Varley John - Uporczywość widzenia
Szczegóły |
Tytuł |
Varley John - Uporczywość widzenia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Varley John - Uporczywość widzenia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Varley John - Uporczywość widzenia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Varley John - Uporczywość widzenia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
John Varley
Uporczywość widzenia
(The Persistence of Vision)
przełożyła Ewa Łodzińska
W roku czwartego niby-dobrobytu dołączyłem do rzeszy
bezrobotnych, od prezydenta zaś dowiedziałem się, że jedyną
rzeczą, której mam się bać, to strach jako taki. Tym razem
uwierzyłem mu i wyruszyłem z plecakiem do Kalifornii.
Nie byłem odosobniony. Światowa ekonomia wiła się jak wąż
na rozżarzonym ruszcie już od dwudziestu lat, od wczesnych
lat siedemdziesiątych. Żyliśmy w niekończącym się cyklu
boomów i kryzysów. Poczucie bezpieczeństwa zdobyte z wielkim
trudem w złotym wieku, który nastąpił po latach
trzydziestych, przepadło bez śladu. Ludzie przyzwyczaili się
do tego, że w jednym roku są bogaci, a w następnym
przymierają głodem. Ja korzystałem z jadłodajni dla ubogich
w '81, a potem znowu w 88. Teraz postanowiłem wykorzystać
niezależność od zegara pracy i zobaczyć świat. Myślałem
nawet o wycieczce do Japonii. Miałem czterdzieści siedem lat
i następna szansa, by zachować się nieodpowiedzialnie, mogła
się już nie trafić.
Stojąc z wyciągniętą ręką przy międzystanowej
autostradzie bez trudu zapomniałem, że w rodzinnym Chicago
trwają rozruchy z powodu głodu. Sypiałem w śpiworze,
wpatrywałem się w gwiazdy i słuchałem świerszczy.
Chyba całą drogę z Chicago do Des Moines przebyłem na
piechotę. Po kilku dniach męki od okropnych pęcherzy moje
stopy stwardniały. Okazje zdarzały się nieczęsto - częściowo
przyczyną była konkurencja innych autostopowiczów, a
częściowo czasy, w których przyszło nam żyć. Lokalni
mieszkańcy nie palili się do podwożenia ludzi z miasta, o
których słyszano, że w większości są oszalałymi z głodu
mordercami. Raz, w Sheffield, w stanie Illinois, oberwałem i
powiedziano mi, bym nigdy więcej się tam nie pokazywał.
Stopniowo nauczyłem się sztuki życia na drodze.
Rozpocząłem podróż z małym zapasem puszek, otrzymanych z
pomocy społecznej, lecz zanim się skończyły, odkryłem, że na
wielu farmach położonych przy trasie można na posiłek
zapracować.
Czasem była to ciężka praca, kiedy indziej zaledwie
symboliczne zajęcie wynikające z głębokiego przekonania
farmerów, że nic nie powinno przychodzić darmo. Kilka razy
jadłem przy rodzinnym stole, gdzie wnuczęta wianuszkiem
otaczały dziadunia i babunię opowiadających kolejny raz
historię o tym, jak w czasie Wielkiego Krachu w '29 ludzie
nie bali się pomóc człowiekowi, od którego odwróciło się
szczęście. Odkryłem, że łatwiej przychodzi mi znaleźć
zrozumienie u starszych. To jeden z wielu trików, których
się nauczyłem. Większość podeszłych wiekiem ludzi zrobi
wszystko, jeśli tylko usiądziesz i wysłuchasz ich opowieści.
Opanowałem to do perfekcji.
Na zachód od Des Moines zaczęło mi się dobrze jechać, ale
gdy zbliżyłem się do obozów uchodźców okalających Chiński
Pas, szczęście znowu się odwróciło. Należy pamiętać, że
zaledwie pięć lat upłynęło od tragedii, kiedy w Omaha stopił
się reaktor atomowy, a gorące masy uranu i plutonu zaczęły
przegryzać ziemię w tę stronę, gdzie znajdują się Chiny, zaś
wiatr rozprzestrzenił radioaktywny pas na szerokość
sześciuset kilometrów. Większa część mieszkańców Kansas w
stanie Missouri ciągle jeszcze koczowała w chatach ze
sklejki i falistej blachy, gdy tymczasem próbowano
przywrócić miasto do życia.
Ci ludzie tworzyli tragiczną grupę. Początkowa
solidarność w obliczu wielkiej katastrofy dawno już przeszła
w przygnębienie, letarg i absolutny brak złudzeń u
bezdomnych. Wielu z nich do końca życia miało pozostać w
szpitalach. Co gorsze, miejscowi nienawidzili ich, bali się
i omijali jak trędowatych, współczesnych nieczystych i
pariasów. Ich dzieci izolowano. Każdy obóz miał tylko numer
identyfikacyjny, ale i tak gawiedź nazywała je wszystkie
Miasteczkami Geigera.
Nadłożyłem drogi aż do Little Rock, by nie przecinać
Pasa, choć było tam już teraz bezpiecznie, chyba że się
zamarudziło. Straż Narodowa wydała mi dozymetr - oznakę
pariasa, i rozpocząłem wędrówkę przez Miasteczka Geigera.
Okazywano mi litościwą przyjaźń, kiedy już odważyłem się
zrobić pierwszy krok i zawsze spałem pod dachem. Żywiłem się
za darmo w miejscowych jadłodajniach.
Od Little Rock zniknęła awersja do podwożenia obcych
pasażerów, którzy mogli być zainfekowani "chorobą
popromienną" i szybko przebyłem stany Arkansas, Oklahomę i
Teksas. Pracowałem trochę to tu, to tam, ale często trafiały
mi się dalekie podwózki. Teksas obejrzałem z okien
samochodu.
Kiedy dotarłem do Nowego Meksyku, byłem już trochę
zmęczony. Postanowiłem powędrować dalej pieszo, zwłaszcza
że wtedy już sama podróż zaczęła mnie interesować bardziej
niż jej cel, Kalifornia.
Oddaliłem się od autostrady i poszedłem na przełaj tam,
gdzie nie było ogrodzeń i płotów wstrzymujących moje kroki.
Odkryłem, że niełatwo jest oddalić się od oznak cywilizacji,
nawet tutaj, w Nowym Meksyku.
W latach sześćdziesiątych Taos stało się centrum
eksperymentów kulturowych alternatywnych sposobów życia. W
tym czasie wiele komun i wspólnot osiedliło się pośród
wzgórz. Większość z nich rozpadła się po kilku miesiącach
lub latach, lecz kilka przetrwało. W latach późniejszych
każda grupa z nową teorią na życie i zapałem, by ją
wypróbować, wydawała się ciążyć w tę stronę Nowego Meksyku.
W rezultacie okolica była usiana rozpadającymi się
wiatrakami, słonecznymi bateriami i kopułami; roiło się tu
od grupowych małżeństw, nudystów, filozofów, teoretyków,
mesjaszy, pustelników i dość licznych zwyczajnych wariatów.
