Tajni Agenci Czasu - NORTON ANDRE

Szczegóły
Tytuł Tajni Agenci Czasu - NORTON ANDRE
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Tajni Agenci Czasu - NORTON ANDRE PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Tajni Agenci Czasu - NORTON ANDRE PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Tajni Agenci Czasu - NORTON ANDRE - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRE NORTON Tajni Agenci Czasu TOM I CYKLU ROSS MURDOCK (Tlumacz: Robert Prylinski) www.scan-dal.prv.pl l Komus, kto by zajrzal przypadkiem do izby zatrzyman, siedzacy tam mlody czlowiek nie wydalby sie zbyt grozny. Wzrostem wprawdzie przewyzszal nieco przecietnego mezczyzne, ale nie na tyle, by zwracalo to uwage. Brazowe wlosy byly obciete krotko, a niemal chlopieca twarz nie wyrozniala sie zadnymi szczegolnymi cechami... no, chyba ze ktos spojrzalby w jasnoszare oczy i uchwycil ten szczegolny chlod bijacy z ich glebi.Jego ubior rowniez charakteryzowal sie prostota. Ktos tak ubrany mogl z latwoscia roztopic sie w tlumie ludzi przemierzajacych labirynty ulic miasta konca dwudziestego stulecia. Ale pod mimikra, niezbedna do przezycia w srodowisku, ktore zawsze uznawal za wrogie, kryla sie prawdziwa osobowosc Murdocka - kipiaca energia i czasem ledwie kontrolowana agresja. Wiezien doskonale zdawal sobie sprawe, ze jest uwaznie obserwowany przez straznika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazal, ze zauwaza jego obecnosc. Czy ten podstarzaly gliniarz oczekuje jakiejs reakcji? No wiec, nic z tego. Tym razem prawo mocno pochwycilo Rossa w swoje ciezkie lapy. Ciekawe, dlaczego jeszcze sie z nim cackaja? Czemu mialo sluzyc to pranie mozgu dzisiejszego ranka? Ross Murdock zostal zepchniety do defensywy, a bardzo tego nie lubil. Musial mocno wysilac swoj bystry umysl, by ominac rafy czajace sie miedzy podstepnymi pytaniami sledczego, i wciaz jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwal odlegle wrazenie strachu, jaki byl wowczas jego udzialem. Drzwi izby zatrzyman otworzyly sie gwaltownie. Ross opanowal odruchowa chec zwrocenia glowy w tamtym kierunku. Uslyszal tylko kaszlniecie straznika -jakby ten chcial rozruszac struny glosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozkazujacy glos: -Wstawaj Murdock! Sedzia chce cie widziec! Ross podniosl sie niespiesznie, chociaz tylko sila woli kontrolowal odruchy wszystkich miesni. Jakiekolwiek proby oporu czy dyskusja z tym glina nie mialy teraz sensu. Lepiej zachowywac sie jak maly niegrzeczny, chlopiec, ktory wlasnie zrozumial swe bledy. Taka uleglosc czesto okazywala sie korzystna. Ross nieraz juz mial okazje sie o tym przekonac. Przeszedl do sasiedniego pokoju i z niepewnym usmiechem na twarzy stanal przed mezczyzna, ktory siedzial za sporym biurkiem. Czekal, az ten przemowi don pierwszy. Sedzia Ord Rawie. Co za niefart, ze akurat Krzywy Nos musial dostac jego sprawe. Bedzie musial wysluchac dlugiego kazania, ktore wyglosi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w glowie... -Masz niezle zababrana kartoteke, mlodziencze... Ross wyraznie posmutnial i nieco sie przygarbil. Tylko jego zimne oczy spod wpol przymknietych powiek wciaz bystro blyszczaly. -Tak, prosze pana - rzekl cicho, starajac sie wypowiedziec te slowa lekko drzacym glosem. Nagle jego zachwyt wlasna wysublimowana gra aktorska prysnal jak banka mydlana. Sedzia Rawl nie byl sam w pokoju. Ten cholerny sledczy wciaz tu siedzial i przygladal sie Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka. -Taa, bardzo zababrana jak na zaledwie kilka lat dzialalnosci... - Krzywy Nos tez patrzyl wprost na Rossa, ale na szczescie jego wzrok nie byl nawet w polowie tak napawajacy strachem. - Powinienes zostac skierowany do Sluzby Resocjalizacyjnej... Ross poczul nagle jakis ciezar w zoladku. Slyszal juz o tym nowym projekcie systemu penitencjarnego, a to, co slyszal, nie bylo mile. Drugi raz, odkad wszedl do tego pokoju, jego pewnosc siebie zostala powaznie zachwiana. Ale potem pojawila sie iskierka nadziei. -Upowazniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock. Czego zreszta, biorac pod uwage twoja kartoteke, nie aprobuje w najmniejszym stopniu. Ross poczul, ze strach ustepuje. Jesli propozycja nie podobala sie sedziemu, musiala byc korzystna dla niego, a nie zwykl marnowac okazji. -Istnieje pewien projekt rzadowy, ktory bedzie realizowany przez ochotnikow. Zdaje mi sie, ze zdales pomyslnie wstepne testy. Jesli sie zglosisz, okres spedzony na realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz wiec szanse przydac sie na cos ojczyznie, ktorej do tej pory przynosiles wylacznie wstyd... -A jesli odmowie, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir? -Ja osobiscie uwazam cie za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery... - powiodl dlonia po aktach odnotowujacych wystepki Rossa. -Zglaszam sie do tego projektu, sir! Sedzia parsknal z wyraznym niezadowoleniem, a potem wepchnal rozlozone kartki do segregatora. Odwrocil sie w strone czajacego sie w cieniu mezczyzny. -Oto panski ochotnik, majorze. Ross westchnal z ulga. Pierwsza gorka za nim. Dotad zawsze dopisywalo mu szczescie; wywinie sie i z tej sytuacji. Czlowiek, ktorego sedzia Rawie nazwal majorem, przesunal sie w krag swiatla. Jego spojrzenie wciaz napawalo Rossa niepokojem. Na uzytek Krzywego Nosa mogl przywdziewac rozne maski, ale z tym czlowiekiem, czul to wyraznie, bylaby to tylko strata czasu. -Dziekuje. