Weiner David - Sygnały z daleka

Szczegóły
Tytuł Weiner David - Sygnały z daleka
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Weiner David - Sygnały z daleka PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Weiner David - Sygnały z daleka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Weiner David - Sygnały z daleka - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrew Weiner Sygnały z daleka W młodym człowieku było coś dziwnego. Jego garnitur wydawał się fabrycznie nowy. Niemal lśnił nienaturalną świeżością i ostrością konturów. A przecież jego krój wyszedł z mody pod koniec lat pięćdziesiątych. Klapy były zbyt szerokie, spodnie także, nogawki kończyły się trzycentymetrowym mankietem. Krótko - zbyt krótko obcięte włosy, zaczesane z przedziałkiem po lewej stronie, zostały starannie ułożone i wysmarowane czymś w rodzaju brylantyny. Jego uśmiech też był za szeroki, przynajmniej jak na poniedziałkowy ranek, godzinę dziewiątą i bibliotekę publiczną w Parkdale. Właśnie dziś wyszedł, pomyślała przelotnie bibliotekarka. Ściślej biorąc, wyszedł z kliniki psychiatrycznej, mieszczącej się trzy przecznice dalej. - Chciałbym - powiedział młody człowiek - aby skierowała mnie pani do działu telewizyjno-filmowego. Jego głos również zaskakiwał nienaturalną wyrazistością, jakby przemawiał przez ukryty mikrofon. Rozlegał się wyraźnie w całej bibliotece. Kilku stałych czytelników odwróciło głowy, aby przyjrzeć się przybyszowi. - To tam - odparła ostrym szeptem bibliotekarka - Tuż za rogiem. OBCY W MIEŚCIE. Serial, 1960. Northstar Studios dla NBC-TV. Producent: KEN ODELL. Według pomysłu BILLA HURNA. Reżyserowie odcinków (m. in.) JASON ALTBERG, NICK BALL i JIM SPEIGEL. 26 cz/b epizodów. Czas trwania: 50 minut. Western opowiadający o przygodach Coopera, inaczej Obcego (VANCE MACCOBY), dotkniętego amnezją rewolwerowca, wędrującego od miasta do miasta w poszukiwaniu utraconej przeszłości. Stale prześladuje go tajemniczy kulawy samotnik Loomis (TERRY WHITE), który być może zna jego prawdziwe nazwisko. Mimo obiecującego pomysłu serial wkrótce popadł w nużący schemat: Cooper niczym szlachetny szeryf występował w roli zbawcy wdów i sierot. Serial miał średnie notowania i NBC zrezygnowało z jego kontynuacji w następnym sezonie. Prawdziwe nazwisko Coopera i jego dzieje nie zostały ujawnione. Patrz także: REWOLWEROWCY; HOLLYWOODZKI EGZYSTENCJALIZM; PRAWO I PORZĄDEK; WESTERNY. MACCOBY, VANCE (1938-?). Aktor. Urodzony jako Henry Mulvin w Salt Lake City, stan Utah. Częste epizody w KARAWANIE, PAROWCU, KAPITANIE CHRONOSIE, ODLEGŁEJ STREFIE itp. w latach 1957-59. W 1960 roku główna rola w westernie OBCY W MIEŚCIE i efemerycznej serii detektywistycznej MAX PARADISE (1961), przerwanej po sześciu odcinkach. Późniejsze losy nieznane. Jeden z kilkunastu niemal identycznych gwiazdorów wczesnych seriali telewizyjnych. Maccoby miał w sobie pewien rys mrocznego romantyzmu, szczególnie w filmach czarno-białych. To pozwoliło mu zajść wysoko, lecz najwyraźniej ograniczony talent nie wystarczył, by długo utrzymać go na szczycie. Patrz także GWIADY I GWIAZDORSTWO. "Kompletna Encyklopedia Telewizyjna", Chuck Gingle (wyd.). W młodym człowieku było coś zdecydowanie dziwnego. Jego białe mokasyny, włosy zaczesane na Pompadurę... Przez cały dzień tkwił w poczekalni. Czyżby wróciła moda na lata sześćdziesiąte?, pomyślał Feldman. - Posłuchaj, chłopcze - zagadnął go dość uprzejmie. - Moja sekretarka powiedziała ci już, że nie przyjmuję nowych klientów. W tej chwili lista jest zamknięta. Naprawdę lepiej by było, gdybyś zgłosił się do Młodych Talentów czy tego typu firmy. Wiesz, oni specjalizują się w nowych twarzach. - Jak już powiedziałem pańskiej sekretarce - odparł młody człowiek - nie chcę zostać aktorem. Pragnę zatrudnić aktora. Jednego z pańskich klientów. To czysto handlowa