Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Tchorosty i inne wy-tchnienia - Ian R. MacLeod PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Ty tuł ory ginału:
Breathmoss and Other Exhalations. Wake Up and Dream
Copy r ight © 2004, 2011 by Ian R. MacLeod
Copy r ight for the Polish translation © 2015 by Wy dawnictwo MAG
Redakc ja:
Joa nna Figlewska
Kor ekta:
Urszula Okrzej a
Proj ekt graf iczny ser ii i oprac owanie graf iczne okładki:
Piotr Chy liński
Ilustrac ja na okładc e:
Irek Konior
Proj ekt ty pograf iczny, skład i łam anie:
Tom ek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-570-4
Wy danie II
Wy dawc a:
Wy dawnictwo MAG
ul. Kry pska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 228 134 743
e-mail:
[email protected]
www.mag.com.pl
Wy łączny dy stry butor:
Firm a Księgarska Olesiej uk
Spółka z ogranic zoną odpowiedzialnością S.K.A.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożar ów Maz.
tel. 227 213 000
www.olesiej uk.pl
Skład wersji elektronicznej:
pan@drewniany r ower.com
Strona 4
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
TCHOR OS TY i INNE WY-TCHNIENIA
Wielkie kłamstwa
Tchorost
Gołoledź
Fatalna lalunia
Południowa sadzawka
Nowe spojrzenie na równanie Drake’a
Isabel od jesieni
Wyspy lata
OBUDŹ SIĘ i ŚNIJ
Jeden
Dwa
Trzy
Cztery
Pięć
Sześć
Siedem
Osiem
Dziewięć
Dziesięć
Jedenaście
Dwanaście
Trzynaście
Czternaście
Piętnaście
Szesnaście
Siedemnaście
Osiemnaście
Dziewiętnaście
Dwadzieścia
Dwadzieścia jeden
Dwadzieścia dwa
Dwadzieścia trzy
Dwadzieścia cztery
Dwadzieścia pięć
Strona 5
Dwadzieścia sześć
Dwadzieścia siedem
Dwadzieścia osiem
Dwadzieścia dziewięć
Trzydzieści
Trzydzieści jeden
Trzydzieści dwa
Trzydzieści trzy
Trzydzieści cztery
Trzydzieści pięć
Trzydzieści sześć
Trzydzieści siedem
Trzydzieści osiem
Trzydzieści dziewięć
Czterdzieści
Czterdzieści jeden
Czterdzieści dwa
Czterdzieści trzy
Czterdzieści cztery
Czterdzieści pięć
Czterdzieści sześć
Czterdzieści siedem
Czterdzieści osiem
Czterdzieści dziewięć
Pięćdziesiąt
Pięćdziesiąt jeden
Pięćdziesiąt dwa
Pięćdziesiąt trzy
Pięćdziesiąt cztery
Pięćdziesiąt pięć
Pięćdziesiąt sześć
Pięćdziesiąt siedem
Pięćdziesiąt osiem
Pięćdziesiąt dziewięć
Sześćdziesiąt
O Autorze
Strona 6
Strona 7
Dla Valdy i Colina
Kocham Was
Strona 8
WIELKIE KŁAMSTWA
Wśród całego zgiełku, z jakim rozmawia się o tym lub innym rodzaju lite-
ratury, często i łatwo zapomina się, o co tak naprawdę chodzi w pisaniu fik-
cyjnych opowieści. Owszem, można posługiwać się szufladkami, definicja-
mi, lecz one nigdy nie dotykają istoty rzeczy, zawsze stanowią pewnego ro-
dzaju skrót. Fikcja, nawet ta najbardziej realistyczna, nawet taka, która stara
się przedstawić coś zbliżonego do prawdy – przesłoniętej tylko cienkim cału-
nem fantazji, lub wręcz ponoć nagiej – zawsze jest czymś zmyślonym. Jeżeli
ktoś szuka rzeczywistości, powinien zwrócić się gdzie indziej. Niemniej,
dziwną cechą nas, ludzi, jest to, że ciekawość mocniej pobudzają wydarzenia,
jakie nigdy nie nastąpiły, niż te, które się istotnie wydarzyły.
Skoro wszystkie opowieści są ciekawymi kłamstwami i gdyby spróbować
ustalić jedną, ogólną zasadę dla całego gatunku historii fantastycznych, mo-
głaby ona brzmieć: Jeżeli próbujesz kłamać, rób to na wielką skalę. Dlaczego
osadzać wydarzenia we własnej wersji istniejącego miasta, skoro można wy-
myślić całe nowe miasto? a kiedy już zaczyna się sobie to nowe miasto wy-
obrażać, wydaje się niemal brakiem wyobraźni autora, jeżeli ograniczy się
tylko do zwykłej architektury, tradycyjnych nazw ulic, tradycji i sklepowych
witryn. Szkoda byłoby tak się zamykać. i gdy już raz pójdzie się tą drogą,
zawsze – jak sądzę – istnieje pragnienie, by posunąć się nieco dalej. Być
może potrzeba owa rodzi się po prostu z czegoś tak pospolitego jak natural-
na, ludzka tendencja do przesady.
