali się we wszystkie strony, kontrolując odległość od kole- gów z drużyn. Pod pewnymi względami czołganie się było trudniejsze niż bieganie. Mięśnie kurczyły się boleśnie. Kolana i łokcie bolały od zadrapań i podtrzymywania ciężaru ciała. Pomagały nieco czę- ste przystanki, zwykle po przebyciu nie więcej niż trzydziestu jar- dów. Wszystko odbywało się w niemal absolutnej ciszy. Powolny ruch naprzód tłumił szelest wyschniętych łodyg, miażdżonych pod ciężarem ciał żołnierzy. Rozmowy radiowe ograniczano do abso- lutnego minimum, wszelkie komunikaty nadawano, subwokali- zując. Izolacja dźwiękowa hełmów zatrzymywała wszelkie od- głosy wewnątrz. Z pułku powoli nadchodziły wieści. Walki w górach nadal trwały. Lon czołgał się już od trzydziestu minut, kiedy usłyszał, że związane walką bataliony zabezpieczyły teren wystarczająco roz- legły — i wystarczająco oddalony od sił nieprzyjaciela — by mogły wylądować na nim promy. Trzeci batalion wchodził właśnie na pokłady maszyn, należało się go spodziewać w ciągu pół godziny. — Wszyscy otworzymy ogień do przeciwnika tuż przed lą- dowaniem promów — powiedział Orlis Łonowi i sierżantom plutonów. — Odciągniemy ich uwagę, by nie mieli możliwości zakłócenia desantu. Miejsca lądowań bojowych zostaną roz- mieszczone wokół Hope tak, by umożliwić trzeciemu bataliono- wi jak najszybsze wejście do walki. Zepchniemy tych z Zachodu w stronę miasta i przyciśniemy ogniem, aż będą musieli się pod- dać, by uniknąć śmierci. Naszym zadaniem jest odcięcie im dro- gi ucieczki. „Może się to skończyć tak, że wielu żołnierzy wroga w panice zaszarżuje prosto na nas, by uniknąć gorszego losu" — pomyślał Lon. Zastosowanie tej taktyki przez dowództwo nie było niczym zaskakującym, ale gdyby trzon sił nieprzyjaciela zdecydował się na odwrót na północ, w stronę kompanii Alfa, najemnicy zna- leźliby się pod ogniem czterokrotnie liczniejszych sił wroga. Sytuację rozstrzygnęłaby dyscyplina lub desperacja. A jak dotąd żołnierze Zachodu wykazywali się podziwu godną dyscypliną. Jedna z formacji shrike'ów była na północy z zadaniem przechwycenia maszyn wroga, mogących utrudnić załadunek woj- ska na promy. Druga eskadra miała bezpośrednio osłaniać strefę lądowania, otwierając ogień podczas ataku na żołnierzy Zachodu. Majora Esterlinga powiadomiono o planach udziału jego garni- zonu w akcji dywersyjnej. Żołnierze w Hope mieli się znaleźć w zasięgu broni nieprzyjaciela, mogli jednak narobić hałasu i za- mieszania, zwiększając zamęt wśród wrogów... a także potę- gując ich strach. Lon i jego ludzie posuwali się naprzód jard za jardem. Im dłuższą odległość uda im się przemierzyć przed rozpoczęciem starcia, tym mniej pozostanie do przejścia pod ostrzałem. Ból ko- lan i łokci, rwanie mięśni zaczęły pomału zanikać, po części z powodu naturalnej i dodatkowo wzmocnionej nanotechnolo- gicznie reakcji organizmu, a po części dzięki psychologicznemu uwarunkowaniu. Ból stał się niemal niezauważalny, a żołnierze skupili się na nadchodzącej walce. Pozostawało tylko pytanie, czy wróg zostanie na pozycji przez następnych kilkadziesiąt mi- nut, czy też przystąpi do realizacji jakichś planów dowództwa, zanim przybędzie trzeci batalion i osłona shrike'ów. „Muszą już wiedzieć o starcie myśliwców" — myślał inten- sywnie Lon. „Albo ruszą teraz, albo okopią się i zostaną na po- zycjach". Po kilku sekundach namysłu uznał, że najbardziej prawdopodobnym posunięciem sił Zachodu będzie jednak jak najszybsze rozpoczęcie zmasowanego ataku na Hope, w nadziei że uda im się przełamać linie obrony przed przybyciem najemni- ków. Gdyby ten plan się powiódł, możliwości reakcji ze strony KND byłyby dość ograniczone. Musieliby postępować ostrożnie, by zminimalizować straty w ludności cywilnej miasta, jedno- cześnie próbując dotrzeć do zabudowań jak najszybciej, by od- ciąć Zachód od umocnień garnizonu. „Nie chcemy znaleźć się w położeniu, w którym jedynym sposobem na wyzwolenie Hope będzie zniszczenie go" — powiedział sobie Lon. Kiedy oddziały Zachodu na południe i wschód od Łona zaczęły posuwać się naprzód, do rozpoczęcia uderzenia dywersyj- nego pozostało jeszcze dziesięć minut. Plan operacji można było wyrzucić do śmieci. Łona nie zaskoczył następny rozkaz. — Musimy uderzyć, zanim za bardzo oddalą się od obecnej pozycji. Operatorzy miotaczy mogą strzelać bez rozkazu — po- wiedział kapitan Orlis. Oddział Łona był nadal zbyt daleko od wroga, by użyć bro- ni balistycznej, ale miotacze promieni mieli cele w zasięgu przy- rządów celowniczych, zgranych z wyświetlaczami hełmów noc- nych. Dirigentyjczycy nie czekali, by wróg zorientował się, że znalazł się pod ostrzałem. Trzydzieści sekund po wydaniu przez kapitana rozkazu otwarcia ognia jego głos znowu zabrzmiał na linii. — Wstawać i naprzód. Idziemy na nich, dopóki nie podej- dziemy na czterysta jardów, potem padnij. — Orlis dał Łonowi czas na przekazanie rozkazów, po czym zakomenderował: — Wykonać! Lon wstał, ale czuł się w tej pozycji bardzo niepewnie. Drżały mu kolana. Zbyt długo leżał płasko na ziemi, w okopie, a potem czołgając się, tak że jego ciało miało kłopoty z przyjęciem posta- wy stojącej. Użył swego karabinu jako kuli, by stanąć pewniej. Patrząc wokół siebie, stwierdził, że wielu ludzi w plutonie miało te same trudności. — Kapitanie? — Wiem — odparł Orlis, zanim Lon zdążył wyjaśnić, o co chodzi. — Dziesięć sekund na rozruszanie się. Pospieszcie się. Było to nerwowe dziesięć sekund. Stojąc na otwartej prze- strzeni, nawet wystarczająco daleko, by uniemożliwić skuteczny ostrzał karabinowy, wszyscy chcieli ruszyć wreszcie naprzód. Z niecierpliwością czekali więc, aż nogi będą mogły utrzymać ciężar ciała. Wielu ludzi mocno utykało, idąc naprzód, powoli zmieniając tempo na niepewny trucht. Ani Lon, ani Orlis nie pró- bowali spowolnić tempa szarży. Przypomnieli tylko podofice- rom, by w miarę możliwości utrzymywali równy szyk. Kompania Alfa była w odległości ośmiuset jardów od naj- bliższej pozycji nieprzyjaciela, kiedy znalazła się pod silnym ostrzałem. Żołnierze Zachodu zaprzestali prób dotarcia do Hope i powrócili do niewielkich osłon wykopanych za dnia. Z od- ległości ośmiuset jardów ogień ten był tylko przypadkowo sku- teczny. Mimo ognia prowadzonego krótkimi seriami wróg powo- dował minimalne straty. Bieg naprzód został w końcu opanowany. Żołnierze powróci- li do normalnego tempa marszu, posuwali się pochyleni, z bronią gotową do strzału. Zezwolenie na strzelanie bez rozkazu mieli tylko ludzie z miotaczami. Reszta wstrzymywała się na razie, by nie marnować amunicji. Lon czuł pokusę, ale nie poddawał się jej. Zastanawiał się, w jakim stopniu można by zastraszyć Za- chód, ostrzeliwując go ogniem ciągłym całej kompanii. „W zbyt małym" — doszedł do wniosku. „Chyba faktycznie będziemy musieli poczekać, póki nie zbliżymy się na tyle, by narobić ja- kichś większych szkód". W odległości sześciuset jardów od przeciwnika kapitan Orlis wydał rozkaz odpowiedzenia ogniem. Żołnierze zatrzymywali się, by namierzyć cele, po czym zaczęli prowadzić ostrzał krótki- mi seriami. Potem ruszyli naprzód, znowu zatrzymując się pięć- dziesiąt jardów dalej, by ostrzelać przeciwnika. Lon nie zauważył efektów ostrzału, nawet jeżeli jakieś były. Kiedy kompania znalazła się pięćset jardów od wroga, zaczęła ponosić straty. Sanitariusze ruszyli, by zająć się rannymi. Lon monitorował kanały radiowe medyków. Czwarty pluton stracił dwóch żołnierzy. W każdym z plutonów było przynajmniej po kilku rannych, paru z nich potrzebowało kuracji w komorach re- generacyjnych tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Na szczęście promy wiozące trzeci batalion właśnie lądowały. Lon nie dostrzegł pierwszego przelotu shrike'ów, które miały osłaniać lądowanie. Był zbyt skoncentrowany na swych ludziach i czyhającym na nich niebezpieczeństwie. Kompania Alfa osiąg- nęła punkt oznaczony przez dalmierz Łona jako „pięćset jardów do celu" i kapitan Orlis wydał rozkaz: „Padnij!" Mieli kontynu- ować natarcie, ale znowu czołgając się, z jedną drużyną w każ- dym plutonie idącą naprzód pod osłoną ognia zaporowego pozo- stałych drużyn. Lon przyjął leżącą postawę strzelecką i dopiero wtedy zauwa- żył, że płuca bolą go przy każdym oddechu. Dyszał ciężko, chwy- tając powietrze. Musiał odczekać i uspokoić oddech, by nie utrud- niać sobie strzelania. Pierwsze drużyny ruszyły już do celu. Następne posuwały się za nimi. Drużyny z tyłu linii podczołgiwały się bliżej, by zająć korzystne stanowiska strzeleckie. To również był manewr, który ćwiczono regularnie — poruszanie się pod osłoną ognia. Alfa nie zdążyła zbliżyć się za bardzo do nieprzyjaciela, kie- dy ten zaczął się przemieszczać. Żołnierze Zachodu po wschod- niej stronie miasta znowu ruszyli w stronę zabudowań, idąc przed frontem kompanii. — Uporządkować szyk. Zatrzymujemy się — rozkazał kapi- tan Orlis, zwracając się do sierżantów i Łona. — Naszym zada- niem jest utrzymanie tej flanki. W pościg ruszy Bravo. — Po se- kundzie dodał: — Nasza kolej jeszcze nadejdzie. 