Wieczorek Małgorzata - Salamandra

Szczegóły
Tytuł Wieczorek Małgorzata - Salamandra
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wieczorek Małgorzata - Salamandra PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wieczorek Małgorzata - Salamandra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wieczorek Małgorzata - Salamandra - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MAŁGORZATA WIECZOREK salamandra Cel osiągnięty nie zawsze jest tym zamierzonym, głosi jedno z magońskich powiedzeń. Prawdziwość swą potwierdziło zarówno w czas Wielkiej Wojny, jak i wiele lat później, gdy delegacja ludzi stanęła przed władcą Magonii skarżąc się na potwory gnębiące domostwo Hrothgara. Monstra zostały zabite, lecz ich sama obecność - i na to żalili się ludzie - stanowiła poważne naruszenie traktatów. Trwała pamięć o dawnych walkach z magońskimi chowańcami, wspomnienie krwi i ofiar; a także lęku, z którym ludzie witali świt świadomi, że rozkazujący żywiołom niewidzialny przeciwnik jest w mocy uderzyć z Cytrynowego Szlaku w każdym miejscu i o każdej chwili. Nikt - nawet otępiałe od ziela wieszczki - nie był w stanie przeniknąć jego zamiarów. Zatem plotka goniła plotkę, zgodne w jednym: jesteśmy dla wroga igraszką. SMOCZA KRONIKA VERNESS - WSTĘP TIMANDRA VARRO Duessa ukryta za murami Cahoru śledziła jaźnią ślepe cienie brnące przez umowny pejzaż asramu. Ludzie utożsamiali się z widzialną materią, nie wiedząc, że każde ich poruszenie wywołuje w niewidzialnym świecie cienie i zmarszczki podobne tym, jakie widać na wodzie, gdy ryba podpłynie do powierzchni. Policzyła je. Zgadza się: żołnierze, mersowie, jak ich zwą w Verness, a ta - znaczniejsza od innych - to ich książę. Z radością rozpoznała kolejny cień, krążący wokół oddziału, cień, który zwykłemu ludzkiemu oku zdałby się wilkiem. - Miło cię znów widzieć w Magonii - wyszeptała. - Doskonale, że nadal posiadasz wisiorek. Taki potężny arca-vigra'a powinno się dobrze wykorzystać. Ludzie nie są świadomi właściwości, jakimi obdarzona bywa najdrobniejsza z drobnych manifestacji wyższego ładu. Czas na prezentację. Duessa wycofała się. Otworzyła oczy na odgłos oddalających się po żwirowej alejce kroków. Wstała otrzepując spódnicę, rozzłoszczona tym, że zajęta odczytywaniem śladów poselstwa, nie wyczuła wcześniej obecności Rozalindy. Uwolnię się od ciebie, myślała śledząc wzrokiem malejącą sylwetkę. A mój brat opamięta się i nawet jeśli zagniewam go, w końcu zrozumie, że nie przystoi mu ludzka kochanka. Zadowolona, odwróciła twarz ku słońcu. Czuła, że zbliżające się wydarzenia same dopasują się do jej pragnień. Jechali w ciszy przerywanej z rzadka parsknięciami koni, kopyta uderzały głucho wzbijając chmury kurzu, trwające długo po przejeździe oddziału. Broń i ekwipunek zbrojnych zdobne były w smocze motywy, po których poznać łatwo verneńskich mersów. Żołnierzami dowodziła Firinne i to na nią zdawał się książę Verness Mortimer w sprawach wojskowych - sam częściej zajmował się dyplomacją niż wojaczką. Machnięcie wilczej kity i zwierzę przepadło sprzed oczu ludzi, hen, w trawie wybujałej wzdłuż gościńca. Gęsty żywopłot porastający pobocza magońskich traktów pozostał dawno za nimi - znak, że zbliżali się do Tollan, stolicy Magonii. Mortimer zadumał się, co towarzyszące im od początku drogi wilczysko zrobi, gdy dotrą do miasta, lecz wzruszył ramionami. Żar wzmagał zniechęcenie. Czuli na twarzach magońskie słońce - zrazu przyjemne po ojczystym chłodzie - które od dziesięcioleci nie lizało promieniami twarzy żadnego z Vernessytów. Zgodnie z traktatem tak winno pozostać. Nie zezwalał on na nowe osadnictwo w Magonii i Verness, zarządzał też zawarcie przejść. Nielicznym tylko - znanym na obu dworach - pozwolono podróżować swobodnie. Nikt nie miał ochoty wkraczać do Tollan; tym bardziej zastanawiał Mortimera upór wilka, zaciętość, z jaką podążał za oddziałem od samego Verness. Tollan wyłoniło się skąpane w porannym blasku, otoczone wysokimi murami, basztami. Miejskie wieże wieńczyły nieregularne, niespokojne hełmy wyglądające jak zastygłe czerwonożółte płomienie. Nie zmitrężyli długo przed bramami. Wnet pojawiła się eskorta królewskich gwardzistów w lekkich, zdobnych isernowych kolczugach. Wystawały spod nich bogate, żółto-czerwone stroje, a na piersiach każdego z gwardzistów widniała salamandra. Jednakie mieli twarze. W ich milczącej asyście wędrowcy z Verness przejechali przez miasto. Drużyna mersów została zatrzymana na dziedzińcu przez gwardzistów. Dalej poprowadzono tylko księcia, Firinne i Merkada, płowowłosego młodzieńca szkolonego przez dowódczynię na oficera. Blask bijący od ścian wyłożonych magońskim piaskowcem rozświetlał salę tronową. Ludzie zmrużyli oczy, by po chwili dojrzeć gospodarza, masywną postać o ciekawym, żywym obliczu. Obok niego stał, jak przypuszczał Mortimer, lar tego miejsca zawinięty w pelerynę, z twarzą ukrytą głęboko pod brunatnym kapturem. - Podejdźcie no