Weiner David - Sygnały z daleka
Szczegóły |
Tytuł |
Weiner David - Sygnały z daleka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Weiner David - Sygnały z daleka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Weiner David - Sygnały z daleka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Weiner David - Sygnały z daleka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrew Weiner
Sygnały z daleka
W młodym człowieku było coś dziwnego.
Jego garnitur wydawał się fabrycznie nowy. Niemal lśnił
nienaturalną świeżością i ostrością konturów. A przecież
jego krój wyszedł z mody pod koniec lat pięćdziesiątych.
Klapy były zbyt szerokie, spodnie także, nogawki kończyły
się trzycentymetrowym mankietem. Krótko - zbyt krótko
obcięte włosy, zaczesane z przedziałkiem po lewej stronie,
zostały starannie ułożone i wysmarowane czymś w rodzaju
brylantyny. Jego uśmiech też był za szeroki, przynajmniej
jak na poniedziałkowy ranek, godzinę dziewiątą i bibliotekę
publiczną w Parkdale.
Właśnie dziś wyszedł, pomyślała przelotnie bibliotekarka.
Ściślej biorąc, wyszedł z kliniki psychiatrycznej,
mieszczącej się trzy przecznice dalej.
- Chciałbym - powiedział młody człowiek - aby skierowała
mnie pani do działu telewizyjno-filmowego.
Jego głos również zaskakiwał nienaturalną wyrazistością,
jakby przemawiał przez ukryty mikrofon. Rozlegał się
wyraźnie w całej bibliotece. Kilku stałych czytelników
odwróciło głowy, aby przyjrzeć się przybyszowi.
- To tam - odparła ostrym szeptem bibliotekarka - Tuż za
rogiem.
OBCY W MIEŚCIE. Serial, 1960. Northstar Studios dla
NBC-TV. Producent: KEN ODELL. Według pomysłu BILLA HURNA.
Reżyserowie odcinków (m. in.) JASON ALTBERG, NICK BALL i JIM
SPEIGEL. 26 cz/b epizodów. Czas trwania: 50 minut.
Western opowiadający o przygodach Coopera, inaczej Obcego
(VANCE MACCOBY), dotkniętego amnezją rewolwerowca,
wędrującego od miasta do miasta w poszukiwaniu utraconej
przeszłości. Stale prześladuje go tajemniczy kulawy samotnik
Loomis (TERRY WHITE), który być może zna jego prawdziwe
nazwisko. Mimo obiecującego pomysłu serial wkrótce popadł w
nużący schemat: Cooper niczym szlachetny szeryf występował w
roli zbawcy wdów i sierot. Serial miał średnie notowania i
NBC zrezygnowało z jego kontynuacji w następnym sezonie.
Prawdziwe nazwisko Coopera i jego dzieje nie zostały
ujawnione.
Patrz także: REWOLWEROWCY; HOLLYWOODZKI EGZYSTENCJALIZM;
PRAWO I PORZĄDEK; WESTERNY.
MACCOBY, VANCE (1938-?). Aktor. Urodzony jako Henry
Mulvin w Salt Lake City, stan Utah. Częste epizody w
KARAWANIE, PAROWCU, KAPITANIE CHRONOSIE, ODLEGŁEJ STREFIE
itp. w latach 1957-59. W 1960 roku główna rola w westernie
OBCY W MIEŚCIE i efemerycznej serii detektywistycznej MAX
PARADISE (1961), przerwanej po sześciu odcinkach. Późniejsze
losy nieznane. Jeden z kilkunastu niemal identycznych
gwiazdorów wczesnych seriali telewizyjnych. Maccoby miał w
sobie pewien rys mrocznego romantyzmu, szczególnie w filmach
czarno-białych. To pozwoliło mu zajść wysoko, lecz
najwyraźniej ograniczony talent nie wystarczył, by długo
utrzymać go na szczycie.
Patrz także GWIADY I GWIAZDORSTWO.
"Kompletna Encyklopedia Telewizyjna", Chuck Gingle
(wyd.).
W młodym człowieku było coś zdecydowanie dziwnego. Jego
białe mokasyny, włosy zaczesane na Pompadurę... Przez cały
dzień tkwił w poczekalni.
Czyżby wróciła moda na lata sześćdziesiąte?, pomyślał
Feldman.
- Posłuchaj, chłopcze - zagadnął go dość uprzejmie. -
Moja sekretarka powiedziała ci już, że nie przyjmuję nowych
klientów. W tej chwili lista jest zamknięta. Naprawdę lepiej
by było, gdybyś zgłosił się do Młodych Talentów czy tego
typu firmy. Wiesz, oni specjalizują się w nowych twarzach.
- Jak już powiedziałem pańskiej sekretarce - odparł młody
człowiek - nie chcę zostać aktorem. Pragnę zatrudnić aktora.
Jednego z pańskich klientów. To czysto handlowa propozycja.
Handlowa propozycja, akurat, pomyślał Feldman. Pewnie to
jakiś łowca autografów. Odrzekł jednak zmęczonym głosem:
- Kto to ma być? Lola Banks? Dirk Raymond?
- Vance Maccoby.