Dla mnie, najpierw jako czytelnika, potem także jako autora, ów paradoks
Strona 9
Wielkiego Kłamstwa zawsze był zjawiskiem fascynującym. Dlaczego tak czę-
sto bardziej przejmujemy się losami fikcyjnych bohaterów, niż własnych ko-
legów czy sąsiadów? i dlaczego ta troska wybiega w nierealną przeszłość, tu-
dzież nieznaną przyszłość? Myślę, że podstawowy powód jest ten sam, i
sprawia, że w ogóle chcemy czytać jakiekolwiek opowieści. Historie, ze swy-
mi wielkimi i małymi kłamstwami, znacznie lepiej radzą sobie z przyczyna-
mi i skutkami, szczęściem i smutkiem, miłością, nienawiścią, odkupieniem
i wszystkimi innymi rzeczami, których pragniemy i jakich się boimy. Lepiej
niż nasze własne życie.
Zauważycie, że niektóre z kłamstw, jakie snuję w tej książce, opowiadają o
przyszłości, a inne opisują dziwne wersje teraźniejszości lub przeszłości. Są
tu miasta z pewnością daleko bardziej dziwne i odległe niż te, które możemy
odwiedzać dzisiaj. Są tu również – mam nadzieję – cuda, wspaniałości i gro-
za. Natkniecie się też jednak na rzeczy, uczucia i chwile, które z premedytacją
miały przypominać nam miejsca, w jakich znajdujemy się sami, emocje
przeżywane ledwie wczoraj i sny, jakie wyśnimy tej nocy, a ujrzymy jutro po
przebudzeniu.
Opowieści są kłamstwami skomplikowanymi. Rozciągają wyobraźnię i
proszą, byśmy uwierzyli i przejmowali się nieistniejącymi sprawami. a dla
mnie najlepszymi historiami są te, które snują kłamstwa największe i posy-
łają naszą wyobraźnię jak najdalej. Nie dlatego, że każą nam skakać przez
całe, niewiarygodne lata świetlne, ani dlatego, że poddają nas niebywałej
dziwności bądź grozie, ani też – zwłaszcza – nie dlatego że przypominają
opowieść czytaną w zeszłym tygodniu. Najlepsze opowieści, takie jakie sta-
ram się tworzyć, to te, które sprawiają, że zaczynamy myśleć, historie zaska-
kujące nie dlatego, że pokazują nam coś nowego, lecz dlatego, że w swoim
krzywym zwierciadle kłamstwa ukazują nam coś, co – jak nagle zdajemy so-
bie sprawę w cudownym przebłysku zrozumienia – wiedzieliśmy i znaliśmy
od dawna. Zapomnijmy więc, przynajmniej na chwilę, o kategoriach, a na-
wet o tym, co jest lub nie jest prawdziwe. Nacieszmy się kilkoma Wielkimi
Kłamstwami.
Ian R. MacL eod
West Midlands, Wielka Brytania
październik 2003
Strona 10
TCHOROST
1.
w dwunastym roku standardowym swego życia, w którym na Habarze
przypadała Pora Mżawek, Dżalila wyruszyła z matkami przez góry, z płasko-
wyżu Tabuthal na wybrzeże. Podróż okazała się dla wszystkich nieśpiesznym
odkryciem – kamasziny już dawno ustały, świat był świeżo wilgotny, haja-
wany, na których kobiety jechały, zaczęły pokrywać się rdzą, a fioletowo-zie-
lona roślinność szeleściła pod wielkimi i płaskimi jak talerze łapami tych
wierzchowców. Dżalila oglądała klify i kasry, jakie odwiedzała przedtem je-
dynie w swym namiocie snów, i płynęła przez wysokie górskie rozpadliny
po linowych mostach, skonstruowanych przez jej odległych przodków i uka-
zywanych przez wylęknioną wyobraźnię jako kruche i sypiące się ze starości,
a w rzeczywistości okazały się mocne, choć delikatne; wielkie, ociekające
wodą konstrukcje podnosiły się z mgły niczym cielska mądrych olbrzymów,
cicho nucąc i zapraszając ją i jej hajawana – którego nazywała imieniem Ro-
bin – w kokony swych łatwych objęć. Wjechanie na nie, poza krawędź, pro-
sto w szarozieloną nicość, równało się niemal lataniu.
Najdziwniejszym ze wszystkiego, podczas tej pełnej odkryć wędrówki, był
fakt, iż w miarę jak zjeżdżały coraz niżej, teren jakby się unosił. Po zwinię-
ciu każdego kolejnego obozu, po przebyciu następnego etapu drogi ku nizi-
nie wzrastało w nich poczucie, że znajdują się wyżej. Powietrze na płaskowy-
żu Tabuthal było rozrzedzone – Dżalila wiedziała o tym z lekcji przyswojo-
nych w namiocie snów – do gwiazd było stamtąd tak niedaleko, że Pavo tuż
po narodzinach córki musiała założyć jej maskę na twarz, póki tchorost nie
Strona 11
zagnieździł się w jej płucach. i było tam bezchmurnie, obłoki nie pojawiały
się na płaskowyżu nigdy, chociaż niezmiennie panował przyjemny chłód.
