Ward. J.R. - Ofiara Krwi całość
Szczegóły |
Tytuł |
Ward. J.R. - Ofiara Krwi całość |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ward. J.R. - Ofiara Krwi całość PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ward. J.R. - Ofiara Krwi całość PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ward. J.R. - Ofiara Krwi całość - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Witam
wszystkich,
którzy
dostali
hasło
do tej
książki.
Nie
pozwalam
na
chomikowanie
i
wstawianie
u
siebie.
Nie
radzę
też
próbować
innych
sposbów
bo doskonale
wiem,
po
czym
poznać
swoją
pracę.
Spędziłam
nad
nią
kilka
dni
i
nie
życzę
sobie,
żeby
ktoś
rozpowszechniał
moją
pracę.
Pozdrawiam
Kasia
Glosariusz
Bractwo czarnego sztyletu
– tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest
obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu
członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością
regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi.
Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują
kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się
dokrwić. W
świecie wampirów
bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach
krążą legendy. Giną tylko od bardzo
poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp.
Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną
partnerkę.
Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej
potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później
pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które
mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między
rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera.
Juchacz
wampir
płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią
właściciela.Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną.
Korporacja Reduktorów organizacja
zabójców powołana przez Omegę w celu
eksterminacji rasy wampirów.
Krwiczka wampirzyca,
która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na
jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny.
Krypta rytualne
miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do
ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie
przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa.
przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom.
Lilan pieszczotliwie:
ukochany, ukochana.
Omega złowroga,
tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do
Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia.
Pani Kronik duchowy
autorytet, doradczyni królów, strażniczka
świętych ksiąg
wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy.
W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów.
Pierwsza Rodzina królewska
para wampirów z ewentualnym potomstwem.
Princeps bardzo
wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą
jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik.
Przemiana przełomowy
okres w
życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają
dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w
świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre
wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite,
nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji.
Psaniec wampir
należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji,
która
dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w
świetle dziennym, za to starzeją się dość
szybko. Średnia długość
życia psańca wynosi około pięciuset lat.
Pyrokant pięta
achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury
wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek).
Reduktor członek
Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów.
Reduktorów można pozbawić
życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałychwypadkach
żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment
we włosach,
skórze i tęczówkach są
bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne.
Pachną zasypką dla
niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej
inicjacji wypatroszone
serce przechowują w kamiennym słoju.
Ryth
rytuał
zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony
wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę).
Wampir
przedstawiciel
gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić
krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie
jest krótkotrwale, Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry
nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać
wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras.
Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku
większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka.
Niektóre wampiry umieją czytać w myślach.
Średnia
życia wampira wynosi ponad tysiąc lat;
znaczna część osobników
żyje o wiele dłużej.
Wybranki samice
wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za
arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż
świeckiej. Z samcami nie mają prawie
styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby
zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią
członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona.
Zanikh duchowa
kraina, w której zmarłe wampiry pędzą
życie wieczne w otoczeniu
swoich bliskich.
Zwyrth martwy
osobnik powracający z Zanikhu do świata
żywych. Zwyrthy darzone są
głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.
Rodział 1
Do
DIABLA, V,
CHCESZ
MNIE
CHYBA
WPĘDZIĆ
DO
GROBU. Butch
0'Neal przetrząsał szufladę bieliźniarki,
bezskutecznie usiłując wypatrzyć czarne, jedwabne skarpety w gąszczu białych, sportowych.
No,
może nie do końca bezskutecznie. właśnie
wyłowił
jedną skarpetkę od garnituru, co od biedy można było nazwać połowicznym sukcesem.
- Gdybym cię zechciał wpędzić do grobu, glino, byłoby ci wszystko jedno, co masz na nogach. Butch
spojrzał spod oka na osobnika, który dzielił z nim pokój i jak on kibicował Red Soxom. Miał
przed sobą jednego z dwóch najlepszych kumpli. Nawiasem mówiąc, obaj byli wampirami.
Vrhedny wyszedł spod prysznica. Owinięty tylko ręcznikiem, eksponował imponujące bicepsy i
muskulaturę klatki piersiowej. Wsunął wytatuowaną dłoń w czarną skórzaną rękawiczkę.
Czy
musisz koniecznie zakładać moje skarpetki od garnituru?
Są
bardzo ładne uśmiechnął
się V, błyskając kłami znad koziej bródki.
To
poproś Fritza,
żeby ci kupił.
Jest
zbyt zajęty wyszukiwaniem eleganckich ciuszków dla ciebie.
To,
że Butch odkrył w sobie niedawno pokrewieństwo z Versacem, nie znaczy wcale,
że ma
od razu hurtowo zamawiać jedwabne skarpety.
Poproszę
go
w
twoim
imieniu.
To
miło z twojej strony. V
odgarnął ciemne włosy z czoła, odsłaniając przez chwilę tatuaż na
lewej skroni.
Chcesz
cadillaca na wieczór?
Tak,
poproszę. Butch
wsunął jednocześnie obie stopy w mokasyny Gucciego.
Będziesz
się widział
z Marissą?
Butch potaknął.
Muszę
wiedzieć, czy
wóz,
czy
przewóz.
Przeczuwał,
że jednak przewóz.
To
porządna samica.
Bez wątpienia, i dlatego zapewne nie odpowiada na jego telefony. Były policjant, który nie
stroni od szkockiej whisky, nie jest stosownym towarzystwem dla samic, ani ludzkich, ani
wampirzych. Różnica ras tylko pogarszała sytuację.
Planujemy
z Rankohrem wpaść do One Eye na kilka głębszych. Dołącz do nas, jak już będzie po
wszystkim...
Gwałtownie odwrócili głowy. Drzwi wejściowe trzęsły się, jakby je ktoś próbował
staranować.
V poprawił ręcznik.
Kiedy
nasz piękniś nauczy się wreszcie, jak działa dzwonek?
Ty
z nim pogadaj. Mnie nie słucha.
Rankohr
nie słucha nikogo. V
puścił się po schodach na dół.
Kiedy łomotanie ucichło, Butch wrócił do kolekcji krawatów, którą regularnie powiększał.
Wybrał bladoniebieski krawat od Brioniego; postawił kołnierzyk wytwornej białej koszuli i
zadzierzgnął na szyi jedwabną pętlę. Kiedy wchodził do salonu. Rankohr i V rozmawiali o płycie
2Paca.