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada sie najlepiej. Nim Ross zdolal zorientowac sie w sytuacji, szedl juz poslusznie korytarzem. Poczatkowo planowal urwac sie majorowi, gdy tylko wyjda budynku. Moze go potem szukac w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspieli sie w gore po drabinkach przeciwpozarowych. Upokorzony Ross zauwazyl, ze po wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy ciezko, podczas gdy jego starszy o co najmniej pietnascie lat towarzysz nie zdradzal najmniejszych objawow zmeczenia. Wyszli na zasypany sniegiem dach. Major blysnal latarka, naprowadzajac ciemny ksztalt, ktory opadl ku nim z gory. Helikopter! Ross nagle zaczal watpic w slusznosc swego wyboru. -Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebil sie przez halas maszyny. Ton jego donosnego glosu byl tak pozbawiony wszelkich emocji, ze Ross wzdrygnal sie mimowolnie. Chwile potem siedzial juz w kabinie miedzy milczacym majorem i rownie gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywal ponad miasto, ktorego waskie i ciemne uliczki znal jak wlasna kieszen. Swiatla miasta rozmywaly sie w oddali, az wreszcie znikly w mroku nocy i w sniezycy. Przez moment widzial jeszcze oswietlone wstegi autostrad. Nie zadawal jednak zadnych pytan. Ostatecznie bywal juz w zyciu traktowany gorzej niz tylko ignorowany w milczeniu. Maszyna przechylila sie na bok. Mimo to Ross nie mogl dojrzec w dole ani jednego znaku orientacyjnego. Nie mial nawet pojecia, czy leca na polnoc czy na poludnie. Ale zaledwie kilka chwil pozniej dostrzegl szereg czerwonych lamp, swiecacych tak intensywnie, ze ich blask przebijal sie nawet przez gruba kurtyne snieznych platkow. Helikopter osiadl na ziemi. -Wylaz! I znow odruchowo wykonal rozkaz. Stal drzac z zimna posrod snieznej zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyloby moze od biedy na ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni, mrozny wiatr byl bezlitosny. Ktos chwycil Murdocka za ramie i skierowal ku niskiemu budynkowi. Trzask drzwi i Ross oraz towarzyszacy mu oficer wkroczyli w blogoslawiony krag ciepla i swiatla. -Siadaj! Tam! Usiadl poslusznie, wciaz zbyt oszolomiony, by nawet pomyslec o jakichs probach protestu. W pomieszczeniu byli tez inni mezczyzni. Jeden ubrany w dziwaczny kombinezon ochronny, przegladal dokumenty. Ciezki helm zwisal przyczepiony do jego ramienia. Do niego wlasnie podszedl towarzysz Rossa. Przez chwile tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywolal Murdocka ruchem dloni. Ross przeszedl w slad za nim do wewnetrznego pomieszczenia oddzielonego sciana szafek. Z jednej z nich major wydobyl ow cudaczny uniform i przymierzyl go do rozmiaru Rossa. -Dobra - mruknal - Zakladaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubral sie w kombinezon. Gdy zapinal ostatni suwak, oficer wlozyl mu na glowe helm. Drugi z mezczyzn stal juz przy drzwiach. -Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo sniezyca przytrzyma nas tu na dobrze. Wyszli ponownie na ladowisko. Juz helikopter byl dosc zaskakujacym srodkiem transportu, ale maszyna, do ktorej podeszli teraz, wygladala jak przeniesiona wprost z nastepnego stulecia. Smukly pojazd stal pionowo na statecznikach, a ostry dziob mial skierowany wprost w niebo. Z boku wznosilo sie rusztowanie, po ktorym wspieli sie za pilotem do wejscia. Ross niechetnie zajal wskazane mu miejsce. Lezal na plecach z uniesionymi i podkurczonymi nogami, tak ze kolanami niemal dotykal brody. Co gorsza, musial dzielic ciasna kabine z majorem lezacym obok w podobnej pozycji. Opuszczono przezroczysta pokrywe. Byli zamknieci. W ciagu swego krotkiego zycia Ross wiele razy musial stawiac czola strachowi. Nauczyl sie zmuszac swe cialo i umysl do panowania nad tym uczuciem. Ale to, co czul teraz, nie bylo zwyklym strachem - to bylo przerazenie graniczace z panika, tak silne, ze z trudem powstrzymal torsje. Byl zamkniety w przezroczystej trumnie! Nie mial najmniejszego wplywu na to, co sie z nim za chwile stanie, a mial wlasnie stanac twarza w twarz z nieznanym niebezpieczenstwem. To bylo troche za duzo jak na jeden raz. Jak dlugo juz trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracil rachube czasu. Nagle poczul, jakby piesc olbrzyma opadla na jego klatke piersiowa. Walczyl rozpaczliwie o oddech. Caly swiat eksplodowal mu pod czaszka... Przytomnosc wracala powoli. Przez moment myslal, ze utracil wzrok, potem jednak otaczajaca go ciemnosc zaczela zmieniac sie w szarosc... Po dluzszej dopiero chwili dotarlo do niego, ze juz nie lezy na plecach, tylko spoczywa w pozycji siedzacej w fotelu. Caly otaczajacy go swiat drzal w rytmie delikatnej wibracji, ktora przeszywala tez jego cialo. Ross Murdock do tej pory tak dlugo cieszyl sie wolnoscia, gdyz posiadal umiejetnosc szybkiej analizy sytuacji. W ciagu ostatnich pieciu lat rzadko zdarzalo mu sie stawac w obliczu osoby lub wydarzenia, przy ktorych by sie pogubil. A teraz wciaz byl spychany do defensywy i na razie nie bardzo widzial mozliwosc zmiany tego stanu. Patrzyl w ciemnosc w milczeniu, ale wewnatrz jego umyslu wszystkie tryby i koleczka pracowaly intensywnie, az do granicy zatarcia sie. I zaczynal dochodzic do wniosku, ze wszystko, co mu sie przydarzylo dzisiejszego dnia, mialo tylko jeden cel - zachwiac jego pewnoscia siebie i uczynic go uleglym. Dlaczego? Ross zywil jednak niezachwiana wiare w swoje umiejetnosci. Byl tez bystrym obserwatorem. Rozumial wiec sprawy tego swiata jak malo kto w tak mlodym wieku. Wiedzial tez, ze Murdock jest wprawdzie wazny dla Murdocka, ale nie jest zbyt wazny dla calej reszty swiata. A jego kartoteka wygladala na tyle kiepsko, ze sedzia Rawie mogl bez trudu postawic na nim kreske. Chociaz w jednym roznil sie od innych przestepcow - jak dotad wiekszosc zarzutow kierowanych przeciwko niemu opierala sie wylacznie na poszlakach. Pewnie dlatego, ze zawsze dzialal w pojedynke i starannie planowal kazda akcje. Dlaczego jednak Ross Murdock stal sie istotny takze dla innych? Istotny do tego stopnia, ze urzadzono cale to przedstawienie, by nim wstrzasnac? Do czego wlasciwie sie zglosil? Czy mial robic za swinke morska przy testowaniu jakiejs nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w uzyciu broni? Dosc usilnie, musial przyznac, starano sie wytracic go z rownowagi. To milczenie, ten pospiech, ten lot... podtrzymywaly nastroj. Dobrze wiec, bedzie zagubionym przerazonym chlopcem, jesli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, zeby wywiesc w pole majora? Mial wrazenie, ze nie wystarczy. I bylo to wielce przykre wrazenie. Panowala juz gleboka noc. Najwyrazniej zeszli z drogi snieznej burzy, a moze lecieli ponad nia. Przez przezroczysta pokrywe kokpitu widzial jasno swiecace gwiazdy. Brakowalo tylko ksiezyca. Formalne wyksztalcenie Rossa nie bylo imponujace. A jednak swa wiedza zaskakiwal wielu ludzi, ktorym zdarzylo sie miec z nim do czynienia. Spedzil bowiem wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytal ksiazki dotyczace bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze sie przydaje. Co najmniej trzy razy takie wlasnie strzepki zapamietanych wiadomosci pozwolily mu cieszyc sie wolnoscia, raz