Taos bardzo mi się podobało. Można było wpaść do
którejkolwiek komuny i mieszkać tam dzień, tydzień, żywić
się niełuszczonym ryżem i fasolą i pić kozie mleko. Kiedy
nużyli mnie jedni, kilkugodzinny marsz w dowolnym kierunku
prowadził do drugich. Tam z kolei mogłem trafić na noc
modlitwy, śpiewy albo rytualną orgię. Niektóre grupy miały
nieskazitelne obory wyposażone w automatyczne dojarki dla
stada krów. Inne nie miały nawet latryny; po prostu kucano.
Członkowie jednych ubierali się jak zakonnicy lub kwakrzy z
Pensylwanii. Gdzie indziej chodzili nago, golili całe ciało
i malowali się na purpurowo. Były grupy całkowicie męskie i
całkowicie żeńskie. Zatrzymywałem się przeważnie u tych
pierwszych, bo u drugich można było albo dostać łóżko na noc
i dobre pogaduszki, albo natknąć się na ogrodzenie z
kolczastego drutu i lufę karabinu.
Starałem się nikogo nie osądzać. Ludzie ci robili
przecież coś bardzo ważnego, każdy z nich. Testowali metody,
które, gdyby się sprawdziły, uwolniłyby nas od koniecznośći
życia w Chicago. Dla mnie był to cud. Zawsze sądziłem, że
Chicago jest nieuniknione jak biegunka.
Nie twierdzę, że wszystkim się udało. Była tam także
grupa, w której sądzono, że powrót do natury oznacza spanie
w świńskim łajnie i odżywianie się karmą, której nie tknąłby
myszołów. Wielu było z góry skazanych na niepowodzenie.
Zostawiali za sobą puste lepianki i wspomnienia o cholerze.
Tak więc miejsce to w żadnym wypadku nie było rajem. Lecz
notowano tam również sukcesy. Jedna czy dwie grupy istniały
od '63 czy też '64 roku i wychowywały już trzecie pokolenie.
Byłem zawiedziony widząc, że większość z nich
charakteryzowała się najmniej odbiegającym od przyjętych
norm zachowaniem, chociaż pewne różnice mogły szokować.
Przypuszczam, że najbardziej radykalne eksperymenty mają
najmniejsze szanse powodzenia.
Przeżyłem tam zimę. Nikt się nie dziwił widząc mnie po
raz drugi. Wydaje się, że wielu przyjeżdżało do Taos, by
skosztować chleba z różnych pieców. Ja rzadko pozostawałem w
jednym miejscu dłużej niż trzy tygodnie i zawsze pracowałem
na swoje utrzymanie. Zawarłem przyjaźnie i zdobyłem
umiejętności bardzo potrzebne temu, kto podróżuje z dala od
utartych szlaków. Zacząłem się zastanawiać, czy nie zostać
tam na zawsze. Ponieważ się wahałem, doradzono mi, bym się
nie spieszył. Jedź do Kalifornii, a potem wrócisz, mówili.
Wydawali się przekonani, że tak właśnie będzie.
Tak więc z nadejściem wiosny skierowałem się przez
wzgórza na zachód. Trzymałem się z dala od dróg i spałem pod
gołym niebem. Zatrzymywałem się w różnych komunach, ale
potem trafiały się coraz rzadziej i rzadziej, aż wreszcie
zniknęły zupełnie. Kraj nie był już tak piękny jak ten,
który pozostawiłem za sobą.
I wtedy, po trzech dniach lekkiego marszu od ostatniej
komuny, natknąłem się na mur.
W 1964 roku w Stanach Zjednoczonych wybuchła epidemia
różyczki. Różyczka jest jedną z najłagodniejszych chorób
zakaźnych. Problem powstaje jedynie w przypadku, gdy zarazi
się nią kobieta w pierwszych czterech miesiącach ciąży.
Choroba przenosi się wtedy na płód powodując powikłania. Do
tych powikłań należą głuchota, ślepota i uszkodzenia mózgu.
W 1964, w dawnych czasach, zanim aborcja stała się łatwo
dostępna, nie można było nic zrobić. Wiele ciężarnych kobiet
zachorowało na różyczkę i urodziło. W jednym roku przyszło
na świat pięć tysięcy głucho-niewidomych dzieci. Normalnie,
liczba urodzeń głucho-niewidomych w Stanach Zjednoczonych
nie przekracza stu czterdziestu przypadków rocznie.
W 1970 tych pięć tysięcy potencjalnych Hellen Keller
miało po sześć lat. Szybko zorientowano się, że brakuje Ann
Sullivan. Dawniej głucho-niewidome dzieci oddawano do
nielicznych instytucji specjalnych.
Powstał problem, ponieważ nie każdy potrafi radzić sobie
z głucho-niewidomym dzieckiem. Nie można kazać mu się
uciszyć, kiedy zawodzi; ani wytłumaczyć czy też przekonać,
że jęki doprowadzają cię do szaleństwa. Rodzice, którzy
próbowali zatrzymać dziecko w domu, byli w stanie skrajnego
wyczerpania nerwowego.
Wiele z tych pięciu tysięcy było poważnie upośledzonych i
faktycznie nie można było do nich dotrzeć, nawet jeśli ktoś
próbował. Skończyły, w przeważającej części, umieszczone w
setkach anonimowych domów opieki i instytucji dla "dzieci
specjalnej troski", gdzie przepracowane pielęgniarki
oporządzały je raz dziennie. Generalnie rzecz biorąc, mogły
w pełni korzystać z dobrodziejstw wolności: pozwolono im
pogrążyć się w ich własnym, ciemnym, cichym, prywatnym
wszechświecie. Kto może wiedzieć, czy to było dla nich złe?
Nigdy nie słyszano, by któreś się skarżyło.
Wiele dzieci o nieuszkodzonym mózgu zaszufladkowano
pomiędzy te opóźnione w rozwoju na skutek ich niezdolności
przekazania komukolwiek, że tam, za niewidzącymi oczyma ktoś
jest. Nie zdały dziesiątków testów dotykowych, nieświadome,
że ich losy ważą się, podczas gdy one mają wpasowywać
okrągłe kołki w okrągłe otwory w czasie odmierzanym zegarem,
którego nie mogły zobaczyć ani usłyszeć. W rezultacie
spędziły resztę życia w łóżku i żadne z nich się nie
skarżyło. Aby protestować, trzeba być świadomym istnienia
czegoś lepszego. Posiadanie języka również bardzo pomaga.
Za pomocą testów na iloraz inteligencji u ponad dwustu
dzieci odkryto, że można je uznać za przeciętnie
inteligentne. Kiedy zaczęły osiągać dojrzałość, publikowano
na bieżąco informacje, z których wynikało, że liczba dobrych
ludzi umiejących prawidłowo opiekować się nimi jest
niewystarczająca. Przeznaczono pieniądze na szkolenie
nauczycieli. Wydatki na edukację miały trwać określony
czas, dopóki dzieci nie dorosną; potem wszystko powróciłoby
do normy i można by tylko pogratulować sobie z powodu
uporania się z bardzo trudnym problemem.
I rzeczywiście, akcja udała się zupełnie dobrze.