Roześmiał się mimo woli. Rany, w swoim
życiu z niejednego pieca jadł, głównie w
nieciekawych okolicznościach, nigdy by jednak nie przypuścił,
że przyjdzie mu zamieszkać z
szóstką walecznych wampirów. Czy może tylko ostatkiem sił walczących o przetrwanie ich
ginącego gatunku, który zmuszony był zejść do podziemia? Tak czy owak, czuł jakąś
więź z Bractwem Czarnego Sztyletu. A z Vrhednym i Rankohrem stanowili zgrany tercecik.
Rankohr z resztą braci mieszkał po drugiej stronie podwórza, w rezydencji, jednak ich trójka
zwykle przesiadywała w stróżówce, gdzie ulokowali się Vrhedny i Butch. Stróżówka, zwana
Bunkrem, była pałacem w porównaniu z ruderami, w jakich zdarzało się Butchowi mieszkać. Obaj
z V mieli po pokoju z łazienką, do tego kuchnię stylizowaną na kambuz okrętowy i czarowny,
postmodernistyczny salon utrzymany w klimacie
świetlicy w męskim akademiku: dwie skórzane
kanapy, telewizor plazmowy, stół do gry w piłkarzyki, poniewierające się worki treningowe.
Wieczorowa kreacja Rankohra powaliła Butcha: czarny skórzany płaszcz do ziemi. Czarna
koszulka rockmana do czarnych skórzanych spodni. W czarnych buciorach Rankohr musiał mieć ze
dwa metry. Co tu mówić, był zabójczo przystojny, nawet w oczach zdeklarowanego heteroseksualisty,
jakim był Butch.
Skubaniec wyglądał, jakby drwił sobie z praw natury. Blond włosy nosił krótko podcięte z
tyłu, dłuższe z przodu. Lazurowe oczy Rankohra wyglądały jak morska toń na Bahamach.
Brad Pitt przy nim mógł się ubiegać o rolę w10latmniej.
Mimo uwodzicielskiej urody, Rankohr bynajmniej nie był maminsynkiem. Za olśniewającą
fasadą od pierwszego wejrzenia wyczuwało się coś mrocznego, groźnego. Roztaczał aurę kogoś,
kto pięścią dochodzi swoich praw, a uśmiech nie znika mu z twarzy, nawet gdy
przyjdzie mu
wypluć
zęby.
Wybierasz
się gdzieś, Hollywood? spytał
Butch.
Trzeba
się trochę przewietrzyć, panie glino uśmiechnął
się Rankohr, odsłaniając rzędy
śnieżnobiałych kłów.
Ej,
mało ci było wczoraj, wampirze? Tamta ruda całkiem straciła dla ciebie głowę. Podobnie jak
jej siostrzyczka.
Wiesz
dobrze,
że nigdy nie mam dosyć.
Cóż, szczęśliwie dla Rankohra, kobiety ustawiały się w kolejkę,
żeby zaspokoić jego
nienasycony apetyt. A on zaliczał je seryjnie. Rany boskie, ten koleś nie pił, nie palił, tylko zaliczał
kobiety. Butch w
życiu nie spotkał takiego dziwkarza.
A przecież koledzy Butcha do świętych nie należeli.
Ubieraj
się, chłopie. Ponaglił
Rankohr Vrhednego.
W
ręczniku się wybierasz do One Eye?
Przestań
mnie, bracie, poganiać.
To
rusz wreszcie dupę.
Vrhedny wstał zza stołu zastawionego sprzętem elektronicznym, którego obfitość mogłaby
przyprawić samego Billa Gatesa o zawrót głowy. Ze swojej dyspozytorni V czuwał nad
bezpieczeństwem i monitoringiem urządzeń obsługujących posiadłość Bractwa, w skład której
wchodziła rezydencja, podziemny kompleks treningowy, Bunkier, w którym wysiadywało ich trio,
a także system podziemnych tuneli łączących wszystkie obiekty. Stąd V dyrygował wszystkim:
zdalnie sterowanymi stalowymi
żaluzjami na wszystkich oknach, zamkami w stalowych drzwiach,
temperaturą pomieszczeń, oświetleniem, kamerami przemysłowymi, bramą wjazdową.
V sam zgromadził i skonfigurował cały zestaw, zanim Bractwo, przed trzema tygodniami,
wprowadziło się na posesję. Budynki i tunele datowały się z początków dwudziestego wieku; przez
większość czasu nie były używane. Bractwo po wydarzeniach lipcowych zdecydowało się skonsolidować
siły i zamieszkać razem.
V wyszedł,
żeby się ubrać. Rankohr wyjął z kieszeni lizak do żucia w czerwonym papierku,
rozpakował i włożył do ust. Butch czuł na sobie jego wzrok. Spodziewał się docinków ze strony
kompana.
Nie
wierzę, że się tak wyszykowałeś na wypad do baru, glino. Za bardzo jesteś odstrzelony,
nawet jak na ciebie. Nowy krawat, nowe spinki... Zgadłem?
Butch poprawił krawat od Brioniego i sięgnął po marynarkę od Toma Forda, kolorystycznie
zgraną ze spodniami.
Nie był skory do zwierzeń na temat Marissy. Dość już miał uwag V. Zresztą, co miał niby
powiedzieć?
„Przewróciła moje
życie do góry nogami, ale od trzech tygodni nie odbiera moich
telefonów. A ja, zamiast pogodzić się z porażką, jadę
żebrać o jej przychylność".
Nie miał ochoty zwierzać się ze swoich rozterek ideałowi męskiej urody, choć był jego
najlepszym kumplem.
Powiedz
mi tylko jedno. Rankohr
przekręcił w ustach lizak. Po
co się tak stroisz, skoro nie
robisz z tego żadnego użytku? Widzę w pubie, jak spławiasz kolejne samice. Boisz się stracić
wianek przed ślubem?
Zgadłeś.
Zawiązałem sobie na supeł, póki nie pójdę do ołtarza.
Kiedy
to mi naprawdę spędza sen z powiek. Strzeżesz cnoty dla jakiejś dziewczyny? Nie
doczekawszy się odpowiedzi, Rankohr zaśmiał się cicho. Znam
ją?
Butch zmrużył oczy, zastanawiając się, czy milczenie jest najlepszą strategią. Raczej nie.
Gdy Rankohr raz się zawziął, nigdy nie odpuścił, ani w walce, ani w rozmowie.
Nie
jesteś w jej guście?
Dowiemy
się dzisiaj.
Butch sprawdził zawartość portfela. Był detektywem, który po szesnastu latach wysługi w
wydziale zabójstw nie pachniał groszem. Dopiero odkąd zadał się z Bractwem, kasy przybywało
mu w takim tempie,
że nie nadążał z wydawaniem.
Szczęściarz
z ciebie, glino.
Butch zamrugał oczami.
Czemu
tak sądzisz?
Czasem
myślę, czyby nie ustatkować się z jaką porządną samicą.