bliżej! Donośny głos Bennusa z łatwością wypełnił całą salę. Wysoki, o jasnej barwie równie lekko pomknąłby ponad zgiełkiem bitwy. Uszu Vernessytów nie ranił żaden obcy akcent, ani śladu archaicznych długich samogłosek, wyraźnych w mowie ludzi mieszkających w Magonii. Mortimer dostrzegł nagle, że wraz z poselstwem do sali przemknął wilk. Wielki basior na sztywnych szeroko rozstawionych łapach. Magończycy zignorowali jego obecność, nawykli, jak zgadywał książę, do zwierzęcych aunów. - Zaprawdę dziwne to poselstwo - ciągnął Bennus. - Tym dziwniejsze, że nie daję Verness powodu do skarg na wypełnianie przez nas traktatu. - Postać w kapturze schyliła się i zaczęła szeptać mu do ucha. - Ciekawe. Dwoje mersów z Dan Tenebre. Oczy i uszy, tak brzmi ich dewiza, prawda? - Nie czekał na odpowiedź. - Słucham, co was sprowadza. - Mylisz się, panie. - Mortimer zbliżył się do tronu. - Porozumienie zostało naruszone. Niedaleko Yvelot otwarto przejście, przez które przeniknęły wasze chowańce - rzekł. Nie umknęło jego uwadze, że Bennus, zaskoczony, spojrzał na swojego towarzysza. - Yvelot? - zdumiał się król. - U nas to Engelberg, panie - wyjaśniła postać w kapturze po tej znaczącej zwłoce, świadczącej, że Magończyk sięgnął po źródła wiedzy niedostępne ludziom; chyba że ryzykantom wyprawiającym się w dół Cytrynowego Szlaku. Cytrynowe ziele spróbowano obłaskawić podczas wojen z Magonią. Po kilku dawkach zielnej esencji, po oswojeniu się z drugim wzrokiem, gdy umysł zaczynał nadawać sens umownym obrazom asramu, człowiek nieodwołalnie popadał w szaleństwo. Nie, nie lar, poprawił się w myślach Mortimer. Nikt nie radzi się lara, spełniają rozkazy swoich panów. Musiał to być mag, bardziej od przeciętnego Magończyka sprawny w podążaniu tym, co nazywamy Cytrynowym Szlakiem. Mortimer zmarszczył czoło, próbując sobie przypomnieć, gdzie już słyszał ten głos. Niski i chropowaty. Wiele lat temu, jego matka... - Engelberg? Engelberg! - ryk Bennusa nieomal ogłuszył ludzi. - Wiedziałem! Gozlin gromadzi grendele! Tym razem mój bratanek przekroczył wszelkie granice! Wygnam go jak Finvarrę. - Nie rób tego, panie! - odezwał się Mortimer. - Król Fuatha włada głębinami i nie obchodzą go nasze losy. Nie wiemy, jakim sąsiadem byłby twój bratanek. Bennus zaczął się trochę uspokajać, lecz nadal zaciskał dłonie na podłokietnikach tronu, aż bielały mu kłykcie. - W rzeczy samej, nie masz powodów, by na Finvarrę narzekać. - Przyjrzał się Mortimerowi uważniej. - Po mieczu pochodzisz z Lamarrów. Władacie połową floty zacumowanej w Vsmorye. Fuatha was sobie upodobali. Nikt nigdy nie utonął, nie stracił statku... Szkoda tylko - westchnął - że królowa kazała ściąć ci ojca. - Zaśmiał się widząc nieruchomą twarz księcia. - Widzę, że łatwo nie tracisz zimnej krwi. - Wychowałem się w dokach Vsmorye i na zamku Verness. Niewiele może mnie wzruszyć. - Pozwolę sobie nie uwierzyć - odrzekł na to Bennus. - A Gozlinem się zajmę. I to jeszcze dziś. Fen... Umilkł patrząc za doradcą. Ten zapomniał o posłach, władcy i posłuchaniu, zafascynowany, skupiony na wilku, który stanął za grupką ludzi. Zbliżył się do niego na dwa kroki. - ...rirze? - dokończył władca niecierpliwie. - Fenrir? - z niedowierzaniem wyszeptał Mortimer. Tego właśnie maga gościła na dworze jego matka. Imię Fenrir pojawiło się w tajnej Smoczej Kronice Verness w tym samym akapicie, co opis egzekucji ojca. Zbyt często wizyta Magończyków przyśpieszała wypadki, odsłaniała to, co powinno zostać ukryte, i kończyła się karuzelą aresztowań, śmierci i wygnania. Fenrir dojrzał jego wzburzenie. - Faer t'e'll offi quel t'a plaisi - rzekł do księcia. Mortimer poczuł zimny podmuch. Uważaj, o co prosisz. Fenrir, reagując na niedokończone w myślach życzenie, wypowiedział zwyczajowe ostrzeżenie ahimsy. Innymi słowy: Nie mogę ci inaczej zaszkodzić, jak tylko spełniając twe pragnienia. Mortimer opanował emocje. Nie zamierzał dostarczać magowi pretekstu. Bennus zdawał się szczerze zaskoczony wiadomością o chowańcach. Wyraźnie też rozzłościł się na bratanka, w którego winę łatwo mu było uwierzyć, gdyż Gozlin popadł w niełaskę, skazany na pobyt w dawnej siedzibie Finvarry. Poselstwo zakończyło się więc pomyślnie i nader szybko. Czasem tak było z Magończykami, trudne kwestie rozwiązywali od razu, proste ślimaczyły się miesiącami. Fenrir odwrócił się do swojego władcy, ignorując posłów. - Panie! Muszę prosić, byś raczył rzucić okiem na to wilczysko. Podejdź no tu, wilku! - Zwierzę ruszyło, ostrożnie stawiając łapy, przy każdym kroku odsłaniając kępki sierści ukryte między czarnymi poduszeczkami. - Zgaduję - odezwał się mag - iż to nie wilk w istocie tu przed nami stoi. - Spod fałd ubrania wyciągnął płócienny woreczek. Sięgnął, nabrał szczyptę złocistego proszku i wyciągnął rękę nad zwierzęciem. Wilczysko w przestrachu przywarło brzuchem i łbem do podłogi, skuliło uszy, zaskomliło. Ślepia zacisnęły się, gdy migotliwy pył począł opadać z dłoni