- Vance Maccoby? - przez moment nie mógł skojarzyć
nazwiska. - Vance Maccoby? - powtórzył. - Ten frajer? Po co, u
diabła, komuś Vance Maccoby?
- Panie Feldman, reprezentuję grupę zagranicznych
inwestorów zainteresowanych niezależną produkcją serialu
telewizyjnego. Chcemy, aby zagrał w nim Vance Maccoby. Jak
na razie jednak nie zdołaliśmy go zlokalizować.
- Od lat nie jest moim klientem. Ani niczyim innym. Nie
pracował całe wieki... jak się nazywała ta bzdura? "Max
Paradise"? Nie chciałbym mówić źle o byłych klientach, ale
ten gość był absolutnie niemożliwy. Pił. Coś okropnego. Nikt
nie mógł z nim wytrzymać.
- Jesteśmy tego świadomi. Uwzględniliśmy wszystkie fakty
i nadal jesteśmy zainteresowani rozmową z panem Maccoby.
Uważamy, iż tylko on może zagrać tę rolę. Sądzimy też, że
jeśli ktokolwiek może go znaleźć, to tylko pan.
Młody człowiek otworzył neseser i zaczął grzebać w
środku.
- Chcielibyśmy zapewnić sobie pańskie usługi w tym
zakresie. Jesteśmy gotowi zagwarantować panu godziwe
wynagrodzenie, niezależnie od tego, czy uda nam się podpisać
kontrakt z panem Maccoby i czy zdecyduje się pan
reprezentować go jako agent.
- Synu - zaczął Feldman. - Potrzebujesz prywatnego
detek... - urwał na widok sztabki w dłoni młodzieńca. - Czy
to złoto?
- Bez wątpienia, panie Feldman. Bez wątpienia.
Młody człowiek położył sztabkę na dzielącym ich biurku.
- Uncja złota?
- Jeden i trzydzieści cztery setne uncji. Przepraszamy za
nietypową miarę.
Uniósł otwarty neseser.
- Mam tu jeszcze dwadzieścia cztery takie sztabki. Według
dzisiejszych notowań nowojorskich ich wartość wynosi mniej
więcej piętnaście tysięcy dolarów.
- Piętnaście tysięcy dolarów za odszukanie Vance'a
Maccoby? - mruknął Feldman. Wstał i zaczął spacerować wokół
biura.
- Czy to gorący towar? - spytał wreszcie, wskazując
walizeczkę. Czuł się jak bohater banalnego serialu
telewizyjnego, jednego z tych, w których załatwiał role
swoim klientom.
- Gorący? - powtórzył jak echo młody człowiek.
Wyciągnął rękę i pomacał sztabkę złota na biurku. - Sądzę,
że jakieś kilka stopni poniżej temperatury pokojowej.
- Wesołek, co? Nie sil się na dowcipy. Po prostu powiedz,
czy ten interes jest legalny?
- A, rozumiem - odparł młodzieniec. - Tak, absolutnie
legalny. Posiadamy materiały, które chcielibyśmy
wykorzystać. Prawa do nich nabyliśmy ostatnio jako część
masy spadkowej po nieżyjącym już Kennethie Odellu. Tylko
jeden człowiek może tam zagrać i człowiekiem tym jest Vance
Maccoby.
- Jaki materiał?
- "Obcego w mieście" - odparł młody człowiek.
- Wiedziałam - stwierdziła - Byłam pewna, że wrócisz.
- To wiedziałaś więcej ode mnie - odparł Cooper. - Byłem
już pięć mil za miastem i kierowałem się na zachód. Ale
coś... coś kazało mi zawrócić i stawić czoło braciom
Kerraway.
- Jesteś dobrym człowiekiem - powiedziała. - Nic nie
możesz na to poradzić.
- Nie wiem, czy jestem dobry. Nie wiem nawet, jaki jestem
- spojrzał posępnie na rozrzucone wokół domu ciała. - Nie
mogłem jednak pozwolić, by Kerrawayowie zabrali ci ziemię.
Wsiadł na konia.
- Czas ruszać w drogę - oznajmił. - Uważaj na siebie i
małego Billy'ego.
- Wrócisz tu kiedyś?
- Może - odrzekł. - Kiedy znajdę to, czego szukam.
- Myślę, że już to znalazłeś. Po prostu jeszcze o tym nie
wiesz. Odnalazłeś siebie.
- To możliwe - stwierdził Cooper. - Nadal jednak brakuje
mi imienia.
Odjechał w niezwykle szybko zachodzące słońce.
Obraz na wideo zamigotał, po czym ustabilizował się na
przeraźliwie starej reklamówce. Hurn wyłączył sprzęt.
Odwrócił się do dziwnego młodzieńca w zbyt tweedowej
marynarce i okularach w ciężkiej, rogowej oprawie.
- To? - spytał, wskazując ekran. - Chce pan zrobić remake
tego... tego śmiecia?
- Nie remake - odparł nieznajomy. - Ciąg dalszy.
Kontynuację. Zakończenie. Opowiedzieć resztę historii
Coopera o tym, jak odzyskuje pamięć i nazwisko.