Butch parsknął
śmiechem. Facet był demonem seksu. Wśród wampirów krążyły legendy o
jego wyczynach. V twierdził,
że opowieści o Rankohrze przechodziły, w stosownym wieku, z ojca
na syna. Miałby to wszystko rzucić,
żeby zostać
żonkosiem? Wolne
żarty!
Fajny
dowcip, ale nie rozumiem pointy. Podpowiesz mi?
Przez twarz Rankohra przemknął grymas bólu.
„Niech to diabli, facet mówi poważnie".
Ej,
bracie, ja naprawdę nie...
Spoko,
nie ma sprawy. Na
twarz Rankohra powrócił uśmiech, jednak z oczu nadal wyzierała
pustka. Powlókł się do kosza na
śmieci i wyrzucił patyczek po lizaku.
Kiedy
stąd wreszcie wyjdziemy? Strasznie
się
guzdracie, chłopaki.
Mary Luce wjechała do garażu, wyłączyła silnik hondy i
zapatrzyła
się na łopaty do
odśnieżania wiszące na
ścianie.
Była wykończona, chociaż dzień nie był szczególnie ciężki. Odbieranie telefonów i
wypełnianie dokumentów w kancelarii prawnej nie należało do zajęć wyczerpujących fizycznie ani
umysłowo. Nie miała podstaw do zmęczenia.
A może właśnie z braku wyzwań zawodowych czuje się jak dętka?
Może powinna w końcu wrócić do pracy z dziećmi? Pracować zgodnie ze swoim
wykształceniem? Kochała tę pracę, czuła się w niej spełniona. Praca z małymi autystykami, którym
pomagała w nawiązywaniu kontaktu z otoczeniem, była dla niej
źródłem satysfakcji, zarówno
osobistej, jak i zawodowej. Odeszła od niej na dwa lata z konieczności, nie z wyboru.
Może powinna zadzwonić do ośrodka, sprawdzić, czy już jest jakiś wakat. Nawet jeśli nie
ma dla niej posady, mogłaby być wolontariuszką, póki coś się nie zwolni.
Tak, odezwie się do nich jutro. Nie ma co odkładać tego w nieskończoność.
Wzięła torebkę i wysiadła z samochodu. Drzwi garażu zaczęły zasuwać się automatycznie.
Obeszła dom i wyjęła pocztę ze skrzynki na furtce. Przerwała na chwilę oglądanie rachunków,
żeby
głębiej odetchnąć październikowym powietrzem. Pachniało rześko. Już dobry miesiąc temu jesień
wyparła resztki lata i z Kanady napłynęła fala chłodów.
Uwielbiała jesień, szczególnie atrakcyjną tu, na północy.
Do Caldwell, miasta w stanie Nowy Jork, w którym przyszła na
świat i w którym zapewne
dożyje swoich dni, z Manhattanu jechało się ponad godzinę w kierunku północnym, dlatego
uchodziło za „północ". Położone nad Hudsonem Caldie, jak nazywali je autochtoni, było typowym
amerykańskim miastem
średniej wielkości. Bogate dzielnice, biedne dzielnice, niebezpieczne
dzielnice, zwykłe dzielnice. Tanie centra handlowe, McDonaldy, muzea i biblioteki. Pierścień
podmiejskich hipermarketów zaciskał się wokół coraz bardziej rozmytego centrum. Trzy szpitale,
dwa stanowe college'e, spiżowy pomnik Jerzego Waszyngtona w miejskim parku.
Zadarła głowę, żeby popatrzeć na gwiazdy. Czuła,
że nigdy stąd nie wyjedzie, choć nie
wiedziała, czy świadczy to o patriotyzmie lokalnym, czy tylko o braku fantazji.
„A może wszystkiemu winien jest ten dom" pomyślała,
podchodząc do drzwi
wejściowych. Przerobiony ze stajni, stał na obrzeżach starej farmy; Mary podpisała umowę kupna
w piętnaście minut po tym, jak przekroczyła próg w towarzystwie agenta. Wszystkie
pomieszczenia były niewielkie i przytulne. Wnętrze tchnęło... ciepłem.
Dlatego właśnie kupiła ten dom cztery lata temu, zaraz po śmierci matki. Potrzebowała
wtedy ciepła i całkowitej zmiany otoczenia. Dawna stajnia miała w sobie wszystko, czego jej
brakowało w rodzinnym domu. Sosnowa podłoga, pokryta
świeżym lakierem barwy miodu, była
nieskazitelnie czysta. W Crates and Barrels kupiła nowiutkie meble. Do tego szorstkie, sizalowe
maty oblamowane zamszem. Wszystko od
narzut i zasłon po ściany i sufity utrzymane
w tonacji
kremowej bieli.
Wystrój domu był odbiciem jej lęku przed ciemnością, ale wmawiała sobie, że kierują nią
względy estetyczne – gama beżów ujednolici wnętrze.
Po wejściu do kuchni odłożyła torebkę i klucze i sięgnęła po słuchawkę telefonu.
Masz...
dwie...
nowe
wiadomości oznajmiła
sekretarka.
Cześć
Mary, mówi Bill. Chciałbym skorzystać z twojej propozycji. Byłoby cudownie, gdybyś
mogła dziś wieczór zastąpić mnie na linii przez godzinę. Jeśli się zgadzasz, nie
musisz oddzwaniać. Dzięki raz jeszcze.
Bip. Skasowała wiadomość.
Witaj,
Mary. Tu gabinet doktor Della Croce. Dzwonimy w sprawie kontynuacji twoich badań
okresowych. Prosimy o telefon w celu ustalenia terminu wizyty. Postaramy się
znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał. Dziękujemy.
Odłożyła słuchawkę.
Najpierw zaczęły jej drżeć kolana, potem uda. Kiedy drżenie dotarło do żołądka, puściła się
pędem do łazienki.
Kontynuacja badań. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał.
„Nawrót" skonstatowała
Mary. Miała nawrót białaczki.
Rozdział 2
Co
MY
MU
POWIEMY, DO
DIABŁA? Będzie tutaj za dwadzieścia minut!
Pan O ze znudzeniem przyglądał się histeryzującemu koledze. Durny reduktor podskakiwał
jak piłka.
Cholerny E to kawał niedołęgi. Jakim cudem w ogóle znalazł kogoś, kto wciągnął go do
Korporacji? Nie miał energii ani ideowego zaangażowania. Nie miał dość jaj, by włączyć się w nurt
nowej polityki przeciwko wampirom.
Co
my mu...
Nic
mu nie będziemy mówić. O
rozejrzał się po piwnicy. Na odrapanym bufecie w rogu
poniewierały się noże, brzytwy i młotki. Tu i
ówdzie widniały kałuże krwi, choć wcale nie pod
stołem, co wydawałoby się logiczne. Czerwień mieszała się z połyskliwą czernią, sączącą się z ran
E.