prawdopodobnie uratowaly mu zycie. Teraz wiec staral sie ulozyc jakas logiczna calosc z rozsypanych fragmentow informacji, jakimi dysponowal. Siedzial w kokpicie jakiejs supernowoczesnej maszyny o napedzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, ze na pewno nie uzywano by jej do nieistotnej misji. A to znaczylo, ze Ross Murdock byl komus bardzo potrzebny. Dawalo to jakas nadzieje na przyszlosc, a on diabelnie potrzebowal tej nadziei. Zaczeka wiec cierpliwie, bedzie gral glupca i nie omieszka miec przy tym szeroko otwartych oczu i uszu. W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuscic terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rzad nie mial baz w co najmniej polowie panstw swiata, by utrzymywac "zimny pokoj"? Co prawda, jesli wysadza go gdzies za granica, ucieczka moze okazac sie trudniejsza, ale szczegolami zajmie sie dopiero, gdy nadejdzie na to czas. Nagle Ross znow znalazl sie w pozycji horyzontalnej, a piesc giganta ponownie opadla na jego piersi. Tym razem nie dostrzegl zadnych swiatel naprowadzajacych na ladowisko. Nie mial nawet pewnosci, czy dotarli do celu, az do momentu, gdy maszyna osiadla twardo na ziemi. Major sprawnie wydostal sie na zewnatrz i Ross mogl przybrac wygodniejsza pozycje. Znow poczul na ramieniu twarda dlon ponaglajaca go do wyjscia. Wyczolgal sie z kabiny i stanal niepewnie na platformie wyladunkowej. Ponizej nie dostrzegl zadnych swiatel, tylko niezmierzone sniezne pole. Widzial za to kilku mezczyzn u podnoza struktury, na ktorej stal. Byl glodny i bardzo zmeczony. Mial nadzieje, ze jesli major zamierza dalej prowadzic swoja gre, poczeka do nastepnego ranka. W miedzyczasie musial sie zorientowac, gdzie wlasciwie sie znalazl. Jesli mial stad wiac, musial wpierw dokladnie przyjrzec sie okolicy. Jednak dlon na jego ramieniu ponaglala go nieublaganie do marszu ku uchylnym drzwiom, ktore o ile widzial, wiodly do wnetrza snieznego pagorka. Albo sniezna zamiec, albo ludzie wykonali tu kawal dobrej maskujacej roboty. Odnosil wrazenie, ze ten sniezny kamuflaz nie byl jednak dzielem przyrody. Tak wygladalo przywitanie Rossa z baza. Nie mozna powiedziec, by dokladnie przyjrzal sie jej zewnetrznym instalacjom. Nastepny dzien byl jednym ciagiem badan lekarskich, tak dokladnych, jakich nigdy jeszcze dotad nie doswiadczyl. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwac i osluchiwac, przeszedl cala serie dziwnych testow, ktorych celu tez oczywiscie nikt nie raczyl mu wyjasnic. Wreszcie zamknieto go w izolatce, bo chyba tak tylko mozna nazwac ciasne pomieszczenie, w ktorym znajdowalo sie jedynie lozko i glosnik w jednym z rogow pod sufitem. Lozko na szczescie bylo znacznie wygodniejsze niz wygladalo. Wyciagnal sie wiec na nim wygodnie i wlepil oczy w glosnik. Jak dotad nie powiedziano mu nic. Sam rowniez nie zadal ani jednego pytania, czekajac spokojnie na koniec tego, co uwazal wylacznie za pojedynek woli. Na razie nie oddal ani piedzi terenu w tej walce. -A teraz sluchaj... - glos dobywajacy sie z glosnika brzmial nieco metalicznie, ale niewatpliwie nalezal do majora Kelgarriesa. Ross przygryzl wargi. Uwaznie obejrzal juz kazdy cal tego pomieszczenia i nie dostrzegl nawet sladu drzwi, ktorymi zostal tu wprowadzony. Majac gole rece za jedyne narzedzie, nie mogl marzyc o wydostaniu sie stad sila, a nawet jesli... ubrany tylko w koszule, luzne spodnie i lekkie skorzane mokasyny, niewiele moglby zdzialac. -... dla identyfikacji - kontynuowal glos. Ross zdal sobie sprawe, ze cos umknelo jego uwadze. Nie mialo to znaczenia. Zdecydowal, ze nie bedzie dluzej uczestniczyl w tej grze. Rozleglo sie szczekniecie, ktore bylo niezawodnym znakiem, ze major sie wylacza. Ale nie nadeszla oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross uslyszal slodkie trele, ktore natychmiast skojarzyl ze spiewem ptakow. Jego znajomosc ptactwa ograniczala sie co prawda do wrobli i parkowych golebi, i zaden z tych gatunkow z pewnoscia nie potrafil tak spiewac, niemniej to z pewnoscia byly odglosy ptakow. Ross odwrocil glowe od glosnika i spojrzal w przeciwleglym kierunku. To, co ujrzal, spowodowalo, ze usiadl gwaltownie, gotow do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku. Sciany tam nie bylo! Zamiast na nia, patrzyl na strome zbocze wzgorza, na ktorego szczycie znajdowal sie jodlowy las przykryty snieznym plaszczem. Zaspy sniezne lezaly tez na samym zboczu, a zapach jodel docieral do Rossa rownie wyraznie jak chlodne podmuchy wiejacego od wzgorza wiatru. Nagle zadrzal caly, gdyz do jego uszu dobieglo odlegle wycie, ktore od wiekow oznaczalo tylko jedno - wolanie glodnego i polujacego wlasnie stada wilkow. Ross nigdy dotad nie slyszal tego dzwieku, ale jego podswiadomosc, z calym jej dziedzictwem genetycznym, rozpoznala go niezawodnie - zew nadciagajacej smierci. Wkrotce tez dostrzegl szare cienie wysuwajace sie spomiedzy drzew. Jego dlonie odruchowo zacisnely sie w piesci, gdy tymczasem rozgladal sie za jakas skuteczniejsza bronia. Trzy sciany pokoju wciaz zamykaly go jak w klatce, a w zasiegu reki mial tylko lozko, na ktorym dotad lezal. Jeden z szarych, smuklych ksztaltow uniosl glowe i patrzyl wprost na niego. Oczy zwierzecia lsnily czerwonym blaskiem. Ross porwal w dlonie koc okrywajacy lozko, zdecydowany zarzucic go na glowe zwierzecia w momencie skoku. Bestia zblizyla sie na sztywnych lapach, z glebi jej gardzieli dobiegl ponury pomruk. Rossowi zdalo sie, ze ten potwor co najmniej dwukrotnie przewyzsza rozmiarami kazdego psa, jakiego kiedykolwiek widzial. Trzymal jednak koc w rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle pojal, ze zwierze nie patrzy wcale na niego, ze koncentruje wzrok na jakims punkcie znajdujacym sie poza jego polem widzenia. Wilk zawarczal wsciekle, obnazajac potezne kly. Rozlegl sie swist powietrza. Zwierze wyskoczylo w gore gwaltownym susem, upadlo z powrotem i potoczylo sie po ziemi, probujac desperacko wgryzc sie klami w drzewce dzidy sterczacej spomiedzy jego zeber. Zaskowyczal jeszcze raz, a potem z pyska pociekla mu struzka krwi. Teraz Ross po prostu zastygl w niemym zdumieniu. Zebral sie w sobie i postapil na trzesacych sie nogach kilka krokow ku umierajacemu wilkowi. Nie byl zdziwiony, gdy jego wyciagnieta reka natrafila na niewidzialna przeszkode. Powoli przesunal dlonia w lewa i w prawa