Istnieją sposoby dotarcia do takich dzieci i kształcenia
ich. Potrzeba tylko cierpliwości, miłości i poświęcenia.
Wszystko to nauczyciele wnieśli do swej pracy. Absolwenci
szkół specjalnych opuścili je wiedząc, jak porozumiewać się
rękami. Niektórzy umieli mówić. Kilkoro umiało pisać.
Większość wyszła z tych instytucji, by zamieszkać z
rodzicami lub krewnymi. Jeżeli ani jedno, ani drugie nie
było możliwe, otrzymali radę i pomoc w znalezieniu sobie
miejsca w społeczeństwie. Wybór był dość ograniczony, lecz
nawet ciężko upośledzeni mogą żyć szczęśliwie. Nie wszyscy,
ale większość absolwentów była zadowolona ze swego losu w
stopniu, którego mniej lub więcej się spodziewano. Niektórzy
osiągnęli wewnętrzny spokój jak niegdyś ich ideał i wzór,
Hellen Keller. Inni zgorzknieli i zamknęli się w sobie.
Kilkoro trzeba było zamknąć w domach wariatów, gdzie
upodobnili się do tych pensjonariuszy, którzy spędzili w
zakładzie ostatnie dwadzieścia lat. Jednak w większości
radzili sobie dobrze.
Lecz, jak w każdej grupie, byli tacy, którzy do niej nie
pasowali. Zaliczali się do tych najzdolniejszych, którzy w
wynikach testów na iloraz inteligencji mieścili się w
najwyższych dziesięciu procentach, choć nie było to regułą.
Niektórzy mieli zupełnie przeciętne wyniki testów, lecz
pomimo to wydawali się zarażeni głodem działania, potrzebą
zmian i żądzą przygód. W pięciotysięcznej grupie musiało się
znaleźć kilku geniuszy, kilku artystów, kilku marzycieli,
kilku piekielników, kilku indywidualistów, kilka lokomotyw i
kilku wizjonerów. No i kilku fanatyków.
Był pomiędzy nimi jeden osobnik, który niechybnie
zostałby prezydentem, gdyby nie to, że był ślepy, głuchy i w
dodatku okazał się kobietą. Błyskotliwa i twórcza, chociaż
nie genialna, była marzycielką i innowatorką. To ona właśnie
śniła o wolności. Lecz nie budowała zamków na lodzie.
Wyśniwszy sobie coś, musiała swój sen urzeczywistnić.
Mur zbudowano z dokładnie pasowanego kamienia na wysokość
około pięciu stóp. Chociaż użyto miejscowego materiału, był
zupełnie wyjęty z kontekstu. Nie pasował do niczego, co
widziałem w Nowym Meksyku. Tam po prostu nie ma takich
murów. Jeżeli jest coś do ogrodzenia, stawia się drut
kolczasty, lecz przeważnie pozostaje się przy wolnych
terenach zgodnie ze zwyczajem przeszczepionym chyba z Nowej
Anglii.
Mur wyglądał wystarczająco poważnie, bym poczuł, że nie
jest rozsądnie przechodzić górą. W czasie mojej wędrówki
pokonałem wiele płotów i jak dotąd nie miałem z tego powodu
przykrości, chociaż odbyłem kilka rozmów z farmerami.
Przeważnie kazali mi maszerować dalej, ale nie awanturowali
się. Tutaj było jakoś inaczej. Ruszyłem, by go obejść. Z
ukształtowania terenu trudno było wywnioskować, jak długi
może być ten mur, ale miałem czas.
Na szczycie wzniesienia zobaczyłem, że nie czeka mnie
daleka droga. Mur skręcał pod kątem prostym tuż przede mną.
Spojrzałem ponad nim i zobaczyłem jakieś zabudowania. W
większości kopuły, wszędobylskie konstrukcje wznoszone przez
komuny z powodu łatwości budowania i trwałości. Widać było
owce i kilka krów. Pasły się na trawie tak zielonej, że
poczułem ochotę, by przedostać się tam i poturlać po niej.
Mur zamykał prostokąt zieleni. Na zewnątrz, gdzie stałem,
rosły tylko karłowate krzaczki i szałwia. Ci ludzie musieli
mieć dostęp do systemu nawadniającego z Rio Grande.
Skręciłem i poszedłem wzdłuż muru na zachód.
Mężczyznę na koniu zobaczyłem mniej więcej wtedy, kiedy i
on spostrzegł mnie. Znajdował się na południe ode mnie, poza
murem. Zawrócił i ruszył w moją stronę.
Był ciemnoskóry, miał grubo ciosane rysy, nosił dżinsy,
wysokie buty i szary zniszczony kapelusz z szerokim rondem.
Mógł być z plemienia Navaho. Niewiele wiedziałem o
Indianach, ale słyszałem, że mieszkają w tej okolicy.
- Cześć - powiedziałem, kiedy się zatrzymał. Mierzył mnie
wzrokiem. - Czy to twoja ziemia?
- Plemienna - powiedział. - Tak, stoisz na niej.
- Nie widziałem żadnych znaków.
Wzruszył ramionami.
- W porządku, brachu. Nie wyglądasz na takiego, co wybrał
się kraść bydło. - Wyszczerzył w uśmiechu wielkie,
poplamione tytoniem zęby. - Będziesz biwakował tu dzisiaj?
- Tak. Jak daleko ciągnie się... ta ziemia... hm
plemienna? Może opuszczę ją, zanim zapadnie noc?
Potrząsnął głową z bardzo poważną miną.
- Nie. Nie przejdziesz jej nawet jutro. Nie ma sprawy.
Uważaj, jak będziesz rozpalał ogień. - Skrzywił się w uśmiechu
i zaczął się oddalać.
- Hej, co to za miejsce? - zrobiłem gest w stronę muru, a
on ściągnął wodze i zawrócił ponownie wznosząc mnóstwo
kurzu.
- Czemu pytasz? - Spojrzał nieco podejrzliwie.
- Nie wiem. Po prostu z ciekawości. Wygląda inaczej niż
miejsca, w których byłem. Ten mur...
Spojrzał spode łba.
- Przeklęty mur. - Po czym wzruszył ramionami. Myślałem,
że to będzie wszystko, co ma do powiedzenia. Wtedy się
odezwał. - Ci ludzie, opiekujemy się nimi, wiesz? Może nie
potrzebujemy tego, co robią, ale ciężko im. - Spojrzał na
mnie, oczekując czegoś. Nigdy nie nauczyłem się rozmawiać z
lakonicznymi mieszkańcami Zachodu. Zawsze miałem uczucie, że
moje zdania są za długie. Posługiwali się systemem
chrząknięć i gestów, opuszczali wyrazy i zawsze, kiedy z
nimi rozmawiałem, czułem się jak profesorek.
- Czy chętnie przyjmują gości? - zapytałem. - Pomyślałem,
że zobaczę, czy nie da się u nich przenocować.
Znowu wzruszył ramionami, ale był to zupełnie odmienny gest.
- Może. Wszyscy są głusi i ślepi, wiesz? - I to
wyczerpało dawkę rozmowy, którą był w stanie znieść tego
dnia. Cmoknął i odjechał galopem.