Wampir
zwiał, zanim udało się nam cokolwiek z niego wydusić!
Dzięki
za błyskotliwe podsumowanie.
Właśnie brali się we dwóch za przesłuchanie samca, kiedy O wezwano do pomocy. Gdy
wrócił, okazało się, że wampir się wyrwał, a E, nieźle pokiereszowany, samotnie wykrwawia się w
kącie.
Ten kutas, ich szef, wkurwi się na maksa, a chociaż 0 miał gdzieś pana X, co do jednego
byli zgodni: niezgulstwo nie popłaca.
O w dalszym ciągu przyglądał się podskokom E; niezborne ruchy reduktora mogły ułatwić
wyjście z obecnego impasu i zaoszczędzić przyszłych problemów. Debilny E rozluźnił się, widząc
uśmiech na twarzy O.
Nie
martw się burknął
O. Powiem
mu, że wynieśliśmy ciało i porzuciliśmy w lesie, na słońcu.
Powinien to łyknąć.
Pogadasz
z nim?
Jasne.
Ale ty lepiej się stąd zmyj. Będzie zły.
E kiwnął głową i doskoczył do drzwi.
Do
zobaczenia.
„Raczej dobranoc, ciulu" odparł
w myślach O, zabierając się za sprzątanie piwnicy.
Mała rudera, w której pracowali, wciśnięta między wypaloną ruinę dawnej knajpy z rożnem
a dom schadzek, nie rzucała się w oczy. Dzielnica, w której plugawe domostwa sąsiadowały z
przybytkami niewybrednych usług, była dla nich wymarzoną okolicą. Nikt się tutaj nie pętał po
zmroku. Strzały słyszało się równie często, jak alarm samochodowy, nikt nie reagował na krzyki i
wrzaski.
W dodatku można było
wejść
i wyjść dyskretnie.
Żarówki latarń zostały wystrzelane w
sąsiedzkich porachunkach, a z okolicznych domów sączyło się najwyżej mdłe
światło. Na plus
należało też zapisać osobne drzwi do piwnicy osłonięte daszkiem. Wnoszenie i wynoszenie ciał w
worach przebiegało bezszmerowo. Niepożądanych
świadków można było zlikwidować od ręki, co
okoliczni przyjmowali bez zaskoczenia. Biała hołota sama się pchała do grobu. To był ich jedyny
wrodzony talent, poza biciem
żon i
żłopaniem piwska.
O starł
z ostrza noża
czarną krew E.
W niskiej i ciasnej piwnicy mieścił się stary stół z komputerem i odrapany bufet, na którym
trzymali swoje instrumentarium. Jednak w opinii O lokal nie nadawał się do bezpiecznego
przechowywania wampirów, przez co nie mogli dostatecznie rozmiękczać pojmanych. Czas
nadweręża ciało i umysł. Odpowiednio dawkowany upływ dni był najskuteczniejszym narzędziem
łamania ducha.
O marzył się jakiś obiekt w lasach, na tyle duży, by można było przechowywać w nim
jeńców przez dłuższy czas. Wampiry trzeba chronić przed słońcem, inaczej wyparują o
świcie.
Jednak więzione w zwykłym pokoju, jak widać, potrafią wyśliznąć się z rąk. Przydałaby się
żelazna
klatka...
Drzwi na tyłach skrzypnęły, po czym rozległy się kroki na schodach. W
świetle gołej
żarówki wyrósł pan X.
Nadreduktor miał metr dziewięćdziesiąt i posturę bramkarza. Wypłowiał, jak wszyscy
wieloletni zabójcy Stowarzyszenia. Jego włosy i skóra były białe jak płótno, tęczówki szkliste i
bezbarwne. Podobnie jak O, miał na sobie uniform reduktora: czarne drelichy, czarny golf i
skórzaną kurtkę, a pod nią broń.
Jak
panu idzie, panie O? spytał,
jakby bałagan w piwnicy mówił sam za siebie.
Czy
ja dowodzę tym miejscem? odpowiedział
pytaniem na pytanie O.
Pan X niedbale podszedł do bufetu i wziął do ręki dłuto.
Nno,
do pewnego stopnia.
Czy
wobec tego mam prawo nie dopuścić,
żeby podobna sytuacja O
zatoczył ręką szerokie koło
miała
miejsce ponownie?
Co
się stało?
Mówiąc
krótko: Uciekł nam cywil.
Przeżył?
Nie
wiem.
Był
pan tutaj, kiedy się to stało?
Nie.
Poproszę
o szczegóły zażądał
pan X, kiedy O milczał uporczywie. Zdaje
pan sobie sprawę,
panie O, że pańska lojalność może napytać panu biedy. Coś mi się zdaje,
że pan nie chce,
żebym
ukarał sprawcę?
Wolałbym
zająć się tym sam.
Nie
wątpię. Ale jeśli będzie pan osłaniał winowajcę, będę musiał spisać porażkę na pańskie konto.
Czy gra warta
świeczki?
O
ile pozwoli mi pan wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.
Chętnie
bym się temu poprzyglądał zarechotał
pan X.
O czekał na odpowiedź, obserwując błysk ostrza dłuta w dłoni pana X, który przechadzał się
po pokoju.
Przydzieliłem
panu niewłaściwego partnera, zgadza się? mruknął
X, podnosząc z podłogi
kajdanki. Rzucił je na bufet. Liczyłem
na to,
że E podciągnie się do pana poziomu. Pomyliłem się.
To ładnie,
że zwrócił się pan do mnie. zanim dobierze mu się pan do skóry. Obaj wiemy, że lubi
pan pracować na własną rękę. I obaj wiemy, jak bardzo
ja tego nie lubię. Ponad
ramieniem posłał
O bezbarwne spojrzenie. Biorąc
pod uwagę wszystko, zwłaszcza fakt,
że zwraca się pan do mnie
o zgodę. E, należy do pana.
Chciałbym
mieć widzów.
Pański
oddział?
Nie
tylko.
Znów
chce się pan popisać?
Chcę
podnieść morale Korporacji.
A
może jest pan tylko małym, aroganckim chujkiem? wycedził
pan X z lodowatym uśmiechem.
Jestem
pańskiego wzrostu.
Nagle O stracił władzę w rękach i nogach. Zdążył wcześniej zobaczyć cholerny paralizator
w ręku pana X, więc wiedział, co jest grane. Teraz X szedł w jego stronę z dłutem.
O, spotniały, daremnie próbował wykonać jakikolwiek ruch.
Pan X podszedł tak blisko, że
że jego pierś musnęła pieś O. O poczuł,
że coś drapie go w
pośladek.