Słońce świeciło przez cały dzień, mocne i zimne, zawieszone wśród błękitnej
czerni, podobnie jak miliard gwiazd nocą, aczkolwiek Dżalila nigdy o tych
sprawach nie myślała – nie, kiedy hasała pomiędzy kryształowymi drzewa-
mi, a jej matki uśmiechały się i od czasu do czasu przypominały, że pewne-
go dnia wszystko będzie się musiało zmienić.
i teraz właśnie ten dzień nadszedł, a okolica – gdy jej hajawan skręcił na
ścieżkę wiodącą przez urziemski las obco wyglądających drzew o pomarsz-
czonych brązowych pniach i miękkich zielonych liściach, a teren obniżył się
gwałtownie i Dżalila ujrzała na horyzoncie pierwszy przebłysk czegoś odle-
głego i płaskiego – nigdy nie wznosiła się tak wysoko.
***
Góry na wybrzeżu były widoczne już tylko za nimi i dokoła zatoki. Miesz-
kało tu wiele ludzi. Być może nie tak nieprzebrane tłumy, o jakich Dżalila
słuchała w opowieściach namiotu snów o Dziesięciu Tysiącach i Jednym
Świecie, lecz wystarczająco wiele, by idąc po raz pierwszy ulicami miasta –
w którym budynki tuliły się do siebie niedorzecznie ciasno – i spoglądając w
twarze przechodniów, nabrała pewności, że nigdy nie zdoła poznać rodzin ich
wszystkich.
Miasto nazywało się – z powodu swego położenia u podnóża gór – Al
Dżanb i, ku uldze Dżalili, ich nowy haramlek znajdował się w pewnej odle-
głości od niego, u kresu niemal niedostrzegalnej, bitej ścieżki, która odbijała
wężowo od czarno-niebieskiej, wyłożonej nierównymi płytami, nadmorskiej
drogi. Po długim czasie, na jaki jej matka więzi Lya porzuciła to miejsce,
należało dokonać licznych napraw. Mury wzniesiono ze stopionego kamienia,
lecz konstrukcję dachu zbudowano z tej samej dziwnej substancji, co rosnące
w górach urziemskie drzewa. w wielu miejscach zapadał się, przeciekał i
skłaniał w stronę chaosu, który dążył tu do ogarnięcia wszystkiego dokoła.
Także hajawany w swych prowizorycznych stajniach wciąż wymagały sporo
uwagi, nadal przyzwyczajały się do nowego klimatu. Matka Pavo już od
dawna zajmowała się tworzeniem mikstur koniecznych do naprawienia krwa-
wiących wiązań rdzewiejącego metalu i ciał wierzchowców, oraz do zwalcza-
nia pleśni zarastającej ich pociągłe, poważne twarze niczym powoli spływają-
ce łzy. w normalnej sytuacji Dżalila czułaby się głęboko zasmucona myślą o
Strona 12
cierpieniach, jakich nowy klimat przysparzał Robin, lecz była zbyt zaprząt-
nięta własną chorobą i nie mogła się troszczyć o nic innego. Paradoksalnie –
jako że w wonnym, morskim powietrzu było tak dużo tlenu – każdy oddech
stawał się dla dziewczyny świadomym wysiłkiem, koszmarnym fizycznym
wyzwaniem. Wdychanie wilgotnej, słonej, pełnej zarodników atmosfery
przypominało wsysanie zupy przez słomkę. Na jakiś czas ogarnęła ją gorącz-
ka i odcierpiała też wyrazy atencji ze strony tej samej pleśni, która porastała
Robin, chociaż atakującej w bardziej drażniących i wstydliwych miejscach. a
jeszcze bardziej irytujące było to, że Ananke – jej matka krwi – pospołu z
matką więzi Lyą i nawet z Pavo – wciąż zajętą oporządzaniem hajawanów –
traktowały jej przypadłości i gorączkę z lekceważącym brakiem zainteresowa-
nia. Zapewniały ją tylko niejasno, że w młodości same cierpiały podobnie.
Dodawały również, że tak czy inaczej, pogoda niedługo się zmieni. w uszach
Dżalili, która całe życie spędziła w chłodnym i niezmiennie jasnym słońcu
Tabuthal, gdzie wiatr wiecznie wiał z jednego kierunku, a drzewa pobrzęki-
wały niczym sople lodu, ta ostatnia uwaga mogłaby równie dobrze zostać
wygłoszona w obcym języku.
Dżalila czuła się coraz gorzej. Deszcz bębnił o to, co w ich haramleku
uchodziło za dach. Krople kapały i zbierały się kałużami na prowizorycznych
markizach, które całymi wiadrami zalewały osoby nieostrożne na tyle, by je
potrącić. Przez pozbawione szyb okna, ze wszystkich stron, wpływały pasma
mgły, a góry przez większość czasu składały się jedynie z chmur, bądź prze-
stawały istnieć zupełnie. Kaszlała. Na dłonie wypływała jej z ust dziwna
substancja, śliska i zielona, zupełnie jak ten szlam, który próbował tutaj za-
rosnąć cały świat. Pewnego ranka obudziła się z przekonaniem, że pękła ja-
kaś ważna część jej ciała. Wydostała się chwiejnie z namiotu snów i wyszła
na zewnątrz pod rusztowaniem, które zdążyło już otoczyć haramlek. Ruszyła
boso po błotnistej ścieżce i dalej, na drugą stronę cichej, czarnej drogi, aż na
plażę. Nie powodowało nią nic poza pragnieniem ucieczki.
