ANDRE NORTON Tajni Agenci Czasu TOM I CYKLU ROSS MURDOCK (Tlumacz: Robert Prylinski) www.scan-dal.prv.pl l Komus, kto by zajrzal przypadkiem do izby zatrzyman, siedzacy tam mlody czlowiek nie wydalby sie zbyt grozny. Wzrostem wprawdzie przewyzszal nieco przecietnego mezczyzne, ale nie na tyle, by zwracalo to uwage. Brazowe wlosy byly obciete krotko, a niemal chlopieca twarz nie wyrozniala sie zadnymi szczegolnymi cechami... no, chyba ze ktos spojrzalby w jasnoszare oczy i uchwycil ten szczegolny chlod bijacy z ich glebi.Jego ubior rowniez charakteryzowal sie prostota. Ktos tak ubrany mogl z latwoscia roztopic sie w tlumie ludzi przemierzajacych labirynty ulic miasta konca dwudziestego stulecia. Ale pod mimikra, niezbedna do przezycia w srodowisku, ktore zawsze uznawal za wrogie, kryla sie prawdziwa osobowosc Murdocka - kipiaca energia i czasem ledwie kontrolowana agresja. Wiezien doskonale zdawal sobie sprawe, ze jest uwaznie obserwowany przez straznika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazal, ze zauwaza jego obecnosc. Czy ten podstarzaly gliniarz oczekuje jakiejs reakcji? No wiec, nic z tego. Tym razem prawo mocno pochwycilo Rossa w swoje ciezkie lapy. Ciekawe, dlaczego jeszcze sie z nim cackaja? Czemu mialo sluzyc to pranie mozgu dzisiejszego ranka? Ross Murdock zostal zepchniety do defensywy, a bardzo tego nie lubil. Musial mocno wysilac swoj bystry umysl, by ominac rafy czajace sie miedzy podstepnymi pytaniami sledczego, i wciaz jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwal odlegle wrazenie strachu, jaki byl wowczas jego udzialem. Drzwi izby zatrzyman otworzyly sie gwaltownie. Ross opanowal odruchowa chec zwrocenia glowy w tamtym kierunku. Uslyszal tylko kaszlniecie straznika -jakby ten chcial rozruszac struny glosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozkazujacy glos: -Wstawaj Murdock! Sedzia chce cie widziec! Ross podniosl sie niespiesznie, chociaz tylko sila woli kontrolowal odruchy wszystkich miesni. Jakiekolwiek proby oporu czy dyskusja z tym glina nie mialy teraz sensu. Lepiej zachowywac sie jak maly niegrzeczny, chlopiec, ktory wlasnie zrozumial swe bledy. Taka uleglosc czesto okazywala sie korzystna. Ross nieraz juz mial okazje sie o tym przekonac. Przeszedl do sasiedniego pokoju i z niepewnym usmiechem na twarzy stanal przed mezczyzna, ktory siedzial za sporym biurkiem. Czekal, az ten przemowi don pierwszy. Sedzia Ord Rawie. Co za niefart, ze akurat Krzywy Nos musial dostac jego sprawe. Bedzie musial wysluchac dlugiego kazania, ktore wyglosi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w glowie... -Masz niezle zababrana kartoteke, mlodziencze... Ross wyraznie posmutnial i nieco sie przygarbil. Tylko jego zimne oczy spod wpol przymknietych powiek wciaz bystro blyszczaly. -Tak, prosze pana - rzekl cicho, starajac sie wypowiedziec te slowa lekko drzacym glosem. Nagle jego zachwyt wlasna wysublimowana gra aktorska prysnal jak banka mydlana. Sedzia Rawl nie byl sam w pokoju. Ten cholerny sledczy wciaz tu siedzial i przygladal sie Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka. -Taa, bardzo zababrana jak na zaledwie kilka lat dzialalnosci... - Krzywy Nos tez patrzyl wprost na Rossa, ale na szczescie jego wzrok nie byl nawet w polowie tak napawajacy strachem. - Powinienes zostac skierowany do Sluzby Resocjalizacyjnej... Ross poczul nagle jakis ciezar w zoladku. Slyszal juz o tym nowym projekcie systemu penitencjarnego, a to, co slyszal, nie bylo mile. Drugi raz, odkad wszedl do tego pokoju, jego pewnosc siebie zostala powaznie zachwiana. Ale potem pojawila sie iskierka nadziei. -Upowazniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock. Czego zreszta, biorac pod uwage twoja kartoteke, nie aprobuje w najmniejszym stopniu. Ross poczul, ze strach ustepuje. Jesli propozycja nie podobala sie sedziemu, musiala byc korzystna dla niego, a nie zwykl marnowac okazji. -Istnieje pewien projekt rzadowy, ktory bedzie realizowany przez ochotnikow. Zdaje mi sie, ze zdales pomyslnie wstepne testy. Jesli sie zglosisz, okres spedzony na realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz wiec szanse przydac sie na cos ojczyznie, ktorej do tej pory przynosiles wylacznie wstyd... -A jesli odmowie, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir? -Ja osobiscie uwazam cie za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery... - powiodl dlonia po aktach odnotowujacych wystepki Rossa. -Zglaszam sie do tego projektu, sir! Sedzia parsknal z wyraznym niezadowoleniem, a potem wepchnal rozlozone kartki do segregatora. Odwrocil sie w strone czajacego sie w cieniu mezczyzny. -Oto panski ochotnik, majorze. Ross westchnal z ulga. Pierwsza gorka za nim. Dotad zawsze dopisywalo mu szczescie; wywinie sie i z tej sytuacji. Czlowiek, ktorego sedzia Rawie nazwal majorem, przesunal sie w krag swiatla. Jego spojrzenie wciaz napawalo Rossa niepokojem. Na uzytek Krzywego Nosa mogl przywdziewac rozne maski, ale z tym czlowiekiem, czul to wyraznie, bylaby to tylko strata czasu. -Dziekuje. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada sie najlepiej. Nim Ross zdolal zorientowac sie w sytuacji, szedl juz poslusznie korytarzem. Poczatkowo planowal urwac sie majorowi, gdy tylko wyjda budynku. Moze go potem szukac w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspieli sie w gore po drabinkach przeciwpozarowych. Upokorzony Ross zauwazyl, ze po wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy ciezko, podczas gdy jego starszy o co najmniej pietnascie lat towarzysz nie zdradzal najmniejszych objawow zmeczenia. Wyszli na zasypany sniegiem dach. Major blysnal latarka, naprowadzajac ciemny ksztalt, ktory opadl ku nim z gory. Helikopter! Ross nagle zaczal watpic w slusznosc swego wyboru. -Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebil sie przez halas maszyny. Ton jego donosnego glosu byl tak pozbawiony wszelkich emocji, ze Ross wzdrygnal sie mimowolnie. Chwile potem siedzial juz w kabinie miedzy milczacym majorem i rownie gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywal ponad miasto, ktorego waskie i ciemne uliczki znal jak wlasna kieszen. Swiatla miasta rozmywaly sie w oddali, az wreszcie znikly w mroku nocy i w sniezycy. Przez moment widzial jeszcze oswietlone wstegi autostrad. Nie zadawal jednak zadnych pytan. Ostatecznie bywal juz w zyciu traktowany gorzej niz tylko ignorowany w milczeniu. Maszyna przechylila sie na bok. Mimo to Ross nie mogl dojrzec w dole ani jednego znaku orientacyjnego. Nie mial nawet pojecia, czy leca na polnoc czy na poludnie. Ale zaledwie kilka chwil pozniej dostrzegl szereg czerwonych lamp, swiecacych tak intensywnie, ze ich blask przebijal sie nawet przez gruba kurtyne snieznych platkow. Helikopter osiadl na ziemi. -Wylaz! I znow odruchowo wykonal rozkaz. Stal drzac z zimna posrod snieznej zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyloby moze od biedy na ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni, mrozny wiatr byl bezlitosny. Ktos chwycil Murdocka za ramie i skierowal ku niskiemu budynkowi. Trzask drzwi i Ross oraz towarzyszacy mu oficer wkroczyli w blogoslawiony krag ciepla i swiatla. -Siadaj! Tam! Usiadl poslusznie, wciaz zbyt oszolomiony, by nawet pomyslec o jakichs probach protestu. W pomieszczeniu byli tez inni mezczyzni. Jeden ubrany w dziwaczny kombinezon ochronny, przegladal dokumenty. Ciezki helm zwisal przyczepiony do jego ramienia. Do niego wlasnie podszedl towarzysz Rossa. Przez chwile tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywolal Murdocka ruchem dloni. Ross przeszedl w slad za nim do wewnetrznego pomieszczenia oddzielonego sciana szafek. Z jednej z nich major wydobyl ow cudaczny uniform i przymierzyl go do rozmiaru Rossa. -Dobra - mruknal - Zakladaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubral sie w kombinezon. Gdy zapinal ostatni suwak, oficer wlozyl mu na glowe helm. Drugi z mezczyzn stal juz przy drzwiach. -Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo sniezyca przytrzyma nas tu na dobrze. Wyszli ponownie na ladowisko. Juz helikopter byl dosc zaskakujacym srodkiem transportu, ale maszyna, do ktorej podeszli teraz, wygladala jak przeniesiona wprost z nastepnego stulecia. Smukly pojazd stal pionowo na statecznikach, a ostry dziob mial skierowany wprost w niebo. Z boku wznosilo sie rusztowanie, po ktorym wspieli sie za pilotem do wejscia. Ross niechetnie zajal wskazane mu miejsce. Lezal na plecach z uniesionymi i podkurczonymi nogami, tak ze kolanami niemal dotykal brody. Co gorsza, musial dzielic ciasna kabine z majorem lezacym obok w podobnej pozycji. Opuszczono przezroczysta pokrywe. Byli zamknieci. W ciagu swego krotkiego zycia Ross wiele razy musial stawiac czola strachowi. Nauczyl sie zmuszac swe cialo i umysl do panowania nad tym uczuciem. Ale to, co czul teraz, nie bylo zwyklym strachem - to bylo przerazenie graniczace z panika, tak silne, ze z trudem powstrzymal torsje. Byl zamkniety w przezroczystej trumnie! Nie mial najmniejszego wplywu na to, co sie z nim za chwile stanie, a mial wlasnie stanac twarza w twarz z nieznanym niebezpieczenstwem. To bylo troche za duzo jak na jeden raz. Jak dlugo juz trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracil rachube czasu. Nagle poczul, jakby piesc olbrzyma opadla na jego klatke piersiowa. Walczyl rozpaczliwie o oddech. Caly swiat eksplodowal mu pod czaszka... Przytomnosc wracala powoli. Przez moment myslal, ze utracil wzrok, potem jednak otaczajaca go ciemnosc zaczela zmieniac sie w szarosc... Po dluzszej dopiero chwili dotarlo do niego, ze juz nie lezy na plecach, tylko spoczywa w pozycji siedzacej w fotelu. Caly otaczajacy go swiat drzal w rytmie delikatnej wibracji, ktora przeszywala tez jego cialo. Ross Murdock do tej pory tak dlugo cieszyl sie wolnoscia, gdyz posiadal umiejetnosc szybkiej analizy sytuacji. W ciagu ostatnich pieciu lat rzadko zdarzalo mu sie stawac w obliczu osoby lub wydarzenia, przy ktorych by sie pogubil. A teraz wciaz byl spychany do defensywy i na razie nie bardzo widzial mozliwosc zmiany tego stanu. Patrzyl w ciemnosc w milczeniu, ale wewnatrz jego umyslu wszystkie tryby i koleczka pracowaly intensywnie, az do granicy zatarcia sie. I zaczynal dochodzic do wniosku, ze wszystko, co mu sie przydarzylo dzisiejszego dnia, mialo tylko jeden cel - zachwiac jego pewnoscia siebie i uczynic go uleglym. Dlaczego? Ross zywil jednak niezachwiana wiare w swoje umiejetnosci. Byl tez bystrym obserwatorem. Rozumial wiec sprawy tego swiata jak malo kto w tak mlodym wieku. Wiedzial tez, ze Murdock jest wprawdzie wazny dla Murdocka, ale nie jest zbyt wazny dla calej reszty swiata. A jego kartoteka wygladala na tyle kiepsko, ze sedzia Rawie mogl bez trudu postawic na nim kreske. Chociaz w jednym roznil sie od innych przestepcow - jak dotad wiekszosc zarzutow kierowanych przeciwko niemu opierala sie wylacznie na poszlakach. Pewnie dlatego, ze zawsze dzialal w pojedynke i starannie planowal kazda akcje. Dlaczego jednak Ross Murdock stal sie istotny takze dla innych? Istotny do tego stopnia, ze urzadzono cale to przedstawienie, by nim wstrzasnac? Do czego wlasciwie sie zglosil? Czy mial robic za swinke morska przy testowaniu jakiejs nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w uzyciu broni? Dosc usilnie, musial przyznac, starano sie wytracic go z rownowagi. To milczenie, ten pospiech, ten lot... podtrzymywaly nastroj. Dobrze wiec, bedzie zagubionym przerazonym chlopcem, jesli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, zeby wywiesc w pole majora? Mial wrazenie, ze nie wystarczy. I bylo to wielce przykre wrazenie. Panowala juz gleboka noc. Najwyrazniej zeszli z drogi snieznej burzy, a moze lecieli ponad nia. Przez przezroczysta pokrywe kokpitu widzial jasno swiecace gwiazdy. Brakowalo tylko ksiezyca. Formalne wyksztalcenie Rossa nie bylo imponujace. A jednak swa wiedza zaskakiwal wielu ludzi, ktorym zdarzylo sie miec z nim do czynienia. Spedzil bowiem wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytal ksiazki dotyczace bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze sie przydaje. Co najmniej trzy razy takie wlasnie strzepki zapamietanych wiadomosci pozwolily mu cieszyc sie wolnoscia, raz prawdopodobnie uratowaly mu zycie. Teraz wiec staral sie ulozyc jakas logiczna calosc z rozsypanych fragmentow informacji, jakimi dysponowal. Siedzial w kokpicie jakiejs supernowoczesnej maszyny o napedzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, ze na pewno nie uzywano by jej do nieistotnej misji. A to znaczylo, ze Ross Murdock byl komus bardzo potrzebny. Dawalo to jakas nadzieje na przyszlosc, a on diabelnie potrzebowal tej nadziei. Zaczeka wiec cierpliwie, bedzie gral glupca i nie omieszka miec przy tym szeroko otwartych oczu i uszu. W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuscic terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rzad nie mial baz w co najmniej polowie panstw swiata, by utrzymywac "zimny pokoj"? Co prawda, jesli wysadza go gdzies za granica, ucieczka moze okazac sie trudniejsza, ale szczegolami zajmie sie dopiero, gdy nadejdzie na to czas. Nagle Ross znow znalazl sie w pozycji horyzontalnej, a piesc giganta ponownie opadla na jego piersi. Tym razem nie dostrzegl zadnych swiatel naprowadzajacych na ladowisko. Nie mial nawet pewnosci, czy dotarli do celu, az do momentu, gdy maszyna osiadla twardo na ziemi. Major sprawnie wydostal sie na zewnatrz i Ross mogl przybrac wygodniejsza pozycje. Znow poczul na ramieniu twarda dlon ponaglajaca go do wyjscia. Wyczolgal sie z kabiny i stanal niepewnie na platformie wyladunkowej. Ponizej nie dostrzegl zadnych swiatel, tylko niezmierzone sniezne pole. Widzial za to kilku mezczyzn u podnoza struktury, na ktorej stal. Byl glodny i bardzo zmeczony. Mial nadzieje, ze jesli major zamierza dalej prowadzic swoja gre, poczeka do nastepnego ranka. W miedzyczasie musial sie zorientowac, gdzie wlasciwie sie znalazl. Jesli mial stad wiac, musial wpierw dokladnie przyjrzec sie okolicy. Jednak dlon na jego ramieniu ponaglala go nieublaganie do marszu ku uchylnym drzwiom, ktore o ile widzial, wiodly do wnetrza snieznego pagorka. Albo sniezna zamiec, albo ludzie wykonali tu kawal dobrej maskujacej roboty. Odnosil wrazenie, ze ten sniezny kamuflaz nie byl jednak dzielem przyrody. Tak wygladalo przywitanie Rossa z baza. Nie mozna powiedziec, by dokladnie przyjrzal sie jej zewnetrznym instalacjom. Nastepny dzien byl jednym ciagiem badan lekarskich, tak dokladnych, jakich nigdy jeszcze dotad nie doswiadczyl. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwac i osluchiwac, przeszedl cala serie dziwnych testow, ktorych celu tez oczywiscie nikt nie raczyl mu wyjasnic. Wreszcie zamknieto go w izolatce, bo chyba tak tylko mozna nazwac ciasne pomieszczenie, w ktorym znajdowalo sie jedynie lozko i glosnik w jednym z rogow pod sufitem. Lozko na szczescie bylo znacznie wygodniejsze niz wygladalo. Wyciagnal sie wiec na nim wygodnie i wlepil oczy w glosnik. Jak dotad nie powiedziano mu nic. Sam rowniez nie zadal ani jednego pytania, czekajac spokojnie na koniec tego, co uwazal wylacznie za pojedynek woli. Na razie nie oddal ani piedzi terenu w tej walce. -A teraz sluchaj... - glos dobywajacy sie z glosnika brzmial nieco metalicznie, ale niewatpliwie nalezal do majora Kelgarriesa. Ross przygryzl wargi. Uwaznie obejrzal juz kazdy cal tego pomieszczenia i nie dostrzegl nawet sladu drzwi, ktorymi zostal tu wprowadzony. Majac gole rece za jedyne narzedzie, nie mogl marzyc o wydostaniu sie stad sila, a nawet jesli... ubrany tylko w koszule, luzne spodnie i lekkie skorzane mokasyny, niewiele moglby zdzialac. -... dla identyfikacji - kontynuowal glos. Ross zdal sobie sprawe, ze cos umknelo jego uwadze. Nie mialo to znaczenia. Zdecydowal, ze nie bedzie dluzej uczestniczyl w tej grze. Rozleglo sie szczekniecie, ktore bylo niezawodnym znakiem, ze major sie wylacza. Ale nie nadeszla oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross uslyszal slodkie trele, ktore natychmiast skojarzyl ze spiewem ptakow. Jego znajomosc ptactwa ograniczala sie co prawda do wrobli i parkowych golebi, i zaden z tych gatunkow z pewnoscia nie potrafil tak spiewac, niemniej to z pewnoscia byly odglosy ptakow. Ross odwrocil glowe od glosnika i spojrzal w przeciwleglym kierunku. To, co ujrzal, spowodowalo, ze usiadl gwaltownie, gotow do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku. Sciany tam nie bylo! Zamiast na nia, patrzyl na strome zbocze wzgorza, na ktorego szczycie znajdowal sie jodlowy las przykryty snieznym plaszczem. Zaspy sniezne lezaly tez na samym zboczu, a zapach jodel docieral do Rossa rownie wyraznie jak chlodne podmuchy wiejacego od wzgorza wiatru. Nagle zadrzal caly, gdyz do jego uszu dobieglo odlegle wycie, ktore od wiekow oznaczalo tylko jedno - wolanie glodnego i polujacego wlasnie stada wilkow. Ross nigdy dotad nie slyszal tego dzwieku, ale jego podswiadomosc, z calym jej dziedzictwem genetycznym, rozpoznala go niezawodnie - zew nadciagajacej smierci. Wkrotce tez dostrzegl szare cienie wysuwajace sie spomiedzy drzew. Jego dlonie odruchowo zacisnely sie w piesci, gdy tymczasem rozgladal sie za jakas skuteczniejsza bronia. Trzy sciany pokoju wciaz zamykaly go jak w klatce, a w zasiegu reki mial tylko lozko, na ktorym dotad lezal. Jeden z szarych, smuklych ksztaltow uniosl glowe i patrzyl wprost na niego. Oczy zwierzecia lsnily czerwonym blaskiem. Ross porwal w dlonie koc okrywajacy lozko, zdecydowany zarzucic go na glowe zwierzecia w momencie skoku. Bestia zblizyla sie na sztywnych lapach, z glebi jej gardzieli dobiegl ponury pomruk. Rossowi zdalo sie, ze ten potwor co najmniej dwukrotnie przewyzsza rozmiarami kazdego psa, jakiego kiedykolwiek widzial. Trzymal jednak koc w rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle pojal, ze zwierze nie patrzy wcale na niego, ze koncentruje wzrok na jakims punkcie znajdujacym sie poza jego polem widzenia. Wilk zawarczal wsciekle, obnazajac potezne kly. Rozlegl sie swist powietrza. Zwierze wyskoczylo w gore gwaltownym susem, upadlo z powrotem i potoczylo sie po ziemi, probujac desperacko wgryzc sie klami w drzewce dzidy sterczacej spomiedzy jego zeber. Zaskowyczal jeszcze raz, a potem z pyska pociekla mu struzka krwi. Teraz Ross po prostu zastygl w niemym zdumieniu. Zebral sie w sobie i postapil na trzesacych sie nogach kilka krokow ku umierajacemu wilkowi. Nie byl zdziwiony, gdy jego wyciagnieta reka natrafila na niewidzialna przeszkode. Powoli przesunal dlonia w lewa i w prawa strone, pewien juz teraz, ze dotyka sciany swojej celi. A mimo to oczy wciaz mowily mu, ze znajduje sie na zboczu wzgorza; potwierdzaly to takze uszy i nozdrza. Jeszcze przez moment byl nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalazl wyjasnienie, ktore w pelni go zadowolilo. Spokojnie skinal glowa i rozluzniony usiadl z powrotem na lozku. To musi byc jakas udoskonalona wersja telewizji, taka z symulacja zapachow, podmuchow wiatrow i innych oddzialywan na zmysly, ktore czynily obraz bardziej realnym. Efekt koncowy byl na tyle przekonujacy, iz Ross musial sie napominac, ze tylko oglada film. Wilk byl niewatpliwie martwy. Pozostale sztuki ze stada czmychnely w las, ale poniewaz obraz wciaz trwal, Ross uznal, ze pokaz jeszcze sie nie skonczyl. Wciaz slyszal otaczajace go dzwieki, totez cierpliwie czekal na dalszy rozwoj akcji. Choc w dalszym ciagu nie mial pojecia, czemu ten pokaz mial sluzyc. W polu widzenia pojawil sie czlowiek. Zatrzymal sie nad martwym wilkiem, chwycil go za ogon i uniosl w gore jego tylne lapy. Porownujac rozmiar zabitej bestii do stojacego przed nim czlowieka, Ross uznal, ze nie pomylil sie w pierwszej ocenie - zwierze bylo nadnaturalnych rozmiarow. Czlowiek krzyknal cos przez ramie. Jego slowa brzmialy dla Rossa obco. Dziwnie byl tez ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jesli oceniac go po snieznych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Mial na sobie kubrak z niewyprawionej skory, siegajacy nieco powyzej kolan i sciagniety pasem. Pas ten byl zreszta nieco bardziej skomplikowanym rekodzielem niz kubrak - skladal sie z polaczonych ze soba malych metalowych plytek i podtrzymywal takze wielki sztylet wiszacy w poprzek piersi. Muskularne ramiona mezczyzny okrywal niebieski plaszcz, spiety pod szyja wielka brosza. Buty, rowniez z niewyprawionej skory, siegaly powyzej lydek, a calosci ubioru dopelniala futrzana czapa, spod ktorej widac bylo kosmyki ciemnobrazowych wlosow. Nie mial brody, a jednak blekitnawy cien biegnacy wzdluz jego zuchwy pozwalal sadzic, ze tego akurat dnia nie golil sie. Czy byl Indianinem? Nie. Chociaz skore mial spalona sloncem, z pewnoscia byl bialy. Jego ubior tez w niczym nie przypominal stroju Indian. Mimo dosc prymitywnych szat, przybysza otaczala niezwykla aura dostojenstwa, wladzy i niezachwianej pewnosci siebie. Widac bylo, ze jest kims waznym w swoim swiecie. Po chwili dolaczyl do niego kolejny czlowiek, podobnie odziany, ale w rudobrazowym plaszczu. Podszedl, ciagnac za soba dwa opierajace sie osiolki, ktore trwozliwie wpatrywaly sie w martwego wilka. Oba zwierzaki byly obciazone powiazanymi lina tobolkami. Potem pojawil sie jeszcze jeden mezczyzna z nastepna para oslow. I wreszcie czwarty, tez odziany w skory, z gesta broda na policzkach i szyi. Ten jako jedyny mial odkryta glowe, jego plowe, niemal biale wlosy rozwiewal wiatr. Uklakl nad martwym wilkiem, dobyl noza i sprawnie zdjal skore ze zwierzecia. Jeszcze nim skonczyl, w polu widzenia pojawily sie trzy dalsze pary obladowanych paczkami osiolkow. Wreszcie okrwawiona skora powedrowala do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopnal padle cialo i podazyl za oddalajacymi sie juz powoli towarzyszami. 2 Ross byl tak zaabsorbowany rozgrywajaca sie przed jego oczami scena, ze zaskoczyla go nagla, kompletna ciemnosc, ktora zapadla nie tylko nad miejscem akcji, ale takze wewnatrz celi.-Co... - jego glos zabrzmial glucho w pustym pomieszczeniu, gdyz wraz ze swiatlem umilkly wszelkie dzwieki. Brakowalo nawet delikatnego szumu urzadzen wentylacyjnych, ktorego Ross nawet nie rejestrowal, dopoki ten nie zanikl. Przez wszystkie jego nerwy przebiegl ten sam impuls naglej paniki, ktorego doswiadczyl w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, ze tym razem mogl sie przynajmniej swobodnie poruszac. Ruszyl wiec wolnym krokiem poprzez mrok z wyciagnietymi przed siebie dlonmi, aby namacac sciane. Mial zamiar znalezc ukryte drzwi, ktorymi go tu wprowadzono, i uciec z ciemnej celi. Tutaj! Jego dlon dotknela plaskiej i gladkiej powierzchni sciany. Przesunal po niej reka i nagle trafil na pustke. Mogl poslugiwac sie wylacznie zmyslem dotyku, ale to wystarczylo, by byc pewnym, ze sa tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment zawahal sie, tkniety nagle irracjonalna mysla, ze jesli przestapi prog, znajdzie sie na wzgorzu z wilkami. -Co za glupota! - powiedzial na glos sam do siebie. I wlasnie dlatego, ze czul narastajacy niepokoj, postapil naprzod zdecydowanym krokiem. Pragnal zrobic cos, cokolwiek, co nie bedzie po prostu wykonywaniem rozkazow innych ludzi, ale dzialaniem z wlasnej inicjatywy. Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podazal powoli, gdyz przestrzen za drzwiami tonela w rownie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie, ktore pozostalo za jego plecami. Zdecydowal, ze najlepiej przesuwac sie wzdluz sciany z wyciagnieta przed siebie reka. Kilka krokow dalej utracil nagle kontakt z twarda powierzchnia sciany. Niemal sie przewrocil, wpadajac w mroczna pustke. To byly jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili sciana wrocila na swoje miejsce, a on przywarl do niej z ulga. Potem nastepne drzwi... Ross zatrzymal sie na chwile, probujac uslyszec najcichszy bodaj dzwiek, cos, co upewniloby go, ze nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie uslyszal jednak nic; nie czul nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemnosc zdawala sie przytlaczac go jak gesta czarna maz. I znow sciana sie skonczyla. Ross dotknal krawedzi lewa reka, a prawa wyciagnal przed siebie w mrok. Po chwili wyczul twarda powierzchnie. Luka byla szersza niz jakiekolwiek drzwi. Moze to skrzyzowanie korytarzy? Mial zamiar zbadac to dokladniej, gdy nagle uslyszal dzwieki. Nie byl tu sam. Naglym ruchem przywarl do sciany. Wstrzymal oddech, starajac sie uchwycic nawet najlzejsze odglosy. Odkryl przy tym, ze kompletny brak widocznosci utrudnia takze nasluchiwanie. Nie potrafil zidentyfikowac tych lekkich trzaskow, tego delikatnego szumu... czy to mogl byc ruch powietrza spowodowany przez otwierane drzwi? Po chwili jednak byl pewien, ze cos porusza sie ku niemu na poziomie podlogi. Cos pelznacego, a nie kroczacego... Ross blyskawicznie wycofal sie za rog. Nie mial zamiaru stawiac czola temu, co tam pelzlo. Zbyt duze ryzyko w kompletnych ciemnosciach, ktore w dodatku mogly byc ciemnosciami tylko dla niego. Nie mial raczej do czynienia z czlowiekiem. Odglosy z podlogi byly nieregularne, dzielily je dlugie przerwy. Ross doslyszal rowniez ciezkie sapanie, zupelnie jakby pelznaca istota okupiala kazdy ruch wielkim wysilkiem. Ross staral sie wyprzec ze swego umyslu wizje skradajacego sie w mroku olbrzymiego wilka, weszacego chciwie zapach ofiary. Podswiadomosc nakazywala szybki odwrot, ale zmusil sie do pozostania w miejscu, a nawet wychylil sie nieco zza rogu, starajac sie przebic wzrokiem otaczajaca go ciemnosc i dostrzec, co ku niemu pelznie. Nagle rozblyslo swiatlo. Ross odruchowo zaslonil rekami oslepione oczy. Z podlogi dobiegl go glosny jek przechodzacy w uporczywe krztuszenie sie. Swiatlo, takie jak do tej pory, znow oswietlalo korytarze jednostajnym blaskiem i Ross dostrzegl, ze faktycznie stoi na skrzyzowaniu korytarzy. Przez ulamek sekundy odczul absurdalne zadowolenie, ze wlasciwie ocenil to w ciemnosciach... A na podlodze... To jednak byl czlowiek, a przynajmniej dwunozna istota przypominajaca z ksztaltu czlowieka. Lezal na ziemi o kilka krokow od Rossa. Ale jego cialo i glowa byly owiniete bandazami w stopniu uniemozliwiajacym jakakolwiek blizsza identyfikacje. Jedna z obandazowanych dloni przesunela sie powoli do przodu i cale cialo unioslo sie na niej nieco, przemieszczajac sie o pare centymetrow do przodu. Zanim Ross zdolal sie poruszyc, na przeciwleglym krancu korytarza pojawil sie biegnacy mezczyzna. Murdock rozpoznal w nim majora Kelgarriesa. Zwilzyl bezwiednie wargi, gdy major opadl na kolana przy lezacej na podlodze istocie. -Hardy! Hardy! - glos, ktory Ross znal dotad tylko z twardych komend, brzmial teraz ludzko i cieplo. - Hardy, czlowieku! Major otoczyl ramionami obandazowane cialo. Uniosl lezacego na nogi i podparl. -Juz dobrze, Hardy. Wrociles. Jestes bezpieczny. To jest baza - mowil spokojnie lagodnym glosem, jak ktos uspokajajacy przerazone dziecko. Obandazowane rece, ktore przez moment bily nerwowo powietrze, opadly teraz luzno wzdluz ciala. -Wrocilem... jestem bezpieczny... - glos zza bialej maski brzmial jak ochryply skrzek. -Wrociles i jestes bezpieczny - potwierdzil major. -Ale ciemnosc... znowu... - doszlo zza bandaza. -To tylko awaria systemu energetycznego. Juz w porzadku. Wracaj do lozka. Obandazowana dlon znow uniosla sie nieco i dotknela ramienia Kelgarriesa, jakby chciala sie na nim zacisnac. Osunela sie. -Bezpieczny? -Jak najbardziej, stary - ton majora byl spokojny i zdecydowany. Dopiero teraz Kelgarries uniosl wzrok na Rossa, jakby dotad nie zauwazal jego obecnosci. - Murdock, idz do tamtych drzwi i zawolaj doktora Farella! -Tak jest, sir! - odpowiedz byla rownie automatyczna, jak wykonanie rozkazu. Ross dotarl do wlasciwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumial, co robi. Oczywiscie znowu nikt niczego mu nie wyjasnil. Obandazowany Hardy zostal zabrany przez doktora i dwoch jego asystentow, a major poszedl wraz z nimi, wciaz podtrzymujac chorego. Ross zawahal sie. Byl pewien, ze nie powinien isc za nimi, ale z drugiej strony, nie mogl sie zdecydowac, czy ma dalej zwiedzac nieznane korytarze czy wrocic do swej celi. Czlowiek, ktorego przed chwila zobaczyl, radykalnie zmienil jego poglady na temat projektu, do ktorego tak pochopnie sie zglosil. Nie mial nigdy watpliwosci, ze to cos waznego. Ze moze byc niebezpieczne, tez podejrzewal. Ale co innego abstrakcyjne, blizej nieokreslone niebezpieczenstwo, a co innego tak konkretny i realny widok, jakim byl czolgajacy sie w ciemnosciach Hardy. Juz od pierwszych chwil Ross planowal ucieczke, teraz jednak byl pewien, ze musi stad wiac, i to jak najszybciej, inaczej skonczy w podobnym stanie jak Hardy. -Murdock? Wezwanie zza plecow bylo tak nieoczekiwane, ze Ross odwrocil sie blyskawicznie z zacisnietymi piesciami, gotow do walki jedyna bronia, jaka chwilowo posiadal. Nie wzywal go major ani tez zaden z ludzi, ktorych widzial tu do tej pory i ktorzy zajmowali w bazie wyzsze stanowiska. Stal przed nim nieznajomy, o brazowej skorze. Podobna barwe, moze nieco ciemniejsza, mialy jego wlosy, natomiast oczy byly jasno-blekitne i zupelnie nie pasowaly do reszty. Smagly nieznajomy stal w niedbalej pozie ze swobodnie opuszczonymi wzdluz ciala rekoma i przygladal sie Rossowi, jakby ten byl jakas lamiglowka, ktora nalezalo rozwiazac. A kiedy znow przemowil, jego glos byl calkowicie pozbawiony jakichkolwiek emocji: -Jestem Ashe - przedstawil sie krotko. Powiedzial to takim tonem, jakby mowil: "To jest stol, a to jest krzeslo". Ross tym razem nie zdolal sie opanowac. -Aha, jestes Ashe. Czy powinienem czuc sie zaszczycony? - pytal zaczepnie. Ale obcy zachowal spokoj. Wzruszyl obojetnie ramionami. -Poki co, bedziemy partnerami... -Partnerami w czym? - zapytal Ross, opanowujac nieco irytacje. -Tu sie pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedzial niedbale zapytany i zerknal na zegarek. - Zaraz zadzwonia na posilek. Odwrocil sie na piecie, zanim Ross zdolal cos powiedziec. Rozzloscilo go takie lekcewazenie. Ostatecznie mogl sie powstrzymac od zadawania pytan majorowi i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzielic nieco bardziej wyczerpujacych wyjasnien. -Co to wlasciwie jest? - zapytal, idac za nim. Ashe obejrzal sie przez ramie. -Operacja Retrograde - odparl Ross powstrzymal wybuch. -OK. Ale co sie tutaj robi? Sluchaj, dopiero co widzialem czolgajacego sie po korytarzu faceta, ktory wygladal, jakby go przepuscili przez betoniarke. Co sie tutaj robi? Co my mamy robic? Ku zdumieniu Rossa, Ashe usmiechnal sie lekko albo tylko drgnely mu wargi. -Aha, zaniepokoil cie Hardy? Coz, mamy pewien odsetek porazek. Straty w ludziach sa ograniczane do minimum i naprawde staraja sie dac nam maksymalne wsparcie... -Jakich porazek? -W realizacji operacji. Gdzies przed nimi rozleglo sie przytlumione buczenie. -To sygnal z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem glodny. - Ashe przyspieszyl kroku, jakby Ross Murdock nagle zupelnie przestal dla niego istniec. Ale Ross Murdock jednak istnial i bylo to dla niego dosc istotne. Podazajac za Ashem, stwierdzil, ze ma zamiar zrobic wszystko, by istniec dalej, i to w jednym kawalku. I dlatego mial zamiar dokladnie wypytac kogos, o co tu wlasciwie chodzi. Ku swemu zdziwieniu dostrzegl, ze Ashe jednak zaczekal na niego przed drzwiami, zza ktorych dobiegaly wyrazne odglosy rozmow, a takze przytlumiony szczek kuchennych naczyn i stolowej zastawy. -Dzisiaj nie bedzie duzego tloku - mruknal Ashe. - Mamy troche zawalony tydzien. Tloku faktycznie nie bylo. Piec najblizszych stolow bylo pustych. Wszyscy obecni - Ross naliczyl dziesieciu mezczyzn - zebrali sie przy pozostalych dwoch stolach. Niektorzy juz jedli, a inni wlasnie podchodzili do krzesel, niosac obficie wyladowane jedzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, luzne spodnie i mokasyny - widac stroj ten stanowil cos w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Szesciu mezczyzn nie wyroznialo sie niczym szczegolnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, ze Ross z trudem powstrzymal sie, by nie okazac zaskoczenia. Poniewaz zebrani zdawali sie nie dostrzegac w ich wygladzie nic nienaturalnego, Ross takze rzucal im tylko ukradkowe spojrzenia, stajac za Ashem ze swoja tacka w rekach. Dwoch mezczyzn najwyrazniej pochodzilo ze Wschodu - smagli, skosnoocy, z dlugimi czarnymi wasami. Rozmawiali jednak w jego wlasnym jezyku, i to ze swoboda, ktora sugerowala, ze jest to takze ich jezyk ojczysty. Oprocz imponujacych czarnych wasow wyroznialy ich niebieskiej barwy tatuaze umieszczone na czolach i na grzbietach ruchliwych dloni. Druga para wygladala jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne wlosy, ale za to zaplecione w dlugie warkocze, ktore swobodnie opadaly na ich potezne plecy. Trudno jednak bylo nazwac ich zniewiescialymi, zwazywszy na ich potezne bary, sluszny wzrost i zdecydowanie meskie twarze o niemal kwadratowych zuchwach. -Gordon! - jeden z dlugowlosych olbrzymow na wpol uniosl sie z miejsca, zapraszajac gestem podchodzacego z taca Ashe'a. - Kiedy wrociles? I gdzie jest Sanford? Jeden z Azjatow odlozyl lyzeczke, ktora dotad energicznie mieszal kawe, i zapytal z nieukrywana troska w glosie: -Jeszcze jedna strata? Ashe potrzasnal przeczaco glowa. -Tylko przeniesienie. Sandy zostal w Faktorii Gog i niezle sobie radzi. - Usmiechnal sie szeroko i jego twarz nagle nabrala wyrazu, jakiego Ross nigdy by sie po nim nie spodziewal. - Ani sie obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z handlem, jakby urodzil sie z waga w rece. Azjata rozesmial sie, a potem wskazal glowa Rossa. -Twoj nowy partner, Ashe? Usmiech znikl z twarzy pytanego. Jej wyraz znow stal sie beznamietny. -Chwilowe uzupelnienie. To jest Murdock. Powiedzial to tak lakonicznie, ze Ross znow sie rozzloscil. -Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzal w jego strone, tylko ruchem glowy wskazal obu Azjatow, stawiajac przy tym na stole swoja tacke. - Jansen, Van Wyke - dodal jeszcze, wskazujac blondynow. -Ashe! - od sasiedniego stolu podszedl do nich jeszcze jeden mezczyzna. Byl szczuply, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. Byl tez znacznie mlodszy od pozostalych i znacznie gorzej bylo u niego z samokontrola, jak ocenil Ross. Ten zapewne odpowiedzialby na kilka pytan, gdyby umiejetnie pociagnac go za jezyk - przemknelo mu przez glowe. -Co tam. Kurt? - Ashe zwrocil sie do niego z wyraznym lekcewazeniem, ale nadchodzacy nie dal po sobie poznac obrazy, co spodobalo sie Rossowi. -Slyszales, co sie stalo z Hardym? Feng otworzyl usta, by cos powiedziec, i zastygl tak przez moment. Van Wyke zmarszczyl brwi. Ashe natomiast powoli i dokladnie przezul kes pozywienia i dopiero, gdy go przelknal, odpowiedzial: -Naturalnie. - Jego ton sugerowal wyraznie, iz dla niego jest to tylko zarejestrowanie prostego faktu, a nie powod do robienia dramatu. -Jest caly zmiazdzony... kaput... - lekko drzacy na poczatku glos Kurta nabral teraz mocy. - Torturowany! Ashe spojrzal nan chlodno. -Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego? Jednak Kurt nie dal sie zgasic. -Oczywiscie, ze nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to nie znaczy, ze cos takiego nie moze przydarzyc sie u mnie albo u ciebie, albo u was! - wskazal palcem Fenga, a potem obu blondynow. -Mozesz takze spasc w nocy z lozka i skrecic sobie kark -zauwazyl chlodno Jansen. - Idz, wyplacz sie na ramieniu Millairda, jesli masz z tym problem. Przedstawiono ci zagrozenia na wstepie. Wiesz, po co tu jestes, wiesz, co sie moze stac... Ross poczul na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. Wciaz nie mial pojecia, co tu robi, ale postanowil o nic nie pytac tych ludzi. Sadzil, ze czescia ich treningu jest wlasnie zachowywanie w tajemnicy tego, co sie tu dzieje. Powsciagnie wiec swoja ciekawosc, az do spotkania sam na sam z Kurtem. Moze wtedy uda mu sie cos z niego wyciagnac. Na razie wiec jadl spokojnie i zdawal sie w ogole nie interesowac cala wymiana zdan. -Wiec macie zamiar powtarzac tylko: "Tak, sir", "Nie, sir", na kazdy rozkaz... Hodaki uderzyl w blat stolu otwarta dlonia. -Po cholere blaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jestesmy