- A kogo to obchodzi? Kto, u diabła, interesuje się tym, co
zrobi Cooper i kim naprawdę jest? Z pewnością nie widzowie.
Wie pan, ile dostaliśmy listów, kiedy przerwano serial?
Szesnaście. Szesnaście listów. Tylu ludzi się tym przejęło.
- To nasza sprawa, panie Hurn. Uważamy, że znajdziemy
zbyt na ten towar. Dlatego składamy panu propozycję.
Jesteśmy gotowi zabrać się do dzieła z panem lub bez pana.
Niewątpliwie jednak wolelibyśmy, żeby przyłączył się pan do
nas. Jako główny twórca tamtego serialu.
- Twórca? - powtórzył Hurn. - Szczerze mówiąc, cały ten
program był dla mnie jedynie powodem do wstydu. Naprawdę
ucieszyłem się, kiedy go zawiesili. Pisałem te scenariusze
wyłącznie z jednego powodu. Dla pieniędzy.
- Możemy zaproponować panu dużą sumę pieniędzy, panie
Hurn.
Hurn machnął ręką, jakby wskazując orientalne kobierce na
ścianach, cenne książki na półkach, rzeźby i obrazy oraz dom
w Beverly Hills, wart kilka milionów dolarów, w którym to
wszystko się znajdowało.
- Nie potrzebuję pieniędzy, panie... zapomniałem, jak
brzmi pańskie nazwisko.
- Smith.
- Panie Smith, mam aż nadto jak na moje potrzeby.
Powiodło mi się w tym biznesie. Naprawdę powiodło. Nie
jestem już młodym pisarzem, który spłodził "Obcego w
mieście". W dzisiejszych czasach wybieram nowe projekty,
kierując się ich poziomem.
- Niepotrzebnie umniejsza pan swoje dokonania. Uważamy,
że "Obcy w mieście" był serialem najwyższej jakości. W
istocie w pewnym sensie reprezentuje on sobą szczyt
osiągnięć sztuki telewizualnej. Egzystencjalny dylemat
protagonisty, łotrzykowski charakter jego wędrówki,
obsesyjna fascynacja naturą pamięci... Ta scena... - oczy
młodego człowieka zabłysły. - Ta scena, kiedy Cooper próbuje
arbuza i mówi: "Pamiętam smak arbuza. Pamiętam letnie dni,
letnie noce, chłodny wietrzyk na ganku, szum płynącej rzeki.
Pamiętam usta kobiety, jej oczy, ciemnoniebieskie, głębokie.
Ale gdzie, do diaska? Gdzie?"
Hurn spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Pan to zna na pamięć? Słowo w słowo? O mój Boże!
- Sztuka, panie Hurn. Sztuka w najczystszym wydaniu.
- Wydumane koncepcje niedorostka. Fikcja. Bzdura - odparł
Hurn. - Okropne. O Boże, jakie okropne.
- Czasami nieco trywialne - odparł ustępliwie młody
człowiek. - Zuchwałe. W niektórych miejscach nawet niezdarne.
Ale płonące wewnętrzną mocą. Panie Hurn, pan musi nam pomóc.
Pomóc ożywić "Obcego w mieście".
- To niemożliwe - odrzekł Hurn. - Nie da się go ożywić.
Nawet gdybym się zgodził, że warto spróbować, a przyznam
się panu, czasem o tym myślałem, choć nie przez ostatnie
kilka lat. Zawsze miałem uczucie, że jest to coś w rodzaju
nie dokończonego dzieła... Ale nawet gdybym chciał panu
pomóc, to niewykonalne. Nie teraz. Jest już za późno, o
wiele za późno. Nie możecie wskrzesić przeszłości, Smith. Co
było, to było. To koniec, kropka, zdechł pies.
- Oczywiście, że możemy - stwierdził Smith. - Możemy
wskrzesić przeszłość. Nie mamy co do tego najmniejszych
wątpliwości.
- Wiosłowanie pod prąd - mruknął Hurn. - Ale nie, nie mogę
się z tym zgodzić. To tak, jak ci agenci, którzy próbowali
zjednoczyć Beatlesów.
- Bitelsów? - powtórzył Smith. - Jakich bitelsów?
- The Beatles - wyjaśnił zaskoczony Hurn. - "She Loves
You". "I Want to Hold Your Hand". Te rzeczy.
- Ach, tak - odparł z roztargnieniem Smith.
Skąd się urwał ten facet?, pomyślał Hurn. Z Mongolii?
- Jak dokładnie brzmi pańska propozycja, panie Smith?
Młody człowiek stał się z powrotem niesłychanie rzeczowy.
Wyciągnął z teczki plik papierów.
- Kiedy nadeszła informacja o zawieszeniu serialu, jeden
odcinek był już gotowy, choć nie zmontowany. Zdobyliśmy te
materiały. Z łatwością będzie można poskładać je w jedną
całość. Nabyliśmy także pięć scenariuszy z drugiej serii,
zatwierdzonych przed zawieszeniem. I mamy streszczenie
pańskiej wersji dalszych epizodów, łącznie z ostatnim, gdzie
wreszcie zostanie ujawniona tożsamość Coopera. Pragniemy
otrzymać dwadzieścia sześć pięćdziesięciominutowych
odcinków, do końca drugiej serii. Za tę usługę gotowi
jesteśmy zapłacić panu równowartość dwóch milionów dolarów.