2B Ponad otwartą przestrzenią sawanny i skoszonych pól Lon mógł śledzić rozwój wydarzeń. Żołnierze Aldrinu Zachod- niego znajdujący się pomiędzy Hope a pozycją kompanii Bravo ruszyli w stronę miasta, ustawieni w formację klina, osłaniając się ogniem. Moździerze przesuwano co kilka strzałów, coraz bliżej celu, aż trajektoria lotu pocisków stała się niemal zupełnie pionowa. Każdy następny manewr sprawiłby, że pierwsza linia obrony Hope znalazłaby się poza zasięgiem. Atak przebiegał w sposób bardzo zdyscyplinowany, drużyny i plutony posuwały się naprzód skokami z wyuczoną precyzją. Lon zadrżał na myśl o natarciu frontalnym, najbardziej niebezpiecznym dla ataku- jącego żołnierza. Nawet osłona ciemności nie polepszyłaby wa- runków natarcia. „Chyba że alternatywa dla frontalnego ataku jest gorsza" — pomyślał Lon. Nie był pewien, czy rzeczywiście tak jest, czy też chęć zajęcia Hope jest tak silna, że uniemożliwia dowódcom logiczną ocenę sytuacji. Garnizon i milicja Hope, prowadzące ogień z dokładnie za- bezpieczonych umocnień, przyjęły atak z równym zdyscyplino- waniem. Lon chciałby, aby łącza komunikacyjne obrońców były podłączone do łączy KND, by mógł słyszeć, co dzieje się w mie- ście. Z dowództwa batalionu nadchodziły informacje, że reszta sił Zachodu również prowadzi atak na miasto, a najemnicy znaj- dowali się w sytuacji umożliwiającej przeprowadzenie kontrude- rzenia na tyły i flanki Zachodu. Kompania Bravo szła naprzód, z miotaczami i karabinami za- sypującymi atakujących ogniem. Atak na Hope nie został jednak przerwany, choć część najeźdźców odwróciła się, by stawić czo- ło oddziałowi najemników, podczas gdy ich towarzysze konty- nuowali marsz naprzód. — Jeśli wejdą do miasta, sytuacja się odwróci — Tebba Gi- rana szeptem zwrócił się do Łona. — Jeszcze nie weszli — również szeptem odpowiedział Lon. — Shrike'i wracają. Dwa myśliwce nadleciały nad linię Zachodu, strzelając z dzia- łek i wyrzutni rakiet i przerzedzając ją z północy na południe. Potem zawróciły, by powtórzyć manewr, tym razem z południa na północ. Atakowani w odpowiedzi wystrzelili pociski ziemia- -powietrze. Lon zamknął oczy, kiedy wśród straszliwego blasku jeden pocisk znalazł swój cel. — Może i my powinniśmy się przyłączyć — zasugerował Tebba. — Uderzyć na nich ze wszystkich stron naraz. Musieliby się poddać. — Być może — odpowiedział Lon. „A może nie". Wydawało się możliwe, że nic nie zdoła skłonić wroga do poddania się. Mogło się okazać, że będzie można zatrzymać go, tylko całkowi- cie niszcząc. — Rozkazano nam czekać — przypomniał Lon. — Mamy zatrzymać ich, jeśli spróbują ucieczki. Kontynuujący marsz na Hope żołnierze zwolnili, a w końcu zatrzymali się, gdy ich pierwsza linia stanęła w odległości dwu- stu jardów od zabudowań. Wybuchło kilka min, podłożonych parę dni wcześniej, raniąc i zabijając atakujących. Oddział Za- chodu wykonał wtedy zwrot i skoncentrował cały swój ogień na kompanii Bravo, zmuszając najemników do zatrzymania się. — Dobra, podpełzniemy nieco bliżej — powiedział kapitan Orlis. — Chcielibyśmy znaleźć się jakieś dwieście jardów od ich flanki, przycisnąć ich jeszcze trochę. Lon przyjął zmianę rozkazów prawie z ulgą. Bezczynne le- żenie źle na niego wpływało. Może uda im się pomóc zakoń- czyć szybko walkę. Kompania ruszyła powoli, czołgając się przy ziemi. Nikt nie chciał przedwcześnie ostrzec zachodniego oddziału. Lon obser- wował dalmierz w wizjerze hełmu. Gdyby udało im się podejść na dwieście jardów, ich ogień mógłby zniszczyć nieprzyjaciela. Ostrzeliwani z trzech stron najeźdźcy musieliby się poddać lub zginąć. Zauważono ich osiemdziesiąt jardów przed wyznaczonym celem. Oddział zwrócił ogień z karabinów i moździerzy prze- ciwko kompanii Alfa. Przez kilka minut zdawało się, że wróg koncentruje się wyłącznie na nich, aż w końcu kompania musiała się zatrzymać. Żołnierze zaczęli kopać prowizoryczne schrony, by zapewnić sobie minimum ochrony, jednocześnie odpowia- dając ogniem. — Po drugiej stronie miasta w naszej linii nastąpił wyłom — poinformował Orlis Łona i podoficerów kompanii. — Batalion żołnierzy wroga przełamał okrążenie kompanii Charlie i Delta. Wygląda na to, że idą prosto na nas. — Lepiej więc szybko uporajmy się z tymi tutaj — powie- dział Lon. — Tak, żebyśmy potem byli gotowi. — Byłoby miło — zgodził się Orlis — ale Bravo prowadzi już natarcie. My zostajemy i stąd robimy, co się da. Odległość do celu była spora, ale nie niemożliwa do pokona- nia. Lon rozkazał swym ludziom ulepszyć osłony. Jedyne, co można było zrobić w tych warunkach, to zgromadzić trochę zie- mi przed sobą na wysokość kilku cali. Większość pocisków wro- ga i tak przelatywała górą ale niektóre trafiały do celu. Padały ofiary. Sanitariusze mieli sporo roboty. Najlepszą pozycję miał w tej chwili garnizon w Hope. Na ba- rykadach i wzniesionych w pośpiechu wałach obrońcy stali kilka stóp nad polem walki, ostrzeliwując wroga z góry. Lon spojrzał w stronę Hope, potem zaś na wschód, gdzie kompania Bravo wraz z posiłkami z trzeciego batalionu próbowali podejść bliżej. „W końcu będą musieli się zatrzymać — pomyślał Lon — ina- czej znajdą się pod własnym ogniem". Otworzył mapnik i obejrzał teren walki, starając się w my- ślach uporządkować wiadomości na temat położenia sił Zachodu oraz KND. Oddziały obydwu armii były rozproszone po obu stronach miasta. Tylko garnizon w Hope zdawał się skupiony, pozostając pośrodku pola walki, w samym jej ogniu. Milicja nie nosiła hełmów z systemami elektronicznymi, które CIT mogłoby wykorzystać do namierzania. Śledzono jednak ruchy pozostałych żołnierzy. Różnokolorowe, wyświetlane na mapie punkty repre- zentowały najemników, żołnierzy Esterlinga i siły wroga. Wy- skalowawszy mapę tak, by widzieć jednocześnie całe pole walki, Lon patrzył na punkty skupione często tak ciasno, że zdawały się zajmować jedną przestrzeń. — Cóż za sposób prowadzenia wojny — wymruczał do sie- bie, zmieniając skalę tak, by skupić się na najbliższych zagroże- niach. Gdyby żołnierze Zachodu stojący na pozycji na południe od kompanii Alfa odwrócili się i ruszyli przeciw nim, mogłoby zrobić się bardzo gorąco. Kompania stawiłaby czoło pięciokrot- nie liczniejszemu wrogowi — dopóki nie nadeszłyby posiłki w postaci Bravo i trzeciego batalionu. Lon miał nadzieję, że nastąpiłoby to szybko. Powoli obrócił mapę wokół Hope, by zna- leźć resztę kontyngentu armii Zachodu. Jeden oddział był na południu, drugi na zachodzie. Oba poruszały się przed umocnie- niami Hope, szukając słabego punktu w linii obrony, szansy na zebranie sił. „To coś nowego" — pomyślał Lon. Ostatnio, kiedy obserwo- wał działania najeźdźców, próbowali oni po prostu wejść do mia- sta. Teraz wszyscy pozostawali w ciągłym ruchu, a najemnicy wraz z nimi, ścigając ich, ale trzymając się na dystans, by nie tra- fić pod bombardowanie moździerzowe. Myśli Łona przerwał ci- chy głos kapitana Orlisa na kanale ogólnym kompanii. — Uwaga na przód. Idą na nas. Lon złożył i schował mapnik, wsunął go do specjalnej kiesze- ni na nogawce spodni, przeszukując teren przed sobą. Atakujący żołnierze Zachodu faktycznie szli w stronę pozycji Alfy, ale po- ruszali się powoli, zachowując dyscyplinę mimo nieustannego ostrzału z trzech stron. Trzymali się nisko, czołgając się, osła- niając kolegów i siebie ogniem. Taktyka walki drużynowej na ta- kim samym poziomie, jaki osiągali najemnicy. — Niech grenadierzy będą gotowi, kiedy tylko ci z Zachodu znajdą się w naszym zasięgu — przykazał Lon swoim sierżan- tom. — Może nie mamy moździerzy, ale ostrzał z granatników też ich spowolni. — „I przerzedzi" — pomyślał. Weil i Tebba krótko potwierdzili przyjęcie rozkazów. „Pewnie też na to wpad- li" — zdał sobie sprawę Lon. Rzadko zdarzało mu się wpaść na jakiś pomysł, uprzedzając najstarszych stażem podoficerów, któ- rzy służyli w korpusie pięć razy dłużej niż on. — Przed nami jest mniej więcej batalion — powiedział Lon, nadal na kanale łączności podoficerskiej. — Nie możemy ocze- kiwać, że rozbiegną się w popłochu tylko dlatego, że zagrodzimy im drogę. Są dobrzy, może nawet tak dobrzy jak my. Żaden z sierżantów nie odpowiedział. Kapitan Orlis znowu się odezwał, przekazując Łonowi, że trzeci batalion to jedyne posiłki, na jakie mogą liczyć aż do lądowania desantu dwunaste- go pułku. — A to nastąpi dopiero jutro wieczorem — dodał Orlis. — Do tego czasu jesteśmy sami. „Tak przypuszczałem" — pomyślał Lon. Pułkownik Flowers musiał zostawić sobie dość żołnierzy. Dopóki walka nie była roz- strzygnięta, potrzebował