wysylani. Hardy mial pecha i nie byla to wina projektu. To sie juz zdarzalo i moze sie jeszcze zdarzac... -Wlasnie o tym mowie! Chcesz, zeby przydarzylo sie tobie? Zdaje sie, ze ci dzikusi w twoim swiecie tez umieja dobrze oprawiac wiezniow? -Oj, zamknij sie! - Jansen wstal zirytowany. A poniewaz przewyzszal Kurta o dobre dwadziescia centymetrow i prawdopodobnie moglby go z latwoscia zlamac wpol na kolanie, jego zyczeniu stalo sie za dosc. - Jesli masz jakies zazalenia, zglos sie do Millairda. I posluchaj, czlowieczku - dotknal swym wielkim paluchem piersi Kurta - najlepiej poczekaj z tym, az sam pojdziesz na pierwsza akcje. Dopiero potem glosno protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a Hardy mial wielkiego pecha. I tyle. Wydostalismy go jednak stamtad i to bylo jego szczescie. On sam bedzie pierwszym, ktory ci to powie - przeciagnal sie. - Zagralbym, Ashe? Hodaki? -Zawsze nerwowy - mruknal Ashe, skinal jednak glowa, podobnie jak drobny Azjata. Feng usmiechnal sie do Rossa. -Ci trzej zawsze probuja pokonac sie nawzajem, ale jak dotad pojedynki pozostaja nierozstrzygniete. Mamy jednak nadzieje, ze kiedys wreszcie... Tak wiec Ross nie mial okazji zamienic ani slowa z Kurtem. Gdy skonczyli posilek, wkroczyl wraz z pozostalymi na cos w rodzaju malej areny z miejscem dla graczy z jednej strony i polkolem siedzen z drugiej. To, co nastapilo potem, wciagnelo Rossa rownie silnie, jak ogladana wczesniej scena lowow na wilki. Tu tez mogl ogladac walke, choc nie bylo to fizyczne starcie. Ci trzej ludzie nie tylko roznili sie proporcjami ciala, ale takze, jak wkrotce zrozumial, w zupelnie inny sposob podchodzili do pojawiajacych sie na ich drodze problemow. Na razie usiedli ze skrzyzowanymi nogami, stajac sie wierzcholkami rownobocznego trojkata. Ashe spojrzal najpierw na jasnowlosego olbrzyma, a potem na drobnego Azjate. -Teren? - spytal krotko. -Wewnetrzne rowniny! - odpowiedzieli rownoczesnie, a potem rozesmiali sie, spogladajac po sobie nawzajem. Ashe takze zachichotal. -Staramy sie byc dzisiaj sprytni, chlopcy? Dobra, rowniny. Dotknal otwarta dlonia podloza areny przed soba i ku zdumieniu Rossa swiatla wokol graczy pociemnialy, okrywajac ich cieniem, natomiast cala podloga pomiedzy nimi zamienila sie w miniaturowy swiat. Dostrzegal nawet wysokie stepowe trawy kolyszace sie pod delikatnymi podmuchami wiatru. -Czerwone! -Niebieskie! -Zolte! W ciemnosci zabrzmialy niemal jednoczesnie trzy glosy graczy, a na te komendy na planszy pojawily sie malenkie swiatelka w zadanych kolorach. -Czerwone - karawana! - Ross rozpoznal bas Jansena. -Niebieskie -jezdzcy! - zabrzmial niemal rownoczesnie glos Hodakiego. -Zolte - nieznany czynnik. Rozleglo sie westchnienie, ktore - przysiaglby Ross - pochodzilo od Jansena. -Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym? -Nie. Plemie podczas wedrowki. -Aha - uslyszal Ross mrukniecie Hodakiego. Niemal wyobrazil sobie jego wzruszenie ramion. Gra sie rozpoczela. Ross slyszal co nieco o szachach, o grach wojennych rozgrywanych miniaturowymi armiami i okretami i o innych grach, ktore wymagaly od grajacych szybkich reakcji i wycwiczonej pamieci. Ale to, co ogladal, bylo polaczeniem ich wszystkich i jeszcze czyms o wiele wiecej. Gdy tylko pozwolil swobodnie dzialac swojej wyobrazni, natychmiast ruchome swiatelka zmienily siew nomadow, kupiecka karawane, w wedrujacy szczep. Mogl obserwowac wyrafinowane formowanie szykow, bitwy, drobne zwyciestwa w potyczkach, za ktorymi czesto nastepowaly strategiczne porazki... Ta gra mogla trwac calymi godzinami. Wokol siebie slyszal ozywione dyskusje, a czesto i sprzeczki widzow, ktorzy jednak starali sie wyglaszac swoje opinie na tyle wyciszonymi glosami, by nie wplywac na decyzje graczy. Ross sam nie mogl powstrzymac drzenia emocji, gdy karawana ledwie uniknela zastawionej na nia chytrej pulapki; ledwie tez pohamowal swoj entuzjazm, gdy wedrujacy szczep zostal zmuszony do ucieczki. Byla to niewatpliwie najbardziej fascynujaca gra, jaka zdarzylo mu sie kiedykolwiek ogladac. Szybko tez zdal sobie sprawe, ze trzej grajacy mezczyzni sa prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne zdolnosci prowadzily jednak do sytuacji patowej, w ktorej daleko bylo do osiagniecia zdecydowanej przewagi przez ktoras ze stron. Wreszcie Jansen rozesmial sie, gdy czerwona linia karawany uformowala scisly szyk. -Warowny oboz przy zrodle - oznajmil - ale z licznymi posterunkami zewnetrznymi. Natychmiast kilka czerwonych swiatelek rozjarzylo sie wokol glownej pozycji. -I beda tak stali po wsze czasy. Mozemy utrzymac te pozycje az do dnia sadu ostatecznego i nikt sie nie przelamie. -Nie - zaprotestowal Hodaki - pewnego dnia warty popelnia blad, a wtedy... -Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjada? - zakpil Jansen. - Coz to bedzie za dzien! Ale na razie rozejm. -Zgoda! Swiatla areny pogasly i zielone stepy znikly z pola widzenia. -Gdy tylko zapragniecie rewanzu, jestem gotow - to byl glos Ashe'a. Jansen usmiechnal sie szeroko. -Musimy to odlozyc na jakis miesiac. Jutro wyruszamy. I wy tez uwazajcie na siebie, chlopaki. Nie mam ochoty szukac innych partnerow do gry, kiedy wroce. Ross z trudem wyzwalal sie spod panowania iluzji, ktora ogarnela jego zmysly na czas rozgrywki. Mimo to poczul delikatne dotkniecie na ramieniu i spojrzal w tamtym kierunku. Stal za nim Kurt, pozornie interesujacy sie wylacznie krotka sprzeczka Jansena i Hodakiego, ktora wybuchla prawie natychmiast, gdy przyszlo do podliczania punktow. -Dzis w nocy - wyszeptal Kurt. O tak. Chetnie pogada z Kurtem na osobnosci. Dzis w nocy albo przy jakiejkolwiek nadarzajacej sie sposobnosci. Mial zamiar sie dowiedziec, co trzyma w sekrecie to dziwaczne towarzystwo. 3 Ross przywarl do sciany tonacego w mroku pokoju i obserwowal uchylajace sie powoli drzwi. Obudzil go lekki odglos szurania na zewnatrz i byl teraz gotowy do skoku jak dziki kot. Nie rzucil sie jednak od razu na osobe, ktora wsliznela sie do ciemnego pomieszczenia. Zaczekal spokojnie, az tajemniczy gosc podejdzie do lozka, i dopiero wtedy plynnym ruchem przymknal drzwi, blokujac dojscie do nich.-Kim jestes? - zapytal ostrym szeptem. Uslyszal jeden, moze dwa szybkie oddechy, a potem cichy smiech w ciemnosciach. -Gotowy? Akcent przybysza nie pozostawial watpliwosci, z kim ma do czynienia - Kurt skladal mu zapowiedziana wizyte. -A sadziles, ze nie bede? -Nie. - Nie czekajac na zaproszenie, przysiadl na brzegu lozka. - Inaczej nie tracilbym czasu, Murdock. Ty jestes... ty masz jaja. Widzisz, troche o tobie slyszalem. Tak jak ja zostales wrobiony w te gre. Powiedz, czy to prawda, ze widziales dzis w nocy Hardy'ego? -Duzo slyszysz, prawda? - Ross nie zamierzal ulatwiac mu sprawy. -Slysze, widze i sporo sie ucze. Wiecej niz te gaduly i major z jego rozkazami. Mozesz mi wierzyc! Widziales Hardy'ego. Chcesz wygladac tak jak on? -A jest takie niebezpieczenstwo? -Niebezpieczenstwo! - parsknal Kurt. - Niebezpieczenstwo... czlowieku, ty nie wiesz, co znaczy to slowo. Jeszcze nie wiesz. Wiec pytam cie jeszcze raz - chcesz skonczyc tak jak Hardy? Poki co nie pochwycili cie w swoje wnyki, dlatego tutaj jestem. I jesli dobrze zrozumiesz, co do ciebie mowie, zwiejesz stad, zanim nagraja cie na tasme. -Nagraja na tasme? Kurt rozesmial sie, ale przez ten smiech przebijal gniew, nie wesolosc. -A tak. Znaja tu sporo sztuczek. To sa wszystko mozgowcy, jajoglowi i maja wiele ciekawych gadzetow. Wpuszczaja cie w taka maszyne i nagrywaja. A potem, moj chlopcze, nie mozesz opuscic bazy, nie wlaczajac przy tym systemu alarmowego. Proste, co? Wiec jesli chcesz stad wiac, musisz to zrobic, zanim cie zarejestruja. Murdock nie ufal Kurtowi, ale mimo to sluchal go bardzo uwaznie. Jego argumenty brzmialy przekonujaco, zwlaszcza dla kogos, kto tak jak Ross byl ignorantem, jesli chodzi o stan wspolczesnej techniki. Prawde rzeklszy, wierzyl, ze wszystkie wynalazki techniczne sa mozliwe, jesli nie teraz, to w nieodleglej przyszlosci. -Musieli wiec nagrac i ciebie - zauwazyl. Kurt znow sie rozesmial, ale tym razem byl rozbawiony. -Tak sadza. Tyle, ze nie sa az tak sprytni, jak sadza, ani oni, ani major, ani nawet Millaird. Nic z tego. Mam realna szanse wydostania sie stad, tylko ze nie moge tego dokonac sam. Dlatego czekalem, az sprowadza nowego faceta, z ktorym bede mogl pogadac, zanim przyszpila go tu na dobre. Jestes przeciez twardy, Murdock? Widzialem twoje papiery i nie sadze, zebys zjawil sie tutaj z intencja pozostania? Wiec wlasnie masz szanse nawiac stad z kims, kto zna wyjscie awaryjne. Nie bedziesz mial drugi raz takiej szansy. Im dluzej Kurt mowil, tym bardziej byl wiarygodny. Ross pozbyl sie juz czesci swych podejrzen. To prawda, ze zamierzal stad uciec przy pierwszej nadarzajacej sie sposobnosci i jesli Kurt mial jakis powazny plan, tym lepiej. Oczywiscie mozliwe, ze Kurt go tylko podpuszcza, testuje, ale mimo to byla to szansa, z ktorej musial skorzystac. -Sluchaj Murdock, moze ty myslisz, ze latwo stad uciec? Czy wiesz, chlopie, gdzie my jestesmy? Jestesmy tak blisko bieguna polnocnego, ze wlasciwie moglibysmy byc i na nim. Masz zamiar wracac do domu kilkaset mil przez sniegi i lody? Mila wycieczka, co? Bo ja mysle, ze nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map i partnera, ktory zna nieco to miejsce. -Jak wiec uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdow? Ja nie jestem pilotem. A ty? -Maja tu tez inne pojazdy. To miejsce jest objete scisla tajemnica. Nawet samoloty nie laduja tu za czesto z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzies ty sie uchowal? Nie wiesz, ze Czerwoni zawsze wesza wokol takich rzeczy? Ci goscie tutaj sledza Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie strony graja swoje gierki. Nasze dostawy przyjezdzaja tutaj na kotach. -Kotach? -Plugach snieznych, takich traktorach - powiedzial Kurt niecierpliwie. - Nasze zapasy sa skladowane o pare mil na poludnie i raz w miesiacu kot jedzie, by czesc przywiezc. Prowadzenie kota to zadna sztuka, a potrafi przebijac sie przez snieg. -Jak daleko na poludnie? - spytal sceptycznie Ross. Nawet przy zalozeniu, ze Kurt mowil prawde, podroz przez arktyczne pustkowia ukradzionym plugiem wydawala mu sie, delikatnie mowiac, ryzykowna. Murdock mial, co prawda, dosc mgliste pojecie o regionach polarnych, ale byl pewien, ze latwo mozna tam stracic zycie. -Moze ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i zamierzam zaryzykowac. Myslisz, ze rzucam sie w to na slepo? No tak, oczywiscie. Ross juz wczesniej ocenil swego goscia jako kogos, kto przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie byl z tych, ktorzy ryzykowaliby, bez dokladnie opracowanego planu. -No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie? -Przemysle to. Daj mi troche czasu. -Kiedy wlasnie nie mamy czasu, chlopie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla ciebie nie bedzie stad wyjscia. -Powiedzmy, ze zdradzisz mi, jak mozna oszukac tasme -powiedzial ostroznie Ross. -Tego, niestety, zrobic nie moge, bo jest to scisle zwiazane z budowa mojego mozgu. Nie otworze dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mna dzisiaj albo musze zaczekac na nastepnego faceta, ktory tu wyladuje. Kurt wstal. Ostatnie slowa wypowiedzial na tyle zdecydowanie, ze Ross wiedzial, iz faktycznie nie ma innej mozliwosci. A mimo to, wahal sie. Oczywiscie pragnal wolnosci, zwlaszcza ze niezbyt podobalo mu sie to, co dotad tu zobaczyl. Ale nie ufal tez Kurtowi, nawet nie mogl sie zmusic, by go polubic. Inna sprawa, ze rozumial go znacznie lepiej niz Ashe'a i pozostalych. Z Kurtem bylby na znajomym terenie. -Wiec dzisiaj - powtorzyl powoli. -Tak, dzisiaj! - W glosie Kurta pojawilo sie zniecierpliwienie, gdy dostrzegl, ze jego rozmowca wyraznie sie waha. - Przygotowuje sie juz od dluzszego czasu, ale musi byc nas dwoch. Musimy sie zmieniac przy prowadzeniu kota. Nie bedzie czasu na odpoczynek, dopoki nie znajdziemy sie daleko na poludniu. Mowie ci, to nie bedzie trudne. Po drodze sa ukryte sklady zywnosci na wypadek naglej potrzeby. Mam mape, na ktorej zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to? Kiedy Ross nie odpowiedzial. Kurt podszedl do niego i rzekl: -Pamietasz, co sie stalo z Hardy'm? Nie byl pierwszy i na pewno nie bedzie ostatni. Majatu dosc duze zuzycie ludzi. Dlatego zreszta tak szybko tu trafiles. Radze ci, lepiej jedz ze mna, zamiast ryzykowac zycie na wypadzie. -A co to jest wypad? -Aha, jeszcze cie nie wprowadzili? Wypad to krotka wycieczka w przeszlosc. Nie w taka mila i przyjemna przeszlosc, o jakiej czytales bajki jako dzieciak. Nie, wysylaja w jakies dzikie czasy, sprzed znanej historii... -Alez to niemozliwe! -Tak? Widziales dzisiaj tych dwoch blond dryblasow? Jak myslisz, po co im te dlugie warkocze? Poniewaz oni podrozuja do czasow, w ktorych wojownicy nosili takie warkoczyki... i do tego wielkie topory, ktorymi potrafili rozlupac czlowieka na pol! A Hodaki i jego partner? Slyszales o Tatarach? Moze i nie slyszales, ale ci goscie kiedys zdobyli polowe Europy. Ross przelknal sline. Juz sobie przypomnial, ze kiedys widzial ryciny przedstawiajace wojownikow z dlugimi warkoczami - wikingow. A Tatarzy? Ogladal film o kims, kto nazywal sie Chan... Dzyngis Chan. Ale przeciez podroz w przeszlosc jest niemozliwa! Oczywiscie, pamietal te sceny z dzisiejszego ranka. Lowce wilkow i ludzi w nie wyprawionych skorach. Zaden z nich z pewnoscia nie pochodzil z jego swiata. Czyzby Kurt jednak mowil prawde? Scena, ktora dane mu bylo ogladac, przemawiala na korzysc tej tezy. -Zalozmy, ze zostaniesz poslany do miejsca, gdzie nie lubia obcych - ciagnal Kurt. - Wtedy naprawde wpadles. To wlasnie przydarzylo sie Hardy'emu i uwierz mi, nie bylo to szczegolnie mile, o nie. -Ale po co? Kurt tylko prychnal. -Tego ci nie powiedza, dopoki nie nadejdzie czas twojego pierwszego wypadu. Ja nawet nie chce wiedziec, po co. Ale wiem na pewno, ze nie mam zamiaru trafic w jakas dzicz, gdzie jakis jaskiniowiec moze mnie nadziac na wlocznie tylko dlatego, ze major John Kelgames czy nawet Millaird czegos tam poszukuja. Najpierw w kazdym razie wyprobuje swoj plan. Przekonanie brzmiace w glosie Kurta przelamalo wahania Rossa. Niech bedzie, on tez sprobuje z tym kotem. Czul sie dobrze w tym swiecie i w tym czasie, i nie mial zamiaru poznawac innych. Kiedy tylko Ross podjal decyzje, Kurt natychmiast przystapil do akcji. Jego znajomosc zabezpieczen bazy okazala sie faktycznie doskonala. Tylko dwa razy uwiezily ich automatyczne drzwi, ale trwalo to zaledwie chwile. Kurt dysponowal malym tajemniczym przedmiotem, ktory wystarczylo wlozyc w zatrzask drzwi, a one natychmiast ustepowaly. Korytarze byly wystarczajaco oswietlone, by zapewnic jaka taka widocznosc, ale gdy przechodzili przez pograzone w kompletnym mroku sale. Kurt musial czasami prowadzic Rossa za reke. Omijal wtedy niewidoczne meble i systemy ochronne z rutyna, ktora sugerowala, ze wielokrotnie juz przemierzyl przyszla trase ucieczki. Murdock mial coraz wieksze uznanie dla umiejetnosci kompana i zaczynal wierzyc, ze mial niewiarygodne szczescie, trafiwszy na takiego partnera. W ostatniej sali Ross wdzial na siebie futrzane ubranie, ktore podal mu Kurt. Nie bylo moze idealnie dopasowane, ale musial przyznac, ze Kurt postaral sie dobrac wlasciwy rozmiar. Wreszcie otworzyly sie ostatnie wrota i wkroczyli w mroczna i ciemna noc polarna. Kurt wciaz trzymal Rossa za ramie, nadajac wlasciwy kierunek marszu. Razem pchneli ciezkie drzwi hangaru, gdzie kryl sie ich wehikul. Kot byl dziwna maszyna, ale Ross nie mial czasu uwazniej przestudiowac jego konstrukcji. Blyskawicznie zajeli miejsca w kabinie, zamykanej od gory czyms w rodzaju szklanej bani, i po chwili silnik maszyny ozyl pod wprawnymi dlonmi Kurta. Jak przypuszczal Ross, jechali z maksymalna predkoscia, a mimo to zdawalo sie, ze oddalaja sie od snieznego wzgorza maskujacego baze nie szybciej niz na piechote. Poczatkowo poruszali sie w linii prostej, ale po chwili Ross uslyszal, ze Kurt liczy cos powoli, jakby probowal w ten sposob dokladnie okreslic punkt, w ktorym sie znajduja. Gdy doliczyl do dwudziestu, maszyna pod jego reka wykonala szeroki polkolisty skret w prawo, a po nastepnej dwudziestce w przeciwnym kierunku. Powtorzyl ten manewr szesciokrotnie i Ross nie potrafil juz okreslic, czy wciaz podazaja w powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestal na moment liczyc, zapytal: -Po co ten taniec? -A wolalbys lezec na tym sniegu w kilkunastu kawalkach? - sapnal Kurt. - Baza nie potrzebuje murow, zeby powstrzymac intruzow. Maja inne sposoby. Powinienes podziekowac losowi, ze pierwsze pole minowe minelismy bez eksplozji... Ross przelknal sline. Ale staral sie nie dac po sobie poznac, jak bardzo przerazily go slowa towarzysza. -Wiec nie jest to az takie latwe, jak mowiles? -Zamknij sie! - Kurt znowu zaczal odliczac, a Ross przez moment zalowal podjecia tak szybkiej i nieprzemyslanej decyzji, ktora przywiodla go wprost na pole minowe, podczas gdy mogl spokojnie siedziec sobie w bazie. I znowu zaczeli rzezbic dziwny wzor w snieznym polu, tyle ze tym razem skrecali pod katem ostrym. Ross spojrzal na slad, ktory zostawiali, a potem zerknal z podziwem na czlowieka siedzacego za kierownica. Jak Kurt zdolal zapamietac tak skomplikowana trase? Naprawde musialo mu zalezec na zwianiu z tej bazy! Pelzli w te i z powrotem, a na kazdym skrecie w prawo i w lewo zarabiali ledwie po kilka metrow. -Dobrze, ze koty maja naped atomowy - mruknal Kurt podczas jednej z dluzszych przerw pomiedzy manewrami, - Inaczej juz dawno skonczyloby sie paliwo. Ross zwalczyl nagly impuls, by podkulic nogi i jak najdalej odsunac stopy od silnika. Przeciez konstrukcja musi byc bezpieczna dla kierowcy - skarcil sie w myslach. Jednak oczami wyobrazni widzial promieniujacy atomowy stos. Na szczescie Kurt przestal wreszcie manewrowac i znow ruszyl prosto. -Wydostalismy sie! - zakomunikowal z westchnieniem ulgi. Kot wytrwale czolgal sie naprzod. Ross nie dostrzegal na tym pustkowiu ani sladu szlaku czy jakichkolwiek punktow odniesienia, ale Kurt prowadzil maszyne z niezachwiana pewnoscia, co do kierunku ucieczki. Dopiero po dluzszym czasie zatrzymal sie. -Mielismy prowadzic na zmiane. Twoja kolej - powiedzial krotko. -No... potrafie prowadzic samochod... ale to... - Ross mial watpliwosci. -To dziecinnie proste - uspokoil go Kurt. - Najgorsze byly pola minowe, a te juz za nami. Zobacz - przyslonil dlonia blyszczace mdlym swiatlem kontrolki pulpitu - to bedzie cie utrzymywac na kursie. Jesli umiesz prowadzic samochod, dasz sobie rade. Patrz tylko. Ponownie ruszyl i ponownie skrecil ostro w lewo. Lampka, ktora wskazywal, zaczela mrugac, przy czym czestotliwosc blyskow wzrastala, gdy odchylali sie od glownego kursu. -Rozumiesz? Kontrolka musi sie palic jednostajnym swiatlem. To znaczy, ze jestes na kursie. Jesli mruga, ustawiasz kurs tak, zeby przestala. Nawet dziecko by zrozumialo. Dobra, przejmij ster, sam zobaczysz. Nie bylo latwo zamienic sie miejscami w ciasnej kabinie, ale w koncu zdolali tego dokonac i Ross zacisnal kurczowo dlonie na kole sterowym. Wlaczyl silnik i ruszyl przed siebie, wpatrujac sie bardziej w kontrolke na blacie niz w biala przestrzen rozciagajaca sie przed nim. Po kilku minutach zaczal wreszcie pojmowac, o co w tym chodzi. Faktycznie, bylo to proste. Kurt przygladal mu sie jeszcze przez chwile, a potem mruknal zadowolony i zaczal ukladac sie do drzemki. Kiedy opadlo pierwsze podniecenie zwiazane z prowadzeniem nieznanej maszyny, cala operacja stala sie niezwykle monotonna. Ross ziewal poteznie raz po raz, ale trwal na posterunku z tepym uporem psa wartowniczego. Jak dotad cala robote odwalil Kurt, wiec mial teraz zamiar pokazac, ze on tez moze byc przydatny. Gdyby tylko na snieznym polu pojawily sie jakies punkty odniesienia, jakis cel, do ktorego moglby dazyc, wtedy nie byloby to tak nuzace. W koncu Ross zaczal od czasu do czasu celowo zbaczac z kursu, tylko po to, by ostrzegawcze migotanie lampki wytracalo go ze snu. Nawet nie zdawal sobie sprawy, ze podczas jednego z takich manewrow zbudzil sie Kurt. Zauwazyl to dopiero, gdy jego towarzysz odezwal sie z przekasem: -A coz to, Murdock, prywatny budzik? W porzadku, widze, ze myslisz w razie potrzeby. Ale lepiej sie teraz przespij, bo w koncu zboczymy na dobre. Ross byl zbyt zmeczony, by zaprotestowac. Ponownie zamienili sie miejscami i prawie natychmiast po tym skulil sie w fotelu, probujac przyjac w tej ciasnocie najwygodniejsza pozycje do snu. Ale teraz, gdy moglby sie przespac, sennosc go opuscila. Kurt jednak byl przekonany, ze jego towarzysz zapadl w sen. Podazal bowiem stalym kursem jeszcze tylko dwie mile, a potem pochylil sie ostroznie, siegajac za kolo sterowe. Ross dojrzal delikatna poswiate niewielkiego obiektu, ktory Kurt zaslonil pola swego ubrania. Jedna reka wciaz prowadzil pojazd, druga zas zaczal cicho wystukiwac na tajemniczym przedmiocie nieregularny rytm. Dla Rossa ta czynnosc nie miala najmniejszego sensu. Uslyszal jednak wyraznie cos na ksztalt westchnienia ulgi, jakie wydal Kurt, ponownie schowawszy dziwny instrument, jakby udalo mu sie wykonac wlasnie jakies trudne zadanie. Zaledwie kilka chwil pozniej kot zatrzymal sie, a Ross przeciagnal sie, przecierajac oczy. -Co jest? Jakis klopot z silnikiem? Kurt oparl sie na kole sterowym. -Nie. Po prostu musimy tu chwile poczekac... -Poczekac? Na co? Na Kelgarriesa i jego chlopcow? Kurt rozesmial sie. -A, major. Naprawde chcialbym, zeby sie tu teraz zjawil. Alez mialby niespodzianke! Nie dwie male myszki, ktore moglby z powrotem wsadzic do klatki, lecz prawdziwy tygrys z klami i pazurami... Ross usiadl wyprostowany. Zaczynal czuc brzydki zapach duzej afery i podejrzewal, ze wlasnie tkwi w samym jej srodku. Przejrzal w myslach wszystkie mozliwosci i uznal, ze kazda z nich grozi mu zmiazdzeniem przez tryby wielkiej polityki. Na kogo bowiem mogl czekac Kurt? Wprawdzie Ross przez wieksza czesc swego zycia prowadzil prywatna wojne z systemem prawnym, ale przez lata spedzone na tej wojnie podjazdowej zdolal sobie wypracowac wlasny kod postepowania, ktorego nigdy nie lamal. A ten kod wykluczal zarowno morderstwo, jak i zdrade kraju... i to na czyja korzysc? Dla kogos, kto opieral sie wszelkiemu zniewoleniu czlowieka, cele i metody, ktore stosowali mocodawcy Kurta, byly nie tylko absurdalne i nielogiczne, wiecej - nalezalo im sie przeciwstawiac do ostatniego tchu. -Twoi przyjaciele sie spozniaja? - zapytal, starajac sie, by jego glos nie zdradzal sladu emocji. -Jeszcze nie. A jesli zamierzasz zgrywac bohatera, Murdock, odradzam ci to - w glosie Kurta pobrzmiewal teraz ten sam ton rozkazu, ktory tak draznil Rossa w glosie majora. - Ta operacja, kosztowala wiele wysilku i wiele zalezy od jej wynikow. I nie pozwole jej nikomu zepsuc w ostatniej fazie... -Czerwoni wsadzili cie do tego projektu, czy tak? - Ross staral sie zmusic Kurta do mowienia, aby samemu miec czas pomyslec. A musial myslec wnikliwie i szybko. -Nie widze powodow, by opowiadac ci w szczegolach smutna historie mojego zycia, Murdock. Zreszta wydalaby ci sie nudna. Jesli masz zamiar jeszcze troche pozyc, to radze ci siedz teraz cicho i stosuj sie do rozkazow. Kurt musial byc uzbrojony, inaczej nie przemawialby z taka pewnoscia siebie. Z drugiej strony wlasnie teraz byla najodpowiedniejsza chwila, by grac bohatera - na razie mial do czynienia tylko z Kurtem. I lepiej chyba byc martwym bohaterem, niz trafic w rece przyjaciol Kurta z drugiej strony bieguna. Bez ostrzezenia Ross rzucil sie w bok, calym ciezarem ciala przygniatajac Kurta do sciany kabiny. Jednoczesnie siegnal dlonmi pod jego futrzany kaptur, probujac zacisnac je na gardle ofiary. Prawdopodobnie zbytnia pewnosc siebie Kurta spowodowala, ze dal sie zaskoczyc. Walczyl wsciekle, by uwolnic rece, ale dzialal przeciw niemu ciezar zarowno wlasnego ciala, jak i ciala Rossa. W jego reku blysnal noz, ale Murdock zdolal uchwycic uzbrojony nadgarstek. I szamotali sie, skrepowani czesciowo grubymi futrzanymi ubraniami. Przez glowe Rossa przebiegla szybka mysl, ze Kurt zrobil blad, nie pozbywajac sie go przy bardziej nadajacej sie do tego okazji. Teraz mial przynajmniej szanse. Totez walczyl twardo, oczekujac okazji do nokautujacego ciosu. Wreszcie Kurt sam przyczynil sie do wlasnej kleski. Kiedy uscisk Rossa nieco oslabl zaatakowal i zostal wyprowadzony w pole naglym unikiem przeciwnika. Nie zdolal powstrzymac bezwladnosci wlasnego ciala i huknal glowa w kolo sterowe kota. Osunal sie na ziemie. W ciagu kilku najblizszych chwili Ross dzialal blyskawicznie. Zwiazal swoim pasem nadgarstki Kurta, bez zbytniej zreszta delikatnosci. Potem pchnal wciaz nieprzytomnego mezczyzne na swoje miejsce i usiadl za sterami. Nie mial pojecia, w ktora strone jechac, ale jednego byl pewien - musi stad wiac jak najszybciej. Wlaczyl silnik i wykonal szerokie polkole, zawracajac kota o sto osiemdziesiat stopni. Swiatelko na pulpicie wciaz migalo. Czy zawiedzie go z powrotem do bazy? 4 Z znow Ross musial bezczynnie czekac, gdy tymczasem inni podejmowali decyzje dotyczace jego przyszlosci. Nie okazywal zadnych uczuc, jak podczas rozmowy z sedzia Rawlem, ale niepokoil sie znacznie bardziej.Wtedy, w mrokach polarnej nocy, nawet gdyby chcial, nie mial zadnej szansy ucieczki. Wracajac z miejsca, ktore Kurt obral na schadzke ze swymi mocodawcami, wpadl wprost na druzyne poscigowa z bazy. I mial okazje obejrzec w akcji maszyne, ktora wczesniej opisal mu Kurt - maszyne, ktora podazalaby ich tropem niestrudzenie, dopoki kazda z jej czesci nie pokrylaby sie rdza. Kurt nie potrafil jednak tak skutecznie wykiwac mechanizmow obronnych bazy, jak sie przechwalal, chociaz na poczatku faktycznie udalo mu sie je zmylic. Ross nie mial nawet pojecia, czy zostanie mu zapisane na plus, ze zlapano go podczas drogi powrotnej, i to z Kurtem w charakterze jenca. A poniewaz oczekiwanie dluzylo sie juz w godziny, zaczynal sadzic, ze w niewielkim stopniu zmienilo to jego sytuacje. Tym razem nie pokazywano mu niczego na scianie celi. Mogl tylko siedziec i rozmyslac. Stanowczo za wiele mial na to czasu i co gorsza nie przychodzila mu do glowy zadna przyjemna mysl. Jednak podczas proby ucieczki nauczyl sie przynajmniej jednego - Kelgarries i pozostali w tej bazie byli najtrudniejszymi przeciwnikami, z jakimi do tej pory mial do czynienia, a ponadto przewaga w ekwipunku i nawet zwykle szczescie najwyrazniej staly po ich stronie. Ross przekonal sie, ze z tej bazy nie ma ucieczki. Byl przeciez pod wrazeniem przygotowan, jakie poczynil Kurt - przygotowan, ktore znacznie przewyzszaly jego mozliwosci. W koncu Kurta zaopatrzono we wszystkie diaboliczne urzadzenia, jakich tylko mogli dostarczyc Czerwoni. Tych ostatnich nie czekalo zreszta mile przyjecie w miejscu spotkania z Kurtem. Kelgarries natychmiast po wysluchaniu raportu Murdocka poslal tam dobrze przygotowana grupe. I zanim jeszcze Ross dotarl do bazy, mogl ogladac odlegly blysk eksplozji rozswietlajacy arktyczna noc. Wtedy nawet Kurt, juz przytomny, po raz pierwszy od chwili pochwycenia nie zapanowal nad emocjami - wiedzial doskonale, co oznacza ten blysk. Rozlegl sie szczek otwieranych drzwi. Ross usiadl na lozku, spogladajac odwaznie w kierunku zblizajacego sie przeznaczenia. Tym razem nie mial zamiaru robic zadnego przedstawienia. Nie czul sie w najmniejszym stopniu winny za swa probe ucieczki. Gdyby Kurt okazal sie tym, kim mial byc, wszystko poszloby dobrze. To, ze okazal sie kims innym, bylo zwyklym pechem. Do srodka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostatniego napiecie Rossa nieco zelzalo. Gdyby major chcial mu oznajmic bardzo surowy wyrok, nie zabieralby Ashe'a ze soba. -Zaczales paskudnie, Murdock - Kelgarries przysiadl na brzegu wneki w scianie, ktora zwykle sluzyla za stol. - Dostaniesz jednak kolejna szanse, wiec mozesz uwazac sie za szczesciarza. Wiemy, ze nie jestes kolejnym szpiegiem naszych wrogow i to cie ratuje. Chcesz cos dodac do tej historii, ktora nam przekazales? -Nie, sir- nie powiedzial slowa "sir", by poprawic swoja sytuacje, ono pojawialo sie automatycznie, kiedy rozmawial z Kelgarriesem. -Ale z pewnoscia masz jakies pytania? -Cale mnostwo - odparl Ross szczerze. -Dlaczego wiec ich nie zadasz? Ross usmiechnal sie slabo. Tym razem nie byl to udawany usmiech niesmialego, zawstydzonego chlopca. -Madry facet nie chwali sie wlasna ignorancja. Wyteza oczy i uszy, a jadaczke trzyma zamknieta na klodke... -I w rezultacie robia go w wala - uzupelnil major. - Nie sadze, by spodobalo ci sie towarzystwo tych, ktorzy placili Kurtowi. -Wtedy go o to jeszcze nie podejrzewalem. Nie wtedy, gdy zaczynalismy ucieczke. -Tak. A gdy odkryles prawde, podjales kroki zapobiegawcze. Dlaczego? Po raz pierwszy Ross uslyszal slad emocji w glosie majora. -Poniewaz nie lubie niewolnictwa, ktore panuje po jego stronie muru. -Wiesz, Murdock, ze to uratowalo twoja glowe? Ale wykrec jeszcze jeden numer, a nic cie nie uratuje. Na razie jednak nie musimy o tym myslec. No, zadaj te swoje pytania. -Jak wiele z tego, co powiedzial mi Kurt, jest prawda? - zaczal Ross. - Mam na mysli te gadki o skokach w przeszlosc. -Wszystko - odparl major. -Ale dlaczego? Jak? -Widzisz, Murdock, jestesmy w kropce. Z powodu twojej malej wyprawy musimy powiedziec ci wiecej, niz mowimy komukolwiek przed ostatecznym przygotowaniem. Sluchaj wiec uwaznie i lepiej natychmiast zapomnij wszystko, co nie dotyczy bezposrednio zadania, ktore wlasnie wykonujesz. Czerwoni wystrzelili Sputnika, a potem Muttnika. Jak dawno? Dwadziescia piec lat temu. My rozwiazalismy pewne problemy nieco pozniej. Bylo kilka spektakularnych katastrof na Ksiezycu, potem stacja orbitalna, ktora za nic nie chciala trzymac sie na kursie, a potem cisza. Przez ostatnie cwiercwiecze nie porywalismy sie na zadne kosmiczne ekspedycje, przynajmniej nie w swietle reflektorow. Zbyt wiele wpadek, zbyt wiele kosztownych niepowodzen. Az wreszcie zaczelismy podazac tropem czegos naprawde wielkiego, znacznie wiekszego niz jakakolwiek planeta, na ktora moglibysmy poleciec. Widzisz, do kazdego odkrycia w nauce dochodzi sie etapami. Mozna dokladnie odtworzyc droge, jaka do niego prowadzila. Ale zalozmy, ze nagle stajesz oko w oko z odkryciami, ktore pojawiaja sie doslownie znikad. Jakie rozwiazanie tego problemu bys zaproponowal? Ross spojrzal badawczo na majora. Wprawdzie wciaz nie widzial zwiazku miedzy ta gadka a skokami w czasie, ale wyczul, ze Kelgarries oczekuje powaznej odpowiedzi. Czul tez, ze to, co teraz powie, zawazy znacznie na ocenie majora. -Albo oznacza to, ze poprzednie odkrycia byly trzymane w scislej tajemnicy - odpowiedzial powoli - albo ze rezultat finalny nie nalezy do tego, kto oglasza sie jego autorem. Po raz pierwszy major spojrzal nan z uznaniem. -Zalozmy dalej, ze to odkrycie jest niezwykle wazne dla twojego istnienia. Co bys zrobil? -Staralbym sie dotrzec do jego zrodla! -No wlasnie! W ciagu ostatnich pieciu lat nasi przyjaciele z drugiej strony kurtyny doszli do trzech takich wielkich odkryc. Jedno z nich zdolalismy rozgryzc, skopiowac, a potem uzyc do wlasnych celow, po kilku tworczych poprawkach. Pozostale dwa sa dla nas technologiami niewiadomego pochodzenia, chociaz powiazanymi z pierwszym z tych odkryc. Teraz wlasnie staramy sie rozwiazac ten problem, a czas, niestety, nas goni. Z nieznanych nam powodow Czerwoni, mimo iz maja juz pewne niezwykle grozne gadzety, nie sa jeszcze gotowi, by ich uzyc. Czasami te rzeczy funkcjonuja poprawnie, a czasami kompletnie zawodza. Krotko mowiac, wszystko wskazuje na to, ze Czerwoni prowadza eksperymenty z technologiami, ktore dla nich tez sa obce... -Wiec skad je uzyskali? Z innego swiata? - wyobraznia Rossa pracowala pelna para. - Czyzby udalo sie zachowac w sekrecie wyprawe miedzyplanetarna? Czyzby nawiazano kontakt z inna inteligentna rasa? -W pewnym sensie jest to inny swiat... ale raczej, jesli chodzi o czas, nie o przestrzen. Siedem lat temu dotarl do nas czlowiek z Berlina Wschodniego. Byl bliski smierci, ale zanim umarl, zdolal nagrac na tasme zadziwiajace dane, ktore w pierwszej chwili uznano za brednie w delirium. Ale poniewaz bylo to juz po wystrzeleniu Sputnika, nie osmielilismy sie zlekcewazyc nawet tak dziwacznych informacji. Przekazalismy nagranie jednemu z naszych naukowcow, ktory udowodnil, ze zawieraja prawde. Podrozami w czasie jak dotad zajmowala sie wylacznie fantastyka, wszystkie powazne galezie nauki uwazaly je za niemozliwe. I nagle odkrylismy, ze Czerwoni to robia... -Ma Pan na mysli, ze skacza w przyszlosc i sprowadzaja sobie maszyny? Major potrzasnal przeczaco glowa. -Nie w przyszlosc, w przeszlosc. Czy to mial byc jakis skomplikowany dowcip? Ross sapnal z irytacja i odpowiedzial moze nieco zbyt emocjonalnie. -Sluchaj, ja wiem, ze mojemu wyksztalceniu daleko do was, jajoglowych, ale wiem tez doskonale, ze im bardziej cofasz sie w przeszlosc, tym prostsze sa wszelkie maszyny. My jezdzimy samochodami, a jeszcze sto lat temu ludzie uzywali koni. My mamy pistolety, a wystarczy cofnac sie nieco w czasie i zobaczysz facetow wywijajacych mieczami i strzelajacych z lukow, ubranych zreszta w blachy, aby nie przebily ich strzaly wrogow... -A i tak przebijaly - wtracil Ashe. - Przyjrzyj sie bitwie pod Azincourt, a dowiesz sie, jak podzialaly strzaly na ciezkozbrojne rycerstwo francuskie. Ross nie zwrocil uwagi na jego slowa. -Tak czy siak - powrocil do swej glownej mysli - im bardziej cofasz sie w przeszlosc, tym prostsze sa wszelkie maszyny. Wiec jak Czerwoni moga znalezc tam cos, czego nie potrafilibysmy przebic dzisiaj? -I to jest wlasnie problem, ktorym zajmujemy sie od kilku lat - odparl major. - Tyle, ze niezupelnie tym, jak zamierzaja to znalezc, ale raczej gdzie. Poniewaz gdzies w przeszlosci udalo im sie skontaktowac z cywilizacja zdolna produkowac bron i technologie tak zaawansowane, ze sa one niedostepne dla naszych ekspertow. My musimy odnalezc to zrodlo wiedzy i albo wykorzystac je dla wlasnych celow, albo raz na zawsze zamknac do niego dostep. Jak dotad wciaz jeszcze szukamy. Ross potrzasnal glowa w zadumie. -To musi byc bardzo odlegla przeszlosc. A ci faceci, co grzebia w starych grobach i odkrywaja ruiny miast, czy oni nie mogliby wam cos podpowiedziec? Czy tak zaawansowana cywilizacja nie pozostawilaby po sobie jakichs materialnych sladow, ktore moglibysmy teraz odkryc? -To zalezy - wtracil ponownie Ashe - od rodzaju cywilizacji. Egipcjanie wznosili wielkie kamienne budowle. Uzywali broni i narzedzi z miedzi i brazu oraz kamienia, no i byli tak uprzejmi, ze zamieszkiwali obszar o suchym klimacie, co bardzo pomoglo w zachowaniu ich dziel. Miasta Azji Mniejszej tez wznoszono z gliny i kamienia. Rowniez uzywano tam miedzi i brazu i klimat tez sprzyjal... Grecy wznosili marmurowe i kamienne mury, zostawili po sobie ksiegi opisujace ich wiedze, podobnie Rzymianie. Po drugiej stronie oceanu Inkowie, Majowie i inne nieznane cywilizacje przed nimi, a takze Aztekowie w Meksyku budowali z kamienia i metalu. A kamien i metal moga trwac dlugo. Ale co, jesli istniala kiedys cywilizacja, ktora potrafila uzyskac plastyk i kruche stopy, ktora nie miala zamiaru wznosic trwalych konstrukcji, a ktorej dziela celowo mialy szybko sie zuzywac i byc zastepowane nowymi, co moglo wynikac chocby z przyczyn ekonomicznych? Co moglo po nich zostac, zwlaszcza jesli w miedzyczasie byl okres zlodowacenia, jesli lodowiec zmiotl wszystko, co zdolali wytworzyc? Sa dowody na to, ze polozenie biegunow na naszej planecie bylo niegdys inne i ze obecny polnocny region polarny mial klimat zblizony do tropikalnego. Katastrofa na tyle gwaltowna, by zmienic polozenie biegunow planety, z pewnoscia mogla tez doszczetnie zniszczyc kazda cywilizacje, niewazne jak potezna. Mamy wystarczajaco wiele dowodow, by twierdzic, ze taki lud musial istniec, ale wciaz musimy ich szukac. -Ashe jest jednym z naszych nawroconych sceptykow - rzekl major wstajac. - Jest archeologiem, jednym z facetow grzebiacych w grobach, i wie, co mowi. Musimy prowadzic poszukiwania w czasach, nim powstaly pierwsze piramidy, nim pierwsi osadnicy pojawili sie nad Tygrysem. A w dodatku nasz wrog musi nas doprowadzic