Baw
się dobrze, chłoptasiu. szepnął
mu X do ucha. To,
że wyrosłeś z krótkich spodenek,
jeszcze nie znaczy,
że jesteśmy sobie równi. Miej dość oleju w głowie, żeby o tym pamiętać. Do
zobaczenia. Pewnym
krokiem wyszedł z piwnicy. Drzwi na górze szczęknęły dwukrotnie.
Gdy tylko O odzyskał władzę w członkach, sięgnął do tylnej kieszeni.
Pan X wsadził mu dłuto.
Rankohr wysiadł z cadillaca, bacznie lustrując ciemności wokół One Eye z nadzieją,
że
wychynie z nich banda reduktorów. Nie miał dziś szczęścia. Od wielu godzin krążyli bezskutecznie
z Vrhednym po mieście. Ani jedna sylwetka nie zamajaczyła w mroku. Dziwne.
Ale dla Rankhora, który walczył z pobudek prywatnych – frustrujące jak diabli.
Wojna wampirów z Korporacją, jak to wojna, przechodziła różne stadia; aktualnie wampiry
były górą. Nie bez walki. W lipcu Bractwo Czarnego Sztyletu zlikwidowało miejscowy ośrodek
rekrutacyjny Korporacji wraz z dziesiątką ich najlepszych ludzi. Korporacja najwyraźniej wolała
teraz wziąć ich na przeczekanie.
Chwała Bogu, istniały inne sposoby, żeby się rozładować.
Powiódł wzrokiem po gnieździe rozpusty, w ktorym członkowie Bractwa lubili się zabawić
przy dźwiękach rocka. Lokal stał na przedmieściach a jego klientela składała się z rowerzystów ,
robotników z okolicznych budów i innych kmiotków, którym słoma nadal wystawała zza cholewy.
Pub był typową mordownią. Parterowy budynek stał na asfaltowym parkingu. Ciężarówki, stare
limuzyny, harleye. Zza małych okien lśniły czerwono – zółto – niebieskie neony z markami
lokalnych piw – cors, budweiser, michelob.
Corona czy heineken nie dogadzały podniebieniom kolesiów.
Rankhor zatrzasnął drzwi do samochodu. Cały drżał, skóra go swędziała, czuł skurcze w
mięśniach. Przeciągnał się, licząc bodaj na chwilę ulgi, jednak zabieg okazał się, zgodnie z
przewidywaniami, bezskuteczny. Znów dopadła go klątwa, pchając w niebezpieczne rewiry. Jeśli
nie rozładuje się natychmiast, będzie groźny.
„ Piękne dzięki, o Pani Kronik”.
Nie dość, że przyszedł na
świat jako dziwoląg, którego rozsadza niespożyta energia i siła to
jeszcze podpadł duchowej przewodniczce wampirów, która z dziką rozkoszą dorzuciła do jego
nieszczęść swoje trzy grosze. Musiał rozładowywać się regularnie inaczej mogło się to
źle
skończyć.
Tylko walka i seks obniżały napięcie, więc dozował je sobie jak diabetyk insulinę.
Regularne stosowanie obu remediów utrzymywało go w równowadze, ale kuracja nie zawsze
odnosiła skutek. A kiedy tracił kontrolę, mogło to
źle skończyć się dla wszystkich, nie wyłączając
jego samego.
Miał szczerze dość własnego ciała, kontrolowania zachcianek, nakładania sobie hamulców.
Oczywiście olśniewająca uroda i potężne muskuły miały swoje zalety, ale
w zamian za pięć minut
spokoju zgodziłby się zostać nawet szpetnym cherlakiem. Właściwie nie pamiętał już, co to jest
spokój. Mało nie
bardzo pamiętał, kim jest.
Rozleciał się w szybkim tempie. Raptem kilka lat po tym, jak dosięgła go klątwa, stracił
nadzieję,
że kiedykolwiek zazna spokoju i odtąd dbał wyłącznie o to,
żeby nie skrzywdzić nikogo.
Wtedy też zaczął się rozpadać, a teraz, po stu latach, był psychicznym wrakiem, skrytym za
uwodzicielską maską lowelasa.
Musiał pogodzić się z faktem,
że był groźny nawet dla najbliższych. Nikt przy nim nie znał
dnia ani godziny. To wykańczało go bardziej niż cielesne katusze, jakich doświadczał, gdy klątwa
się uaktywniała.
Żył w ciągłej trwodze,
że skrzywdzi jednego ze swych braci. Albo, jak w zeszłym
miesiącu, Butcha.
Odwrócił się z powrotem w stronę samochodu. Przez szybę widział twarz samca
człowieków.
Rany, kto by przypuścił,
że się będzie kumplował z Homo sapiens?
Dołączysz
do nas później, glino?
Butch wzruszył ramionami.
Nie
wiem.
Powodzenia,
chłopie.
Co
komu pisane.
Rankohr zaklął w odpowiedzi. Cadillac odjechał. Ruszyli z Vrhednym przez parking.
Kim
ona jest, V? To jedna z naszych?
Nazywa
się Marissa.
Marissa?
Tak jak była krwiczka Ghroma? Rankohr
pokręcił głową w osłupieniu. Chłopie,
więcej szczegółów. Konam z ciekawości.
Nie
ciągnę go za język. Ty też powinieneś dać mu spokój.
Nie jesteś ciekaw?
V nie odpowiadał. Byli na progu pubu.
Rozumiem.
Ty i tak wiesz, co będzie.
V wzruszył lekko ramionami, kładąc dłoń na klamce.
Rankohr złapał go za rękę.
V,
czy miewasz wizje na mój temat? Zaglądałeś w moją przyszłość?
Vrhedny popatrzył w bok. W
świetle piwnego neonu jego lewe, okolone tatuażami oko,
ziało czernią.
Źrenica rozszerzyła się, pochłaniając tęczówkę i białko; została tylko mroczna
otchłań.
Rankohr poczuł się, jakby zajrzał w twarz nieskończoności. Albo jakby już umarł i wejrzał
w Zanikh.
Naprawdę
chcesz znać swoją przyszłość?
Rankohr puścił rękę Vrhednego.
Właściwie
chciałbym tylko jedno wiedzieć czy
dożyję uwolnienia od klątwy? Rozumiesz, czy
zaznam choć sekundy spokoju?
Drzwi otwarły się z impetem; zalany burak zatoczył się jak ciężarówka ze złamaną osią.
Skierował swoje kroki w krzaki, po czym puścił pawia i zaległ twarzą do asfaltu.
„Tylko
śmierć jest gwarancją spokoju pomyślał
Rankohr. Śmierć
nie ominie nikogo.
Nawet po najdłuższym
życiu. Nawet wampirów".
Odeszła go ochota, by zaglądać w oko Vrhednego.