- Równowartość, panie Smith?
- W złocie, panie Hurn - młody człowiek uniósł wielką
walizę, którą przyniósł do domu pisarza, i otworzył ją. Była
pełna żołtawych metalowych sztabek.
- Mój Boże - jęknął Hurn. - Ta walizka musi ważyć z
pięćdziesiąt kilo!
- Ściślej mówiąc, pięćdziesiąt siedem. Albo równowartość
około miliona funtów według dzisiejszej ceny
londyńskiej.
Hurn przypomniał sobie, że jego gość niósł walizkę bez
najmniejszego wysiłku. Teraz też trzymał ją, jakby była
pełna pierza. Najwyraźniej nie był tak wątły, na jakiego
wyglądał.
- Proszę mi powiedzieć, panie Smith, kto miałby zagrać w
tym filmie?
- Och, Vance Maccoby. To oczywiste.
- Vance Maccoby, jeśli nawet jeszcze żyje, jest
beznadziejnym alkoholikiem. Nie pracował w tym mieście od
dwudziestu lat. Nie wiem nawet, gdzie obecnie przebywa. Czy
zaangażowaliście już Vance'a Maccoby, panie Smith?
- Jeszcze nie - odrzekł młody człowiek. - Ale już wkrótce
to zrobimy. Wkrótce.
- Nazywam się Loomis - oznajmił wysoki, kulawy mężczyzna,
stając w barze obok Coopera. Ujął w dłoń szklankę z grubego
szkła i wpatrzył się w nią z namysłem.
- To imię czy nazwisko? - spytał Cooper.
- Po prostu Loomis.
- Ja jestem Cooper. Lub przynajmniej tak się przezwałem.
Jedno nazwisko jest tak samo dobre, jak drugie. W jukach
miałem książkę, której autorem był jakiś Cooper.
- Nie pamiętasz, jak się nazywasz?
- Niczego nie pamiętam. Oprócz tego, jak mówić, jeździć
konno i strzelać.
Loomis wychylił swą whisky.
- Pewnych rzeczy nie da się zapomnieć - stwierdził.
Cooper spojrzał na niego uważnie.
- Czy widziałem cię już kiedyś? Coś sobie kojarzę...
- Nie sądzę - przerwał mu Loomis. - Jestem tu obcy.
Brzegi obrazu telewizyjnego zamgliły się i rozpłynęły.
Obraz zniknął, zastąpiony innym. Jasny, niemal nierealnie
jasny letni dzień. Dom na farmie. Kurczaki w kojcu. Otwarte
drzwi, gwałtownie poruszane wiatrem, obijają się o ścianę.
Kamera powędrowała do środka, do jadalni. Ślady walki,
powywracane meble, na podłodze rozbity talerz. Mężczyzna
pochylił się, aby zebrać odłamki.
- Aimee? - zawołał. - Aimee!
Kamera ruszyła dalej, do sypialni. Ciało kobiety,
bezwładnie rozciągnięte na łóżku. Otwarte okno, wiatr targa
zasłonami. A potem twarz, twarz mężczyzny, zaglądająca do
pokoju. Jego ręka trzymająca strzelbę. Wystrzał.
Ekran wypełnia ciemność. W dali cień uciekającego
człowieka. Lekko kulejący cień.
I nagle powrót do baru.
- Dobrze się czujesz, Cooper?
- Nic mi nie jest - odparł, z całej siły ściskając blat
baru. - Wszystko w porządku.
- Taaak - oznajmił łysy grubas, rozparty w fotelu. - Wiwat
milczący, silni faceci.
Ujął w dłoń szklankę, stojącą na stoliku telewizyjnym,
uniósł ją w szyderczym toaście ku pustemu ekranowi, po czym
mrugnął do swego starego agenta, Feldmana, który siedział na
sofie obok młodego człowieka. W młodym człowieku było coś
dziwnego, ale grubas za dużo już wypił, by móc sprecyzować
swe wrażenie. Może to jego wymyślna fryzura w stylu lat
sześćdziesiątych...
- Vance... - powiedział Feldman. - Vance, ja... przykro
mi, że tak skończyłeś.
- Niby jak? - spytał grubas, który niegdyś był Vance'em
Maccoby. - A nazywam się Henry. Henry Mulvin.
Dźwignął się z fotela i powędrował do kuchni swej
przyczepy po nowego drinka.
Feldman spojrzał bezradnie na młodego człowieka.
- Powiedziałem ci, Smith. Mówiłem, że to beznadziejne.
Musisz znaleźć sobie innego chłopaka. Do cholery, w tym
mieście są pewnie ich tysiące.
- Jest tylko jeden Vance Maccoby - stwierdził stanowczo
Smith. - Panie Feldman, czy mógłby pan zostawić nas teraz
samych? Obiecuję, że rano skontaktuję się z panem w kwestii
ustaleń kontraktowych.