strone, pewien juz teraz, ze dotyka sciany swojej celi. A mimo to oczy wciaz mowily mu, ze znajduje sie na zboczu wzgorza; potwierdzaly to takze uszy i nozdrza. Jeszcze przez moment byl nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalazl wyjasnienie, ktore w pelni go zadowolilo. Spokojnie skinal glowa i rozluzniony usiadl z powrotem na lozku. To musi byc jakas udoskonalona wersja telewizji, taka z symulacja zapachow, podmuchow wiatrow i innych oddzialywan na zmysly, ktore czynily obraz bardziej realnym. Efekt koncowy byl na tyle przekonujacy, iz Ross musial sie napominac, ze tylko oglada film. Wilk byl niewatpliwie martwy. Pozostale sztuki ze stada czmychnely w las, ale poniewaz obraz wciaz trwal, Ross uznal, ze pokaz jeszcze sie nie skonczyl. Wciaz slyszal otaczajace go dzwieki, totez cierpliwie czekal na dalszy rozwoj akcji. Choc w dalszym ciagu nie mial pojecia, czemu ten pokaz mial sluzyc. W polu widzenia pojawil sie czlowiek. Zatrzymal sie nad martwym wilkiem, chwycil go za ogon i uniosl w gore jego tylne lapy. Porownujac rozmiar zabitej bestii do stojacego przed nim czlowieka, Ross uznal, ze nie pomylil sie w pierwszej ocenie - zwierze bylo nadnaturalnych rozmiarow. Czlowiek krzyknal cos przez ramie. Jego slowa brzmialy dla Rossa obco. Dziwnie byl tez ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jesli oceniac go po snieznych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Mial na sobie kubrak z niewyprawionej skory, siegajacy nieco powyzej kolan i sciagniety pasem. Pas ten byl zreszta nieco bardziej skomplikowanym rekodzielem niz kubrak - skladal sie z polaczonych ze soba malych metalowych plytek i podtrzymywal takze wielki sztylet wiszacy w poprzek piersi. Muskularne ramiona mezczyzny okrywal niebieski plaszcz, spiety pod szyja wielka brosza. Buty, rowniez z niewyprawionej skory, siegaly powyzej lydek, a calosci ubioru dopelniala futrzana czapa, spod ktorej widac bylo kosmyki ciemnobrazowych wlosow. Nie mial brody, a jednak blekitnawy cien biegnacy wzdluz jego zuchwy pozwalal sadzic, ze tego akurat dnia nie golil sie. Czy byl Indianinem? Nie. Chociaz skore mial spalona sloncem, z pewnoscia byl bialy. Jego ubior tez w niczym nie przypominal stroju Indian. Mimo dosc prymitywnych szat, przybysza otaczala niezwykla aura dostojenstwa, wladzy i niezachwianej pewnosci siebie. Widac bylo, ze jest kims waznym w swoim swiecie. Po chwili dolaczyl do niego kolejny czlowiek, podobnie odziany, ale w rudobrazowym plaszczu. Podszedl, ciagnac za soba dwa opierajace sie osiolki, ktore trwozliwie wpatrywaly sie w martwego wilka. Oba zwierzaki byly obciazone powiazanymi lina tobolkami. Potem pojawil sie jeszcze jeden mezczyzna z nastepna para oslow. I wreszcie czwarty, tez odziany w skory, z gesta broda na policzkach i szyi. Ten jako jedyny mial odkryta glowe, jego plowe, niemal biale wlosy rozwiewal wiatr. Uklakl nad martwym wilkiem, dobyl noza i sprawnie zdjal skore ze zwierzecia. Jeszcze nim skonczyl, w polu widzenia pojawily sie trzy dalsze pary obladowanych paczkami osiolkow. Wreszcie okrwawiona skora powedrowala do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopnal padle cialo i podazyl za oddalajacymi sie juz powoli towarzyszami. 2 Ross byl tak zaabsorbowany rozgrywajaca sie przed jego oczami scena, ze zaskoczyla go nagla, kompletna ciemnosc, ktora zapadla nie tylko nad miejscem akcji, ale takze wewnatrz celi.-Co... - jego glos zabrzmial glucho w pustym pomieszczeniu, gdyz wraz ze swiatlem umilkly wszelkie dzwieki. Brakowalo nawet delikatnego szumu urzadzen wentylacyjnych, ktorego Ross nawet nie rejestrowal, dopoki ten nie zanikl. Przez wszystkie jego nerwy przebiegl ten sam impuls naglej paniki, ktorego doswiadczyl w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, ze tym razem mogl sie przynajmniej swobodnie poruszac. Ruszyl wiec wolnym krokiem poprzez mrok z wyciagnietymi przed siebie dlonmi, aby namacac sciane. Mial zamiar znalezc ukryte drzwi, ktorymi go tu wprowadzono, i uciec z ciemnej celi. Tutaj! Jego dlon dotknela plaskiej i gladkiej powierzchni sciany. Przesunal po niej reka i nagle trafil na pustke. Mogl poslugiwac sie wylacznie zmyslem dotyku, ale to wystarczylo, by byc pewnym, ze sa tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment zawahal sie, tkniety nagle irracjonalna mysla, ze jesli przestapi prog, znajdzie sie na wzgorzu z wilkami. -Co za glupota! - powiedzial na glos sam do siebie. I wlasnie dlatego, ze czul narastajacy niepokoj, postapil naprzod zdecydowanym krokiem. Pragnal zrobic cos, cokolwiek, co nie bedzie po prostu wykonywaniem rozkazow innych ludzi, ale dzialaniem z wlasnej inicjatywy. Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podazal powoli, gdyz przestrzen za drzwiami tonela w rownie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie, ktore pozostalo za jego plecami. Zdecydowal, ze najlepiej przesuwac sie wzdluz sciany z wyciagnieta przed siebie reka. Kilka krokow dalej utracil nagle kontakt z twarda powierzchnia sciany. Niemal sie przewrocil, wpadajac w mroczna pustke. To byly jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili sciana wrocila na swoje miejsce, a on przywarl do niej z ulga. Potem nastepne drzwi... Ross zatrzymal sie na chwile, probujac uslyszec najcichszy bodaj dzwiek, cos, co upewniloby go, ze nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie uslyszal jednak nic; nie czul nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemnosc zdawala sie przytlaczac go jak gesta czarna maz. I znow sciana sie skonczyla. Ross dotknal krawedzi lewa reka, a prawa wyciagnal przed siebie w mrok. Po chwili wyczul twarda powierzchnie. Luka byla szersza niz jakiekolwiek drzwi. Moze to skrzyzowanie korytarzy? Mial zamiar zbadac to dokladniej, gdy nagle uslyszal dzwieki. Nie byl tu sam. Naglym ruchem przywarl do sciany. Wstrzymal oddech, starajac sie uchwycic nawet najlzejsze odglosy. Odkryl przy tym, ze kompletny brak widocznosci utrudnia takze nasluchiwanie. Nie potrafil zidentyfikowac tych lekkich trzaskow, tego delikatnego szumu... czy to mogl byc ruch powietrza spowodowany przez otwierane drzwi? Po chwili jednak byl pewien, ze cos porusza sie ku niemu na poziomie podlogi. Cos pelznacego, a nie kroczacego... Ross blyskawicznie wycofal sie za rog. Nie mial zamiaru stawiac czola temu, co tam