mężczyzny. Proszek, chociaż było go niewiele, pokrył całe futro. Fenrir wyszeptał kilka naglących słów i ciało wilka wyciągnęło się w lśniący posąg młodego mężczyzny. Mag przyklęknął przy postaci i złożył rękę na jej czole. Z wolna metaliczny połysk zniknął, wyparty przez zdrowy cielisty odcień skóry. Mężczyzna gwałtownie wciągnął powietrze, chwytając je w płuca łapczywie. Bennus nie skrywał swojego zaciekawienia. Wychylił się do przodu i zmarszczył brew. - Człowiek? - Ściśle mówiąc, ukryty raczej niż przemieniony. Dlatego też tak wynędzniał, gdyż wilkiem nie będąc nie miał śmiałości polować z watahą, a i przy podziale łupu pewnie ostawały mu się najgorsze ochłapy. Zgodzisz się, magu, że nie mógł sam przyjąć tej postaci! - Pewnie przed rozejmem do nas zawędrował. Może być też tak, że pochodzi z ludzkiej osady - odrzekł mag i uniósł ręce w geście niezdecydowania. - Nie wszystko zdołam odczytać, wędrował daleko. Ten stan tak mu dopiekł, że podążył za pierwszą grupą ludzi, o których usłyszał, że zmierzają do Tollan, w nadziei odczynienia zaklęcia. Zgaduję jeno. Trzeba poczekać, aż się ocknie. - Trzeba nam cierpliwości - zgodził się Bennus, rozpierając się na siedzisku. - Hej, straże! Zabierzcie go! I zarzućcie mu na grzbiet jakąś koszulinę, tylko migiem! Nieznajomy wyglądał, na ile dało się ocenić, na mężczyznę średniego wzrostu. Obdarzony delikatnymi, regularnymi rysami; z jasnymi włosami, był bardziej ładny niż przystojny, urodą wspólną dla obu płci. Zaniesiono go do łoża w jednym z niedalekich pomieszczeń. - Jak myślicie, co to jest? - zapytał Merkad wskazując na pierś mężczyzny. Na rzemieniu zwisał z szyi przedziwny kamień. Płaski, okrągły, w środku z obszernym prześwitem, przez który przechodził rzemień. Szaro zabarwiony, rozbłyskiwał zielonymi iskrami. - Rynor - odrzekł Fenrir. - Znajdowany czasem w górskich strumieniach. Pomaga odróżnić prawdę od fałszu. Zdaje mi się, że taki kształt widzę po raz pierwszy. Nie zaszczycił wisiorka drugim spojrzeniem. Toż i magowie popełniają błędy. Czekali dalej w ciszy. Mężczyzna powoli, z ostrożna, poruszył ręką, zaciskając długie palce na delikatnym prześcieradle. Rozwarł oczy i rozejrzał się wokół półprzytomnie, walcząc z własną pamięcią i oszołomieniem. Fenrir pomógł mu usiąść. - Gdzie jestem? - zapytał zdezorientowany, wodząc oczyma po twarzach obcych. Nie rozpoznał nikogo, a jego niepokój wzrósł. - W Tollan - odpowiedział Fenrir bacznie obserwując jego twarz. Słowa maga wywołały gwałtowną reakcję. Coś sobie przypomniał. - Magonia! - wykrzyknął. - Rozalindo! - Próbował wstać. Odrzucił precz pościel, lecz osłabiony jeszcze mimo magońskich mikstur, zaplątał stopę w materiał, stracił równowagę i wylądował na skórze niedźwiedzia ułożonej wzdłuż łoża. - Muszę uwolnić moją Rozalindę - rzekł już spokojniej, gdy mersowie pomogli mu z powrotem ułożyć się na poduszkach. Chwytał pomocne ręce, w ten sposób podkreślając wagę swej prośby. - Na razie sił musisz nabrać - odrzekł Fenrir. Drzwi komnaty otworzyły się przed Bennusem. Król nie chciał czekać na relację maga. Przystanął nad łożem. - Panie - wyszeptał ukryty przedtem pod postacią wilka mężczyzna. Próbował wstać zdjęty trwogą, lecz Fenrir go powstrzymał. - Nie przypuszczałem nawet, że się znajduję w królewskim pałacu. Ostatnie, co pamiętam to Engelberg. I potem nic... - Reakcja obronna - szybko wyjaśnił mag widząc twarde spojrzenie swojego władcy. - Tak działają ich mózgi. Gdy coś zbyt ciężko jest znieść, nie przedostaje się do świadomości. Właśnie ten mechanizm znoszą igrając z cytrynowym zielem. Z jak najgorszym dla siebie skutkiem... - Tylko przyparci do muru - powiedział przyciszonym głosem Mortimer. Nie spojrzał na żadnego z Magończyków, temat zbyt wiązał się z dawnymi wojnami, by czuł się swobodnie. - Nikt tego nie robi dla swawoli - zaznaczył. - Naprawdę? - Fenrir odwrócił się nie oczekując odpowiedzi. - Znasz mnie - stwierdził Bennus kierując wzrok na mężczyznę. - A więc pochodzisz z Magonii. Vernessyci popatrzyli po sobie zaniepokojeni. Nie sposób tak chyżo przywyknąć do akcentu panującego w ludzkiej osadzie, akcentu, jakim w Verness mówiono wieki temu. Fenrir igrał z ich świadomością na poziomie Cytrynowego Szlaku, sprawiając, że w mowie nieznajomego nie było obcych dźwięków. - Mów, co się stało. Byłeś wilkiem, dopóki ten tu mag ciebie nie odmienił. Co pamiętasz? Kim jesteś? - Nazywam się Roland Leupart - powiedział powoli odklęty, szukając słów. - Z ludzkiej osady Veder. Leupartowie nigdy nie wdawali się w żadne waśnie, my ludzie spokojni, złotnikami jesteśmy. Jubilerzy z ojca na syna. Mnie miała przypaść pracownia ojca. Ostatnie zamówienie mieliśmy od samego pana Engelberg, Gozlina. Bogowie! - westchnął. - To wszystko moja wina, powinienem podążyć tam sam! Ojciec nie najmłodszy, niewiele już mógł robić i większość pracy na mnie spadła, lecz trzeba mi było na Engelberg samemu się udać, a nie Rozalindę słać! - Ukrył twarz w dłoniach. - Rozalinda, moja