do tego miejsca. I po to tu wlasnie jestes. -Ale dlaczego ja? -To jest pytanie, na ktore nasi psychologowie wciaz jeszcze probuja znalezc odpowiedz, moj mlody przyjacielu. Zdaje sie, ze wiekszosc ludzi, z wielu zreszta krajow zaangazowanych w realizacje tego projektu, stala sie zbyt cywilizowana. Ich reakcje sa przewidywalne, nie potrafia oni przelamac pewnych schematow. Jezeli nawet bezposrednie zagrozenie zmusi ich do zmiany sposobu postepowania, beda tak zagubieni, ze nie zdolaja w pelni wykorzystac swej wiedzy i umiejetnosci. Zreszta, jesli nauczysz przecietnego czlowieka zabijac, tak jak na przyklad zdarzalo sie w czasie wojny, musisz sie potem mocno napracowac, by ponownie dostosowac jego osobowosc do normalnych warunkow. Sa jednak ludzie o innym typie osobowosci. Urodzeni komandosi, tajni agenci, ktorzy potrzebuja do zycia olbrzymiej dawki niebezpieczenstwa i emocji. Nie jest ich wielu, ale w czasie wojny stanowia potezna bron. Gorzej w czasie pokoju - wtedy te wlasnie cechy ich osobowosci staja sie ciezarem dla kazdego spoleczenstwa. I w rezultacie staja sie albo dziwakami, albo - czesciej - kryminalistami. Wszyscy, ktorych wysylamy w przeszlosc, nie tylko otrzymali najlepszy mozliwy trening, ale tez maja wlasnie taki typ osobowosci - amerykanskich pionierow podbijajacych Dziki Zachod. Cenimy takich ludzi teraz, gdy sa bezpiecznie pogrzebani, ale w obecnych czasach, ktos taki, stanowi duzy problem dla spoleczenstwa. Mozna powiedziec, ze ich wrodzone umiejetnosci pojawily sie w niewlasciwym czasie. Nasi ludzie musza byc ponadto na tyle mlodzi, by moc wchlonac spora ilosc wiedzy, przetrwac ostry trening adaptacyjny, no i przejsc przez nasze testy. Rozumiesz? Ross skinal glowa potakujaco. -Potrzebujecie przestepcow wlasnie dlatego, ze sa przestepcami. -Nie dlatego, ze sa przestepcami. Dlatego, ze maja typ osobowosci nie pasujacy do naszych czasow. Nie mysl sobie, Murdock, ze prowadzimy tu zaklad karny. Nigdy bys sie tu nie zjawil tylko dlatego, ze jestes przestepca. Musiales pomyslnie przejsc nasze testy psychologiczne. Nawiasem mowiac, nawet ktos, kogo w naszych czasach okreslono by morderca, w innej epoce mogl byc bohaterem - to dosc ekstremalny przyklad, ale jednak prawdziwy. Czlowiek, ktorego przeszkolimy, nie tylko musi przetrwac w tamtych czasach, on musi uchodzic za normalnego czlonka swej spolecznosci... -A co sie stalo z Hardym? Major uciekl wzrokiem w bok. -Przy takiej operacji nie sposob uniknac pomylek. Nigdy nie twierdzilismy, ze nie zdarzaja sie problemy albo ze nie istnieje ryzyko. Mamy tam do czynienia nie tylko z ludzmi z roznych epok, ale takze, jesli uda nam sie natrafic na goracy trop, musimy sobie radzic z Czerwonymi. Oni podejrzewaja, ze podazamy ich sladem. Zdolali wsadzic tu Kurta Vogela. Teraz juz wiesz wszystko, Murdock. Gdy przejdziesz ostateczne testy, bedziesz mial jeszcze mozliwosc powiedzenia tak lub nie przed swym pierwszym skokiem. Jesli jednak powiesz nie, pozostaniesz na zawsze w tej bazie. Nikt, kto przeszedl nasze szkolenie, nie moze nigdy wrocic do normalnego zycia. Ryzyko, ze przechwyca go nasi przeciwnicy, jest zbyt duze. -Nigdy? Major wzruszyl ramionami. -Ta operacja moze potrwac bardzo dlugo. Nie potrafie okreslic, kiedy sie zakonczy. Pozostaniesz tu, dopoki nie znajdziemy tego, czego szukamy, albo dopoki nie poniesiemy calkowitej kleski. I to byla ostatnia karta, ktora musialem wylozyc na stol. - Przeciagnal sie. - Jutro zaczynasz trening. Przemysl sobie to wszystko. Gdy nadejdzie czas, musisz dac nam odpowiedz. Na razie pracujesz w zespole z Ashem, ktory pomoze ci przebrnac przez szkolenie. Kes, ktorym go uraczono, zdawal sie zbyt trudny do przelkniecia, jednak po namysle Ross uznal, ze zdola go strawic. Trening, jakiemu go wkrotce poddano, odslonil przed nim calkiem nowy swiat. Judo i zapasy spodobaly mu sie od razu i bardzo sie cieszyl swymi szybkimi postepami. Gorzej szlo mu z wymagajaca niezwyklej wprost cierpliwosci i precyzji nauka strzelania z luku i walki dlugim sztyletem z brazu. Potem zas nadeszly dlugie godziny nauki jezyka i nieznanych obyczajow spolecznych, zapamietywanie niezliczonych tabu i wskazan moralnych. Ross nauczyl sie takze prowadzenia obliczen na supelkach dlugich lin, ktorego to sposobu uzywano niegdys w handlu. Nauczyl sie porownywac wartosc olowianych sztabek ze sznurami korali z bursztynu czy wyprawionymi skorami zwierzat. Zrozumial tez, dlaczego jako wprowadzenie do operacji Retrograde pokazano mu niegdys karawane handlowa. Podczas tych dni jego odczucia wzgledem Ashe'a zmienily sie diametralnie. Po prostu nie mozna z kims pracowac tak dlugo i tak blisko, nie zmieniajac swego don nastawienia. Albo bowiem musi dojsc do gwaltownego konfliktu, albo tez partnerzy musza sie do siebie dostosowac. Podziw Rossa dla olbrzymiej wiedzy Ashe'a, ktora ten tak chetnie dzielil sie z ignorantem, musial zamienic sie w szacunek dla tego czlowieka; szacunek, ktory moglby sie nawet stac przyjaznia, gdyby Ashe ze swej strony obnizyl nieco tarcze beznamietnego nauczyciela. Ross nie staral sie na sile przelamywac dzielacej ich bariery, ktorej przyczyna byl tego pewien - byl szczegolny sposob, w jaki zglosil sie "na ochotnika" do tego projektu. Co zreszta dalo mu nieco do myslenia, mimo iz odsuwal od siebie to uczucie. Jak dotad byl zawsze dumny ze swych dokonan, teraz zaczynal zalowac, ze nie byly to dokonania nieco innego typu. Tymczasem ludzie pojawiali sie i odchodzili. Zniknal Hodaki ze swym partnerem. Podobnie Jensen i jego towarzysz. Ross podczas pobytu w bazie dawno juz zatracil poczucie uplywajacego czasu. Stopniowo poznal caly ten wielki obszar pod pokrywa sniegu i lodu. Byly tam laboratoria, doskonale zaopatrzony szpital, arsenaly zawierajace uzbrojenie widywane wylacznie w muzeum, a takze biblioteki pelne kaset wideo i tasm. Ross chlonal wszystko tak intensywnie, ze wiele razy, padajac noca wyczerpany na poslanie, czul sie jak wielka gabka, ktora wlasnie osiagnela niemozliwy do przekroczenia poziom absorbcji. Nauczyl sie nosic jak naturalny ubior te niezgrabna ni to tunike, ni kilt, jaka widzial niegdys u lowcy wilkow; nauczyl sie golic pewnymi ruchami za pomoca dlugiego noza z brazu i jesc dziwaczne pokarmy. Aby jeszcze lepiej wykorzystac czas, podczas sluchania niezliczonych tasm, lezal pod lampami kwarcowymi, az jego skora stala sie ciemna i pomarszczona jak skora Ashe'a. Zawsze tez mogl wysluchac w wolnej chwili jakichs waznych nauk tego ostatniego, nauk, z ktorych obawial sie uronic najmniejszego slowa. -Braz - Ashe zwazyl w dloni dlugi sztylet. Jego rekojesc wykonano z rogu jakiegos zwierzecia, ozdobionego wzorkiem ze zlotych kamyczkow, ktore w odroznieniu od ostrza blyszczaly metalicznie. - Czy wiesz, Murdock, ze braz moze byc twardszy od stali? Gdyby nie fakt, ze zelazo wystepuje w tak obfitych zlozach i jest znacznie latwiejsze w obrobce, prawdopodobnie nigdy nie wyszlibysmy z epoki brazu. Zelazo jest powszechniejsze w przyrodzie i tansze, kiedy wiec pierwszy kowal nauczyl sieje wykorzystywac, oznaczalo to koniec pewnego stylu zycia i poczatek nowego. Tak, braz jest dla nas niezwykle wazny, podobnie jak ludzie, ktorzy w nim pracuja. Kowali uwazano kiedys niemal za swietych. Tajemnice ich fachu byly sekretem wazniejszym niz wiezi z klanem, szczepem czy rasa. Kowal mogl liczyc na przyjecie w kazdej wiosce, byl tez bezpieczny na szlaku. Zreszta, w tamtych czasach drogami opiekowali sie bogowie, miedzy podroznikami panowal pokoj. Swiat byl wtedy niezmierzony i pusty, a szczepy ludzkie male i nieliczne. Wiele wiec bylo miejsca do polowan, upraw i handlu. Czlowiek prowadzil walke raczej z silami natury niz z innym czlowiekiem... -Nie bylo wojen? - zapytal Ross. - Wiec po co ta nauka wladania sztyletem i lukiem? -Byly wojny lokalne, ot, klotnie pomiedzy rodami, klanami czy szczepami. A luk... luk przydawal sie do innej walki, przeciw wielkim zwierzetom, wilkom, dzikom... -Niedzwiedziom jaskiniowym? Ashe westchnal z wystudiowana cierpliwoscia. -Zrozum wreszcie, Murdock, ze historia jest nieco dluzsza, nizli ci sie wydaje. Niedzwiedzie jaskiniowe i epoka brazu nie zachodza na siebie. Aby zapolowac na niedzwiedzia jaskiniowego, musialbys sie pojawic kilka tysiecy lat wczesniej i wtedy mialbys w dloni kamienna wlocznie, o ile, oczywiscie, bylbys tak glupi, zeby sie na to porywac. -Wolalbym zabrac ze soba strzelbe - mruknal Ross, chcac wtracic swoje trzy grosze w ten przydlugi wyklad. 5 Ross szybko sie przekonal, ze zgloszenie gotowosci do drogi wcale nie oznacza, iz natychmiast wyruszy ku starozytnej Brytanii. Na zapowiedziane przez Ashe'a, jutro" musial jeszcze poczekac kilka dni. Tam w przeszlosci mial wystepowac jako kupiec z ludu pucharu* i tych kilka dni przeznaczono na dokladne przetestowanie jego falszywej osobowosci; upewnienie sie, czy zapamietal kazdy jej szczegol, tak aby zaden niebaczny gest czy slowo nie mogly zdradzic jego prawdziwego pochodzenia.Lud pucharu wydawal sie doskonalym wyborem dla infiltracji przez agentow. Nie byl to scisle zamkniety klan, podejrzliwy wobec obcych i czujny na kazde odstepstwo od przyjetych norm postepowania, ktorymi to cechami charakteryzowala sie wiekszosc ludow tamtego okresu. Zajmowali sie glownie handlem, totez byli bardzo ruchliwym plemieniem. Zasieg ich "imperium", czy raczej zasieg oddzialywan ich dosc wysokiej jak na owe czasy kultury, znaczyly wyraznie wizytowki, ktore przetrwaly do czasow wspolczesnych -liczne groby, zawierajace pomiedzy zgromadzonymi tam przedmiotami, charakterystyczne dla tego ludu puchary. Groby te rozsiane sa od Renu do Hiszpanii i od Balkanow po Brytanie. Handlarze nie polegali w swych podrozach po dalekich stronach jedynie na sile tabu, jakim byla swietosc i nietykalnosc podroznych. Lud pucharu slynal tez z doskonalych umiejetnosci luczniczych. Byli to smiali ludzie. Pchani zadza zysku, zakladali liczne osady i faktorie, starajac sie prowadzic pokojowa egzystencje pomiedzy ludami o odrebnych zwyczajach, pomiedzy osiadlymi rolnikami i wedrujacymi pasterzami, pomiedzy przybrzeznymi rybakami i lesnymi lowcami. Takim wlasnie czlowiekiem mial byc Ross. Ostatnia inspekcje przed podroza Murdock przeszedl w towarzystwie Ashe'a. Wlosy nie urosly im jeszcze na tyle, by wymagaly plecenia w warkocze, ale wystarczajaco, by zwiazac je z tylu glowy. Tuniki i kilty z szorstkiego materialu, ktory przeniesiono z tamtych czasow, nieprzyjemnie ocieraly skore i nie byly wcale idealnie dopasowane. Ale wykonanie pasow z brazu, pokrowcow na luki i kolczanow, ktore nosili na plecach, oraz samych lukow, bylo prawdziwym szczytem kunsztu rekodzielnika. Ashe nosil ponadto wierzchni plaszcz o blekitnej barwie - co oznaczalo mistrza kupieckiego - spiety znamionujaca bogactwo polerowana brosza zdobna w wilcze zeby i bursztynowe paciorki. Znacznie nizsza pozycje Rossa znamionowal nie tylko plaszcz w barwie czerwieni i brazu, ale tez fakt, ze jego osobista bizuterie stanowily miedziana bransoleta i spinka ozdobiona pojedynczym agatem. Ross nie mial pojecia, jak bedzie wygladala sama podroz w czasie i w jaki sposob mozna sie przeniesc z polarnego obszaru zachodniej polkuli do Brytanii, ktora lezala na polkuli wschodniej. A byl to, jak sie wkrotce przekonal, dosc skomplikowany proces. Sama podroz w czasie okazala sie stosunkowo prosta, chociaz powodowala nieco nieprzyjemnosci. Musial tylko przejsc krotkim korytarzem i stanac przez moment bez ruchu na okraglej plycie, na ktora padal intensywny snop swiatla. Stojac tam, Ross nagle poczul, ze z jego pluc doslownie wysysane jest powietrze. Mial tez silne mdlosci i nieprzyjemne wrazenie zapadania sie w nicosc. Po tej koszmarnej chwili paniki, nagle znow zlapal oddech i patrzyl na przygasajace swiatlo. Kiedy zgaslo, dostrzegl czekajacego nan Ashe'a. Podroz poprzez czas byla latwa i szybka. Nieco inaczej bylo z podroza przez przestrzen do Brytanii. Mogl istniec tylko jeden punkt transferowy, jesli mieli zachowac w * Ang., heakermen (beaker traders). "ludy kultury pucharow dzwonowatych" zamieszkujacych duze obszary Europy we wczesnej epoce brazu, (przyp. tlum.). tajemnicy caly ten projekt. Ale z drugiej strony, ludzie przybywajacy do danej epoki musieli szybko i w tajemnicy zostac przewiezieni w wyznaczone miejsca. Ross, ktory zdolal juz poznac scisle reguly dotyczace przenoszenia przedmiotow z jednej epoki w druga, zastanawial sie, w jaki sposob odbywa sie taka podroz. Nie mogli przeciez tracic calych miesiecy i lat na podroze przez morza i lady. Rozwiazanie problemu bylo pomyslowe. Trzy dni pozniej Ross i Ashe kolysali sie na fali, stojac na grzbiecie wieloryba. A przynajmniej czegos, co wygladalo jak wieloryb dla kazdego, kto nie zechcialby sprawdzic twardosci jego skory harpunem. Harpunnicy zas byli jeszcze kwestia odleglej przyszlosci. Ashe zrzucil canoe na wode i Ross zsunal sie do chybotliwej lodeczki, przytrzymujac sie wciaz burty ich zamaskowanego okretu podwodnego. Dzien byl mglisty i pochmurny, totez brzeg, do ktorego zmierzali, ledwie majaczyl na horyzoncie. Ross trzasl sie z zimna i emocji. Na polecenie Ashe'a chwycil wioslo i pomogl towarzyszowi skierowac ich prymitywna lodz ku odleglemu ladowi. Switalo, jednak nie dostrzegl ani sladu slonca, mgla bowiem nie ustepowala. Ziemia, do ktorej dobili, zdawala sie dzika i niegoscinna. Pobliski las byl jeszcze przykryty resztka snieznego plaszcza, choc rownoczesnie widzieli juz pierwsze zwiastuny wiosennej zieleni. Ross wiedzial z wczesniejszych nauk, ze Brytania byla w tym okresie bardzo rzadko zasiedlona przez ludzi. Pierwsza fala lowcow i rybakow zalozyla juz swe wioski, teraz zas dolaczala do nich nowa fala najezdzcow, ktorzy slyneli z budowy masywnych grobow i mieli nader skomplikowane wierzenia. Na szczytach niektorych wzgorz powstawaly pierwsze wioski-forty polaczone drogami. Funkcjonowaly w nich prawdziwe "fabryki" produkujace kamienna bron i narzedzia. Przemysl ten jeszcze kwitl, gdyz metal przywozony przez handlarzy z ludu pucharu dopiero zaczynal tu plynac. Braz byl jednak wciaz tak rzadki i tak cenny, ze co najwyzej naczelnicy wiosek mogli poszczycic sie posiadaniem metalowego sztyletu. Nawet groty strzal w kolczanie Rossa zostaly wykonane z kamienia. Wyciagneli canoe w glab ladu i umiesciwszy w naturalnym zaglebieniu w ziemi, przysypali je galeziami i kamieniami. Potem Ashe rozejrzal sie uwaznie po okolicy, poszukujac jakichs naturalnych drogowskazow. -W glab, tam... - Ashe uzyl jezyka ludu pucharu i Ross zrozumial, ze od tej pory musi nie tylko postepowac jak kupiec z tego ludu, ale takze myslec jak jeden z nich. Wszystkie wspomnienia z poprzedniego zycia musi ukryc gleboko w swej podswiadomosci. Jego zainteresowanie ma budzic wylacznie zysk i obecna wartosc towarow. Obaj mezczyzni ruszyli w kierunku faktorii Gog, gdzie pierwszy partner Ashe'a, slynny Sanford, tak dobrze odgrywal swa role. Deszcz wkrotce przemoczyl ich buty, plaszcze zamienil w mokre szmaty i calkowicie zlepil wlosy pod welnianymi czapami. Jednak Ashe wytrwale kroczyl w glab wyspy z pewnoscia kogos, kto doskonale zna swoj szlak. Pewnosc ta zostala nagrodzona pol mili dalej, gdy faktycznie wyszli na jedna z drog. Tutaj Ashe bez wahania skrecil na wschod i ruszyl przed siebie rownym spokojnym krokiem. Pokoj dla podroznych obowiazywal tylko za dnia. W nocy bowiem na szlaku odwazali sie przebywac jedynie najbardziej zdesperowani przestepcy i wygnancy, a od nich nie nalezalo sie spodziewac poszanowania praw. Teraz cala wiedza, ktora wtlaczano Rossowi do glowy podczas szkolenia, zaczynala miec jakis sens. Podazal wprawdzie slepo za swym przewodnikiem, ale weszyl dziwne zapachy dochodzace sposrod krzewow, nasluchiwal odglosow spomiedzy drzew, wyczuwal pod stopami rozmiekla ziemie... doswiadczal tego, co dotychczas bylo tylko zbiorem teoretycznych nauk. Szlak, ktorym podazali, prowadzil na niewielkie wzgorze. W pewnej chwili powiew wiatru przyniosl do ich nozdrzy swad rozniacy sie zdecydowanie od naturalnych zapachow lasow i lak. Ashe zatrzymal sie tak gwaltownie, ze Ross niemal na niego wpadl. Widzac napiecie na twarzy towarzysza, rozejrzal sie czujnie wokol. Tak, nie mylil sie, to zapach spalenizny! Wciagnal gleboko powietrze i omal nie zaczal kaslac. Drewno, spalone drewno. Ross wcale sie nie zdziwil, gdy Ashe nakazal gestem ukrycie sie w krzakach. Dalsza droge ku szczytowi wzgorza odbyli czolgajac sie miedzy wilgotnymi kepami trawy i pozbawionymi jeszcze lisci krzewami. Dopiero u samego wierzcholka zbocza znajdowalo sie troche wiecznie zielonej kosodrzewiny, ktora dawala nieco lepsze schronienie. Ashe odgarnal iglaste galezie i wyjrzeli na odsloniety szczyt. Obszar pogorzeliska rozciagal sie od wyraznie widocznych ruin budynkow do lezacej po przeciwleglej stronie wzgorza dolinie. Kilka nadpalonych bali stalo pionowo, jak ostatnie zeby w szczece starca. Tyle tylko pozostalo z tego, co kiedys zapewne bylo zewnetrzna palisada. Natomiast z tego, co kiedys otaczala palisada, nie zostalo nic. -Nasza faktoria? - spytal Ross szeptem. Ashe w milczeniu skinal glowa. Przygladal sie wszystkiemu ze skupieniem. Ross wiedzial, ze jego bystrym oczom nie umknie najmniejszy nawet szczegol. Ustalenie przyczyny, a moze i sprawcow katastrofy moglo byc kwestia zycia i smierci. Ashe badal pogorzelisko przez blisko godzine, szukajac przede wszystkim sladow walki. Wreszcie usiadl ponownie w cieniu krzewow i wytarl zabrudzone popiolem i blotem rece o mokra trawe. Wciaz milczal. -Nikt ich nie zaatakowal. Chyba ze napastnicy zadali sobie potem trud zamaskowania sladow... - odezwal sie Ross. Jego towarzysz pokrecil przeczaco glowa. -Tubylcy nie zacieraliby sladow, gdyby zwyciezyli. Nie, to nie byl zwykly atak. Nie ma zadnych sladow napastnikow, ani nadchodzacych, ani opuszczajacych to miejsce. -Wiec co? - zapytal Ross. -Moze piorun... to mozliwe i naprawde lepiej, zeby tak bylo. Albo... - blekitne oczy Ashe'a byly zimne i nieprzyjazne, tak jak zimny i nieprzyjazny byl krajobraz wokol nich. -Albo? - spytal Ross. -Albo nawiazalismy wlasnie kontakt z Czerwonymi! Dlon Rossa bezwiednie powedrowala do rekojesci sztyletu. Jakby sztylet mogl cos pomoc w walce z tymi, ktorzy dokonali tego zniszczenia. Byli tu tylko we dwoch, lecz stanowili czesc wiekszej siatki agentow, ktorzy we wszystkich epokach poszukiwali zatartych tropow czegos, co nie pasowalo do danego okresu, starajac sie zlokalizowac wroga. A Czerwoni robili dokladnie to samo. Czy zniszczenia, ktore wlasnie ogladali, byly pozostaloscia ich sukcesu? Dowody na to, ze tak jest istotnie, pojawily sie, gdy wkroczyli w samo serce tego, co kiedys bylo posterunkiem Gog. Nawet Ross, choc niewiele wiedzial o sprawach wojskowosci, byl pewien, ze to, co ogladaja, jest pozostaloscia po eksplozji. Na szczycie wzgorza byl wyrazny krater. Ashe stanal wlasnie na jego skraju, lustrujac wzrokiem rozsypane wokol resztki drewnianych bali i osmalonych kamieni. -Czerwoni? -Tak. Przyczyna zniszczen byla eksplozja. Posterunek Gog nie mogl zameldowac o ataku. Wybuch zniszczyl ich jedyne polaczenie z baza. Ukryty nadajnik wylecial w powietrze wraz z calym budynkiem. -Jedenascie - myslal na glos Ashe, liczac cos na palcach. - Mamy okolo dziesieciu dni, by dokladniej sie temu przyjrzec. I zdaje sie, ze czeka nas cos powazniejszego niz wycieczka szkoleniowa, ktora miala ci pokazac, jak bylo w Brytanii cztery tysiace lat temu. Musimy sie dowiedziec, co sie tu wydarzylo i z jakiej przyczyny! Ross spojrzal na pogorzelisko. -Bedziemy to rozgrzebywac? - spytal. -Tak. Zabrali sie do niewdziecznej roboty. Pracowali az do momentu, gdy czarni od sadzy i z trudem panujacy nad atakami mdlosci po odnalezieniu martwych cial, opadli wreszcie bez sil na trawe. -Musieli uderzyc w nocy - powiedzial Ashe. - Mogli przypuszczac, ze tylko wtedy ludzie beda wewnatrz. Tutejsi obawiaja sie przebywac w nocy na zewnatrz ze strachu przed duchami, a nasi ludzie jak zawsze dostosowuja sie do miejscowych zwyczajow. Tylko w nocy mozna bylo zabic wszystkich jedna bomba. A wszyscy oprocz dwoch agentow byli prawdziwymi ludzmi pucharu. Napastnicy zmietli z powierzchni ziemi dwadziescia osob, z tego osiemnascie bylo niewinnymi ofiarami, wsrod nich rowniez kobiety i dzieci. -Kiedy to sie stalo? - spytal Ross. -Moze dwa dni temu. Atak przyszedl bez najmniejszego ostrzezenia, inaczej Sandy by nas zawiadomil. Nie mial zadnych podejrzen. Jego ostatnie raporty byly rutynowe, a to oznacza, ze nie byl swiadom zagrozenia. -Co teraz zrobimy? Ashe spojrzal na Rossa. -Umyjemy sie. Nie! - zreflektowal sie natychmiast. - Nie umyjemy sie. Pojdziemy do wioski Nodrena. Bedziemy przerazeni i zrozpaczeni. Pamietaj, ze znalezlismy naszych krewnych martwych. Wypytamy ludzi, ktorzy znaja mnie jako mieszkanca tej faktorii. Zeszli szlakiem ze wzgorza i skierowali sie w strone najblizszej wioski. Pierwszy dostrzegl ich, a moze raczej wyczul, pies. Byla to duza kudlata bestia, ktora warczala wsciekle, obnazajac kly niczym wilk. Pies byl jednak nieco mniejszy od wilka, a miedzy ostrzegawczymi warknieciami wyrywaly mu sie zgola nie wilcze krotkie szczekniecia. Ashe na wszelki wypadek przygotowal luk, wyciagnawszy go z pokrowca pod plaszczem. -Hej tam! - zawolal. - Przychodze, by mowic z Nodrenem, z Nodrenem ze Wzgorz! Odpowiedzialo mu tylko warczenie psa. Przetarl dlonia twarz. Rozsmarowal przy tym popiol, co przydalo jego zasmuconemu obliczu jeszcze glebszy wyraz zaloby. -Kto przemawia do Nodrena? - slowa zostaly wypowiedziane z dziwnym akcentem, ale Ross zdolal je zrozumiec. -Ten, ktory z nim polowal i ucztowal. Ten, ktory zawarl z nim przyjazn z pomoca ostrza sztyletu. Assha z handlarzy. -Trzymaj sie od nas z dala, czlowieku przeklety. Scigaja cie zle duchy - te ostatnie slowa zostaly wykrzyczane wysokim, spanikowanym tonem. Ashe jednak pozostal niewzruszenie tam, gdzie stal, zwracajac tylko oczy na krzaki, spoza ktorych dochodzil glos jego rozmowcy. -Kto przemawia za Nodrena, bo nie jest to glos Nodrena? - zapytal ostro. - To Assha pyta. Pilismy swa krew na znak przyjazni i razem polowalismy na snieznego wilka i na dzika w jego wscieklej szarzy. Nodren nie pozwala innym przemawiac w swym imieniu, bo Nodren jest mezczyzna i wodzem szczepu! -A ty jestes przeklety! - W powietrzu swisnal kamien i opadl w kaluze tuz przed Ashem, opryskujac blotem jego buty. - Odejdz i zabierz ze soba zlo! -Czy to reka Nodrena lub rekami jego ludu zostala przelana krew moich krewnych? Czy pomiedzy faktoria a miastem Nodrena pojawily sie strzaly wojny? Czy to dlatego chowasz sie w krzakach? Czy boisz sie pokazac Asshy swa twarz, twarz tego, ktory tak odwaznie przemawia z ukrycia i rzuca stamtad kamieniami? -Nie pojawily sie pomiedzy nami strzaly wojny, handlarzu. My nie draznimy duchow ze wzgorz. To nie na nas spadl ogien z nieba i pozarl wsrod grzmotow piorunow. To Lurgha przemowil wsrod grzmotow. Lurgha wypalil was ogniem. Sciga was gniew Lurghy, handlarze! Trzymajcie sie od nas z dala, aby i nas nie dosiegnal plomien jego gniewu. Lurgha to tutejszy bog blyskawic przypomnial sobie Ross. Dzwiek grzmotu i ogien z nocnego nieba... bomba! Prawdopodobnie wobec takiego sposobu ataku Ashe niewiele dowie sie od tubylcow. Ich przesady juz powoduja, ze uwazaja za przekletych nie tylko tych, co zgineli na wzgorzu, ale takze tych, ktorzy ocaleli. -Gdyby gniew Lurghy scigal Asshe, czy moglby on wciaz zywy wedrowac po szlaku? - Ashe wbil drzewce luku w ziemie u swych stop. - A jednak Assha jest zywy i widzisz go. Assha mowi i slyszysz go. Nie odpowiadaj mu wiec bredniami zdatnymi dla malych dzieci. -Duchy takze chodza i przemawiaja do nieszczesliwych ludzi - zabrzmiala odpowiedz. - Moze to ducha Asshy teraz ogladam i slysze... Ashe nagle skoczyl w krzaki. Trwala tam krotka szamotanina, a po chwili znow pojawil sie na drodze, wlokac ze soba rzucajacego sie czlowieka, ktorego bez zbytniej ceremonii cisnal na ubity grunt drogi. Mezczyzna byl brodaty. Czarne geste wlosy mial zwiazane w czub na szczycie glowy. Ubrany byl w skorzana tunike, ktora przytrzymywal gruby welniany pas. -Aha, wiec to Lal o Szybkim Jezyku, ktory tak glosno mowi o duchach i gniewie Lurghy! - Ashe przyjrzal sie uwaznie swemu jencowi. - A teraz, Lal, poniewaz juz przemawiasz za Nodrena - co, jak sadze, wielce go zdziwi - opowiedz mi wiecej o tym gniewie Lurghy i ogniu z nieba. I o tym, co sie stalo z Sanfra, ktory byl moim bratem, i z pozostalymi z mojego ludu. Bo ja jestem Assha i wiesz doskonale, czym jest gniew Asshy. Widziales, jak ten gniew pozarl Twista Wygnanca, ktory przybyl ze zlymi ludzmi. Gniew Lurghy jest straszny, ale gniew Asshy nie mniej - Ashe przybral na tyle grozny wyraz twarzy, ze Lal skulil sie ze strachu i odwrocil wzrok. Kiedy zdecydowal sie przemowic, z jego glosu znikla zupelnie poprzednia pewnosc siebie. -Assha wie, ze jestem jego psem. I niech nie zwraca przeciw mnie swego wielkiego noza ani szybkiej strzaly. To gniew Lurghy spalil faktorie na wzgorzu. Najpierw piesc jego piorunu uderzyla w ziemie, a potem spalil ja ogien jego oddechu... -I widziales to na wlasne oczy. Lal? Drobny mezczyzna zaprzeczyl ruchem glowy. -Assha wie, ze Lal nie jest wojownikiem, ktory moglby stac i patrzec na cuda Lurghy i nie utracic wzroku. Sam Nodren obserwowal ten cud... -Ale Lurgha przybyl w nocy, gdy wszyscy ludzie sa w domach, a swiatem zewnetrznym wladaja duchy. Jak wiec Nodren mogl to ogladac? Skad wiedzial, ze przybywa Lurgha? Lal przypadl bardziej do ziemi, a jednoczesnie jego oczy zmierzyly szybkim spojrzeniem krzaki, jakby zastanawial sie nad szansa ucieczki. Potem ponownie zwrocil wzrok na czubki butow Ashe'a. -Nie jestem wodzem, Assha. Skad moge wiedziec, w jaki sposob sam Nodren poznal tajemnice nadejscia Lurghy? -Glupcze! - z krzakow po przeciwnej stronie drogi zabrzmial drugi glos. Tym razem nalezacy do kobiety. - Mow do Asshy prosta mowa. Jesli jest duchem, wie doskonale, ze nie mowisz prawdy. A jesli jest czlowiekiem, ktory umknal przed gniewem Lurghy... - w jej glosie brzmial wyrazny podziw. Po tym nakazie Lal wybelkotal cicho prawdziwa odpowiedz: -Mowi sie, ze przyszla wiadomosc, ze na cudzoziemcow spadnie gniew Lurghy, a Nodren i ludzie Nodrena powinni byc tego swiadkami, aby wiedzieli, ze handlarze sa przekleci i ze kiedy nastepny raz sie pojawia, maja powitac ich wlocznie. -A ta wiadomosc... jak zostala dostarczona? Czy glos Lurghy zabrzmial wprost w uszach Nodrena, czy tez powtorzyly go usta jakiegos czlowieka? -Aaa - Lal przypadl twarza do ziemi i zakryl uszy rekoma. -Lal jest glupcem, ktory boi sie nawet wlasnego cienia i chowa sie przed nim w blasku poludniowego slonca! Z krzakow wyszla na droge mloda kobieta, ktora najwyrazniej byla wazna osoba w szczepie. Szla bowiem dumnym krokiem, patrzac Ashe'owi prosto w oczy. Na rzemieniu na jej szyi wisial blyszczacy metalowy dysk, a drugi podobny stanowil zapiecie jej pasa. Wlosy miala zwiazane na czubku glowy rzemieniem ozdobionym drobnymi agatami. -Pozdrowiona niech bedzie Cassca, ta, ktora Sieje - glos Ashe'a zabrzmial bardzo formalnie. - Ale dlaczego Cassca ukrywala sie przed Assha? -Twoje wzgorze odwiedzila smierc - odparla kobieta - i ty tez pachniesz smiercia... smiercia z reki Lurghy. Ci, ktorzy przychodza ze wzgorza, moze nie krocza juz w swych cialach - wyciagnela reke gwaltownym ruchem i dotknela palcem policzka Ashe'a. Skinela glowa. - Nie jestes duchem Assha. Wszyscy wiedza, ze duchy wygladaja normalnie dla wzroku, ale demaskuje je dotyk. A wiec nie zostales spalony przez Lurghe. -Chodzi mi o te wiadomosc od niego - przypomnial Ashe. -Glos zabrzmial wprost z niebios, a slyszal go nie tylko Nodren, ale tez Hangor, Effar i ja, Cassca. Stalismy wowczas wszyscy kolo Starego Miejsca. - Wykonala dlonia dziwny gest i mowila dalej: - Niedlugo nadejdzie czas siewu i chociaz to Lurgha przynosi slonce i deszcz ziemi. Wielka Matka przyjmuje siew. A tylko kobiety moga wejsc ku niej do Wewnetrznego Kregu. - Znow wykonala dziwny gest. - Wtedy jednak stalismy na zewnatrz i skladalismy pierwsza ofiare, a z niebios rozlegla sie muzyka, jakiej nigdy nie slyszelismy. Glosy spiewaly w dziwnym jezyku. - Na jej twarzy pojawil sie na moment wyraz przestrachu. - A potem przemowil glos. I mowil, ze Lurgha zostal rozgniewany przez obcych ze wzgorza, i ze tej jeszcze nocy spadnie na nich jego gniew. I ze Nodren musi byc swiadkiem gniewu, aby widzial, jak Lurgha karze tych, ktorzy go rozgniewaja. Nodren wiec tak uczynil. I wtedy w nocy rozlegl sie dzwiek... -Jaki dzwiek? - wtracil cicho Ashe. -Nodren powiedzial, ze to bylo jak odlegly pomruk, a na niebie, przeslaniajac gwiazdy, pojawil sie ciemny cien ptaka Lurghy. I wtedy Lurgha uderzyl we wzgorze grzmotem, wichrem i blyskawica. Nodren uciekl, bo gniew boga byl przerazajacy. A teraz my, wyznawcy Wielkiej Matki, skladamy jej wiele ofiar, aby jej moc stanela pomiedzy nami a gniewem Lurghy. -Assha dziekuje Cassce, ktora jest sluga Wielkiej Matki. Niech udany bedzie siew i obfite niech beda tegoroczne zbiory! - powiedzial Ashe, ignorujac lezacego u jego stop Lala. -Odchodzisz stad, Assha? - zapytala kobieta. - Bo musisz wiedziec, ze choc mnie chroni reka Matki i nie obawiam sie niczego, wielu z mojego ludu podniesie przeciw tobie wlocznie, bo tak nakazal Lurgha. -Odchodzimy. I jeszcze raz dziekuje ci, Cassca. Odwrocil sie na piecie w strone, z ktorej przyszli, a Ross bez slowa poszedl za nim. Kobieta zas dlugo patrzyla za odchodzacymi. 6 Ten ptak Lurghy - zapytal Ross, gdy tylko znikli z oczu Casski i Lala - czy to mogl byc samolot?-Na to wyglada - sapnal jego towarzysz. - Jesli Czerwoni dokladnie wykonali swoja robote, a nie ma powodu w to watpic, to raczej nie ma juz sensu nawiazywac kontaktu z miastem Dorthy lub Mungi. Prawdopodobnie tam rowniez objawil sie glos Lurghy na ich korzysc, a nasza, niestety, wielka strate. -Cassca nie wydawala sie specjalnie zszokowana klatwa Lurghy, przynajmniej nie w takim stopniu jak ten mezczyzna. -Ona jest czyms w rodzaju kaplanki. I sluzy bogini znacznie starszej i znacznie potezniejszej niz Lurgha - Matce Ziemi, Wielkiej Matce, bogini plodnosci i urodzaju. Lud Nodren wierzy, ze jesli Cassca nie odprawi rytualow i nie zasieje pierwszej partii pola wiosna, nie bedzie zadnych zbiorow. Czuje sie wiec chroniona przez boginie i nie obawia sie gniewu Lurghy. Ci ludzie sa teraz w trakcie zmiany systemu wierzen, ale czesc sposrod rytualow, ktore odprawia Cassca, przetrwa do naszych czasow pod plaszczykiem magii, choc, oczywiscie, ulegna sporym przeksztalceniom. Ashe przemawial spokojnym glosem, ale w jego glowie na pewno kotlowaly sie gwaltowne mysli. Nagle zamilkl i odwrocil sie w strone morza. -Musimy sie gdzies przyczaic do czasu, az przybedzie po nas okret. Potrzebna nam kryjowka. -Beda na nas polowac tubylcy? -To niewykluczone. Niech ktos tylko wpadnie na pomysl odczynienia uroku nad tymi, nad ktorymi ciazy klatwa, a bedziemy mieli powazne klopoty. Wielu z tych ludzi to doswiadczeni tropiciele i mysliwi, a Czerwoni moga miec wsrod nich agenta, ktory im doniesie, ze ktos powrocil do naszego obozu. Wielu naszych ludzi jest teraz w trasie, bo wiemy, ze Czerwoni pojawili sie wlasnie w tym okresie. Oni tez musza miec tu spora baze, skoro uzyli samolotu. Nie mozna zbudowac transportera w czasie na tyle duzego, by przeniosl taka ilosc sprzetu. Wszystko, czego tu uzywamy, zostalo zgromadzone juz na miejscu, a uzywanie maszyn jest scisle zabronione, jesli moglby to dostrzec ktorys z tubylcow. Na szczescie wiekszosc baz zalozylismy na terenach dzikich i niezaludnionych. Krotko mowiac, jesli Czerwoni maja samolot, to zostal on skonstruowany tutaj, a to oznacza, ze maja spora baze. - Ashe myslal na glos, a jednoczesnie nieswiadomie przyspieszal kroku, zostawiajac Rossa coraz bardziej w tyle. - Ostatniej wiosny dosc dobrze przyjrzelismy sie tej okolicy wraz z Sandym. Jakies pol mili na zachod jest jaskinia. To bedzie nasze schronienie na dzisiejsza noc. Plan Ashe'a bylby z pewnoscia dobry, gdyby jaskinia okazala sie niezamieszkana. Dotarli do niej bez wiekszych przygod - ot, mala dziura w skale, z ktorej wyplywal niewielki strumyczek, a jego brzegi pokrywala cieniutka warstwa lodowej kry. Ross pierwszy wszedl do groty, niosac zebrane na polecenia Ashe'a galezie. Nie byl jeszcze wytrawnym traperem, totez po dlugiej wedrowce w lodowatych podmuchach wiatru marzyl o jakimkolwiek schronieniu, chocby tak surowym jak skalna nisza. Spieszac sie, zaniedbal podstawowych srodkow ostroznosci. Jeden duzy krok i posliznawszy sie na mule, wyladowal na twarzy tuz przed wejsciem do jaskini. Nastepne, co dojrzal, to sniezna futrzana kula mknaca w jego kierunku z groznym warczeniem. Plaszcz, ktory podczas upadku zawinal sie wokol jego gardla i ramion, prawdopodobnie uratowal mu zycie - tylko on zostal uchwycony w kly zwierzecia. Z okrzykiem zaskoczenia Ross przeturlal sie na bok, probujac rozpaczliwie siegnac do sztyletu. Jego prawe ramie rozdarl plomien bolu. Potem zas walka przeniosla sie gdzies nad jego cialo, a on stracil na chwile oddech w wyniku silnego uderzenia w piers. Przez mgle slyszal tylko warczenie i sapanie. Jeszcze kilka silnych szturchniec i walczace ciala odsunely sie. Wciaz oszolomiony, zdolal ukleknac. Boj trwal. O kilka krokow dalej ujrzal Ashe'a przywalonego cielskiem olbrzymiego snieznego wilka. Ashe oplotl nogami grzbiet zwierza, jedna reka chwycil go pod gardlo, utrzymujac na dystans pysk bestii, a druga dzgal sztyletem podbrzusze. Teraz Ross tez juz byl gotow. Zerwal sie na rowne nogi i zatopil sztylet miedzy zebrami wilka. Ktores z. kolejnych uderzen musialo siegnac serca. Wilk zadrzal konwulsyjnie i zesztywnial nagle z prawie ludzkim jekiem. Ashe wydostal sie spod bestii, ciezko dyszac, i zaczal czyscic sztylet wilgotna ziemia. Po jego udzie plynela waska struzka krwi, a kilt w tym miejscu byl rozerwany az do pasa. Pozostal jednak niewzruszony. -Wiesz, o tej porze czasem poluja w parach - odezwal sie wreszcie. - Przygotuj lepiej luk. Ross nalozyl na drzewce luku cieciwe, ktora trzymal pod tunika, chroniac przed zamoczeniem. Nastepnie dopasowal strzale, myslac z ulga, ze dzieki treningom jest calkiem niezlym strzelcem. Tylko zranione ramie zaprotestowalo bolem, gdy napial luk. Dostrzegl, ze Ashe nie wstaje. -Cos powaznego? - wskazal ruchem glowy na krew splywajaca teraz obficiej ze zranionej nogi towarzysza. Ashe w odpowiedzi podciagnal rozerwany material i pokazal mu paskudnie wygladajace glebokie zadrapanie po zewnetrznej stronie uda. Przycisnal dlon do otwartej rany, ruchem glowy wskazal jednak ponaglajaco jaskinie. -Zobacz, czy tam jest czysto! Nie mozemy sie tym zajac, dopoki nie mamy pewnosci. Ross przeszedl przez strumien i pochylil sie przy wejsciu do pieczary. Od razu wyczul nieprzyjemny odor zwierzecego legowiska. Uniosl kamien i cisnal go w ciemna czelusc, czekajac na reakcje ewentualnego lokatora. Kamien uderzyl glucho o skalna sciane, ale poza tym nie rozlegl sie zaden inny dzwiek. Podobny rezultat przyniosl drugi rzut, pod nieco innym katem. Wygladalo na to, ze jaskinia jest pusta. Kiedy sie tam usadowia i rozpala ogien u wylotu, powinna byc w miare bezpiecznym schronieniem. Juz uspokojony, wszedl nieco glebiej, by po chwili wrocic w miejsce, gdzie pozostawil partnera. -Nie ma samca? - spytal Ashe. - Bo to jest samica, i to ciezarna. - Tracil czubkiem buta martwe cielsko. Zalozyl juz na udo opaske uciskowa, a jego twarz byla wykrzywiona lekkim grymasem bolu. -W kazdym razie nie w jaskini. Przyjrzyjmy sie temu... Ross odlozyl luk i pochylil sie nad rana Ashe'a. Byla gleboka i wygladala dosc paskudnie. -Druga plytka... przy pasie... - wystekal Ashe przez zacisniete zeby. Ross otworzyl skrytke we wskazanym miejscu i wydobyl stamtad mala paczuszke. Jego partner, krzywiac sie niemilosiernie, przelknal trzy pigulki, czwarta Ross rozgniotl na przygotowanym opatrunku. Kiedy zakonczyl bandazowanie, Ashe wyraznie sie rozluznil. -Miejmy nadzieje, ze podziala - mruknal. - Przysun sie teraz, zebym mogl cie dosiegnac. Przyjrze sie temu zadrapaniu. Ugryzienia zwierzat potrafia sie paskudnie jatrzyc. Dopiero gdy Ross takze zostal zabandazowany i zmusil sie do przelkniecia gorzkiego lekarstwa antyseptycznego, pomogl Ashe'owi dokustykac do jaskini. Pozostawil go na