Zapomnijmy
o wszystkim. Już nie chcę wiedzieć.
Był przeklęty i miał przed sobą dziewięćdziesiąt jeden lat, zanim wyzwoli się z klątwy.
Dziewięćdziesiąt jeden lat, osiem miesięcy, cztery dni do dnia, kiedy przestanie nim rządzić
potwór. Chybaby nie pociągnął dłużej, gdyby wiedział,
że nie dożyje wyzwolenia.
Chcę
ci coś, bracie, powiedzieć.
Co
takiego?
Wkrótce
dosięgnie cię twoje przeznaczenie. Spotkasz swą ukochaną.
Doprawdy?
Rankohr
parsknął
śmiechem. Co
to jedna? Wiesz, że lubię...
Jest
dziewicą.
Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, przechodząc w
ścisk półdupków.
Kpisz
sobie ze mnie?
Spójrz
mi w oko, jeśli uważasz, że się z ciebie nabijam.
V zawahał się. potem pchnął drzwi. Owionął ich odór piwa i ludzkich ciał. Pub tętnił starym
przebojem Guns N'Rośe|
Niezły
z ciebie aparat mruknął
Rankohr.
Weszli.
Rozdział 3
PAWŁÓW
ZNAŁ
SIĘ
NA
RZECZY, myślała Mary, jadąc w stronę miasta. Panika, jakiej uległa po
telefonie z gabinetu doktor Della Croce, była odruchem warunkowym, a nie racjonalną reakcją...
Kontynuacja badań mogła oznaczać sto najróżniejszych rzeczy. Telefon z gabinetu przyjęła
za nieodwołalny wyrok, a przecież nie była jasnowidzem. Skąd ta pewność, że coś jest nie tak?
Ostatecznie remisja trwała już dwa lata, a Mary czuła się nie najgorzej. Co prawda była trochę
zmęczona, ale miała powody po
pracy w kancelarii udzielała się jako wolontariuszka.
Zadzwoni z samego rana i umówi się na wizytę. Teraz jechała zastąpić Billa na początku
jego zmiany. Bill był wolontariuszem w telefonie zaufania dla potencjalnych samobójców.
Niepokój zelżał. Odetchnęła głębiej. Nie wiedziała, jak zniesie najbliższą dobę z
nerwów
była napięta jak struna, jej myśli zataczały błędne koło. Najważniejsze to przetrwać kolejny atak
paniki i pozbierać się, kiedy strach zelżeje.
Zostawiła hondę na parkingu przy Dziesiątej Ulicy i ruszyła pospiesznie w stronę
odrapanego; pięciopiętrowego budynku. Budynek stał w obskurnej dzielnicy, noszącej
ślady
planów z lat siedemdziesiątych, by uaktywnić zawodowo obszar kilku przecznic tak zwanej „złej
dzielnicy”. Projekt nie wypalił i biurowce o oknach pozabijanych deskami sąsiadowały obecnie z
nędzną zabudową mieszkalną.
Mary zatrzymała się przy wyjściu i pomachała dwójce policjantów z wozu patrolowego.
Telefon zaufania dla potencjalnych samobójców miał swoją siedzibę na pierwszym piętrze
od frontu; Mary zadarła głowę i spojrzała w oświetlone okna. Pierwszy kontakt z telefonem
zaufania miała jako klientka. Trzy lata później sama odbierała telefony w czwartkowe, piątkowe i
sobotnie wieczory. Zastępowała również kolegów na urlopach i przy innych okazjach.
Nikt nie wiedział,
że sama kiedyś skorzystała z tej linii. Jeśli będzie musiała wypowiedzieć
wojnę własnej krwi, tę wiadomość również zachowa dla siebie.
Była przy
śmierci swojej matki i wiedziała,
że nie
życzy sobie, by ktoś szlochał u jej
wezgłowia. Znała smak bezsilnej wściekłości, kiedy łaska uzdrowienia nie spływa, mimo
usilnych błagań. Nie miała zamiaru powtarzać tej komedii, kiedy będzie walczyć o oddech, a
kolejne narządy odmówią posłuszeństwa.
No tak. Znów te nerwy.
Z lewej strony dobiegł ją szelest. Coś, jakby ludzka postać, przemknęło, znikając za rogiem
budynku. Błyskawicznie wystukała kod i weszła do środka. Ruszyła
po schodach.
Na pierwszym
piętrze wcisnęła przycisk interkomu telefonu zaufania.
Przechodząc koło lady recepcyjnej, pomachała rozmawiającej przez telefon kierowniczce,
Rhondzie Knute. Kiwnęła głową Nan, Stuartowi i Loli, których dyżur wypadał tego wieczoru, i
zajęła miejsce w wolnej kabinie. Upewniwszy
się,
że ma wystarczającą ilość kwestionariuszy
wywiadu i długopisów oraz podręczną książkę adresową, wyjęła z torebki butelkę mineralnej.
Jedna z jej linii odezwała się jak na zawołanie. Mary zerknęła na ekran,
żeby sprawdzić
numer klienta. Znała ten numer. Policja ustaliła,
że jest to telefon automatu w
śródmieściu.
A więc znów on.
Rozległ się drugi dzwonek. Mary podniosła słuchawkę.
Linia
Zapobiegania Samobójstwom, mówi Mary. W czym mogę pomóc? spytała
zgodnie z
obowiązującą formułą.
Telefon milczał. Nie słychać było nawet oddechu.
Z oddali dobiegł
ją dźwięk uruchamianego silnika. Warkot samochodu stawał się coraz
cichszy. Tajemniczy osobnik zawsze dzwonił z automatu, zmieniając lokalizacje,
żeby go nie
przyłapano.
Tu
Mary. Czym mogę służyć? ściszyła
głos, odstępując od przyjętych zasad. Wiem,
że to ty i
miło mi,
że znów do mnie dzwonisz. Bardzo bym chciała jednak wiedzieć, jak się nazywasz i
czemu dzwonisz.
Czekała. Rozmówca rozłączył się.
Ten
sam, co zawsze? spytała
Rhonda, popijając herbatkę ziołową.
Po
czym poznałaś?
Ktoś
obdzwaniał wszystkie stanowiska i rozłączał się po wstępnym powitaniu. A potem widzę
nagle,
że szepcesz coś do słuchawki.
Nno
tak...
Policja
znów mnie dziś wypytywała. Na razie są bezradni, chyba
że wezmą wszystkie miejskie
automaty pod obserwację, do czego nie chcą się jeszcze posunąć.
Już
ci mówiłam,
że nie czuję, aby mi coś groziło.
Nie
ma takiej gwarancji.
Rhonda,
przecież to już się ciągnie od dziewięciu miesięcy. Gdyby ktoś chciał mnie napaść,
dawno by to zrobił. A ja naprawdę chciałabym pomóc...