Ciężko dysząc, stanęła wśród zebranych między skałami sadzawek słonej
wody. Włosy oblepiały jej twarz, skóra swędziała. Czuła coś na tylnej ścian-
ce gardła. Coś tkwiło też w płucach. Była przekonana, że to coś zapuściło
tam korzenie i rosło. Zaczęła kasłać tak gwałtownie jak nigdy przedtem i wy-
rzuciła z siebie, na ręce i brodę, jeszcze więcej zielonej masy. Zgięła się
wpół. Wypluwała wielkie pajdy mazi wymieszanej z nitkami krwi. Gdyby
Strona 13
substancja nie była przede wszystkim zielona, miałaby pewność że to jej
własne płuca. Nigdy nawet nie wyobrażała sobie takiego cierpienia. Wreszcie
jednak, po kilku momentach fałszywej ulgi, po długiej szarpaninie i spa-
zmach, atak ustąpił. Wytarła dłonie w koszulę nocną. Na kamieniach dokoła
widniały zielone plamy. Był to tchorost: rodzaj mchu pozwalający jej żyć i
oddychać na płaskowyżu. a teraz? Patrzcie tylko! Dżalila zaczerpnęła ostroż-
nie tchu. i jeszcze raz. Bolało ją gardło. w głowie czuła pulsujący ból. Nie-
mniej jednak, oddychanie stało się nagle niemal niedorzecznie łatwe. Dziew-
czyna wróciła z powrotem przez plażę i mgłę do haramleku. Matki spożywa-
ły właśnie śniadanie. Dżalila przysiadła się do nich bez słowa i zaczęła jeść.
Ten nocy przyszła do Dżalili Ananke. Usiadła obok córki, leżącej w ciem-
ności namiotu snów i próbującej nie słuchać odgłosów deszczu padającego
do wnętrza skrzypiącego, przeciekającego budynku. Muskające twarz Dżalili
dłonie matki krwi nawet teraz pachniały płaskowyżem, przypominały go też
w dotyku. Były szorstkie, czyste i ciepłe, niczym skały stygnące w blasku
gwiazd. Kilka miesięcy wcześniej Dżalila zapewne zalałaby się łzami.
– Teraz być może już rozumiesz, dlaczego uznałyśmy, że lepiej będzie, je-
śli nie opowiemy ci o tchoroście…?
Ananke opatrzyła zdanie znakiem zapytania, lecz Dżalila nie zwróciła na to
uwagi. Wiedziały od samego początku! Wciąż była wściekła.
– Twoje ciało przejdzie wkrótce jeszcze inne zmiany. Zmiany niemające
nic wspólnego z tym miejscem. Opowiem ci teraz o nich wszystkich, choć
wiem, że powiesz, że już to wiedziałaś…
Szorstkie palce gładziły jej włosy. Słowa Ananke płynęły – mówiła o
zmianach, obrzmieniach i rozrostach, o jakich Dżalila nigdy nie sądziła, że
staną się udziałem jej ciała, i które te cuchnące niziny istotnie przyśpieszały
– a dziewczyna myślała o wietrze podzwaniającym wśród kryształowych
drzew Tabuthal. Myślała o wietrze owiewającym jej twarz, suchym i chłod-
nym. Tutejsze wilgotne powietrze dusiło. Chciała pobiec. Pragnęła uciec.
***
Al Dżanb było małe, lecz większego miasta Dżalila nie widziała nigdy i
wkrótce zaczęła się chętnie zgłaszać do załatwiania rozmaitych sprawunków
dla matek zajętych odbudową i remontem haramleku. Dotąd była przyzwy-
czajona do szerokich krajobrazów, rozległych horyzontów i do zaskoczeń nie-
sionych przez bezkres pejzażu, podkradających się z wolna, widocznych od
Strona 14
wielu mil. Tutaj jednak zaskoczenia i gwałtowne zmiany czyhały za każdym
zakrętem. Ludzkie oblicza były tak samo różnorodne jak akcenty, którymi się
posługiwali. Mieszkanki Al Dżanb rozwieszały bieliznę do suszenia ponad
ulicami, sprzeczały się ze sobą publicznie i publicznie paliły. Niektóre jadły
obiema rękoma. Kiedy się je mijało, przyglądały się bacznie i najwyraźniej
nie przeszkadzało im, jeżeli odpowiedziało się spojrzeniem. Wszędzie poja-
wiały się nieznajome widoki i wonie, a także targi rozkwitające w pewne
dni, w myśl wskazań niezrozumiałego dla Dżalili kalendarza. Sprzedawano
na nich – rozłożone na połyskujących, lśniących, cuchnących, odrażających i
fascynujących straganach – rzeczy najprzedziwniejsze i najbardziej cudowne.