słodka Rozalinda! Była mi przyrzeczona od dziecka, wychowaliśmy się razem, pokochali, tak jak rodzice zamierzyli. Trzeba mi było samemu zanieść ten naszyjnik! Rozalinda tam poszła, lecz już nie wróciła. Czekaliśmy na nią, aż w końcu poszedłem tam i stanąłem przed Gozlinem żądając oddania narzeczonej. - Co powiedział? - zapytał Bennus. - Że jej nie odda, i że chce jej dla siebie. Pewnikiem wtedy zamienił mnie w wilka. Nic więcej nie pamiętam. - Przypomnij sobie, co jeszcze powiedział? - pytał władca. - Jest Magończykiem. Powiedział więcej. Jaki postawił warunek zakładu? - Coś o koniu, chyba - młody złotnik marszczył czoło i zaciskał palce na pościeli. - Już wiem, powiedział, że prędzej ktoś galopem drogę na Engelberg pokona, niźli mi odda Rozalindę. - Nie najszczęśliwszy warunek - rzekł Bennus tylko do Fenrira. - Ździebko nadstawił karku. Zależy mu na dziewczynie. Wyrazu twarzy maga nie widzieli w cieniu kaptura, lecz władca Magonii wyraźnie był zaskoczony. Zbity z pantałyku. - Co za problem? - wypalił zniecierpliwiony Merkad. Spod ściany przy wezgłowiu łoża ruszył na środek komnaty. - W Magonii koni nie ma? - I szeptem do Firinne: - Czy też nie chce krewniaka pozbawić zabawki? Obaj Magończycy drgnęli. - Problem w tym, młody człowieku - warknął Fenrir, nie czekając na reakcję Bennusa - że Engelberg to wyspa. Konie w wodzie płyną, nie galopują. - Mam pewien pomysł, Fenrirze - odezwał się Bennus po chwili milczenia. - Zostawimy teraz naszych gości, niech udadzą się na spoczynek. A rano pojadą na wybrzeże i tam niech już nas wyglądają. Założę się, że znajdziemy sposób, by konie nie zamoczyły kopyt. Przybrał tajemniczą minę i wyraźnie zadowolony, odwrócił się i wyszedł, a mag za nim. Vernessyci Planowali wyjechać wcześnie rano, zostali więc obudzeni przed świtem przez służbę wnoszącą śniadanie. Później zaprowadzono ich do koni. Zwierzęta stały już na dziedzińcu, więc skorzystali z okazji, by się rozejrzeć wokół. Światło wstającego dnia było na tyle słabe, że nie oświetliło wyraźnie zakamarków dziedzińca, za to cienie pod arkadami rozpraszały wiszące w powietrzu migoczące kule, z buzującym w środku ogniem. Czekali niecierpliwie na złotnika, gdy przed stajniami pojawił się Fenrir. - Roland Leupart opuścił swoją komnatę przed świtaniem i nikt go więcej nie widział. Ruszajcie sami! Roland Leupart szybko opuścił królewski gościniec, przedarł się przez gęsty, szarpiący ubranie żywopłot i wszedł między drzewa. Leupart wolał zagłębić się w gęstwę lasu, gdyż na traktach królewskich nic nie uchodziło spojrzeniu władcy. Tak przynajmniej mówiono w Veder. A każdy zamieszkały w Magonii człek wiedział, że nigdy dość ostrożności, gdy ma sprawę z jej rodowitymi mieszkańcami. Puszcza to co innego. Niby jest równie groźna jak Magończycy, ale przynajmniej wiadomo, czego się po niej spodziewać. Sposób, w jaki może zagrozić, nie zależy od przelotnego kaprysu. Dosyć bezpieczna za dnia, a przed stworzeniami nocy też zdoła się człowiek osłonić... Cienie zgęstniały, niedługo zmierzch ogarnie świat. Stanął na środku niewielkiej polanki. Rozejrzał się - drzewa poczęły ciemnieć, jak zwykle przed nocą; nasycona, mechata zieleń liści sczerniała już tak, że las wyglądał jak okryty żałobą. Nazbierał gałęzi pokrywających ściółkę. Wybrał najdłuższe, wbił końce w ziemię i zbudował coś na kształt nędznego szałasu. Nie znalazłby w nim schronienia przed deszczem czy wiatrem, ale też nie tego po swoim dziele się spodziewał. Teraz najważniejsze! Podszedł do drzewa na środku polanki, które jedyne zieleniło się jeszcze w półmroku. Wyglądało, jakby ono stworzyło tę polankę, a magońskie rośliny odsunęły się od przybysza. Leupart z wdzięcznością poklepał młodą korę jarzębiny, sięgnął nad głowę i zaczął rzezać gałęzie. Dokończył budować szałas, wsunął się na czworakach do środka i zakrył wejście listowiem. Bardzo krótko zatrzymywał jego uwagę wznoszący się i opadający poszum lasu. Po chwili już chrapał. Nie wiedział, co go obudziło. Brak odgłosów zda się raczej, niż hałas. W martwej ciszy jak huk wystrzału rozległ się trzask pękającego patyka. Coś krążyło wokół szałasu. Podparł się na łokciu i spróbował przebić wzrokiem mrok sączący się przez gałęzie. W tym momencie Emrys, większy z księżyców Magonii, wypełzł ponad drzewa i rzucił srebrne promienie na świat w dole. Coś zajaśniało w ciemności. - Rozalindo?! - wykrzyknął rozpoznając znajome, delikatne rysy. Gorączkowo odsunął gałęzie zasłaniające wejście. Lepszy miał teraz widok na trójkątną twarz dziewczyny i łuki wysokich kości policzkowych ocienionych rzęsami. Poprawiła jasne włosy boleśnie znajomym ruchem. - Co tutaj robisz? - pytał z niedowierzaniem. - Jak się tu dostałaś? - Uciekłam od Gozlina - odpowiedziała. - Błąkam się tu pół nocy. - Pochyliła się do przodu, chcąc wsunąć się do szałasu, ale nagle powstrzymała się. - Nie zaprosisz mnie do środka? - spytała z wahaniem. - Oczywiście. Wejdź, proszę - odrzekł zły