Poszedłem dalej wzdłuż muru, aż dotarłem do polnej drogi,
która skręcała przy strumyku i wchodziła do wewnątrz przez
szeroko otwartą, drewnianą bramę. Zastanowiło mnie, dlaczego
zadano sobie tyle trudu z budowaniem muru po to tylko, by
zostawić bramę w ten sposób. Wtedy zauważyłem wąskie tory
kolejki wychodzące z bramy i zamykające się pętlą. Wzdłuż
zewnętrznej ściany muru zbudowano niewielką, kilkumetrową
bocznicę.
Stałem tam kilka chwil. Nie wiem, co wpłynęło na moją
decyzję. Myślę, że trochę miałem dosyć sypiania na dworze,
no i stęskniłem się za domowym jedzeniem. Słońce zbliżało
się do linii horyzontu. Ziemia na zachód wyglądała jak
dalszy ciąg tego samego. Gdyby było widać autostradę, może
skierowałbym się w jej stronę i próbował złapać okazję.
Lecz ja zwróciłem się w przeciwnym kierunku i przekroczyłem
wrota.
Poszedłem środkiem torów. Po obu stronach trasy ciągnął
się płot zbudowany z poziomych desek, jak corral. Po jednej
stronie pasły się owce. Pilnująca ich suka, owczarek
szetlandzki, postawiła uszy i śledziła mnie wzrokiem, kiedy
przechodziłem.
Znajdowałem się około pół mili od zabudowań. Widać było
cztery, może pięć kopuł zbudowanych z czegoś
przezroczystego, jak szklarnie, oraz kilka konwencjonalnych
budynków. Dwa wiatraki obracały się leniwie w lekkim
wietrze. Było tam kilka konstrukcji podtrzymujących
słoneczne podgrzewacze wody. Są to płaskie elementy ze szkła
i drewna, wzniesione ponad grunt, aby mogły się przechylać w
stronę słońca. Teraz ustawiły się prawie pionowo wychwytując
ukośne promienie zachodu. Widać było kilka drzew, które
mogły być sadem.
W połowie drogi do zabudowań przeszedłem pod drewnianym
mostkiem, który łukiem ponad torami łączył wschodnie
pastwisko z zachodnim. Zaciekawiło mnie, co też było nie w
porządku ze zwykłą bramą?
Wtedy zobaczyłem, że coś nadjeżdża w moim kierunku.
Jechało po torach i było bardzo ciche. Zatrzymałem się i
czekałem.
Było to coś w rodzaju elektrowozu górniczego, takiego,
który służy do wyciągania ładunków węgla szybem w górę.
Zasilane baterią, bo usłyszałem je dopiero wtedy, gdy
podjechało już bardzo blisko. Pojazd prowadził mały
mężczyzna. Elektrowóz ciągnął za sobą wagonik, a maszynista
śpiewał na cały głos, choć zupełnie fałszywie.
Był coraz bliżej i bliżej, jechał z prędkością około
pięciu mil na godzinę. Mężczyzna jedną rękę miał wyciągniętą
w bok, jakby sygnalizował skręt w lewo. Nagle, kiedy sunął
tak prosto na mnie, zdałem sobie sprawę z tego, że nie
zamierza się zatrzymać. Wyciągniętą ręką odliczał słupki.
Wdrapałem się na płot w ostatniej chwili. Prześwit pomiędzy
pociągiem i ogrodzeniem był nie większy niż sześć cali po
każdej stronie. Przywarłem do płotu. Kiedy jego dłoń trafiła
na moje nogi, zatrzymał się gwałtownie.
Zeskoczył z pojazdu, złapał mnie i pomyślałem, że będę
miał kłopoty. Lecz on wyglądał na zaniepokojonego, a nie
rozzłoszczonego, i obmacywał mnie wszędzie sprawdzając, czy
nie stała mi się krzywda. Byłem zażenowany. Nie badaniem,
tylko tym, że zachowałem się jak głupiec. Indianin
powiedział mi przecież, że wszyscy tutaj są głusi i ślepi,
ale chyba, tak do końca, mu nie uwierzyłem.
Odetchnął z ulgą, kiedy zrozumiał, że wszystko jest w
porządku. Elokwentnymi gestami zmusił mnie, bym pojął, że
nie wolno przebywać na torach. Wskazał, że powinienem
przejść przez płot i dalej iść polami. Powtarzał to
wielokrotnie, a kiedy przechodziłem przez ogrodzenie, stał
przy mnie, aby mieć całkowitą pewność, że zszedłem mu z
drogi. Wyciągnął ręce ponad ogrodzeniem i trzymając mnie za
ramiona, uśmiechał się do mnie. Wskazał tory i pokręcił
głową, następnie wskazał budynki i przytaknął. Dotknął mojej
głowy i uśmiechnął się, kiedy ja przytaknąłem. Wdrapał się z
powrotem na maszynę i uruchomił ją, cały czas przytakując i
wskazując w tę stronę, w którą chciał, abym poszedł. Potem
odjechał.
Zastanawiałem się, co robić dalej. Wszystko mi mówiło,
bym zawrócił i drogą przez pastwiska skierował się w stronę
wzgórz. Ci ludzie najprawdopodobniej nie chcieli, żebym się
tu plątał i mogliby być na mnie źli. Wątpiłem, żebym umiał
się z nimi się porozumieć. Z drugiej strony byłem
zafascynowany. Któż zresztą by nie był? Chciałem zobaczyć,
jak sobie radzą. Ciągle jeszcze nie wierzyłem, że żadne z
nich ani nie widzi, ani nie słyszy. Wydawało się to
niemożliwe.
Suka owczarek obwąchiwała moje spodnie. Cofnęła się,
kiedy spojrzałem na nią, po czym zbliżyła się znowu, kiedy
wyciągnąłem otwartą dłoń. Powąchała ją i polizała.
Poklepałem ją po głowie, a ona pomknęła do swoich owiec.
Zwróciłem się w stronę budynków.
Podstawową sprawą były pieniądze. Żadne nie wiedziało o
nich nic z własnego doświadczenia, ale biblioteka była pełna
książek pisanych brajlem. Zaczęli czytać.
Jedną z pierwszych rzeczy, które stały się oczywiste,
było to, że gdy mowa o pieniądzach, prawnicy są niedaleko.
Rozesłali listy. Po otrzymaniu odpowiedzi wybrali jednego
prawnika i powierzyli mu swoje sprawy.
W tym czasie przebywali w jednej ze szkół, w Pensylwanii.
Początkowa grupa uczniów szkół specjalnych, w liczbie
pięciuset, skurczyła się do około siedemdziesięciu, w miarę
jak odchodzili, by zamieszkać z rodzinami lub znajdowali
inne rozwiązania swoich niecodziennych kłopotów. Spośród
tych siedemdziesięciorga niektórzy mieli dokąd pójść, ale
nie chcieli; inni zaś nie mieli wyboru. Rodzice albo już nie
żyli, albo nie chcieli ich u siebie. Tak więc pozbierano ich
ze wszystkich szkół w kraju i umieszczono w tej jednej,
podczas gdy równocześnie zastanawiano się, co począć dalej.