Owoce spoza planety, przyprawy w kształcie owadów oraz owady, które po
skruszeniu stawały się przyprawami. Były tam chmary kadzi pełnych towa-
rów, dla których zastosowania Dżalila nie potrafiła sobie nawet wyobrazić. i
te jaskrawo ubarwione jedwabie, tak delikatne jak rozgwieżdżone powiewy,
za którymi tęskniła i których pragnęła niemal fizycznie. Niekiedy też można
było zauważyć obcych – przechadzali się ulicami Al Dżanb, lub wyglądali z
okien na piętrach, przypominając dziwaczne, oprawione w wiekowe ramy
portrety. Niektórzy nosili ze sobą własne powietrze zamknięte w bulgocących
fajkach wodnych, inni turlali się wewnątrz wielkich szarych kul z morzem
ich planet, niczym dzieci w sakwach porodowych. Część z nich wyglądała
jak większe odmiany korzennych owadów, a jeśli podeszło się do nich zbyt
blisko, w powietrzu rozlegało się wściekłe brzęczenie. Wszystkich obcych łą-
czyło ze sobą jedynie to, że wydawali się beztrosko nieświadomi obecności
Dżalili, gdy ta się im przyglądała lub za nimi chodziła. Po tym wszystkim
wracała do matek, które posłały ją do miasta, niewybaczalnie spóźniona.
Czasami zupełnie zapominała, co miała załatwić.
– Musisz się nauczyć przyzwyczajać do świata… – stwierdziła pewnego
późnego popołudnia szczerze poirytowana Lya, jej matka więzi. Dżalila po-
wróciła właśnie bez narzędzia, o jakie została poproszona jeszcze rano. Zapo-
mniała nawet jego nazwy i zastosowania. – Ani ten, ani żaden inny świat nie
stanie się nigdy twoim domem, jeżeli każda najmniejsza rzecz wciąż będzie
cię zaskakiwać…
Dżalili jednak niespodzianki nie przeszkadzały w nawet najmniejszym
stopniu; prawdę powiedziawszy, nauczyła się nimi cieszyć i gdy pojawiła się
następna potrzeba wyprawy do Al Dżanb – tym razem po nowy kryształ na-
Strona 15
sienny do rusztowania – zaczęła błagać, by pozwolono jej pójść, i matki
wreszcie ustąpiły, choć ostrzegawczo kręciły przy tym głowami.
Deszcz w końcu ustał, lub przynajmniej urządził sobie całodniową prze-
rwę, aczkolwiek wszystko wciąż wydawało się Dżalili – idącej nadmorską
drogą ku chaotycznemu, gwarnemu Al Dżanb – mokre i zielone. Rozumiała,
przynajmniej w teorii, że deszcz zapewne pojawi się z powrotem, po czym
ustąpi i wróci raz jeszcze, lecz że będzie się to powtarzało coraz rzadziej,
mniej więcej w ten sam sposób, w jaki stopniowo zrobi się coraz cieplej.
Nadal jednak uważała za śmieszne, że nikt nie jest w stanie przewidzieć, kie-
dy dokładnie nastanie na Habarze prawdziwa Pora Lata i jaka się okaże. Ło-
dzie, które teraz widziała, rybaczki w swoich felukach, pływające poza biały-
mi pasmami spienionych fal, wszystko to zależało od tej niepewności oraz
od zwyczajów ławic białogrzbietów, które nadpływały i na powrót znikały w
oceanie i których następny urodzaj można było określić jedynie w podobnym
co aurę przybliżeniu. w porównaniu z Tabuthal, świat na wybrzeżu okazał się
okropnie nieprzewidywalny! Targi, ludzie, schnąca bielizna, słońce, deszcz,
obcy. Nawet przyciągające i odpychające morskie fale Hajam i Walah, księży-
ce Habary, do których oglądania Dżalila przywykła już dawno, musiały się
tutaj przebijać przez chmury niczym armatnie kule przez bawełnę. Dzisiaj
jednak, przeskakując poprzeczne ostrogi na długiej, kamienistej plaży – ta
trasa stanowiła podczas odpływu dogodny skrót do centrum miasta – zauwa-
żyła coś, co zdumiało ją bardziej niż wszystko dotąd.
Łódź, wyciągnięta z wody daleko na brzeg, dłuższa, bardziej czarna i wy-
glądająca na cięższą od feluki. Łódź, na której dziobie wznosiło się coś w ro-
dzaju szopy bądź zgrzebnego domku oraz z dźwigiem na rufie tak masyw-
nym, iż Dżalila zaczęła się zastanawiać, czy nie przewróciłby całości, gdyby
statek trafił na wodę. Mimo wszystko, to nie łódź zwróciła w pierwszej
chwili jej uwagę, a pracująca na pokładzie postać. Nawet stąd, gdy nieznajo-
ma szarpała się z linami, widać było, że jest w niej coś innego, zarówno w
sylwetce, jak i w sposobie poruszania się. Znowu obcy? Ale nie, wyglądała
na człowieka. Była bosa, ubrana w wystrzępione szorty i z nagą piersią.
Prawdę mówiąc, pierś miała jeszcze tak samo płaską jak Dżalila. Także wzro-
stu i wieku musiała być mniej więcej Dżalili. Dziewczyna wciąż nie przywy-
kła do przedstawiania się nieznajomym, lecz postanowiła, że przynajmniej
podejdzie i uda zainteresowanie – lub zdziwienie – tą dziwną łodzią.