moment przed wejsciem i oczyscil nieco wnetrze. Potem zas pomogl rannemu towarzyszowi ulozyc sie w miare wygodnie na legowisku z galezi. Nareszcie mogl rozpalic ogien, za ktorym tak tesknil. Mogli zdjac przemoczone rzeczy i porzadnieje wysuszyc. Za kolacje zas mial posluzyc ustrzelony ptak, teraz oblozony glina i umieszczony pod goracymi polanami. Zaczelo sie pechowo, to fakt - pomyslal Ross - ale teraz maja wreszcie schronienie, ogien i zywnosc. Tylko reka bolala piekielnie, az po lokiec, przy kazdym poruszeniu. Chociaz Ashe nie zdradzal sie z cierpieniem w najmniejszym stopniu, Ross przypuszczal, ze jego towarzysz ma sie znacznie gorzej od niego, dlatego tez starannie ukrywal swoje odczucia. Zjedli ptaka bez soli, rozrywajac mieso rekami. Murdock wysysal z rozkosza kazda najmniejsza kostke, a potem do czysta wylizal z tluszczu dlonie. Ashe legl z wysilkiem na zaimprowizowanym lozu. Na jego twarzy tanczyly blaski i cienie, ktorych zrodlem byl ogien. -Stad jest jakies piec mil do morza. Nie mamy mozliwosci kontaktu z baza po zniszczeniu instalacji Sandy'ego. Ja musze tu zostac, bo nie moge ryzykowac wiekszej utraty krwi, a ty nie jestes jeszcze zbyt sprawny w lesie... Ross przyjal te uwage w milczeniu. Doskonale wiedzial, ze gdyby nie Ashe, to nie sniezny wilk bylby teraz scierwem lezacym przed jaskinia. Nie zdobyl sie jednak na slowa podziekowania. Chyba blokowalo je zawstydzenie. Nie byl doswiadczony, ale mial sprawne rece i nogi i mogl ofiarowac swoja sile, jesli tylko Ashe powie mu, co i jak zrobic. -Bedziemy musieli zapolowac na... -Sarne - wtracil Ashe. - Tyle ze do tego trzeba sie przejsc w dol strumienia. Tam jest lepszy teren lowiecki. Jesli wilczyca zalegala tu przez dluzszy czas, wyploszyla wszystkie wieksze zwierzeta. Jednak to nie zywnosc mnie martwi, ale... -...uwiezienie w tej jaskini - Ross nie pozostal mu dluzny, takze wpadajac w pol slowa. - Tyle ze ja wciaz moge wykonywac polecenia. To jest twoj teren, a ja jestem zielony. Ale jesli powiesz mi, co trzeba robic, zrobie to najlepiej jak potrafie. Ashe przygladal mu sie badawczo, ale jego twarz jak zwykle nie zdradzala zadnych uczuc. -Po pierwsze, musisz obedrzec tego wilka ze skory. A potem zakopac scierwo. Najlepiej opraw go tu, w srodku, bo jesli bedziesz to robil na zewnatrz, moze zjawic sie jej samiec i zaskoczyc cie przy robocie. Ross nie mial pojecia, do czego Ashe potrzebuje wilczej skory, ale nie zadawal pytan. Oprawianie zwierzecia zajelo mu co najmniej cztery razy wiecej czasu niz lowcy, ktorego kiedys pokazano mu na tasmie, i z pewnoscia nie wykonal tego lepiej. Zanim nakryl kamieniami scierwo wilka, musial dokladnie wyszorowac sie w strumieniu. Kiedy wrocil do jaskini, Ashe lezal juz z zamknietymi oczami. Ross z ulga usiadl na swoim legowisku i staral sie myslec o wszystkim, tylko nie o tym piekielnym pulsowaniu bolu w ramieniu... Zasnal. Obudzil sie, gdy Ashe zaczal sie czolgac ku kupce drewna, aby dolozyc chrustu do gasnacego ogniska. Ross zerwal sie natychmiast wsciekly, na samego siebie. -Wracaj! - powiedzial. - To moja robota. Nie mam prawa spac. Ku jego zaskoczeniu, Ashe zawrocil bez dyskusji, pozostawiajac go czuwajacego przy ogniu. Jak wiele zawdzieczali czujnosci Ashe'a, zrozumial kilka chwil pozniej, gdy wiatr przyniosl calkiem bliskie wycie wilka. Moze nie byl to nawet partner zabitej wilczycy, ale z pewnoscia jakis nieodlegly krewniak. Nastepnego poranka Ross, pozostawiwszy Ashe'owi odpowiedni zapas drewna, postanowil sprobowac szczescia na bagnach w dole strumienia. Niskie sklebione chmury, ktore pokrywaly niebo zeszlego dnia, gdzies odplynely, i mogl cieszyc oczy pogodnym porankiem, chociaz podmuchy wiatru wciaz byly lodowate. Mimo to byl zywy i mogl znow ogladac slonce, totez humor znacznie mu sie poprawil. Probowal sobie przypomniec wszystkie informacje o lesnym zyciu, jakie przekazywano mu podczas szkolenia w bazie. Inna jednak rzecza byla nauka teorii, a inna wykorzystanie tego w praktyce. Byl pewien, ze Ashe mialby sporo ubawu z jego skautowskich prob. Teren wkrotce zamienil sie w serie bagnistych sadzawek pomiedzy bezlistnymi brzozami i kepami trzcin, gdzieniegdzie tylko pojawialy sie pagorki solidniejszego gruntu wygladajace jak male wysepki. Wkrotce Ross dostrzegl unoszaca sie zza jednego z takich pagorkow niewielka smuge dymu. Nastepnym interesujacym obiektem byl ciemniejszy punkt, w ktorym z blizszej odleglosci rozpoznal prymitywny szalas. Po co ktos mialby sie osiedlac na takim bagnisku? Nie mial pojecia. Mogl to byc tymczasowy oboz jakiegos lowcy. Jednak ptaki pozywiajace sie posrod trzcin, pluskajace siew sadzawkach i halasujace wnieboglosy nie zdawaly sie przez nikogo niepokojone. Ross mogl byc tego ranka naprawde dumny ze swych umiejetnosci luczniczych. Mial w kolczanie tylko szesc strzal przeznaczonych do polowania na ptaki. Zamiast ciezkich metalowych czy kamiennych grotow uzywanych na grubszego zwierza byly wyposazone w lekkie glowki z zaostrzonych kosci. Nie minelo kilka minut, gdy zamiast tych strzal mial cztery martwe ptaki powiazane za nozki. Pobliskie stadko zerwalo sie wprawdzie na chwile, ale zaraz powrocilo do przerwanej uczty. Nastepna zdobycza byl zajac - dorodna, tlusta sztuka, ktora bezczelnie bez najmniejszego leku wpatrywala sie w Rossa spoza kepy trzcin. Kiedy trafiony zajac fiknal w pobliska kaluze, mysliwy odruchowo wyszedl z ukrycia by zabrac lup. Natychmiast jednak zatrzymal sie w pol kroku i polozyl dlon na rekojesci sztyletu - z pobliskich krzewow przypatrywal mu sie nieznajomy czlowiek. Przez dluga, pelna napiecia chwile krzyzowaly sie spojrzenia ich oczu. Ross dostrzegl podarte i poszarpane ubranie tamtego. Kilt i tunika obcego, przybrudzone blotem i jakby spalone ogniem, przypominaly jego wlasny stroj. Wlosy mial zwiazane z tylu, a nie umocowane w czub, jak wiekszosc lokalnych szczepow. Ross odezwal sie pierwszy, choc jego dlon wciaz spoczywala na rekojesci broni. -Wyznaje ogien i obrobke metalu, wschodzace slonce i plynaca wode - zaczal powitalna ceremonie ludu pucharu. -Ogien daje nam cieplo z laski Tuldena, metal jest obrabiany dzieki tajemniczemu kunsztowi kowali, slonce wschodzi bez naszej pomocy, a ktoz moglby powstrzymac nurt wody? - odpowiedzial obcy ochryplym glosem. Teraz, gdy Ross mial czas przyjrzec mu sie uwazniej, dostrzegl paskuda oparzeline biegnaca od ramienia w poprzek piersi. Zaczal miec co do obcego pewne podejrzenia, ktore postanowil natychmiast sprawdzic. -Jestem krewnym Asshy. Powrocilismy na wzgorza... -Ashe'a! Powiedzial "Ashe'a", nie "Asshy"! Mimo to Ross postanowil zachowac ostroznosc. -Czy pochodzisz ze wzgorza, ktore omiotla gniewna blyskawica Lurghy? Obcy wychylil sie bardziej z krzakow, ukazujac nogi. Oparzelina na jego klatce piersiowej byla niczym w porownaniu z paskudnie poparzonymi i pokrytymi bablami udami. Przygladal sie uwaznie Rossowi, a potem jego dlon wykonala gest, ktory dla niewtajemniczonego tubylca mogl byc jednym z zaklec odpedzajacych zlo, ale dla Murdocka mial calkiem inne znaczenie - kciuk uniesiony do gory nieodparcie kojarzyl mu sie ze znacznie nowszymi czasami... -Sanford? Zapytany zaprzeczyl ruchem glowy. -McNeil - przedstawil sie. - Gdzie jest Ashe? Mogl byc tym, za kogo sie podawal, ale z drugiej strony, mogl tez byc szpiegiem Czerwonych. Ross nie zapomnial jeszcze lekcji, jaka dal mu Kurt. -Co tam sie stalo? - odpowiedzial pytaniem na pytanie. -Bomba. Czerwoni nas namierzyli. Nie mielismy zadnych szans. Nie oczekiwalismy klopotow. Wlasnie uganialem sie za oslem, ktory zerwal sie ze sznura, i bylem w polowie stoku, kiedy nas stukneli. Gdy potem doszedlem do siebie, bylem juz na dole, a pol fortu lezalo na mnie. A reszta... no coz, widziales chyba to miejsce? Ross skinal glowa. -Co robisz tutaj? McNeil machnal reka z wyraznym zmeczeniem. -Probowalem rozmawiac z Nodrenem, ale odegnali mnie kamieniami. Wiedzialem, ze Ashe ma sie zjawic, i mialem zamiar czekac na niego na plazy, ale dotarlem tam za pozno. Potem pomyslalem, ze bedzie tedy przechodzil, aby skontaktowac sie z okretem podwodnym, wiec czekam wlasnie w tym miejscu. Gdzie jest Ashe? Brzmialo to logicznie. Ale teraz, gdy Ashe byl ranny, Ross postanowil nie ryzykowac nawet w najmniejszym stopniu. Wepchnal sztylet do pochwy i zarzucil na plecy zajaca. -Zostan tutaj - zwrocil sie do McNeila. - Wroce... -Czekaj! Gdzie jest Ashe, glupcze? Musimy isc razem! Ross odszedl bez slowa. Byl pewien, ze nieznajomy nie zdola go dogonic. Jesli to szpieg, niech wie, ze trafil na kogos, kto mial juz do czynienia z Kurtem Vogelem. Wedrowka przez moczary zajela nieco czasu, totez bylo juz dobrze popoludniu, gdy Ross wrocil do jaskini. Ashe siedzial u jej wylotu przy ognisku. Najwyrazniej podczas nieobecnosci swego towarzysza spedzal czas na struganiu kostura, ktory lezal obok. Zdobycz lowiecka Rossa spotkala sie z jego zywym entuzjazmem, ale stracil wszelkie zainteresowanie jedzeniem, gdy tylko uslyszal o spotkaniu na bagnach. -McNeil! Facet o brazowych wlosach i oczach. Jego prawa brew unosi sie do gory, gdy sie usmiecha. -Oczy i wlosy w porzadku. Usmiechac sie nie mial okazji. -Nadlamany zab z przodu. Gorny, prawy. Ross przymknal oczy, przywolujac z pamieci obraz twarzy obcego. Tak, mial mala szczerbe w przednich zebach. Skinal glowa. -To jest McNeil. Mimo to dobrze, ze go tu od razu nie przyprowadziles. Stales sie ostrozny po przygodzie z Kurtem? Ross przytaknal ponownie. -I po tym, co uslyszalem od ciebie, ze Czerwoni moga tu kogos na nas zasadzic. Ashe pogladzil swoj zarosniety policzek. -Nigdy nie nalezy ich lekcewazyc. Ale czlowiek, ktorego spotkales, to faktycznie McNeil, i lepiej, zebysmy byli razem. Dasz rade go tu przyprowadzic? -Mysle, ze tak. Mimo tych jego nog. Zreszta wedle jego opowiesci sam zaszedl w to miejsce. Ashe w zamysleniu odkroil kawalek piekacego sie zajaca i zaklal cicho, oparzywszy sobie jezyk. -Dziwne, ze Cassca nic nam o nim nie powiedziala. A moze nie chciala wspominac, ze go odpedzili. Pojdziesz teraz? -Moge, nie ma sprawy. Nie wygladal najlepiej. Zaloze sie, ze jest glodny. Znow odbyl droge na bagna. Tym razem nie dostrzegl smugi dymu. Zawahal sie. Trzcinowa wysepka, na ktorej stal, byla z pewnoscia ta, na ktorej spotkal McNeila. Byla pusta. Czy McNeil sam udal sie w droge? Czy tez cos sie stalo? O niebezpieczenstwie ostrzegl go jakis szosty zmysl. Nie umialby powiedziec, dlaczego nagle gwaltownym ruchem odwrocil sie w strone pobliskich krzewow. Ale poniewaz to zrobil, wylatujaca lina, ktora miala zacisnac sie na jego gardle, zsunela sie bezsilnie po jego ramieniu. Gdy opadla na ziemie, przydepnal ja blyskawicznie. Potem rownie szybkie pochylenie sie i szarpniecie i trzymajacy drugi koniec zaskoczony napastnik wyjechal na brzuchu na otwarta przestrzen. Ross znal juz te okragla twarz. -Lal z miasta Nodren - slowa powitania nie przeszkodzily mu w miedzyczasie walnac kolanem w twarz siegajacego po kamienny noz przeciwnika. Ten upuscil bron, ktora Ross kopnal w krzaki. - Na co polujesz. Lal? -Na handlarzy! - glos byl slaby, ale brzmiala w nim nieskrywana pasja. Nie probowal jednak na nowo podjac walki, gdy Ross pewnym chwytem za gardlo pchnal go w kierunku krzewow. W znajdujacym sie za nimi zaglebieniu na szczescie nie bylo wody, tylko nieco blota. Na szczescie dla McNeila, ktory lezal tam skrepowany za rece i nogi, bez specjalnej troski o jego poparzone cialo. 7 Ross zwiazal Lala lina, ktora miala sluzyc jako arkan na jego wlasna szyje. Upewnil sie, ze silnie zacisnal wszystkie wezly, zanim pochylil sie, by rozciac wiezy McNeila. Lal skulil sie przy przeciwleglej sciance rowu trzesac sie na calym ciele. Jego przerazenie bylo tak widoczne, ze Ross nawet nie czul satysfakcji z wygranej walki. Bylo mu raczej glupio.-O co tu chodzi? - spytal McNeila, gdy oswobodzil go z wiezow i pomogl wstac. McNeil rozmasowal ramiona, zrobil dwa niepewne kroki i skrzywil sie z bolu. -Nasz przyjaciel chce byc zbyt oddanym sluga Lurghy. Ross uniosl luk i zwrocil sie do jenca: -Czy szczep nas sciga? -Lurgha rozkazal. Glos jego brzmial z niebios. Kazdy handlarz, ktory uciekl przed jego gniewem, ma byc schwytany i zlozony w ofierze dla uzyznienia pol. -Aha, starozytna ofiara przed pierwszym wiosennym siewem - przypomnial sobie Ross wyuczona lekcje. Kazdego obcego wedrowca albo czlonka wrogiego szczepu schwytanego okreslonego dnia mial spotkac taki wlasnie los. Jesli rok byl pechowy i nie schwytano zadnego czlowieka, mozna bylo od biedy zlozyc w ofierze wilka lub jelenia. Ale najlepsza byla ofiara z czlowieka. Wiec Lurgha rozkazal - glos z nieba rozkazal - ze handlarze maja byc tegoroczna ofiara. Ashe! Przeciez jakis tropiciel moze trafic tez do niego. -Musimy ruszac - zwrocil sie do McNeila, ujmujac jednoczesnie w dlon line, na ktorej mial zamiar prowadzic Lala. - Ashe bedzie chcial go wypytac o szczegoly tego nowego rozkazu Lurghy. Mimo zniecierpliwienia, Ross musial dostosowac tempo marszu do mozliwosci swego poparzonego towarzysza, ktory gonil juz resztkami sil. Wprawdzie zaczal dosc ambitnie, ale wkrotce juz wlokl sie noga za noga. Ross ponaglil Lala do szybkiego marszu. Przywiazywal go do drzewa co kilkadziesiat metrow, a potem powracal, by pomoc McNeilowi. Ta metoda dotarli do jaskini tuz przed zmrokiem. U jej wylotu wciaz jeszcze plonelo ognisko. -Macna! - Ashe pozdrowil przyjaciela tutejsza wersja jego imienia - I Lal. Ale skad ty tu, Lalu z miasta Nodrena? -Nieporozumienie - odpowiedzial za niego Ross, pomagajac McNeilowi usadowic sie na swym legowisku wewnatrz jaskini. - Lowil handlarzy na podarunki dla Lurghy. -A wiec - zwrocil sie Ashe do tubylca - z czyjego to rozkazu lowisz moich krewnych? Czy wydal go Nodren? Czy juz zapomnial o wiezach krwi pomiedzy nami? Bo przysiega na samego Lurghe byly one potwierdzone! -Aaaa - Lal skulil sie pod sciana jaskini, gdzie przywlokl go Ross. Byl zwiazany, nie mogl wiec schowac glowy w ramionach. Przypadl twarza do ziemi, tak ze mogli ogladac tylko jego trzesacy sie czub ze splecionych wlosow. Murdock zorientowal sie z niejakim zdziwieniem, ze drobny czlowieczek lka jak dziecko. Cale jego cialo drzalo w niemym szlochu. -Aaaa - zajeczal ponownie. Ashe czekal cierpliwie przez chwile, ale po kolejnym jeku chwycil za czub wlosow i uniosl glowe Lala znad ziemi. Oczy tubylca byly zamkniete, ale po policzkach plynely lzy, a usta zlozyly sie do nastepnej zalosnej skargi. -Przymknij sie! - potrzasnal nim Ashe, chociaz staral sie to zrobic w miare delikatnie. - Przeciez nie poczules jeszcze ostrza mojego noza. Moja strzala nie przebila twej skory. Wciaz zyjesz, choc mogles byc martwy. Ciesz sie wiec zyciem i sprobuj je zachowac, opowiadajac nam wszystko, co wiesz. Podczas spotkania na drodze Cassca wykazala sie inteligencja rozluzniajac napiecie, ktore pojawilo sie miedzy nimi. Wszystko wskazywalo na to, ze Lal jest czlowiekiem calkowicie innego rodzaju. Jego umysl byl bardzo prosty i niewiele mysli moglo sie w nim zagniezdzic jednoczesnie. Teraz zas najwyrazniej panowal tam kompletny chaos. Wyciagali z niego opowiesc niemal zdanie po zdaniu. Lal byl biedny. Tak biedny, ze nie mogl nawet marzyc, iz kiedykolwiek bedzie posiadal na wlasnosc ktorys z tych cennych przedmiotow, jakie handlarze ze wzgorz sprzedawali bogaczom z miasta Nodrena. Lal byl takze czcicielem Wielkiej Matki, a nie kims, kto sklada ofiary Lurghdze. Lurgha byl bogiem wojownikow i wielkich ludzi, nie zwrocilby nawet uwagi na kogos takiego jak Lal. Kiedy wiec lud Nodrena przekonal sie o zagladzie osiedla handlarzy na wzgorzach, ktore rozpadlo sie w proch po uderzeniu gniewnej piesci Lurghy, Lal nie przejal sie tym bardzo. O tyle tylko, ze wpadl na pomysl przeszukania wzgorza. Gniew Lurghy mogl wszak zwrocic sie przeciwko handlarzom, ale moze nie dotyczyl tych wszystkich pieknych przedmiotow, ktore posiadali? Udal sie wiec w sekrecie w to miejsce na poszukiwania. To, co tam ujrzal, przekonalo go o potedze Lurghy i do tego stopnia wstrzasnelo jego prostym umyslem, ze uciekl w panice ze wzgorz, zapominajac o przedmiotach, po ktore przybyl. Ale Lurgha dostrzegl go na wzgorzu i odczytal jego chciwe mysli... W tym momencie Ashe przerwal potok jego wymowy. Skad wiadomo, ze Lurgha dostrzegl Lala? Poniewaz - trzasl sie ze strachu i ponownie plakal Lal - tego wlasnie poranka, kiedy wyprawil sie na lowy na dzikie ptactwo, Lurgha przemowil don na bagnach. Do niego, do Lala, ktory jest tylko niczym mamy insekt pelzajacy po ziemi. A jak przemowil don Lurgha? Glos Ashe'a byl lagodny i cichy. Wprost z niebios. Jakby przemawial do samego wodza Nodrena. Powiedzial, ze widzial Lala na wzgorzach, a wiec Lal bedzie jego pokarmem. Jednak Lurgha nie pozre go, jesli Lal bedzie mu uslugiwal na inny sposob. A on. Lal, lezal twarza do ziemi, sluchajac tego bezcielesnego glosu i przysiegal, ze bedzie sluzyl Lurghdze az do kresu swych dni. Wtedy Lurgha nakazal mu pochwycenie jednego ze zlych handlarzy, ktory ukrywa sie na bagnach, i zwiazanie go. Lal mial zawolac ludzi z wioski i razem mieli zaniesc jenca na wzgorze, na ktorym Lurgha okazal swoj gniew, i pozostawic go tam. Potem mogli powrocic i wziac to, co tam znajda, wraz z blogoslawienstwem ich pol w czas siewow, i blogoslawienstwem dla calego ludu Nodrena. I on. Lal, przysiagl, ze stanie sie wedle woli Lurghy, a teraz nie moze spelnic swej przysiegi. Lurgha zatem pozre go niechybnie. Nie ma dlan zadnej nadziei... -Czy jednak - powiedzial Ashe lagodnym glosem - nie sluzyles Wielkiej Matce przez wszystkie te lata? Czy nie oddawales jej zawsze pierwszego owocu, nawet jesli zbiory z twego malego pola byly skromne? Lal spojrzal na Ashe'a, a jego twarz wciaz byla zaplakana i przerazona. Dluzsza chwile potrwalo nim pytanie przebilo sie do jego umyslu. Potem przytaknal skwapliwie. -A czy ona w zamian nie darzyla cie swa laska. Lal? To prawda, ze jestes biednym czlowiekiem, ale nie przymierasz glodem. A przeciez teraz jest najgorsza pora roku, gdy ludzie czesto umieraja z glodu, nim nadejda nowe zbiory. Wielka Matka dba o swoje dzieci i to wlasnie ona oddala cie w nasze rece. Tak wlasnie mowie do ciebie. Lal, ja, Assha sposrod handlarzy, i mowie do ciebie prosta mowa - Lurgha, ktory zniszczyl nasze osiedle, Lurgha, ktory przemawia z niebios, nie przyniesie ci niczego dobrego... -Aaa - zalkal Lal. - Wiem to, wiem, Assha. On jest z ciemnosci, spomiedzy mrocznych duchow! -Tak. Nie jest on zatem krewnym Wielkiej Matki. Ona jest bowiem tworem swiatla i dobra, ona daje zbiory i mlode jagnieta w twoim stadzie, ona daje plodnosc mlodym kobietom, aby urodzily synow, ktorzy nosza wlocznie za swym ojcem, i corki, ktore beda przedly i obsiewaly pola zlotym ziarnem. Gniew Lurghy skierowany jest ku nam. Lal. Nie ku ludowi Nodrena, nie ku tobie. I my wezmiemy na siebie jego gniew. Pokustykal ku wyjsciu z jaskini. Na zewnatrz panowal juz mrok. -Uslysz, Lurgho, moje slowa! - zakrzyknal w ciemnosc. - Jam jest Assha z handlarzy i biore na siebie twoj gniew. Niech nie sciga on Lala ani tez Nodrena, ani nikogo z jego ludu. Niech dosiegnie tylko mnie. Tak rzeklem! Ross dostrzegl nieznaczny ruch dloni Ashe'a. Najwyrazniej przygotowal on jakis drobny pokaz, ktory mial przekonac dzikusa. Jakoz faktycznie u wylotu jaskini zaplonal gwaltownym blyskiem wielce widowiskowy zielony ogien. Lal jeknal przerazony, ale poniewaz blysk trwal tylko przez moment, odwazyl sie spojrzec tam ponownie. -Widziales, ze Lurgha odpowiedzial na moje wyzwanie. Lal. Na mnie tylko bedzie zwrocony jego gniew. A teraz - Ashe dokustykal z powrotem i wyciagnawszy skore bialego wilka, rozlozyl ja przed Lalem - zaniesiesz to Cassce, a ona uczyni z tego kurtyne w drzwiach Domu Matki. Jest biala, jak sam widzisz, przeto jest bardzo rzadka. Matka bedzie rada z tak cennego podarunku. A ty powiesz Wielkiej Matce, co ci sie przydarzylo, i powiesz, iz wierzysz, ze jej moc wieksza jest niz moc Lurghy. A Matka bedzie z ciebie wielce zadowolona. Ale nie powiesz ni slowa ludziom z wioski. Bo to jest sprawa miedzy Lurgha a Assha i nie chce, by ktokolwiek stanal pomiedzy nami. To mowiac, rozwiazal line krepujaca rece Lala. Ten zas dotknal skory snieznego wilka a jego oczy lsnily z podziwu. -Zaprawde, wielki dar dales mi, Assha. Matka bedzie zadowolona, bo od wielu juz lat nie miala tak bogatej kurtyny u wrot swego domu. Jestem naprawde malym czlowiekiem, nie mnie przeto mieszac sie w spory miedzy wielkimi. Lurgha przyjal twoje slowa, nie moja to wiec sprawa. Nie wroce jednak do wioski przez czas jakis, jesli zechcesz mi zezwolic, Assha. Jestem bowiem czlowiekiem o lekkim i dlugim jezyku i czesto mowie to, czego powiedziec nie chce. Jesli wiec zadadza mi pytanie, odpowiadam. Jesli zas tam nie wroce, nie zadadza mi pytania, nie odpowiem wiec. McNeil rozesmial sie. Ashe usmiechnal sie tylko dobrotliwie. -Tak wiec bedzie. Lal. Jestes madrzejszym czlowiekiem niz sadzisz. Nie powinienes jednak takze zostawac tutaj. Lal ponownie zgial sie w uklonie. -Tak i ja sadze, Assha. Nad wami ciazy teraz gniew Lurghy, a ja nie chce znalezc sie w jego zasiegu. Dlatego tez odejde na bagna. Sa tam ptaki i zajace, bede wiec mial czas obrobic te skore, aby, gdy zaniose ja do Matki, naprawde byla warta jej blogoslawienstwa. Chcialbym za twym pozwoleniem, Assha odejsc jeszcze tej nocy. -Niech szczescie ci sprzyja. Lal. Ashe wskazal mu gestem wyjscie. Lal niesmialo poklonil sie jeszcze pozostalym i znikl w ciemnosciach doliny. -Co, jesli go pochwyca? - spytal McNeil zmeczonym glosem. -Nie sadze, by go latwo znalezli - odparl Ashe. - A poza tym, co mialem z nim zrobic? Zatrzymac tutaj? Caly czas knulby ucieczke. A na wolnosci znow by na nas polowal. Teraz zas mam nadzieje, ze przez jakis czas bedzie trzymal sie z dala od Nodrena i w ogole zniknie wszystkim z oczu. Lal moze nie jest bardzo bystry, ale jest niezlym mysliwym. A teraz ma powody sie ukrywac, wiec trzeba bedzie dobrego tropiciela, by go znalazl. Jednego za to sie dowiedzielismy. - Czerwoni wiedza, ze nie do konca wyczyscili to miejsce. Co sie wlasciwie stalo, McNeil? Opowiedzial im wszystko ze szczegolami. Potem Ashe usiadl na poslaniu, a Ross zajal sie przygotowaniem kolacji. -W jaki sposob namierzyli posterunek? - zastanawial sie Ashe, wpatrujac sie w pelgajace plomienie ogniska. -Musieli namierzyc sygnal komunikacyjny i znalezc jego zrodlo. Tylko to przychodzi mi do glowy. A to oznacza, ze musieli nas szukac juz od dluzszego czasu. -Nie bylo ostatnio w okolicy jakichs obcych? McNeil potrzasnal przeczaco glowa. -W ten sposob nie mogli nas znalezc. Sanford byl swietny w tym, co robil. Gdybym go nie znal, sam bym przysiagl, ze jest jednym z ludu pucharu. Mial przy tym wspaniala siec informatorow w calej Brytanii. To zadziwiajace, jak potrafil to zorganizowac. Mysle, ze fakt jego przynaleznosci do gildii kowali byl wielce pomocny. Mogl zdobyc mnostwo ciekawych wiesci w kazdej wiosce, w ktorej tylko bylo cos do roboty. I mowie ci - McNeil uniosl sie nieco na lokciu dla podkreslenia swoich slow - nie dzialo sie nic podejrzanego ani po obu stronach Kanalu, ani daleko na pomocy. O tym, ze czyste jest poludnie, upewnilismy sie, zanim jeszcze zdecydowalismy sie na przykrywke ludu pucharu. Zwlaszcza, ze ich klany sa niezwykle liczne w Hiszpanii. Ashe przezuwal w zamysleniu pieczone skrzydelko. -Ich stala baza z transporterem musi byc gdzies w granicach terytorium, ktorym wladaja takze w naszych czasach. -Moga rownie dobrze siedziec na Syberii i smiac sie w glos! - wybuchnal McNeil - Tam nie mamy szansy sie dostac. -Nie - odparl Ashe wrzucajac w ogien ogryziona kosc i oblizujac palce z tluszczu. - Wtedy tez natrafiliby na stare problemy odleglosci. Gdyby to, czego szukaja, znajdowalo sie w ich obecnych granicach, nigdy bysmy nie wpadli na ich trop. To lezy gdzies poza ich dwudziestowiecznym terytorium, i to jest korzystne dla nas. Oni zas musza umiescic swoj punkt transportowy tak blisko tego miejsca, jak to tylko mozliwe. Nasze problemy logistyczne i tak sa znacznie powazniejsze niz ich. -Przeciez wiesz, dlaczego wybralismy Arktyke na miejsce glownej bazy. Tam w zadnym okresie historii nie bylo zbyt gesto od ludzi. Ale jesli chodzi o nich, zaloze sie o wszystko, co tylko chcesz, ze ich baza jest gdzies w Europie, a do tego musieli wytluc troche ludzi. Jesli uzywaja samolotu, nie moga robic tego otwarcie... -Dlaczego nie? - wtracil Ross. - Dla miejscowych to przeciez tylko magia, ptak Lurghy. -Oni takze musza uwazac, by nie zaklocic biegu historii, podobnie jak my - potrzasnal glowa Ashe. - Wszystko, co pochodzi z naszych czasow, musi byc tak ukryte lub zamaskowane, aby nie kojarzylo sie tubylcom z dzielem ludzkich rak. Nasz okret podwodny wyglada jak wieloryb. Ich samolot z pewnoscia przypomina ptaka, ale nie moga ryzykowac, ze ktos przyjrzy mu sie blizej. Nie mamy pojecia, co moglby spowodowac taki wyciek technologii w tych czy tez innych prymitywnych czasach, jak mogloby to zmienic bieg historii. -Ale - Ross byl zdecydowany przedstawic swoje przemyslenia na ten temat - zalozmy, ze dalbym Lalowi pistolet i nawet nauczyl go, jak go uzywac. I tak nie uda mu sie stworzyc wlasnego. Ta technologia lezy poza jego mozliwosciami. Ci ludzie nie potrafiliby wytworzyc takiego przedmiotu. -Jest w tym troche racji. Z drugiej strony, nie lekcewaz umiejetnosci tutejszych rzemieslnikow ani tez wrodzonej inteligencji ludzi tej ery. Tubylcy prawdopodobnie nie potrafiliby stworzyc pistoletu, ale to mogloby pchnac ich mysli w nowym kierunku. I kto wie, czy nie unicestwilibysmy tym samym naszego swiata. Dlatego nie smiemy zmieniac przeszlosci. To jest tak jak z wynalezieniem broni atomowej. Kazdy chcial ja wyprodukowac, a teraz siedzimy wszyscy i trzesiemy sie ze strachu, ze ktos jednak moze byc na tyle szalony, by jej uzyc. -Wiec kiedy Czerwoni sciagaja stad jakies wynalazki, staramy sie nie pozostac w tyle, ale tutaj w przeszlosci musimy uwazac na kazdy ruch, zeby przypadkiem nie zniszczyc swiata, w ktorym zyjemy? -Co wlasciwie bedziemy teraz robic? - McNeil najwyrazniej znudzil sie ta jalowa dyskusja. -Murdock jest na probnym skoku. To jego test. Okret ma nas stad zabrac za dziewiec dni. -Jesli zatem tu wysiedzimy, jesli zdolamy tu wysiedziec - McNeil spojrzal na swoje nogi - wkrotce nas zabiora. No dobrze, dziewiec dni. Trzy z nich spedzili w jaskini. McNeil szybko wracal do zdrowia i wkrotce juz niecierpliwil sie bezczynnoscia, ale Ashe wciaz jeszcze kustykal zbyt powaznie, by mogli ryzykowac marsz. Ross na przemian z McNeilem polowali w okolicy i patrolowali najblizszy teren. Nie natrafili jednak na zadne slady tubylcow. Najwyrazniej Lal dotrzymal slowa i zaszyl sie gdzies na bagnach z dala od swego ludu. Kiedy czwartego dnia bladym switem Ashe obudzil Rossa, ten bez zbednych slow zrozumial, ze nadeszla pora wymarszu. Palenisko bylo przysypane ziemia. Pozywili sie napredce upieczona poprzedniej nocy dziczyzna i w milczeniu opuscili jaskinie, zanurzajac sie w oparach chlodnej mgly. Nieco dalej w dolinie dolaczyl do nich schodzacy z czat McNeil. Dostosowawszy tempo marszu do Ashe'a, podazali powoli, ale wytrwale w kierunku biegnacego pomiedzy wioskami szlaku. Szli wprost na polnoc. Teren zaczynal sie wznosic. Dochodzili do zamieszkanych terenow. Ross omal nie przewrocil sie w plytkim rowie, ktory, jak sie potem okazalo, byl granica uprawnego poletka. Mgla wciaz byla gesta, ale z oddali dochodzilo beczenie owiec i ujadanie psa. Ashe zatrzymal sie na moment, weszac w powietrzu jak pies gonczy. Ruszyli dalej we wskazanym przez niego kierunku, przecinajac cala serie malych poletek. Tymczasem mgla gestniala. Ashe wyraznie przyspieszyl kroku opierajac sie ciezko na wystruganym przez siebie kosturze. Odetchnal glosno z wyrazna ulga, gdy nagle z mgly wylonily sie dwa kamienne monolity sterczace jak dziwaczne filary. Trzecia kamienna plyta lezala na nich poziomo. Konstrukcja ta przypominala prymitywny luk, pod ktorym nalezalo przejsc, aby zejsc ze wzgorza do waskiej doliny. Ross nie widzial jej wyraznie poprzez mgle, mial jednak wrazenie, ze cos sie czai za ta kamienna brama. Nigdy nie byl przesadny. Kiedy studiowal wierzenia tych prymitywnych ludow, nie traktowal ich powaznie ani przez chwile. A jednak, gdyby byl tu teraz sam, odwrocilby sie na piecie i zawrocil. To, co czekalo za brama, nie bylo dla niego. Totez odetchnal, gdy Ashe zatrzymal sie przed kamiennym portalem i gestem nakazal obu towarzyszom, by sie ukryli. Ross z ochota wykonal to polecenie. Mimo iz czul niemile, wilgotne dotkniecia mgly na karku i twarzy, przypadl do ziemi za karlowatymi roslinkami rosnacymi w poblizu. Te krzewy wygladaja jakby ktos celowo je tu zasadzil - przemknelo mu przez mysl. Kiedy McNeil przysiadl obok niego, Ashe wydobyl z gardla miekki, przenikliwy odglos przypominajacy ptasi zew. Powtorzyl go trzy razy, nim z mgly wynurzyla sie jakas postac. Postac w dlugim, siegajacym ziemi szaro-bialym plaszczu. Szla od strony zielonej doliny, a kaptur plaszcza calkowicie kryl oblicze. Zatrzymala sie tuz przed kamiennym lukiem, a Ashe, nakazujac gestem towarzyszom, aby nie ruszali sie z miejsca, postapil ku niej kilka krokow. -Niech blogoslawione beda stopy i dlonie Matki, tej, ktora sieje to, co daje owoce. -Obcy przybyszu, ktorego sciga gniew Lurghy - zabrzmial stlumiony przez kaptur glos Casski - czego tu szukasz? Jak smiesz pojawiac sie w miejscu, do ktorego zaden mezczyzna nie ma wstepu? -Ciebie szukam. Bo tej nocy, gdy przybyl Lurgha, ty bylas swiadkiem jego przybycia. Ross uslyszal syk gwaltownie wciagnietego powietrza. -Skad to wiesz, przybyszu? Bo sluzysz Matce i jestes zazdrosna o swoja i jej potege. Chcialas na wlasne oczy ujrzec potege Lurghy. Kiedy po chwili milczenia odpowiedziala, Ross slyszal gniew i frustracje w jej glosie. -Pojmujesz zatem moj wstyd, Assha. Gdyz Lurgha przybyl. Przybyl, dosiadajac ptaka. I okazal swa moc. Teraz wiec wioska bedzie skladac ofiary Lurghdze i zabiegac o jego laski. Nikt zas nie bedzie juz sluchac stow Matki, nikt nie ofiaruje jej pierwszego owocu ze swych... -Ale skad przybyl ptak, ktorego dosiadal Lurgha? Czy mozesz mi to wyjawic, ty, ktora czekasz nadejscia Matki? -Jakaz roznice czyni to, skad przybyl Lurgha? Czy to cos ujmuje lub przysparza jego mocy? - Cassca przeszla pod sklepieniem luku. - A moze tak, w jakis dziwny sposob? Powiedz mi, Assha. -Moze tak. Odpowiedz, prosze. Obrocila sie powoli i wskazala za swe prawe ramie. -Stamtad przybyl. Przygladalam mu sie uwaznie, wiedzac, ze chroni mnie moc Matki, i ze nawet pioruny Lurghy nie moga mnie pozrec. Czy ta wiedza czyni Lurghe mniejszym w twoich oczach, Assha? Przeciez on pozarl wszystko, co do ciebie nalezalo, wraz z twoimi krewnymi. -Moze tak - powtorzyl Ashe. - Nie sadze, by Lurgha przybyl ponownie. Wzruszyla ramionami, a ciezki plaszcz zalopotal na wietrze. -Stanie sie, co ma sie stac, Assha. A teraz odejdz. Nie jest wlasciwe, by przebywal tu jakikolwiek mezczyzna. I Cassca wycofala sie w glab zielonej doliny, a Ross i McNeil wyszli ze swego ukrycia. McNeil spogladal w strone, ktora wskazala kaplanka. -Polnocny wschod - mruknal w zamysleniu. - Tam wlasnie znajduje sie Baltyk. 