Władze miały swoje plany, ale uczniowie nie przejęli się
nimi, zajęci własnymi.
Od 1977 roku każde z nich miało prawo do rocznej pensji.
Ponieważ pozostawali pod opieką rządu, nie wypłacano jej.
Wysłali swego prawnika do sądu. Wrócił z decyzją, że nie
mogą jej pobierać. Złożyli odwołanie i wygrali. Pieniądze
wypłacono za zaległy okres, z odsetkami, w całkiem pokaźnej
kwocie. Podziękowali prawnikowi i wynajęli pośrednika handlu
nieruchomościami. Tymczasem czytali.
Przeczytali o komunach w Nowym Meksyku i kazali agentowi
szukać czegoś właśnie tam. Umówił się na wieczystą dzierżawę
sporego kawałka ziemi od plemienia Navaho. Zaczęli czytać o
tych okolicach i dowiedzieli się, że na to, by tamtejsza
ziemia stała się tak produktywna, jak tego chcieli, trzeba
ją nawodnić.
Podzielili się na grupy, by zbadać, co zapewni im
samowystarczalność.
Wodę można było uzyskać podłączając się do kanałów
prowadzących od zbiorników na Rio Grande do terenów
odzyskiwanych na południu. Przeznaczone na ten projekt
pieniądze federalne dostawało się po przebyciu
skomplikowanej drogi prowadzącej przez labirynt urzędów z
Departamentem Rolnictwa i Biurem do Spraw Indian włącznie.
Skończyło się na tym, że za swoją nitkę rurociągu zapłacili
bardzo mało.
Ziemia była wyjałowiona, ale mogli hodować owce nie
uciekając się do metod stosowanych na wielkich farmach.
Potrzebowali tylko nawozu. Wydatki na użyźnienie ziemi
subsydiował Program Ponownego Zasiedlania Terenów Wiejskich.
Później należało już tylko posadzić koniczynę dla
wzbogacenia gleby we wszystkie niezbędne związki azotu.
Znane były już metody uprawy ekologicznej, bez nawozów i
pestycydów. Wszystko przetwarzano w obiegu zamkniętym.
Polegało to na tym, że z jednej strony dostarczano światło
słoneczne i wodę, a z drugiej zbierano wełnę, ryby, jarzyny,
jabłka, miód i jajka. Nie używano niczego prócz ziemi, a i
tę odnawiano w procesie kompostowania zużytych produktów,
które tą drogą wracały do gleby. Nie interesował ich
przemysł rolniczy, gigantyczne kombajny i opryskiwacze. Nie
chcieli nawet zysku. Chcieli jedynie być samowystarczalni.
Drobiazgi mnożyły się w astronomicznym tempie. Dowodzącą,
która wpadła na ten pomysł i miała energię, by go realizować
pomimo piętrzących się przeszkód, była lokomotywa o imieniu
Janet Reilly. Nie wiedząc niczego o technikach, którymi
posługują się generałowie i zarządzający dla osiągnięcia
przedsięwzięć na dużą skalę, wymyśliła je sobie wszystkie i
zaadaptowała do szczególnych potrzeb i ograniczeń swojej
grupy. Podzieliła zadania tak, by znalazły rozwiązanie pod
każdym aspektem: prawnym, naukowym, planowania socjalnego,
projektowania, zakupów, logistycznym, budowlanym. Była tą
osobą, która w każdej chwili wiedziała, co właśnie się
dzieje. Miała wszystko w głowie, nie prowadziła żadnych
notatek.
W dziedzinie planowania socjalnego okazała się nie tylko
wspaniałą organizatorką, lecz i wizjonerką. Jej ideą nie
było stworzenie miejsca, gdzie mogliby żyć, w ciemności i
milczeniu, naśladując styl swych nie dotkniętych tak ciężko
przez los pobratymców. Chciała stworzyć wszystko od
początku, sposób życia specyficzny dla niewidomych i
niesłyszących, sposób, który nie uznawał żadnych konwencji
spowodowanych tylko tym, że "zawsze tak było". Przebadała
każdą formę współżycia społecznego, od małżeństwa do
konkubinatu, by zobaczyć, jak mają się one do potrzeb jej
własnych i jej przyjaciół. Zdawała sobie sprawę z
niebezpieczeństwa takiego podejścia do zagadnienia, ale była
niewzruszona. Jej ekipa socjalna przeczytała o każdej
odmiennej grupie, która kiedykolwiek i gdziekolwiek
usiłowała żyć o własnych siłach, po czym złożyła raporty o
tym, kto i dlaczego poniósł porażkę albo odniósł sukces.
Obejrzała te informacje pod kątem własnych doświadczeń,
potrzeb i zadań, by zobaczyć, czy sprawdzą się w jej
unikalnym zespole.
Sprawom do załatwienia nie było końca. Wynajęli
architekta, by przełożył ich pomysły na język Braille'a.
Stopniowo plany zaczynały się układać. Wydali jeszcze trochę
pieniędzy. Rozpoczęto budowę nadzorowaną przez panią
architekt, którą projekt zafascynował do tego stopnia, że
swe usługi ofiarowała w prezencie. Był to ważny moment
przełomowy, ponieważ bardzo potrzebowali kogoś tam na
miejscu, komu mogli zaufać.
Kiedy wszystko było gotowe do przeprowadzki, natknęli się
na bariery biurokracji. Przewidzieli je, ale opóźnienie było
nieuniknione. Agencje opieki socjalnej, których zadanie
polegało na dbaniu o ich dobrobyt, podały w wątpliwość
rozsądek całego przedsięwzięcia. Kiedy stało się jasne, że
żadna liczba argumentów na nic się nie zda, uruchomiono
machinę, która wyprodukowała zakaz opuszczania szkoły, dla
ich własnego dobra. W tym czasie mieli po dwadzieścia jeden
lat, lecz uważano, że brak im rozumu i kompetencji
niezbędnych do prowadzenia ich własnych spraw. Wyznaczono
termin przesłuchania.
Na szczęście, ciągle jeszcze mogli kontaktować się z
prawnikiem. On również zaraził się tym szalonym pomysłem i
wydał w ich imieniu straszliwą bitwę. Udało mu się uzyskać
orzeczenie sądu dotyczące praw osób zinstytucjonalizowanych.
Orzeczenie to, podtrzymane następnie przez Sąd Najwyższy,
wywołało ostre reperkusje w szpitalach stanowych i
okręgowych. Zdając sobie sprawę z kłopotów, w jakich się
znalazły, bowiem w wyniku pierwszego orzeczenia sądu uznano,
że tysiące pacjentów przebywają w nieodpowiednich zakładach,
agencje poddały się.
Do tego czasu, a była już wiosna 1986, minął rok od daty
wyznaczonej na przenosiny. Część nawozu, nie zabezpieczona
przed erozją przez posadzenie koniczyny, uległa wypłukaniu.
Zrobiło się już późno na zasiewy, a pieniądze zaczynały się
kończyć. Mimo wszystko przeprowadzili się do Nowego Meksyku
i rozpoczęli morderczą pracę uruchamiania przedsięwzięcia.