pelzlo. Zbyt duze ryzyko w kompletnych ciemnosciach, ktore w dodatku mogly byc ciemnosciami tylko dla niego. Nie mial raczej do czynienia z czlowiekiem. Odglosy z podlogi byly nieregularne, dzielily je dlugie przerwy. Ross doslyszal rowniez ciezkie sapanie, zupelnie jakby pelznaca istota okupiala kazdy ruch wielkim wysilkiem. Ross staral sie wyprzec ze swego umyslu wizje skradajacego sie w mroku olbrzymiego wilka, weszacego chciwie zapach ofiary. Podswiadomosc nakazywala szybki odwrot, ale zmusil sie do pozostania w miejscu, a nawet wychylil sie nieco zza rogu, starajac sie przebic wzrokiem otaczajaca go ciemnosc i dostrzec, co ku niemu pelznie. Nagle rozblyslo swiatlo. Ross odruchowo zaslonil rekami oslepione oczy. Z podlogi dobiegl go glosny jek przechodzacy w uporczywe krztuszenie sie. Swiatlo, takie jak do tej pory, znow oswietlalo korytarze jednostajnym blaskiem i Ross dostrzegl, ze faktycznie stoi na skrzyzowaniu korytarzy. Przez ulamek sekundy odczul absurdalne zadowolenie, ze wlasciwie ocenil to w ciemnosciach... A na podlodze... To jednak byl czlowiek, a przynajmniej dwunozna istota przypominajaca z ksztaltu czlowieka. Lezal na ziemi o kilka krokow od Rossa. Ale jego cialo i glowa byly owiniete bandazami w stopniu uniemozliwiajacym jakakolwiek blizsza identyfikacje. Jedna z obandazowanych dloni przesunela sie powoli do przodu i cale cialo unioslo sie na niej nieco, przemieszczajac sie o pare centymetrow do przodu. Zanim Ross zdolal sie poruszyc, na przeciwleglym krancu korytarza pojawil sie biegnacy mezczyzna. Murdock rozpoznal w nim majora Kelgarriesa. Zwilzyl bezwiednie wargi, gdy major opadl na kolana przy lezacej na podlodze istocie. -Hardy! Hardy! - glos, ktory Ross znal dotad tylko z twardych komend, brzmial teraz ludzko i cieplo. - Hardy, czlowieku! Major otoczyl ramionami obandazowane cialo. Uniosl lezacego na nogi i podparl. -Juz dobrze, Hardy. Wrociles. Jestes bezpieczny. To jest baza - mowil spokojnie lagodnym glosem, jak ktos uspokajajacy przerazone dziecko. Obandazowane rece, ktore przez moment bily nerwowo powietrze, opadly teraz luzno wzdluz ciala. -Wrocilem... jestem bezpieczny... - glos zza bialej maski brzmial jak ochryply skrzek. -Wrociles i jestes bezpieczny - potwierdzil major. -Ale ciemnosc... znowu... - doszlo zza bandaza. -To tylko awaria systemu energetycznego. Juz w porzadku. Wracaj do lozka. Obandazowana dlon znow uniosla sie nieco i dotknela ramienia Kelgarriesa, jakby chciala sie na nim zacisnac. Osunela sie. -Bezpieczny? -Jak najbardziej, stary - ton majora byl spokojny i zdecydowany. Dopiero teraz Kelgarries uniosl wzrok na Rossa, jakby dotad nie zauwazal jego obecnosci. - Murdock, idz do tamtych drzwi i zawolaj doktora Farella! -Tak jest, sir! - odpowiedz byla rownie automatyczna, jak wykonanie rozkazu. Ross dotarl do wlasciwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumial, co robi. Oczywiscie znowu nikt niczego mu nie wyjasnil. Obandazowany Hardy zostal zabrany przez doktora i dwoch jego asystentow, a major poszedl wraz z nimi, wciaz podtrzymujac chorego. Ross zawahal sie. Byl pewien, ze nie powinien isc za nimi, ale z drugiej strony, nie mogl sie zdecydowac, czy ma dalej zwiedzac nieznane korytarze czy wrocic do swej celi. Czlowiek, ktorego przed chwila zobaczyl, radykalnie zmienil jego poglady na temat projektu, do ktorego tak pochopnie sie zglosil. Nie mial nigdy watpliwosci, ze to cos waznego. Ze moze byc niebezpieczne, tez podejrzewal. Ale co innego abstrakcyjne, blizej nieokreslone niebezpieczenstwo, a co innego tak konkretny i realny widok, jakim byl czolgajacy sie w ciemnosciach Hardy. Juz od pierwszych chwil Ross planowal ucieczke, teraz jednak byl pewien, ze musi stad wiac, i to jak najszybciej, inaczej skonczy w podobnym stanie jak Hardy. -Murdock? Wezwanie zza plecow bylo tak nieoczekiwane, ze Ross odwrocil sie blyskawicznie z zacisnietymi piesciami, gotow do walki jedyna bronia, jaka chwilowo posiadal. Nie wzywal go major ani tez zaden z ludzi, ktorych widzial tu do tej pory i ktorzy zajmowali w bazie wyzsze stanowiska. Stal przed nim nieznajomy, o brazowej skorze. Podobna barwe, moze nieco ciemniejsza, mialy jego wlosy, natomiast oczy byly jasno-blekitne i zupelnie nie pasowaly do reszty. Smagly nieznajomy stal w niedbalej pozie ze swobodnie opuszczonymi wzdluz ciala rekoma i przygladal sie Rossowi, jakby ten byl jakas lamiglowka, ktora nalezalo rozwiazac. A kiedy znow przemowil, jego glos byl calkowicie pozbawiony jakichkolwiek emocji: -Jestem Ashe - przedstawil sie krotko. Powiedzial to takim tonem, jakby mowil: "To jest stol, a to jest krzeslo". Ross tym razem nie zdolal sie opanowac. -Aha, jestes Ashe. Czy powinienem czuc sie zaszczycony? - pytal zaczepnie. Ale obcy zachowal spokoj. Wzruszyl obojetnie ramionami. -Poki co, bedziemy partnerami... -Partnerami w czym? - zapytal Ross, opanowujac nieco irytacje. -Tu sie pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedzial niedbale zapytany i zerknal na zegarek. - Zaraz zadzwonia na posilek. Odwrocil sie na piecie, zanim Ross zdolal cos powiedziec. Rozzloscilo go takie lekcewazenie. Ostatecznie mogl sie powstrzymac od zadawania pytan majorowi i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzielic nieco bardziej wyczerpujacych wyjasnien. -Co to wlasciwie jest? - zapytal, idac za nim. Ashe obejrzal sie przez ramie. -Operacja Retrograde - odparl Ross powstrzymal wybuch. -OK. Ale co sie tutaj robi? Sluchaj, dopiero co widzialem czolgajacego sie po korytarzu faceta, ktory wygladal, jakby go przepuscili przez betoniarke. Co sie tutaj robi? Co my mamy robic? Ku zdumieniu Rossa, Ashe usmiechnal sie lekko albo tylko drgnely mu wargi. -Aha, zaniepokoil cie Hardy? Coz, mamy pewien odsetek porazek. Straty w ludziach sa ograniczane do minimum i naprawde staraja sie dac nam maksymalne wsparcie... -Jakich porazek? -W realizacji operacji. Gdzies przed nimi rozleglo sie przytlumione buczenie. -To sygnal z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem glodny. - Ashe przyspieszyl kroku, jakby Ross Murdock nagle zupelnie przestal dla niego istniec. Ale Ross Murdock jednak istnial i bylo to dla niego dosc istotne. Podazajac za Ashem, stwierdzil, ze ma zamiar zrobic wszystko, by istniec dalej, i to w jednym kawalku. I dlatego mial zamiar dokladnie wypytac kogos, o