Wyrzykowski Arkadiusz - Drzewożycia
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Wyrzykowski Arkadiusz - Drzewożycia |
Rozszerzenie: |
Wyrzykowski Arkadiusz - Drzewożycia PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Wyrzykowski Arkadiusz - Drzewożycia pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Wyrzykowski Arkadiusz - Drzewożycia Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Wyrzykowski Arkadiusz - Drzewożycia Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Arkadiusz Krzysztof Wyrzykowski
Drzewo Życia
I Znalazłem się tam zupełnie przypadkowo.
Widziałem tego mężczyznę. Wybiegł na płytę, po krótkiej
szamotaninie z przygodnym widzem, zza granicy
elektromagnetycznych barier oddzielających "strefę
bezpieczną" od rzeczywistego kosmodromu. Silniki promu
pracowały już i powiew niesiony wraz z grzmotem charczących
dysz szarpał czarnym, zniszczonym płaszczem nieznajomego.
Niewielka postać biegła, osłaniając dłonią oczy przed
ognistą kipielą buchającą spod ogona pojazdu; mężczyzna
zmagał się z bezlitosnymi skrzydłami wiatru.
Wtedy z cienia rzucanego przez żelbetowy ekran
osłaniający Miasto od wizualnych efektów startujących
rakiet wyłonił się wysoki strażnik w bladoniebieskim
mundurze i natychmiast długimi susami popędził za
mężczyzną w płaszczu. Słońce zmierzające po błękitnym
niebie ku zachodowi znaczyło długimi cieniami pełgającymi
po betonie kontury ruchomych postaci.
II Tkwiłam w grupie dziennikarzy, obserwując odlot wahadłowca z
żywnością. Nasze Miasto zawsze interesowało się
doniesieniami prasowymi o transportach żywności wysyłanych
na Saturna. Cień od wielkiego ekranu - czarna podkowa wokół
pola startowego - stwarzał znakomite warunki obserwacji.
Śledziłam więc gejzery ognia i dymu oczekując momentu, gdy
stalowe dźwigary drgną lekko i MAR-3 wzniesie się w górę na
słupie ognia.
W pewnej chwili poczułam brutalne pchnięcie - lornetka
wypadła mi z rąk. Tuż obok przebiegł wysoki, szpakowaty już
strażnik. Wielkimi krokami pognał w stronę stojącego daleko
od promu człowieka. W tej samej sekundzie, gdy strażnik,
wymachując bronią, dopadał ściganego, mężczyzna wyciągnął
przed siebie prawą rękę, z której uniósł się wysokim słupem
srebrzysty pył. Wiatr gwałtownymi podmuchami uderzał we
wszystkich zgromadzonych wokół płyty, więcej - szarpał nawet
włosami mężczyzny w czarnym płaszczu. Lecz mimo to, na
przekór podmuchom, pył wznoszący się z jego dłoni wędrował w
kierunku MARA-3 i osiadał na szarym, ceramicznym pancerzu.
Mężczyzna stał przygarbiony, obserwując spod wysokiego czoła
osamotnioną wieżę kosmicznego promu gotowego do startu.
Strażnik położył mu dłoń na ramieniu.
III Przeskoczyłem białą granicę wkraczając w obszar pomiędzy
półkolem budynków Biura i podkową ekranu. Wiatr pozbawiony
elektromagnetycznej przeszkody pokrył mój uniform
trzepoczącymi fałdkami. Pośród ryku motorów dotarły do
mnie biegnące zza pleców głosy protestu potrącanych
dziennikarzy - nie było czasu, by ich przepraszać. Podkute
trzewiki zastukały o betonową powierzchnię lotniska. Pode
mną przesuwała się kratownica płytko żłobionych rowków
spijających wodę w czasie deszczu. Wewnątrz nich zieleniły
się niteczki porostów.
Spojrzałem na mężczyznę w płaszczu. Zatrzymał się w
wystarczająco dużej odległości od wahadłowca, by powietrzne
grzmoty nie uczyniły mu szkody. Wyszarpnąłem broń z kabury,
sprzączki poruszane krokami i wiatrem pobrzękiwały
rytmicznie - wiedziałem, że przy ładunku, jaki znajduje się
na statku, nie wolno mi ryzykować strzelaniny. Niewiele osób
zdawało sobie sprawę, że MAR-3 przewozi uran. Niestety
istniała możliwość przecieku informacji poza wąski krąg
wtajemniczonych.
Przed twarzą nieznajomego, nad jego głową unosiła się
chmura migoczącego srebra. Pomyślałem, że to niespotykany
refleks światła. Odbezpieczany rewolwer szczęknął i już
byłem przy nim. Chwyciłem go za ramię - odwrócił się powoli.
Moja prawa ręka drżała utrzymując wylot lufy na wysokości
jego twarzy. Nie zadawałem żadnych pytań - pracujące silniki
skutecznie zagłuszyłyby najgłośniejsze nawet okrzyki.
Człowiek stał wpatrując się niewidzącymi oczyma w podłoże
przede mną. Poły czarnego, jakby za dużego płaszcza
odsłaniały i zasłaniały z łopotem szare spodnie i zniszczone
pantofle. Dyszał lekko - widziałem dziwnie ostro smugę
siwych wąsów nad drżącą górną wargą. Siateczka zmarszczek
rozbiegających się z kącików ust pokrywała całą jego twarz,
otoczoną siwizną długich włosów.
Wtedy opadło mnie to dziwaczne, irracjonalne uczucie.