8 Dziesiec dni pozniej Ashe lezal wygodnie wyciagniety na szpitalnym lozku w arktycznej bazie, ze starannie zabandazowana noga i kubkiem goracej kawy w rece. Z ponurym usmiechem spogladal na Nelsona Millairda.Millaird, Kelgames, doktor Webb - szefowie projektu - nie tylko przeszli przez wrota transportera, aby spotkac sie z trojka przybyszy z Brytanii, ale teraz tloczyli sie w ciasnym pokoju, niemal przygniatajac do sciany Rossa i McNeila. Bo to wlasnie bylo to! To, na co polowali od wielu miesiecy, mieli niemal w zasiegu reki! Tylko Millaird, dyrektor naczelny, nie byl o tym do konca przekonany. Ten potezny mezczyzna o nalanej twarzy i bujnej, rozwichrzonej czuprynie siwiejacych wlosow nie wygladal na intelektualiste. Jednak Ross siedzial w tym projekcie wystarczajaco dlugo, by wiedziec, ze wlasnie grube, owlosione rece Millairda pozbieraly wszystkie luzne sznurki poruszajace operacja Retrograde i splotly je w sprawnie funkcjonujaca calosc. Teraz zas dyrektor siedzial rozparty niedbale na krzesle, znacznie zreszta za malym na jego potezne cielsko, i gryzl w zamysleniu drewniana wykalaczke. -No to mamy pierwszy trop - skomentowal bez nadmiernej ekscytacji. -Raczej porzadna brukowana droge! - wszedl mu w slowo Kelgarries. Major byl zbyt podniecony, by stac spokojnie. Przestepowal z nogi na noge, jakby byl gotow juz w tej chwili obrocic sie na piecie i gnac na wroga. - Czerwoni nie niszczyliby Gog, gdyby nie uwazali tego posterunku za zagrozenie. W tym sektorze czasowym musi sie znajdowac ich glowna baza! -Powiedzmy raczej, jakas wieksza baza - studzil jego zapal Millaird. - Nie ta, ktorej szukamy. W dodatku teraz wlasnie moga zmieniac sektor czasowy. Myslisz, ze spokojnie tu na nas zaczekaja, az pojawimy sie z wiekszymi silami? A jednak spokojny ton glosu Millairda nie zgasil entuzjazmu majora. -Jak dlugo trwa rozmontowanie duzej bazy? - zapytal. - Co najmniej miesiac. Jesli poslemy tam ekipe, jesli sie pospiesza... Millaird uderzyl swymi ciezkimi lapskami o tluste uda i rozesmial sie, choc byl to raczej wisielczy humor. -A gdzie konkretnie poslemy te ekipe, Kelgarries? Na polnocny wschod od Brytanii? To raczej nieprecyzyjny namiar, delikatnie mowiac. Oczywiscie - zwracal sie teraz do Ashe'a - dowiedziales sie wszystkiego, czego bylo mozna. A ty, McNeil, nie masz nic do dodania? -Nie, sir. Zmietli nas w momencie, gdy Sandy byl przekonany, ze jestesmy bezpieczni jak u mamusi. Nie mam pojecia, jak nas znalezli, chyba ze namierzyli sygnal komunikacyjny. A jesli tak, to musieli nas poszukiwac od dluzszego czasu, bo uzywamy bardzo nieregularnych czestotliwosci nadawania. -Czerwoni sa cierpliwi i nieglupi. Moga tez miec urzadzenia, o jakich nie mamy pojecia. My tez jestesmy cierpliwi i nieglupi, ale nie mamy ich gadzetow. I czas dziala na nasza niekorzysc. Jakies wnioski, Webb? - Millaird zwrocil sie do trzeciego, dotad milczacego mezczyzny. Doktor poprawil okulary, ktore zsunely mu sie na czubek nosa. -Tylko jeden punkt, ktorym chcialbym uzupelnic nasze przypuszczenia - odparl. - Sadze, ze maja baze w rejonie Baltyku. Nawet obecnie te tereny sa dla nas niedostepne, a wtedy znajdowaly sie tam liczne szlaki handlowe. Nie wiemy wiele o tej czesci Europy. Ich baza moze byc w okolicach granicy z Finlandia. Tam mogliby ukryc instalacje na sto roznych sposobow. Millaird wydobyl notes i siegnal do kieszeni po dlugopis. -Nie zaszkodzi wyslac tam kilku agentow w naszych czasach. Uruchomimy wywiad wojskowy, a moze i cywilny. Moze znajda cos ciekawego. Ale to spory rejon. Webb przytaknal. -Mamy jedna wskazowke - szlaki handlowe. W czasach kultury pucharow dzwonowatych byly bardzo dobrze oznaczone. Najwazniejszy w tym rejonie byl szlak bursztynowy. Wiekszosc mieszkancow stanowili wtedy lowcy, bylo tez troche rybakow wzdluz wybrzeza. W interesujacych nas czasach mieli juz kontakty z handlarzami. - Zdjal okulary nerwowym ruchem. - Poza tym Czerwoni sami moga miec tam klopoty... -To znaczy? - zainteresowal sie Kelgarries. -Inwazja plemion nalezacych do kultury czekanow bojowych. Jesli jeszcze sie nie pojawili, przybeda niedlugo. To byla jedna z wiekszych fal migracyjnych w tym kraju. Prawdopodobnie byli przodkami pozniejszych Celtow i plemion nordyckich. Nie wiemy nawet, czy wytepili pierwotnych mieszkancow czy tez zasymilowali sie z nimi. -Szkoda, ze nie wiemy - skomentowal McNeil - bo dla nas ta roznica moze sie sprowadzac do topora w czaszce lub tez nie. -Nie sadze, zeby atakowali handlarzy. Dzisiejsze znaleziska swiadcza, ze lud pucharu kontynuowal swoj handel, mimo zmiany klientow - uspokoil go Webb. -O ile oczywiscie ktos nie bedzie ich podzegal - Ashe podal pusty kubek Rossowi. - Nie zapominajcie o gniewie Lurghy. Poczawszy od tego momentu nasi wrogowie moga podejrzewac kazda faktorie handlarzy, ktora pojawi sie w poblizu ich terytorium. Webb pokrecil w zamysleniu glowa. -Taki totalny atak przeciwko handlarzom oznaczalby wplywanie na bieg historii. Na to Czerwoni by sie nie odwazyli, zwlaszcza ze maja tylko ogolne podejrzenia. Pamietaj, ze oni wcale nie mniej obawiaja sie majstrowac w przeszlosci niz my. Nie, raczej skupia sie na uwaznych obserwacjach. Musimy zrezygnowac z komunikowania sie radiem... -Wykluczone! - przerwal mu gwaltownie Millaird. - Mozemy zmniejszyc liczbe polaczen, ale nie posle tam chlopcow pozbawionych mozliwosci szybkiego kontaktu. Niech chlopcy w laboratorium sprobuja pomajstrowac troche przy radiu, tak aby nie mozna bylo go wykryc. Czas! - zabebnil palcami na swym grubym kolanie. - Wszystko sprowadza sie do kwestii czasu. -Ktorego nie mamy - wtracil Ashe cichym jak zazwyczaj glosem. - Jesli Czerwoni obawiaja sie, ze zostali wykryci, musza zdemontowac swoja baze w tamtym czasie. I juz nad tym intensywnie pracuja. Mozemy nie dostac drugiej takiej szansy, aby ich namierzyc. Trzeba ruszac jak najszybciej. Millaird mial przymkniete powieki. Drzemal? Kelgarries wpatrywal sie W drzwi. Na okraglej twarzy Webba malowalo sie zniechecenie. -Doktorze - Millaird nagle otworzyl oczy i zwrocil sie do Webba. - Jaka jest twoja diagnoza? -Ashe musi pozostac pod opieka lekarska jeszcze co najmniej piec dni. Oparzenia McNeila nie sa grozne, a ta rana Rossa wlasciwie juz sie zagoila. -Piec dni - Millaird znow przymknal oczy. Po chwili spojrzal bystro na majora. - Personel. Nie mamy tu pod reka nikogo wlasciwego. Kogo sposrod znajdujacych sie w akcji mozna sciagnac bez ryzyka zaklocen w projekcie? -Nikogo. Chociaz nie, moglbym odwolac Jansena i Van Wyke'a. Ci od czekanow mogliby do nich pasowac... - Nagly blysk w oczach majora zgasl rownie szybko, jak sie pojawil. - Nie, nie maja odpowiedniego przygotowania jezykowego i kulturowego. I nie wiemy, czy te szczepy juz sie tam pojawily. Nie posle nieprzygotowanych ludzi. Jedna wpadka moze nie tylko zagrozic ich zyciu, ale tez pograzyc caly projekt. -A wiec zostaje ta trojka - podsumowal Millaird. - Odwolamy, kogo tylko mozna, i przygotujemy ich w bazie jak najszybciej, ale wiecie, ze to musi potrwac. W miedzyczasie zas... -Czy mozesz okreslic region z wiekszym przyblizeniem niz tylko okolice Baltyku? - Ashe zwrocil sie do Webba. Ten wyraznie sie zawahal. -Niewiele mozemy zrobic. Co najwyzej poslac tam okret podwodny na te piec dni. Jesliby nadawali cos przez radio, cokolwiek, powinnismy ich namierzyc. Wszystko zalezy od tego, czy Czerwoni maja kogos poza baza, kto dziala obecnie w terenie. To malo prawdopodobne... -Ale zawsze cos! - przerwal mu Kelgarries ze zniecierpliwieniem czlowieka czynu. -Oni czekaja na takie wlasnie posuniecie - zauwazyl Webb. -No to co? Wiec beda czujni! - major zaczynal tracic cierpliwosc. - To jedyne wsparcie, jakie mozemy dac naszym chlopcom. Nie kontynuujac juz dyskusji, wybiegl z pokoju. Webb wstal powoli. -Popracuje troche nad mapami - zwrocil sie do Ashe'a. - Nie posylalismy zwiadowcow nad Baltyk. Nie odwazymy sie rowniez wyslac tam samolotu szpiegowskiego. To bedzie skok w ciemnosc. -Jesli masz tylko jedna droge, podazasz nia, prawda? Chetnie dowiem sie wszystkiego, co jeszcze bedziesz mi mogl przekazac, Miles. Ross do tej pory sadzil, ze przygotowania do jego pierwszej wyprawy byly wyczerpujace. Wkrotce smial sie z tych mysli. Caly ciezar kolejnej podrozy mial spoczywac na barkach tylko ich trzech, totez prawie natychmiast zostali poddani intensywnemu szkoleniu i juz trzeciej nocy Ross mial taki chaos w glowie, iz mimo potwornego zmeczenia, nie mogl zasnac. Uwazal, ze wiecej mu namieszano w umysle, niz go nauczono. Zwierzyl sie McNeilowi z tych niewesolych mysli. -Baza odwolala trzy inne grupy - wyjasnil mu McNeil. - Ale oni musza przejsc znacznie powazniejsze szkolenia i nie beda gotowi szybciej niz za jakies trzy, cztery tygodnie. Zmiana epoki wymaga nie tylko zdobycia nowej wiedzy, ale tez wymazania starej. -A nowi ludzie? -Gwarantuje ci, ze Kelgarries przetrzasa teraz wszystkie katy, poszukujac takich. Ale oni musza pasowac fizycznie do cywilizacji, w ktorej maja sie znalezc. Jesli umiescisz na przyklad niskiego, ciemnowlosego faceta miedzy nordyckimi zeglarzami, latwo go bedzie zauwazyc i zapamietac... zbyt latwo. Nie mozemy ryzykowac. Wiec Kelgarries musi szukac ludzi, ktorzy nie tylko psychicznie, ale takze fizycznie pasuja do konkretnego zadania. Facet, ktory nie jest czlowiekiem morza, nie bedzie sie zachowywac jak czlowiek morza, rozumiesz? A jesli chcesz kogos wsadzic do plemienia wedrujacego ze stadami bydla, to musisz znalezc pastucha. Jedyna ochrona agenta - jak i calego projektu - jest dopasowanie go do wlasciwego czasu i miejsca. Ross nigdy dotad nie zastanawial sie nad tym. Teraz nagle zdal sobie sprawe, jak bardzo ich trojka jest podobna do siebie. Wszyscy byli podobnego wzrostu, wszyscy mieli brazowe wlosy i jasne oczy - Ashe niebieskie, on sam szare, McNeil orzechowe - i podobna budowe - smukli, drobnokoscisci, ruchliwi. Nigdy jeszcze nie spotkal prawdziwego handlarza z ludu pucharu, ale przypomnial sobie film, ktory widzial pierwszego dnia. Wszyscy trzej przypominali fizycznie ludzi, pod ktorych sie podszywali. Piatego dnia studiowali wraz z Webbem mape rejonu Baltyku, kiedy do pokoju wpadl Kelgames. Za nim zobaczyli ociezala postac Millairda. -Mamy ich! - krzyknal major od progu. - Tym razem to nam sprzyjalo szczescie! A Czerwoni strzelili gafe! I to jaka gafe! Webb przygladal sie rozentuzjazmowanemu majorowi z lekkim usmiechem. -No coz, cuda sie czasem zdarzaja - zauwazyl. - Przypuszczam, ze okret ma dla nas namiary? Kelgarries polozyl na stole kartke papieru, ktora dotad wymachiwal tryumfalnie jak sztandarem. Webb spojrzal na zapisane tam cyfry, a potem pochylil sie nad mapa i naniosl na nia naostrzonym olowkiem dwie kropki. -No, to nieco zaweza pole dzialania - mruknal. Ashe rozesmial sie glosno. -Czasem mam ochote zapytac, jak definiujesz slowo "waski", Miles. Pamietaj, ze mamy odbyc te droge piechota, wiec roznica dwudziestu mil to niemalo. -Ten punkt jest spory kawal od wybrzeza - zaprotestowal takze McNeil, spojrzawszy na mape. - W ogole nie znamy tego regionu... Webb, zapewne po raz setny tego dnia, zdjal okulary. -Mysle, ze mozemy przyznac tej akcji status czerwony - powiedzial pelnym watpliwosci tonem, jakby czekal, ze ktos sie z nim nie zgodzi. Ale nie bylo protestow. Millaird pochylil sie nad mapa. -Tak zrobimy, Miles - spojrzal na Ashe'a. - Zostaniecie zrzuceni na spadochronach. Dostaniecie specjalny sprzet. Jesli juz go uzyjecie, posypiecie go specjalnym proszkiem, ktory da wam Miles. Po dziesieciu minutach po sprzecie nie zostanie ani sladu. Nie mamy tego za wiele i nie mozemy naduzywac, ale sytuacja jest szczegolna. Znajdziecie baze i podacie wspolrzedne. W tym czasie, w ktorym bedziecie, nie powinno to byc trudne. Pamietajcie jednak, ze nas interesuje to, co jest na drugim koncu tamtejszego transportera czasowego. Dopoki nie zlokalizujecie takze tamtej bazy, nie kontaktujcie sie z nami. -Istnieje mozliwosc - zauwazyl Ashe - ze Czerwoni maja wiecej niz jedno stanowisko posrednie. Mogli sie wycwanic i zbudowac caly ich szereg, by zatrzec slady. Kazdy transporter wiodlby wiec dalej w przeszlosc... -Dobrze. Jesli tak bedzie, dostarczcie nam tylko polozenie nastepnego w kolejce - odparl Millaird. - Stamtad podejmiemy trop, chocbysmy musieli poslac chlopakow w skorach dinozaurow. Musimy znalezc baze podstawowa, a jesli nie prowadzi do niej prosta droga, trudno - pojdziemy krzywa. -Skad macie ten namiar? - spytal McNeil. -Jedna z ich ekip terenowych wpadla w tarapaty i wezwala pomoc. -I dostala ja? Major usmiechnal sie ponuro. -A jak myslisz? Znasz reguly tej gry, a Czerwoni maja znacznie ostrzejsze zasady wobec swoich. -Jakie mieli klopoty? - zainteresowal sie Ashe. -Jakas lokalna dysputa na tematy religijne. Zrobilismy, co bylo mozna, ale nie jestesmy na sto procent pewni, czy wlasciwie odczytalismy ich kod. Zdaje nam sie, ze odgrywali lokalnego boga i cos tam nie poszlo dobrze. -Znow Lurgha? - usmiechnal sie Ashe. -Glupie to - zdenerwowal sie Webb. - Naprawde glupie. Ty sam, Gordon, omal nie przekroczyles niebezpiecznej granicy. Wlaczanie w nasze sprawy Wielkiej Matki to byla bardzo sliska sprawa. Miales szczescie, ze poszlo gladko. -Raz sie udalo - zgodzil sie Ashe. - I byc moze nawet dzieki temu przezylismy. Ale zapewniam cie, ze nie zamierzam zaczynac zadnej swietej wojny ani oglaszac sie prorokiem. Rossa szkolono w zakresie poslugiwania sie mapa, ale nadal nie potrafil wyobrazic sobie w rzeczywistosci tych kolorowych plamek, ktore widnialy na papierze. Mial wiec nadzieje, ze tam na dole znajdzie jakies naturalne punkty orientacyjne, najlepiej duzych rozmiarow. Tylko cos takiego moglby zapamietac. Samo ladowanie, ktore odbylo sie zgodnie z instrukcjami Millairda, nie bylo rodzajem przygody, na ktora pisalby sie dobrowolnie. Juz sam wyskok wymagal dobrego wyczucia czasu, a lot na spadochronie w nocy i podczas deszczu nie nalezal do przyjemnych. Ten skok na slepo, w kompletna ciemnosc i nicosc, byl dla Rossa jednym z najtrudniejszych testow, jakie przechodzil w zyciu. A jednak udalo sie, podobnie jak udalo mu sie wyladowac bez specjalnej kontuzji na niewielkiej polance, ktora obrali za cel. Ross, wyplatawszy sie z licznych paskow i uprzezy, pociagnal czasze spadochronu na srodek polany. Podczas tej roboty uslyszal donosne ryczenie dochodzace z powietrza i tylko dzieki temu zdazyl zejsc z drogi ladujacemu na spadochronie oslowi, ktory juz po chwili zaczal sie rzucac pod splatanym plotnem. Zajety swoim spadochronem zupelnie zapomnial o dwoch zwierzakach, ktore wyslano wraz z nimi. Na szczescie specjalnie dobrano spokojniejsze ze spokojnych, wiec kiedy zwierze poczulo na karku rece Rossa i uslyszalo jego uspokajajacy glos, stanelo i pozwolilo rozplatac sie ze sznurow. -Rossa - uslyszal swe imie w jezyku ludu pucharu. -Tutaj. Mam jednego osla. -Ja mam drugiego! - to byl glos McNeila. Oczy szybko przyzwyczajaly sie do ciemnosci, ktora na polanie nie byla tak gesta, jak miedzy drzewami. Praca szla sprawnie. Spadochrony zostaly zebrane w jeden tobol. Zgodnie ze slowami Webba, padajacy deszcz powinien tylko przyspieszyc proces zniszczenia, ktory mieli wywolac za pomoca srodka chemicznego. Ashe wysypal go na tkaniny. Swiecil delikatnym zielonkawym blaskiem. Potem odeszli glebiej w las i rozbili prowizoryczny oboz, by dotrwac do switu. Wszystko w ich dotychczasowej podrozy zalezalo od szczescia i to na razie dopisywalo. Jezeli jakis agent nie przyczail sie gdzies w lesie i nie obserwowal ladowania, ich przybycie pozostalo niezauwazone. Dalszy plan dzialania byl bardzo elastyczny. Udajac handlarzy zamierzajacych zbudowac nowa faktorie mieli rozbic oboz nad rzeka wyplywajaca z pobliskiego jeziora, ktora potem skrecala na poludnie i uchodzila do morza. Wiedzieli, ze ten rejon jest bardzo slabo zasiedlony, a szczepy byly niewiele liczniejsze od rodziny. Wiekszosc mieszkancow stanowili mysliwi, ktorzy przemierzali te tereny na pomoc i poludnie w zaleznosci od pory roku. Wzdluz wybrzeza znajdowalo sie kilka stalych osad rybackich, ktore z czasem mialy zamienic sie w miasta. Wprawdzie na poludniu bylo kilka pionierskich osad rolniczych, ale jesli zjawiali sie tu jacys handlarze, to nie po ryby czy plody rolne, ale po futra i bursztyn. A lud pucharu handlowal oboma tymi towarami. Kiedy znalezli w miare bezpieczne schronienie w wykrocie przy powalonej sosnie, Ashe rozpakowal jedna z paczek i wydobyl z niej puchar - przedmiot bedacy znakiem rozpoznawczym ludu, ktory ich "adoptowal". Przygotowal porcje gorzkiego pobudzajacego napoju, ktory handlarze zwykli popijac w drodze. Puchar krazyl z rak do rak. Napoj smakowal paskudnie, ale dawal przyjemne uczucie ciepla we wnetrznosciach. Potem przespali sie nieco do switu, na zmiane trzymajac warty. Wreszcie pojawily sie pierwsze promienie slonca. Po sniadaniu zalozyli osiolkom pakunki, uzywajac wezlow i uprzezy charakterystycznych dla ludu pucharu. Jeszcze tylko zabezpieczyli luki przed przemoczeniem i mogli wreszcie wyruszyc na poludnie w poszukiwaniu rzeki. Ashe prowadzil, Ross ciagnal osly, McNeil byl straza tylna. Nie znalezli zadnej sciezki, totez minelo sporo czasu, nim wreszcie dotarli do skraju jeziora. -Czuje palace sie drewno - powiedzial nagle Ashe, zatrzymujac sie. Ross wciagnal powietrze i rowniez poczul ten zapach. McNeil bez slowa kiwnal glowa i znikl miedzy drzewami. Kiedy czekali w milczeniu na jego powrot, Ross dopiero zdal sobie sprawe, jak tetni zyciem otaczajacy ich las. Po pniu drzewa przebiegla wiewiorka. Zatrzymala sie, wlepila w obu ludzi czarne paciorki oczu, przekrzywila glowe, by widziec wyrazniej. Gdy poruszyl sie jeden z ostow, wiewiorka umknela w mgnieniu oka, machajac tylko na pozegnanie ruda kita. Chociaz zdawalo sie, ze wokol panuje cisza, Ross slyszal cichy szum, szum skladajacy sie z tysiecy drobnych dzwiekow. Moze dlatego, ze tak bardzo sie wsluchiwal, uslyszal odglos innego rodzaju... Polozyl dlon na ramieniu Ashe'a i ruchem glowy wskazal pobliskie krzaki. Nie minela chwila, a niemal bezszelestnie wynurzyl sie spomiedzy nich McNeil. -Mamy towarzystwo - powiedzial cicho. -Jakie? -Tubylcy. Ale znacznie dziksi, niz kiedykolwiek widzialem na tasmach. Zdaje sie, ze jestesmy poza zasiegiem glownego nurtu cywilizacji. Ci ludzie wygladaja, jakby dopiero wyszli z jaskin. Nie sadze, by kiedykolwiek slyszeli o handlarzach. -Ilu? -Trzy, moze cztery rodziny. Wiekszosc mezczyzn musi byc na polowaniu, bo przewazaja kobiety i dzieci. I sadze, patrzac na nich, ze ostatnio niezbyt im sie szczescilo. -Moze ich szczescie i nasze podaza ta sama sciezka- powiedzial Ashe. - Na razie ich ominiemy i pojdziemy do rzeki. Pohandlujemy pozniej. Tak czy owak, na pewno nawiazemy z nimi kontakt. 9 Nie chce rozbudzac przesadnych nadziei - McNeil starl pot z czola - ale jak dotad idzie nam calkiem niezle.Odsunal noga ze sciezki kilka galezi, ktore wczesniej Ross odcial z powalonych drzew, i skoczyl pomoc swemu towarzyszowi w przetaczaniu nastepnego drewnianego pnia. Ich tymczasowe schronienie nabieralo cech trwalosci. Gdyby teraz sledzil ich jakis lesny mysliwy, dostrzeglby tylko zwyczajnych handlarzy wznoszacych swoj fort. Wszyscy byli zreszta pewni, ze sa obserwowani przez lowcow. Musieli zawsze dla wlasnego bezpieczenstwa zakladac, ze sa sledzeni. Noca mogli zachowywac sie nietypowo, ale w dzien kazdy musial grac swoja role i niewazne, czy byla przy tym jakas publicznosc czy tez nie. Wymiana towarowa, jaka przeprowadzili z szefem klanu, zwabila wielu oniesmielonych ludzi do obozu dziwnych przybyszy, ktorzy ofiarowywali rozne cuda w zamian za wyprawione skory jeleni lub futra. Wiesc o przybyciu handlarzy bardzo szybko sie rozeszla i juz wkrotce dwa nastepne klany przyslaly pierwszych wyslannikow. Agenci zadawali tubylcom wiele pytan, gdy tylko nadarzala sie okazja do dluzszej pogawedki. Chociaz tutejsi mieszkancy lasu mowili innym jezykiem, do porozumienia sie wystarczaly gesty i kilka szybko wyuczonych podstawowych slow. Ponadto Ashe zdolal sie zaprzyjaznic z najblizej mieszkajacym klanem, pierwszym, z ktorym sie zetkneli, i czesto wyprawial sie z nimi na lowy, co bylo doskonalym pretekstem do badania okolicy. Wszak na tym nieznanym terenie chcieli znalezc baze Czerwonych. Ross zanurzyl dlonie w rzece i oplukal twarz. -Jesli Czerwoni nie sa handlarzami myslal na glos - to jakiej przykrywki moga uzywac? McNeil wzruszyl ramionami. -Lowcow, rybakow... -Skad wzieliby kobiety i dzieci? -Albo tak jak i mezczyzn - z naszych czasow, albo poradziliby sobie z tym na sposob wielu wspolczesnych plemion. -Masz na mysli zabicie mezczyzn i przejecie ich rodzin!? - spytal Ross. Poczul dreszcz na sama mysl o tym. Zawsze uwazal sie za twardziela, ale podczas realizacji tego projektu juz kilka razy zdarzylo mu sie stanac oko w oko z czyms, co naprawde nim wstrzasnelo. -Tak to sie robilo - odparl beznamietnie McNeil. - Zdarzalo sie to setki razy przy roznych najazdach. A tutaj przy tak malych rodzinnych klanach, mocno zreszta rozproszonych, byloby to niezwykle latwe. -Na pewno udaja rolnikow, nie lowcow - rzekl Ross. - Nie mogliby prowadzic koczowniczego trybu zycia. Musieliby przenosic baze na plecach. -No dobrze, wiec zalozyliby wioske rolnicza. Aha, juz wiem, co masz na mysli - w poblizu nie ma zadnej wioski. A jednak musza tu byc, moze pod ziemia. Jak trafne byly ich przypuszczenia, przekonali sie jeszcze tej nocy, gdy Ashe wrocil z polowania z sama przewieszona przez ramie. Ross znal swego partnera wystarczajaco dobrze, by wyczuc jego podekscytowanie. -Dowiedziales sie czegos? - zapytal. -Tak, o nowym rodzaju duchow - odpowiedzial Ashe usmiechajac sie tajemniczo -Duchy! - zawolal McNeil. - Zdaje sie, ze Czerwoni lubia sie bawic w sily nadprzyrodzone. Najpierw glos Lurghy, a teraz duchy. I co robia te duchy? -Zamieszkuja gorzysty teren na poludniowy wschod stad. Teren, ktory jest scislym tabu dla lowcow. Scigalismy bizona i zwierzak wlazl do tego kraju duchow. A wtedy Ulffa odwolal wszystkich w wielkim pospiechu. Zdaje sie, ze kazdy lowca, ktory sie tam zapuscil, znikal bez sladu, a jesli nawet zdolal sie stamtad wyczolgac, byl potwornie poparzony. To jedna sprawa. - Usiadl przy ogniu i przeciagnal sie ze znuzeniem. - Druga jest dla nas nieco bardziej klopotliwa. Oboz "naszego ludu", znajdujacy sie jakies dwadziescia mil stad na poludnie, o ile dobrze oceniam odleglosc na podstawie opowiesci, zostal tydzien temu starty z powierzchni ziemi. Powiedziano mi to jako krewnemu ofiar... McNeil wyprostowal sie gwaltownie. -Poluja na nas? -Niewykluczone. Z drugiej strony, moze chodzic o standardowe srodki ostroznosci. -Czy zrobily to duchy? - zaciekawil sie Ross. -Pytalem o to. Nie. Zdaje sie, ze jacys obcy dzicy najechali oboz w nocy. -W nocy? - gwizdnal McNeil. -Tak jest - glos Ashe'a byl szorstki. - Tubylcy nie walcza w ten sposob. Albo ktos niedokladnie zna tutejsze zwyczaje, albo Czerwoni sa tak pewni siebie, ze nie dbaja o zasady. Ale to byla robota dzikich albo kogos, kto ich udawal. Chociaz kraza takze paskudne pogloski, ze duchy wyjatkowo nie lubia handlarzy i moga ukarac za ich przyjmowanie swym gniewem... -Aha. Gniewem Lurghy - uzupelnil Ross. -Zgodzicie sie zatem, ze brzmi to wielce podejrzanie, nawet dla tak malo podejrzliwych ludzi jak my. -Proponuje zaprzestac na razie wypraw z lowcami - powiedzial McNeil. - Moze sie zdarzyc, ze ktos podczas lowow pomyli przyjaciela z wilkiem lub jeleniem. -Masz racje - zgodzil sie Ashe. - Ci ludzie wydaja sie bardzo prosci, ale ich umysly pracuja wedlug zupelnie innych wzorcow niz nasze. Zdaje nam sie, ze wyprowadzamy ich w pole, wystarczy jednak drobna pomylka i rezultat moze byc tragiczny. W miedzyczasie proponuje umocnic nieco nasza siedzibe. Proponuje tez wystawic straze, choc mozliwie nie rzucajace sie w oczy. -A moze lepiej upozorowac zniszczenie naszego obozu i nasze przeniesienie sie na lono Abrahama? - zasugerowal McNeil. - Moglibysmy wyruszyc ku gorom duchow, podrozujac nocami, a ludzie Ulffa niech sobie mysla, ze nie zyjemy. -To tez niezly pomysl. Slabym punktem jest brak cial. Zdaje sie bowiem, ze ci, ktorzy najechali poprzedni oboz, zostawili wyrazne slady swych morderstw. A tego raczej nie zdolamy przygotowac. McNeil byl nie przekonany. -Moze udaloby sie upozorowac cos w tym guscie... -A jesli nie bedziemy mieli czasu niczego przygotowac? - powiedzial cicho Ross. Stal przy palisadzie, ktora otoczyli swa chate, i wlasnie wygladal na zewnatrz. Ashe w mgnieniu oka stanal u jego boku. -Co jest? Teraz Ross przekonal sie, ze dlugie godziny wsluchiwania sie w odglosy lasu nie poszly na mame. -Tego ptaka nigdy nie slyszelismy z glebi lasu. To ten niebieski, ktory lowi zaby nad rzeka. Ashe nawet nie spojrzal z strone lasu. Chwycil naczynie z woda. -Zabierzcie suche racje zywnosciowe! - rozkazal. Zawsze mieli pod reka po skorzanej sakwie z zelaznym zapasem. McNeil pospiesznie chwycil sakwy. I znow rozlegl sie krzyk ptaka, donosny, przenikliwy, slyszalny z daleka. Ross wiedzial, ze z tego wlasnie powodu zostal wybrany na sygnal, choc wybrany glupio. Szybkim krokiem podszedl do przywiazanych oslow i jednym ruchem przecial linki. Zapewne powolne, lagodne stworzenia padna lupem jakichs lesnych drapiezcow, ale przynajmniej dal im szanse ucieczki. McNeil, zarzuciwszy na siebie obszerny plaszcz, by ukryc podrozne sakwy, chwycil drewniane wiadro, jakby zamierzal zejsc do rzeki po wode, i dolaczyl spokojnym krokiem do maszerujacego w tamtym kierunku Rossa. Mieli nadzieje, ze ewentualnym obserwatorom ich ruchy nie wydadza sie podejrzane. Jednak albo nie byli przekonujacy, albo ktorys z napastnikow byl w goracej wodzie kapany, bo nagle uslyszeli swist strzaly. Leciala w kierunku ogniska. Ashe uniknal smierci tylko dlatego, ze akurat pochylil sie, by dolozyc drew do ognia. Teraz blyskawicznym ruchem chwycil naczynie z woda i chlusnal w plomienie, a sam ruszyl w przeciwnym kierunku. Ross i McNeil skoczyli w krzaki. Padli plasko na ziemie i zaczeli przedzierac sie ku brzegowi rzeki. -Ashe? - zapytal Murdock szeptem. Poczul na policzku goracy oddech McNeila. -Da sobie rade. Jesli o to chodzi, jest najlepszy z nas. Czolgali sie przez krzaki, dwukrotnie zastygajac w kompletnym bezruchu, ze sztyletami w dloniach, i nasluchujac szelestu galezi zdradzajacego zblizanie sie jednego z napastnikow. Za kazdym razem Ross mial ochote zerwac sie i dzgnac obcego, ale zdolal zwalczyc ten impuls. Wstazka rzeki blyszczala blado w ciemnosciach pomiedzy czarnymi krzewami. Wciaz jeszcze widac bylo slady zimy w postaci sporych zasp i, szarego w nocy, sniegu w ocienionych miejscach. O zimie nie pozwalaly tez zapomniec dokuczliwe ukaszenia przenikliwego wiatru. W mroku, gdzies w gorze rzeki, rozlegl sie przerazliwy krzyk. Ross w bezwiednym odruchu paniki uniosl sie juz na kolana i bylby moze stanal na nogi i pognal w kierunku, z ktorego przybyli, gdyby ciezka reka McNeila nie opadla mu na ramie. -To byl osiol! - uslyszal ostry szept. - Spokoj! Idziemy w dol rzeki do tego brodu. Skrecili na poludnie i wstali z kolan. Przychyleni ku ziemi, pognali przed siebie wzdluz rzeki. Rzeka przybrala juz po wiosennych deszczach i chociaz wciaz daleko bylo jej do stanu powodziowego, zaczynala rozlewac sie szerzej. Dopiero dwa dni wczesniej odkryli miejsce, w ktorym mogli dostrzec piaszczyste dno. Gdyby teraz udalo im sie przekroczyc rzeke, mogliby odgrodzic sie od nieznanego wroga wodna zapora. To daloby chwile oddechu, chociaz Ross az sie kulil na sama mysl o przeprawie przez lodowata wode. Nie dalej jak wczoraj widzial duze drzewa niesione rzecznym nurtem. A przeprawa w nocy... Nagle z gardla McNeila wydobyl sie dzwiek, ktory Ross ostatni raz slyszal w Brytanii - wycie polujacego wilka. Po kilku sekundach w dole rzeki rozlegl sie podobny odglos. -Ashe! Wciaz zachowujac wszelkie srodki ostroznosci, przesuwali sie powoli wzdluz brzegu, az wreszcie spotkali sie z Ashem. Juz w komplecie przeprawili sie przez rzeke i kontynuowali marsz na poludnie, zmierzajac w kierunku gor. I wtedy wydarzyla sie katastrofa. Tym razem Ross nie zostal ostrzezony przez ptasi zew. Choc to on byl w ariergardzie, nie uslyszal ani nie wyczul zblizajacego sie z tylu niebezpieczenstwa. W jednej chwili widzial sylwetki podazajacych przed nim McNeila i Ashe'a, a w nastepnej wszystko stalo sie ciemnoscia. Pierwsza rzecza jaka dotarla do jego zmyslow, byl pulsujacy bol w tyle glowy. Zmusil sie do otwarcia oczu. Promienie swiatla wtargnely do wnetrza jego czaszki z sila rzuconej wloczni, a bol nagle stal sie niemozliwy do wytrzymania. Uniosl dlon i wymacal na glowie poteznego guza. -Assha... - to mial byc glosny krzyk, ale niestety nawet on nie uslyszal wlasnego glosu. Byli w dolinie, z krzakow zaatakowal go wilk. Wilk? Nie, wilk juz nie zyl, ale przeciez cos wylo na drugim brzegu rzeki. Ross po raz drugi zaryzykowal otworzenie oczu. Teraz rozpoznal ten przenikliwy snop swiatla - slonce. Odwrocil glowe, by nie patrzyc wprost na nie. Wciaz byl oszolomiony, ale sprobowal zebrac mysli. Zdaje sie, ze istniala jakas przyczyna, dla ktorej powinien uciekac? Ale skad uciekal, dokad i dlaczego? Kiedy usilowal sie skupic, widzial tylko mgliste obrazy z przeszlosci, ktore nie tworzyly zadnej sensownej calosci. Nagle w jego polu widzenia pojawil sie jakis ruchomy obiekt. Widzial go na tle innego obiektu, ktory juz wczesniej uznal za pien drzewa. Czworonozna istota z czerwonym jezykiem zwisajacym z pyska. Podeszla na sztywnych nogach. W jej gardle narastal niski warkot. Zwierze obwachalo jego cialo, a potem wydalo z siebie serie krotkich i donosnych szczekniec. Ta fala dzwieku ugodzila glowe Rossa z taka sila, ze az zamknal oczy. Chwile potem poczul na twarzy jakas lodowata ciecz. Jeknal i gwaltownie otworzyl oczy. Ujrzal nad soba brodata twarz, ktora, jak mu sie zdawalo, widzial juz w przeszlosci. Jakies rece dzwignely go tak gwaltownym ruchem, ze ponownie zapadl w calkowita ciemnosc. Kiedy sie obudzil, byla juz noc, a bol w jego glowie znacznie oslabl. Pomacal rekoma dookola siebie. Lezal na stosie futer, a jedno z nich sluzylo mu za przykrycie. -Assha... - jeszcze raz wyszeptal to imie. A jednak to nie Assha pojawil sie w odpowiedzi na wezwanie. Kobieta, ktora przy nim uklekla z kubkiem w dloni miala zwiazane z tylu wlosy. Siwe pasemka wygladaly w swietle ognia jak zyly srebra. Ross byl pewien, ze juz ja kiedys widzial, ale nie mogl sobie przypomniec, kiedy i gdzie. Kobieta uniosla mu nieco glowe, przytknela kubek do ust i wlala do gardla jakas gorzka, palaca ciecz. Poczul cieplo rozlewajace sie po calym ciele. Napoiwszy go, kobieta wyszla. Ross zostal sam. Mimo bolu i oszolomienia zdolal zasnac. Nie wiedzial, ile dni spedzil w obozie Ulffy pielegnowany przez jego zone. Stracil poczucie uplywajacego czasu. Zorientowal sie jednak, ze wlasnie Frigga polecila przyniesc go tu, mimo iz inni nie wierzyli, by zdolal wyrwac sie smierci. Pielegnowala go wytrwale i w koncu przywrocila zyciu. Dlaczego zadala sobie ten trud, Ross zrozumial, gdy jego stan poprawil sie na tyle, ze mogl usiasc i uporzadkowac mysli. Frigga laknela wiedzy. Dlatego zaczela interesowac sie ziolami i zostala znachorka. Ross stanowil wyzwanie dla jej medycznych umiejetnosci, a teraz gdy zdolala go uleczyc, pragnela dowiedziec sie od niego tak wiele, jak tylko mozna. Ulffa czy inni mezczyzni ze szczepu na pewno bardziej pozadaliby metalowej broni handlarzy, ale Frigga wolala poznac sekret wykonywania takiej odziezy, jaka mial na sobie obcy, chciala sluchac opowiesci o jego zwyczajach i o ziemiach, ktore przemierzyl. Totez zasypywala Rossa nie konczacymi sie pytaniami. Odpowiadal w miare swych mozliwosci, albowiem wciaz jeszcze znajdowal sie w pol snie pol jawie i nie byl nawet pewien realnosci obecnych zdarzen, a co dopiero przeszlych. Przeszlosc byla zamglona i odlegla, choc co pewien czas wracala don natretna mysl, ze mial do spelnienia jakies zadanie. Wodz i jego wojownicy wyprawili sie do zniszczonej faktorii po wycofaniu sie napastnikow i przyniesli stamtad mnostwo lupow: brzytwy z brazu, dwa noze do oprawiania zwierzat, kilka haczykow na ryby oraz tkaniny, ktorymi zajela sie Frigga. Ross przygladal sie obojetnie temu rabunkowi, nie protestujac. W ogole wiekszosc jego mysli koncentrowala sie na potwornych bolach glowy, ktorych powracajace ataki czesto pozbawialy go przytomnosci na cale godziny lub nawet dni. Mimo to zdolal zrozumiec, ze klan Ullfy tez obawia sie napasci ze strony tych samych ludzi, ktorzy zniszczyli ich placowke. Na razie jednak rozeslani we wszystkich kierunkach zwiadowcy meldowali o wycofaniu sie napastnikow na poludnie. Zaszla jeszcze jedna zmiana, ktorej Ross wprawdzie nie byl swiadomy, ale ktora mocno zaskoczylaby zarowno Ashe'a jak i McNeila. Otoz Ross Murdock naprawde umarl w momencie, gdy na brzegu rzeki powalil go cios w glowe. Mlody mezczyzna, ktorego za pomoca swego kunsztu przywrocila do przytomnosci Frigga, byl Rossa z ludu pucharu. Tenze Rossa nosil w sercu goraca chec zemsty na tych, ktorzy go napadli, porwali jego krewnych. A ludzie, ktorzy sie nim opiekowali, w pelni rozumieli to uczucie. Zadza pomsty, jak rowniez powracajace natretnie mysli o zapomnianym zadaniu, pchaly go do czynu, mimo ze mial jeszcze klopoty z ustaniem na nogach. Stracil wprawdzie luk, ale potrzebowal zaledwie kilku godzin, by sporzadzic nowy. Za swa miedziana bransolete kupil od Ullfy tuzin najlepszych strzal. Natomiast zapinke z agatu, ktora przytrzymywala plaszcz, podarowal Frigdze jako wyraz swej wdziecznosci. Stopniowo wracal do sil i nie mogl spokojnie usiedziec w obozie. Byl gotow, chociaz tyl glowy wciaz pobolewal przy dotknieciu. Gdy Ulffa zarzadzil wyprawe lowiecka na poludnie, Ross wyruszyl wraz z jego ludzmi. Rozstal sie z nimi dopiero, gdy dotarli do granicy ziemi, ktora byla tabu. Ross przezyl chwile wahania - teraz, gdy to drugie, wyuczone ,ja" zapanowalo nad jego osobowoscia, bal sie. Wiedzial, ze gory sa tabu i nie powinien tam isc. Zarazem czul, ze wlasnie w gorach jest to, czego szukal Jak dlugo sie wahal, nim wreszcie wkroczyl na zakazany szlak, nie potrafil okreslic. Ale w dzien po odejsciu lowcow z klanu, promien slonca padajacy pomiedzy drzewa ukazal jego oczom naciecie na jednym z pni. Na mgnienie oka obie osobowosci Rossa znow staly sie caloscia i natychmiast podszedl do tego znaku. A kiedy znalazl kolejne naciecia na pniach byl pewien, ze to oznaczenie szlaku, ktory poprowadzi go przez nieznane terytorium. I wtedy pragnienie odnalezienia krewnych przemoglo obawy przed gniewem bogow. Wkrotce sie upewnil, ze byla to uczeszczana droga. Dostrzegl zrodlo oczyszczone z lisci i obudowane kamieniami, widzial kilka stopni wyzlobionych na torfowym zboczu. Ross szedl, rozgladajac sie czujnie wokol, nasluchujac kazdego najmniejszego dzwieku. Nie urodzil sie w lesie, ale uczyl sie szybko, a teraz, gdy jego prawdziwa osobowosc zostala przytlumiona, byc moze jeszcze szybciej. Tej nocy nie rozpalil ognia. Spal we wnetrzu przegnilego pnia drzewa. Budzil sie dwukrotnie; raz, gdy zabrzmial odlegly zew wilka, drugi - gdy uslyszal loskot padajacego sprochnialego drzewa powalonego przez wiatr. Kiedy rankiem mial wlasnie zamiar powrocic na szlak, od ktorego oddalil sie nieco na noc dla bezpieczenstwa, nagle dojrzal pieciu brodatych mezczyzn odzianych w futra. Przypominali lowcow Ulffy. Zapadl bezszelestnie w krzaki i obserwowal, jak oddalaja sie w kierunku, w ktorym zmierzal. Dopiero gdy znikli z pola widzenia, ruszyl w dalsza droge. Szedl ich tropem caly nastepny dzien utrzymujac bezpieczna odleglosc. Dostrzegl ich ponownie w oddali tylko raz, kiedy zatrzymali sie na posilek na szczycie jednego ze wzgorz. Poznym popoludniem dotarl do krawedzi skalnej skarpy, skad mogl spojrzec na lezaca ponizej doline. I dostrzegl osade. Solidne drewniane budowle otoczone palisada. Widywal juz przedtem osiedla o podobnych rozmiarach, to jednak zbudowane bylo z taka precyzja, ze zdawalo sie nierealne. Spogladal w dol na mieszkancow niezwyklego grodu. Niektorzy wygladali jak odziani w skory lowcy, ktorych sledzil, ale bynajmniej nie wszyscy. Po chwili nie zdolal powstrzymac cichego okrzyku zaskoczenia, gdy z jednego z domow wyszedl czlowiek z jego ludu! To miejsce bylo dziwne, na tyle dziwne, ze czul sie nieswojo, mimo iz nie wyczuwal zadnego bezposredniego niebezpieczenstwa. Uniosl sie na kolana, by dojrzec dalsze szczegoly, gdy nagle w powietrzu swisnal rzucony arkan. Lina opasala go na wysokosci piersi i pociagnela poteznym szarpnieciem, ktore nie tylko pozbawilo jego pluca powietrza, ale tez unieruchomilo rece. 10 Murdock poddal sie szybciej, niz sie spodziewal. Jeszcze trzy tygodnie temu, gdy zostal pojmany, nie spodziewal sie, ze tak latwo mozna ukorzyc jego buntownicza nature. Teraz zas stal pokornie, przygladajac sie przesluchujacemu go mezczyznie. Ten, choc ubrany jak handlarz z jego ludu, uzywal jezyka, ktorego Ross nie znal.