co tu wlasciwie chodzi. Ku swemu zdziwieniu dostrzegl, ze Ashe jednak zaczekal na niego przed drzwiami, zza ktorych dobiegaly wyrazne odglosy rozmow, a takze przytlumiony szczek kuchennych naczyn i stolowej zastawy. -Dzisiaj nie bedzie duzego tloku - mruknal Ashe. - Mamy troche zawalony tydzien. Tloku faktycznie nie bylo. Piec najblizszych stolow bylo pustych. Wszyscy obecni - Ross naliczyl dziesieciu mezczyzn - zebrali sie przy pozostalych dwoch stolach. Niektorzy juz jedli, a inni wlasnie podchodzili do krzesel, niosac obficie wyladowane jedzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, luzne spodnie i mokasyny - widac stroj ten stanowil cos w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Szesciu mezczyzn nie wyroznialo sie niczym szczegolnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, ze Ross z trudem powstrzymal sie, by nie okazac zaskoczenia. Poniewaz zebrani zdawali sie nie dostrzegac w ich wygladzie nic nienaturalnego, Ross takze rzucal im tylko ukradkowe spojrzenia, stajac za Ashem ze swoja tacka w rekach. Dwoch mezczyzn najwyrazniej pochodzilo ze Wschodu - smagli, skosnoocy, z dlugimi czarnymi wasami. Rozmawiali jednak w jego wlasnym jezyku, i to ze swoboda, ktora sugerowala, ze jest to takze ich jezyk ojczysty. Oprocz imponujacych czarnych wasow wyroznialy ich niebieskiej barwy tatuaze umieszczone na czolach i na grzbietach ruchliwych dloni. Druga para wygladala jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne wlosy, ale za to zaplecione w dlugie warkocze, ktore swobodnie opadaly na ich potezne plecy. Trudno jednak bylo nazwac ich zniewiescialymi, zwazywszy na ich potezne bary, sluszny wzrost i zdecydowanie meskie twarze o niemal kwadratowych zuchwach. -Gordon! - jeden z dlugowlosych olbrzymow na wpol uniosl sie z miejsca, zapraszajac gestem podchodzacego z taca Ashe'a. - Kiedy wrociles? I gdzie jest Sanford? Jeden z Azjatow odlozyl lyzeczke, ktora dotad energicznie mieszal kawe, i zapytal z nieukrywana troska w glosie: -Jeszcze jedna strata? Ashe potrzasnal przeczaco glowa. -Tylko przeniesienie. Sandy zostal w Faktorii Gog i niezle sobie radzi. - Usmiechnal sie szeroko i jego twarz nagle nabrala wyrazu, jakiego Ross nigdy by sie po nim nie spodziewal. - Ani sie obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z handlem, jakby urodzil sie z waga w rece. Azjata rozesmial sie, a potem wskazal glowa Rossa. -Twoj nowy partner, Ashe? Usmiech znikl z twarzy pytanego. Jej wyraz znow stal sie beznamietny. -Chwilowe uzupelnienie. To jest Murdock. Powiedzial to tak lakonicznie, ze Ross znow sie rozzloscil. -Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzal w jego strone, tylko ruchem glowy wskazal obu Azjatow, stawiajac przy tym na stole swoja tacke. - Jansen, Van Wyke - dodal jeszcze, wskazujac blondynow. -Ashe! - od sasiedniego stolu podszedl do nich jeszcze jeden mezczyzna. Byl szczuply, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. Byl tez znacznie mlodszy od pozostalych i znacznie gorzej bylo u niego z samokontrola, jak ocenil Ross. Ten zapewne odpowiedzialby na kilka pytan, gdyby umiejetnie pociagnac go za jezyk - przemknelo mu przez glowe. -Co tam. Kurt? - Ashe zwrocil sie do niego z wyraznym lekcewazeniem, ale nadchodzacy nie dal po sobie poznac obrazy, co spodobalo sie Rossowi. -Slyszales, co sie stalo z Hardym? Feng otworzyl usta, by cos powiedziec, i zastygl tak przez moment. Van Wyke zmarszczyl brwi. Ashe natomiast powoli i dokladnie przezul kes pozywienia i dopiero, gdy go przelknal, odpowiedzial: -Naturalnie. - Jego ton sugerowal wyraznie, iz dla niego jest to tylko zarejestrowanie prostego faktu, a nie powod do robienia dramatu. -Jest caly zmiazdzony... kaput... - lekko drzacy na poczatku glos Kurta nabral teraz mocy. - Torturowany! Ashe spojrzal nan chlodno. -Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego? Jednak Kurt nie dal sie zgasic. -Oczywiscie, ze nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to nie znaczy, ze cos takiego nie moze przydarzyc sie u mnie albo u ciebie, albo u was! - wskazal palcem Fenga, a potem obu blondynow. -Mozesz takze spasc w nocy z lozka i skrecic sobie kark -zauwazyl chlodno Jansen. - Idz, wyplacz sie na ramieniu Millairda, jesli masz z tym problem. Przedstawiono ci zagrozenia na wstepie. Wiesz, po co tu jestes, wiesz, co sie moze stac... Ross poczul na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. Wciaz nie mial pojecia, co tu robi, ale postanowil o nic nie pytac tych ludzi. Sadzil, ze czescia ich treningu jest wlasnie zachowywanie w tajemnicy tego, co sie tu dzieje. Powsciagnie wiec swoja ciekawosc, az do spotkania sam na sam z Kurtem. Moze wtedy uda mu sie cos z niego wyciagnac. Na razie wiec jadl spokojnie i zdawal sie w ogole nie interesowac cala wymiana zdan. -Wiec macie zamiar powtarzac tylko: "Tak, sir", "Nie, sir", na kazdy rozkaz... Hodaki uderzyl w blat stolu otwarta dlonia. -Po cholere blaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jestesmy wysylani. Hardy mial pecha i nie byla to wina projektu. To sie juz zdarzalo i moze sie jeszcze zdarzac... -Wlasnie o tym mowie! Chcesz, zeby przydarzylo sie tobie? Zdaje sie, ze ci dzikusi w twoim swiecie tez umieja dobrze oprawiac wiezniow? -Oj, zamknij sie! - Jansen wstal zirytowany. A poniewaz przewyzszal Kurta o dobre dwadziescia centymetrow i prawdopodobnie moglby go z latwoscia zlamac wpol na kolanie, jego zyczeniu stalo sie za dosc. - Jesli masz jakies zazalenia, zglos sie do Millairda. I posluchaj, czlowieczku - dotknal swym wielkim paluchem piersi Kurta - najlepiej poczekaj z tym, az sam pojdziesz na pierwsza akcje. Dopiero potem glosno protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a Hardy mial wielkiego pecha. I tyle. Wydostalismy go jednak stamtad i to bylo jego szczescie. On sam bedzie pierwszym, ktory ci to powie - przeciagnal sie. - Zagralbym, Ashe? Hodaki? -Zawsze nerwowy - mruknal Ashe, skinal jednak glowa, podobnie jak drobny Azjata. Feng usmiechnal sie do Rossa. -Ci trzej zawsze probuja pokonac sie nawzajem, ale jak dotad pojedynki pozostaja nierozstrzygniete. Mamy jednak nadzieje, ze kiedys wreszcie... Tak wiec Ross nie mial okazji zamienic ani slowa z Kurtem. Gdy skonczyli posilek, wkroczyl wraz z pozostalymi na cos w rodzaju malej areny z miejscem dla graczy z jednej strony