- Ustaleń kontraktowych? Nie działa pan trochę na wyrost?
- Potrafię być bardzo przekonywający, panie Feldman.
Proszę mi wierzyć.
Wierzę ci, powiedział w duchu Feldman. Inaczej co
robiłbym w tej śmierdzącej przyczepie?
Kiedy szum silnika mercedesa Feldmana umilkł w oddali,
młody człowiek odwrócił się do Vance'a Maccoby.
- Panie Maccoby - zaczął niemal przepraszającym tonem -
chcę odbyć z panem poważną rozmowę. Dlatego musi pan być
trzeźwy.
- Trzeźwy? - grubas roześmiał się. - Nigdy o czymś takim
nie słyszałem.
- To nie będzie bolało - stwierdził młodzieniec
wyciągając z kieszeni płaskie pudełeczko i kierując je w
stronę swego rozmówcy. - Po prostu przyspieszy pański
metabolizm i usunie alkohol z krwi - nacisnął guzik.
- Ale ja nie chcę być trzeźwy - zaprotestował grubas.
Zaczął płakać.
- Kiedy skończymy, panie Maccoby - powiedział kojąco
młody człowiek - nigdy nie będzie już pan musiał być
trzeźwy. Ani nieszczęśliwy.
- Chyba będę już jechał - oznajmił Cooper. - Ładne
miasteczko. Z łatwością mógłbym tu osiąść. Ale nie można
zostać w miejscu, póki nie wie się, kim się jest.
- Myślisz, że on wie? - spytała dziewczyna. - Sądzisz, że
ten kuternoga zna twoje nazwisko?
- Tak - odparł Cooper. - On wie i powie mi to. Aż umiera z
chęci, by mi to wyznać. Myśli, że chce mnie zabić, ale
przede wszystkim pragnie mi powiedzieć. W przeciwnym razie
załatwiłby mnie w stodole Oskara. On i ja - chyba jeszcze ze
sobą nie skończyliśmy. Ale on jest w lepszej sytuacji, bo
wie, o co tu chodzi.
- Może cię jeszcze zabić - wtrąciła dziewczyna ocierając
łzy, które napłynęły jej do oczu.
- Potrafię o siebie zadbać.
- Czy wrócisz tu? Po wszystkim?
- Może - odparł. - Może.
Odjechał w dal.
- Koniec - stwierdził reżyser. - Do zobaczenia jutro.
Vance Maccoby ostrożnie zsiadł z konia i ruszył w stronę
garderoby. Po chwili dogonił go Bill Hurn.
- To było dobre, Vance - powiedział.
Maccoby uśmiechnął się, choć grymas poruszający jego
twarz bardziej przypominał nerwowy tik. Operacje plastyczne
tak bardzo naciągnęły mu skórę, że jego oblicze stało się
jeszcze bardziej nieruchome kiedyś, gdy był u szczytu sławy.
Zdjął kapelusz i przesunął dłonią po świeżo przeszczepionych
włosach. Pod kierunkiem dziwnego młodego człowieka, zwanego
Smith, w ciągu trzech poprzedzających zdjęcia miesięcy
stracił prawie pięćdziesiąt kilo.
Jednak mimo tych wszystkich zmian z bliska Maccoby
wyglądał na każde ze swych czterdziestu sześciu lat.
Chirurdzy niewiele mogli poradzić na otaczające jego oczy
zmarszczki, nie mieli też lekarstwa na malujące się w
spojrzeniu ogromne zmęczenie. A przecież kamera nadal go
kochała, szczególnie na czarno-białej taśmie. Hurn długo
spierał się ze Smithem o kolor, lecz młodzieniec
pozostał niewzruszony.
- Ten film musi być czarno-biały. Tak jak oryginał.
Koszta nie grają roli. To po prostu kwestia smaku.
Czerń i biel pomogły ukryć spustoszenia poczynione przez
czas. Maccoby wyglądał po prostu na bardziej
zdeterminowanego, bardziej zaciętego. Może to dlatego Smith
tak się upierał. Lecz Hurn wątpił w to. Czasami Smith
okazywał kompletną ignorancję w dziedzinie realizacji
filmów.
- Nie wiedziałem - mruknął Maccoby - że on wciąż jeszcze
tam siedzi - poklepał się po piersi.
- Cooper?
- Maccoby. Vance Maccoby. Wewnątrz mnie, Henry'ego
Mulvina. Nadal tam jest, po tych wszystkich latach.
Myślałem, że pozbyłem się go na dobre. Ale ciągle tam tkwił.
Z tego, co Hurn wiedział, Maccoby od sześciu miesięcy nie
tknął nawet kropli alkoholu. Na planie funkcjonował bez
zarzutu - ani śladu dziwacznych nastrojów czy awantur,
charakteryzujących jego ostatni hollywoodzki okres. Ale
zniknięcie alkoholowej mgiełki odsłoniło jedynie skrywaną
dotąd cięższą chorobę duszy: nienawiść do samego siebie, a
raczej do fikcyjnej osoby, jaką się stał: Vance'a
Maccoby'ego gwiazdora telewizyjnego. Wykorzenionej postaci,
bez rodowodu, istniejącej jedynie na milionach ekranów
telewizyjnych i na kartkach popularnych pism.