oddziałów do powstrzymywania wojsk wroga w górach. Lon przekręcił się parę razy z boku na bok, głębiej zako- pując się w ziemi, szukając jakiejkolwiek dodatkowej osłony. Żołnierze Zachodu zbliżyli się już na odległość dwustu jar- dów, linia szturmowa skierowana była prosto na pozycje kom- panii Alfa. „Wiedzą, gdzie jesteśmy" — pomyślał Lon. Zaczął nasłuchiwać wycia granatów moździerzowych, oczekując ich ze strachem. Kiedy zaczął się ostrzał, był nagły jak burza. Załogi trzech lub czterech moździerzy wypuszczały pocisk za pociskiem tak szybko, jak tylko mogły wpuszczać je do luf. Z celnością nadal było kiepsko. Załogi moździerzy ustawiały się, wypuszczały kilka pocisków, po czym zmieniały pozycję, operując bez celowniczych z dalmierzami, którzy mogliby skorygować celność. Bomby spa- 1^1 dały na dużym obszarze, większość daleko za linią kompanii, nie czyniąc nikomu krzywdy. Kilka jednak trafiło bliżej. Dwa pociski eksplodowały niemal jednocześnie, osiemdzie- siąt jardów na lewo od Łona i nie więcej niż dziesięć jardów od siebie. Poczuł, jak sypie się na niego ziemia. Głowę trzymał schowaną, póki deszcz piachu nie opadł. Kiedy tylko grudy zie- mi i kamienie przestały padać wokół niego, znowu zaczął strze- lać. Wróg cały czas się zbliżał. — Poruczniku Nolan? — Głos należał do starszego sierżanta Zieglera. — O co chodzi, Jim? — spytał Lon. — Chodzi o kapitana, sir. Dostał odłamkami. Żyje, ale jest w kiepskim stanie. Sanitariusze już są przy nim. Zdaje się, że do- wodzi pan teraz kompanią. Poinformowałem już podoficerów drugiego plutonu. — Dobrze. Co u was? — Lon użył wyświetlacza w hełmie, by odnaleźć pozycję Zieglera. — Trzymamy się, sir. Mamy straty, ale jakoś się trzymamy. — Dobrze. U nas tak samo. Powiadomię dowództwo, że ka- pitan został ranny. Wyślij pierwszy pluton w naszym kierunku. W tej chwili bardziej przydadzą się tutaj niż przy namiotach w obozie. — Tak jest, sir. To chyba dobry pomysł. Ale nie wiem, czy zdążą na czas. — Ziegler nie wspomniał, że wcześniej sugerował to samo rozwiązanie Orlisowi, który się na to nie zgodził. Lon nawiązał łączność z batalionem, a dokładnie z samym pułkownikiem Blackiem. Powiadomił, że wprowadza do walki ostatni pluton kompanii. — Trzymajcie się, Nolan — powiedział Black. — Próbu- ję sprowadzić więcej shrike'ów, ale nie wiem, czy zdążą wam pomóc. Lon z powrotem przełączył się na kanał łączności z Zieglerem. — Jim, potrzebuję rady. Może ściągnęlibyśmy bliżej końce linii, tworząc coś w rodzaju zamkniętego perymetru? — Może to coś da, sir, jeśli zrobimy to wystarczająco szyb- 1CO ko — powiedział Ziegler. — W tej chwili wystarczy, że tamci przejdą po nas, a już się nie pozbieramy. Nasza linia jest szeroka tylko na dwie drużyny na pluton, te z tyłu, i żadnego zabezpie- czenia na flankach. — Wydaj rozkazy. Po twojej stronie zacznij od drugiego plu- tonu, cofnij co najmniej trzy drużyny. Ja z tej strony zrobię to samo z czwórką. Grenadierzy Alfy zaczęli już ostrzał, kiedy wróg znalazł się w odległości stu dwudziestu jardów. Lon wezwał przez radio Weila Jorgena i kazał mu ściągnąć linię w podkowę. — Nie zatrzymamy Zachodu, walcząc w linii, ale może uda nam się prowadzić na tyle silny ogień, by musieli się rozdzielić — powiedział Lon. Przełączył się znowu na kanał Zieglera. — Wygląda na to, że pierwszy pluton jest zbyt daleko, by zdążyć do nas przed nieprzyjacielem. Skieruję ich na wschód. Może uda im się połączyć z Bravo. Jeżeli my się nie utrzymamy, pierwszy plu- ton nie będzie miał szans. — Mogę coś zaproponować, poruczniku? — spytał Ziegler. — Zawsze. — Niech pierwszy pluton zatrzyma się za nami, po którejś ze stron. Jeżeli tamci przejdą po nas, pierwszy zaskoczy ich z za- sadzki. Nawet jeśli nie damy rady się utrzymać, to chociaż spo- wolnimy wroga. To w połączeniu z zasadzką pierwszego plutonu da reszcie naszych czas, by dopaść Zachód. „Może to oznaczać poświęcenie pierwszego plutonu razem z resztą kompanii" — pomyślał Lon, ale zdawał sobie sprawę, że Ziegler musiał wziąć to pod uwagę. Wahał się tylko przez chwilę. — Dobrze. Wydaj rozkazy. „Po raz pierwszy w życiu dowodzę kompanią i wygląda na to, że przyjdzie mi oglądać jej zniszczenie" — pomyślał ponuro Lon, rozważając sytuację. — Zacieśnić szyk — rozkazał wszystkim sierżantom. — Mu- simy utworzyć mur, w miarę możliwości bez przerw. — Nie było to idealne rozwiązanie. Zacieśnienie szyku sprawiało, że lu- 759 dzie byli bardziej narażeni na ostrzał z moździerzy i granatni- ków, ale z drugiej strony trudniej było się przez nich przebić. „Jeśli chcemy, żeby rozbili się o nas i podzielili siły, tylko tak może nam się to udać". Grenadierzy kompanii strzelali najszybciej, jak mogli, opróż- niając pięcionabojowe magazynki w kilka sekund i ładując następ- ne. Oszczędzanie amunicji nie miało sensu; nie należało zostawiać jej dla wroga. Lon dopiero teraz zauważył, że moździerze wroga zaprzestały ostrzału. Załogi moździerzy posuwały się naprzód wraz z resztą żołnierzy i znajdowały się już zbyt blisko kompanii Alfa. Nie mogli unieść luf dość wysoko, by dalej bombardować kompanię. Lon załadował pełny magazynek do swego karabinu, następ- ny położył w zasięgu ręki. Sięgnął wzdłuż boku i odpiął kaburę pistoletu. Mógł go wkrótce potrzebować. — Założyć bagnety — rozkazał Lon, kiedy szpica oddziału Za- chodu znalazła się w odległości stu jardów. Zanim spełnił własny rozkaz, wystrzelił jeszcze kilka krótkich serii ze swego karabinu. Drugi i czwarty pluton zakończyły już przemieszczanie się na końce linii. Lon skierował pozostające w straży tylnej drużyny bliżej frontu kompanii, w środek linii. Wszyscy nadal zwróceni byli na południe, ale żołnierze na flankach mogli szybko zwrócić się w innym kierunku, gdyby linia wroga faktycznie się prze- łamała. Z kolei drużyny, które początkowo podążały z tyłu za linią frontu, mogły skierować ogień na północ lub też na tę flan- kę, gdzie było to najbardziej potrzebne. W miarę jak odległość między kompanią Alfa i wrogiem zmniejszała się — coraz wolniej — rosła liczba ofiar po obu stronach. W odległości poniżej stu jardów nawet leżący żołnie- rze byli bardzo narażeni na ogień nieprzyjaciela. Żadna ze stron nie miała już dokąd uciec. Za linią wojsk Zachodu i trochę po prawej nadciągały posiłki najemników, próbując zmniejszyć na- cisk wroga na kompanię Alfa, ale Lon nie był pewien, czy zdążą zrobić coś poza policzeniem ciał i udzieleniem pierwszej pomo- cy tym, którzy przeżyją. — Saro, kocham cię — wyszeptał po wyłączeniu nadajnika. Wróg był już w odległości dziewięćdziesięciu jardów, kiedy jego linia się zatrzymała. Żołnierze powstali i ruszyli na- przód biegiem, rezygnując z bezpieczniejszej pozycji leżącej, by jak najszybciej dotrzeć do przeciwnika — strzelając w biegu, nie zdejmując palców ze spustów, nie dbając już o oszczędzanie amunicji. Ludzie Łona również jej nie oszczędzali, wystrzeli- wując seriami całe magazynki, siekąc ciągłym ogniem wąskie strefy ostrzału. Wróg był już zbyt blisko, by ktokolwiek mógł strzelać niecelnie, ale bez względu na to, ilu żołnierzy Zachodu padało, na ich miejsce ciągle napływali nowi. — Nie rozdzielają linii — poinformował Lon na kanale łącz- ności z podoficerami kompanii. — Będą próbowali wejść prosto na nas. — Nolan, nadlatują dwa shrike'i, ale będą nad wami dopiero za pięć minut — powiedział pułkownik Black, przerywając roz- mowę Łona z podwładnymi. — Zdołacie tak długo wytrzymać? — Za pięć minut będą przy nas, pułkowniku, może nawet zdążą już przejść — odparł Lon. — Trzymajcie się. Bravo razem z jedną kompanią z trzecie- go batalionu uderzą na nich ze wschodu za trzydzieści sekund. „Trzydzieści sekund czy trzydzieści lat, nam nie zrobi to już żadnej różnicy" — pomyślał Lon. „Ostatni Szaniec Nolana"*. Osiemdziesiąt jardów można przebiec w piętnaście sekund, na- wet w oporządzeniu bojowym, z zapasem amunicji, oraz strze- * Nawiązanie do Ostatniego Szańca Custera, czyli bitwy nad Little Big Horn (25 czerwca 1876 roku). Generał George Armstrong Custer, do- wodzący siódmym pułkiem kawalerii Stanów Zjednoczonych, przypuścił atak na grupę Indian (Siuksów i Czejenów), których uznał za trzon sił armii dowodzonej przez Szalonego Konia. Na nieszczęście dla generała Custera była to jedynie straż przednia owej armii. Custer zginął wraz ze wszystkimi swymi żołnierzami. Bitwa nad Little Big Horn stała się powodem kampanii ludobójstwa przeciw Indianom. łając ogniem ciągłym. Lon uniósł się nieco, by przyjąć lepszą po- zycję do strzału, i przytrzymał spust, póki zamek nie zatrzymał się nad pustym magazynkiem. Kiedy założył nowy, wróg był już w odległości czterdziestu jardów, czyli w zasięgu granatów ręcz- nych. Wszyscy żołnierze, poza grenadierami uzbrojonymi w au- tomatyczne granatniki, nosili po dwa granaty