-Nie bedziemy sie tu bawic - wreszcie zabrzmialy slowa, ktore Murdock zrozumial. - Odpowiesz na moje pytania albo zada ci je ktos inny w znacznie mniej uprzejmy sposob. Wiec sie staraj. Po pierwsze, kim jestes i skad przybywasz? Przez moment Ross patrzyl mu hardo w oczy. Czul wyraznie, jak narasta w nim wrodzony sprzeciw wobec wszelkiego przymusu i wladzy, zwyciezyl jednak zdrowy rozsadek. Juz wstepne przyjecie, jakie zgotowano mu w tej wiosce, pozostawilo wiele sladow na jego ciele. Nie ma sensu dac sie katowac bez potrzeby, bo jesli zbytnio go zmasakruja, nie bedzie w stanie uciec, gdy nadarzy sie sposobnosc. -Jestem Rossa z handlarzy - odpowiedzial, mierzac uwaznym spojrzeniem swego rozmowce. - Przybylem tu w poszukiwaniu moich krewnych, ktorzy zostali w nocy zaatakowani przez wrogow. Czlowiek siedzacy za stolem usmiechnal sie i rzekl cos do pozostalych w dziwnym jezyku. Mowil tak gniewnym tonem, ze Ross, mimo iz nie rozumial ani slowa, odruchowo cofnal sie o krok. Jeden z siedzacych obok mezczyzn przerwal ten potok stow i zwrocil sie do Murdocka w jezyku ludu pucharu: -Skad przybyles? Wygladal na spokojniejszego i znacznie inteligentniejszego, byl tez drobniejszej budowy niz czlowiek, ktory schwytal Murdocka na arkan i w ciagu nastepnych paru dni pracowal nad jego ulegloscia. -Przybylem z poludnia - odpowiedzial Ross. Ta ziemia obfituje w futra i inne bogactwa, ktore mozna zebrac i kupic. Handlarze podrozuja w pokoju i nie chca z nikim walczyc. A jednak w nocy przyszli ludzie, ktorzy zabijali nie z checi zysku. Powod ich ataku jest mi nieznany. Padly dalsze pytania. Ross opowiadal historie Rossy, kupca z ludu pucharu. Tak, pochodzi z poludnia. Jego ojcem byl Gurdi, ktory mial faktorie handlowa w cieplych krajach nad brzegiem wielkiej rzeki. To byla pierwsza podroz Rossy na nowe tereny. Przybyl tu z bratem krwi swego ojca, Assha, ktory jest znanym podroznikiem. Z Assha podrozowal tez Makna, takze slawny, choc nie tak bardzo. Oczywiscie, ze Assha jest z naszego ludu! - Ross zdumial sie slyszac to stwierdzenie. Wystarczylo przeciez na niego spojrzec, by byc pewnym, ze plynie w nim krew handlarzy, a nie dzikich lesnych ludzi. Jak dlugo zna Asshe? Ross wzruszyl ramionami. Assha przyszedl do faktorii ojca zeszlej zimy i pozostal tam przez pore mrozow. Gurdi i Assha zmieszali swa krew, gdy Assha uratowal Gurdiego z wiosennej powodzi. Podczas akcji ratunkowej Assha utracil swa lodz i towary, totez Gurdi wynagrodzil mu te straty. Ross opowiedzial ze szczegolami takze historie ich ostatniej ucieczki. Jednoczesnie nie mogl sie pozbyc uczucia, ze mowi o sprawach, ktore wydarzyly sie w dalekiej przeszlosci i to komus innemu. Moze ten bol glowy, pamiatka po uderzeniu, powodowal, ze przeszlosc zdawala mu sie obojetna i odlegla. -Sadze - cichy mezczyzna zwrocil sie do tego, ktory siedzial za stolem - ze to naprawde Rossa, handlarz z ludu pucharu. Jednak mezczyzna za stolem wciaz byl rozdrazniony. Na gest jego dloni ktos obrocil brutalnie Rossa o sto osiemdziesiat stopni i pchnal silnie w strone drzwi wyjsciowych. Murdock uslyszal slowa wypowiedziane w nieznanym mu gardlowym jezyku i silne uderzenie piesci o blat stolu. Czy to mialo byc ostrzezenie? Grozba? Ross wyladowal w malej celi o twardej podlodze, na ktorej nie lezala ani jedna skora, mogaca posluzyc za poslanie. Poniewaz mezczyzna, ktory wypytywal go spokojnym tonem, nakazal zdjecie wiezow, Ross mogl rozmasowac zdretwiale ramiona, przywracajac im normalne krazenie krwi i czucie. Wciaz tez staral sie zrozumiec, gdzie wlasciwie trafil. Przyjrzal sie wczesniej osadzie ze wzgorza i byl pewien, ze nie jest to zwyczajna faktoria handlowa. Gdzie wiec byl? Czy w tej wiosce moga przebywac Assha i Makna? Do konca dnia tylko raz otworzono drzwi jego celi, by wstawic do srodka miske i maly dzban. Poczul glod dopiero o zmierzchu. Zanurzyl palce w letniej juz papce. Zjadl wszystko, a potem wypil wode ze dzbana. Piekielny bol glowy oslabl nieco i Ross mial nadzieje, ze gdy sie wyspi, znowu bedzie miec jasny umysl. Przezornie ulozyl sie do snu pod samymi drzwiami. Teraz nikt nie mogl wejsc do celi, nie budzac go od razu. Kiedy sie obudzil, wciaz panowaly ciemnosci. Nie pamietal, co mu sie snilo, ale juz w momencie przebudzenia czul wewnetrzna pewnosc, ze dzieje sie cos niezwyklego. Natychmiast usiadl, rozciagajac ramiona i nogi zesztywniale po snie na twardej podlodze. Wciaz nie mogl sie pozbyc dziwnego uczucia, ze cos powinien zrobic, ze czas pracuje na jego niekorzysc. Assha! Uchwycil sie kurczowo tej mysli. Musi znalezc Asshe i Makne. W trojke na pewno znajda sposob, by sie wydostac z tej wioski. To wlasnie byla ta wazna rzecz, o ktorej mial pamietac! Nie obchodzono sie z nim lagodnie, wtracono do wiezienia. Jednak Ross byl pewien, ze to wcale nie najgorsza rzecz, jaka mogla go tu spotkac. Wiedzial tez, ze musi sie stad wydostac, zanim nadejdzie ta najgorsza. Ale w jaki sposob zdola uciec? Stracil sztylet i luk, nie ma nawet tej dlugiej szpili do plaszcza, poniewaz podarowal ja Frigdze. Przebiegl rekami po ubraniu, sprawdzajac, co pozostalo mu z przedmiotow, ktore posiadal. Rozpial lancuch z brazu, przytrzymujacy kilt. Zwazyl go w dloni i ocenil dlugosc. To byl prawdziwy cud rekodzielnictwa. Pokryte wzorami kola z brazu, polaczone po piec, i przednia zapinka w ksztalcie lwiej glowy, ktorej wysuniety jezyk sluzyl za uchwyt do przytrzymywania pochwy ze sztyletem. Byl ciezki. Mogl posluzyc za bron, jesli zostanie uzyty w dobrym momencie. A jednak musieli sie spodziewac jakiegos oporu z jego strony. Bylo powszechnie wiadomo, ze tylko najlepsi i najbystrzejsi wojownicy wyruszaja na dalekie handlowe szlaki. To zaszczyt byc handlarzem posrod tej gluszy - przemknelo mu przez glowe, gdy stal tak czekajac w ciemnosciach na dobry los zeslany przez Ba-bala o Srebrzystym Rogu. Jesli kiedykolwiek powroci do faktorii Gurdiego, Ba-bal, ktorego lodz przemierza niebiosa od switu do zmierzchu, znajdzie na swym oltarzu piec zarznietych wolow, beczke najlepszego piwa i przepiekny bursztyn. Ross czekal z cierpliwoscia, ktorej nauczyl sie w obu swych przeszlosciach - tej prawdziwej i tej falszywej. Jakze czesto musial czekac w ciemnosciach, w kompletnej ciszy na wlasciwy moment, by uderzyc. I teraz wlasnie ten moment nadchodzil, nadchodzil szybkim, zdecydowanym krokiem i zatrzymal sie tuz przed drzwiami jego celi... Blyskawicznym kocim susem Ross przypadl do sciany tuz obok drzwi, gdzie mial szanse pozostac niezauwazony przez potrzebna mu sekunde lub dwie. Jesli atak ma sie zakonczyc sukcesem, musi nastapic wewnatrz. Slyszal wyrazny odglos sztaby wyjmowanej z okuc i szykowal sie do ciosu z prawa reka kurczowo zacisnieta na lancuchu. Drzwi otworzyly sie i na tle padajacego z korytarza swiatla dojrzal wyrazna sylwetke wchodzacego. Mezczyzna mruknal cos pod nosem, patrzac na rzucone w kat ubranie Rossa, ktore w tych ciemnosciach moglo uchodzic za skulonego spiacego czlowieka. Przybysz polknal przynete i postapil dwa kroki naprzod, wystarczajaco daleko, by Murdock zatrzasnal drzwi gwaltownym ruchem. Rownoczesnie uderzyl z rozmachem, mierzac swa zaimprowizowana bronia w glowe obcego. Rozlegl sie pelen zaskoczenia okrzyk, ktory urwal sie natychmiast, gdy ciezki pas uderzyl w czaszke mezczyzny z miazdzaca sila. Dopisalo mu szczescie! Ross podtrzymal opadajacy kilt i ponownie go przepasal. A potem goraczkowo przeszukal lezacego u jego stop czlowieka. Nie byl pewien, czy mezczyzna zyje. Tak czy owak, bez watpienia szybko nie odzyska przytomnosci. Sciagnal z lezacego plaszcz, odnalazl sztylet przy jego boku i przypial do wlasnego pasa. Potem powolutku uchylil drzwi i wyjrzal przez powstala szpare. Nie dostrzegl nikogo, totez szybkim susem wypadl z celi, trzymajac w dloni gotowy do uzycia sztylet. Nadal nikogo... Zatrzasnal drzwi i wsunal belke w zawiasy. Jesli nawet zamkniety tam czlowiek odzyska przytomnosc i zacznie dobijac sie do drzwi, jego kompani pomysla, ze to Ross, co moze nieco opoznic poscig. Problem w tym, ze ucieczka z celi byla najlatwiejsza czescia planu Murdocka. Duzo trudniejsze bedzie odnalezienie Asshy i Makny w tym zamieszkanym przez wrogow labiryncie pomieszczen. Nie mial wprawdzie pojecia, w ktorym z wioskowych budynkow sa trzymani, lecz ten, w ktorym znajdowal sie teraz, byl najwiekszy i wygladal na kwatere najwazniejszych czlonkow tutejszej wspolnoty. To zas moglo oznaczac, ze pelni tez funkcje wiezienia. Korytarz, w ktorym sie znalazl, oswietlala tylko pochodnia umocowana w scianie kilka krokow dalej. Dawala wystarczajaco duzo swiatla, choc takze mocno dymila, powodujac, iz w calym wnetrzu budynku panowal charakterystyczny duszacy swad. Ross przywarl do sciany i ruszyl przed siebie, gotow znieruchomiec przy najlzejszym nawet dzwieku. Najwyrazniej jednak ta czesc budynku byla o tej porze pusta, gdyz ani nie dojrzal, ani nie uslyszal zadnego czlowieka. Minal za to dwoje drzwi. Sprobowal je otworzyc, ale byly zablokowane z drugiej strony. Wreszcie dotarl do zakretu korytarza, gdzie zamarl, slyszac dochodzaca zza rogu cicha rozmowe. Gdybyz byl tak czujny i potrafil tak wytezac sluch, zanim go pochwycono. Ale teraz nikt go nie zaskoczy! Powoli dotarl do miejsca, z ktorego mogl dyskretnie zajrzec za rog, i o malo nie zdradzil swej obecnosci naglym okrzykiem. Assha! Assha caly i zdrowy, i najwyrazniej wolny, wlasnie odwracal sie tylem do tego samego spokojnego mezczyzny, ktory bral udzial w niedawnym przesluchaniu Rossa. Brazowe wlosy o charakterystycznym odcieniu, glowa pochylona lekko w znajomy sposob - wiedzial, kogo ma przed soba, mimo iz nie mogl dojrzec twarzy mezczyzny. Mezczyzna, ktory rozmawial z Assha odwrocil sie i odszedl w dol korytarza, pozostawiajac go przed zamknietymi drzwiami. Widzac, ze jego przyjaciel wchodzi do sasiedniego pomieszczenia i zaraz zniknie mu z oczu, Ross odwazyl sie postapic kilka krokow naprzod. Assha wszedl do pustego pokoju i stanal na blyszczacej plycie znajdujacej sie na podlodze. Murdock, gnany jakas dziwna obawa, ktorej nie potrafil wytlumaczyc, podskoczyl ku niemu jednym gwaltownym susem i rowniez stanal w objetym luminescencja kregu. Dalej wypadki potoczyly sie blyskawicznie. Ross potrzebowal zaledwie ulamka sekundy, by sie zorientowac, ze twarz, w ktora patrzy, jest mu nieznajoma. Oczywiscie malowalo sie na niej kompletne zaskoczenie. Zareagowal blyskawicznie. Jego potezny cios trafil obcego w tchawice i w tym momencie caly swiat zawirowal wokol nich w szalenczym tancu. Rossowi zakrecilo sie w glowie, a zoladek podszedl az do gardla. Zgial sie niemal wpol nad powalonym cialem swego przeciwnika. Oburacz chwycil sie za glowe, czujac, ze jakas przemozna sila stara sie wyrwac mu ja spomiedzy ramion. Cale to wirowanie trwalo zaledwie moment. Jakis gleboko ukryty fragment podswiadomosci podpowiadal Rossowi, ze przezyl juz kiedys cos podobnego. Odetchnal gleboko kilka razy. Uspokoil sie nieco i ponownie zajal sie czlowiekiem lezacym u jego stop. Nieznajomy wciaz oddychal. Ross pochylil sie nad nim i z niejakim wysilkiem sciagnal z plyty, na ktorej stali. Potem zwiazal go i zakneblowal. Dopiero gdy sie upewnil, ze jeniec mu nie zagraza, rozejrzal sie uwaznie wokol. Pomieszczenie bylo zupelnie puste, a plyta na podlodze przygasla. Rossa z ludu pucharu wytarl spocone dlonie o kilt i pomyslal przelotnie o lesnych duchach i innych tajemniczych sprawach. Nie znaczylo to, ze handlarze wierzyli w duchy, ktore byly postrachem prymitywnych plemion, jesli jednak cos nagle znikalo i pojawialo sie znikad, sprawa wymagala przemyslenia. Murdock odciagnal wracajacego powoli do przytomnosci jenca pod sciane pokoju, a sam ponownie stanal na plycie, zdecydowawszy, ze duchy duchami, a wszystko musi miec racjonalne wytlumaczenie. Ale mimo iz potarl dlonmi o gladka powierzchnie plyty, ta nie rozjarzyla sie ponownie swiatlem. Poniewaz jeniec zaczynal sie niepokojaco wiercic, Ross rozwazal przez moment mozliwosc uciszenia go poprzez walniecie w potylice rekojescia sztyletu. Odrzucil te mysl, uznal bowiem, ze przyda mu sie przewodnik. Przecial wiezy na kostkach jenca i dzwignal go zdecydowanym ruchem do pozycji stojacej, w niedwuznaczny sposob przykladajac mu sztylet do plecow. Jezeli sa tu jakies inne niespodzianki, sobowtor Asshy przetestuje je pierwszy. Drzwi z tego pomieszczenia nie wychodzily na ten sam korytarz, ani nawet na podobny do tego, z ktorego przed chwila tu wszedl. Ten byl niezwykle krotki i konczyl sie kolejnymi drzwiami, a jego sciany zbudowano z jakiejs gladkiej substancji, blyszczacej jak wypolerowany metal, sliskiej i zimnej w dotyku. Wlasciwie cale to miejsce bylo przerazliwie zimne, niczym gorski strumien wczesna wiosna. Wciaz prowadzac przed soba jenca, Ross doszedl do konczacych korytarz drzwi. Za nimi zobaczyl niezwykla platanine metalowych pretow i szescianow. Rossa z handlarzy zmarszczyl brwi i przygladal im sie ze zdumieniem. Jednak po namysle zdecydowal, ze nie jest to az takie dziwne. Na przeciwleglej scianie wisiala tablica, na ktorej w nieregularnych odstepach czasu zapalaly sie i gasly male swiatelka. Jakis tajemniczy obiekt z metalowego drutu wisial na oparciu stojacego opodal krzesla. Spetany jeniec rzucil sie nagle w strone tego krzesla, ale upadl. Ross dopadl go i pociagnal za ubranie, az obaj znalezli sie przed jednym z metalowych szescianow. Murdock wstal i rozejrzal sie uwaznie po calym pomieszczeniu, nie dotykajac jednak niczego. Nie mial pojecia, do czego sluza wszystkie otaczajace go przedmioty. Zauwazyl, ze z kilku otworow w podlodze dmucha cieple powietrze. Mimo to w pokoju bylo rownie chlodno jak na korytarzu. Tymczasem swiatelka na tablicy zaczely zapalac sie i gasnac ze znacznie wieksza czestotliwoscia. Ross uslyszal buczenie, jakby nad jego glowa pojawil sie roj rozgniewanych i gotowych do ataku owadow. Spogladal z niepokojem na migajace swiatelka, probujac odkryc zrodlo niezwyklego dzwieku. Buczenie przeszlo w wyzsze i glosniejsze tony. Na korytarzu rozlegl sie odglos krokow i po chwili do pomieszczenia wszedl jakis mezczyzna. Skierowal sie ku krzeslu, usiadl na nim i zalozyl sobie na glowe tajemniczy metalowy przyrzad. Jego rece zaczely poruszac sie po tablicy ze swiatelkami. Obserwujacy go Ross nie rozumial jednak natury wykonywanej czynnosci. Jeniec probowal dac jakis sygnal, ale Murdock byl czujny i niedwuznacznie przytknal sztylet do jego szyi. Sygnal, ktory przyzwal mezczyzne, ucichl. Zgasly tez kolorowe swiatelka; w pokoju natomiast rozlegla sie seria nieregularnych krotkich i dlugich dzwiekow. Rece nieznajomego mezczyzny jeszcze szybciej zaczely poruszac sie po tablicy. Ross tymczasem uwaznie mu sie przygladal. Nie byl ani dzikim lowca, ani jednym z handlarzy. Nosil ciemnozielony stroj, najwyrazniej jednoczesciowy, ktory zakrywal nie tylko tulow, ale takze nogi i rece. Wlosy mial tak krotkie, ze jego czaszka zdawala sie niemal lysa. Ross potarl czolo w zamysleniu, poniewaz jego umysl znow byl atakowany przez mgliste wspomnienia. Mimo iz ten czlowiek wygladal dziwacznie, widzial juz kiedys takich jak on, ale przeciez nie w faktorii Gurdiego nad poludniowa rzeka. Gdzie i kiedy on, Rossa, spotkal sie z tak dziwacznymi ludzmi? I dlaczego nie pamieta tego dokladnie? Jeszcze raz zabrzmial odglos ciezkich krokow i pojawil sie kolejny mezczyzna. Jest odziany w futro, ale nie nalezy do lesnych lowcow - zadecydowal Ross, obrzuciwszy go uwaznym spojrzeniem. Luzna futrzana bluza z odrzuconym do tylu kapturem, wysokie buty i cala reszta jego stroju... z pewnoscia nie byl to wyrob prymitywnych szczepow. I ten czlowiek mial dwie pary oczu! Jedna z nich znajdowala sie w zwyklym miejscu, po obu stronach nosa, a druga, o mrocznej i nieprzeniknionej barwie -wyzej, na czole. Czterooki oparl dlon na ramieniu pierwszego przybysza. Tamten zas uwolnil czesciowo glowe z drutow i zaczeli rozmawiac w dziwnym jezyku. Swiatelka dalej migotaly, za to buczacy dzwiek ucichl zupelnie. Nagle w jenca Rossa znow wstapila energia. Korzystajac z chwili nieuwagi tego ostatniego, zdolal kopnac noga jeden z metalowych pretow. Glosne brzekniecie wywolalo blyskawiczna reakcje na obu rozmawiajacych. Ten z krotkimi wlosami zdjal z glowy dziwny przyrzad, zerwal sie na rowne nogi, a jego towarzysz rownie szybkim ruchem wydobyl pistolet. Pistolet? Jakas uspiona czesc umyslu Rossa bezblednie rozpoznala w czarnym metalowym przedmiocie niebezpieczna bron. Mimo to byl gotow do walki. Pchnal swego jenca w strone nadbiegajacego mezczyzny w futrzanym okryciu, a sam skoczyl w przeciwnym kierunku. Za plecami uslyszal huk, ktory spowodowal nagle uklucie bolu pod czaszka. Gnal jednak w strone drzwi i nawet sie nie obejrzal, by sprawdzic zrodlo tego huku. Pochylil sie natomiast nisko ku ziemi, stanowil wiec kiepski cel dla strzelca. W pelnym biegu wpadl na trzeciego czlowieka, ktory wlasnie wchodzil do srodka. Razem zwalili sie na ziemie splatani w jedna ruchoma mase. Ross walczyl zaciekle. Jego rece i nogi podswiadomie wymierzaly ciosy, ktorych kiedys ktos go nauczyl. Przeciwnik nie nalezal jednak do latwych, i mimo desperackich wysilkow, Murdock zostal w koncu pokonany. Przewrocono go na brzuch i wykrecono do tylu rece. Poczul, jak zimne metalowe obrecze zaciskaja sie na jego nadgarstkach. Potem ponownie obrocono go na plecy, mogl wiec przyjrzec sie swym wrogom. Wszyscy trzej stali nad nim, wykrzykujac cos w nieznanym mu jezyku. Wreszcie jeden z nich odszedl na moment i powrocil z bylym jencem Rossa. Sobowtor Asshy byl wyraznie rozwscieczony, jego oczy rzucaly gniewne blyski. Na jego skorze w miejscach, gdzie znajdowaly sie wiezy, widnialy czerwone slady -Czy ty jestes tym wiezniem handlarzem? - spytal pochylajac sie nad Rossem. -Ja jestem Rossa, syn Gurdiego z handlarzy - odparl Murdock dumnym i pewnym glosem, mimo zadzy mordu, ktora czytal wyraznie w oczach swego rozmowcy. - Bylem wiezniem. Ale nie zdolaliscie dlugo utrzymac mnie w niewoli. I nadal nie zdolacie. Mezczyzna usmiechnal sie z wyrazna drwina. -Nie poprawiles swej sytuacji, moj mlody przyjacielu. Tutaj mamy dla ciebie znacznie lepsze wiezienie. Takie, z ktorego nigdy nie zdolasz uciec. Powiedzial cos do pozostalych i chociaz slowa byly dla Rossa niezrozumiale, w pelni rozumial ton rozkazu w jego glosie. Postawiono go na nogi i pchnieto do marszu. Podczas wedrowki przez kolejne pomieszczenia Murdock rozgladal sie wokol, rejestrujac wszystkie te dziwaczne przedmioty, ktorych zastosowania nie pojmowal. Wreszcie zatrzymali sie i dwaj mezczyzni odziali sie w takie same futrzane stroje jak ten, ktory od poczatku mial na sobie jeden z nich. Ross natomiast nie otrzymal futrzanej bluzy, mimo iz w walce stracil plaszcz. Drzal z zimna coraz bardziej, kasany caly czas podmuchami lodowatego wiatru hulajacego po opustoszalych korytarzach i salach. Wciaz nie rozumial, gdzie sie znajduje, ale jednego byl pewien - nie byl to zaden z drewnianych budynkow wioski. Wiec gdzie? I jak sie tu dostal? W koncu doszli do niewielkiego pomieszczenia wypelnionego mnostwem metalowych przedmiotow o barwie jaskrawego szkarlatu i fioletu, wyposazonych w prety, ktore jarzyly sie wszystkimi kolorami teczy. Dalej byly juz tylko okragle drzwi. Kiedy jeden ze straznikow naparl na nie, otworzyly sie, wpuszczajac lodowate powietrze. 11 Chwile tylko trwalo, nim Ross zorientowal sie, ze sciany tunelu w kolorze przybrudzonej bieli, przez ktore w wielu miejscach przeswitywaly jakies ciemne obiekty, to zwykly lod. Wzdluz sufitu lodowego korytarza biegl czarny kabel z podlaczonymi don w regularnych odstepach lampami. Ich blask ani o jote nie zmniejszal panujacego tu chlodu.Ross zadrzal. Kazdy oddech mrozil mu pluca, a rece i nogi mial zesztywniale z zimna. Poruszal sie jak manekin, popychany raz po raz przez jednego ze straznikow. Byl przy tym pewien, ze gdyby teraz upadl, gdyby poddal sie temu zimnu, nigdy juz nie wstalby ponownie. Nie mial pojecia, jak dlugo wedrowali pomiedzy lodowymi scianami, w koncu jednak dotarli do otworu prowadzacego na zewnatrz - wielce nieregularnego otworu, ktory wygladal jak wyrabany toporem. Kiedy zas sie wynurzyli, Ross ujrzal najbardziej dzika scenerie w swoim zyciu. Oczywiscie sniegi i lody nie byly dla niego niczym nowym, ale tutaj caly swiat zdawal sie jeczec pod przerazliwym jarzmem zimy. Byl bialy, pusty i calkowicie zastygly w bezruchu, jesli nie liczyc mroznych podmuchow wiatru rozwiewajacych sniezne zaspy. Straznicy prowadzacy Rossa opuscili na oczy ciemne okulary, ktore dotad nosili uniesione na czolo, gdyz blask slonca odbijajacy sie od grudek lodu bolesnie draznil spojowki oczu. Murdock mogl sie o tym przekonac, i to mimo iz caly czas staral sie wpatrywac we wlasne stopy. Nie dano mu zreszta duzo czasu na rozgladanie sie wokol. Jeden ze straznikow szarpnal za arkan u jego szyi i pociagnal jak psa w dalsza droge. Szli wyraznym szlakiem wyrytym pomiedzy zaspami. Nie byla to sciezka wydeptana przez przechodzacych przed nimi ludzi, ale gleboka koleina. Najwyrazniej ciagnieto tedy jakies ciezkie obiekty. Ross posliznal sie na zesztywnialych nogach, ale zdolal utrzymac rownowage, przestraszony, ze w razie upadku beda go ciagnac na powrozie przez snieg. Odretwienie calego ciala zaczynalo takze dochodzic do jego umyslu. W glowie mu wirowalo. Caly swiat coraz czesciej zasnuwal bialy opar mgly unoszacej sie z lodowego podloza. Znow trafil noga w koleine i opadl na kolano. Tym razem nie zdolal zmusic swego zmarznietego ciala do wysilku. Snieg byl tak twardy, ze Rossowi zdalo sie, iz upadl na ostrze noza. Nie czul jednak bolu. Bez najmniejszych emocji obserwowal kilka kropli krwi, ktore powoli splynely po jego posinialym od mrozu kolanie. Lina szarpnela i Ross przejechal kawalek na brzuchu. Potem jeden ze straznikow chwycil go za pas i postawil z powrotem na nogi. Murdock nie mial pojecia, co nan czekalo u kresu tej podrozy przez snieg. Tak naprawde nie bardzo juz go to obchodzilo. Tylko buntownicza natura, ukryta gdzies w glebokich pokladach swiadomosci, nie pozwalala mu sie poddac i zrezygnowac z dalszego wysilku, dopoki byl jeszcze w stanie ruszac nogami i zachowal jakies przeblyski zrozumienia. Ale szedl z coraz wiekszym wysilkiem. Posliznal sie i upadl jeszcze dwukrotnie. Za drugim razem stalo sie to podczas schodzenia z oblodzonego pagorka. Kiedy z niego zjechal, podcial tez mezczyzne, ktory wiodl go na linie. Zatrzymali sie w polowie stoku. Ross lezal bez ruchu, niezdolny stanac na nogach. Uchodzilo zen wszelkie czucie i mial wrazenie, jakby patrzyl z zewnatrz, jak szarpia go, policzkuja, jak probuja pobudzic go do zycia. Jednak jego cialo nie reagowalo. Ktos otworzyl obrecze na jego nadgarstkach i zdjal z szyi arkan. Gdzies z przodu uslyszal donosny krzyk, dudniacy echem na lodowym pustkowiu. Jeszcze kilka razy potrzasnieto jego cialem. Az wreszcie pchnieto go w dol i poturlal sie bezwladnie po sniegu. Gdy dalej nie zareagowal najmniejszym nawet ruchem, straznicy stracili dla niego zainteresowanie. Czesc odchodzacej juz w niebyt swiadomosci Rossa - ta nalezaca do handlarza - byla zadowolona z ciszy i bezruchu, ktory go otaczal, chciala sie poddac temu letargowi, poddac sie temu mroznemu swiatu. Ale podswiadomosc Rossa Murdocka przypomniala mu o obowiazkach wobec projektu i pchnela do jeszcze jednego wysilku. Jedna z podstawowych cech Rossa byla zawsze osobliwa zimna nienawisc, ktora czesto motywowala go do dzialania. Kiedys nienawidzil warunkow, w jakich przyszlo mu egzystowac, i wszelkiej wladzy. Teraz zas zaczela sie w nim rodzic nienawisc do tych, ktorzy pozostawili go na tym pustkowiu, by zamarzl na smierc. Ross podciagnal rece pod siebie. Nie mial w nich wprawdzie czucia, ale chyba posluchaly rozkazu umyslu. Uniosl sie nieco i rozejrzal wokol. Lezal w waskiej lodowej rozpadlinie, ktorej zamarzniete sciany byly twardsze od stali. Gdyby tu pozostal, jego wrogom udaloby sie spelnic swoj zamiar... Z wielkim wysilkiem, podpierajac sie o lodowa sciane, dzwignal sie na nogi. Szczelina, ktora miala byc jego grobem, na szczescie nie byla az tak gleboka, jak to - zapewne w pospiechu - ocenili zabojcy. Sadzil, ze zdola sie stad wydostac, jesli zmusi swe cialo do wykonywania polecen umyslu. I dokonal tego. Znowu stal na szlaku, z ktorego go zepchnieto. Ale co powinien robic dalej? Nie bylo sensu wracac tam, skad przyszedl. Nawet przy zalozeniu, ze zdolalby pokonac taka odleglosc, u celu drogi znajdowal sie ten sam budynek, w ktorym go uwieziono. Jesli ci ludzie zostawili go tutaj na pewna smierc, nie zapewnia mu bezpiecznego schronienia. A jednak tak dobrze oznakowana droga musiala dokads prowadzic. Moze u celu znajdzie jakies bezpieczniejsze miejsce? Nie majac innego wyjscia, jak tylko uchwycic sie tej nadziei, Ross skrecil w tamtym kierunku. Szlak biegl dalej w dol zbocza. Wielkie zaspy sniegu i lodowe wieze byly poprzedzielane skalnymi formacjami, ktore wygladaly jak olbrzymie kly przegryzajace sie od dolu przez te zimowa szate wierzchnia. Okrazajac jedna z takich wielkich skal Ross spojrzal w dol do stop gorskiego zbocza. Biala plaska przestrzen. Szlak schodzil tam, biegl przez sniezne pole i wiodl wprost do polokraglej kopuly, prawdopodobnie gornej czesci struktury osadzonej glebiej pod ziemia. Kopule wykonano z ciemnego materialu. Ross porzucil ostroznosc. Musial znalezc cieplo i schronienie przed wiatrem. Drzac z zimna i zataczajac sie na zesztywnialych nogach, dotarl do zewnetrznych drzwi budynku - zamknietych, okraglych drzwi. Naparl na nie resztka sil i z westchnieniem ulgi wtoczyl sie do srodka, gdy poslusznie ustapily. Dostrzegl, ze otacza go blekitne pulsujace swiatlo. To pobudzilo go ponownie do wysilku - swiatlo bylo odlegla obietnica ciepla, ktorego tak potrzebowal. Doczolgal sie do kolejnych drzwi w przeciwleglej scianie krotkiego, prowadzacego w dol korytarza. Tutaj sie zatrzymal i odruchowo przycisnal pozbawione zupelnie czucia dlonie do piersi. Nagle zdal sobie sprawe, ze czuje cieplo! Jego oddech nie pozostawial oblokow pary, mimo iz oddychal gleboko i szybko. Gdy zrozumial w naglym przeblysku swiadomosci, co to oznacza, znow odezwal sie w nim zwierzecy instynkt zycia. Jesli pozostanie w tym przejsciu, umrze. Musi znalezc cieplejsze miejsce, nim straci swiadomosc, a czul, ze jest juz bardzo, bardzo blisko momentu, gdy jego organizm sie podda. Ta mysl dodala mu sil. Poruszyl sie gwaltownie, starajac sie wykorzystac, byc moze, ostatni juz przyplyw energii. Dotarl do szerokiej platformy, z ktorej krecone schody prowadzily w mrok na dole i ku ruchomym cieniom u gory. Zrozumial, ze budynek, w ktorym sie znajduje, jest naprawde wielkich rozmiarow. W dol nie odwazyl sie pojsc, bo gdy tam spogladal, czul zawroty glowy. Zaczal mozolna wspinaczke w gore. Mijal kolejne platformy, z ktorych na wzor pajeczej sieci rozchodzily sie promieniscie liczne korytarze. Zblizal sie do nastepnej, gdy nagle uslyszal, zwielokrotniony przez echo, odglos dochodzacy z dolu. Cos tam sie ruszalo! Wciagnal z wysilkiem swe cialo na platforme, wyjatkowo slabo oswietlona, majac nadzieje, ze wczolga sie na tyle gleboko do jednego z korytarzy, ze nie bedzie widoczny z szybu glownego. Przebyl zaledwie kilka krokow wybranym tunelem i opadl bez sil, dyszac ciezko. Przeturlal sie ku scianie korytarza i usilowal wstac, opierajac sie rekami o jej gladka powierzchnie. I przelecial przez sciane! Przez sekunde czy dwie czul tylko oszolomienie. Potem zorientowal sie, ze lezy na czyms miekkim i ze otacza go cieple powietrze. Poczul silne uklucie na wysokosci ud, a potem ramion, i nagle wszystko wokol zaczelo wirowac w oblednym tancu barw. Jego zmeczony umysl zapadl w swiat sennych marzen. Kiedy nadeszla pora przebudzenia, Ross, znajdujacy sie jeszcze na granicy snu i jawy, przypomnial sobie z detalami wszystko, o czym snil. Lezal z zamknietymi oczami i ukladal te sny w jedna calosc. Sny? Nie, byl pewien, ze nie byly to sny, lecz wspomnienia prawdziwych zdarzen. Rossa z ludu pucharu i Ross Murdock, agent w tajnym projekcie rzadowym, znow byli jedna osoba. Jak to sie stalo, nie mial pojecia. Ale stalo sie. Gdy otworzyl oczy, zobaczyl nad soba sklepienie o barwie lagodnego blekitu przechodzacej na obrzezach w szarosc. Te spokojne kolory podzialaly na jego wciaz roztrzesiony umysl jak uspokajajace slowa. Po raz pierwszy, odkad zostal zaatakowany nad rzeka, znikly uporczywe bole glowy. Uniosl reke, by dotknac miejsca zranienia, ktore jeszcze wczoraj bylo tak bolesne, ze reagowalo na najmniejszy ucisk. Teraz nie poczul bolu. Po poteznym ciosie w glowe pozostala mu na pamiatke tylko wyczuwalna szrama. Ross uniosl sie i rozejrzal z ciekawoscia. Jego cialo spoczywalo w metalowej konstrukcji przypominajacej ksztaltem kolyske, zanurzonej w czerwonawej galaretowatej substancji o aromatycznym zapachu. Nie odczuwal juz zupelnie zimna ani tez glodu. Czul sie zrelaksowany jak chyba nigdy w zyciu. Usiadl w swej kolysce, scierajac dziwna galarete z ramion i piersi. Zeszla bez problemow, nie pozostawiajac na jego skorze ani wilgoci, ani zadnej plamy. W malym cylindrycznym pomieszczeniu, w ktorym sie znajdowal, bylo oprocz dziwnego loza, takze kilka innych przedmiotow. W przedniej, waskiej czesci dostrzegl dwa siedzenia przypominajace ksztaltem odwrocone wiadra, a przed nimi blat z jakimis urzadzeniami kontrolnymi, ktorych zastosowania nie znal. Ross zsunal sie z kolyski. Gdy dotknal stopami podloza, za jego plecami rozlegl sie cichy trzask. Odwrocil sie natychmiast, przygotowany na klopoty. Ale to tylko otworzyly sie niewielkie drzwiczki od skrytki w scianie. Wewnatrz znajdowal sie spory pakunek. Najwyrazniej bylo to zaproszenie, by go wziac. Zawieral zlozona tkanine, scisnieta i zapieczetowana w przezroczystym opakowaniu, ktore Ross zdolal otworzyc dopiero za trzecia proba. Wydobyl ubranie wykonane z materialu, jakiego nigdy dotad nie ogladal. Gladka, blyszczaca powierzchnia sugerowala metal, ale w dotyku material byl miekszy od najdelikatniejszego jedwabiu. Barwa tkaniny zmieniala sie plynnie przy kazdym poruszeniu. Byla ciemnogranatowa, jasnofioletowa, to znow intensywnie zielona. Zaczal eksperymentowac z rzedem malych jasnozielonych guzikow biegnacych w rownej linii od prawego ramienia ku lewemu biodru. W tym miejscu wlasnie szata rozsunela sie. Kiedy wsunal sie do srodka, ubior przylgnal do jego ciala. Przez ramie biegl zielony pas tkaniny, ktory zapewne nalezalo nalozyc na rzad guzikow. U dom zas, kostium obejmujacy jego nogi jak dlugie skarpety, uformowal podeszwy pod stopami. Ross przycisnal luzny pas do guzikow i zapial szate. Przez chwile stal, przesuwajac w zamysleniu dlonmi po gladkiej powierzchni tej cudownej tkaniny, ktora byla dlan takim samym dziwem jak cale otoczenie. Jego umysl pracowal jasno. Doskonale pamietal wszystkie przeszle wydarzenia az do momentu, kiedy przelecial przez sciane. Byl pewien, ze przebywal nawet nie w jednym, ale w dwoch czasowych transporterach Czerwonych. Czy to jest trzeci? Jesli tak, to czy nadal jest wiezniem? Dlaczego wiec najpierw pozostawili go umierajacego na mrozie, a teraz traktowali w taki sposob? Nie widzial tez podobienstwa miedzy pierwsza lodowa stacja, gdzie pojmali go Czerwoni, a miejscem, w ktorym sie teraz znajdowal. Rozlegl sie nastepny cichy trzask i Ross zerknal przez ramie, akurat w pore, by zobaczyc, jak jego loze sklada sie w szescian i przesuwa ku scianie pokoju. Podszedl do krzesel. Jego obute w miekka tkanine stopy poruszaly sie bezszelestnie. Usiadl na jednym z siedzen i przyjrzal sie nieznanym urzadzeniom. Przypominaly system sterowniczy tego helikoptera, ktorym odbyl pierwszy etap swojej fantastycznej podrozy przez czas i przestrzen. Siedzenie jednak nie bylo zbyt wygodne. Zdal sobie sprawe, ze nie zostalo skonstruowane z mysla o takim ksztalcie jakie mialo jego cialo. Ksztalt, jaki mialo jego cialo... Ta wanna, czy tez moze loze, wypelnione galareta... To ubranie, ktore z taka precyzja i latwoscia dostosowalo sie do jego rozmiarow... Ross pochylil sie gwaltownie i ponownie przyjrzal sie urzadzeniom na blacie. Tak, slusznie podejrzewal. Dotarl tam, gdzie nie dotarl jeszcze zaden z agentow! Znajduje sie w pomieszczeniu obcej rasy, na ktorej istnieniu oparli swoj projekt Millaird i Kelgarries! To jest wlasnie zrodlo, albo jedno ze zrodel, z ktorego Czerwoni czerpali niezwykle technologie, przewyzszajace dokonania wspolczesnej nauki! Swiat w okowach mrozu i budynek z niezwyklymi urzadzeniami. Cylinder z siedzeniem dla pilota i urzadzeniami sterowniczymi. Czy nalezy do obcych? A wanna i cala reszta... Czy sama jego obecnosc aktywowala te urzadzenia? Czy to maszyny dostarczyly mu ubranie? A co sie stalo z tunika, w ktorej sie tu zjawil? Rozejrzal sie uwaznie po pomieszczeniu. Nie dostrzegl ani swej tuniki, ani pasa, ani skorzanych butow. Nie mogl tez zrozumiec obecnego stanu swego ciala - braku zmeczenia, glodu i pragnienia. Byly mozliwe dwa wyjasnienia. Albo obcy wciaz tu mieszkaja i udzielili mu pomocy z jakichs nieznanych powodow, albo tez cala prace wykonywaly automaty, ktorych tworcy dawno juz przestali istniec. Nie potrafil dokladnie sobie przypomniec drogi, jaka przebyl od momentu wejscia do tej kopuly posrod lodow, ale pamietal, ze gdzies sie wspinal, ze czolgal sie przez puste korytarze, ze nie widzial ani nie slyszal zadnych zywych istot. Teraz zas rozgladal sie po raz kolejny wokol w poszukiwaniu drzwi, ktorymi musial sie tu dostac, i nie widzial najmniejszej rysy w zadnej ze scian. Chce wyjsc! - zazadal glosno, stajac na srodku ciasnego pomieszczenia. Jego wzrok ponownie omiatal wszystkie katy w poszukiwaniu ukrytych drzwi. Kiedy nic sienie stalo, opukal i obmacal kazdy cal pomieszczenia - wciaz bez rezultatu. Gdyby tylko pamietal, jak sie tu dostal! Ale jedyne wspomnienie, jakie pojawialo sie w jego umysle, to moment, gdy oparl sie o jakas sciane, a ona ustapila. Potem zas spadal w dol. A gdzie upadl? Czy nie do tej wanny z galareta? Tkniety nagla mysla, Ross spojrzal na sufit. Pomieszczenie nie bylo wysokie. Gdy wspial sie na palce, mogl dotknac palcami jego powierzchni. Stanal w miejscu, w ktorym przedtem, przed zlozeniem, stala pokryta galareta kolyska. Pchniecie sufitu w tym wlasnie punkcie dalo wreszcie pozytywny rezultat. Blekitna substancja ustapila pod naciskiem. Stojac na palcach, pchnal jeszcze raz na tyle silnie, na ile mogl w tak niewygodnej pozycji. Najwyrazniej zwolnil jakas blokade, bo fragment sufitu odskoczyl tym razem tak gwaltownie, ze Ross upadlby, gdyby nie zlapal dla utrzymania rownowagi jednego z cylindrycznych krzesel. Skoczyl teraz do gory i chwyciwszy dlonmi za brzeg znajdujacego sie nad jego glowa okraglego otworu, zdolal wciagnac sie na zewnatrz. Krotki pochyly szyb z niklym swiatelkiem przenikajacym przez przeciwlegla scianke. Ross pchnal w tym miejscu i otworzywszy bez najmniejszego wysilku kolejne przejscie, wszedl do znajomego korytarza. Przytrzymal drzwi otwarte i zerknal jeszcze raz na miejsce, z ktorego przybyl, a jego oczy rozszerzyly sie ze zdumienia. Teraz bowiem widzial wyraznie, ze wyszedl z malego, zakonczonego ostrym dziobem pojazdu w ksztalcie pocisku. Pojazd spoczywal w czyms w rodzaju kieszeni przymocowanej u boku wiekszej struktury, jak statek w sluzie, i najprawdopodobniej mogl byc stad wystrzelony jak pocisk z lufy strzelby. Ale jakie bylo jego zastosowanie? Ross zaczal sie zastanawiac. Podobny do torpedy pojazd to zapewne rakieta o napedzie atomowym. Kiedy do niego wpadl, byl w na tyle zlym stanie, ze zostal automatycznie umieszczony w jakims urzadzeniu regenerujacym. Jakie male pojazdy moglyby byc wyposazone w systemy regenerujace? Tylko takie, ktore maja dzialac w niebezpiecznych sytuacjach. Przeznaczone do transportu rannych, ktorzy opuscili glowna strukture w pospiechu. , Krotko mowiac, szalupa ratunkowa! Tylko po co w budynku szalupa ratunkowa? Takie urzadzenie byloby przydatne na statku. Ross postapil kilka krokow korytarzem i rozejrzal sie wokol z narastajacym zaciekawieniem. Czy mozliwe, ze cala ta budowla jest statkiem, ktory tu wyladowal, zostal opuszczony i zapomniany, a Czerwoni teraz po prostu go pladruja? To by pasowalo! Fakty skladaly sie w tak spojna calosc, ze Ross byl prawie przekonany, iz jego wnioski sa sluszne. Musial jednak udowodnic te hipoteze. Przymknal drzwi wiodace do lodzi ratunkowej, tak aby w razie potrzeby moc je latwo odnalezc. To bylo doskonale miejsce, gdyby musial sie ukryc. Bezszelestnie podszedl do schodow w glownym szybie i zatrzymal sie tam nasluchujac. W dole slyszal dzwieki. Brzekniecia metalu uderzajacego w metal i chyba przytlumione ludzkie glosy. Na gorze zas panowala cisza. Najpierw wiec zbada ten rejon, zostawiajac bardziej niebezpieczne miejsce na pozniej. Wspial sie po schodach jeszcze dwa poziomy wyzej, az stanal w szerokim pomieszczeniu z polokraglym sklepieniem, ktore zapewne bylo czubkiem calej kopuly. Znajdowalo sie tu tak wiele nieznanych mu urzadzen, dzwigni, przyciskow, ze az stanal zdumiony, sycac oczy samym widokiem. Naliczyl piec tablic kontrolnych podobnych do tej, jaka znajdowala sie w szalupie ratunkowej, a przy kazdej z nich staly dwa albo trzy cylindryczne siedzenia. Te jednak unosily sie lekko nad ziemia, oplecione pajeczyna lin. Polozyl dlon na jednym z nich - ugielo sie elastycznie. Tablice kontrolne tez byly znacznie bardziej skomplikowane. Ta w malym stateczku przypominala przy nich dziecinna zabawke. Ross pociagnal nosem. Powietrze w szalupie ratunkowej mialo swiezy i przyjemny zapach; tutaj wyczuwal lekki odor stechlizny. Przeszedl pomiedzy urzadzeniami sterowniczymi, przygladajac im sie z uwaga. Tego, ze znajduje sie w glownej kabinie pilotow, byl calkowicie pewien. Wlasnie z tego miejsca mozna bylo wprawic w ruch cala te olbrzymia mase, ktora mial pod stopami, i skierowac w dowolnym kierunku. Czy to pojazd morski, czy powietrzny? Polkolisty ksztalt przemawial raczej za tym drugim. Ale cywilizacja tak zaawansowana jak ta, musiala pozostawic po sobie jakies slady. Ross byl gotow uwierzyc, ze znajduje sie teraz w znacznie odleglejszej przeszlosci niz 2000 rok p.n.e., ale mimo wszystko nie watpil, ze jakies slady po tych, ktorzy potrafili budowac takie urzadzenia, przetrwalyby do czasow wspolczesnych. Moze wlasnie Czerwoni je znalezli. Moze odkryli je na swych terenach, powiedzmy na Syberii. Albo w jakichs dzikich zakatkach Azji. Ross niewiele wiedzial o zamierzchlych czasach. Mogl polegac tylko na informacjach zdobytych podczas kursu w bazie i wlasnych bardzo nieuporzadkowanych wiadomosciach, ktore gromadzil, czytajac rozne ksiazki. Jednak swiadomosc istnienia tak zaawansowanej rasy, zdolnej stworzyc taki statek, poruszyla go do glebi. Gdyby mozna ich odnalezc, gdyby mozna nawiazac kontakt z istotami, ktore mialy taka wiedze... Ale przeciez o to wlasnie chodzilo w projekcie! A on byl jedynym jego czlonkiem, ktory trafil na ten slad! Musi jakos wydostac sie z tego snieznego swiata, z tego zagrzebanego w lodzie statku i odnalezc swoich towarzyszy. Moze jest to niemozliwe, ale przeciez trzeba sprobowac. Juz ci, ktorzy porzucili go na snieznym pustkowiu, uwazali, ze nie zdola przezyc. A jednak zyje. I dzieki tej nieznanej rasie i jej wynalazkom jest nawet w zupelnie dobrej formie. Ross usiadl na jednym z cylindrycznych krzesel. Tym samym uniknal natychmiastowej katastrofy, jako ze chwilowo nie byl widoczny od strony schodow, ktore wlasnie zadudnily odglosem ciezkich krokow. Ktos wspinal sie na gore, a z kabiny sterowniczej bylo tylko jedno wyjscie. 