To
też mnie martwi. Wykazujesz instynkt opiekuńczychociaż nie wiesz, kto dzwoni. Za bardzo się
angażujesz.
Nieprawda.
Ten ktoś dzwoni, bo ma problem, a ja napewno umiałabym mu pomóc.
Zastanów
się, co mówisz. Rhonda
podjechała z krzesłem do Mary. Nie
wiem, jak ci to
powiedzieć...Zniżyła
głos. Uważam,
że powinnaś dać sobie trochę wolnego.
Mary nastroszyła się.
Od
czego?
Za
dużo tu przesiadujesz.
Pracuję
tyle samo dni, co wszyscy.
Ale
spędzasz tu całe godziny po swojej zmianie i ciągle bierzesz zastępstwa. Za bardzo cię to
wciąga. Wiem,
że teraz zastępujesz Billa, ale kiedy przyjdzie, proszę cię,
żebyś od razu poszła do
domu. I nie chcę cię tu widzieć przez parę tygodni. Potrzebujesz zmiany optyki. To trudna,
wyczerpująca praca i musisz nabrać do niej dystansu.
Nie
teraz, Rhonda. Błagam, nie teraz. Ta praca jest mi w tej chwili bardziej potrzebna niż
kiedykolwiek.
Wiesz
dobrze,
że to nie jest odpowiednie miejsce do odreagowywania własnych problemów. Rhonda
łagodnie
ścisnęła zdrętwiałą dłoń Mary. Jesteś
jedną z najlepszych wolontariuszek i będę
na ciebie czekać. Ale najpierw musisz się trochę odświeżyć.
Nie
wiem, czy będę miała na to czas szepnęła
Mary ledwie dosłyszalnie.
Co
mówisz?
Mary opanowała się.
Nie,
nic. Uśmiechnęła
się z wysiłkiem. Jasne.
Masz rację. Znikam, jak tylko przyjdzie Bill.
Bill pojawił się po godzinie i Mary natychmiast się zwinęła. Kiedy weszła do domu,
zamknęła drzwi i oparła się
o drewnianą boazerię, wsłuchując się w ciszę. Straszną,
przytłaczającą
ciszę.
Wołałaby się znaleźć z powrotem w centrali. Słyszeć przyciszone głosy wolontariuszy.
Dzwonki telefonów. Bzyczenie jarzeniówek na suficie...
Jej umysł, kiedy nie miał się czym zająć, produkował przerażające wizje: Łóżka szpitalne.
Igły. Kroplówki. W upiornej migawce zobaczyła własną, łysą głowę, szarą twarz i podkrążone
oczy. Wyglądała jak ktoś inny, przestawała być sobą.
Dobrze pamiętała, jak to jest, kiedy przestaje się być sobą. Poddając się chemioterapii,
zasiliła szeregi podrzędnej kasty chorych i umierających, którzy dla reszty
świata niosą
żałosne,
ponure memento, a jej twarz stała się symbolem nietrwałości ludzkiego
życia.
Przebiegła przez salon i kuchnię, otwarła rozsuwane drzwi. Z przerażenia musiała
zaczerpnąć tchu, ale nagły powiew lodowatego powietrza wyrównał jej oddech.
Jeszcze nie ma
żadnych złych wiadomości. Jeszcze nie ma...
Idąc w stronę basenu, powtarzała tę mantrę,
żeby ukręcić łeb narastającej panice.
Basen był zaledwie sporą wanną wkopaną w ziemię, a jego
woda, bliska zamarznięcia, w
świetle księżyca połyskiwała jak towot. Mary usiadła, zdjęła buty i skarpety i zanurzyła stopy w
lodowatej toni. Siedziała tak, mimo
że nogi jej zdrętwiały,
żałując,
że nie ma dość odwagi, by
wskoczyć i zanurkować do kraty na dnie. Gdyby przytrzymała się kraty przez chwilę,
zafundowałaby sobie pełne znieczulenie.
Pomyślała o swojej matce. O tym, jak Cissy Luce umierała we własnym łóżku w domu,
który był ich wspólnym domem.
W pamięci Mary odżył każdy szczegół sypialni: koronkowe zasłony, przez które sączyło się
światło, pokrywając pokój deseniem płatków
śniegu. Wielki kremowy dywan na bladożółtych
ścianach. Ulubiona kołdra matki w drobne różyczki na beżowym tle. Aromatyczna kompozycja w
miseczce, wydzielająca zapach imbiru i gałki muszkatołowej. Krucyfiks nad zagłówkiem łóżka i
wielki obraz Matki Boskiej w rogu.
Bolesne wspomnienia. Mary zmusiła się, by przypomnieć sobie pokój, kiedy już było po
wszystkim I po chorobie, umieraniu, sprzątaniu, sprzedaży domu, jak jak wyglądał tuż przed jej
wyprowadzką. Czysty, schludny. Dewocjonalia matki spakowane. Slad po krzyżu na
ścianie
zasłoniła reprodukcja akwareli Andrew Wyetha.
Nie mogła powstrzymać łez, które płynęły ciurkiem, kapiąc do basenu. Patrzyła, jak
uderzają w powierzchnię wody i toną.
Podniosła głowę. Ktoś był obok niej.
Poderwała się i zaczęła cofać, ale zaraz przystanęła, zaskoczona. Przed nią stał chłopiec.
Nastolatek. Miał ciemne włosy i bladą cerę. Straszliwie zabiedzony, a przy tym nadludzko piękny.
Co
tu robisz? — spytała, niezbyt przestraszona. Trudno było bać się chłopca o tak anielskiej
urodzie. Kim
jesteś?
Chłopiec w odpowiedzi potrząsnął tylko głową.
Zgubiłeś
się? Wyglądał,
jakby się zgubił. Było o wiele za zimno, żeby chodzić w samych
dżinsach i trykotowej koszulce. Jak
się nazywasz?
Przytknął rękę do gardła, potem pomachał nią przed sobą, jakby był cudzoziemcem, który
nie zna języka.
Mówisz
po angielsku?
Kiwnął głową i zaczął migać dłońmi. Amerykański język migowy. Tak, to było to.
Mary cofnęła się w pamięci do lat, kiedy uczyła autystyczne dzieci porozumiewania się
dłońmi.
Słyszysz,
czy czytasz z ruchów warg? zamigała
do chłopca.
Zamarł, jakby fakt, że Mary zna język migowy, był ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał.
Słyszę bardzo dobrze, ale nie umiem mówić.
Mary obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem.
To
ty do mnie stale dzwonisz.
Zawahał się, potem przytaknął.
Nie chciałem cię przestraszyć ani zdenerwować. Miło mi tylko kiedy... tam jesteś. Ale nie
jestem
żadnym zboczeńcem, przysięgam.