ręczne. Użyto ich teraz, a eksplozje spowolniły przeciwnika, ale tylko na chwilę. Żołnierze w linii Zachodu padali. Następni jednak zajmowali ich miejsce i szereg szedł dalej. Jeżeli oddział Zachodu rozpoczął atak na kompanię Alfa w sile batalionu, dotarł na minimalny dystans, dysponując zaled- wie połową ludzi zdolną do walki. Żołnierze Alfy pozostali na ziemi, dopóki przeciwnik nie znalazł się w odległości piętnastu jardów. Wtedy Lon wydał rozkaz powstania i ataku. Przyszedł czas na walkę wręcz, na bagnety i pięści. Lon stał wraz ze swymi ludźmi, z karabinem w prawej ręce i pistoletem w lewej, strzelając z obydwu. Po opróżnieniu maga- zynka rzucił pistolet i ruszył na najbliższego wroga z bagnetem. Sparował pierwsze pchnięcie przeciwnika kolbą karabinu, po czym odwinął się od lewej i ciął bagnetem. Przeciwnik skontro- wał, obaj żołnierze zwarli się twarzą w twarz, przepychając się wzajemnie. Lon pchnął swój karabin i gwałtownie kopnął prze- ciwnika kolanem w krocze. Żołnierz zgiął się wpół, a wtedy Lon kopnął go ponownie, tym razem w twarz, zrzucając mu hełm z głowy. Kiedy przeciwnik upadł, Lon obrócił karabin i wypu- ścił trzystrzałową serię w jego klatkę piersiową z odległości nie większej niż kilkanaście cali. Nadchodził kolejny wróg. Lon nie zdążył się obrócić i zaata- kować, więc zamiast tego rzucił się na ziemię i przetoczył, wsta- jąc ponownie za plecami przeciwnika. Ten szybko odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Łonem. Powaliła go wystrzelona przez kogoś kula. Lon nie wiedział, kto strzelił. Ruszył w stronę najbliższego ze swych ludzi, szukając wroga. Wokół toczyły się dziesiątki pojedynków, trudno było odróżnić wrogów od sprzymierzeńców. Umożliwiał to tylko wzór masko- wania na uniformach i kształt hełmów. Z początku Lon nie dostrzegł najemników korpusu nadcią- gających z lewej flanki, zza pleców żołnierzy Zachodu. Minęły trzy albo cztery minuty, zanim napastnicy zdali sobie sprawę, że ich położenie stało się beznadziejne — i zaczęli się poddawać. Pojedynczo, po dwóch. Lon stał tak, jak w czasie starcia, z karabinem uniesionym do ramienia, otępiały, niemal jakby czekał na kolejnego przeciwni- ka. Świadom był tylko własnego ciężkiego oddechu oraz wy- czerpania i strachu, których nie miał czasu odczuwać w trakcie walki. — Poruczniku? — Lon nie odpowiedział, bo tak napraw- dę wcale nie słyszał ani nie widział stojącego obok Dirigentyj- czyka. — Lon? Zamrugał, powoli obracając głowę. Dopiero po chwili zro- zumiał, że to do niego się zwracają i rozpoznał głos mówią- cego. — O co chodzi, Phip? — spytał. — Krwawi pan. — Steesen wskazał lewą rękę Łona. Lon spojrzał w dół. Na ramieniu zobaczył rozcięcie. Sięgnął drugą ręką i dotknął rany. Faktycznie krwawiła. — Chyba tak — zgodził się. Nie czuł bólu, nie czuł w ogóle nic. — Już po wszystkim? — Tutaj tak. Kompania Bravo i chłopaki z trójki dotarli na czas. Reszta chyba nadal walczy. „Ilu ludzi mi pozostało?" — zastanawiał się Lon, ale zamiast tego zapytał: — Co z Deanem? — Phip i Dean byli jego najbliższymi przyjaciółmi w kompanii. — Trochę oberwał, ale nic mu nie będzie — odparł Phip. — Mocno nam dołożyli, Phip — powiedział Lon, myśląc o tym, że powinien sprawdzić, co z sierżantami, z Zieglerem i in- nymi, i z ich ludźmi. Musiał dowiedzieć się, jak bardzo było źle. Ale nie potrafił myśleć teraz o dwóch rzeczach naraz, a Phip po prostu stał bliżej niego. — To fakt — zgodził się — ale nieźle sobie poradziliśmy. Mamy powody do dumy. Niech mi pan pozwoli opatrzyć to ra- mię, poruczniku, zanim straci pan jeszcze więcej krwi. Lon chciał machnąć ręką, by pokazać, że nic mu nie jest, że na pewno są inni, którzy bardziej potrzebują pomocy, ale nie zdążył. Pociemniało mu w oczach i stracił przytomność; upadł- by, gdyby Phip go nie złapał. 27 Sen, który śnił, zniknął tak szybko, że nie udało mu się po przebudzeniu przywołać nawet części jego sensu. Zamrugał kilka razy, zanim zdał sobie sprawę, że nie wie, gdzie się znalazł. Powoli przypominał sobie fragmenty wydarzeń. Potem przyszło zaskoczenie. Nie obudził się w komorze regeneracyjnej. Leżał na pryczy. Widział światło, ale nie tak jasne, by raziło go w oczy. Nie był zaskoczony, widząc starszego sierżanta Jima Zieglera stojącego u stóp łóżka, ale nie spodziewał się obok Jima majora Esterlinga. — Witamy z powrotem, poruczniku — powiedział Esterling. Lon znowu zamrugał. Słowa powoli formowały się w jego umyśle, ale jeszcze wolniej docierały do ust. — Co się stało? — W kolejce do komór było zbyt wielu rannych, panie po- ruczniku — odpowiedział Ziegler. — Technicy medyczni mó- wią że zajęli się pańskimi ranami, po czym podali środki nasen- ne i przenieśli do łóżka. Na ramieniu miał pan sporą szramę, i kilka mniejszych skaleczeń. Powiedzieli, że stracił pan dużo krwi. — W rzeczywistości technik medyczny ujął to znacznie dosadniej, ale Ziegler nie chciał na razie mówić Łonowi, jak bar- dzo było z nim źle. — Ale teraz już nic panu nie będzie, sir. Jest pan znów zdrowy. — Co z kompanią? — spytał Lon. — Nie najlepiej, panie poruczniku, ale też nie tak źle, jak sądziliśmy. Dwunastu zabitych, sześćdziesięciu siedmiu rannych, z czego czterdziestu dwóch na tyle ciężko, że zostali umieszczeni w komorze, a dwunastu będzie potrzebowało rekonstrukcji i re- habilitacji. — Co z kapitanem Orlisem? — Jest na pokładzie Długiego Węża. Stracił część ramienia i nogi. Jest wśród rannych odbywających RR. W końcu Lon skupił spojrzenie na Esterlingu. — Przepraszam, że pana zignorowałem, majorze, ale mu- siałem dowiedzieć się, co z moimi ludźmi. — Ależ naturalnie — powiedział Esterling. — Na pana miej- scu zachowałbym się tak samo, choćby w kolejce czekał sam premier. Pan i pańscy chłopcy spisaliście się na medal. Takiej żołnierki nie widuje się często. — Walki skończone? — spytał Lon. Esterling wzruszył ramionami. — Nasza część — przynajmniej na razie tak. Nadal istnie- ją małe grupki niedobitków, ale dość daleko. Słyszałem, że pań- scy ludzie ścigają ich przez cały czas. A wasze posiłki wylądują za jakieś trzy godziny, więc może teraz wszystko szybko się za- kończy. — Za trzy godziny? — spytał Lon. — Która jest teraz? — Tuż po osiemnastej, poruczniku — odpowiedział Ziegler. — Czyli spałem jakieś piętnaście godzin? — Mniej więcej. Medycy trzymali pana w komorze bardzo krótko. Resztę czasu przeleżał pan tutaj, podczas kiedy nanobo- ty medyczne robiły dla pana krew i łatały do końca ranę na ra- mieniu. — Jeden z sanitariuszy powinien niedługo się zjawić, by sprawdzić, jak się pan czuje — powiedział Esterling. — Pańscy i moi ludzie z personelu medycznego pracują razem — i muszę zaznaczyć, że nieźle im to wychodzi. Dopiero w ciągu ostatnich kilku godzin część z nich znalazła trochę czasu na odpoczynek. — Jak poradziliście sobie w Hope? — spytał Lon. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Z tego, że znajdował się w budynku, nie zaś w namiocie, wywnioskował, że musiano przenieść go do miasta. — Ani na chwilę nie straciliśmy kontroli nad Hope. Żaden z żołnierzy Zachodu nie dostał się do miasta... w każdym razie dopóki nie stał się jeńcem po zakończeniu walk. W zachowaniu moich ludzi i ochotniczej milicji nie znalazłem żadnych słabych punktów, ale nasze bezpieczeństwo w dużej mierze zawdzięcza- my panu i pańskim towarzyszom. Bez waszej pomocy nie odpar- libyśmy ataku. — Ofiary? — spytał Lon. — Nie tak wiele, ile mogłoby być, gdybyśmy toczyli tę bit- wę samotnie, albo gdyby pańscy ludzie okazali się mniej... wa- leczni, panie poruczniku. — Dziękuję za odwiedziny, panie majorze — powiedział Lon. — Nie chciałbym wyjść na niewdzięcznika, ale w tej chwili marzę tylko o tym, by zostać zwolniony z tego szpitala. Muszę zająć się moimi ludźmi. Major uśmiechnął się. — Spróbuję tu przysłać kogoś z medyków. Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję do rozmowy, zanim opuści pan Aldrin. — Ja również. Kiedy tylko mój oddział będzie wymagał mniej mojej uwagi. Esterling wyszedł z pokoju. Lon spróbował usiąść, przyzy- wając jednocześnie gestem Zieglera. — Kto teraz dowodzi kompanią? — spytał. — Cóż, sir, do czasu pańskiego powrotu starałem się jak naj- lepiej doglądać interesu. Ponieważ nie jesteśmy już zagrożeni walką, pułkownik Black stwierdził, że nie może przysłać żadne- go oficera, by nas niańczył podczas pańskiej drzemki. Lon wzruszył ramionami. Skoro kompania Alfa została wy- cofana z walki, prawdopodobnie zachowa stanowisko dowódcy aż do powrotu na Dirigent. — Czy ludzie są teraz w mieście, czy w naszym małym ku- rorcie? — W mieście, sir. Nadal w namiotach, ale rozbito je teraz na placu. — Możemy zająć się tym po wyjściu stąd, ale pierwsza rzecz, jaką chcę zobaczyć, to lista ofiar. Potem będę chciał się spotkać z dowódcami plutonów i drużyn. Mam jakieś ubranie poza tym szpitalnym mundurkiem? — spytał Lon, krytycznie przyglądając się jednorazowej koszuli, w którą był ubrany. — Tak jest, sir. Na krześle, po drugiej stronie łóżka. Podam panu — odpowiedział Ziegler. — Ale czy nie sądzi pan, że do- brze byłoby poczekać, aż lekarz pana zwolni? — Pewnie tak, ale jeśli nie pojawi się tu szybko, zacznę się wypisywać bez jego pomocy. Jego? — Spojrzał na Zieglera. — Jak dotąd widziałem tylko mężczyzn, sir. W obiektach wojskowych zwykle jest ich bardzo wielu. — Ziegler uśmiechnął się szeroko. — Kilku ludzi już narzeka na tę sytuację. Wygląda na to, że nie wystarcza im kuracja. Chcieliby jeszcze na dokładkę ponętnych pielęgniarek. Lekarz nalegał, by Lon przed opuszczeniem szpitala wypił dużą szklankę soku pomarańczowego. „To naprawdę po- maga, sir" — powiedział. Lon wcale nie był tego taki pewien. Wychodząc ze szpitala z sierżantem Zieglerem, nadal czuł się osłabiony. Nie byłoby tak, gdyby spędził pełne cztery godzi- ny w komorze regeneracyjnej. Obudziłby się wtedy gotów na wszystko. Podczas spaceru do nowego obozowiska, oddalonego o dwie- ście jardów od budynków garnizonu, Ziegler wymienił nazwi- ska żołnierzy, którzy zginęli w bitwie. Nie musiał nawet otwierać w tym celu complinku. Lon słuchał powoli wymienianych nazwisk. — Przewieziono ich już na Długiego Węża — zakończył smutną litanię Ziegler. — Razem z resztą ofiar batalionu. — Obaj mężczyźni nieśli swoje hełmy. Lon nie zapytał, co stało się z jego bronią. Przyjął, że ktoś się nią zajął. — Gdyby mimo wszystko zaczęły się jakieś kłopoty, jak do- brze jesteśmy przygotowani, by się z nich wywikłać? — spytał Lon, kiedy dotarli do namiotu dowództwa. Wcześniej urzędował w nim kapitan Orlis. Teraz należał do Łona. — Mamy amunicję. Możemy wystawić cztery plutony, choć w niepełnym składzie — odpowiedział Ziegler. — Do rana bę- dzie już lepiej, bo ostatni spośród rannych wrócą z terapii w ko- morach, w każdym razie ci z nich, których nie skierowano na RR. Poza tym do tego czasu wszyscy zdążą trochę się przespać. Dzięki temu mniej będą myśleć o bitwie, jeżeli rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć. — Tak, rozumiem — rzekł cicho Lon. Wspomnienie bitwy miało zblaknąć i zamazać się jak koszmar po przebudzeniu... ale nigdy do końca nie zniknie. Lon usiadł przy składanym stole w przedniej komorze namio- tu. Ziegler postawił przed nim complink z wywołaną na ekranie listą ofiar. Kiedy Lon czytał raport o stratach, Ziegler wyjął pa- kiet żywnościowy, otworzył go, by automatycznie go podgrzać, i postawił na stole obok complinku. — Lekarz powiedział, że powinien pan zjeść porządny po- siłek dziś wieczorem i jutro rano — wyjaśnił Ziegler, widząc py- tające spojrzenie Łona. — Powiedział, że ma pan jeść, czy pan będzie chciał, czy nie. — Wyjął manierkę ze skrzynki stojącej na podłodze i postawił obok pakietu. — Napełniona dziś rano, ze źródła w mieście. — Zjem, jak skończę z tym raportem — powiedział Lon ci- cho. „Nie chcę jeść, czytając o zabitych i rannych". Nie zdążył jeszcze skończyć posiłku, kiedy wezwał go puł- kownik Black. — Jeżeli czuje się pan na siłach, proszę przyjść do mojej kwatery — obwieścił Black. — Pański sierżant powie panu, gdzie jej szukać. Lon spytał Zieglera o kwaterę, kiedy pułkownik się rozłączył. — Pan pułkownik całkiem nieźle się urządził. Miejscowi po- zwolili mu zająć pokój na tyłach pubu. Przysięgam na Boga, pa- nie poruczniku — dodał Ziegler, widząc niedowierzanie na twa- rzy Łona. — Ma osobne wejście z boku, trochę na wschód od miejsca, w którym teraz jesteśmy. Lon wolno skinął głową. — Pamiętam, gdzie to jest. Kiedy wrócę, będę chciał poroz- mawiać z dowódcami plutonów i drużyn, jeśli nie będzie jeszcze zbyt późno. Czy dowództwo batalionu przysłało instrukcje do- tyczące służby wartowniczej? — Nie, panie poruczniku. Zdecydowałem, że wystarczy dwóch ludzi naraz, plus jeden kapral na miejscu, by informować nas, gdyby coś się nagle wydarzyło. W mieście jesteśmy tylko my i Delta. Bravo i Charlie nadal są na zewnątrz, razem z trzecim batalionem, ale trójka jest już gotowa, by ruszyć na północ, zaraz po przybyciu promów dwunastego pułku. Lon bez trudu znalazł boczne wejście do pubu. Obok wejścia ustawiono namiot. Starszy sierżant sztabowy Zal Osier stał w wejściu do namiotu, rozmawiając z jednym z urzędników. — Cieszę się, że jest pan już na chodzie, panie poruczniku — odezwał się Osier. — Pan pułkownik spodziewa się pana. Proszę od razu wchodzić. Lon podziękował, po czym nacisnął klamkę i wszedł pro- sto do tylnego pomieszczenia pubu, zamienionego na kwaterę główną batalionu. — Wchodź, Nolan, wchodź — powiedział pułkownik Black, podnosząc wzrok znad biurka. — Czujesz się lepiej? — Tak, sir. Jak nowy. — Świetnie. — Black kiwnął głową, gładko przyjmując kłam- stwo. — Siadaj. Jeżeli masz ochotę i czujesz się na siłach, za- dzwonię po obsługę i napijemy się piwa. — Piwo to świetny pomysł, panie pułkowniku. — Lon u- śmiechnął się. — Wręcz doskonały. Black zamówił piwo. — Orlis jest wyłączony z akcji na co najmniej dwa miesiące — powiedział pułkownik, kiedy czekali na zamówienie. — Cho- lernie mi to nie na rękę, zwłaszcza że kompania Alfa straciła Ho- pera i 0'Fallona, ale musimy postarać się obrócić sytuację na lin naszą korzyść. — Pokręcił głową. — Mieliście pecha, chłopcy — rzekł łagodniejszym tonem. Black odłożył oficjalne rozmowy do momentu pojawienia się barmana z piwem. Skosztowali trunku i wyrazili uznanie. Piwo warzono na miejscu. — Warzą je, a nie wytwarzają w replikatorze — wyjaśnił Black. — Tym większe należą się pochwały za jego jakość — powiedział Black barmanowi, zanim ten wyszedł. — Nie lubię bez potrzeby zmieniać ludziom zakresu obo- wiązków — oznajmił, kiedy zostali z Łonem sami. — Jeżeli do- konam zmian teraz, będę musiał zrobić to znowu po powrocie na Dirigent, wprowadzając trwałą reorganizację. To źle wpływa na morale, kiedy ludzie myślą, że będą mieli dowódcę przez ty- dzień. Dlatego też na razie zostawiam kompanię Alfa w twoich rękach. Przejąłeś dowodzenie, kiedy twój kapitan został ranny, całkowicie słusznie i zgodnie z procedurą. Nie widzę powodu, by to zmieniać przed powrotem na Dirigent. Orlis oczywiście po- nownie obejmie swoje obowiązki jako mój adiutant, kiedy tylko powróci na służbę. Nie mogę jednak dać ci dwóch dowódców plutonów. Mam tylko jednego porucznika, z kompanii Charlie, Jeba Rogersa. Jest młodszy od ciebie. — Znam Jeba dość dobrze, pułkowniku. Jestem pewien, że możemy pracować razem bez szczególnych trudności. — Nie wiem, jak długo jeszcze będzie trwał tutaj ten bała- gan. Zeszłej nocy mocno dołożyliśmy Zachodowi. Stracił trzy bataliony dobrych żołnierzy, zostali zabici, pojmani lub podzie- leni na małe grupki uciekinierów. Reszta pułku w górach rów- nież nieźle się spisała. Przy odrobinie szczęścia nie będziemy musieli już więcej walczyć, ale nie mogę niczego zagwaranto- wać. Utrzymuj swoich ludzi w gotowości. — W kompanii Alfa są sami dobrzy żołnierze, pułkowniku. Chrząknięcie Blacka było tak przewidywalne, że słysząc je, Lon z trudem stłumił śmiech. — Jest jeszcze coś, Nolan — powiedział pułkownik, nie pa- T71 trząc Łonowi w oczy. — Wśród wiadomości dostarczonych przez dwunasty pułk było coś, co może cię zainteresować. Korpus w końcu zatwierdził twój wniosek o pozwolenie na małżeństwo. Możesz się żenić, kiedy tylko wrócimy do domu. Lon zamrugał, powoli trawiąc wiadomość. — Dziękuję, sir. „Teraz musimy już tylko wrócić do domu" — pomy- ślał Lon, idąc z powrotem w stronę kwatery dowodzenia kompa- nii — swojej kwatery. Jednak perspektywa szybkiego powrotu i ślubu sprawiała, że miał mieszane uczucia. Nadal bardzo chciał się ożenić, ale... „Kiedy tylko wrócimy na Dirigent, kompanię obejmie ktoś inny". Kapitan albo starszy stażem porucznik, któ- remu od dawna należy się awans. Małe były szanse, by na stano- wisku pozostawiono porucznika z zaledwie trzyletnim stażem. Starszy sierżant Ziegler czekał na powrót Łona. — Pułkownik postanowił pozostawić mnie na stanowisku do- wódcy kompanii aż do powrotu do domu — powiedział Lon. — Kapitan Orlis po powrocie na służbę idzie prosto do sztabu bata- lionu. Ziegler skinął głową. — Tylko w ten sposób może zostać majorem. — To prawda — zgodził się Lon, również kiwając głową. — Z kompanii Charlie przejdzie do nas porucznik Rogers. Obej- mie dowodzenie pierwszym i drugim plutonem. Ja będę pełnił obowiązki dowódcy trzeciego i czwartego plutonu. Dzięki te- mu unikniemy zawirowań w łańcuchu dowodzenia. — „Oraz ułatwimy zadanie każdemu, kto obejmie kompanię po naszym powrocie" — pomyślał. Będzie mógł spokojnie wrócić do swo- ich dwóch plutonów. — Porucznik Rogers powinien pojawić się w każdej chwili, sir — powiedział Ziegler. — Skontaktował się ze mną