na siebie. Dziewczyna znalazła się w środku. W mgnieniu oka w szałasie zrobiło się tak ciasno, że czuł jej gorący, niosący wilgoć oddech na policzku. Przysunęła się jeszcze bliżej. - Tak bardzo się za tobą stęskniłam, mój miły - wyszeptała. Jednocześnie jej dłoń niby przypadkiem opadła na jego kolano. Po chwili ruszyła w górę po wewnętrznej stronie uda. Zatrzymał ją, przyciskając ręką. - Nie! - powiedział zdecydowanie. Rozalinda nie zrażona odmową próbowała ustami dosięgnąć jego szyi. Odsunął się. Pożądanie i oszołomienie walczyły z nim o lepsze z obrzydzeniem. Rozalindy nie obracało się na sianie, nie była z takich. Dziewczyna roześmiała się cicho, lecz zaraz ucichła, gdy szorstko odsunął ją od siebie. - Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jak cię Gozlin wypróbował - powiedział z gniewem - ale nie jesteś moją Rozalindą. Ona nie miała smykałki do kurestwa. Skromna była. - Jak mówisz? - wysyczała urażona. Wściekłość poczęła odmieniać jej kruche rysy. - Ale żeś z jednym dobrze trafił niechcący. Nie jestem twoją Rozalindą. I nie puszczę tej zniewagi płazem! Rozchichotała się szaleńczo. W półmroku dostrzegł, że to nie tylko złość deformowała jej rysy. Trójkąt twarzy przemienił się w regularniejszy owal. Oczy, choć nadal bławatne, zmieniły kształt na bardziej skośny, wydłużony. Włosy ściemniały. - Duessa... - wyszeptał przerażony, rozpoznając siostrę Gozlina. - Ale jakim sposobem... - Jak zdołałam tu wejść?... Sam mnie zaprosiłeś. - Szybkim ruchem pochwyciła rynor zwisający mu z szyi. Obróciła w ręce. - Jakoś nie pomógł ci mnie przejrzeć - stwierdziła. - Taki już smutek z ludźmi. Nawet jeśli znajdą w swych niskich umysłach miejsce choć na ociupinę magii, i tak na zmarnowanie to pójdzie. Gwałtownym ruchem szarpnęła za kamień. Zanim rzemień pękł, boleśnie przeciął skórę. Skaleczenie wypełniło się krwią i cieniutki strumyczek ogrzał zagłębienie przy obojczyku. Ścisnęła tryumfalnie rynor w uniesionej dłoni. - Mnie już czas goni, mój miły, mogę ci tylko obiecać, że z większym znawstwem od ciebie wykorzystam ten kamień. - Odwróciła się i jak duch zniknęła wśród drzew. Roland padł na ziemię złorzecząc okrutnie na własną głupotę. Kiepem go wszyscy zwać powinni. Wysłał Rozalindę na Engelberg, to raz. Potem zaszedł do Gozlina, aż prosząc się, aby ten zaklął go w wilka, to po drugie. Trzy: wyruszył sam z Tollan. Lecz jak inaczej było mu postąpić? Wiadomo, że najgorsze nieszczęścia spadają na człowieka, gdy przyjmie magońską pomoc. Żal mu pierś ścisnął, że nie pojechał gościńcem wedle życzenia Bennusa. Pewnikiem na ich drodze żaden z czarowników nie stanął. Vernessyci spędzili niespokojną noc w karczmie w rybackiej wiosce, a rano wyruszyli na wschód gościńcem równoległym do morskiego brzegu. Humor im powrócił, gdy tylko osadę zamieszkaną w większości przez ludzko-magońskich mieszańców pozostawili z tyłu. Jechali dokładnie pomiędzy lasem a niewielkimi wydmami, z oddali słyszeli poszum morza. Rażące słońce, jaśniejsze niż zapamiętane z domu, odbijało się od białego tłucznia, którym wysypana była droga. Upał znów zapanował okrutny, dawał im się potężnie we znaki i przeklinali pod nosem wełniane kaftany i ciężkie kolczugi. - Nie rozumiem, skąd Bennus wiedział, o co pytać? - odezwał się Merkad podjeżdżając do Firinne. - Jak wykoncypował, że Gozlin naznaczył warunek? - Co ci wiadomo o Magończykach? - spytała Firinne. - No... - zawahał się. Przez chwilę chciał ich nazwać demonami, jak czyniły to posługaczki jakieś, lecz pohamował się wiedząc, że w lepszym towarzystwie za takich nie uchodzą. - Są inni niż my - wybrnął dyplomatycznie. - W czym inni? - No... inni. Mają magię, naprawdę mocne czarowanie. I są źli. - Dlaczego? - Nie udało jej się ukryć uśmieszku. Chłopak stropił się jeszcze bardziej. - No... Działają na szkodę ludziom. - W tym to się chyba od samych ludzi nie za bardzo różnią, prawda? - odrzekła. - Magończycy nie wierzą w bogów, nie znajdziesz tu żadnej magońskiej świątyni, tylko ludzkie - a jednocześnie są to najbardziej religijne istoty, jakie znam. Nie muszą wierzyć, oni wiedzą. Władają magią, gdyż sięgają umysłem poza nasz świat, czas może i patrzą nań z zewnątrz. - Cytrynowy Szlak! - wykrzyknął Merkad zadowolony, że jest w stanie dodać coś od siebie. - Cytrynowym Szlakiem chodzą tylko ludzie. A wiedzie zawsze w dół, zapamiętaj to sobie - powiedziała z naciskiem. - Zbyt wielu młodzików już widziałam bawiących się zielem. Wydaje im się, że można igrać ze świadomością, jak szamani Południowego Kontynentu i nic za to nie płacić. Cena jest jedna: szaleństwo. Szamani, miarkuj sobie, nie używają ziela tylko aunów. My czasem nie mamy innego wyjścia. Tylko ziele. A i tak nigdy nie osiągniemy mistrzostwa Magończyków. Oni częścią swojego jestestwa przebywają stale w niewidzialnym - jak lubią podkreślać, wyłącznie dla nas niewidzialnym - świecie, gdzie myśl rozkazuje materii. Zmiany wprowadzone na tym poziomie wpływają na nasz