propozycja. Handlowa propozycja, akurat, pomyślał Feldman. Pewnie to jakiś łowca autografów. Odrzekł jednak zmęczonym głosem: - Kto to ma być? Lola Banks? Dirk Raymond? - Vance Maccoby. - Vance Maccoby? - przez moment nie mógł skojarzyć nazwiska. - Vance Maccoby? - powtórzył. - Ten frajer? Po co, u diabła, komuś Vance Maccoby? - Panie Feldman, reprezentuję grupę zagranicznych inwestorów zainteresowanych niezależną produkcją serialu telewizyjnego. Chcemy, aby zagrał w nim Vance Maccoby. Jak na razie jednak nie zdołaliśmy go zlokalizować. - Od lat nie jest moim klientem. Ani niczyim innym. Nie pracował całe wieki... jak się nazywała ta bzdura? "Max Paradise"? Nie chciałbym mówić źle o byłych klientach, ale ten gość był absolutnie niemożliwy. Pił. Coś okropnego. Nikt nie mógł z nim wytrzymać. - Jesteśmy tego świadomi. Uwzględniliśmy wszystkie fakty i nadal jesteśmy zainteresowani rozmową z panem Maccoby. Uważamy, iż tylko on może zagrać tę rolę. Sądzimy też, że jeśli ktokolwiek może go znaleźć, to tylko pan. Młody człowiek otworzył neseser i zaczął grzebać w środku. - Chcielibyśmy zapewnić sobie pańskie usługi w tym zakresie. Jesteśmy gotowi zagwarantować panu godziwe wynagrodzenie, niezależnie od tego, czy uda nam się podpisać kontrakt z panem Maccoby i czy zdecyduje się pan reprezentować go jako agent. - Synu - zaczął Feldman. - Potrzebujesz prywatnego detek... - urwał na widok sztabki w dłoni młodzieńca. - Czy to złoto? - Bez wątpienia, panie Feldman. Bez wątpienia. Młody człowiek położył sztabkę na dzielącym ich biurku. - Uncja złota? - Jeden i trzydzieści cztery setne uncji. Przepraszamy za nietypową miarę. Uniósł otwarty neseser. - Mam tu jeszcze dwadzieścia cztery takie sztabki. Według dzisiejszych notowań nowojorskich ich wartość wynosi mniej więcej piętnaście tysięcy dolarów. - Piętnaście tysięcy dolarów za odszukanie Vance'a Maccoby? - mruknął Feldman. Wstał i zaczął spacerować wokół biura. - Czy to gorący towar? - spytał wreszcie, wskazując walizeczkę. Czuł się jak bohater banalnego serialu telewizyjnego, jednego z tych, w których załatwiał role swoim klientom. - Gorący? - powtórzył jak echo młody człowiek. Wyciągnął rękę i pomacał sztabkę złota na biurku. - Sądzę, że jakieś kilka stopni poniżej temperatury pokojowej. - Wesołek, co? Nie sil się na dowcipy. Po prostu powiedz, czy ten interes jest legalny? - A, rozumiem - odparł młodzieniec. - Tak, absolutnie legalny. Posiadamy materiały, które chcielibyśmy wykorzystać. Prawa do nich nabyliśmy ostatnio jako część masy spadkowej po nieżyjącym już Kennethie Odellu. Tylko jeden człowiek może tam zagrać i człowiekiem tym jest Vance Maccoby. - Jaki materiał? - "Obcego w mieście" - odparł młody człowiek. - Wiedziałam - stwierdziła - Byłam pewna, że wrócisz. - To wiedziałaś więcej ode mnie - odparł Cooper. - Byłem już pięć mil za miastem i kierowałem się na zachód. Ale coś... coś kazało mi zawrócić i stawić czoło braciom Kerraway. - Jesteś dobrym człowiekiem - powiedziała. - Nic nie możesz na to poradzić. - Nie wiem, czy jestem dobry. Nie wiem nawet, jaki jestem - spojrzał posępnie na rozrzucone wokół domu ciała. - Nie mogłem jednak pozwolić, by Kerrawayowie zabrali ci ziemię. Wsiadł na konia. - Czas ruszać w drogę - oznajmił. - Uważaj na siebie i małego Billy'ego. - Wrócisz tu kiedyś? - Może - odrzekł. - Kiedy znajdę to, czego szukam. - Myślę, że już to znalazłeś. Po prostu jeszcze o tym nie wiesz. Odnalazłeś siebie. - To możliwe - stwierdził Cooper. - Nadal jednak brakuje mi imienia. Odjechał w niezwykle szybko zachodzące słońce. Obraz na wideo zamigotał, po czym ustabilizował się na przeraźliwie starej reklamówce. Hurn wyłączył sprzęt. Odwrócił się do dziwnego młodzieńca w zbyt tweedowej marynarce i okularach w ciężkiej, rogowej oprawie. - To? - spytał, wskazując ekran. - Chce pan zrobić remake