sierżant z kompanii Charlie, by uprzedzić o jego przybyciu. — Czy przygotowano dla niego namiot? — Trzech ludzi właśnie się tym zajmuje, panie poruczniku. Zapędziłem ich do pracy, kiedy tylko dowiedziałem się, że przy- będzie. Ma namiot razem z pierwszym i drugim plutonem. Lon uśmiechnął się. — Pewnego dnia chciałbym się dowiedzieć, jak to się dzieje, że sierżanci zostają jasnowidzami, Jim. Ziegler uśmiechnął się szeroko. — Tajemnica zawodowa, sir. Trzeba być sierżantem, żeby ją poznać. Jeb Rogers zjawił się piętnaście minut później. — Nie było wolnych pojazdów, więc postanowiłem się przejść — powiedział Łonowi, kiedy tylko oficjalnie się zamel- dował. Rogers był o kilka cali wyższy od Łona i równie szczu- pły. Wyglądał na biegacza, którym w istocie był. Tak właśnie Lon go poznał, na bieżni w obozie szkoleniowym na Dirigencie. Jeb był dwa lata młodszy od Łona. — Jesteśmy w końcu w piechocie, Jeb. Siadaj. — Obaj ofi- cerowie zasiedli w namiocie, Lon na skraju pryczy, Jeb na skła- danym krześle. Lon wyjaśnił sytuację kompanii i łańcuch do- wodzenia. — Dają ci dobrych ludzi, ale mamy za sobą ciężką walkę. — Wiem. Mój dowódca streścił mi przebieg waszego wczo- rajszego starcia, po czym kazał mi spakować plecak i ruszać do was. — Za kilka minut powinni zjawić się dowódcy twoich pluto- nów. Przedstawię cię, potem będziesz mógł pójść do swoich ludzi. Teraz, kiedy dwunasty pułk ma lada chwila lądować, a trzeci ba- tlion odlecieć na północ, może ci tam na Zachodzie oprzytomnieją i nie będziemy musieli już walczyć do końca tego kontraktu. — Zawsze możemy mieć nadzieję — powiedział Jeb. Nadzieje te obróciły się w nicość zaledwie dwadzieścia czte- ry godziny później. 28 Promy drugiego batalionu wylądowały na południe od Hope tuż po zachodzie słońca. Pułkownik Black zakończył właś- nie naradę oficerów batalionu i dał podwładnym czas, by przeka- zali wiadomość swoim ludziom. — Naszym zadaniem jest zneutralizowanie drugiej co do waż- ności bazy sił powietrznych Zachodu — powiedział Lon żołnie- rzom kompanii Alfa. — Znajduje się ona na przedmieściach Port Orca, osiemdziesiąt mil na zachód od stolicy. Jeżeli raporty floty się nie mylą siły naziemne strzegące maszyn i zabudowań lotni- ska są niewielkie. Żołnierze, którzy zwykle stacjonują w bazie, są teraz na wschodzie, biorą udział w walkach w górach. Liczeb- ność oddziałów wroga na miejscu oceniamy więc na nie więcej niż kompanię regularnej piechoty, może dodatkowo kompanię techników służby naziemnej. — „Mam nadzieję, że to wszystko" — pomyślał Lon. „Jeżeli wrogów będzie więcej, możemy sobie nie poradzić". Pułkownik Black podczas odprawy wyraził tę samą myśl. — Możliwe, że jest jeszcze za wcześnie na desant bojowy tego typu, ale Zachód najwyraźniej wybrał walkę zamiast nego- cjacji i dowództwo pułku zadecydowało, że im bardziej ich teraz przyciśniemy, tym większa szansa, że jednak zmienią zdanie. Ru- szamy dziś w nocy. Jeżeli okaże się to konieczne, Wschód wyśle jutro wieczorem promami KND batalion wojska, który rozlokuje się w pobliżu stolicy Zachodu. Nadal chcemy zmusić Zachód do negocjacji, ale wygląda na to, że nie obędzie się bez perswazji. — Macie czterdzieści pięć minut, by zjeść coś i przygotować się do odlotu — poinformował Lon swoją kompanię. — Pamiętaj- cie o posiłku. Trudno powiedzieć, kiedy będzie czas na śniadanie. Następnie udał się na spotkanie z Jebem Rogersem, Jimem Zieglerem i dowódcami plutonów, by omówić z nimi plany ata- ku. Sierżanci mieli później przekazać rozkazy dowódcom dru- żyn, którzy z kolei mieli porozmawiać ze swymi ludźmi. — Lądujemy na północnym wschodzie od bazy, zamykamy perymetr obronny, a następnie ruszamy w stronę hangarów i ko- szar. — Lon wskazywał każdy ważniejszy punkt operacji na ekranie swego mapnika. Kursory na mapnikach jego podwład- nych były zgrane z kursorem Łona, wszyscy więc widzieli to samo i nie mogło być mowy o pomyłkach. — Pomiędzy Port Orca i bazą sił powietrznych płynie rzeka, przez nią przerzucony jest tylko jeden most — powiedział, wskazując most kursorem. — Nie możemy liczyć na wsparcie shrike'ów podczas lądowa- nia, ale pułkownik Black zapewnił, że dwie maszyny będą o- słaniać nas przed atakami z powietrza. Oznacza to, że sami bę- dziemy musieli zająć się mostem. — Lon wzruszył ramionami. — Ostatni prom, z kompanią Delta, przed lądowaniem wystrzeli w most rakiety. Zgodnie z planem ataku rakiety powinny ude- rzyć w momencie naszego lądowania. — Niezła pobudka dla miejscowych — powiedział Jeb Ro- gers. — Nawet jeśli nie zauważą naszego lądowania, będą wie- dzieli o naszej obecności, kiedy tylko most wybuchnie. — Eksplozja może spowodować zamieszanie, które zapewni nam przewagę — wyjaśnił Lon. — Zaatakujemy z przeciwnej strony bazy. Jeżeli miejscowi pomyślą, że eksplozje oznaczają miejsce, z którego nadejdziemy, zyskamy dzięki temu kilka mi- nut na wstępne rozeznanie i rozstawienie oddziałów. Po ponow- nym starcie pozostałe promy ostrzelają budynki wewnątrz bazy, chyba że będą musiały uciekać przed myśliwcami nieprzyjaciela. Kiedy sierżanci rozeszli się do swoich plutonów, Lon zjadł kolację w towarzystwie Jeba i Jima. — Myślałem, że pułkownicy dadzą Zachodowi więcej czasu na przemyślenie sytuacji, zanim wydadzą nam rozkaz ataku — powiedział Rogers. — W końcu to politycy, powinni wiedzieć, że nie mogą wygrać. Potrzebują mnóstwo czasu, by omówić sy- tuację, bo w głowach im się nie mieści, że przegrywają. Lon wzruszył ramionami. Nie miał kontrargumentów dla wy- powiedzi Jeba. — Może pułkownicy chcą odebrać nieprzyjacielowi czas na przegrupowanie. W końcu jak dotąd walczyli z taką determina- cją, że można się spodziewać, że będą próbowali do skutku — powiedział. — Ale to działa w obie strony, sir — zauważył Jim Ziegler. — Gdybyśmy zaczekali, Zachód mógłby dojść do wniosku, że zadał nam tak poważne straty, że będziemy teraz bardzo ostroż- ni. A dzięki temu mogliby się spodziewać wynegocjowania lep- szych warunków ugody. Lon po raz pierwszy wszedł na pokład promu jako do- wódca kompanii. Węzeł, w jaki zasupłał się jego żołądek, wyda- wał się wielkości hełmu bojowego. „Proszę tylko o to, bym nie zawiódł moich ludzi" — pomyślał z zamkniętymi oczyma i twa- rzą ukrytą za zasłoną hełmu. Była to swoista modlitwa, a w każ- dym razie coś bardzo modlitwę przypominającego. Pułkownik Black po raz ostatni przed startem wezwał przez radio dowód- ców kompanii. Lon z kolei sprawdził gotowość ludzi, kontak- tując się z Rogersem i Zieglerem. Dowódcy plutonów i drużyn kontrolowali swoich ludzi, rozmawiając z nimi, przygotowując ich po raz ostatni do walki. Lon nie mieszał się w to. Sam już wygłosił krótką mowę. Kiedy pilot promu ostrzegł, że startują za trzydzieści sekund, Lon przekazał komunikat dalej i po raz ostatni sprawdził, czy uprząż przeciwprzeciążeniowa dobrze przylega. Cały lot miał odbyć się w atmosferze, ponad szczytami fal. Plan przewidywał, że promy polecą na południowy zachód, a następnie zawrócą, by uderzyć na Port Orca z północnego zachodu, lecąc szybko i na małej wysokości. Takie loty bywały zwykle dość wstrząsającym przeżyciem. Promów nie zbudowano w takim celu, a turbulencje w atmosferze mogły nieźle wytrząść pasażerów. Wewnątrz promu było wiele, zbyt wiele wolnych miejsc. Każ- da z maszyn mogła pomieścić dwa plutony i część oddziału do- wodzenia. Żaden z promów kompanii Alfa nie leciał z pełnym obciążeniem. Kiedy prom rozpędzał się na pasie startowym, Lon starał się nie patrzeć na puste miejsca, ale nie mógł oderwać od nich oczu. Nie potrafił też odpędzić myśli, ile z tych siedzeń bę- dzie pustych, kiedy będą wracać z tej akcji? Nie zastanawiał się, czy jednym z pustych foteli będzie jego własny. Nie martwił się o siebie. Awans z młodszego stażem porucznika kompanii Alfa na jej dowódcę nastąpił szybko, zbyt szybko, i w najgorszych możliwych okolicznościach. Kiedy tylko prom wystartował, Lon wydobył swój mapnik i zaczął po raz kolejny oglądać teren planowanej akcji. Wcześ- niej miał niewiele czasu, by zrobić to jak należy. Wolał lądować na terenie akcji, znając go tak, jakby już wcześniej tam był. Nigdy jednak wcześniej nie słyszał nazwy Port Orca, dopóki pułkownik Black nie poinformował batalionu o nowych rozkazach. Miasteczko nie leżało nad samym oceanem, ale kilka mil od linii brzegowej, nad niewielką rzeką. Port Orca był położony po- nad poziomem morza, a redy służące flocie rybackiej znajdowały się pięćdziesiąt stóp niżej, u stóp opadającego pod kątem pięć- dziesięciu stopni wzgórza. Rzeka płynęła wewnątrz wąwozu. Po jego północnej stronie znajdował się wysoki na pięćdziesiąt stóp klif. „Oznacza to, że nie będą mogli użyć pojazdów naziemnych do przekraczania rzeki, jeżeli zniszczymy most" — pomyślał Lon, z satysfakcją kiwając głową. „Punktu, w