Czy to dlatego właśnie był tak znakomitym Cooperem? Hurn
zastanawiał się nad tym już nie pierwszy raz. Mimo dość
mizernego talentu nikt inny nie mógłby zagrać tej roli.
- Vance - powiedział. - Henry...
- Mów do mnie Vance. Zawsze mnie tak nazywałeś. Zresztą
jestem tu Vance'em na czas naszej małej komedyjki.
- Vance, czemu się na to zgodziłeś?
- A ty, Bill? Nie mów mi tylko, że chodziło ci o
pieniądze. Nie interesuje cię forsa, mnie zresztą również
nie. Masz wszystko, co chcesz. Ja mam tyle, że mogę
spokojnie pić.
- Nie wiem - odrzekł Hurn. - Smith... Mówił o tym tak,
jakby to było szalenie ważne. Jakby gdzieś miliony ludzi
siedziały przed telewizorami, czekajac w napięciu na kolejną
serię "Obcego w mieście". Pochlebił mi. I skusił. Pamiętaj,
to było moje dziecko, a sieć telewizyjna je zamordowała.
Przypuszczam, że w głębi ducha zawsze chciałem to zrobić.
Porządnie dokończyć serial, zamknąć wszystkie wątki... A
przecież wiem, że to wariactwo. Amerykańska telewizja nigdy
go nie kupi. Nie w wersji czarno-białej. Chyba że od razu
umieszczą serial w powtórkach. Cały ten film aż cuchnie latami
sześćdziesiątymi.
Dotarli do garderoby Maccoby'ego.
- No cóż - stwierdził aktor. - W pewnym sensie Smith
mówi prawdę. Rzeczywiście, czekają na to miliony ludzi.
- W Hongkongu? Korei Północnej? Gdzie on chce to
sprzedać? Kim są ci słynni zagraniczni inwestorzy? Jak może
wyrzucać w błoto takie sumy i mieć nadzieję, że kiedykolwiek
je odzyska? Cała ta sprawa jest cholernie dziwna.
- O tak, cholernie dziwna - przytaknął Maccoby. -
Cholernie. - Zerknął na jaskrawobłękitne niebo, po czym
oznajmił: - Cóż, lepiej się przebiorę.
- Zabiłeś ją - powiedział Cooper. - Zabiłeś ją i
próbowałeś też zabić mnie. Ale jakoś udało mi się przeżyć. I
wyczołgałem się stamtąd, niemal tracąc zmysły. Dotarłem aż
na pustynię. Tam znalazła mnie karawana osadników. Zabrali
mnie ze sobą, opatrzyli mi rany. A kiedy się ocknąłem, nie
znałem nawet swego nazwiska. Odebrałeś mi je. Odebrałeś mi
moje nazwisko.
- Stevens - odparł Loomis. - Brad Stevens. - Jego dłoń,
trzymająca rewolwer, nawet nie drgnęła.
- Och, teraz już sobie przypomniałem. Przypomniałem sobie
wszystko. Pamiętam Aimee... wszystko.
- Cieszę się z tego - stwierdził Loomis. - Naprawdę.
Czekałem na to dostatecznie długo. Co za sens zabijać kogoś,
kto nie wie nawet, kim jest.
Jego palec mocniej naparł na spust.
- Ale jest jeszcze coś. Coś więcej. Coś, czego nie mogłeś
sobie przypomnieć, bo nigdy o tym nie wiedziałeś. Od bardzo
dawna chciałem ci o tym powiedzieć. Dawniej, niż możesz
sobie wyobrazić.
- Gadaj z sensem - powiedział mężczyzna nazywający
samego siebie Cooperem. - No dalej, wytłumacz, o co ci
chodzi.
- O twoje nazwisko - wyjaśnił Loomis. - Wcale nie
nazywasz się Stevens. Nazwisko, które z takim trudem
starałeś się sobie przypomnieć, w rzeczywistości nie należy
wcale do ciebie. Czyż to nie zabawne? Czy nie jest to
ważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałeś? -
roześmiał się.
- Mów jaśniej - nalegał mężczyzna leżący na ziemi. - Nic
nie rozumiem.
- Stevens. To tylko nazwisko, jakie ci nadali ludzie,
którzy zabrali cię z sierocińca. Wybrali urocze maleństwo.
Tak się nazywali. Poczciwi, pobożni farmerzy. Ale chcieli
tylko jedno dziecko i to małe, a nie wyrośniętego chłopaka.
I z pewnością nie mieli zamiaru opiekować się kaleką.
- Byłem adoptowany? Twierdzisz, że zostałem zaadoptowany?
Skąd możesz wiedzieć?
- Bo tam byłem, braciszku. Byłem tam. Kaleka, którego
odrzucili, wybierając w zamian śliczne niemowlę. Miałem
wtedy tylko cztery lata. Ale pewnych rzeczy się nie
zapomina.
- Braciszku?