i polkolem siedzen z drugiej. To, co nastapilo potem, wciagnelo Rossa rownie silnie, jak ogladana wczesniej scena lowow na wilki. Tu tez mogl ogladac walke, choc nie bylo to fizyczne starcie. Ci trzej ludzie nie tylko roznili sie proporcjami ciala, ale takze, jak wkrotce zrozumial, w zupelnie inny sposob podchodzili do pojawiajacych sie na ich drodze problemow. Na razie usiedli ze skrzyzowanymi nogami, stajac sie wierzcholkami rownobocznego trojkata. Ashe spojrzal najpierw na jasnowlosego olbrzyma, a potem na drobnego Azjate. -Teren? - spytal krotko. -Wewnetrzne rowniny! - odpowiedzieli rownoczesnie, a potem rozesmiali sie, spogladajac po sobie nawzajem. Ashe takze zachichotal. -Staramy sie byc dzisiaj sprytni, chlopcy? Dobra, rowniny. Dotknal otwarta dlonia podloza areny przed soba i ku zdumieniu Rossa swiatla wokol graczy pociemnialy, okrywajac ich cieniem, natomiast cala podloga pomiedzy nimi zamienila sie w miniaturowy swiat. Dostrzegal nawet wysokie stepowe trawy kolyszace sie pod delikatnymi podmuchami wiatru. -Czerwone! -Niebieskie! -Zolte! W ciemnosci zabrzmialy niemal jednoczesnie trzy glosy graczy, a na te komendy na planszy pojawily sie malenkie swiatelka w zadanych kolorach. -Czerwone - karawana! - Ross rozpoznal bas Jansena. -Niebieskie -jezdzcy! - zabrzmial niemal rownoczesnie glos Hodakiego. -Zolte - nieznany czynnik. Rozleglo sie westchnienie, ktore - przysiaglby Ross - pochodzilo od Jansena. -Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym? -Nie. Plemie podczas wedrowki. -Aha - uslyszal Ross mrukniecie Hodakiego. Niemal wyobrazil sobie jego wzruszenie ramion. Gra sie rozpoczela. Ross slyszal co nieco o szachach, o grach wojennych rozgrywanych miniaturowymi armiami i okretami i o innych grach, ktore wymagaly od grajacych szybkich reakcji i wycwiczonej pamieci. Ale to, co ogladal, bylo polaczeniem ich wszystkich i jeszcze czyms o wiele wiecej. Gdy tylko pozwolil swobodnie dzialac swojej wyobrazni, natychmiast ruchome swiatelka zmienily siew nomadow, kupiecka karawane, w wedrujacy szczep. Mogl obserwowac wyrafinowane formowanie szykow, bitwy, drobne zwyciestwa w potyczkach, za ktorymi czesto nastepowaly strategiczne porazki... Ta gra mogla trwac calymi godzinami. Wokol siebie slyszal ozywione dyskusje, a czesto i sprzeczki widzow, ktorzy jednak starali sie wyglaszac swoje opinie na tyle wyciszonymi glosami, by nie wplywac na decyzje graczy. Ross sam nie mogl powstrzymac drzenia emocji, gdy karawana ledwie uniknela zastawionej na nia chytrej pulapki; ledwie tez pohamowal swoj entuzjazm, gdy wedrujacy szczep zostal zmuszony do ucieczki. Byla to niewatpliwie najbardziej fascynujaca gra, jaka zdarzylo mu sie kiedykolwiek ogladac. Szybko tez zdal sobie sprawe, ze trzej grajacy mezczyzni sa prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne zdolnosci prowadzily jednak do sytuacji patowej, w ktorej daleko bylo do osiagniecia zdecydowanej przewagi przez ktoras ze stron. Wreszcie Jansen rozesmial sie, gdy czerwona linia karawany uformowala scisly szyk. -Warowny oboz przy zrodle - oznajmil - ale z licznymi posterunkami zewnetrznymi. Natychmiast kilka czerwonych swiatelek rozjarzylo sie wokol glownej pozycji. -I beda tak stali po wsze czasy. Mozemy utrzymac te pozycje az do dnia sadu ostatecznego i nikt sie nie przelamie. -Nie - zaprotestowal Hodaki - pewnego dnia warty popelnia blad, a wtedy... -Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjada? - zakpil Jansen. - Coz to bedzie za dzien! Ale na razie rozejm. -Zgoda! Swiatla areny pogasly i zielone stepy znikly z pola widzenia. -Gdy tylko zapragniecie rewanzu, jestem gotow - to byl glos Ashe'a. Jansen usmiechnal sie szeroko. -Musimy to odlozyc na jakis miesiac. Jutro wyruszamy. I wy tez uwazajcie na siebie, chlopaki. Nie mam ochoty szukac innych partnerow do gry, kiedy wroce. Ross z trudem wyzwalal sie spod panowania iluzji, ktora ogarnela jego zmysly na czas rozgrywki. Mimo to poczul delikatne dotkniecie na ramieniu i spojrzal w tamtym kierunku. Stal za nim Kurt, pozornie interesujacy sie wylacznie krotka sprzeczka Jansena i Hodakiego, ktora wybuchla prawie natychmiast, gdy przyszlo do podliczania punktow. -Dzis w nocy - wyszeptal Kurt. O tak. Chetnie pogada z Kurtem na osobnosci. Dzis w nocy albo przy jakiejkolwiek nadarzajacej sie sposobnosci. Mial zamiar sie dowiedziec, co trzyma w sekrecie to dziwaczne towarzystwo. 3 Ross przywarl do sciany tonacego w mroku pokoju i obserwowal uchylajace sie powoli drzwi. Obudzil go lekki odglos szurania na zewnatrz i byl teraz gotowy do skoku jak dziki kot. Nie rzucil sie jednak od razu na osobe, ktora wsliznela sie do ciemnego pomieszczenia. Zaczekal spokojnie, az tajemniczy gosc podejdzie do lozka, i dopiero wtedy plynnym ruchem przymknal drzwi, blokujac dojscie do nich.-Kim jestes? - zapytal ostrym szeptem. Uslyszal jeden, moze dwa szybkie oddechy, a potem cichy smiech w ciemnosciach. -Gotowy? Akcent przybysza nie pozostawial watpliwosci, z kim ma do czynienia - Kurt skladal mu zapowiedziana wizyte. -A sadziles, ze nie bede? -Nie. - Nie czekajac na zaproszenie, przysiadl na brzegu lozka. - Inaczej nie tracilbym czasu, Murdock. Ty jestes... ty masz jaja. Widzisz, troche o tobie slyszalem. Tak jak ja zostales wrobiony w te gre. Powiedz, czy to prawda, ze widziales dzis w nocy Hardy'ego? -Duzo slyszysz, prawda? - Ross nie zamierzal ulatwiac mu sprawy. -Slysze, widze i sporo sie ucze. Wiecej niz te gaduly i major z jego rozkazami. Mozesz mi wierzyc! Widziales Hardy'ego. Chcesz wygladac tak jak on? -A jest takie niebezpieczenstwo? -Niebezpieczenstwo! - parsknal Kurt. - Niebezpieczenstwo... czlowieku, ty nie wiesz, co znaczy to slowo. Jeszcze nie wiesz. Wiec pytam cie jeszcze raz - chcesz skonczyc tak jak Hardy? Poki co nie pochwycili cie w swoje wnyki, dlatego tutaj jestem. I jesli dobrze zrozumiesz, co do ciebie mowie, zwiejesz stad, zanim nagraja cie na tasme. -Nagraja na tasme? Kurt rozesmial sie, ale przez ten smiech przebijal gniew, nie wesolosc. -A tak. Znaja tu sporo sztuczek. To sa wszystko mozgowcy, jajoglowi i maja wiele ciekawych gadzetow. Wpuszczaja cie w taka maszyne i nagrywaja. A potem, moj chlopcze, nie mozesz opuscic bazy, nie wlaczajac przy tym systemu alarmowego. Proste, co? Wiec jesli chcesz stad wiac, musisz to zrobic, zanim cie zarejestruja. Murdock