12 Ross w mgnieniu oka zeskoczyl z napowietrznego siedzenia i padl na podloge. Probowal wsunac sie pod blat w przedniej czesci kabiny, ale okazal sie on zdecydowanie za maly. Poczul natomiast, ze od strony najmniejszej z tablic rozdzielczych, przy ktorej znajdowaly sie tylko dwa siedzenia, dochodzi bardzo intensywny i nieprzyjemny swad. Nie mial czasu badac tego zjawiska. Poniewaz w calym pomieszczeniu nie znalazl niczego co mogloby od biedy posluzyc za bron, w ostatnim desperackim odruchu skoczyl w kierunku schodow. Pozostala tylko walka.Podczas treningu w bazie nauczono go pewnego ciosu, ktory wymagal wprawdzie duzej precyzji, ale byl bardzo skuteczny w dzialaniu, czesto nawet mial skutki smiertelne. Teraz Ross zamierzal go uzyc. Czlowiek, ktory wchodzil na gore, byl juz tuz. Na poziomie podlogi pokazala sie ludzka glowa. Ross uderzyl, wiedzac juz w momencie, gdy jego reka trafila na faldy spoczywajacego na karku futrzanego kaptura, ze zamiar sie nie powiodl. Ale na szczescie wystarczyl sam impet nieoczekiwanego ciosu. Ze zduszonym okrzykiem mezczyzna znikl w otworze podlogi, spadajac wprost na swego towarzysza znajdujacego sie kilka stopni nizej. Ross uslyszal wyraznie wrzask ich obu, a potem dalsze krzyki z nizszego poziomu i wreszcie huk strzalu, ktory rozdarl cisze szybu. Cofnal sie gwaltownie ze schodow z powrotem do kabiny sterowniczej. Wprawdzie opoznil nieco moment ostatecznej konfrontacji, ale mieli go tu w pulapce. Wystarczylo, by poczekali cierpliwie na dalszy rozwoj wypadkow. Wprawdzie podczas pobytu w szalupie ratunkowej odzyskal sily, ale mimo wszystko, jak dlugo wytrzyma tu bez wody i jedzenia? Skoro jednak zyskal nieco na czasie, musi to wykorzystac. Przyjrzawszy sie ponownie siedzeniom, Ross dostrzegl, ze mozna je odczepic z sieci. Dokonawszy tego, przyciagnal wszystkie do wylotu klatki schodowej i zbudowal prowizoryczna barykade. Nie wytrzyma dlugo, jesli ktos zdecydowanie naprze od dolu, ale mial przynajmniej nadzieje, ze przyjmie na siebie kule, jezeli ktos bedzie probowal trafic go z dolu rykoszetem. Jakoz od czasu do czasu slyszal huk wystrzalu i krzyki skierowane wyraznie do niego, decydowal jednak, ze to za malo, by zmusic go do opuszczenia kryjowki. Ponownie przeszedl sie po kabinie w poszukiwaniu broni. Symbole na przyciskach i dzwigniach przyrzadow nic mu nie mowily. Zmartwilo go to, mial bowiem nadzieje, ze posrod niezliczonych mechanizmow znajdzie takie, ktore zdola zidentyfikowac i wykorzystac. Jeszcze raz stanal przy urzadzeniach kontrolnych i zamyslil sie gleboko. Z tego miejsca kierowano statkiem. A wiec te przyrzady musza umozliwiac pilotowi nie tylko sterowanie pojazdem, ale kontrolowanie oswietlenia, ogrzewania, wentylacji, oraz systemow obronnych! Oczywiscie mechanizmy moga juz nie dzialac, ale przeciez w lodzi ratowniczej wszystko funkcjonowalo bez zarzutu. Pozostawalo mu tylko sprobowac szczescia. Podjawszy decyzje, Ross po prostu zamknal oczy i tak jak to robil w dziecinstwie, obrocil sie trzykrotnie dookola wlasnej osi, wskazujac przed siebie palcem. Potem zas otworzyl oczy, by zobaczyc, co ma do powiedzenia przeznaczenie. Jego palec wskazywal tablice kontrolna, przy ktorej znajdowaly sie trzy siedzenia. Podszedl do niej powoli, bedac w pelni swiadom, ze dotkniecie tych urzadzen moze rozpoczac lancuch zdarzen, ktorych nie zdola kontrolowac. Z dolu rozlegl sie nastepny strzal, co przypomnialo mu, ze nie ma innego wyjscia. Poniewaz symbole nie oznaczaly dlan kompletnie nic, Ross kierowal sie ksztaltem poszczegolnych urzadzen. Wybral drazek przypominajacy maly przelacznik. Byl ustawiony w pozycji gornej, wiec pociagnal go w dol i policzyl powoli do dwudziestu, oczekujac na efekt. Nic. Ponizej byl okragly przycisk oznaczony dwoma wezykami i dwiema czerwonymi kropkami. Murdock wcisnal go do poziomu blatu, a kiedy cofnal dlon, przycisk nie powrocil do swej poprzedniej pozycji. Brak widocznych efektow zachecil Rossa do dalszego dzialania. Po obu stronach przycisku znajdowaly sie dwie dzwignie. Sprobowal je poruszyc w poziomie, wcisnac. Bez efektu. Aha, pociagnal je do siebie. Tym razem efekt byl, a jakze! Rozlegl sie donosny, dudniacy sygnal, ktory narastal do glosnosci powodujacej drgania calej kabiny. Ross, kompletnie ogluszony, wcisnal z powrotem jedna dzwignie, a potem druga. Sygnal wciaz ryczal, chociaz teraz znacznie ciszej i z nieco nizsza czestotliwoscia. Ross potrzebowal jednak czegos wiecej niz halasu. Przesunal sie z pierwszego siedzenia na drugie. Tutaj rzucilo mu sie w oczy piec okraglych przyciskow oznaczonych symbolami w barwie tej samej zywej zieleni, jaka mialy guziki na jego szacie. Dwa wezyki, kropka, podwojna linia, dwa zachodzace na siebie okregi i skrzyzowane linie... Ktory przycisk wybrac? Oparlszy sie zdecydowanie o pulpit, Ross wcisnal wszystkie szybkimi ruchami. Tym razem efekt byl wrecz spektakularny. Przeciwlegly kraniec blatu uniosl sie nagle w gore i przybral ksztalt sporego trojkatnego ekranu, na ktorym zatanczyly i zamigotaly kolorowe fale. Sygnal dzwiekowy przeszedl w gniewne skrzeczenie, jakby statek protestowal przeciwko temu, co robil Ross. No dobrze, cos sie dzialo. Szkoda tylko, ze nie mial pojecia co. Ale przynajmniej wiedzial, ze statek wciaz jest sprawny. Zamierzal wydobyc z niego nieco wiecej niz oburzone skrzeczenie, bo to wlasnie przypominaly mu dzwieki, ktore teraz slyszal. Zupelnie jakby - zastanowil sie - ktos pouczal go w nieznanym jezyku. A jednak potrzebowal czegos wiecej niz efektow dzwiekowych i swietlnych. Przy trzecim siedzeniu, ostatnim przy tym stanowisku, wybor byl mniejszy - tylko dwa przelaczniki. Kiedy Ross pchnal w gore pierwszy z nich, kolorowe fale tanczace na ekranie nagle zamienily sie w jednolite brazowe tlo, na ktorym przez moment zamigotal jakis obraz. Moze nie trzeba przesuwac tej dzwigni maksymalnie w gore? Ross przyjrzal sie szczelinie, w ktorej poruszal sie drazek, i dojrzal kilkanascie malych punkcikow wzdluz niej. Wybor czestotliwosci? Nie zaszkodzi sprawdzic. Najpierw jednak podskoczyl szybko do swej zaimprowizowanej barykady u wejscia na schody. Nie dostrzegl sladow swiadczacych, by ktos probowal ja forsowac z dolu. Skrzekniecia za to wciaz sie odzywaly, ale pojedynczo i w regularnych odstepach czasu. Ross powrocil do dzwigni i przesunal ja o dwa punkty w dol. Z otwartymi ze zdumienia ustami przygladal sie rezultatowi tej akcji. Bialo-brazowe linie zaczely tworzyc wyrazny obraz. Dalsze przesuwanie dzwigni powodowalo przyblizanie lub oddalanie tego obrazu. Kojarzylo mu sie to z przekazem telewizyjnym. Ross chwycil drugi przelacznik i ustawil go w takiej samej pozycji jak pierwszy. Rozmazany obraz i tanczace wokol cienie nagle nalozyly sie na siebie z wlasciwa ostroscia. Tylko kolory wciaz byly brazowe, choc spodziewal sie czerni i bieli. Patrzyl wprost w czyjas twarz! Przelknal gwaltownie sline, a jego dlon chwycila kurczowo za brzeg sasiedniego krzesla. Twarz nie nalezala do czlowieka, ale nieco przypominala ludzka. Byla trojkatna, o ostro wystajacych kosciach policzkowych. Ponizej nich, zwezala sie przechodzac nastepnie w szeroka zuchwe, laczaca sie po bokach z gorna czescia. Ciemna skora byla obficie porosnieta wlosem, a na szczycie glowy, wlosy tworzyly spory czub. Istota miala wydamy, zakrzywiony, blyszczacy nos i dwoje duzych, okraglych oczu. W tych oczach niewatpliwie blyszczala inteligencja, jak rowniez niebotyczne zdumienie na widok Rossa. Murdock mial wrazenie, ze patrza na siebie przez okno. Skrzek, chrzakniecie, skrzek... Istota za szyba, czy raczej na ekranie, poruszala swymi nienaturalnie malymi wargami. Ross ponownie przelknal sline. -Halo - powiedzial automatycznie. Glos, ktory wydobyl z gardla, byl tylko cichym westchnieniem i byc moze nawet nie dotarl do istoty na ekranie, bo ta wciaz zadawala pytania, o ile to byty pytania. Ross, opanowawszy pierwsze zaskoczenie, probowal dojrzec, co jest za plecami jego rozmowcy. Mimo iz obraz byl nieostry, zdawalo mu sie, ze obca istota znajduje sie w pomieszczeniu podobnym do tego, w ktorym sam przebywal. A wiec skontaktowal sie ze statkiem tego samego typu, tyle ze tamten nie byl opuszczony! Istota o zarosnietej twarzy obrocila sie przez ramie i wydala pelen irytacji skrzek skierowany do kogos z tylu. Potem odsunela sie od ekranu, by zrobic miejsce dla tego, kogo wezwala. Pojawienie sie Futrzaka bylo dla Rossa niespodzianka, a teraz czekala go nastepna. Istota, ktora wpatrywala sie w niego z ekranu, wygladala zupelnie inaczej. Miala blada skore i twarz znacznie bardziej podobna do ludzkiej. Jajowata glowa byla calkiem lysa. Ponadto obcy mial na sobie identyczne ubranie jak to, ktore Ross zabral z szalupy ratunkowej. Lyson nic nie mowil, wpatrywal sie tylko w Murdocka przenikliwym wzrokiem, a wyraz jego oczu z kazda chwila stawal sie bardziej wrogi. Ross pamietal dreszcz, jakim przejmowalo go spojrzenie Kelgarriesa, ale to bylo nic w porownaniu z sila gniewu, jaka bila ze wzroku obcego. Gniewu i przestrogi. Futrzak go zaskoczyl, ale ta niema grozba obudzila w nim przekore i zawzietosc. Oddychal ciezko, patrzyl jednak obcemu prosto w oczy i mial nadzieje, ze to spojrzenie wyraznie mowi Lysoniowi, iz bedzie mial powazne klopoty, jesli sprobuje stanac Rossowi na drodze. Ten pojedynek woli z obcym z ekranu wydal go w rece wrogow na statku. Za pozno uslyszal, jak forsuja barykade, a kiedy odwrocil sie w tamtym kierunku, dostrzegl rozrzucone krzesla i pistolet skierowany w swa piers. Po krotkiej chwili wahania podniosl rece do gory, bo niebezpieczenstwo, w ktorym sie teraz znalazl, rozumial doskonale. Do kabiny wkroczyli dwaj Czerwoni odziani w filtra. W tym z przodu Murdock rozpoznal mezczyzne, ktorego wczesniej pomylkowo wzial za Ashe'a. On takze zdumial sie, widzac twarz Rossa, ale natychmiast wydal zdecydowany rozkaz swemu towarzyszowi. Ten stanal za Murdockiem i zwiazal mu rece na plecach. Ross jeszcze raz spojrzal na ekran i dostrzegl Lysonia wpatrujacego sie w odbywajace sie tu widowisko. Twarz obcego nie byla juz zimna i obojetna, malowalo sie na niej kompletne zaskoczenie Teraz takze przeciwnicy Rossa dostrzegli twarz na ekranie. Jeden z nich skoczyl do urzadzen kontrolnych i poruszyl kilkakrotnie drazkami, az zarowno w pokoju, jak i na ekranie zapanowala cisza. -Kim jestes? - mezczyzna podobny do Ashe'a przemowil powoli w jezyku ludu pucharu, swidrujac Rossa przenikliwym spojrzeniem. -A jak myslisz? - odpowiedzial Murdock pytaniem na pytanie. Mial na sobie taki sam uniform jak Lyson i najwyrazniej nawiazal kontakt z bylymi wlascicielami tego statku. Niech to da Czerwonym do myslenia. Ci jednak nie odezwali sie. Bez slowa pchneli Rossa w strone schodow. Poniewaz pokonanie stromych stopni ze zwiazanymi rekoma okazalo sie niemozliwe, zatrzymali sie na pierwszej platformie i uwolnili mu dlonie. Oczywiscie pistolet wciaz byl wymierzony w jego plecy. Spieszyli sie wyraznie, totez Ross staral sie opozniac tempo marszu, jak tylko mogl. Zdal sobie bowiem sprawe, ze poprzez sam fakt rozpoznania pistoletu jako broni, poprzez poddanie sie tej grozbie, zdradzil swoje prawdziwe pochodzenie. Musi wiec teraz zrobic wszystko, aby nie doprowadzic ich do projektu. Tym razem byl pewien, ze nie pozostawia go w pierwszej lepszej lodowej szczelinie. Przekonal sie, ze ma racje, gdy przy wyjsciu ze statku podali mu futrzane okrycie, ponownie zwiazali rece i zarzucili na szyje petle. A wiec zabierali go z powrotem do swojej bazy w tym czasie. Dobrze. Tam jest transporter, ktorym bedzie mogl powrocic do swoich. Na pewno znajdzie jakis sposob, by sie do niego dostac. Dlatego tez nie sprawial wiecej klopotu eskorcie i bez protestu podazal znajoma juz droga w gore ku osniezonym skalom. Mial nadzieje, ze uznali to za objaw calkowitej rezygnacji, taki przynajmniej wyraz staral sie nadac swej twarzy. Gdy dotarli na wzgorze, obejrzal sie jeszcze raz na kopule statku. Ocenil, ze co najmniej polowa lezy ponizej powierzchni gruntu. Albo wiec pojazd spoczywa tu przez bardzo dlugi czas, albo, o ile jest to statek powietrzny, musial z wielka sila uderzyc o ziemie w powaznej katastrofie. On zas nawiazal kontakt z innym, podobnym statkiem! I zadna z istot, ktore tam widzial, nie byla czlowiekiem. Ross rozmyslal o tym w trakcie wedrowki. Uwazal, ze ludzie, ktorzy go pojmali, po prostu pladruja statek. A sadzac po rozmiarach pojazdu, ladunek musi byc duzy. Ale skad pochodzi? Czyje rece wykonaly te przedmioty? A raczej jaki rodzaj rak? Dokad statek zmierzal? I w jaki sposob Czerwoni go zlokalizowali? Pytan bylo wiele, a odpowiedzi zadnej. Ross mial nadzieje, ze poprzez nawiazanie kontaktu z prawowitymi wlascicielami statku zaszkodzil Czerwonym. Moze obcy podejma jakies kroki, by odzyskac swoja wlasnosc? Lyson zrobil na nim spore wrazenie podczas ich krotkiego pojedynku na spojrzenia. Wolalby nie poznawac go osobiscie, zwlaszcza jesli zjawi sie z jakimis pretensjami. Teraz jednak musial skoncentrowac sie na czym innym. Musial utrzymywac Czerwonych w niepewnosci, co do jego tozsamosci, tak dlugo, jak to mozliwe, i liczyc na usmiech losu, ktory pozwolilby mu uzyc transportera czasowego. Nie wiedzial do konca, na jakiej zasadzie dziala ta platforma. Byl natomiast pewien, ze wlasnie z jej pomoca zostal tu przeniesiony z czasow handlarzy. Gdyby wiec udalo mu sie wrocic, byc moze zdolalby uciec. Musial tylko dotrzec do rzeki i pojsc wzdluz jej nurtu az do ujscia. Tam w regularnych odstepach czasu mial pojawiac sie ich okret. Ross zdawal sobie sprawe, ze prawdopodobienstwo realizacji tego planu jest znikome, ale nie widzial najmniejszego powodu, zeby sie poddawac i ustepowac Czerwonym. Kiedy doszli do ich bazy, zauwazyl, ze w jej zbudowanie wlozono naprawde wiele umiejetnosci i wysilku. Nawet z bliska wygladala tylko jak krawedz jezora lodowca i gdyby nie prowadzace do niej slady, nikt by nie podejrzewal, ze pod zewnetrzna warstwa lodu kryje sie cos wiecej. Weszli przez lodowy tunel do wnetrza. Szybkim krokiem mineli szereg malych pomieszczen, ktorym Ross nie mial nawet czasu sie przyjrzec. Wreszcie pchnieto go do jakiegos pokoju, a drzwi zamknely sie za nim z trzaskiem. Rece wciaz mial zwiazane. Pomieszczenie bylo ciemne i znacznie chlodniejsze niz korytarze, ktorymi szli. Ross stal bez ruchu, czekajac, az jego oczy przyzwyczaja sie do mroku. Po kilku chwilach uslyszal dochodzace gdzies z ciemnosci stlumione pukniecie. -Kto tam jest?- zapytal w jezyku ludu pucharu, zdecydowany utrzymywac swa falszywa tozsamosc, choc prawdopodobnie bylo to juz bez znaczenia. Nie uslyszal odpowiedzi, ale po chwili gluchy odglos stukniecia zabrzmial znowu. Ross powoli postapil krok naprzod, i zaczal obmacywac otaczajace go sciany. Zorientowal sie, ze znajduje sie w malej pustej celi. Odglos uderzen dochodzil zza jednej ze scian. Przylozyl do niej glowe, nasluchujac. Nie byl to regularny dzwiek pracujacej maszyny - niektore przerwy trwaly dosc dlugo, to znow kilka uderzen nastepowalo po sobie bardzo szybko. Jak gdyby ktos cos kopal! Czyzby Czerwoni poszerzali swoja podziemna kryjowke? Watpliwe - stwierdzil Ross, nasluchujac przez dluzsza chwile - odglosy byly zbyt nieregularne. Wygladalo na to, ze te dluzsze przerwy sa chwilami oczekiwania na rezultat pracy. A moze ktos wstrzymywal oddech, nasluchujac z niepokojem, czy jego dzialalnosc wyjdzie na jaw? Ross polozyl sie na ziemi z glowa przytknieta do sciany, aby wyraznie slyszec dziwne odglosy, i sprobowal uwolnic rece. Niestety, jedynym rezultatem tych prob byla zdarta skora na nadgarstkach. Wciaz mial na sobie futrzane okrycie i bylo mu zdecydowanie za goraco, mimo panujacego w celi chlodu, ktory odczuwal wyraznie na golych dloniach. Tylko w czesci ciala odzianej wylacznie w szate obcych nie czul ani zimna, ani ciepla. Wszystko wskazywalo na to, ze byla wyposazona w jakis regulator temperatury. Podjal jeszcze jedna probe uwolnienia rak, pocierajac nimi energicznie o sciane za swymi plecami. Bez rezultatu. Odlegle stukanie ucichlo. Tym razem przerwa trwala tak dlugo, ze Ross zupelnie nie wiedzac kiedy zapadl w sen. Opieral sie o sciane, a glowa opadla mu na piersi. Kiedy sie obudzil, byl wsciekle glodny, a wraz z uczuciem glodu wzrosl tez jego wewnetrzny bunt. Zerwal sie na nogi i namacal drzwi, przez ktore zostal wtracony do tej celi. Zaczal kopac w nie ze zloscia. Miekkie podeszwy jego dziwnego ubioru tlumily te uderzenia, ale mimo to cos musialo byc slychac, bo drzwi otworzyly sie nagle i Ross stanal twarza w twarz z jednym ze straznikow. -Jesc! Chce jesc! - krzyknal w jezyku ludu pucharu. Straznik zignorowal jego zadanie. Pociagnal Rossa na zewnatrz tak gwaltownie, ze ten stracil rownowage. Murdock zostal zawleczony do innego pomieszczenia, gdzie stanal przed czyms, co w myslach nazwal trybunalem. Dwoch z siedzacych tam mezczyzn znal - sobowtor Ashe'a i ten spokojny czlowiek, ktory przesluchiwal go w poprzedniej bazie. Trzeci mezczyzna, najwyrazniej o najwiekszej wladzy, przygladal mu sie uwaznie, chociaz zachowywal przy tym obojetny wyraz twarzy. -Kim jestes? - zapytal ten spokojny. -Rossa, syn Gurdiego. Ale zanim bede z toba rozmawial, musze cos zjesc. Nie zrobilem wam nic zlego, a traktujecie mnie jak barbarzynce, ktory ukradl sol z faktorii... -Jestes agentem - przerwal mu beznamietnym glosem ten, ktorego Ross ocenial jako najwyzszego ranga. - A czyim, powiesz nam we wlasciwym czasie. Najpierw opowiesz nam o statku, o tym, co tam znalazles, i o tym, co robiles z jego urzadzeniami... I lepiej zastanow sie chwile, nim odmowisz, moj mlody przyjacielu. - Siegnal do boku i Ross po raz kolejny patrzyl na wycelowany w siebie pistolet. - O, widze, ze wiesz, do czego to sluzy. Dziwna wiedza jak na handlarza z niewinnej epoki brazu. I nie miej watpliwosci, ze uzyje tego przedmiotu. Oczywiscie nie zabije cie - mowil dalej spokojnym tonem - ale niektore rany, sprawiaja potworny bol, mimo iz nie sa grozne dla zycia. Kirszow, zdejmij z niego to futro! Rece Rossa zostaly uwolnione, a futrzana bluza znalazla sie na ziemi. Przesluchujacy uwaznie przyjrzal sie ubiorowi, ktory znajdowal sie pod spodem. A teraz powiesz nam wszystko, co chcemy uslyszec. Ton, jakim wyrzekl te slowa, przejal Rossa chlodem. Podobnie czul siew obecnosci majora Kelgarriesa. Moze takze Ashe mial w sobie cos takiego. No i ten Lyson, ktorego ogladal na ekranie. Nie mial watpliwosci, ze jego rozmowca dokladnie wie, czego chce. Na pewno znal wiele metod, za pomoca ktorych mogl wydobyc z jenca wszystko, co chcialby uslyszec, i na pewno metody te nie byly przyjemne dla ofiary. Ross postanowil bronic sie w jedyny mozliwy sposob - selekcjonowac informacje i rzucac im stopniowo te ochlapy, odwlekajac maksymalnie to, co nieuniknione. Nielatwo tracil nadzieje. No i mial spora praktyke w slownych potyczkach z wladza. Niech wiec wyciagaja z niego to, co wie, ale slowo po slowie. Moze czas bedzie pracowal na jego korzysc... -Jestes agentem... Ross przyjal to oswiadczenie bez potwierdzenia i bez zaprzeczenia. -Przyszedles tu na przeszpiegi pod maska barbarzynskiego handlarza - plynnie, bez zadnej zmiany w tonie glosu, przesluchujacy przeszedl z mowy ludu pucharu na jezyk angielski. Jednak Ross dobrze wladal bronia, za jaka uwazal swoja umiejetnosc nie zdradzania sie z emocjami w nieoczekiwanych sytuacjach. Spojrzal na przesluchujacego go mezczyzne wzrokiem zagubionego chlopca, ktory nie bardzo rozumie, co do niego mowia. W przeszlosci nieraz uzywal tego spojrzenia, by wprowadzic w blad swych przeciwnikow. Czy teraz mu sie powiedzie? Bardzo w to watpil. Prawdopodobnie tylko dzieki temu, co nastapilo po chwili, Ross Murdock zachowal szacunek do samego siebie. Uslyszeli odlegly wybuch, ktory zadudnil jak potezny grzmot. Podloga pod ich stopami, sciany wokol nich oraz sufit nad ich glowami nagle poruszyly sie gwaltownie, jakby dlon rozzloszczonego giganta wyrwala cala baze z lodowego gniazda i pchnela poprzez sniezne pustkowie. 13 Ross wpadl na straznika, zostal odepchniety i wlecial na sciane. Mezczyzna krzyczal cos w jezyku, ktorego Murdock nie rozumial. Zdecydowany rozkaz dowodcy opanowal nagla panike, ale jasne bylo, ze dla niego te wydarzenia tez sa zaskoczeniem. Dwoch mezczyzn natychmiast porwalo Rossa i brutalnie pociagnelo do celi. Jeszcze nie zatrzasneli za nim drzwi, gdy dal sie odczuc drugi silny wstrzas. Pchneli go wiec do srodka bez zbytnich ceremonii.Przywarl w ciemnosciach do dajacej watpliwe poczucie bezpieczenstwa sciany. Cale pomieszczenie zadrzalo jeszcze dwukrotnie i za kazdym razem Ross slyszal towarzyszace wstrzasom odlegle wybuchy. Bombardowanie! Ostatni wstrzas byl wyjatkowo potezny. Ross padl na ziemie. Wyraznie odczuwal drzenie podlogi. Jego zoladek kurczyl sie w konwulsjach strachu, jakiego dotad nigdy nie zaznal. Ale po ostatniej eksplozji, jesli to byla eksplozja, wszystko ucichlo. Ross, odczekal dluzsza chwile i ostroznie usiadl. Podloga i sciany przestaly drzec. Tam, gdzie znajdowaly sie drzwi, dostrzegl ich wyrazny swietlny obrys. To znaczylo, ze w scianach pojawily sie pekniecia i rysy. Podszedl do drzwi na czworakach. Nagle za plecami uslyszal ostry dzwiek, ktory osadzil go w miejscu. Chociaz nie widzial nic w ciemnosciach, moglby przysiac, ze bylo to pocieranie metalu o metal. Dzwiek dochodzil zza sciany. Podczolgal sie tam i przylozyl ucho do jej powierzchni. Teraz slyszal nie tylko skrobanie, ale tez wyrazne stukanie i szelesty... Powierzchnia sciany, ktora goraczkowo zbadal dlonmi, pozostawala gladka i nienaruszona. Nagle tuz nad glowa, uslyszal kolejne skrobniecie metalu. Tym razem dzwiek byl bardzo wyrazny, a w scianie pojawil sie otwor. Ktos sie przez nia przebijal! Ross dostrzegl slabe migotanie swiatla, potem zas coraz wyrazniej widzial poruszajacy sie w otworze czubek narzedzia. Kawal sciany odpadl z halasem, a w powstalej dziurze pojawila sie reka trzymajaca swiatlo. Przez moment Ross mial ochote ja pochwycic, ale liznawszy, ze moze miec do czynienia z potencjalnym sojusznikiem, postanowil spokojnie poczekac na dalszy rozwoj wypadkow. Reka cofnela sie z powrotem za sciane. Rozleglo sie nastepne uderzenie i duzy fragment muru upadl na podloge. Kiedy opadl pyl, Ross dostrzegl wyczolgujaca sie postac, a za nia kolejna. Oswietlenie bylo wprawdzie slabe, ale pierwszego z wchodzacych widzial az nadto wyraznie. -Assha! - zawolal. Nie przebrzmialo nawet echo jego krzyku, gdy szczuply mezczyzna skoczyl jak pantera, zwalajac Murdocka z nog. Przygwozdzil go do ziemi, zacisnal rece na szyi i zaswiecil latarka prosto w oczy. Dopiero po chwili uscisk na szyi zelzal i Ross zaczal z trudem lowic powietrze. Czul sie, co tu duzo mowic, nieco oszolomiony. -Murdock! A co ty tu... - reszte pytania Ashe'a zagluszyla kolejna gwaltowna eksplozja. Tym razem wstrzas nie tylko zwalil ich z nog. Potezne drzenie przebieglo takze wzdluz wszystkich scian i sufitu. Ross odruchowo nakryl glowe ramieniem. Nie mogl sie pozbyc paskudnego wrazenia, ze caly budynek zaczyna sie powoli osuwac. Po chwili jednak znow zapanowala cisza. Podniosl powoli glowe. -Co tu sie dzieje? - to byl glos McNeila. -Jakis atak - odpowiedzial Ashe - ale nie pytaj mnie, kto i dlaczego atakuje. Ty, Murdock, jestes tu mam nadzieje, wiezniem? -Tak, sir - odparl Ross, zadowolony, ze w jego glosie nie slychac drzenia. -Nastepny kret - odezwal sie McNeil. -Zaraz, nie rozumiem - Ross zwrocil sie ku temu obszarowi ciemnosci, gdzie prawdopodobnie siedzial Ashe. - Czy byliscie tu przez caly czas? Probujecie wydostac sie z wiezienia, kopiac? Jak macie zamiar przekopac sie przez ten lodowiec, pod ktorym siedzimy? -Lodowiec! - wykrzyknal Ashe zapominajac o ostroznosci. - Jestesmy wewnatrz lodowca! To wiele wyjasnia. A wiec jestesmy... -Na lodzie - dokonczyl McNeil i rozesmial ponuro. - Lodowiec, lod, no tak. -Potulnie wspolpracujemy - wyjasnil Ashe. - Dostarczamy naszym przyjaciolom mnostwa informacji, ktore juz od dawna maja, oraz wielu fantastycznych opowiesci, o jakich nawet im sie nie snilo. Nie wiedza tylko, ze mamy przy sobie maly pakiet ratowniczy i caly czas probujemy uciec. Zadziwiajace, co mozna zapakowac do srodka pasa albo pod podeszwy butow. Tak wiec prowadzimy wlasne poszukiwania... -Ale ja nie dostalem zadnego specjalnego sprzetu - Ross byl oburzony ta jawna niesprawiedliwoscia. -Nie - przyznal Ashe, a jego ton pozostal chlodny. - Nigdy nie dostaja go poczatkujacy. Mogliby go uzyc w niewlasciwym momencie. Mimo to radziles sobie calkiem niezle... Narastajaca zlosc Rossa zapewne znalazlaby teraz ujscie, ale przeszkodzil temu wyrazny trzask pekajacego sufitu, ktory przejal przerazeniem ich wszystkich. Murdock zaczal juz sobie wyobrazac grobowiec pod lodem. Cisza, ktora teraz zapadla, byla nie mniej przerazajaca niz ten trzask. A potem uslyszeli krzyk, nie, raczej przerazliwy wrzask. Szczelina wokol drzwi zaczela sie nagle poszerzac, a potem one same wysunely sie z zawiasow. Ogarnal ich paniczny strach przed pulapka. -Chodu!!! Ross zerwal sie w mgnieniu oka, ale juz w drzwiach zatrzymala ich kolejna seria dzwiekow, ktore kojarzyly im sie tylko z jednym - z seriami z karabinow. Gdzies dalej toczyla sie walka. Ross przypomnial sobie twarz lysego oficera ze statku i przemknelo mu przez glowe, ze moze wlasnie on toczy ten boj. Obcy przeciwko Czerwonym pladrujacym ich statek. A jesli tak, to czy obcy odroznia Czerwonych od ich jencow? Obawial sie, ze nie. Korytarz byl pusty. Niedlugo jednak. Kiedy stali tam w bezruchu, przyplaszczeni do sciany, pojawilo sie dwoch biegnacych mezczyzn. Staneli, zaskoczeni widokiem zbieglych jencow. Zza ich plecow rozlegl sie krzyk, jakby nakazujacy im powrot na opuszczone stanowisko. Jeden z mezczyzn zawahal sie i chcial zawrocic, drugi jednak szarpnal go za ramie i pociagnal za soba. Rozlegla sie seria z automatu. Pierwszy z biegnacych jeknal cicho, padl na kolana i osunal sie twarza na ziemie. Drugi spojrzal na swego towarzysza, a potem skoczyl w boczny korytarz o wlos unikajac smierci, gdy kolejna seria z karabinu odlupala fragment sciany na skrzyzowaniu tuneli. Nie pojawil sie jednak poscig. Zamiast tego w ciemnosciach rozlegla sie kakofonia wrzaskow, strzalow i jekow bolu, ktorym towarzyszylo dziwne syczenie. Ashe skoczyl do lezacego na korytarzu i pochwycil jego karabin. Nastepnie zdecydowanym gestem nakazal pozostalej dwojce ucieczke w strone przeciwna do odglosow bitwy. -Nic z tego nie rozumiem - wydyszal McNeil, gdy biegiem dotarli do nastepnego oswietlonego skrzyzowania korytarzy. - Co to jest? Bunt? Nasi chlopcy ich znalezli? -To ludzie ze statku - odpowiedzial mu Ross. -Jakiego statku? - Ashe chwycil go za ramie. -Tego wielkiego, ktory pladruja Czerwoni... -Statku? - zawtorowal McNeil. - A to skad? - Teraz w jasnym swietle wyraznie bylo widac obce pochodzenie ubrania Rossa. McNeil przejechal dlonia po jego powierzchni tkaniny. -Ze statku - odparl Ross niecierpliwie. - Ale jesli atakuja ci ze statku, nie odroznia nas od Czerwonych... Przerwala mu nastepna potezna eksplozja i po raz trzeci juz Ross wyladowal na ziemi. Swiatla na korytarzu zamigotaly, zszarzaly, a wreszcie zgasly. -Swietnie - uslyszeli zgryzliwy komentarz McNeila. - Teraz mozemy sobie urzadzic wyscig slepcow. -Platforma transportera. - Ross powrocil do swego pierwotnego planu ucieczki. - Jesli zdolamy sie do niej dostac... Zapalila sie latarka, ktorej Ashe i McNeil uzywali podczas drazenia tunelu. Poniewaz zdawalo sie, ze wstrzasy na razie ustaly, ruszyli dalej. Ashe szedl przodem, McNeil zamykal pochod. Ross mial nadzieje, ze Ashe wie dokad ich prowadzi. Odglosy walki ostatecznie ucichly, zatem ktoras z walczacych stron musiala odniesc zwyciestwo. A to oznaczalo, ze za chwile ktos moze odkryc ich obecnosc. Ross zawsze uwazal, ze ma dobre wyczucie kierunku, teraz jednak dostrzegl, iz daleko mu w tym wzgledzie do Ashe'a. Tyle tylko, ze Ashe, wcale nie prowadzil ich do transportera. Weszli do malego archiwum. Na stole, lezaly trzy szpule z tasma, ktore Ashe natychmiast pochwycil. Dwie wsunal pod tunike, trzecia podal McNeilowi. Potem szybko posprawdzal wszystkie szafki i szuflady - niestety, wszystkie byly zamkniete. Dopiero teraz zdecydowal sie opuscic pokoj. Ross czekal juz przy drzwiach. -Do platformy! - ponaglil. Ashe jeszcze raz z zalem obejrzal sie na zamkniete szuflady. -Gdybysmy mogli tu spedzic choc dziesiec minut... - mruknal. Teraz zdenerwowal sie nawet McNeil. -Jesli chcesz byc wkladka do lodowego hamburgera, prosze bardzo. Ja nie zamierzam. Jeszcze jeden wstrzas i bedziemy pochowani tak gleboko pod lodem, ze nawet nas nie namierza. Wynosmy sie stad! Dzieciak ma racje. Wiejmy! I jeszcze raz Ashe powiodl ich bezblednie przez opustoszale korytarze bazy do punktu transferowego. Ku wielkiej uldze Rossa plyta swiecila sie. Mial juz pewne obawy, ze skoro siadla elektrycznosc, takze plyta mogla przestac dzialac. Wskoczyl blyskawicznie na platforme. Ashe i McNeil dolaczyli do niego skwapliwie. Gdy juz otaczal ich snop zielonkawego swiatla, uslyszeli dochodzacy z dali krzyk, a potem huk wystrzalu. Ross poczul, ze Ashe osuwa sie na niego, i podtrzymal go reka. Zdawalo mu sie, ze za swietlista zaslona dostrzegl postac przywodcy Czerwonych, a za jego plecami pozbawiona wlosow glowe obcego - sama glowe, zanurzona w zielonej poswiacie. Czy ci dwaj byli teraz sojusznikami? Zanim jednak mogl sie upewnic, czy widzial ich naprawde czy tez bylo to tylko zludzenie, dopadly go znajome zawroty glowy zwiazane z podroza w czasie. Wszystko zniklo z pola widzenia. -... wolni. Zjezdzajmy stad! Ross dostrzegl pochylone barki Ashe'a i podekscytowana twarz McNeila. McNeil wlasnie sciagal Ashe'a z plyty. Ashe zostal trafiony. Strumien krwi plynal z dziury w jego barku, cala gorna czesc tuniki byla przesiaknieta krwia. Wzieli go pod rece. Zachowal na tyle swiadomosci, ze poruszal nogami, w miare jak go wlekli. Tak, zdolali uciec. I nie czekal na nich zaden komitet powitalny. Ross w myslach podziekowal za to wszystkim bogom, jakich znal. Bo nawet jesli trafili znow do epoki brazu, wciaz byli na terytorium wroga. A z rannym Ashem ich szanse na ucieczke spadly niemal do zera. Zrobili mu prowizoryczny opatrunek, drac na paski kilt McNeila. Ashe, chociaz oslabiony, nie poddawal sie - gnal go ten sam strach, ktory byl motorem dzialan calej trojki. Czas byl teraz ich najgorszym wrogiem! Ross chwycil karabin rannego i wpatrywal sie w plyte transportera, gotow przywitac olowiem kazdego, kto by sie na niej pojawil. -To musi wystarczyc - rzekl Ashe slabym glosem. - Musimy ruszac. Zawahal sie przez moment, a potem wyjal tasmy spod skrwawionej tuniki. -Lepiej ty je nies - wreczyl szpule McNeilowi. -Dobra - odpowiedzial ten beznamietnie. -Naprzod! - zakomenderowal Ashe. - Platforma... - powiedzial jeszcze. Ale platforma wciaz pozostawala pusta. Ross zauwazyl, ze pojawili sie we wlasciwym czasie, bo otaczaly ich sciany z drewnianych bali i kamieni, ktore pamietal z wioski. -Czy ktos tu nadejdzie? - spytal. -Powinien...wkrotce. Pognali wiec przed siebie, nie czekajac. Skorzane buty Ashe'a i McNeila czynily niewiele halasu, Ross zas poruszal sie bezszelestnie. Sam jednak niepredko znalazlby drzwi prowadzace na zewnatrz. I Ashe znowu przejal role przewodnika. Tylko raz musieli sie chowac. Poza tym, bez przeszkod dotarli do wlasciwych drzwi. Ashe ciezko dyszac oparl sie o sciane. McNeil przytrzymywal go, by nie upadl. W tym czasie Ross zdjal z uchwytow belke. Weszli do pograzonej w nocnych ciemnosciach wioski. -Ktoredy? - zapytal McNeil. Ku zdumieniu Rossa, Ashe nie skierowal sie w strone bramy w palisadzie, lecz wskazal gorskie zbocze. -Spodziewaja sie, ze pojdziemy dolina. Lepiej wiec wlazmy na gore. -To wyglada na ciezka wspinaczke - powatpiewal McNeil. Ashe spojrzal na niego. -Jesli bedzie dla mnie za ciezka, powiem ci - rzekl. - A teraz naprzod. Zaczal szybkim tempem, okazujac, ze marsz nie sprawia mu trudnosci, ale jego towarzysze szli po obu stronach gotowi do natychmiastowej pomocy. Wiele razy pozniej Ross zastanawial sie, czy tamtej nocy zdolaliby uciec z wioski tylko o wlasnych silach. Byl pewien, ze zrobili wszystko, co w ich mocy, ale powodzenie ucieczki wymagalo w tamtych warunkach niesamowitego szczescia. Mialo byc jednak inaczej, niz sobie wyobrazali. Ledwie dotarli do malej chatki, odleglej zaledwie o dwa budynki od tego, z ktorego wybiegli, zaczely sie fajerwerki. Jakby wiedzeni jedna mysla, wszyscy trzej padli plasko na ziemie. Z dachu budynku stojacego w centrum wioski uniosl sie nagle snop jaskrawozielonego swiatla. Wokol tego promienia dach zajal sie ogniem o bardziej juz naturalnym czerwono zoltym kolorze. Z innych domow wybiegli krzyczacy ludzie. Tymczasem ogien ogarnal cala budowle. -Teraz! - glos Ashe'a przebil sie do nich mimo narastajacego halasu. Pognali w strone palisady, mieszajac sie z tlumem zdezorientowanych i wyrwanych ze snu ludzi biegajacych wokol. Fala ognia rozprzestrzeniala sie, oswietlajac dokladnie teren. Zbyt dokladnie. Ashe i McNeil mogli roztopic sie w tlumie, ale niezwykla odziez Rossa zbytnio rzucala sie w oczy. Dotarli jednak do palisady. Najpierw podsadzili Ashe'a, a gdy on znalazl sie po drugiej strome, McNeil podazyl jego sladem. Ross, wspinajacy sie jako trzeci, siedzial juz niemal na czubku, kiedy nagle objal go snop swiatla. Rozlegl sie wysoki, rozdzierajacy powietrze wrzask, jakiego nigdy w zyciu nie slyszal. Murdock blyskawicznie podciagnal sie w gore, wiedzac, jak doskonaly stanowi cel, wiszac na palisadzie. Spojrzal w dol, w ciemnosc. Nie mial pojecia, czy Ashe i McNeil czekaja tam na niego, czy juz uciekli dalej. Wrzask rozlegl sie znowu, wiec Ross nie namyslajac sie ani chwili, skoczyl na slepo w mrok. Wyladowal paskudnie na kolanie. Na szczescie dzieki przygotowaniu do skokow spadochronowych nie zlamal nogi. Zerwal sie wiec i pobiegl co sil w strone gor. Za plecami slyszal innych ludzi wspinajacych sie na palisade i skaczacych w dol, totez nie odwazyl sie krzyczec, by nie sciagnac sobie na kark wrogow. Wioska polozona byla w najszerszej czesci doliny. Za palisada otwarty teren zwezal sie gwaltownie i przybieral ksztalt wawozu. Ross najbardziej obawial sie, ze zgubi swych towarzyszy i nie zdola odnalezc ponownie ich sladow. Dzieki swemu ubraniu, ktore w nocy przybieralo ciemna barwe ochronna, dwukrotnie zdolal, przypadlszy do ziemi, umknac uwadze uciekinierow, ktorzy przebiegli kolo niego. Slyszac jednak ich przerazony belkot w jezyku, ktorego uzywal klan Ullfy, przekonal sie, ze wiekszosc mieszkancow wioski to niewinni ludzie, nieswiadomi jej prawdziwej funkcji. Byli pewni, ze zaatakowaly ich nocne demony. A wiec wsrod uciekajacych moglo byc zaledwie kilku Czerwonych. Ross zmusil sie do ostrej wspinaczki i dopiero na sporej wysokosci zatrzymal sie, by odpoczac. Spojrzal za siebie. Nie byl zaskoczony ujrzawszy w wiosce obcych, zagladajacych do domow. Zapewne szukali ukrywajacych sie mieszkancow. Wszyscy byli ubrani w takie same uniformy jak on, a ich pozbawione wlosow czaszki blyszczaly w swietle ognia. Zdumialo go, ze przechodzili przez plonace sciany, najwyrazniej nic sobie nie robiac z zaru i ognia. Ludzie, ktorzy nie zdolali uciec z wioski badz biegali glosno krzyczac, badz tez padali na ziemie i zakrywszy rekoma glowe, czekali na swoj los. Kazdego z pochwyconych prowadzono do grupy obcych, ktorzy stali przy glownym budynku. Wiekszosc ludzi odpychano z powrotem w ciemnosc, kilku jednak pozostalo tam w niewoli. Najwyrazniej trwalo jakies sortowanie. Nie bylo watpliwosci, ze obcy zalatwiaja swe porachunki z Czerwonymi. Ross wcale nie pragnal poznac szczegolow. Zaczal wiec znow mozolna wspinaczke, az wreszcie dotarl do przeleczy. Czekala go droga w dol, totez nie czekajac dlugo, ruszyl wprost w mrok. Zdecydowal sie zatrzymac, gdy byl juz zbyt zmeczony i zbyt glodny, by utrzymac sie na nogach. Odkryl mala nisze skalna i wczolgal sie do niej skwapliwie. Serce tluklo mu sie nieznosnie w piersi, a kazdy oddech powodowal klucie w plucach. Obudzil sie o swicie, gotow do walki z nieznanym czajacym sie obok przeciwnikiem. Czyjas ciepla dlon wyladowala na jego ustach, a nad soba zobaczyl twarz McNeila. Widzac ulge w oczach Rossa, McNeil cofnal dlon. Murdock wyczolgal sie ze skalnej dziury, zmuszajac do wysilku zesztywniale i poobijane cialo. Rozejrzal sie. McNeil byl sam... -A Ashe? - zapytal. Pokryta kilkudniowym rudym zarostem twarz McNeila miala zatroskany wyraz. Ruchem glowy wskazal w dol i siegnal pod swoj kilt. Po chwili wyciagnal w kierunku Rossa zacisnieta piesc, w ktorej najwyrazniej cos trzymal. Murdock nastawil dlon i McNeil wsypal w nia garsc ziarna. Ross popatrzyl na suche ziarno i natychmiast poczul glod. Zaczal przezuwac suchy pokarm. Gdy skonczyl, podazyl za swym towarzyszem, ktory, wciaz nie raczywszy sie odezwac, schodzil ku polozonemu nizej lasowi. -Nie jest dobrze - wychrypial wreszcie McNeil w jezyku ludu pucharu. - Ashe czasami traci przytomnosc. Rana na jego ramieniu jest znacznie powazniejsza niz poczatkowo sadzilem. Grozi mu zakazenie. W lesie az roi sie od ludzi, ktorzy zwiali z tej przekletej wioski. Wszyscy sa gleboko przekonani, ze demony podazaja ich tropem. Jesli zobacza cie w tym ubraniu... -Wiem. Zdjalbym je, gdybym mogl - zgodzil sie Ross. - Ale najpierw musze zdobyc jakies inne ciuchy. Nie moge biegac nago po tym mrozie. -A moze powinienes. To byloby bezpieczniejsze - mruknal McNeil. - Nie wiem, co tam sie stalo, ale dzialo sie niemalo. Ross pochylil sie i nabral garsc sniegu lezacego w zaglebieniu skalnym. Nie bylo to wprawdzie to samo, co napic sie wody, ale pozwolilo ugasic palace pragnienie. -Mowiles, ze Ashe traci przytomnosc. Co mozemy zrobic, zeby mu pomoc, i jaki jest dalszy plan? -Musimy jakos dotrzec do rzeki. Wpada do morza, a u jej ujscia mamy spotkac sie ze statkiem. Wygladalo to na niemozliwe do wykonania, ale przeciez tak wiele niemozliwych rzeczy wydarzylo sie ostatnio. Trzeba sprobowac. Ross nabral kolejna garsc sniegu i wepchnal go do ust, a potem podazyl za znikajacym miedzy drzewami McNeilem. 