- O, tak - odparł Loomis. - Ty i ja jesteśmy dziećmi tych
samych rodziców. Arnolda i Mary Jane Loomis. Mojego nazwiska
nikt nie zmienił. Kto by chciał zawracać sobie głowę biednym
małym kaleką.
- Nasi rodzice...
- Nie żyją - dokończył Loomis. - Indianie. Zabili tatę.
Mamę też, kiedy już z nią skończyli. Nas także by nie
oszczędzili, tyle że ktoś im przeszkodził.
Wolno, z rozmysłem, mężczyzna, który nie był Cooperem,
dźwignął się na nogi.
- Rozdzielono nas? - spytał.
- Na prawie trzydzieści lat. Ty jadłeś smaczne domowe
obiadki, ja - okropną owsiankę. Ty wyrosłeś na porządnego
obywatela, ożeniłeś się, osiadłeś na roli. Ja włóczyłem się
od miasta do miasta niczym kawał końskiego łajna, unoszony
przez wiatr. Nigdzie nie znalazłem miejsca, które mógłbym
nazwać domem. I ciągle, ciągle szukałem mojego małego
braciszka. Aż wreszcie cię znalazłem...
- Czemu? Dlaczego to zrobiłeś?
- Nie miałem zamiaru... - Loomis urwał. - Zupełnie jakby
coś mnie opętało. Kiedy zobaczyłem twój dom i farmę, twoją
żonę, wszystko, co miałeś, a ja nie... Nienawidziłem cię
za to. Ale sam nie wiem... Może przez cały czas planowałem
coś takiego, chciałem, abyś i ty poczuł smak cierpienia. Nie
wiem. Nie sądzę, abym zamierzał zabić Aimee, lecz kiedy już
to zrobiłem, zrozumiałem, że muszę też zabić ciebie. Byłem
zresztą pewien, że mi się udało. A potem odkryłem, że
żyjesz. I uświadomiłem sobie, iż nic nie pamiętasz. Czekałem
zatem, obserwowałem cię i czekałem, póki nie zacząłeś sobie
przypominać. Abyś wiedział, dlaczego musisz umrzeć. Za
chwilę. Nadszedł już czas.
- Nie możesz znieść samego siebie, prawda, bracie? -
stwierdził mężczyzna, którego zwano Cooper. - Ty i ty
zupełnie się z sobą nie zgadzacie. Rozumiem to. Sam
przeszedłem coś podobnego, nie wiedziałem, kim u diabła
jestem, co robiłem w przeszłości i czym powinienem się
zająć. Ale w końcu człowiek odkrywa, kim jest. Może nie to,
jak się nazywa, ale jak powinien żyć. Jeśli w ogóle jest coś
wart.
Podszedł o krok bliżej do Loomisa.
- Ale ty nie jesteś nic wart, bracie, i nigdy nie
byłeś. Jasne, nie wszystko szło ci jak po maśle. Ale w
żadnym razie nie usprawiedliwia tego, co zrobiłeś. Nawet ty
sam siebie nienawidzisz. I jeśli mnie zabijesz, nie będziesz
miał po co żyć. Stracisz swój jedyny cel. Bo nikt nie zna
twego imienia - i nikogo nie obchodzisz.
Kolejny krok.
- Ale mnie obchodzisz. W najgorszy sposób. Sam to
sprawiłeś krążąc wokół mnie niczym natrętna mucha.
Czekając, aż sobie przypomnę. Cóż, dokonałeś tego.
Przypomniałem sobie - ciebie.
Jeszcze jeden krok. Loomis znajdował się zaledwie kilka
metrów dalej. Mężczyzna zwany Cooperem zerknął na swój
rewolwer leżący na klepisku. Prawie mógł go już dosięgnąć.
- Stój - warknął Loomis - nie ruszaj się.
Jeszcze jeden krok.
- Pamiętam cię, bracie. I to, co mi zrobiłeś. Nikt inny
cię nie wspomni. Zabij mnie i znów zostaniesz sam, tylko ze
sobą, jak zawsze. Ucieknij, a będziesz miał po co żyć.
Strach, bracie. Strach. To już coś. Coś, co pozwoli ci
poczuć się żywym. I mnie także. Ja też potrzebuję czegoś, co
każe mi przetrwać.
Loomis cofnął się.
- Stój - polecił. - Stój albo cię zabiję.
- Na co więc czekasz? - spytał go brat.
Rewolwer zadrżał w dłoni Loomisa.
Mężczyzna, który przezwał się Cooper, schylił się
błyskawicznie i porwał swą broń z ziemi.
Dwa rewolwery wystrzeliły jednocześnie.
Przez moment Loomis stał bez ruchu. Na jego wargach
zawitał dziwny uśmiech. Wreszcie powoli osunął się na
klepisko stajni.
Jego brat stał nadal pośród rozwiewającego się dymu,
podtrzymując zranioną lewą rękę.
- Niech to diabli - powiedział cicho. - Niech to diabli.
W sali projekcyjnej zapłonęły światła. Jeden z widzów
zaczął entuzjastycznie klaskać. Smith. Wszystkie głowy
zwróciły się w jego stronę.
- Trochę to rozczarowuje - stwierdził Hurn. - Nie
sądzicie? Obawialiśmy się takiego efektu. W pewnym sensie
chyba baliśmy się to skończyć.