tego... tego śmiecia? - Nie remake - odparł nieznajomy. - Ciąg dalszy. Kontynuację. Zakończenie. Opowiedzieć resztę historii Coopera o tym, jak odzyskuje pamięć i nazwisko. - A kogo to obchodzi? Kto, u diabła, interesuje się tym, co zrobi Cooper i kim naprawdę jest? Z pewnością nie widzowie. Wie pan, ile dostaliśmy listów, kiedy przerwano serial? Szesnaście. Szesnaście listów. Tylu ludzi się tym przejęło. - To nasza sprawa, panie Hurn. Uważamy, że znajdziemy zbyt na ten towar. Dlatego składamy panu propozycję. Jesteśmy gotowi zabrać się do dzieła z panem lub bez pana. Niewątpliwie jednak wolelibyśmy, żeby przyłączył się pan do nas. Jako główny twórca tamtego serialu. - Twórca? - powtórzył Hurn. - Szczerze mówiąc, cały ten program był dla mnie jedynie powodem do wstydu. Naprawdę ucieszyłem się, kiedy go zawiesili. Pisałem te scenariusze wyłącznie z jednego powodu. Dla pieniędzy. - Możemy zaproponować panu dużą sumę pieniędzy, panie Hurn. Hurn machnął ręką, jakby wskazując orientalne kobierce na ścianach, cenne książki na półkach, rzeźby i obrazy oraz dom w Beverly Hills, wart kilka milionów dolarów, w którym to wszystko się znajdowało. - Nie potrzebuję pieniędzy, panie... zapomniałem, jak brzmi pańskie nazwisko. - Smith. - Panie Smith, mam aż nadto jak na moje potrzeby. Powiodło mi się w tym biznesie. Naprawdę powiodło. Nie jestem już młodym pisarzem, który spłodził "Obcego w mieście". W dzisiejszych czasach wybieram nowe projekty, kierując się ich poziomem. - Niepotrzebnie umniejsza pan swoje dokonania. Uważamy, że "Obcy w mieście" był serialem najwyższej jakości. W istocie w pewnym sensie reprezentuje on sobą szczyt osiągnięć sztuki telewizualnej. Egzystencjalny dylemat protagonisty, łotrzykowski charakter jego wędrówki, obsesyjna fascynacja naturą pamięci... Ta scena... - oczy młodego człowieka zabłysły. - Ta scena, kiedy Cooper próbuje arbuza i mówi: "Pamiętam smak arbuza. Pamiętam letnie dni, letnie noce, chłodny wietrzyk na ganku, szum płynącej rzeki. Pamiętam usta kobiety, jej oczy, ciemnoniebieskie, głębokie. Ale gdzie, do diaska? Gdzie?" Hurn spojrzał na niego ze zdumieniem. - Pan to zna na pamięć? Słowo w słowo? O mój Boże! - Sztuka, panie Hurn. Sztuka w najczystszym wydaniu. - Wydumane koncepcje niedorostka. Fikcja. Bzdura - odparł Hurn. - Okropne. O Boże, jakie okropne. - Czasami nieco trywialne - odparł ustępliwie młody człowiek. - Zuchwałe. W niektórych miejscach nawet niezdarne. Ale płonące wewnętrzną mocą. Panie Hurn, pan musi nam pomóc. Pomóc ożywić "Obcego w mieście". - To niemożliwe - odrzekł Hurn. - Nie da się go ożywić. Nawet gdybym się zgodził, że warto spróbować, a przyznam się panu, czasem o tym myślałem, choć nie przez ostatnie kilka lat. Zawsze miałem uczucie, że jest to coś w rodzaju nie dokończonego dzieła... Ale nawet gdybym chciał panu pomóc, to niewykonalne. Nie teraz. Jest już za późno, o wiele za późno. Nie możecie wskrzesić przeszłości, Smith. Co było, to było. To koniec, kropka, zdechł pies. - Oczywiście, że możemy - stwierdził Smith. - Możemy wskrzesić przeszłość. Nie mamy co do tego najmniejszych wątpliwości. - Wiosłowanie pod prąd - mruknął Hurn. - Ale nie, nie mogę się z tym zgodzić. To tak, jak ci agenci, którzy próbowali zjednoczyć Beatlesów. - Bitelsów? - powtórzył Smith. - Jakich bitelsów? - The Beatles - wyjaśnił zaskoczony Hurn. - "She Loves You". "I Want to Hold Your Hand". Te rzeczy. - Ach, tak - odparł z roztargnieniem Smith. Skąd się urwał ten facet?, pomyślał Hurn. Z Mongolii? - Jak dokładnie brzmi pańska propozycja, panie Smith? Młody człowiek stał się z powrotem niesłychanie rzeczowy. Wyciągnął z teczki plik papierów. - Kiedy nadeszła informacja o zawieszeniu serialu, jeden odcinek był już gotowy, choć nie zmontowany. Zdobyliśmy te materiały. Z łatwością będzie można poskładać je w jedną