Strona 16
Nieznajoma przerzuciła ponad burtą kolejny zwój liny i wydała przy tym
jęk, który doleciał Dżalilę wraz z wonną morską bryzą. Skórę miała brązową
jak herbata. Gęste, upięte z tyłu włosy zwisały jej długim kucykiem na ple-
cy. Miała szerokie ramiona i ruszała się w sposób, który nie był do końca
dziwny, lecz nie był także całkiem normalny. Trochę jakby miała w grzbiecie
jakiś dodatkowy staw. Kiedy Dżalila przeskoczyła ostatnią ostrogę i żwir za-
grzechotał pod jej nogami, postać uniosła wzrok i ukazała swą twarz. Twarz
o wielkim nosie i mocno zarysowanej brodzie, oblicze dziwacznie płaskie i
szerokie. Nawet dziecko lepiące ludzką postać z gliny poradziłoby sobie le-
piej.
– Przyszłaś mi pomóc?
– Możliwe. – Dżalila wzruszyła ramionami.
– Mówisz z zabawnym akcentem.
Stały przed sobą i mierzyły się spojrzeniami. Nieznajoma miała szare oczy,
również wyglądające niecodziennie. Być może pochodziła spoza planety. To
mogło wiele wyjaśnić. Dżalila słyszała, że niektórzy pozwalają sobie robić
różne rzeczy z ciałem, by móc zamieszkać w innych miejscach. Domyślała
się, że jednym z takich zabiegów jest przyjmowanie tchorostu, chociaż nigdy
dotąd nie myślała o nim w ten sposób. i nie mogła sobie wyobrazić świata,
na którym życie wymagałoby takiego oszpecenia, jakie widziała przed sobą.
– Tutaj wszyscy mówią dziwnie – odparła. – Ale ty także.
– Nazywam się Kalal. a to nie jest żaden akcent, tylko po prostu mój głos.
– Kalal spojrzała na swe zatłuszczone ręce, być może zastanawiając się, czy
nie wytrzeć jednej i nie podać jej do uściśnięcia, z czego po chwili zrezygno-
wała.
– Och…?
– Ty nic nie rozumiesz, prawda? – Ten szorstki głos. i niezwykły sposób,
w jaki skrzywiła się przy uśmiechu.
– a co tu jest do rozumienia? Jesteś po prostu…
– …mężczyzną. – Kalal podniosła z kamieni splot liny i wskazała brodą
inną, leżącą obok. – Więc jak? Pomożesz mi z tym czy nie?
***
Powróciły deszcze. Tym razem rozpoczęły się czymś, co nazywa się
„dżdżem”, po czym rozrosły się do skali „ulewy”. Morskie pływy sięgały
wyjątkowo daleko. Przyszły burze i białe trzaski błyskawic. Huczał wicher
Strona 17
zupełnie różny od kamaszina. Matki Dżalili kazały jej zachować cierpliwość,
czekać i pamiętać – „Proszę, Dżalilalin, tym razem nie zapomnij, nie zmar-
nuj dnia nam wszystkim” – o rzeczach, po które posłały ją wyłożoną nierów-
nymi płytami drogą do Al Dżanb. Szła mozolnie na wietrze, ukryta pod pa-
rasolem – jeszcze jeden nowy i bezużyteczny nadmorski przedmiot, wywraca-
jący się na lewą stronę tyle razy, że ostatecznie cisnęła go do morza, po któ-
rym popłynął radośnie, jakby właśnie dla tego żywiołu został zaprojektowa-
ny. Niemal wszystkie feluki zostały wyciągnięte na brzeg i leżały po drugiej
stronie drogi, bezpiecznie ukryte przed bijącymi szaleńczo bałwanami. Po
większej łodzi, należącej do Kalala, nie było jednak śladu. Być może on –
tak chyba brzmiało to starożytne określenie płci, prawda? – był teraz gdzieś
tam, gdzie chmury zderzały się ze sobą, hucząc przy tym niczym głazy. a
może po prostu wyobraziła sobie całe to spotkanie?
Do haramleku wróciła zaskakująco prędko i przynajmniej tym razem do-
starczyła sprawunki, o jakie ją proszono. Wysuszyła się i zagrzebała w na-
miocie snów, by dowiedzieć się od niego wszystkiego co tylko mogła na te-
mat istot zwanych „mężczyznami”. Podobnie jak w wypadku wielu innych
dotyczących życia kwestii w tym krępującym, ciekawym i trudnym okresie,
jeszcze kilka miesięcy temu, na Tabuthal, Dżalila upierałaby się, że wie o
mężczyznach wszystko. Teraz nie była już jednak taka pewna. Kalal – mimo
swej brzydoty i dziwacznego, szorstko-piskliwego głosu oraz nieznacznie
dziwacznego zapachu – nie bardzo przypominał te dzikie, wilcze istoty o
włochatych twarzach, jakie pamiętała z dziecięcych bajek, i nie wydawało
się, że żywi szczególne pragnienie, by krzykiem i przemocą zaciągnąć ją do
swej cuchnącej jaskini, ani by zbierać dziwne i niepotrzebne przedmioty, któ-
rymi potem by ją obdarzył. Namiot poinformował Dżalilę, że dawniej – z ta-
jemniczych, związanych z biologią powodów, których nie udało się jej do
końca zrozumieć – we wszechświecie występowało znacznie więcej męż-
czyzn; niemal tylu, ile żyło wówczas kobiet. Oczywiście wymarli. Następnie
sprawdziła znaczenie słowa „gwałt” – chciała się przekonać, czy to naprawdę
to, co sobie wyobrażała – i zadrżała, lecz mimo to obejrzała na niebywale
szczegółowym hologramie organy, które Kalal ukrywał pod szortami, gdy
pomagała mu zwijać liny. Nie mogła nie żywić wobec niego współczucia.