którym klif zmie- niał się w stok na tyle łagodny, by pojazdy kołowe mogły się po nim poruszać, będą musieli szukać dziesięć mil w górę biegu rze- ki". Przynajmniej więc przez pewien czas batalion będzie mu- siał radzić sobie jedynie z siłami wroga już stacjonującymi po północnej stronie rzeki. Większa część terenu po tej stronie była zalesiona. Ze zdjęć lotniczych w raporcie zwiadu Lon wywnioskował, że w pobliżu znajduje się nie więcej niż kilka farm, a w sąsiedztwie samej bazy zauważył zgrupowanie budynków, prawdopodobnie będą- cych miejscowym odpowiednikiem Camo Town — bary i inne zakłady, służące potrzebom żołnierzy z garnizonu. Polana, na której promy miały wylądować, była jedynym po- zbawionym drzew miejscem w okolicy — poza pasem startowym w samej bazie. „Może powinniśmy wylądować właśnie tam" — pomyślał Lon. „W samym środku. Ustawić szyk i albo zepchnąć nieprzyjaciela do odwrotu, albo pokonać". Po chwili jednak zo- rientował się, że nie jest to dobry pomysł. Żaden dowódca nie lubi być otoczony, a rozpoczynanie akcji od takiego posunięcia mogło się sprawdzić tylko w ściśle określonych warunkach. Lon miał mnóstwo czasu, by przestudiować mapy, oglądając teren lądowania batalionu na maksymalnym powiększeniu map- nika, niemal jard po jardzie badając wyznaczone drogi do bazy. Wstępnie zaplanował rozmieszczenie swoich ludzi — wstępnie, bo mogło się ono zmienić pod wpływem napotkanego oporu wro- ga. Dla piechura teren operacji był znacznie lepszy niż otwarta sa- wanna wokół Hope. Na północ od Port Orca teren był pofałdowa- ny i zalesiony, świetny jako osłona, kiedy już zejdą z polany — lądowiska. „Jeżeli ruszymy szybkim marszem, możemy dojść do bazy, zanim ktokolwiek się zorientuje. Jeżeli nie spodziewają się kłopotów, może być już po wszystkim, zanim jeszcze zdążą po- brać karabiny ze zbrojowni". Zakładając oczywiście, że broń jest przechowywana jak należy, w zamkniętym pomieszczeniu, bez magazynków. Może więc na miejscu jest tylko około tuzina żołnierzy z załadowanymi karabinami i paru oficerów z bronią krótką. „Może, ale nie licz na to" — upomniał się Lon. „Oni też wiedzą, że trwa wojna". Połowa podróży już minęła, kiedy Lon w końcu zerk- nął na jeden z monitorów ukazujących teren, nad którym lecie- li. Znajdowali się teraz nad oceanem, w ciemności nawet ze wspomaganiem termowizyjnym widać było tylko nikłe odbicia światła w falach. Lon rozejrzał się po przedziale załogi. Kilku z jego ludzi obserwowało monitory. „Nie wiem, czy to dobrze, czy źle" — pomyślał. Przed odlotem nie zauważył żadnych oznak pogarszającego się morale. Nikt nie był w szczególnie do- brym humorze, jak na początku kontraktu, ale nie było w tym ni- czego dziwnego. Żołnierze wiele przeszli. Na monitorach ukazała się linia brzegowa z falami rozbi- jającymi się na plażach. Lon otrzymał komunikat pilota, a na- stępnie przekazał go swoim podwładnym. — Lądujemy za trzy minuty — powiedział. — Załadować broń. Załatwmy sprawę jak należy, najszybciej, jak się da. Na monitorach mogli obserwować teraz to, co znajdowało się dokładnie przed dziobami promów. Widać było zaledwie odrobi- nę ciemnego nieba. Prom leciał prosto na klify. Żołądek Łona podszedł mu do gardła, kiedy pilot poderwał maszynę, by przele- cieć nad nadmorskimi skałami. Widok morza i skał zniknął na- gle, zastąpiony widokiem zieleni lasu, umykającego spojrzeniu i potęgującemu wrażenie szybkości. Lon zamknął na moment oczy, a po ich otwarciu nie spojrzał już więcej na monitor. Dowódca załogi promu odliczył ostatnie sześćdziesiąt sekund przed lądowaniem. Lon życzył swoim podoficerom zwyczajowe- go „powodzenia". Potem prom był już przy ziemi, na ziemi, ślizgając się podczas szybkiego hamowania, z silnikami na pełnym ciągu wstecznym, wstrząsającym maszyną tak silnie, że Lon poczuł, jak drżą mu po- liczki. Nie usłyszał eksplozji znamionujących przejście do histo- rii mostu Port Orca, ale w tej chwili jakikolwiek słyszalny wy- buch musiałby nastąpić obok samego promu. Lon zwolnił zatrzask uprzęży bezpieczeństwa, kiedy tylko siła lądowania przestała go do niej przyciskać. — Naprzód! — zawołał na kanale łączności ogólnej. — Ma- my perymetr do zabezpieczenia. Nawet mimo braku pełnego stanu kompanii, desant i rozsta- wienie ludzi odbyły się gładko jak na ćwiczeniach. Manewr ten często powtarzano, bo zamknięcie w maszynach było zgubne dla żołnierzy. Gdyby maszyna została zaatakowana i trafiona, nikt nie mógłby ani bronić się, ani uciec. Dziewięćdziesiąt sekund od momentu, kiedy Lon uwolnił się z uprzęży, kompania Alfa zabezpieczyła już swoją część pery- metru obronnego. Żołnierze obserwowali najbliższe otoczenie, leżąc na ziemi z przygotowaną bronią, pozostawiając promom miejsce do szybkiego startu. Załogi maszyn chciały jak najprę- dzej opuścić niebezpieczny teren, jak najszybciej oddalić się po- za zasięg rakiet ziemia-powietrze, uciec przed mogącymi czyhać w powietrzu myśliwcami wroga. — Pozostać w pogotowiu podczas startu promów — przypo- mniał swoim ludziom Lon. Jak większość z nich, trzymał głowę pochyloną, z wizjerem dotykającym ziemi, słysząc odgłosy mak- symalnego ciągu silników startujących maszyn. Żadna z nich nie pozostawała na powierzchni dłużej niż przez trzy minuty. „Ani śladu myśliwców wroga" — pomyślał Lon, kiedy hałas ucichł. „To oznacza, że przed odlotem na orbitę promy powinny zdołać uderzyć na budynki bazy". Zamęt mógł pomóc atakującej piechocie w takim samym stopniu, jak spowodowane nalotem straty w ludziach i sprzęcie. Nadszedł rozkaz, aby wyruszyć. Kompanie Alfa i Bravo szły lewą flanką. Pozostałe dwie kompanie były dwieście jardów dalej, na prawo. Kolumny poru- szały się w dobrze rozstawionym szyku, po czterech ludzi w sze- regu. Linie szturmowe miały zostać utworzone, dopiero kiedy najemnicy dotrą do bazy — lub w razie ataku wroga. Z początku poruszano się szybkim marszem. Idące przodem czujki kompanii Alfa znajdowały się w odległości ośmiuset jardów od ogrodzenia bazy, kiedy się zaczęło. Eksplozje rozległy się przed nimi i na prawo, jeszcze zanim batalion w pełni uformował szyk marszowy. Pomiędzy drzewa- mi i ponad ich koronami widoczne były kolumny ognia i dymu. Co najmniej dwa budynki płonęły, rozświetlając noc. Lon szedł wraz ze swymi ludźmi, obserwując ich i las. Od czasu do czasu zamieniał parę słów z dowódcą plutonu albo dru- żyny. Drużyna z drugiego plutonu szła z przodu jako szpica, któ- rej zadaniem było również wycięcie otworów w ogrodzeniu bazy — gdyby ogrodzenie okazało się pozbawione obrony. Nie było ono bronione, chyba że wywiad się mylił. — Prawdopodobnie co pięćdziesiąt albo sto jardów będzie tylko jeden strażnik — powiedział Lon dowódcy drużyny. — Ale nie polegajcie wyłącznie na tym szacunku. „Pokonać ogrodzenie, jeżeli okaże się nie bronione. Plutony usuną strażników na posterunkach, reszta batalionu zajmie się ko- szarami i ich obrońcami. Zniszczyć wszystkie stojące na ziemi maszyny wroga, a także jak najwięcej wspierających je urządzeń naziemnych". Instrukcje pułkownika Blacka były krótkie i dość ogólne. Każdy pluton wyposażono w kilka ładunków wybucho- wych, przeznaczonych do niszczenia maszyn i budowli wroga. Dla Łona najgorsze były pierwsze minuty. Potem jego napięcie zamiast zwiększyć się, zmalało. Czuł się może nie tyle odprężony, co pewny siebie i spokojny. Poczuł nawet zapachy lasu, znajome, przypominające sosny w Great Smoky Mountains w pobliżu do- mu. Wilgotny zapach żywicy. Wilgoć. I chłód. Było jakieś sześć- dziesiąt stopni, co po tropikalnej sawannie przynosiło ludziom pewną ulgę. — Wyślijcie naprzód zwiadowców i zwolnijcie nieco, by zdołali was wyprzedzić — odezwał się przez radio pułkownik Black. — W otoczeniu bazy brak jakichkolwiek śladów większe- go zgrupowania wojskowego. Na naszej drodze stoi kilka wież strażniczych. Jedna dokładnie przed wami. Niech zajmą się nią zwiadowcy, jeśli się uda. Lon przyjął rozkaz. — Wyślij ze zwiadowcami kogoś z wyrzutnią rakiet — po- wiedział Jebowi Rogersowi. — Miejmy tę wieżę z głowy jak naj- szybciej. Z wyjątkiem zwiadowców cały batalion rozłożył się na czte- rominutowy odpoczynek. Żołnierze kładli się na ziemi i leżeli, czekając w niemal zupełnym bezruchu. Gotowi na wszystko. Po czterech minutach Lon znowu poderwał swych ludzi do dalszego marszu. Tym razem poruszali się wolniej, płynnie two- rząc linie szturmowe. Lon przeszedł na swoje zwykłe stanowisko za trzecim i czwartym plutonem, w pobliżu środka całej forma- cji. Trzy drużyny szły przodem, jedna nieco z tyłu. Taka forma- cja obowiązywała wszystkie plutony, z wyjątkiem tego, z które- go wydzielono oddział zwiadowczy. Szedł on w innym szyku: dwie drużyny przodem, jedna osłaniała tyły. Lon usłyszał wybuch rakiety przed frontem swojej kompanii, potem zaś raport dowódcy