całość. Nabyliśmy także pięć scenariuszy z drugiej serii, zatwierdzonych przed zawieszeniem. I mamy streszczenie pańskiej wersji dalszych epizodów, łącznie z ostatnim, gdzie wreszcie zostanie ujawniona tożsamość Coopera. Pragniemy otrzymać dwadzieścia sześć pięćdziesięciominutowych odcinków, do końca drugiej serii. Za tę usługę gotowi jesteśmy zapłacić panu równowartość dwóch milionów dolarów. - Równowartość, panie Smith? - W złocie, panie Hurn - młody człowiek uniósł wielką walizę, którą przyniósł do domu pisarza, i otworzył ją. Była pełna żołtawych metalowych sztabek. - Mój Boże - jęknął Hurn. - Ta walizka musi ważyć z pięćdziesiąt kilo! - Ściślej mówiąc, pięćdziesiąt siedem. Albo równowartość około miliona funtów według dzisiejszej ceny londyńskiej. Hurn przypomniał sobie, że jego gość niósł walizkę bez najmniejszego wysiłku. Teraz też trzymał ją, jakby była pełna pierza. Najwyraźniej nie był tak wątły, na jakiego wyglądał. - Proszę mi powiedzieć, panie Smith, kto miałby zagrać w tym filmie? - Och, Vance Maccoby. To oczywiste. - Vance Maccoby, jeśli nawet jeszcze żyje, jest beznadziejnym alkoholikiem. Nie pracował w tym mieście od dwudziestu lat. Nie wiem nawet, gdzie obecnie przebywa. Czy zaangażowaliście już Vance'a Maccoby, panie Smith? - Jeszcze nie - odrzekł młody człowiek. - Ale już wkrótce to zrobimy. Wkrótce. - Nazywam się Loomis - oznajmił wysoki, kulawy mężczyzna, stając w barze obok Coopera. Ujął w dłoń szklankę z grubego szkła i wpatrzył się w nią z namysłem. - To imię czy nazwisko? - spytał Cooper. - Po prostu Loomis. - Ja jestem Cooper. Lub przynajmniej tak się przezwałem. Jedno nazwisko jest tak samo dobre, jak drugie. W jukach miałem książkę, której autorem był jakiś Cooper. - Nie pamiętasz, jak się nazywasz? - Niczego nie pamiętam. Oprócz tego, jak mówić, jeździć konno i strzelać. Loomis wychylił swą whisky. - Pewnych rzeczy nie da się zapomnieć - stwierdził. Cooper spojrzał na niego uważnie. - Czy widziałem cię już kiedyś? Coś sobie kojarzę... - Nie sądzę - przerwał mu Loomis. - Jestem tu obcy. Brzegi obrazu telewizyjnego zamgliły się i rozpłynęły. Obraz zniknął, zastąpiony innym. Jasny, niemal nierealnie jasny letni dzień. Dom na farmie. Kurczaki w kojcu. Otwarte drzwi, gwałtownie poruszane wiatrem, obijają się o ścianę. Kamera powędrowała do środka, do jadalni. Ślady walki, powywracane meble, na podłodze rozbity talerz. Mężczyzna pochylił się, aby zebrać odłamki. - Aimee? - zawołał. - Aimee! Kamera ruszyła dalej, do sypialni. Ciało kobiety, bezwładnie rozciągnięte na łóżku. Otwarte okno, wiatr targa zasłonami. A potem twarz, twarz mężczyzny, zaglądająca do pokoju. Jego ręka trzymająca strzelbę. Wystrzał. Ekran wypełnia ciemność. W dali cień uciekającego człowieka. Lekko kulejący cień. I nagle powrót do baru. - Dobrze się czujesz, Cooper? - Nic mi nie jest - odparł, z całej siły ściskając blat baru. - Wszystko w porządku. - Taaak - oznajmił łysy grubas, rozparty w fotelu. - Wiwat milczący, silni faceci. Ujął w dłoń szklankę, stojącą na stoliku telewizyjnym, uniósł ją w szyderczym toaście ku pustemu ekranowi, po czym mrugnął do swego starego agenta, Feldmana, który siedział na sofie obok młodego człowieka. W młodym człowieku było coś dziwnego, ale grubas za dużo już wypił, by móc sprecyzować swe wrażenie. Może to jego wymyślna fryzura w stylu lat sześćdziesiątych... - Vance... - powiedział Feldman. - Vance, ja... przykro mi, że tak skończyłeś. - Niby jak? - spytał grubas, który niegdyś był Vance'em Maccoby. - A nazywam się Henry. Henry Mulvin. Dźwignął się z fotela i powędrował do kuchni swej przyczepy po nowego drinka. Feldman spojrzał bezradnie na młodego człowieka. - Powiedziałem ci, Smith. Mówiłem, że to beznadziejne. Musisz znaleźć sobie innego chłopaka. Do cholery, w tym mieście są pewnie ich tysiące. - Jest tylko jeden