Obejrzałem się. Wysoko nad mą głową wznosiło się śnieżną
bielą to, co jeszcze przed chwilą było rakietą gotową do
lotu. Podmuchy od silników ustały, pozostał tylko lekki
wiatr. Nad kotliną kosmodromu zaległa mgła ciszy.
IV Wielki, czerwony jęzor ognia wychynął gdzieś z podstawy
pomocniczego silnika. Silnik główny pracował jeszcze -
wadliwy element nie został unerwiony mackami komputerowych
czujników, więc system bezpieczeństwa nie zareagował
zastopowaniem procedury startowej.
Straszliwa myśl przebiegła mi przez głowę: eksplozja
statku pełnego uranu unicestwi pobliskie Miasto! Długo
zatajany fakt startów z niebezpiecznym ładunkiem, z
kosmodromu położonego tuż obok Miasta, może teraz stać się
przyczyną spełnienia naszych najgorszych obaw.
Lecz nagle - w tej samej sekundzie, bo w takich chwilach
sekundy trwają wieki - od kadłuba wahadłowca oderwała się
dziwna, srebrzysta materia ulatująca po sam wierzchołek
promu. Płomień, rozlewający się już po ceramicznym płaszczu
pojazdu zadrżał i jakby zastygł, niczym biegacz w blokach
startowych. Strugi ognia z dysz przygasły, a w przejrzystym
dotąd obłoku poczęły się krystalizować kształty zdumiewające
bielą. Długie, dendrytyczne macki rozpełzły się, pokrywając
MARA-3 przejrzystym lodem, spod którego przezierała
zakrzepła krew ognia. Zwalisty kształt kosmicznego promu
stawał się z wolna trzonem lotnego, rozgałęziającego się
krystalicznego tworu, wyrastającego ciągle w górę.
Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nadszedł ratunek,
równie nieoczekiwany, co zdumiewający. Patrzyłem z wysokości
wieży Biura Lotów na stojące na skraju lotniska postacie -
strażnika i tę drugą, która była przyczyną powstania tworu-
-ratunku, spowijającego szklanym kokonem płonący uranowy
ładunek. Pot strumykami spływał mi po plecach, aż w końcu
koszula przykleiła się do ciała. Ocierałem chusteczką
perlące się na czole krople.
Tymczasem szklista masa rosła ciągle, póki nie zastygła
zmożona Stawaniem się, wysoko nad ekranem. Miasto było
ocalone od ciosu atomowej pięści. Cała ludność Miasta
przybyła na kosmodrom, by obejrzeć Drzewo, sięgające chmur
czubkami konarów.
V Ja jestem życiem. Gdy świat począł atomową składankę, by
kreować istoty żywe, powstałem i ja. Ludzie nazywają mnie
Drzewem, ale mego prawdziwego imienia nie zna nikt. Jest ono
wpisane w sedno istnienia, w sens bytu. Gdy wyłamiecie
wszystkie zatrzaśnięte wrota tajemnic przyrody, poznacie i
mnie.
Jestem życiem - jego tarczą i obroną. Istnieję obok, choć
nie na uboczu - tkwię poza czasem i przestrzenią, dlatego
zawsze mogę dotrzeć do każdego z was. Nie dziw się więc, gdy
przybędę prosić, byś zaniósł me nasiona do kolejnego miejsca
przeznaczenia.
VI Ołów zmęczenia bolesnym strumieniem rozlał się po całym
ciele. Ciążąca głowa wsparła się brodą na ledwie dyszącej
piersi. W zamierającym, sennym umyśle obija się ciągle echo
Głosu, który zmusza do nieustającego biegu, bym zdążył na
czas. Nogi, wspominające uciążliwą drogę, uginają się pode
mną. Przez dłoń pełną drobnego pyłu przebiega lekkie
mrowienie.
Strażnik podtrzymuje mnie i już właściwie nie stoję, lecz
leżę w jego ramionach. Świadomość wypełnionego zadania
pozwala na rozleniwienie w pewności, że jest się już
zbędnym.
Cienie zbiegających się osób majaczą w oddali na tle
świecącego bielą Drzewa. Chciałoby się tam iść, zobaczyć
jedyny powód i efekt działalności, ale znużenie wdziera się
w myśli, wskakuje pod ociężałe powieki. Strażnik próbuje
mnie gdzieś prowadzić - nie chce zrozumieć, że ja nie
muszę... nie chcę... nie mogę.
Mrok rozmywa obrazy, zaciska powieki, przynosi ukojenie
we śnie.
VII Podobno widział ktoś tego chłopca, gdy zbierał pył opadający
z Drzewa. Następnego dnia zrozpaczona rodzina zgłosiła na
posterunku Policji zaginięcie dziecka. Starania wszystkich
Służb Miasta nie zdały się na nic - poszukiwania zakończyły
się fiaskiem. Rodzice chłopca pozostali w żałobie. Wśród
mieszkańców Miasta krążyły wieści, że chłopiec ruszył w
drogę poza Miasto kierowany Głosem.
Doprawdy nie wierzę plotkom, ale proszę, jeśli zdarzy się
Wam, że nagle do Waszego mieszkania wbiegnie nieznajomy
młody chłopiec umorusany kurzem wielu dróg i wysypie garść
srebrnego pyłu na płonącą, gotującą się do wybuchu
mikrofalową kuchenkę lub termojądrową baterię energetyczną
- przyjmijcie go ciepło. Będzie bardzo zmęczony nieustającą
wędrówką, zapewniam. Nakarmcie go i napójcie, pozwólcie
wypocząć. Jeżeli będzie chciał wyruszyć w dalszą drogę, nie
stawiajcie mu przeszkód - Wybraniec Życia musi
niezmordowanie pełnić swoją powinność.