nie ufal Kurtowi, ale mimo to sluchal go bardzo uwaznie. Jego argumenty brzmialy przekonujaco, zwlaszcza dla kogos, kto tak jak Ross byl ignorantem, jesli chodzi o stan wspolczesnej techniki. Prawde rzeklszy, wierzyl, ze wszystkie wynalazki techniczne sa mozliwe, jesli nie teraz, to w nieodleglej przyszlosci. -Musieli wiec nagrac i ciebie - zauwazyl. Kurt znow sie rozesmial, ale tym razem byl rozbawiony. -Tak sadza. Tyle, ze nie sa az tak sprytni, jak sadza, ani oni, ani major, ani nawet Millaird. Nic z tego. Mam realna szanse wydostania sie stad, tylko ze nie moge tego dokonac sam. Dlatego czekalem, az sprowadza nowego faceta, z ktorym bede mogl pogadac, zanim przyszpila go tu na dobre. Jestes przeciez twardy, Murdock? Widzialem twoje papiery i nie sadze, zebys zjawil sie tutaj z intencja pozostania? Wiec wlasnie masz szanse nawiac stad z kims, kto zna wyjscie awaryjne. Nie bedziesz mial drugi raz takiej szansy. Im dluzej Kurt mowil, tym bardziej byl wiarygodny. Ross pozbyl sie juz czesci swych podejrzen. To prawda, ze zamierzal stad uciec przy pierwszej nadarzajacej sie sposobnosci i jesli Kurt mial jakis powazny plan, tym lepiej. Oczywiscie mozliwe, ze Kurt go tylko podpuszcza, testuje, ale mimo to byla to szansa, z ktorej musial skorzystac. -Sluchaj Murdock, moze ty myslisz, ze latwo stad uciec? Czy wiesz, chlopie, gdzie my jestesmy? Jestesmy tak blisko bieguna polnocnego, ze wlasciwie moglibysmy byc i na nim. Masz zamiar wracac do domu kilkaset mil przez sniegi i lody? Mila wycieczka, co? Bo ja mysle, ze nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map i partnera, ktory zna nieco to miejsce. -Jak wiec uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdow? Ja nie jestem pilotem. A ty? -Maja tu tez inne pojazdy. To miejsce jest objete scisla tajemnica. Nawet samoloty nie laduja tu za czesto z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzies ty sie uchowal? Nie wiesz, ze Czerwoni zawsze wesza wokol takich rzeczy? Ci goscie tutaj sledza Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie strony graja swoje gierki. Nasze dostawy przyjezdzaja tutaj na kotach. -Kotach? -Plugach snieznych, takich traktorach - powiedzial Kurt niecierpliwie. - Nasze zapasy sa skladowane o pare mil na poludnie i raz w miesiacu kot jedzie, by czesc przywiezc. Prowadzenie kota to zadna sztuka, a potrafi przebijac sie przez snieg. -Jak daleko na poludnie? - spytal sceptycznie Ross. Nawet przy zalozeniu, ze Kurt mowil prawde, podroz przez arktyczne pustkowia ukradzionym plugiem wydawala mu sie, delikatnie mowiac, ryzykowna. Murdock mial, co prawda, dosc mgliste pojecie o regionach polarnych, ale byl pewien, ze latwo mozna tam stracic zycie. -Moze ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i zamierzam zaryzykowac. Myslisz, ze rzucam sie w to na slepo? No tak, oczywiscie. Ross juz wczesniej ocenil swego goscia jako kogos, kto przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie byl z tych, ktorzy ryzykowaliby, bez dokladnie opracowanego planu. -No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie? -Przemysle to. Daj mi troche czasu. -Kiedy wlasnie nie mamy czasu, chlopie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla ciebie nie bedzie stad wyjscia. -Powiedzmy, ze zdradzisz mi, jak mozna oszukac tasme -powiedzial ostroznie Ross. -Tego, niestety, zrobic nie moge, bo jest to scisle zwiazane z budowa mojego mozgu. Nie otworze dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mna dzisiaj albo musze zaczekac na nastepnego faceta, ktory tu wyladuje. Kurt wstal. Ostatnie slowa wypowiedzial na tyle zdecydowanie, ze Ross wiedzial, iz faktycznie nie ma innej mozliwosci. A mimo to, wahal sie. Oczywiscie pragnal wolnosci, zwlaszcza ze niezbyt podobalo mu sie to, co dotad tu zobaczyl. Ale nie ufal tez Kurtowi, nawet nie mogl sie zmusic, by go polubic. Inna sprawa, ze rozumial go znacznie lepiej niz Ashe'a i pozostalych. Z Kurtem bylby na znajomym terenie. -Wiec dzisiaj - powtorzyl powoli. -Tak, dzisiaj! - W glosie Kurta pojawilo sie zniecierpliwienie, gdy dostrzegl, ze jego rozmowca wyraznie sie waha. - Przygotowuje sie juz od dluzszego czasu, ale musi byc nas dwoch. Musimy sie zmieniac przy prowadzeniu kota. Nie bedzie czasu na odpoczynek, dopoki nie znajdziemy sie daleko na poludniu. Mowie ci, to nie bedzie trudne. Po drodze sa ukryte sklady zywnosci na wypadek naglej potrzeby. Mam mape, na ktorej zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to? Kiedy Ross nie odpowiedzial. Kurt podszedl do niego i rzekl: -Pamietasz, co sie stalo z Hardy'm? Nie byl pierwszy i na pewno nie bedzie ostatni. Majatu dosc duze zuzycie ludzi. Dlatego zreszta tak szybko tu trafiles. Radze ci, lepiej jedz ze mna, zamiast ryzykowac zycie na wypadzie. -A co to jest wypad? -Aha, jeszcze cie nie wprowadzili? Wypad to krotka wycieczka w przeszlosc. Nie w taka mila i przyjemna przeszlosc, o jakiej czytales bajki jako dzieciak. Nie, wysylaja w jakies dzikie czasy, sprzed znanej historii... -Alez to niemozliwe! -Tak? Widziales dzisiaj tych dwoch blond dryblasow? Jak myslisz, po co im te dlugie warkocze? Poniewaz oni podrozuja do czasow, w ktorych wojownicy nosili takie warkoczyki... i do tego wielkie topory, ktorymi potrafili rozlupac czlowieka na pol! A Hodaki i jego partner? Slyszales o Tatarach? Moze i nie slyszales, ale ci goscie kiedys zdobyli polowe Europy. Ross przelknal sline. Juz sobie przypomnial, ze kiedys widzial ryciny przedstawiajace wojownikow z dlugimi warkoczami - wikingow. A Tatarzy? Ogladal film o kims, kto nazywal sie Chan... Dzyngis Chan. Ale przeciez podroz w przeszlosc jest niemozliwa! Oczywiscie, pamietal te sceny z dzisiejszego ranka. Lowce wilkow i ludzi w nie wyprawionych skorach. Zaden z nich z pewnoscia nie pochodzil z jego swiata. Czyzby Kurt jednak mowil prawde? Scena, ktora dane mu bylo ogladac, przemawiala na korzysc tej tezy. -Zalozmy, ze zostaniesz poslany do miejsca, gdzie nie lubia obcych - ciagnal Kurt. - Wtedy naprawde wpadles. To wlasnie przydarzylo sie Hardy'emu i uwierz mi, nie bylo to szczegolnie mile, o nie. -Ale po co? Kurt tylko prychnal. -Tego ci nie powiedza, dopoki nie nadejdzie czas twojego pierwszego wypadu. Ja nawet nie chce wiedziec, po co. Ale wiem na pewno, ze nie mam zamiaru trafic w jakas dzicz, gdzie jakis jaskiniowiec moze