- Wręcz przeciwnie, panie Hurn - powiedział Smith. - Wręcz
przeciwnie. Zakończenie jest absolutnie idealne. Doskonałe.
Potęga prawdziwej sztuki. Wyprawa w głąb natury ludzkiej, w
świat, gdzie brat musi zabić brata, tak jak Kain zabił Abla.
Archetyp, panie Hurn. Archetyp.
Wstał i zwrócił się do skromnej grupki zebranej w sali.
- Chciałbym podziękować wam wszystkim za waszą
nieocenioną pomoc. Szczególnie gorąco pragnę podziękować
panu Hurnowi i wspaniałemu Vance'owi Maccoby'emu, bez których
dokonanie tego dzieła byłoby niemożliwe.
Maccoby uśmiechnął się, spoglądając na niego nieobecnym
wzrokiem. Choć dzieliły ich dwa rzędy foteli, Hurn czuł w
jego oddechu alkohol.
Lekarstwo przestało działać, pomyślał. Cóż, poskutkowało
wystarczająco długo.
- Jutro wyjeżdżam z miasta - oznajmił Smith - i w
najbliższej przyszłości tu nie wrócę. Pozwólcie zatem, iż
powiem wam, jak wspaniale współpracowało mi się z wami i jak
wielki przywilej stanowiło dla mnie spotkanie z tyloma
znakomitymi fachowcami.
W młodym człowieku, uświadomił sobie Hurn, nadal było coś
zdecydowanie dziwnego. Obecnie ubrany był w strój, który
stanowił najnowszy mundur młodych hollywoodzkich
producentów - marynarka w stylu safari, sportowa koszula z
rozpiętym kołnierzykiem, złoty medalion, ciemne lotnicze
okulary - a przecież wciąż sprawiał nieco sztuczne wrażenie,
jakby dopiero co zszedł z planu.
- Ten serial - powiedział Hurn, gdy Smith kierował się
już ku drzwion. - Kiedy zostanie wyświetlony?
- Och, niedługo - odparł Smith. - Nie w tym kraju, biorąc
pod uwagę obecne warunki, ale mamy spore udziały za granicą.
Kanadyjski raj podatkowy?, zastanawiał się Hurn. Jedna z
tych produkcji, których nigdy nie kieruje się do
rozpowszechniania? Z pewnością jednak nie zadawaliby sobie
aż tyle trudu.
- Gdzie? - nalegał. - Gdzie go pokażecie?
- Daleko stąd - Smith odruchowo poprawił okulary. - Bardzo
daleko, daleko stąd. - Zniknął za drzwiami. Hurn nigdy nie
miał go już ujrzeć.
- Daleko - powtórzył do siebie.
- Bardzo daleko - powtórzył Maccoby, kołysząc się lekko,
kiedy wstawał z fotela. Był kompletnie pijany.
- Wiesz o czymś, czego ja nie wiem? - Hurn ruszył za nim.
Razem wyszli z sali projekcyjnej.
- Bardzo daleko - powtórzył Maccoby, gdy znaleźli się na
parkingu. Tej nocy smog był rzadszy niż zwykle. Na niebie
słabo połyskiwały gwiazdy. - Około dwudziestu lat świetlnych
- dodał, unosząc wzrok.
- Co takiego?
- Dwadzieścia lat świetlnych. Dwadzieścia lat, nim
dotarły do nich sygnały. Sygnały z daleka, z bardzo daleka.
A potem urwały się. Zanim skończyła się historia. Nie byli z
tego zadowoleni.
- Oni?
- Rodacy Smitha. Słynni zagraniczni inwestorzy. Nasi
odlegli fanowie.
- Zaraz, chwileczkę... - wtrącił Hurn - Twierdzisz, że
tam... odebrano nasz serial?
Teraz i on zadarł głowę do góry, spoglądając w nocne
niebo. Zadrżał.
- Nie wierzę w to.
- Jasne, że wierzysz - odparł Maccoby.
- Ale to wariactwo. Cała ta sprawa jest zupełnie
nieprawdopodobna. Szczególnie zaś i przede wszystkim fakt,
iż wybrali akurat nasz film.
- Sam się nad tym zastanawiałem. Ale musimy zrozumieć,
że ich gust może być, no... inny od naszego.
- A zatem on mówił poważnie - mruknął Hurn. - Kiedy
powiedział, że ten serial to - jak to określił? - szczyt
osiągnięć sztuki telewizualnej?
Maccoby skinął głową.
- Jak najpoważniej.
- Sztuka - Hurn wypowiedział to słowo, jakby próbując,
jak zabrzmi. - Życie jest krótkie, lecz sztuka trwa
wiecznie. Czyż nie tak mawiają? Albo przynajmniej coś w tym
stylu.
- Jasne - odparł z roztargnieniem Maccoby. - Sztuka. Albo
coś w tym stylu.
Patrzył teraz na wielki maszt anteny telewizyjnej,
stojący na wzgórzu obok studia.
- Sygnały - powiedział znów. - Sygnały z daleka. Z bardzo
daleka.