świat. Czarowanie jest dla nich jak układanie klocków, działania w pamięci. My jesteśmy tylko pasażerami w chybotliwej łódce, w ich mocy jest być wiatrem, który ją popycha. Nadymaj policzki, aż pękną, a łódź ani drgnie. Czasem tylko jedną nogą wychyniemy na brzeg i udaje nam się tę łódkę ruszyć. - Magiczne przedmioty, arca-vigra'a - jeśli ich używają - symbolizują zmiany, jakie zostały już wcześniej przygotowane na tej wyższej płaszczyźnie, dlatego również ludzie mogą z nich odnieść korzyść. Magończyków jednakże niewolą reguły. Istotom o takiej potędze zabroniono z nami igrać, inaczej sprowadzą na siebie gniew bogów. A czarownicy kilka razy przekonali się, że ci o nas nie zapomnieli. Zgodnie z ahimsą, Gozlin musiał zostawić furtkę. Zakład z człowiekiem. W magońskim rozumieniu tego słowa postąpił etycznie. - Człowiek nie kłopotałby się stawianiem zagadek - skomentował Merkad. - Człowiek na jego miejscu nie wyglądałby gromu z jasnego nieba, jeżeli tego poniecha. Jedynie ludzie są tak wolni, że mogą rozmyślnie czynić zło i nie pozostawić ofierze żadnej drogi ucieczki. Merkad z niedowierzaniem pokręcił głową. Podniósł się w strzemionach. - Ej, a co to? - Gościniec od lasu rozdzielały dwa szpalery żywopłotu. Nagle coś zachrobotało. Z listowia wychynął człowiek w brudnym i podartym ubraniu. Merkad pierwszy rozpoznał złotnika. - Leupart?! Duessa powróciła na Engelberg zadowolona. Miała rynor, najlepszy sposób, by utrzeć nosa dziewce, hołubionej przez brata. Już i tak zbyt długo znosiła tutaj tę kobietę. Radowało ją i to, że złotnikowi też przy okazji za afront odpłaci. I to wszystko nie przeciwstawiając się ahimsie, gdyż tej nie naruszało spełnianie ludzkich życzeń. Sami odpowiadali za swe pragnienia. Naszła Rozalindę w ogrodzie. Jasnolice dziewczę przycupnęło wśród ulubionych krzaków kremowych róż. Przez moment rozmawiały grzecznie o tym i o owym, że kwiecie kwitnie, a woda w fontannie szemrze. Raptem Duessa zmieniła temat: - Wiem, że nie byłam ci przyjazna... - zaczęła z ostrożna. Rozalinda zerknęła na nią niepewnie, lecz zachowała milczenie. - Chciałabym to naprawić. - Chwyciła Rozalindę za ręce, przyciągnęła ją zmuszając, aby spojrzała jej w twarz. - Gozlin tak by się ucieszył, gdybyśmy przestały się wadzić. - Rozalinda nie mogła uwolnić się spod uroku spojrzenia Duessy. Coś uległo zmianie. Przecież to niemożliwe, aby ktoś tak piękny był zły, pomyślała dziewczyna. Duessa zdawała się mówić szczerze. O, właśnie zabłysły łzy! I jedna z wolna spłynęła zostawiając lśniący ślad... - Nie płacz - poprosiła Rozalinda. Duessa podniosła głowę. - Będziemy przyjaciółkami? - Jeśli tego chcesz. - Magonka z radością na obliczu pochwyciła dłonie Rozalindy. Powoli zaczęły iść ogrodową alejką. - Mam dla ciebie prezent - odezwała się Duessa - spóźniony podarunek, z jakim należało ciebie powitać. - Wyciągnęła kamień i uniosła, by pokazać Rozalindzie. - Nazywa się rynor, jeżeli spojrzysz przez tę dziurkę w środku, dojrzysz prawdziwą istotę rzeczy, pomimo otaczającej ją magii, formy, jaka ją więzi. Widzieć rzeczy takimi, jakimi są, bez żadnych złudzeń, to wielka umiejętność. Brakuje jej ludziom. Czyż nie chciałabyś zobaczyć Gozlina tak, jak ja go widzę, poznać prawdziwej istoty? - O tak! - odpowiedziała zamyślona Rozalinda, znać było, że słowa Duessy dotknęły spraw z dawna ją gnębiących. - Gozlin ma tyle tajemnic - westchnęła. - Chciałabym go lepiej zrozumieć. Duessa złożyła rynor w wyciągniętej ręce dziewczyny. Uśmiech jej ociekał słodyczą, gdy wypowiedziała obowiązkowe ostrzeżenie: - Faer t'e'll offi quel t'a plaisi. Lecz Rozalinda już nie słuchała. Mortimer z towarzyszami spędzili większą część dnia i początek nocy czekając na Bennusa. Obraz plaży nad Zatoką Senlis wrył się im już głęboko w pamięć. Drobny, srebrzysty piasek sięgał samej wody, która w blasku Emrysa przybrała ciemnozielony odcień, wysrebrzony jedynie tam, gdzie na zmarszczkach fal zatańczyło odbicie księżyca. Za plecami mieli wapienny klif, który otaczał zatokę z obu stron wdzierając się głęboko w morze. Z prawej strony skała zawracała i zamykała wejście do zatoki, lecz morze przebiło się przez nią, otwierając w ten sposób olbrzymie wrota. Linia przypływu przesunęła się już w górę po skale oddzielającej zatokę od morza, piasek plaży ginął pod wodą. Poczynali wątpić w to, czy Bennus rzeczywiście zamierzał im pomóc. Leupart siedział apatycznie, wsparł czoło na podciągniętych, objętych ramionami kolanach. Emrys w swej nocnej wędrówce przesunął się i świecił bezpośrednio nad skalnymi wrotami. - Hej, popatrzcie! - zakrzyknął Merkad. - Stado ptaków! Nie wiedziałem, że w Magonii jakieś ptaki wędrują nocą. - Bo i nie powinny - odrzekła Firinne. Zaciekawiona, zbliżyła się do wody. - Nocne ptaki to drapieżniki, rzadko łączą się w stada. - To nie ptaki - powiedział Mortimer podnosząc się z piasku. - Przypatrzcie się lepiej. Cienie zasłaniające księżyc straciły regularność, z dołu zaokrąglone, z góry