drużyny. Meldował, że wieża została zneutralizowana i że właśnie zakładano małe ładunki na słupach ogrodzenia, by zniszczyć je na odcinku pięćdziesięciu jardów. Trzy minuty później wszyscy żołnierze Alfy znaleźli się na li- nii ogrodzenia, wewnątrz bazy. Bravo wysłała dwa plutony na lewo z zadaniem odszukania po drodze wszystkich posterunków, a dwa pozostałe plutony poszły prosto na drugą stronę bazy, go- towe rozstawić przez środek własnych wartowników. Las kończył się pięćdziesiąt jardów przed linią ogrodzenia. Lon zwrócił uwagę, że miejscowi nie wycięli lasu dość daleko. Nie byli przygotowani na wypadek ataku naziemnego. Gdyby było inaczej, za ogrodzeniem rozciągałby się pas odkrytej ziemi, szeroki na co najmniej trzysta stóp. Wewnątrz bazy nie było żadnych drzew. Była to przecież baza sił powietrznych. Widać było już pojedynczy wybetonowa- ny pas startowy — promy i samoloty na Aldrinie poruszały się po ziemi na kołach, nie na płozach. Obok widać było też dwa pasy ruchu służące do kołowania. Wszystkie zabudowania znaj- dowały się na południowym końcu bazy, po bokach ogrodzone- go terenu. Na północy stały koszary i biura, na południu — han- gary i magazyny. — Dobra, Nolan. Kieruj się ze swymi ludźmi na zachód, ja- kieś trzydzieści stopni na lewo, w stronę hangarów — rozkazał pułkownik Black. — Właśnie związaliśmy walką obrońców. Lon słyszał odgłosy ognia karabinowego, dochodzące od stro- ny koszar i biur. — Tak jest, panie pułkowniku — powiedział. Kiedy tylko linia szturmowa kompanii zmieniła kierunek mar- szu, żołnierze ruszyli naprzód, pokonując płaski, niezapewnia- jący osłony teren. „Paskudne miejsce, gdybyśmy musieli się bro- nić" — pomyślał Lon po przejściu pięćdziesięciu jardów. „Nie ma nawet wyższej trawy, w której można by się schować". Kompania Alfa poruszała się truchtem. Nikogo nie trzeba było poganiać. Celem oddziału było zgrupowanie hangarów i budyn- ków technicznych, oddalone o jakieś trzysta jardów. Jeden z bu- dynków nadal buchał dymem w miejscu trafienia rakietą, ale z tej odległości Lon nie widział żadnych innych śladów zniszczeń. W drugim narożniku bazy widział płomienie wylotowe luf karabinów, migotanie ognia ciągłego i słyszał odgłosy strzałów. — Trzymajcie się nisko — ostrzegł ludzi na kanale ogólnym. — Część tego ognia może nas dosięgnąć. — Przed dotarciem do celu będą musieli przekroczyć linię ognia kompanii Charlie i Delta. Linia szturmowa kompanii znajdowała się już dwieście jar- dów od najbliższego hangaru, kiedy Lon zauważył na jej drodze migotanie kilku luf. „Najwyżej pojedyncza drużyna" — uznał, zanim dokładnie się przyjrzał. — Odpowiedzieć ogniem, ale nie przerywać marszu — roz- kazał. — To pewnie tylko mechanicy, którzy siedząc wewnątrz hangaru, nie zdołaliby trafić w jego ścianę. Kiedy tylko Alfa zaczęła odpowiadać ogniem, strzały z han- garu ustały. Lon zobaczył parę uciekających postaci, żadna jed- nak nie odbiegła daleko. — Jeb, przejdź ze swymi plutonami na lewo. My pójdziemy z drugiej flanki. Zanim zaczniemy zakładać ładunki, chcę wie- dzieć, kto i co jest w środku. — Zawsze lubiłem fajerwerki — odpowiedział Rogers. Lon znalazł się w odległości pięćdziesięciu jardów od naj- bliższego hangaru, kiedy przez wrota pośrodku jego najbliższej ściany zaczęły padać strzały. Tym razem strzelało więcej niż kil- ku ludzi, a odległość była tak niewielka, że nawet mechanicy zdołaliby kogoś trafić. „Nabrali nas" — pomyślał Lon, padając na ziemię. — Wsadźcie w ten hangar ze dwie rakiety. Sprawdzimy, czy zostało tam coś łatwopalnego — powiedział do Weila Jorgena. — Jeb, każ swoim ludziom się położyć. Wysadzimy tę szopę. — Pierwszy i drugi pluton obchodziły budynek, należało je ostrzec. W kilka sekund strzelcy z wyrzutniami rakiet wykonali swoją robotę. Lon śledził wzrokiem dym z silników rakiet, zobaczył eksplozję głowic bojowych... a potem następny wybuch, kiedy płonący zbiornik paliwa rozsadził cały hangar. Płomienie i fragmenty gruzu spadały na kompanię Alfa. Moż- na było tylko leżeć płasko na ziemi, z członkami jak najbliżej ciała, i mieć nadzieję, że nic szczególnie dużego ani gorącego nie uderzy obok. Było kilku rannych, ale na szczęście nikt nie zginął. Szczęścia nie mieli natomiast ludzie wewnątrz hangaru. Nigdy nie uda się znaleźć wystarczająco dużo materiału badaw- czego, by ponad wszelką wątpliwość stwierdzić choćby to, ilu ludzi zginęło w wybuchu. — Jeb, ile z tego paskudztwa na was spadło? — spytał Lon, kiedy tylko odłamki gruzu przestały padać dookoła. — Za dużo, ale chyba nie jest źle. Złożę raport o rannych, kiedy tylko ich opatrzymy. — Odsuńcie się nieco. Resztę budynków zniszczymy w ten sam sposób. Chcę to załatwić szybko. — „Do diabła z zagląda- niem do środka" — pomyślał. „Nie warto ryzykować". — Mnie to odpowiada. Seria eksplozji zdawała się mieć wpływ także na walkę pro- wadzoną w drugiej części bazy. Wybuchy tłumiły odgłosy kara- binowej strzelaniny, ale kiedy przebrzmiała ostatnia eksplozja, ona również ustała. Pozostali członkowie garnizonu poddali się. 29 Rząd Aldrinu Zachodniego potrzebował następnych trzech dni, by poprosić o zawarcie rozejmu i podjęcie rozmów pokojowych ze Wschodem, ale dla drugiego batalionu walka była już zakończona. Zachód nie podjął żadnej próby odzyskania bazy sił powietrznych w Port Orca. Negocjacje z początku nie były łatwe. Musiał minąć cały miesiąc, zanim dowódcy obydwu pułków KND gotowi byli uznać, że dwunasty pułk może sam do- pilnować dotrzymania rozejmu. Siódmy pułk przybył na Aldrin pierwszy, dłużej też pozostawał w walce. Przyszła pora na powrót do domu. Z kontyngentu sił lotniczych pułku na Aldrinie pozo- stawiono kilka shrike'ów. Przeniesiono je na lotniskowiec, który przybył wraz z posiłkami. W stolicy Dirigentu zorganizowano paradę, która przeszła z cywilnego kosmodromu aż do kwatery głównej korpusu. Tylko przez przypadek Lon wyglądał akurat przez okno autobusu, kiedy skręcał w stronę głównej bramy. Jego uwagę przyciągnęła burza rudych loków. W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć własnym oczom, pewien, że to wyobraźnia podsuwa mu obraz Sary Pine, stojącej obok bramy i z niecierpliwością przyglądającej się każde- mu z mijających ją autobusów. Potem dostrzegła Łona przez okno i podskoczyła kilka razy, machając obiema rękoma. Reakcja Łona była całkowicie niezgodna z procedurą parady, prawdopodobnie nawet pozbawiona precedensu w annałach Kor- pusu Najemników Dirigentu. Zerwał się na równe nogi i wrzas- nął: „Zatrzymać autobus!" Kierowca, bez wątpienia przerażony nagłym okrzykiem, nacisnął hamulec, zanim zdążył się zastano- wić, co właściwie robi. Idąc do wyjścia, Lon odwrócił się do sier- żanta Jima Zieglera. — Dołączę do was, kiedy tylko będę mógł. Rozlokuj ludzi w koszarach. Ziegler zdążył tylko skinąć głową, a na jego twarzy malowało się całkowite zaskoczenie. Zanim jednak autobus ponownie ru- szył, dostrzegł Sarę Pine rzucającą się w ramiona Łona. Lon ledwo zarejestrował głośne wiwaty wznoszone przez lu- dzi siedzących w autobusie. Przez jego ludzi. — Przyjechałam wczoraj — powiedziała Sara, kiedy zaczęli już normalną rozmowę. Weszli do bramy, ale nie ruszyli się nigdzie dalej. — Gdy tylko dowiedziałam się, że twój pułk wraca wreszcie do domu. — Możemy się pobrać, kiedy tylko poczynimy niezbędne przy- gotowania — obwieścił Lon. — Wszystkie formalności w korpusie są już załatwione. — Tata może przygotować wszystko w dwa dni — powie- działa Sara. Nawet jak na warunki Bascombe Wschodniego był to skromny ślub. Choć pojawiło się kilku mieszkańców miasteczka, pana młodego reprezentowało zaledwie kilka osób. Przyszli Phip i Dean, a także Janno z żoną. Kapitan Orlis również się zjawił, choć nie wrócił jeszcze do służby, a chodząc, opierał się na lasce, by odciążyć nową nogę. Ślub odbył się w jedynym kościele w miasteczku. Wesele wyprawiono w pubie, ale szybko prze- niosło się ono także na ulice. Nie miało to jednak znaczenia, bo ruch był zbyt niewielki, by komukolwiek zagrozić. — Dziękuję, że pan przyszedł, kapitanie — zwrócił się Lon do Orlisa, kiedy tylko znaleźli chwilę na rozmowę na osobności. — Wiele to dla mnie znaczy. Matt Orlis wzruszył ramionami. — Za nic bym tego nie przegapił. Pułkownik Black poprosił mnie, bym przekazał ci jego przeprosiny. Chciał przyjechać, ale nie mógł. Poprosił też, bym dostarczył ci prezent ślubny. — Prezent? — spytał Lon. Orlis skinął głową. — Tak naprawdę nie jest to prezent, ale ślub to dobra oka- zja ku temu. Prawdziwe powody mogą zaczekać. — Wyciągnął w bok rękę i Phip Steesen podał mu małe pudełko. — Następ- nym razem, kiedy pojawisz się w mundurze, lepiej miej je na pa- gonach — powiedział Orlis, otwierając pudełko i pokazując leżące w środku insygnia galowe. Gwiazdki kapitana. — Zasłużyłeś na nie.