Takie to brzydkie i bezsensowne. Czyżby przyszedł na świat wskutek jakie-
goś wypadku? a może klątwy? Zaczął ją morzyć sen. Temat ją nużył. Ostat-
Strona 18
nią informacją, jaką zapamiętała, było to, że Kalal wcale nie jest prawdzi-
wym mężczyzną, tylko „chłopcem” – istotą na poły uformowaną; odpowied-
nikiem dziewczyny – jeszcze jedno stare urziemskie słowo. Wtedy zasnęła i
znalazła się z powrotem w blasku gwiazd, wśród kryształowych drzew Tabu-
thal, gdzie, tańcząc z własnym odbiciem, zastanawiała się, która z nich naśla-
duje którą.
Następnego dnia rano słońce zaświeciło tak, jakby ani na chwilę nie prze-
stało. Gdy Dżalila wyszła na nowo uformowane patio, obrzuciła jasny dzień
takim samym oceniającym spojrzeniem – „Czyżbyś znowu coś knuła?” – ja-
kim patrzyły na nią matki, kiedy wracała z Al Dżanb. Słońce już kilka razy
wcześniej robiło tę sztuczkę. Najpierw wydawało się, że jest gotowe zostać z
nimi na stałe, a potem, jeszcze przed obiadem, znikało w mokrym mroku.
Dzisiaj jednak świeciło bez przerwy. Podobnie nazajutrz. i jeszcze w dzień
potem. Gdy słońce nie zgasło przez kolejne pół miesiąca, Dżalila nabrała
pewności, że na Habarze nastała wreszcie Pora Lata.
***
Kwiaty oszalały, zwariowały także owady. Wszędzie pojawiły się kolory –
pulsowały przed oczami, spływały rojnie po klifach ku morzu, które wycią-
gało się płaskie i spokojne, obrębione solą, niczym wielkie, wygrzewające
się w słońcu zwierzę. w namiocie snów panował najczęściej chłód, a haram-
lek stał się teraz miejscem pełnym wysokich wiatrołapów zwanych malkafa-
mi, migocących wachlarzy i studziennych głębin. Gdy jednak wychodziło się
na zewnątrz w południe, poza koronkowy cień muszaraby, wrażenie przypo-
minało cios otrzymany gorącą żelazną patelnią w głowę. Horyzont się cofnął.
Góry, wydały z siebie kilka ostatnich burzowych, mglistych pomruków –
jakby odchrząkiwały – po czym objawiły się wreszcie wybrzeżu w pełni swe-
go majestatu i wznosiły się wielkie swymi lesistymi zboczami, ponad które
wzbijały się skaliste ramiona, ciągnące się nawet, gdy wzrok męczył się już
unoszeniem. Wreszcie, nad nimi, niebo – zawsze o tej porze niebieskie –
błękitne jak płomień. Nawet o północy widać było poblask tego wirującego
ognia.
Dżalila nauczyła się słuchać porad matek i zmieniła rozkład dnia, dopaso-
wując go do władczych wymagań niesłychanie uciążliwej pogody. Jeśli wsta-
ło się wcześnie, wypiło dużo wody i dwukrotnie skłoniło w kierunku Al To-
man, dopóki gwiazda wciąż była tylko punkcikiem na zachodzie, można
Strona 19
było dzień zaskoczyć – gdy rosa zalegała jeszcze na kamieniach i kolumnach,
a powietrze było miękkie i jedwabiste niczym ramiona widmowych kobiet,
jakie niekiedy nawiedzały noce Dżalili. Potem nadchodził czas na śniadanie i
pracę oraz pora nauki. Ananke i Pavo przepytywały Dżalilę, by się upewnić,
że córka dochowuje zaleceń Zakonów Wiedzy. Do południa jednak cienie się
cofały, każdy najmniejszy ślad wilgoci parował, a w głowie zaczynały bzy-
czeć roje much. Wówczas szukało się już tylko własnego towarzystwa, choć
nawet i jego się nie chciało. Padając w namiocie snów, marzyło się o mrozie
i ciemności. Raz bądź dwa – wyłącznie, by dowieść, że da się to zrobić –
Dżalila poszła o tej godzinie do Al Dżanb, aczkolwiek oczywiście wszystko
było zamknięte, a całe miasto falowało i cuchnęło w upale jak skwaśniała ga-
laretka. Do haramleku wróciła umorusana kurzem i przepocona, niemal na
czworakach, z dudniącym bólem w głowie.