Sprawiał wrażenie, jakby przywykł do tego,
że ludzie próbują go spławić.
Wierzę
ci. Tyle
że nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Telefon zaufania zabraniał kontaktów z
klientami.
Ale przecież nie powie biednemu dzieciakowi,
że ma się wynosić.
Chcesz
coś zjeść?
Pokręcił głową odmownie.
Czy mógłbym z tobą trochę pobyć? Usiądę po drugiej stronie basenu.
Nie
odparła.
Kiwnął głową i zaczął się zbierać do odejścia. To
znaczy tak. Usiądź tutaj, koło
mnie.
Podszedł ostrożnie, jakby liczył się z możliwością,
że Mary zmieni zdanie. Kiedy usiadła i z
powrotem włożyła nogi do wody, zdjął obdarte tenisówki, podwinął nogawki workowatych spodni i
usadowił się w bezpiecznej odległości od niej.
„Boże, jaki jest jeszcze dziecinny".
Włożył nogi do wody i uśmiechnął się.
Zimna zamigał.
Chcesz
sweter?
Potrząsnął głową i zaczął zataczać stopami kółka.
Jak
się nazywasz?
John Matthew.
Uśmiechnęła się. Mieli z sobą coś wspólnego.
Jan
i Mateusz. Imiona ewangelistów.
Zakonnice
tak
mnie
nazwały.
- Zakonnice?
Zapadła długa cisza, jakby zastanawiał się, ile może bezpiecznie powiedzieć.
- Byłeś w sierocińcu? próbowała
podpowiedzieć. O ile pamiętała, w mieście nadal działał
sierociniec prowadzony przez zakon Matki Bożej Miłosiernej.
Urodziłem się w kabinie toalety na dworcu autobusowym. Znalazł mnie sprzątacz i zaniósł
do zakonnic. To one wybrały mi imię i nazwisko.
Nie dała po sobie poznać wzruszenia.
- Gdzie teraz mieszkasz? Ktoś cię zaadoptował?
Pokręcił głową.
- Jesteś w rodzinie zastępczej? i Boże, spraw, żeby był w rodzinie zastępczej. Miłej rodzinie
zastępczej, która go karmi i ubiera. U dobrych ludzi, dla których był ważny, chociaż rodzice go
porzucili.
Nic odpowiadał. Obrzuciła go wzrokiem. Wysłużone ubranie, dojrzały wyraz twarzy. Nie
wyglądał, jakby zaznał wiele dobrego w
życiu.
Mieszkam przy Dziesiątej Ulicy zamigał
z ociąganiem.
To znaczy,
że albo koczował nielegalnie w jakimś budynku do rozbiórki, albo podnajmował
nędzne lokum w jednej z zaszczurzonych ruder. To,
że był schludny, zakrawało na cud.
- Mieszkasz koło centrali, zgadłam? I dlatego wiedziałeś,
że tam dziś jestem, choć to nie była moja
zmiana.
Potaknął. Mieszkam naprzeciwko. Wiem, kiedy przyjeżdżasz i odjeżdżasz, ale nie podglądam
cię. Ja... uważam cię za przyjaciela. Kiedy pierwszy raz zadzmnilem, sam nie wiem po co, właśnie
ty odebrałaś. Spodobał mi się twój glos.
Ma piękne dłonie, zauważyła. Szczupłe, delikatne. Dziewczęce.
- Przyjechałeś tu dzisiaj za mną?
Robię tak prawie co wieczór. Mam rower, a ty jeździsz powoli. Wpadłem na pomysł, żeby ci
towarzyszyć dla twojego bezpieczeństwa. Wychodzisz późno z pracy, a to nie jest dobra dzielnica
dla samotnej kobiety. Nawet zmotoryzowanej.
Mary potrząsnęła głową. Dziwny chłopak. Wyglądał jak dziecko, ale rozumował jak
mężczyzna. W gruncie rzeczy powinna się wstydzić. Chłopak, który ją
śledził, uważał się za jej
opiekuna, choć wyglądał, jakby sam potrzebował opieki.
Dlaczego płakałaś przed chwilą?
zamigał.
- Bo moje dni mogą być policzone. wyrzuciła
z siebie.
- Mary? Można jeszcze zajrzeć?
Mary obejrzała się. Bella, jej jedyna sąsiadka, przeszła przez łąkę dzielącą ich posesje i
przystanęła na skraju trawnika.
- Cześć, Bella. Poznaj, hm, Johna.
Bella z wdziękiem podeszła do basenu. Wprowadziła się na starą farmę przed rokiem.
Chętnie umawiały się z Mary na wieczorne pogawędki. Metr osiemdziesiąt, ciemne włosy do pasa
Bella była niezłą laską. Miała tak piękną twarz,
że Mary nie mogła się jej napatrzyć. Ze swoją
figurą mogłaby
śmiało reklamować bieliznę.
Nic dziwnego,
że John wyglądał, jakby go raził grom.
Mary próbowała bezskutecznie odgadnąć, jak to jest wzbudzać taką reakcję u mężczyzn, a
nawet niedojrzałych chłopców. Sama nigdy nie była piękna, natomiast należała do szerokiej
kategorii kobiet, które nie były ani ładne, ani brzydkie. I to przed chemioterapią, która zrujnowała
jej włosy i cerę.
Bella nachyliła się i z uśmiechem podała chłopcu rękę.
Cześć.
Wymienił z nią przelotny uścisk dłoni, jakby nie był pewien, czy ma do czynienia ze zwykłą
śmiertelniczką. Dziwne, Marv miewała podobne odczucie wobec sąsiadki. Była... był w niej jakiś
nadmiar wszystkiego. Wydawała się kimś większego formatu niż ludzie, z którymi Mary spotykała
się na co dzień. Wysoka, postawna, energiczna. Niezwykła.
Nie miała przy tym w sobie nic z femme fatale. Była cicha i skromna, mieszkała sama, żyjąc
bodaj z pisania. Mary nigdy nie widywała jej za dnia, nigdy też nie widziała,
żeby ktoś odwiedzał
starą farmę.
John zetknął niespokojnie na Mary.
Chcesz, żebym już poszedł? zamigał.
Nie czekając na jej odpowiedź, wyjął nogi z wody.
Objęła go. Boże, sama skóra i kości.
- Nie. Chcę, żebyś został.
Bella zdjęła adidasy i skarpetki i zaczęła pluskać palcami u nóg po powierzchni basenu.
Zostajesz
z nami zadecydowała.
Rozdział 4
RANKOHR
UPATRZYŁ
JUŻ
SOBIE
PIERWSZE
DANIE
NA
WIECZÓR, jasnowłosa samiczka człowieków,
ponętna i chętna.