Było ich pięćdziesięcioro pięcioro, plus dziewięcioro dzieci
w wieku od trzech miesięcy do sześciu lat.
Nie wiem, czego się spodziewałem. Pamiętam, że wszystko
było zaskakujące - albo dlatego, że tak zwyczajne, albo
dlatego, że tak różne. Żadne z moich idiotycznych podejrzeń
co do tego, jak takie miejsce może funkcjonować, nie
sprawdziło się. No i wtedy nie znałem jeszcze całej
historii, którą później poskładałem z małych kawałeczków.
Zaskoczyły mnie światła palące się w niektórych
budynkach. Zakładałem bowiem, że raczej nie będą go
potrzebowali. Oto przykład czegoś zupełnie zwyczajnego, co
mnie zdziwiło.
Jeśli chodzi o różnice, pierwszym, co zwróciło moją
uwagę, było ogrodzenie wzdłuż torowiska. Byłem tym
zainteresowany osobiście, ponieważ o mało co nie zostałem
przejechany. Wytężałem wszystkie siły, by zrozumieć tę
organizację. Musiałem, skoro miałem zatrzymać się tam
chociażby na jedną noc.
Drewniane żerdzie, które ogradzały tory biegnące w stronę
bramy, brały początek przy stodole, gdzie szyny zaczynały
się pętlą, w identyczny sposób, jak kończyły się za bramą.
Całą trasę zamykało ogrodzenie. Można było się tam
dostać wyłącznie z podestu załadunkowego w stodole i
przy bramie na zewnątrz muru. To miało sens. Niewidoma i
głucha osoba, by obsługiwać taką linię, musiała mieć
pewność, że na torach nie ma nikogo. Ci ludzie nie mogli
wchodzić na tory. Nie istniała żadna możliwość ostrzeżenia
ich przed nadjeżdżającym pociągiem.
Wokół mnie, w świetle zmierzchu, kręcili się ludzie. Tak
jak się spodziewałem, nie zwracali na mnie uwagi. Poruszali
się bardzo szybko; niektórzy właściwie biegali. Stanąłem
nieruchomo rozglądając się. Zanim ośmieliłem się ruszyć
dalej, musiałem zrozumieć, jak to się dzieje, że nie wpadają
na siebie.
Schyliłem się, by zbadać teren. Światło robiło się coraz
słabsze, lecz natychmiast spostrzegłem, że całą powierzchnię
pokrywają betonowe chodniki rozchodzące się we wszystkich
kierunkach. Każdy z nich miał inny wzór, który wyżłobiono w
mokrym betonie, zanim jeszcze się związał. Linie, fale i dołki
przeplatały się z wzorami gładkimi i szorstkimi. Szybko
pojąłem, że spieszący dokądś ludzie trzymali się ściśle tych
ścieżek i wszyscy chodzili boso. Podniosłem się. Nie
musiałem wiedzieć więcej. Wystarczyło nie wchodzić na
ścieżki.
Ludzie niczym się nie wyróżniali. Niektórzy byli
nieubrani, ale do tego już przywykłem. Najróżniejszego
wzrostu i tuszy, wydawali się w tym samym wieku, z wyjątkiem
dzieci. Gdyby nie fakt, że nie zatrzymywali się na
pogaduszki ani nawet nie machali do siebie przy spotkaniu,
nigdy nie zgadłbym, że są niewidomi. Przyglądałem się, jak
zbliżają się do miejsc krzyżowania ścieżek - nie miałem
pojęcia, skąd wiedzą, gdzie się znajdują, chociaż dałoby się
wymyślić kilka sposobów. W każdym razie system działał
znakomicie.
Zacząłem zastanawiać się, czy podejść do kogoś. Byłem tam
już prawie pół godziny, jak intruz. Chyba miałem niewłaściwe
pojęcie o słabości tych ludzi; czułem się jak włamywacz.
Przez chwilę szedłem obok jakiejś kobiety, która bardzo
zdecydowanie zmierzała przed siebie lub przynajmniej tak się
wydawało. Wyczuła coś, może moje kroki. Zwolniła
trochę, a ja dotknąłem jej ramienia, nie wiedząc właściwie,
co innego mógłbym zrobić. Zatrzymała się w miejscu i
zwróciła w moją stronę. Oczy miała szeroko otwarte, lecz
puste. Wyciągnęła ręce i leciutko
dotyka
jąc badała moją
twarz, pierś, ręce i ubranie. Wiedziała, że jestem obcy, co
do tego nie miałem żadnych wątpliwości, prawdopodobnie już
od chwili, gdy po raz pierwszy jej dotknąłem. Jednak
uśmiechnęła się serdecznie i przytuliła mnie. Miała ciepłe i
delikatne dłonie. To śmieszne, bo chociaż całe w odciskach
od ciężkiej pracy, tak naprawdę były bardzo miękkie.
Wytłumaczyła mi - wskazała na budynek, zrobiła kilka
ruchów wyimaginowaną łyżką, dotknęła cyferki na zegarku - że
za pół godziny będzie kolacja i że jestem zaproszony.
Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się do jej dłoni; pocałowała
mnie w policzek i pomknęła dalej.
Cóż, nie było tak źle. Obawiałem się, że nie będę umiał
się porozumieć. Później zorientowałem się, że kobieta
wyczytała o mnie dużo więcej niż tu powiedziałem.
Zwlekałem jeszcze z pójściem do stołówki czy tego, co to
tam było. W gęstniejącym mroku spacerowałem przyglądając się
obejściu. Zobaczyłem, jak mała suczka zagania na noc owce do
zagrody. Z wielką wprawą, bez żadnych instrukcji,
wprowadziła całe stado w otwartą bramę, po czym jeden z
mieszkańców zamknął owce w środku. Mężczyzna schylił się i
podrapał sukę po głowie, za co został polizany. Spełniwszy
obowiązki, suka podbiegła do mnie, obwąchała dokładnie
nogawki spodni i nie odstępowała mnie już przez cały
wieczór.
Wszyscy wydawali się tak bardzo zajęci, że zdziwiłem się
na widok kobiety bezczynnie siedzącej na ogrodzeniu.
Podszedłem do niej.
Z bliska zobaczyłem, że jest młodsza niż sądziłem. Miała
trzynaście lat, dowiedziałem się później. Nie nosiła żadnego
ubrania. Dotknąłem jej ramienia, a ona zeskoczyła z
ogrodzenia i tak samo jak poprzednia kobieta
bezceremonialnie i dokładnie "obejrzała" mnie rękami. Ujęła
moją dłoń i poczułem, że jej palce poruszają się bardzo
szybko. Nie rozumiałem tego, ale wiedziałem, co to jest.
Spróbowałem gestami dać jej do zrozumienia, że nie znam mowy
rąk. Przytaknęła, ciągle dotykając mojej twarzy rękami.
Zapytała, czy zostanę na kolacji. Zapewniłem ją, że tak.
Zapytała, czy jestem z uniwersytetu. A jeśli sądzicie, że
łatwo się rozmawia ciałem, to spróbujcie sami. Lecz ona
robiła to z wielkim wdziękiem i bardzo wymownie potrafiła
przekazać znaczenie. Przyglądałem się jej z wielką
przyjemnością. To była mowa i balet równocześnie.