przykryte poszarpanymi liśćmi. - Bogowie! - krzyknęła Firinne rozpoznając widok. -Tyle mogę rzec, że dobrze, iż nie przenieśli ich do naszego świata. Wojny wyglądałyby wtedy zupełnie inaczej. - Lecz co to jest? - zapytał Merkad. - Przypatrz się dobrze, chłopcze - powiedział Mortimer. - Bogowie, Bennus musiał tu ściągnąć całą swoją flotę! Okręty przybliżyły się. Jeden tylko przez chwilę zasłonił tarczę Emrysa. Statki zaczęły opadać, jeden za drugim z wolna na wodę i chowały się za wysokimi skałami. Chcąc lepiej widzieć ludzie ruszyli w górę wapiennego zbocza, gdy zza ich pleców dobiegło donośne klaskanie. Odwrócili się, zaskoczeni. - Zawsze robi wrażenie - rzekł Bennus i uśmiechnął się przepraszająco. - Reakcje nieuprzedzonych pozwalają mnie samemu ponownie cieszyć się tym widokiem. Lecz chodźmy na skały, stamtąd docenicie flotę Magonii w jej pełnej chwale, tak jak na to zasługuje. Wspięli się na skaliste wrota zamykające zatokę. Woda uniosła się już wysoko ukrywając w swej topieli otwór w skale. Wrota wyglądały teraz jak niewielki cypelek, skalista grobla. Magońska flota opadała na wodę burta przy burcie tworząc pas pokładów sięgających od skały przy zatoce Senlis aż do wysokiego brzegu wyspy będącej we władaniu Gozlina. Gdy tylko statki ustawiły się w odpowiedniej pozycji poczęto je pośpiesznie wiązać linami i przerzucać trapy, tu i tam usuwając reling, by poszerzyć przejścia. - Rzeczywiście robi wrażenie - rzekł Mortimer. Ponownie poczuł się dzieckiem, które przez dziesięć lat wychowywało się w portowym mieście Vsmorye i godzinami przesiadywało na nabrzeżu słuchając opowieści żeglarzy. Nadal żywił naiwną nadzieję, że przejmie kiedyś flotę Lamarrów, swoją ojcowiznę. Załogi statków kończyły przygotowania. Skałę i poszczególne pokłady połączyły szerokie pomosty. Lecz załogi nie skończyły jeszcze swojego zadania. - Dlaczego sypią na wszystko ziemię? - zapytał Mortimer. - Lubię być ostrożny - odpowiedział Bennus. - Ruszajcie! Spięli konie. Zwierzęta ostrożnie przeszły na pokład pierwszej brygantyny. Przez chwilę wydawało się, że opanuje je panika, lecz wkrótce przestały zwracać uwagę na przechyły pokładów. Galopowali na Engelberg. Wiatr tańczył w rejach, napięte liny trzeszczały z wysiłku, a koniom ziemia spod kopyt pryskała w morze. Zbliżali się do wyspy Gozlina. Teraz gdy przypływ osiągnął swoje apogeum, Cahor, siedziba władcy Engelbergu, widziany od strony lądu wyrastał wprost z fal. Wrażenie wzmagał kształt budowli, która niegdyś, nim wola Bennusa wyniosła ją na powierzchnię, służyła za siedzibę władcy podwodnego królestwa. Jasne, spiralne kopuły naśladowały gigantyczne morskie muszle. Podobne wzory na ścianach zewnętrznych murów i wież pokrywały korale, na szczycie splatające się w nieregularne blanki. Wkrótce opuścili ostatni pokład, by stanąć przed bramami Cahoru. Rozwarto je przed nimi bez mitręgi. Komnata, do której wkroczyli, niegdyś tronowa, przypominała o dawnych królach podwodnego królestwa Fuatha. Płaskorzeźby udanie oddawały podwodną roślinność, wśród której kryły się legendarne morskie potwory. Gozlin oczekiwał ich rozparty na kryształowym krześle o wysokim, zdobionym oparciu, ustawionym przy szczycie długiego stołu. Był mężczyzną ciemnowłosym, o jasnych oczach. Miękkie kosmyki włosów opadały mu wokół przystojnej twarzy. Ubrany w obszerną koszulę, wąskie skórzane spodnie i miękkie wysokie buty, trzymał nogi na krawędzi stołu. Na widok gości wstał i ukłonił się z przesadną galanterią. - Widzę, że wróciłeś, Leuparcie - odezwał się. - Nie żal ci życia wilka? - Oddaj mi Rozalindę - powiedział złotnik wzburzony obraźliwie uprzejmym uśmiechem Gozlina. - Warunek był taki, że konno pokonam drogę. I jestem. Nie zdołasz temu zaprzeczyć. - Mój stryj wam pomógł - odpowiedział Gozlin wskazując na widoczny w oknie wykuszu żagiel. - Nie różni się to od przebycia cieśniny na promie. Bennus mógł zmusić morze, by się rozstąpiło... - Zastanowił się przez chwilę. - Tak, to dobry pomysł. Morze winno się rozstąpić, konie pobiec nie tracąc ziemi spod kopyt... Tak, wtedy bym się zgodził - dokończył z przekonaniem. - Naprawdę byś się zgodził, panie? Taki twój warunek? Ziemia pod kopytami? - uściślił Mortimer. - Obejrzyj zatem dokładniej te statki. Gozlin podszedł do okna, złożonego z grubych sześciokątnych kawałków szkła oprawnych w ołów. Otworzył je i wyjrzał przysiadając na parapecie. Po chwili wstał i bez słowa wrócił na swoje krzesło przy stole. Pochwycił za stojący obok kielicha srebrny dzwonek. - Wygrałeś - powiedział do Leuparta. - Nie śmiem dalej naginać warunków, lecz pozostawmy ostateczną decyzję Rozalindzie. Jeżeli zechce pójść za tobą, nie stanę wam na drodze. - Żadnej magii? - Żadnej. Do komnaty wkroczyła Rozalinda. Przystanęła na widok ludzi. Widziała z okna, jak flota Bennusa pomogła Rolandowi w dostaniu się na Engelberg, lecz nie sądziła, że złotnik stanął przed Gozlinem w tak licznej asyście. Leupart chciał podbiec do