Wieczorem, gdy właściwy porządek świata powracał, kiedy Al Toman wi-
siałaby już na wschodzie, gdyby nie połknęły jej góry, a żar – który nie usta-
wał nigdy – był mimo wszystko łagodniejszy i bardziej znośny, matki Dżali-
li znów zaczynały odczuwać brak towarzystwa, głód jedzenia i potrzebę dys-
kusji. Właśnie chyba owe wieczory były najlepszymi momentami, jakie
Dżalila zapamiętała ze swego wczesnego życia na wybrzeżu jedynego, wiel-
kiego oceanu Habary; z tego okresu, gdy zmieniała się z dziecka w osobę do-
rosłą i kiedy jedynym trwałym elementem świata wydawała się nieskończo-
na, fascynująca zmiana. Jakże się spierały! Lya – jej matka więzi i najstarsza
z rodzicielek, nosząca siwe włosy rozpuszczone niczym pajęczyny, dumna ze
swego wieku – wymachiwała ramionami, mówiąc i pijąc, wiecznie spowita
kłębami dymu. Drobna Pavo, o obliczu gładkim jak rzeźba z drewna musz-
katołowca, z małymi, dokładnymi rękoma, która wiedziała wiele, lecz rzadko
cokolwiek twierdziła stanowczo. i Ananke – matka krwi Dżalili – którą spo-
śród wszystkich trzech dziewczyna darzyła od urodzenia najgłębszą i naj-
prostszą miłością. Ananke, która zawsze dotykała, zanim cokolwiek powie-
działa, i która potrafiła wszystko naprawić swymi pięknymi, smutnymi ocza-
mi, jakby dotyk i spojrzenia były o wiele ważniejsze od słów. Dżalila rów-
nież dojrzała. Dołączała do dysput i sporów – oczywiście uczestniczyła w
nich od zawsze, ale obecnie krzywiła się na myśl o bezmyślnych bredniach,
jakich matki musiały wysłuchiwać przedtem. Teraz – nareszcie – dysponowa-
ła własnymi prawdziwymi, porządnymi, uwagami na temat życia, całymi no-
Strona 20
wymi filozofiami, o jakich nawet nie pomyślał nikt na Dziesięciu Tysiącach i
Jednym Świecie… Matki najczęściej słuchały. Czasami zachowywały się na-
wet tak, jakby dały się mądrościom córki przekonać.
Na tych wieczornych posiedzeniach często pojawiali się goście. Na płasko-
wyżu Tabuthal goście przypominali rzadkie zwierzęta, którymi się zachwyca-
no, które pieszczono i które niechętnie wypuszczano w dalszą drogę przez
czarne, wspaniałe równiny. Tutaj, na nizinach, gdzie ludzie byli niemal tak
samo pospolici jak żwir na plaży, podchodzono do wizyt swobodniej. Lya
wydawała niekiedy oficjalne zaproszenia, skierowane do osób liczących się w
mieście, lub – częściej – to Pavo przyprowadzała kogoś napotkanego na pla-
ży, gdzie poszukiwała nowych form życia. Zdarzało się, że Ananke cicho su-
gerowała, że chciałaby „wpaść” (kolejne dla Dżalili nowe pojęcie) do nich
„sąsiadka” (także). Al Dżanb jednak było miastem niewielkim i jego znamie-
nitości nie były wcale tak znamienite; spotykane przez Pavo podróżniczki
często okazywały się równie nieśmiałe jak ona sama, podczas gdy słowo „są-
siadki” stało się synonimem słowa „nudziary”. Niemniej, Dżalila lubiła
większość spotkań towarzyskich, przede wszystkim te, na których mogła
przedstawić z całą mocą i w pełnej rozciągłości rozwijaną akurat przez nią
uniwersalną teorię życia.
Trzepot latarni i dłoni. Powolny oddech morza. Dżalila jadła nadziewane
chlebki i ful medames, skubała owoce, ssała cytryny i słodkie niebieskie rut-
ta i machała palcami. Nocne owady, połyskujące zebranym pyłkiem, podlaty-
wały ociężale ku latarniom bądź siadały im na dłoniach. Zdarzało się, że szły
potem na brzeg, gdzie Pavo pokazywała im dziwne istoty o okrągłych, bły-
skawicznie się zamykających paszczach, lub wskazywała szerokie, odległe za-
gony pływowych kwiatów otwierających się nocami, zgodnie z rytmem przy-
pływów; srebrne, szkarłatne lub jaśniejące, ich pierzaste liście kołysały się w
ciemności niczym nawołujące skinieniami palmy z wysp na bajkowych mo-
rzach.
Pewnej wolnej od gości nocy, gdy szły na północ, zostawiwszy za plecami
światła miasta, a Pavo wypełniała srebrny worek przyszłymi mieszkańcami
akwarium, które akurat urządzała – pozornie dla Dżalili, choć w rzeczywisto-
ści dla siebie – horyzont nagle zagrzmiał i trzasnął. Dziewczyna, wiedziona
nowym odruchem, zerknęła na niebo, spodziewając się ujrzeć chmury prze-
słaniające nadmorską mgiełkę gwiazd. Powietrze wciąż jednak było nierucho-