Powiedziałem jej, że nie jestem z uniwersytetu i podjąłem
próbę opowiedzenia jej, co robię i skąd się tam wziąłem.
Słuchała mnie rękami, drapiąc się od czasu do czasu po
głowie, kiedy nie udawało mi się jasno przekazać, co miałem
na myśli. Cały czas uśmiechała się szeroko, a nawet zaczęła
się śmiać cicho na widok moich błazeństw. Stała bardzo
blisko, dotykając mnie cały czas. W końcu oparła ręce na
biodrach.
- Chyba musisz jeszcze poćwiczyć - powiedziała. - Lecz
jeśli nie sprawi ci to różnicy, może moglibyśmy posługiwać
się teraz mową ust? Załamujesz mnie.
Podskoczyłem, jakby ucięła mnie osa. Dotykanie, które
mogłem ignorować w przypadku niewidomej i głuchej
dziewczynki, nagle wydało się nie na miejscu. Cofnąłem się
nieco, lecz ona nie zdjęła rąk. Wyglądała na zdziwioną, lecz
zaraz odczytała problem dłońmi.
- Przepraszam - powiedziała. - Myślałeś, że jestem głucha
i niewidoma. Gdybym wiedziała, wyjaśniłabym ci to od razu.
- Myślałem, że wszyscy tutaj są tacy.
- Tylko rodzice. Ja jestem dzieckiem. Wszyscy widzimy i
słyszymy bardzo dobrze. Ale jeśli nie znosisz dotykania, nie
spodoba ci się tutaj. Rozluźnij się, nie zrobię ci krzywdy.
- I dalej przesuwała rękami po mnie, przeważnie po twarzy.
Nie rozumiałem tego wtedy, ale wydawało mi się, że nie miało
to związku z seksem. Okazało się, że się myliłem, ale nie
było to przykre.
- Będziesz mnie potrzebował. Nauczę cię, jak się tutaj
zachowywać - powiedziała i ruszyła w kierunku kopuł. Szła
blisko mnie, cały czas trzymając mnie za rękę. Ilekroć się
odezwałem, dotykała ręką mojej twarzy.
- Zasada Numer Jeden: trzymaj się z dala od betonowych
chodniczków. Tamtędy.
- To już odkryłem.
- Naprawdę? Jak długo tu jesteś? - Jej ręce przeszukiwały
moją twarz ze wzmożonym zainteresowaniem. Było już całkiem
ciemno.
- Mniej niż godzinę. O mało co nie przejechał mnie wasz
pociąg.
Roześmiała się, potem przeprosiła mówiąc, że to na pewno
nie było zabawne.
Powiedziałem jej, że teraz i mnie wydaje się to śmieszne,
ale wtedy nie było. Powiedziała, że na bramie znajduje się
ostrzeżenie, ale pechowo dla siebie nadszedłem, gdy brama
była szeroko otwarta . Otwiera się ją za pomocą pilota,
kiedy pociąg rusza. Kiedy jest otwarta, napisu nie widać.
- Jak się nazywasz? - zapytałem, kiedy zbliżyliśmy się do
łagodnie żółtych świateł jadalni.
Jej ręka wykonała kilka zamyślonych ruchów w mojej dłoni,
po czym znieruchomiała.
- Właściwie to nie wiem. Mam imię; nawet kilka. Ale tylko
w języku ciała. Jestem... Różowa. Tak, chyba można je tak
przetłumaczyć... Różowa.
Za imieniem kryła się historia. Była pierwszym dzieckiem,
które urodziło się w szkole. Wiedzieli, że dzieci zazwyczaj
opisuje się jako różowe, więc tak ją nazwali. Czuli, że jest
różowa. Kiedy weszliśmy do sali, stwierdziłem, że to
określenie nie jest właściwe. Jedno z jej rodziców było
czarne. Różowa była ciemnoskóra, miała niebieskie oczy i
kręcone włosy jaśniejsze od skóry. Miała szeroki nos, ale
małe usta.
Nie zapytała, jak mi na imię, więc się nie przedstawiłem.
Nikt, przez cały czas kiedy tam byłem, nie zapytał mnie o
imię. Nazywali mnie rozmaicie w języku ciała, a dzieci
zwracając się do mnie wołały "Hej, Ty". Nie były wielkimi
mówcami.
Jadalnia znajdowała się w prostokątnym budynku z cegły.
Miał połączenie z jedną z wielkich kopuł. Była oświetlona
tylko dla mnie, jak później się dowiedziałem. Dzieci
potrzebowały światła wyłącznie do czytania. Trzymałem się
ręki Różowej, zadowolony, że jest moim przewodnikiem. Miałem
oczy i uszy otwarte.
- Nie jesteśmy formalistami - powiedziała Różowa. Jej
słowa brzmiały okropnie głośno w tym wielkim pomieszczeniu.
Poza nami nikt inny nie rozmawiał; słychać było tylko szmery
ruchów i oddechy. Kilkoro dzieci spojrzało na nas.
- Nie będę cię teraz przedstawiać. Czuj się po prostu
jakbyś był członkiem rodziny. Będą dotykać cię później i
porozmawiasz sobie ze wszystkimi. Tu, przy drzwiach, możesz
zdjąć ubranie.
Nie sprawiło mi to kłopotu. Wszyscy byli nadzy, a ja
zdążyłem już się przystosować do domowych zwyczajów. W
Japonii zdejmuje sie buty, a w Taos całe ubranie. Co za
różnica?
Cóż, właściwie to całkiem spora. Dotykanie nie ustawało.
Każdy bez przerwy dotykał każdego tak zwyczajnie, jakby
rzucał spojrzenie. Z początku wszyscy dotykali mojej twarzy,
po czym zupełnie niewinnie poczynali sobie śmiało dotykając
mnie wszędzie indziej. Tak jak i przedtem, było to
niezupełnie tym, czym się wydawało. To dotykanie nie było
całkiem niewinne, lecz również traktowano mnie inaczej niż
członków grupy. Dotykali nawzajem swych genitaliów dużo
częściej niż moich. Powstrzymywali się, by mnie nie
przestraszyć. Byli bardzo uprzejmi w stosunku do obcego.
W sali stał długi, niski stół, a wszyscy siedzieli wkoło
na podłodze. Różowa zaprowadziła mnie na miejsce.
- Widzisz te deski na podłodze? Omijaj je i niczego tam
nie zostawiaj. Tędy się chodzi. Nigdy niczego nie przesuwaj.
Chodzi mi o meble. Decyzja musi zapaść na wspólnym zebraniu
tak, by wszyscy wiedzieli, gdzie i co się znajduje. Dotyczy
to również małych rzeczy. Jeżeli coś weźmiesz do ręki, odłóż
dokładnie w to samo miejsce.
Rozumiałem.
Z kuchni przylegającej do jadalni wnoszono misy i
półmiski z jedzeniem. Stawiano je na stole i biesiadnicy
zaczynali je badać. Jedli palcami, bez talerzy, bardzo
powoli, rozkoszując się każdym kęsem. Obwąchiwali każdy
kawałek bardzo dokładnie przed włożeniem go do ust. Dla tych
ludzi jedzenie było szalenie zmysłowe.