niej, przytulić, lecz Firinne przytrzymała go za ramię. - Rozalindo - odezwał się Gozlin uprzejmie - musisz podjąć decyzję. Ludzie ci przybyli, by ciebie uwolnić. - Mortimer zmarszczył czoło, w głosie bratanka Bennusa usłyszał cień sarkazmu. - Możesz odejść, jeśli tylko taka twoja wola. - Rozalindo! - zawołał Leupart. Zdołał uwolnić się z uchwytu Firinne. Podbiegł do dziewczyny. - Najmilsza moja! - Odejdź ode mnie! - zakrzyknęła gniewnie dziewczyna. Cofnęła się kilka kroków i zmierzyła złotnika wrogim spojrzeniem. - Wracaj sam do Veder! Złotnik powiódł bezradnym wzrokiem po swoich towarzyszach. - Bogowie, on ją zaczarował! Rozalindo! Otrząśnij się! Jesteśmy sobie przeznaczeni! Czy za nic masz wolę naszych rodziców?! - To ożeń się z nimi! Nic mnie nie obchodzą. To moje życie i chcę je przeżyć zgodnie ze swoją wolą, a nie ich. Nie mam zamiaru zestarzeć się czekając, aż będę mogła za siebie decydować. A i to wtedy jeno, gdy owdowieję! Zapragnął wstrząsnąć nią na tyle, by powróciła do zdrowych zmysłów. - Rozalindo! Nie możesz przecież żyć jak jakaś rozwiązła półmagońska dziewka! Dziewczyna pokraśniała ze złości. Zacisnęła dłonie i nabrała tchu. - Chcę! - krzyknęła. - Zawsze chciałam! - On ciebie przemienił... - powiedział powoli tonem dorosłego mówiącego z dzieckiem. Rozłożył ręce. - Nie jesteś już tą Rozalindą, którą znałem... Poszukam sprawiedliwości u Bennusa, on ciebie uleczy. Cofnie złe czary. - Jak groch o ścianę! - zakrzyknęła gniewnie Rozalinda do stojących z tyłu ludzi. - Ogłuchł do reszty! Tak też było w Veder! Nigdy mnie nie słuchał, wynajdując we wszystkim potwierdzenie swoich pragnień! - Pokręciła gwałtownie głową. - Nie znaczy nie, a nie być może, mój panie! Podeszła do Gozlina i chwyciła go za rękę. Uśmiechnął się i objął ją. - Nikt nie musiał mnie porywać, sama tu przyszłam. Porwanie to bajeczka mająca zaoszczędzić mi procesji sąsiadów i krewnych perswadujących, bym wróciła na drogę cnoty! Wynoś się, przepadnij, nie chcę już ciebie więcej na oczy oglądać! - Pani wyraziła swe zdanie - odezwał się Gozlin. - Nie będę was zatrzymywał. Firinne chwyciła Leuparta za łokieć i nie bacząc na jego protesty popchnęła w stronę drzwi. Rozalinda i Gozlin zostali sami. - Popatrz - powiedział. Poprowadził dziewczynę do otwartego okna. - Trzeba przyznać, że wiele zdziałał. Użyć dla swoich mrzonek jednego statku Bennusa to już wyczyn, a tu mamy do czynienia z całą flotą. Pochlebiam sobie, że po części z uwagi na mnie mój drogi stryj wziął udział w awanturze. Naruszyłem królewski monopol na grendele, więc chciał mnie poniżyć, wspomagając człowieka w zakładzie. - Zaśmiał się cicho. - To nawet zabawne. Rozalinda wyplątała się z jego objęć i przeszła na środek komnaty. W zamyśleniu pochwyciła w dłoń rynor zawieszony na szyi, wyciągając kamień spod materiału sukienki. - Powiedz mi... - odezwała się zamyślona. - To nie jest twoja prawdziwa postać, prawda? Usiadł w oknie. - Jaka postać?! - zapytał zdziwiony. - Ludzka. - Możemy ją wybrać - odpowiedział wzruszając ramionami. - Taki wybór mówi dużo jednocześnie o pochodzeniu Magończyka. Tylko potomkowie rodów królewskich potrafią zapanować nad ludzką postacią, odziać ją w indywidualne cechy. To kwestia prestiżu. Zaniepokojony próbował dojrzeć, co Rozalinda kurczowo ściska w dłoni. - Nie o postać mi chodzi. - Próbowała przypomnieć sobie, jakiego słowa użyła Duessa. - Już wiem! Istota! Jaka jest twoja prawdziwa istota?! - Co tam trzymasz w ręku!? - krzyknął przerażony. - Pokaż mi natychmiast! - Chcę lepiej cię poznać - powiedziała z uśmiechem, podnosząc rynor do oka. - Zaniechaj! - Rzucił się do przodu pragnąc wyrwać kamień z jej ręki. Za późno. Nie zobaczyła prawdziwej postaci Gozlina. Płomienie objęły jej ciało. Najpierw spłonęły włosy, jakby zdmuchnięte gorącym oddechem. Zmętniały oczy, pokryte drgającymi z bólu, krwistymi nagle powiekami. Poddała się skóra. Poczerwieniałe bąble wypełnił płyn, który w olbrzymim żarze szybko wyparował. W powietrzu rozniósł się swąd palonego mięsa i skwierczenie, gdy poczerniała skóra pękła z suchym trzaskiem, odsłaniając wpierw wilgotne przez ułamek chwili jeno wnętrze mięśni, a potem biel kości. Rozalinda upadła. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Gdy Rozalinda nie odpowiedziała na pytanie Gozlina, ten sięgnął myślą i dojrzał złowrogi cień, wir przebijający płaszczyznę istnienia i łączący ją z tym, co istnieje poza nią; wir, który dla ludzkiego oka zdał się niewinny jak kamyk. Dostrzegł to jednak zbyt późno, by wytrącić go ukochanej z dłoni. Kiedy Rozalinda zdecydowała się podnieść rynor do oka, jej los był przesądzony. Nikomu ze śmiertelnych nie udało się spojrzeć w prawdziwą twarz ognia i wyjść z tego bez szwanku. Gozlin rzucił się na kolana. Wziął rynor do ręki, popatrzył na niego, ścisnął. Uniósł głowę i krzyk protestu zabrzmiał w powietrzu Engelbergu. Za oknem począł sypać śnieg. Bogowie poruszyli się zaniepokojeni. Małgorzata Wieczorek