Vance Maccoby - stwierdził stanowczo Smith. - Panie Feldman, czy mógłby pan zostawić nas teraz samych? Obiecuję, że rano skontaktuję się z panem w kwestii ustaleń kontraktowych. - Ustaleń kontraktowych? Nie działa pan trochę na wyrost? - Potrafię być bardzo przekonywający, panie Feldman. Proszę mi wierzyć. Wierzę ci, powiedział w duchu Feldman. Inaczej co robiłbym w tej śmierdzącej przyczepie? Kiedy szum silnika mercedesa Feldmana umilkł w oddali, młody człowiek odwrócił się do Vance'a Maccoby. - Panie Maccoby - zaczął niemal przepraszającym tonem - chcę odbyć z panem poważną rozmowę. Dlatego musi pan być trzeźwy. - Trzeźwy? - grubas roześmiał się. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem. - To nie będzie bolało - stwierdził młodzieniec wyciągając z kieszeni płaskie pudełeczko i kierując je w stronę swego rozmówcy. - Po prostu przyspieszy pański metabolizm i usunie alkohol z krwi - nacisnął guzik. - Ale ja nie chcę być trzeźwy - zaprotestował grubas. Zaczął płakać. - Kiedy skończymy, panie Maccoby - powiedział kojąco młody człowiek - nigdy nie będzie już pan musiał być trzeźwy. Ani nieszczęśliwy. - Chyba będę już jechał - oznajmił Cooper. - Ładne miasteczko. Z łatwością mógłbym tu osiąść. Ale nie można zostać w miejscu, póki nie wie się, kim się jest. - Myślisz, że on wie? - spytała dziewczyna. - Sądzisz, że ten kuternoga zna twoje nazwisko? - Tak - odparł Cooper. - On wie i powie mi to. Aż umiera z chęci, by mi to wyznać. Myśli, że chce mnie zabić, ale przede wszystkim pragnie mi powiedzieć. W przeciwnym razie załatwiłby mnie w stodole Oskara. On i ja - chyba jeszcze ze sobą nie skończyliśmy. Ale on jest w lepszej sytuacji, bo wie, o co tu chodzi. - Może cię jeszcze zabić - wtrąciła dziewczyna ocierając łzy, które napłynęły jej do oczu. - Potrafię o siebie zadbać. - Czy wrócisz tu? Po wszystkim? - Może - odparł. - Może. Odjechał w dal. - Koniec - stwierdził reżyser. - Do zobaczenia jutro. Vance Maccoby ostrożnie zsiadł z konia i ruszył w stronę garderoby. Po chwili dogonił go Bill Hurn. - To było dobre, Vance - powiedział. Maccoby uśmiechnął się, choć grymas poruszający jego twarz bardziej przypominał nerwowy tik. Operacje plastyczne tak bardzo naciągnęły mu skórę, że jego oblicze stało się jeszcze bardziej nieruchome kiedyś, gdy był u szczytu sławy. Zdjął kapelusz i przesunął dłonią po świeżo przeszczepionych włosach. Pod kierunkiem dziwnego młodego człowieka, zwanego Smith, w ciągu trzech poprzedzających zdjęcia miesięcy stracił prawie pięćdziesiąt kilo. Jednak mimo tych wszystkich zmian z bliska Maccoby wyglądał na każde ze swych czterdziestu sześciu lat. Chirurdzy niewiele mogli poradzić na otaczające jego oczy zmarszczki, nie mieli też lekarstwa na malujące się w spojrzeniu ogromne zmęczenie. A przecież kamera nadal go kochała, szczególnie na czarno-białej taśmie. Hurn długo spierał się ze Smithem o kolor, lecz młodzieniec pozostał niewzruszony. - Ten film musi być czarno-biały. Tak jak oryginał. Koszta nie grają roli. To po prostu kwestia smaku. Czerń i biel pomogły ukryć spustoszenia poczynione przez czas. Maccoby wyglądał po prostu na bardziej zdeterminowanego, bardziej zaciętego. Może to dlatego Smith tak się upierał. Lecz Hurn wątpił w to. Czasami Smith okazywał kompletną ignorancję w dziedzinie realizacji filmów. - Nie wiedziałem - mruknął Maccoby - że on wciąż jeszcze tam siedzi - poklepał się po piersi. - Cooper? - Maccoby. Vance Maccoby. Wewnątrz mnie, Henry'ego Mulvina. Nadal tam jest, po tych wszystkich latach. Myślałem, że pozbyłem się go na dobre. Ale ciągle tam tkwił. Z tego, co Hurn wiedział, Maccoby od sześciu miesięcy nie tknął nawet kropli alkoholu. Na planie funkcjonował bez zarzutu - ani śladu dziwacznych nastrojów czy awantur, charakteryzujących jego ostatni hollywoodzki okres. Ale zniknięcie alkoholowej