Gotowali rewelacyjnie. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie
jadłem tak smacznie jak w Keller. (Nazwałem tak to miejsce w
języku mówionym, chociaż oni w swoim języku ciała mieli coś
bardzo podobnego. Kiedy używałem określenia Keller, wszyscy
wiedzieli, o czym mówię). Wkładali do garnka dobre, świeże
produkty i gotowali je z artyzmem i wyobraźnią. Nie
przypominało to żadnej znanej mi kuchni narodowej.
Improwizowali, rzadko kiedy powtarzając recepturę.
Siedziałem pomiędzy Różową i mężczyzną, który wcześniej o
mało mnie nie przejechał. Napychałem się wręcz
nieprzyzwoicie. Było to tak odległe od paskudnej wołowiny i
organicznej, suchej tektury, którą się odżywiałem
dotychczas, że nie mogłem się powstrzymać. Nie spieszyłem
się z jedzeniem, ale i tak skończyłem dużo przed wszystkimi.
Usiadłem ostrożnie zastanawiając się, czy nie zwymiotuję z
przejedzenia (na szczęście, udało mi się powstrzymać) i
przyglądałem się, jak jedzą. Jedli sami i karmili się
nawzajem, czasami wstając i obchodząc stół, by zanieść jakiś
wyjątkowo smaczny kąsek przyjacielowi siedzącemu po
przeciwnej stronie. Mnie również wielu z nich pasło w
ten sposób, że o mało nie zwróciłem, dopóki nie nauczyłem
się w mowie rąk przekazać, że już mi się przelewa. Od
Różowej dowiedziałem się, że bardziej przyjaznym sposobem
odmowy było zaoferowanie czegoś z mojej strony.
W końcu nie miałem już nic innego do roboty, jak tylko
karmić Różową i przyglądać się innym. Zacząłem dostrzegać
więcej. Sądziłem, że jedzenie pochłania ich całkowicie,
lecz wkrótce stwierdziłem, że przy stole prowadzono ożywioną
konwersację. Ręce poruszały się tak szybko, że trudno było
zobaczyć, co pokazują. Nadawali sobie nawzajem w dłonie,
ramiona, nogi, brzuchy, dowolne części ciała. Obserwowałem z
najwyższym zdumieniem, jak fale śmiechu przebiegają od końca
do końca stołu niczym padające domino. To szło naprawdę
szybko. Przyglądając się jeszcze uważniej można było
zobaczyć wędrujące myśli. Docierały do kogoś, były
przekazywane dalej; podczas gdy odpowiedź wracała z powrotem
podawana z rąk do rąk, dołączały do niej nowe komentarze
rodzące sie po drodze i przekazywane tam i z powrotem.
Wszystko falowało jak woda.
Bałagan był okropny. Nie ma co się oszukiwać; kiedy je
się palcami i równocześnie rozmawia za pomocą rąk, jest się
umazanym jedzeniem od stóp do głów. Lecz nikomu to nie
przeszkadzało. Mnie z całą pewnością nie. Różowa rozmawiała
ze mną, ale zaczynałem orientować się, co to znaczy być
głuchym. Ci ludzie byli przyjaźni i wydawało się, że mnie
lubią, ale nic nie mogli zrobić. Nie mogliśmy się
porozumieć.
Potem wszyscy z wyjątkiem grupy sprzątającej wyszli na
zewnątrz i wykąpali się pod prysznicami, z których leciała
bardzo zimna woda. Powiedziałem Różowej, że chciałbym pomóc
przy zmywaniu, ale stwierdziła, że tylko bym przeszkadzał.
Nie mogłem nic zrobić w Keller, dopóki nie poznałem jego
specyficznych zwyczajów. Różowa wydawała się pewna, że
zostanę wystarczająco długo, by się nauczyć.
Z powrotem do budynku, żeby się wysuszyć, co - jak
wszystko - robili baraszkując niczym szczeniaki i
ofiarowując sobie w prezencie wzajemne wycieranie. Potem
przeszliśmy pod kopułę.
Wewnątrz było ciepło, ciepło i ciemno. Światło, które
wpadało tylko z jadalni, nie zdołało zaćmić gwiazd
widocznych przez trójkątne szyby ponad głowami. Było prawie
tak jak na zewnątrz, pod gołym niebem.
Różowa szybko wypunktowała zasady etykiety panującej w
sali pod kopułą. Nie były zbyt skomplikowane, lecz ja ciągle
starałem się nie wymachiwać rękami i nogami w obawie, że
niechcący nadepnę lub potrącę kogoś.
Znowu miałem kłopoty z właściwą oceną obserwowanych
wydarzeń. Nie było słychać żadnego dźwięku prócz ciał
ocierających się o inne ciała, tak więc miałem wrażenie, że
znajduję się w samym środku orgii. Uczestniczyłem już w nich
wcześniej, w innych komunach, i wyglądały bardzo podobnie
jak ta tutaj. Szybko zorientowałem się, że się mylę i
dopiero później pojąłem, że jednak miałem rację. W pewnym
sensie.
To, co zniekształciło moje spostrzeżenia, to prosty i
oczywisty fakt, że grupowa konwersacja tych ludzi musi
wyglądać jak orgia. Po dokładniejszych obserwacjach, widząc
setkę nagich ciał, które ocierają się o siebie, całują,
dotykają i pieszczą równocześnie, doszedłem do wniosku, że
nie ma potrzeby próbować tego rozróżniać. Różnicy po prostu
nie było.
Muszę przyznać, że posługuję się tutaj słowem "orgia"
tylko dlatego, by przekazać ogólną ideę wielu ludzi w
bliskim kontakcie. Nie lubię tego słowa, ponieważ jest zbyt
obfite w podteksty. Lecz wtedy sam miałem takie skojarzenia
i doznałem sporej ulgi, kiedy zobaczyłem, że to jednak nie
jest orgia. Te, w których wcześniej uczestniczyłem, były
nudne i bezosobowe, a ja od tych ludzi spodziewałem się
czegoś więcej.
Wielu przedzierało się przez cały ten ścisk, by mnie
poznać. Podchodzili pojedynczo; zawsze świadomi tego, co
się dzieje, czekali na swoją kolej, by ze mną porozmawiać.
Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Różowa siedziała przy
mnie i pomagała zrozumieć trudniejsze myśli. Stopniowo
przestawałem korzystać ze słów, udzielił mi się duch
widzenia i porozumienia drogą dotyku. Nikt nie uważał, że
mnie poznał, dopóki nie dotknął każdej części mego ciała,
więc czułem na sobie ręce przez cały czas. Nieśmiało robiłem
to samo.
Przy całym tym dotykaniu szybko doznałem erekcji, co
bardzo mnie krępowało. Karciłem się za to, że nie jestem w
stanie wyłączyć z tego reakcji seksualnych, że nie potrafię
utrzymać się na tym samym poziomie reakcji intelektualnych,
o które podejrzewałem całą grup