mgiełki odsłoniło jedynie skrywaną dotąd cięższą chorobę duszy: nienawiść do samego siebie, a raczej do fikcyjnej osoby, jaką się stał: Vance'a Maccoby'ego gwiazdora telewizyjnego. Wykorzenionej postaci, bez rodowodu, istniejącej jedynie na milionach ekranów telewizyjnych i na kartkach popularnych pism. Czy to dlatego właśnie był tak znakomitym Cooperem? Hurn zastanawiał się nad tym już nie pierwszy raz. Mimo dość mizernego talentu nikt inny nie mógłby zagrać tej roli. - Vance - powiedział. - Henry... - Mów do mnie Vance. Zawsze mnie tak nazywałeś. Zresztą jestem tu Vance'em na czas naszej małej komedyjki. - Vance, czemu się na to zgodziłeś? - A ty, Bill? Nie mów mi tylko, że chodziło ci o pieniądze. Nie interesuje cię forsa, mnie zresztą również nie. Masz wszystko, co chcesz. Ja mam tyle, że mogę spokojnie pić. - Nie wiem - odrzekł Hurn. - Smith... Mówił o tym tak, jakby to było szalenie ważne. Jakby gdzieś miliony ludzi siedziały przed telewizorami, czekajac w napięciu na kolejną serię "Obcego w mieście". Pochlebił mi. I skusił. Pamiętaj, to było moje dziecko, a sieć telewizyjna je zamordowała. Przypuszczam, że w głębi ducha zawsze chciałem to zrobić. Porządnie dokończyć serial, zamknąć wszystkie wątki... A przecież wiem, że to wariactwo. Amerykańska telewizja nigdy go nie kupi. Nie w wersji czarno-białej. Chyba że od razu umieszczą serial w powtórkach. Cały ten film aż cuchnie latami sześćdziesiątymi. Dotarli do garderoby Maccoby'ego. - No cóż - stwierdził aktor. - W pewnym sensie Smith mówi prawdę. Rzeczywiście, czekają na to miliony ludzi. - W Hongkongu? Korei Północnej? Gdzie on chce to sprzedać? Kim są ci słynni zagraniczni inwestorzy? Jak może wyrzucać w błoto takie sumy i mieć nadzieję, że kiedykolwiek je odzyska? Cała ta sprawa jest cholernie dziwna. - O tak, cholernie dziwna - przytaknął Maccoby. - Cholernie. - Zerknął na jaskrawobłękitne niebo, po czym oznajmił: - Cóż, lepiej się przebiorę. - Zabiłeś ją - powiedział Cooper. - Zabiłeś ją i próbowałeś też zabić mnie. Ale jakoś udało mi się przeżyć. I wyczołgałem się stamtąd, niemal tracąc zmysły. Dotarłem aż na pustynię. Tam znalazła mnie karawana osadników. Zabrali mnie ze sobą, opatrzyli mi rany. A kiedy się ocknąłem, nie znałem nawet swego nazwiska. Odebrałeś mi je. Odebrałeś mi moje nazwisko. - Stevens - odparł Loomis. - Brad Stevens. - Jego dłoń, trzymająca rewolwer, nawet nie drgnęła. - Och, teraz już sobie przypomniałem. Przypomniałem sobie wszystko. Pamiętam Aimee... wszystko. - Cieszę się z tego - stwierdził Loomis. - Naprawdę. Czekałem na to dostatecznie długo. Co za sens zabijać kogoś, kto nie wie nawet, kim jest. Jego palec mocniej naparł na spust. - Ale jest jeszcze coś. Coś więcej. Coś, czego nie mogłeś sobie przypomnieć, bo nigdy o tym nie wiedziałeś. Od bardzo dawna chciałem ci o tym powiedzieć. Dawniej, niż możesz sobie wyobrazić. - Gadaj z sensem - powiedział mężczyzna nazywający samego siebie Cooperem. - No dalej, wytłumacz, o co ci chodzi. - O twoje nazwisko - wyjaśnił Loomis. - Wcale nie nazywasz się Stevens. Nazwisko, które z takim trudem starałeś się sobie przypomnieć, w rzeczywistości nie należy wcale do ciebie. Czyż to nie zabawne? Czy nie jest to ważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałeś? - roześmiał się. - Mów jaśniej - nalegał mężczyzna leżący na ziemi. - Nic nie rozumiem. - Stevens. To tylko nazwisko, jakie ci nadali ludzie, którzy zabrali cię z sierocińca. Wybrali urocze maleństwo. Tak się nazywali. Poczciwi, pobożni farmerzy. Ale chcieli tylko jedno dziecko i to małe, a nie wyrośniętego chłopaka. I z pewnością nie mieli zamiaru opiekować się kaleką. - Byłem adoptowany? Twierdzisz, że zostałem zaadoptowany? Skąd możesz wiedzieć? - Bo tam byłem, braciszku. Byłem tam. Kaleka, którego odrzucili, wybierając w zamian śliczne niemowlę. Miałem wtedy tylko cztery lata. Ale pewnych rzeczy się nie zapomina. - Braciszku? - O, tak - odparł Loomis. - Ty i ja jesteśmy dziećmi tych samych rodziców. Arnolda i Mary Jane Loomis. Mojego nazwiska nikt nie zmienił. Kto by chciał zawracać sobie głowę biednym małym kaleką. - Nasi rodzice... - Nie żyją - dokończył Loomis. - Indianie. Zabili tatę. Mamę też, kiedy już z nią skończyli. Nas także by nie oszczędzili, tyle że ktoś im przeszkodził. Wolno, z rozmysłem, mężczyzna, który nie był Cooperem, dźwignął się na nogi. - Rozdzielono nas? - spytał. - Na prawie trzydzieści lat. Ty jadłeś smaczne domowe obiadki, ja - okropną owsiankę. Ty wyrosłeś na porządnego obywatela, ożeniłeś się, osiadłeś na roli. Ja włóczyłem się od miasta do miasta niczym kawał końskiego łajna, unoszony przez wiatr. Nigdzie nie znalazłem miejsca, które mógłbym nazwać domem. I ciągle, ciągle szukałem mojego małego braciszka. Aż wreszcie cię znalazłem... - Czemu? Dlaczego to zrobiłeś? - Nie miałem zamiaru... - Loomis urwał. - Zupełnie jakby coś mnie opętało. Kiedy zobaczyłem twój dom i farmę, twoją żonę, wszystko, co miałeś, a ja nie... Nienawidziłem cię za to. Ale sam nie wiem... Może przez cały czas planowałem coś takiego, chciałem, abyś i ty poczuł smak cierpienia. Nie wiem. Nie sądzę, abym zamierzał zabić Aimee, lecz kiedy już to zrobiłem, zrozumiałem, że muszę też zabić ciebie. Byłem zresztą pewien, że mi się udało. A potem odkryłem, że żyjesz. I uświadomiłem sobie, iż nic nie pamiętasz. Czekałem zatem, obserwowałem cię i czekałem, póki nie zacząłeś sobie przypominać. Abyś wiedział, dlaczego musisz umrzeć. Za chwilę. Nadszedł już czas. - Nie możesz znieść samego siebie, prawda, bracie? - stwierdził mężczyzna, którego zwano Cooper. - Ty i ty zupełnie się z sobą nie zgadzacie. Rozumiem to. Sam przeszedłem coś podobnego, nie wiedziałem, kim u diabła jestem, co robiłem w przeszłości i czym powinienem się zająć. Ale w końcu człowiek odkrywa, kim jest. Może nie to, jak się nazywa, ale jak powinien żyć. Jeśli w ogóle jest coś wart. Podszedł o krok bliżej do Loomisa. - Ale ty nie jesteś nic wart, bracie, i nigdy nie byłeś. Jasne, nie wszystko szło ci jak po maśle. Ale w żadnym razie nie usprawiedliwia tego, co zrobiłeś. Nawet ty sam siebie nienawidzisz. I jeśli mnie zabijesz, nie będziesz miał po co żyć. Stracisz swój jedyny cel. Bo nikt nie zna twego imienia - i nikogo nie obchodzisz. Kolejny krok. - Ale mnie obchodzisz. W najgorszy sposób. Sam to sprawiłeś krążąc wokół mnie niczym natrętna mucha. Czekając, aż sobie przypomnę. Cóż, dokonałeś tego. Przypomniałem sobie - ciebie. Jeszcze jeden krok. Loomis znajdował się zaledwie kilka metrów dalej. Mężczyzna zwany Cooperem zerknął na swój rewolwer leżący na klepisku. Prawie mógł go już dosięgnąć. - Stój - warknął Loomis - nie ruszaj się. Jeszcze jeden krok. - Pamiętam cię, bracie. I to, co mi zrobiłeś. Nikt inny cię nie wspomni. Zabij mnie i znów zostaniesz sam, tylko ze sobą, jak zawsze. Ucieknij, a będziesz miał po co żyć. Strach, bracie. Strach. To już coś. Coś, co pozwoli ci poczuć się żywym. I mnie także. Ja też potrzebuję czegoś, co każe mi przetrwać. Loomis cofnął się. - Stój - polecił. - Stój albo cię zabiję. - Na co więc czekasz? - spytał go brat. Rewolwer zadrżał w dłoni Loomisa. Mężczyzna, który przezwał się Cooper, schylił się błyskawicznie i porwał swą broń z ziemi. Dwa rewolwery wystrzeliły jednocześnie. Przez moment Loomis stał bez ruchu. Na jego wargach zawitał dziwny uśmiech. Wreszcie powoli osunął się na klepisko stajni. Jego brat stał nadal pośród rozwiewającego się dymu, podtrzymując zranioną lewą rękę. - Niech to diabli - powiedział cicho. - Niech to diabli. W sali projekcyjnej zapłonęły światła. Jeden z widzów zaczął entuzjastycznie klaskać. Smith. Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. - Trochę to rozczarowuje - stwierdził Hurn. - Nie sądzicie? Obawialiśmy się takiego efektu. W pewnym sensie chyba baliśmy się to skończyć. - Wręcz przeciwnie, panie Hurn - powiedział Smith. - Wręcz przeciwnie. Zakończenie jest absolutnie idealne. Doskonałe. Potęga prawdziwej sztuki. Wyprawa w głąb natury ludzkiej, w świat, gdzie brat musi zabić brata, tak jak Kain zabił Abla. Archetyp, panie Hurn. Archetyp. Wstał i zwrócił się do skromnej grupki zebranej w sali. - Chciałbym podziękować wam wszystkim za waszą nieocenioną pomoc. Szczególnie gorąco pragnę podziękować panu Hurnowi i wspaniałemu Vance'owi Maccoby'emu, bez których dokonanie tego dzieła byłoby niemożliwe. Maccoby uśmiechnął się, spoglądając na niego nieobecnym wzrokiem. Choć dzieliły ich dwa rzędy foteli, Hurn czuł w jego oddechu alkohol. Lekarstwo przestało działać, pomyślał. Cóż, poskutkowało wystarczająco długo. - Jutro wyjeżdżam z miasta - oznajmił Smith - i w najbliższej przyszłości tu nie wrócę. Pozwólcie zatem, iż powiem wam, jak wspaniale współpracowało mi się z wami i jak wielki przywilej stanowiło dla mnie spotkanie z tyloma znakomitymi fachowcami. W młodym człowieku, uświadomił sobie Hurn, nadal było coś zdecydowanie dziwnego. Obecnie ubrany był w strój, który stanowił najnowszy mundur młodych hollywoodzkich producentów - marynarka w stylu safari, sportowa koszula z rozpiętym kołnierzykiem, złoty medalion, ciemne lotnicze okulary - a przecież wciąż sprawiał nieco sztuczne wrażenie, jakby dopiero co zszedł z planu. - Ten serial - powiedział Hurn, gdy Smith kierował się już ku drzwion. - Kiedy zostanie wyświetlony? - Och, niedługo - odparł Smith. - Nie w tym kraju, biorąc pod uwagę obecne warunki, ale mamy spore udziały za granicą. Kanadyjski raj podatkowy?, zastanawiał się Hurn. Jedna z tych produkcji, których nigdy nie kieruje się do rozpowszechniania? Z pewnością jednak nie zadawaliby sobie aż tyle trudu. - Gdzie? - nalegał. - Gdzie go pokażecie? - Daleko stąd - Smith odruchowo poprawił okulary. - Bardzo daleko, daleko stąd. - Zniknął za drzwiami. Hurn nigdy nie miał go już ujrzeć. - Daleko - powtórzył do siebie. - Bardzo daleko - powtórzył Maccoby, kołysząc się lekko, kiedy wstawał z fotela. Był kompletnie pijany. - Wiesz o czymś, czego ja nie wiem? - Hurn ruszył za nim. Razem wyszli z sali projekcyjnej. - Bardzo daleko - powtórzył Maccoby, gdy znaleźli się na parkingu. Tej nocy smog był rzadszy niż zwykle. Na niebie słabo połyskiwały gwiazdy. - Około dwudziestu lat świetlnych - dodał, unosząc wzrok. - Co takiego? - Dwadzieścia lat świetlnych. Dwadzieścia lat, nim dotarły do nich sygnały. Sygnały z daleka, z bardzo daleka. A potem urwały się. Zanim skończyła się historia. Nie byli z tego zadowoleni. - Oni? - Rodacy Smitha. Słynni zagraniczni inwestorzy. Nasi odlegli fanowie. - Zaraz, chwileczkę... - wtrącił Hurn - Twierdzisz, że tam... odebrano nasz serial? Teraz i on zadarł głowę do góry, spoglądając w nocne niebo. Zadrżał. - Nie wierzę w to. - Jasne, że wierzysz - odparł Maccoby. - Ale to wariactwo. Cała ta sprawa jest zupełnie nieprawdopodobna. Szczególnie zaś i przede wszystkim fakt, iż wybrali akurat nasz film. - Sam się nad tym zastanawiałem. Ale musimy zrozumieć, że ich gust może być, no... inny od naszego. - A zatem on mówił poważnie - mruknął Hurn. - Kiedy powiedział, że ten serial to - jak to określił? - szczyt osiągnięć sztuki telewizualnej? Maccoby skinął głową. - Jak najpoważniej. - Sztuka - Hurn wypowiedział to słowo, jakby próbując, jak zabrzmi. - Życie jest krótkie, lecz sztuka trwa wiecznie. Czyż nie tak mawiają? Albo przynajmniej coś w tym stylu. - Jasne - odparł z roztargnieniem Maccoby. - Sztuka. Albo coś w tym stylu. Patrzył teraz na wielki maszt anteny telewizyjnej, stojący na wzgórzu obok studia. - Sygnały - powiedział znów. - Sygnały z daleka. Z bardzo daleka.