14 I tyle mojej opowiesci. Reszte juz wiesz.Ross trzymal rece tuz nad plomieniem skromnego ogniska, jakie rozpalili w niewielkiej dziurze w ziemi, ktora wykopali specjalnie w tym celu. Czul przyjemne cieplo rozchodzace sie po zmarznietych dloniach. Patrzyl w blyszczace oczy Ashe'a. Czy to plomien odbijal sie w jego zrenicach, czy rozpalalo je podniecenie po tym, co uslyszal, czy byla to tylko goraczka? Znalezli tymczasowe schronienie w miejscu, gdzie zwaly skal, ktore osunely sie wraz z lawina, utworzyly prowizoryczna grote. Od czasu ich ucieczki z wioski minelo czterdziesci osiem godzin. Teraz, o zmierzchu, McNeil robil obchod najblizszej okolicy. -Wiec mieli racje, mimo wszystko. Pomylili sie tylko co do czasu - Ashe przesunal sie na poslanie z galezi i lisci, ktore dla niego przygotowali. -Nie rozumiem. -Latajace talerze - odparl Ashe. - Byla i taka hipoteza. Brano ja pod uwage. Teraz Kelgarries bedzie sie rumienil... -Latajace talerze? - Ross przypuszczal, ze Ashe znow bredzi w goraczce. Zastanawial sie nawet, co powinien zrobic, jesli Ashe wstanie i bedzie chcial odejsc. Nie moze przeciez go zwiazac. No i nie byl pewien, czy zdolalby obezwladnic Ashe'a w prawdziwej walce. -Ten okragly statek nie zostal zbudowany w naszym swiecie. Pomysl troche, Murdock. Pomysl o tej istocie z filtrem na twarzy albo o tym lysym. Czy ktorys z nich wygladal na Ziemianina? -Ale... statek kosmiczny! Wiec jednak. Chociaz dotychczas wszyscy tylko kpili na ten temat. Odkad czlowiek zaniechal eksperymentow z lotami kosmicznymi po pierwszych nieudanych probach z satelitami, podroze miedzyplanetarne byly co najwyzej przedmiotem kpin. Ale przeciez widzial statek na wlasne oczy. Nawet urzadzenia, ktore znalazl w kapsule ratunkowej, przewyzszaly wszystko, co kiedykolwiek wymyslili ludzie. -Taka hipoteze juz wysunieto - Ashe lezal na wznak i wpatrywal sie w zwal kamieni, pni i ziemi, ktory stanowil ich sufit. - Wysunal ja facet o nazwisku Charles Fort, autor paru innych smialych pomyslow, ktory zreszta znajdowal duza przyjemnosc w draznieniu, zadufanego w sobie i napecznialego jak balon swiata nauki. Zebral kilka polek dokumentow zawierajacych informacje o niewyjasnionych wydarzeniach i zwrocil sie do naukowcow, aby sprobowali znalezc wytlumaczenie. Jedna z jego hipotez zakladala, ze system olbrzymich sztucznych robot ziemnych znalezionych w Ohio i Indianie to w rzeczywistosci sygnal SOS wyryty przez jakichs kosmicznych rozbitkow. Intrygujaca hipoteza i kto wie, czy wlasnie nie udowodnilismy jego slusznosci. -Ale jesli na Ziemi rozbily sie jakies statki kosmiczne, dlaczego nie znalezlismy zadnego ich sladu w naszych czasach? -Poniewaz wrak, ktory odwiedziles znajdowal sie w erze lodowcowej. Czy zdajesz sobie sprawe, jak dawno to bylo? Byly trzy okresy lodowcowe i nie wiemy, w ktorym Czerwoni maja swa baze. Zaczelo sie to okolo miliona lat temu, a ostatni lodowiec cofnal sie z okolic stanu Nowy Jork jakies trzydziesci osiem tysiecy lat temu. To byl poczatek epoki kamienia gladzonego, jesli chodzi o rozwoj czlowieka, i pierwsi ludzie dopiero zaczynali sie pojawiac na cieplejszych obrzezach tego obszaru. Zmienial sie klimat, zmienialy sie kontynenty. W Kansas bylo kiedys morze, Anglia byla czescia Europy. Gdyby wiec nawet rozbilo sie i piecdziesiat statkow, mogly zostac starte na proch przez sunace masy lodu, pogrzebane przez trzesienia ziemi lub po prostu zardzewialyby, nim pojawilby sie jakis czlowiek, ktory by je podziwial. Ale tak wielu wrakow z pewnoscia nie bylo. Czy ty myslisz, ze Ziemia dzialala na nich jak lampa na owady? -Ale jesli statki mogly rozbic sie wtedy, dlaczego nie mogly pozniej, kiedy ludzie byliby w stanie nawiazac kontakt? - Ross wciaz mial watpliwosci. -Wiele moze byc przyczyn, a wszystkie mozna dopasowac do naszej obecnej wiedzy. Cywilizacje rozwijaja sie, istnieja! upadaja, i czesto zabieraja ze soba w nicosc wynalazki i odkrycia, ktore uczynily je wielkimi. Bo w jaki sposob Indianie zdolali utwardzic zloto do tego stopnia, ze nadawalo sie jako material na bron? Jakimi sekretami dysponowali wznoszacy piramidy Egipcjanie? Setki uczonych do dzis spieraja sie o to i o wiele innych rzeczy. Egipcjanie korzystali ze szlaku handlowego do Indii. Handlarze z epoki brazu podrozowali w glab Afryki. Rzymianie wiedzieli o istnieniu Chin. Potem nastapil upadek tych imperiow, a o szlakach zapomniano. Dla naszych europejskich przodkow w sredniowieczu Chiny byly niemal legenda, a o tym, ze Egipcjanie zeglowali niegdys wokol Przyladka Dobrej Nadziei, nawet nie wiedziano. Zalozmy, ze nasi obcy reprezentowali jakas miedzygwiezdna federacje albo imperium, ktore doszlo do najwyzszego punktu swego rozwoju, a potem znow stoczylo sie do poziomu pojedynczych, odcietych od siebie barbarzynskich planet, i ze stalo sie to, nim ludzie zaczeli malowac pierwsze obrazki na scianach jaskin. Albo zalozmy, ze nasza planeta byla pechowa i rozbilo sie tu zbyt wiele statkow, wiec zrezygnowano z calego tego sektora i kapitanowie statkow kosmicznych na wszelki wypadek omijali go. A moze mieli prawo, ze jesli na jakiejs planecie powstana istoty rozumne, musza byc pozostawione w spokoju, dopoki nie dorosna do kosmicznych lotow. -Tak. - Kazda z hipotez Ashe'a wydawala sie sensowna i Ross gotow byl w nie uwierzyc. Latwiej bylo przyjac, ze zarowno Futrzak, jak i Lyson pochodza z innego swiata, niz ze naleza do przodkow jego wlasnej rasy. - Ale w jaki sposob Czerwoni zlokalizowali statek? -O ile ta informacja nie znajduje sie na tasmach, ktore zabralismy, prawdopodobnie nigdy sie nie dowiemy - powiedzial w zamysleniu Ashe. - Chociaz jedna hipoteze mam. Czerwoni przez ostatnie sto lat badali Syberie. Na olbrzymich obszarach tej krainy w przeszlosci zachodzily bardzo gwaltowne zmiany klimatyczne. Czasem nawet w ciagu jednej doby. Mamuty, ktore znajdowano w wiecznej zmarzlinie, mialy w zoladkach na wpol strawione tropikalne rosliny. Zupelnie, jakby zamarzly niemal natychmiast. Jezeli podczas badan terenu Czerwoni trafili na pozostalosci statku, pozostalosci na tyle dobrze zachowane, ze mogli pojac, co znalezli, zaczeli przesuwac sie dalej w przeszlosc, aby zbadac je lepiej we wczesniejszym czasie. Ta teoria pasuje do tego, co wiemy do tej pory. -Ale dlaczego obcy zaatakowali Czerwonych wlasnie teraz? -Oficerowie statkow w zadnej epoce czy kulturze nie lubia piratow - Ashe zaniknal oczy. Wciaz byla cala masa pytan, ktore Ross chcial mu zadac. Pogladzil obca tkanine. Choc przylegala do skory tak scisle, ze niemal jej nie czul, dawala tyle ciepla, iz nie potrzebowal zadnego innego ubioru. Jesli Ashe mial racje co do innego swiata, to gdzie byl ten swiat, na ktorym potrafiono utkac taka szate? Jak daleka droge odbyla ta szata, zanim trafila w jego rece? Zupelnie nieoczekiwanie do ich kryjowki wsunal sie McNeil z dwoma zajacami w dloniach. -Jak leci? - zapytal. Ross wstal, by zabrac sie do oporzadzania zdobyczy. -Nie najgorzej - oczy Ashe'a byly wciaz zamkniete, ale odpowiedzial na pytanie McNeila szybciej, niz Ross zdolal otworzyc usta. - Jak daleko jestesmy od rzeki? I czy mamy towarzystwo? -Okolo pieciu mil - odpowiedzial McNeil sucho. - A towarzystwo mamy, i to nader liczne. To rozbudzilo Ashe'a. Uniosl sie nieco na zdrowym lokciu. -Jakie? -Nie z wioski - McNeil pochylil sie nad ogniem i dolozyl kilka patykow. - Cos sie dzieje w gorach. Wyglada to jak duza fala migracyjna. Naliczylem piec rodzinnych klanow dazacych na zachod - a to tylko jeden poranek. -Opowiesci wiesniakow o demonach mogly ich przeploszyc -zastanowil sie Ashe. -Moze - McNeil nie wygladal na przekonanego. - Im szybciej dojdziemy do rzeki, tym lepiej. Mam nadzieje, ze chlopcy na okrecie beda czekac, tak jak obiecali. Jedna rzecz dziala na nasza korzysc - wzbiera fala powodziowa. -A woda powinna niesc sporo materialu do budowy tratwy - Ashe znow polozyl sie na plecach. - Jutro dojdziemy do rzeki. McNeil spojrzal niepewnie na Rossa, ktory oporzadzil wlasnie zajace i wieszal je nad ogniskiem. -Piec mil w tym terenie - powiedzial powoli - to dobry dzien marszu... - powstrzymal sie przed dokonczeniem "dla zdrowego czlowieka". -Dam rade - zapewnil ich Ashe. Obaj jego towarzysze byli pewni, ze dopoki jego cialo bedzie wykonywac rozkazy umyslu, dotrzyma slowa. Wiedzieli tez, ze nie ma sensu dyskutowac. Dotarli do rzeki nastepnego dnia. Wiele drzew splywalo z wezbrana fala wiosennej powodzi. Migracja wciaz trwala. Dwa razy musieli zaszyc siew krzakach, skad obserwowali wedrujace klany. Za drugim razem byla to naprawde spora grupa, niosaca wielu rannych i poszukujaca dogodnego miejsca do przeprawy. -Niezle oberwali - skomentowal McNeil. Kiedy zwiadowcy plemienia powrocili z wiescia, ze nigdzie w poblizu nie ma dogodnego brodu, mezczyzni rozpoczeli budowe tratw. -Spiesza sie, uciekaja- powiedzial Ashe. - To nie sa ludzie z wioski. Spojrzcie na ich stroje i pomalowane na czerwono twarze. Nie sa takze krewniakami Ulffy. Chyba przybyli z dalszych okolic. -To mi przypomina zwierzeta uciekajace przed pozarem lasu. Niemozliwe, zeby wszystkie te plemiona nagle postanowily szukac nowych terenow - zauwazyl McNeil. -Wykurzyli ich Czerwoni - zasugerowal Ross - albo obcy ze statku. Ashe pokrecil przeczaco glowa i zamyslil sie. -Kim moga byc? - zmarszczka miedzy jego brwiami poglebila sie. - Wiem, to ci od czekanow bojowych - powiedzial po chwili tryumfalnym szeptem, dumny, ze udalo mu sie dopasowac brakujacy fragment ukladanki. -Od czekanow? -Inwazja ze wschodu. Oni pojawili sie w tym rejonie mniej wiecej w tym okresie historii. Pamietasz, wspominal o tym Webb. Topory byly ich podstawowa bronia, mieli tez konie. -Tatarzy? - zdziwil sie McNeil - Tak daleko na zachodzie? -Nie Tatarzy. Nie. Ci przybeda z Azji dopiero za pare tysiecy lat. Nie wiemy zbyt wiele o topornikach poza tym, ze wedrowali na zachod ze wschodnich stepow. Dotarli ostatecznie do Brytanii. Prawdopodobnie byli przodkami Celtow, ktorzy takze kochali konie. Ale w tych czasach to dopiero pierwsza fala przyplywu. -Im szybciej wyniesiemy sie w dol rzeki, tym lepiej - zawyrokowal McNeil, ale zdawali sobie sprawe, ze musza pozostac w ukryciu, dopoki ten klan nie pojdzie swoja droga. Lezeli wiec bezczynnie do konca nastepnej nocy, a o poranku byli swiadkami przybycia dodatkowej niewielkiej grupy mezczyzn z pomalowanymi na czerwono twarzami; ci takze mieli wielu rannych. Wraz z ich nadejsciem goraczkowy ruch nad rzeka nabral rozmiarow paniki. Trzej czajacy sie w krzakach agenci rowniez byli powaznie zaniepokojeni. Nie mogli po prostu przekroczyc rzeki - musieli zbudowac tratwe na tyle porzadna, by poniosla ich az do ujscia, do morza. Na zbudowanie takiej tratwy potrzebowali czasu. A tego wlasnie nie mieli. Gdy tylko ostatnia tratwa z uchodzcami znalazla sie na rzece i odplynela na odleglosc strzalu z luku, McNeil pognal nad rzeke. Ross za nim. Nie mieli nawet kamiennych narzedzi, jakimi dysponowali tubylcy, ale mimo to pod kierunkiem Ashe'a zaczeli budowac swoja tratwe. Pracowali do wieczora. W nocy bylo zbyt ciemno, a poza tym zmeczenie dawalo im sie we znaki. W pewnej chwili Ashe wskazal w strone, z ktorej przybyli. Dostrzegli tam wyrazne swiatlo ognia. Ognisko musialo byc spore, skoro widzieli je z takiej odleglosci. -Oboz? - zastanowil sie McNeil. -Tak - zgodzil sie Ashe. - Ci, ktorzy rozpalili ten ogien, sa najwyrazniej tak liczni, ze nie musza zachowywac srodkow ostroznosci. -Beda tu juz jutro? -Moga tu dotrzec ich zwiadowcy. Ale jest wczesna wiosna i nie ma zbyt wiele trawy dla koni. Gdybym to ja byl wodzem, skrecilbym w strone tych lak, ktore ominelismy wczoraj i zarzadzil co najmniej tygodniowy popas. Jezeli jednak potrzebuja wody... -Przyjda po nia wprost tutaj - dokonczyl ponuro McNeil. - Nie mozemy zostac w tym miejscu. Ross przeciagnal sie, krzywiac sie niemilosiernie z powodu bolu w plecach. Rece go palily, a to przeciez byl dopiero poczatek pracy. Gdyby Ashe byl sprawny, mogliby przywiazac sie do pojedynczych bali i splynac w dol z pradem, by znalezc jakies bezpieczniejsze miejsce na stocznie. Ale wiedzial, ze Ashe nie da rady podjac takiego wysilku. Ross przespal te noc glebokim snem, poniewaz jego cialo bylo zbyt zmeczone, by przejmowac sie zmartwieniami umyslu. Wczesnym switaniem obudzil go McNeil i razem podjeli na nowo walke z opornymi pniami, majac za jedyne narzedzie noze. Za lacznik mogly sluzyc tylko pasy tkaniny z ich kiltow i kawalki skory zajacow, ktore upolowali kilka dni temu. Pracowali glodni, nie majac ani chwili czasu, by udac sie na polowanie. Ale kiedy slonce chylilo sie ku zachodowi, tratwa byla gotowa. Inna sprawa, ze nikt nie gwarantowal, iz bedzie ona posluszna tyczce lub wioslu sternika. Ashe wgramolil sie na platforme i polozyl sie bezsilnie na kilku galeziach, ktore dla niego przyniesli. Mial wypieki, oczy blyszczaly goraczka. Chciwie wypil wode, ktora podali mu w dloniach, i odetchnal z wyrazna ulga, gdy Ross przetarl jego twarz mokra trawa. Mamrotal cos niewyraznie o Kelgarriesie, ale nie mogli zrozumiec slow. McNeil zepchnal tratwe na wode. Zatanczyla w bystrym nurcie, ktory natychmiast porwal ich ze soba. Start mieli niezly, ale gdy tylko stracili z oczu miejsce, w ktorym obozowali, szczescie opuscilo ich. McNeil wsciekle odpychal sie tyczka, by utrzymac tratwe w glownym nurcie, przeszkadzaly mu jednak liczne skaly i kawaly drewna. Zblizalo sie do nich takze cale wyrwane z korzeniami olbrzymie drzewo. Rozlozyste galezie zahaczyly o jakies skaly i przez chwile pozostawalo ono z tylu, ale ledwie Ross odetchnal z ulga, znowu dojrzal zblizajacy sie grozny taran -Blizej do brzegu! - wrzasnal ostrzegawczo. Wielkie korzenie zdawaly sie mierzyc prosto w tratwe i byl pewien, ze jezeli w nia uderza, nie beda mieli zadnych szans. Probowal odepchnac tratwe tyka, ale jego silne pchniecie nie napotkalo oporu - musial trafic w jakies zaglebienie w rzecznym dnie. Uslyszal jeszcze krzyk McNeila i wyladowal w wodzie, ktora zalala mu usta. Na wpol przytomny zdolal utrzymac glowe na powierzchni. Trening w bazie obejmowal tez plywanie, ale zajecia w basenie i pod kontrola znacznie roznily sie od walki o zycie w lodowato zimnej rzece. Katem oka dojrzal jakis ciemny przedmiot. Czy to brzeg tratwy? Chwycil go desperacko i otarl sobie skore na dloniach o szorstka powierzchnie. Drzewo! Zamrugal oczami, aby odzyskac zdolnosc widzenia. Nie mogl jednak dzwignac sie na tyle wysoko, by spojrzec ponad splatanymi korzeniami. Mogl tylko przylgnac do drzewa i liczyc, ze rzeka poniesie go w koncu do miejsca, gdzie znow spotka sie z tratwa. Po dluzszej chwili zaczepil sie nieco wygodniej pomiedzy dwoma korzeniami, utrzymujac glowe nad powierzchnia wody. Lodowata woda zmrozila zupelnie jego dlonie, na szczescie reszte ciala pokrywala szata obcych i jej ochrona wciaz dzialala. Byl jednak zbyt zmeczony, by puscic drzewo i probowac dotrzec do brzegu, zwlaszcza ze zapadal juz zmierzch. Nagle gwaltowny wstrzas przeszyl cale jego cialo, a jedna z rak, ktora uwiezia miedzy korzeniami zaprotestowala tak gwaltownym bolem, ze nie mogl powstrzymac sie przed glosnym wrzaskiem. Prad rzeczny zawirowal wokol niego i woda na moment zakryla mu glowe - drzewo zahaczylo konarami o kamienne dno. Ross wyplatal sie spomiedzy korzeni i przedarl przez geste trzciny i smierdzacy zgnilizna mul. Niczym ranne zwierze wydzwignal sie z blota na wyzej polozony lad i opadl na skapana w lagodnym blasku ksiezyca lake. Przez chwile lezal bez ruchu, tulac do ciala skostniale dlonie. Byl zbyt zmeczony, by sie poruszyc. Z dretwoty wyrwal go glos ujadajacego psa. Krotkie, przyzywajace szczekniecia, ktore na pewno nie wydobywaly sie z gardzieli wilka czy polujacego lisa. Sluchal ich, wciaz otepialy, a potem doszedl go jeszcze jeden odglos - kopyt pedzacych w galopie. Kopyta? Konie! Konie z gor. Konie, ktore mogly byc zwiastunem niebezpieczenstwa. Jego umysl byl rownie zdretwialy jak dlonie, wiec dluzsza chwile trwalo, nim w pelni zdal sobie sprawe, co to moze oznaczac. Zrywajac sie na nogi, Ross dostrzegl skrzydlaty cien na tle jasnej tarczy ksiezyca lecacy ku ziemi jak bezszelestna strzala. Z trawy dobiegl go pojedynczy zduszony skrzek i skrzydlaty cien uniosl sie ponownie z ofiara w szponach. I znow zabrzmialo ujadanie - tym razem blizej. Spojrzal w tamta strone i dojrzal poruszajace sie swiatla na linii lasu. Czy to straznicy pilnujacy koni? Ross wiedzial, ze powinien wrocic do rzeki, jednak nie potrafil sie do tego zmusic. Jej nurt przejmowal go zgroza. Ale co sie stanie, jesli psy go wytropia? Czytal kiedys, ze psy gubia trop w wodzie, i to pobudzilo go do dzialania. Dotarlszy do wysokiego brzegu, na ktory dopiero co z takim trudem sie wspial, Ross stapnal w niewlasciwym miejscu i zjechal w dol po blocie. Zatrzymal sie dopiero w trzcinach. Mechanicznie odgarnal smierdzacy mul z twarzy. Drzewo, na ktorym tu dotarl, wciaz bylo przy brzegu. Jakis boczny przybrzezny prad wypchnal jego ukorzeniona czesc na piaszczysta mielizne. Powyzej na lace szczekanie rozleglo sie znow, tym razem bardzo blisko, i zaraz tez odpowiedzial na nie zew drugiego psa. Ross ponownie odbyl droge przez trzciny, a potem przeplynal waska przestrzen wody pomiedzy nimi a zaczepionym drzewem. Wkrotce dojrzal na wysokim brzegu sylwetke psa, do ktorego wkrotce dolaczyl drugi, jeszcze wiekszy i glosniej ujadajacy kompan. Ross zastanawial sie przez chwile, czy zwierzeta sa w stanie go dojrzec pomiedzy cieniami w dole, czy tez po prostu tylko wesza jego obecnosc. Gdyby mial wiecej sil, wspialby sie na pien i odplynal dalej ku srodkowi rzeki, ale na razie mogl tylko lezec jak lezal - miedzy korzeniami, ktore wprawdzie zaslanialy go nieco od strony ladu, jednak mama bylyby zaslona, gdyby pojawili sie tam ludzie z pochodniami. Jednak Ross mylil sie. Nie zdawal sobie sprawy, ze gdy czolgal sie poprzez trzciny, cale jego cialo pokrylo sie warstwa ciemnego blota, ktore stanowilo znakomity kamuflaz. Dlatego tez mezczyzni, ktorzy w slad za psami pojawili sie na skarpie, nie dostrzegli nic poza pniem drzewa spoczywajacym na blotnistej mieliznie, mimo ze cisneli w dol pochodnie, by oswietlic trzcinowe pole. Slyszal ich glosy posrod jazgotu psow. Potem jeden z mezczyzn uniosl pochodnie i w jej swietle Ross dostrzegl wyraznie, ze inny gestami odwoluje psy, ktore niechetnie, nadal ujadajac, wycofaly sie wreszcie. Ross z cichym szlochem opadl pomiedzy mokre i niewygodne korzenie. Wciaz byl wolny. 15 W pierwszych promieniach wschodzacego slonca Ross dostrzegl strzep tkaniny zaczepiony o jeden z niesionych przez wode konarow. Przeszedl kilka krokow ku przybrzeznej mieliznie, na ktorej utknal ten kawalek drewna. Rozpoznajac strzep materialu, zanim jeszcze go dotknal - rzemien, ktorym zwiazane byly wlosy McNeila -Murdock usiadl ciezko na piasku, bezwiednie obracajac go w dloniach i patrzac z rozpacza na pusta rzeke. Utracil wszelka nadzieje. Tratwa musiala sie rozpasc. Ani Ashe, ani McNeil nie przezyli katastrofy.Ross Murdock byl zatem sam, zagubiony w innej epoce. Niewielka mial szanse ucieczki. Przez jego glowe przemknela mysl, czy aby warto znowu wstawac, znow szukac zywnosci, znow szukac cieplego schronienia... Zawsze sadzil, ze potrafi isc przez zycie zupelnie sam, ze czuje sie najpewniej, gdy polega tylko na sobie. Teraz to przekonanie zostalo porwane przez rzeczny nurt razem z cala sila woli, ktora utrzymywala go przy zyciu podczas ostatnich dni. Dotychczas zawsze widzial przed soba jakis cel, niewazne jak odlegly. Teraz nie mial nic. Gdyby nawet zdolal dotrzec do ujscia rzeki, nie wiedzial, gdzie i w jaki sposob skontaktowac sie z okretem podwodnym. Poza tym w bazie mogli ich juz uznac za zaginionych, bo jak dotad nie nawiazali zadnego kontaktu. Ross zawiazal bezwiednie na nadgarstku przepaske McNeila, ostatnia pamiatke po swych towarzyszach. Mimo zmeczenia i rozpaczy staral sie nie poddawac zwatpieniu. Nie mial szans, by ponownie skontaktowac sie z klanem Ulffy. Podobnie jak wszystkie plemiona lesnych lowcow, z pewnoscia uciekli przed najazdem konnych nomadow. Nie bylo wiec sensu wracac. A czy byl sens isc naprzod? Slonce grzalo mocno. To byl jeden z tych wiosennych dni, ktore zapowiadaja letnie upaly. W nabrzeznych krzewach, ktore juz zaczynaly sie zielenic, brzeczaly roje owadow. Ptaki zerwaly siew gore, kolujac nad jego glowa i krzyczac podekscytowane - przekazywaly swym pobratymcom ostrzezenie przed zblizajacym sie czlowiekiem. Ross wciaz byl pokryty mulem i wodnymi wodorostami. Sciagnal wszystkie te ozdoby, odkrywajac szate obcych, ktora najwyrazniej nie ucierpiala podczas rzecznej podrozy. Przynajmniej mogl sie wreszcie umyc. Zanurzyl rece w strumieniu i splukal cale cialo, oczyszczajac je z blota. W swietle slonca jego dziwna szata blyszczala tak intensywnie, jakby nie tylko pochlaniala sloneczne promienie, ale takze je odbijala. Ross wszedl glebiej w rzeke i zaczal plynac. Nie dlatego, ze mial przed soba jakis konkretny cel, ale dlatego, ze wydalo mu sie to prostsze niz ponowne wspinanie sie na brzeg. Popychany pradem, plynal leniwie, przygladajac sie obu brzegom. Wlasciwie nie mial nadziei, ze ujrzy tratwe, nie ludzil sie tez, ze ktorys z jej pasazerow mogl dotrzec na lad. Chociaz z drugiej strony, jakas czesc jego przekornego umyslu jeszcze sie nie poddala zupelnemu zwatpieniu. Wysilek zwiazany z plywaniem przynajmniej przelamal to uczucie kompletnej obojetnosci, ktore opanowalo go dzisiejszego ranka. Totez kiedy ponownie wyszedl na lad, mial nieco wiecej checi do zycia. Miejsce wydawalo sie bezpieczne - dosc gleboka zatoka wrzynajaca sie w lad oraz wysoka skarpa. U jej podnoza Ross rozebral sie i rozwiesil ubranie, wystawiajac je na sloneczny zar. Surowa ryba, ktora ku swej radosci odkryl odcieta w jednej z kaluz wodnych, byla jednym z najcudowniejszych posilkow, jakie jadl w zyciu. Zaspokoiwszy glod, przeciagnal sie leniwie i podszedl do konaru wierzby, na ktorym powiesil ubranie. I wtedy przekonal sie, ze fortuna patrzyla na niego laskawiej tylko przez krotka chwile. Zmiana losu nadeszla cicho i bezszelestnie - tak bezszelestnie, jak bezszelestny byl drobny ruch wierzbowych witek, ktore zadrzaly, gdy w pien drzewa uderzyla wlocznia. Ross pospiesznie zlapal swoje ubranie i w tym pospiechu potknal sie, padajac jak dlugi na piasek. Juz tylko z dolu mogl sie przyjrzec dwom stojacym tuz nad nim mezczyznom, na ktorych lasce sie znalazl. W odroznieniu od ludzi Ulffy czy handlarzy, byli niezwykle wysocy. Ich jasne wlosy splecione byly w dlugie warkocze. Skorzane tuniki siegaly do polowy ud, na nogach mieli rowniez skorzane spodnie przepasane ciasno kilkoma kolorowymi paskami. Stroje uzupelnialy olowiane bransolety na przedramionach oraz naszyjniki z paciorkow i zwierzecych klow. Ross nie przypominal sobie, by widzial podobnych ludzi na ktorejs z tasm szkoleniowych w bazie. Pierwsza wlocznia stanowila zapewne ostrzezenie, ale druga byla juz gotowa do grozniejszego rzutu, totez Ross uczynil znany we wszystkich chyba epokach gest poddania sie - powoli puscil ubranie i uniosl obie otwarte dlonie na wysokosc ramion. -Przyjaciel - powiedzial w jezyku ludu pucharu. Handlarze docierali daleko, byla szansa, ze kontaktowali sie kiedys i z tym plemieniem. Wlocznia drgnela nieznacznie. Mlodszy z przybyszy szybkim susem podskoczyl ku Rossowi i porwal porzucona przez niego szate. Uniosl ja i powiedzial cos do swego towarzysza. Zdawal sie zafascynowany tkanina. Ross zastanawial sie, czy istnieje szansa przehandlowania ubrania za wlasna wolnosc. Obaj mezczyzni byli uzbrojeni, nie tylko zreszta w dlugie sztylety, ktorych z checia uzywali takze handlarze, ale rowniez w topory. Kiedy tylko Ross opuscil nieco dlonie, czlowiek stojacy przed nim natychmiast siegnal do pasa po topor, wydajac przy tym grozne warkniecie. Murdock natychmiast znieruchomial. Zdal sobie sprawe, ze moga mu dac toporem po glowie i wziac szate bez zbednych targow. Ostatecznie jednak zdecydowali potraktowac takze jego jako czesc lupu. Zarzuciwszy szate Rossa na ramie, obcy chwycil go i pchnal przed siebie niedwuznacznym gestem. Nie byla to przyjemna droga. Chlodne podmuchy wiatru smagaly plecy, a ostre kamienie ranily bose stopy. Gdy dotarli na szczyt skarpy, przez moment kusilo go, by skoczyc w dol i uciekac rzeka, ale obcy byli przewidujacy. Jeden z nich szedl tuz za Rossem i kiedy tylko zakonczyli wspinaczke, uchwycil jego nadgarstek i wykrecil mu reke za plecy. W takiej pozycji Murdock odbyl reszte drogi prowadzacej przez podmokla lake. U celu pasly sie trzy kudlate koniki, ktore trzymal na dlugich linach trzeci obcy. W pewnej chwili Ross stapnal na ostry kamien ukryty w trawie. Nieoczekiwany bol wyzwolil w nim wybuch tlumionej dotad zlosci. Murdock obrocil sie gwaltownie, podcinajac zaskoczonego przeciwnika. Obaj zwalili sie na ziemie, ale Ross znalazl sie na gorze. Zaatakowany zdazyl tylko wydac okrzyk zaskoczenia, a Ross juz trzymal w jednej dloni jego sztylet, druga zas, wreszcie uwolniona z upokarzajacego chwytu, chwycil go za gardlo. Ze sztyletem gotowym do uderzenia podniosl wzrok na pozostalych mezczyzn. Ci patrzyli na to, co sie dzialo, z otwartymi ustami. Dopiero po chwili oprzytomnieli i chwycili za wlocznie. Ross oparl ostrze sztyletu na gardle powalonego przeciwnika i przemowil w jezyku, ktorego nauczyl sie od ludzi Ulffy: -Wy uderzyc... on umrzec. Musieli wyczytac determinacje w jego spojrzeniu, bo powoli opuscili bron. Osiagnawszy pierwsze zwyciestwo, Ross powazyl sie na wiecej. -Brac - wskazal na czekajace konie - wy brac i odjechac. Przez moment myslal, ze nie usluchaja, przycisnal wiec ostrze do gardla swego jenca. Ten jeknal cicho. Mezczyzna niosacy szate Rossa zrzucil ja z ramienia i polozyl na trawie, a sam wycofal sie. Przytrzymal konia, dosiadl go i nakazal gestem to samo swemu kompanowi. Obaj oddalili sie stepa. Ross puscil jenca i pochwycil swa szate. Zdazyl w nia wskoczyc, gdy zobaczyl, ze lezacy na ziemi mezczyzna otwiera oczy i blyskawicznie siega do pasa w poszukiwaniu broni. Ross nie spuszczal z niego wzroku, konczac dopinac swoj stroj. -Co ty robic? - to byla mowa lesnego ludu, choc znieksztalcona przez dziwny akcent. -Ty isc. - Ross wskazal na trzeciego konia, ktory pozostal na lace. - Ja isc - wskazal w strone rzeki. - Ja wziac to - poklepal sztylet i topor. Obcy az zawyl z oburzenia. -Nie byc dobrze... Ross rozesmial sie. -Nie byc dobrze twoja - zgodzil sie. - Dobrze moja. Ku jego zdumieniu, obcy rozpogodzil sie i ryknal gromkim smiechem. Usiadl, rozcierajac gardlo. Wciaz szczerzyl zeby, ubawiony. -Ty lowca? - wskazal na polnocny wschod ku lasom otaczajacym podnoze gor. Ross potrzasnal przeczaco glowa -Ja handlarz - odparl. -Handlarz - powtorzyl tamten. Potem dotknal jednej z metalowych bransolet na swym przedramieniu - Handlowac to? -To. I wiecej rzeczy. -Gdzie? Ross wskazal na ujscie rzeki. -Slona woda. Handel tam. Mezczyzna wygladal na zagubionego. -Dlaczego ty tu? -Ja jechac woda, jak ty jechac - Ross wskazal na konia. - Ja jechac na drzewach - wiele drzew razem. Drzewa rozdzielic sie. Ja byc tu. Najwyrazniej idea podrozy tratwa nie byla mu obca, bo mezczyzna skinal ze zrozumieniem glowa. Wstal i podszedl do swego konia. -Ty pojsc oboz Foscar. Foscar wodz. On lubic, gdy ty pokazac, jak zrobic Tulka spac. Zabrac Tulka sztylet i topor. Ross zawahal sie. Tulka wydawal sie teraz przyjaznie usposobiony, ale jak dlugo to potrwa? Potrzasnal glowa. -Ja isc slona woda. Moj wodz tam. Tulka zaprzeczyl energicznie. -Ty mowic nieprawda. Twoj wodz tam! - wskazal na wschod teatralnym gestem. - Twoj wodz mowic Foscar. Powiedziec: dac duzo to - dotknal swej bransolety - tez noze, topory, jesli on przyprowadzic ty. Ross przygladal mu sie, nie rozumiejac. Ashe? Ashe byl w obozie Foscara i obiecywal nagrode za znalezienie go? Ale jak to mozliwe? -Skad ty znac moj wodz? Tulka rozesmial sie tym razem, jakby ubawiony niedomyslnoscia Rossa. -Ty nosic swiecaca skora i twoj wodz nosic swiecaca skora. Powiedziec: wy znalezc druga swiecaca skora, ja dac mnostwo dobrych rzeczy dla tego, kto przywiesc ty. Swiecaca skora! Szata ze statku obcych! Czy to byli ludzie ze statku? Ross pamietal snop swiatla, ktory namierzyl go, gdy opuszczal wioske Czerwonych. Ale dlaczego go szukaja, i to tak intensywnie, ze wlaczaja w to tubylcow? Czemu Ross Murdock jest dla nich tak wazny? Wiedzial jednak na pewno, ze nie zamierza ulatwiac im tego zadania, dlatego tez nie mial najmniejszego zamiaru spotykac sie z wodzem, ktory obiecal nagrode za jego pochwycenie. Ty pojsc! - Tulka zaatakowal bez ostrzezenia. Jego wierzchowiec pomknal wprost na Rossa, ktory w ostatniej chwili uskoczyl przed stratowaniem. Jednoczesnie uderzyl toporem, ale ta bron byla dlan za ciezka i nie potrafil sie nia poslugiwac. Totez cios przecial tylko powietrze, a ze bark konia zahaczyl go w biegu, Ross przewrocil sie, o wlos tylko unikajac kopniecia w glowe przez konskie kopyto. W nastepnej chwili jezdziec juz lezal na nim, przyciskajac go do ziemi. Na szczece Rossa wyladowala potezna piesc i zapadl w ciemnosci. Kiedy powrocila mu swiadomosc, zorientowal sie, ze lezy na brzuchu w poprzek czegos, co podskakuje miarowo, a jego glowa i nogi zwisaja w dol, nie mieszczac sie na tej podporce. Regularne podskoki powodowaly nieprzyjemne lupanie w glowie. Ross probowal zmienic niewygodna pozycje i wtedy zdal sobie sprawe, ze rece ma zwiazane na plecach. Czul ich ciezar uciskajacy wygiety kregoslup. Zrozumial, ze lezy przerzucony przez grzbiet jadacego konia. Nie mogl nic zrobic, by zmienic swe polozenie, pozostawala tylko nadzieja, ze kon nie przejdzie w cwal. Do jego uszu dochodzily strzepy rozmowy, a kiedy uniosl nieco glowe, dostrzegl drugiego konia idacego bok w bok z tym, na ktorym jechal. Wkrotce znalazl sie w jakims halasliwym miejscu. Zewszad dochodzily don krzyki ludzi. Kon zatrzymal sie, a Ross zostal sciagniety z jego grzbietu i bezceremonialnie rzucony na ziemie. Mimo pylu w oczach i ustach, staral sie przyjrzec otaczajacej go scenerii. Dostrzegl skorzane namioty, sluzace za schronienie dlugowlosym gigantom i ich rownie wysokim kobietom. Cale to towarzystwo wlasnie sie schodzilo, by przyjrzec sie jencowi. Nagle krag wokol niego przerzedzil sie i otaczajacy go ludzie odwrocili sie ku nadchodzacemu mezczyznie. Juz ci, ktorzy pochwycili Rossa, byli imponujacej postury, ale ten byl prawdziwym olbrzymem. Lezac na ziemi u jego stop, Ross czul sie jak male, bezradne dziecko. Foscar, o ile to byl Foscar, nie osiagnal jeszcze wieku sredniego. Poteznie umiesniony, musial miec sile niedzwiedzia. Ross jednak smialo spojrzal na przybysza. Kipiala w nim taka sama zlosc, jak wtedy, gdy atakowal Tulke. -Ty wygladac dobrze, Foscar. Uwolnic mnie, a zobaczyc, czy ja wiecej wart niz wygladac - powiedzial, uzywajac lamanej mowy lowcow. Blekitne oczy Foscara rozszerzyly sie ze zdumienia. Opuscil dlon, ktora z powodzeniem mogla pomiescic obie dlonie Rossa. Chwycil Murdocka za szate i podniosl na nogi, nie zdradzajac przy tym najmniejszego wysilku. Nawet stojac, Ross byl o dobre dwadziescia centymetrow nizszy od wodza, jednak uniosl glowe i spojrzal mu hardo w oczy. -Moje rece wciaz zwiazane - powiedzial to najbardziej prowokujacym tonem, na jaki mogl sie zdobyc. Przygoda z Tulka dala mu pewne zrozumienie charakteru tych ludzi. Cenili tylko tych, ktorzy potrafili pokazac, ze sa im rowni. -Dziecko - Foscar puscil szate Rossa i przesunal reka po jego barkach i klatce piersiowej. Murdock zachwial sie. -Dziecko? - mimo wszystko zdolal wydobyc z siebie smiech. - Zapytaj Tulke. Ja nie dziecko. Noz Tulki, topor Tulki w moich rekach. Konia Tulka uzyc... pokonac ja. Foscar spojrzal na niego uwaznie. Wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Ostry jezyk - skomentowal. - Tulka utracic noz i topor? Ennar! - zawolal, obracajac sie przez ramie, a jeden z mezczyzn postapil ku niemu. Byl nizszy i duzo mlodszy od wodza, jego twarz miala chlopiecy wyglad. Patrzyl na Foscara z podekscytowaniem. Byl uzbrojony w topor i sztylet, a poniewaz mial tez dwa naszyjniki oraz, podobnie jak wodz, bransolety na przedramionach, Ross domyslil sie, ze musi to byc krewny Foscara. -Dziecko! - Foscar klepnal reka ramie Rossa. - Dziecko! - powtorzyl, wskazujac na Ennara, ktory zaczerwienil sie wyraznie. - Ty wziac topor i noz Ennara - rozkazal. - Tak jak wziac Tulki. Na jego sygnal ktos rozcial wiezy krepujace nadgarstki Murdocka. Ross rozprostowal zdretwiale dlonie, a potem pomacal swa szczeke. Foscar zapewne upokorzyl tego mlodzienca, nazywajac go dzieckiem. A wiec chlopak bedzie chcial pokazac, co jest wart. To nie bedzie tak latwe, jak atak z zaskoczenia na Tulke. Ale jesli odmowi, Foscar moze na przyklad kazac go zarznac od razu. Musi wiec zrobic, co w jego mocy. -Wziac topor i noz - Foscar cofnal sie o kilka krokow, nakazujac gestem swym ludziom, by utworzyli szerokie kolo wokol obu walczacych. Ross poczul sie nieswojo, widzac dlon Ennara oparta na rekojesci topora. Nikt przeciez nie powiedzial, ze chlopak nie moze uzywac broni w walce. Jednak przekonal sie, ze te dzikusy maja wyczucie sportowego ducha. Dostrzegl, ze Tulka szepce cos wodzowi do ucha. W chwile potem Foscar zaryczal donosnym glosem. Ennar zsunal dlon z rekojesci topora, jakby ten nagle go oparzyl. Ross widzial jego gniewne spojrzenie. Mlodzieniec musial wygrac te walke, by ocalic honor, on zas musial ja wygrac, by ocalic zycie. Krazyli czujnie wokol siebie. Ross patrzyl raczej w oczy swego przeciwnika niz na jego zacisniete piesci. W bazie mial okazje trenowac walke wrecz z Ashem, a przedtem jeszcze z muskularnymi i bezlitosnymi instruktorami. Wiele razy spuscili mu niezle manto, tylko po to, aby go nauczyc kilku chwytow i ciosow, ktore mogly ocalic zycie w sytuacji takiej jak ta. Ale wtedy byl przygotowany i wypoczety. Teraz zas mial sie przekonac, czy jest takim twardzielem, jak zawsze o sobie myslal. Wygra albo zginie. Komentarze widzow pobudzily Ennara do zwawszej akcji. Ruszyl na przeciwnika pochylony nisko jak zapasnik, ale Ross zszedl jeszcze nizej. Nabral w garsc piasku i sypnal w twarz atakujacemu. Ich ciala zderzyly sie i Ennar przelecial nad jego ramieniem, ladujac jak dlugi na ziemi. Gdyby Ross byl wypoczety, walka bylaby juz zakonczona. Ale poruszal sie zbyt wolno. Ennar nie czekal bezczynnie i po chwili Murdock znalazl sie w trudnej sytuacji. Reka lezacego wystrzelila ku niemu blyskawicznie i chwycila go za noge nieco powyzej kostki. Ross, pomny nauk, upadl bez oporu, starajac sie przynajmniej czesciowo przygniesc przeciwnika. Ennar, nieco zaskoczony tak latwym sukcesem zawahal sie na moment. Murdock wykorzystal to. Uwolnil noge i obrocil sie, starajac sie rabnac lokciem w nerki przeciwnika. Nie trafil czysto, ale przynajmniej umknal przed niedzwiedzim usciskiem, w jakim tamten staral sie go zamknac. Dzieki treningom w bazie wciaz mogl walczyc, ale zarazem uzmyslowil sobie, ze nie zdola wygrac. Jedyne, co osiagnie, to opoznienie wlasnej kleski. Palce przeciwnika siegnely ku jego oczom. Ross odruchowo zacisnal na nich zeby i jednoczesnie kopnal kolanem Ennara w brzuch. Poczul na twarzy goracy oddech i ostatnim wysilkiem wyszarpnal sie spod przywalajacego go ciala. Zdolal kleknac na jedno kolano. Ennar takze sie dzwignal - stal na czworaka, jak gotowe do skoku zwierze. Ross zaryzykowal cala stawke w ostatnim ataku. Splotl dlonie, uniosl najwyzej jak mogl i opuscil blyskawicznym ruchem na kark przeciwnika. Ennar opadl plasko na ziemie, a sekunde pozniej Ross osunal sie bez czucia na jego cialo. 16 Murdock lezal na plecach i wpatrywal sie w rozciagnieta skore, ktora stanowila dach namiotu. Cale jego cialo bylo jedna bolaca rana. Chwilowo calkowicie stracil zainteresowanie swym dalszym losem. Na razie liczyla sie terazniejszosc, a ta rysowala sie w czarnych barwach. Powiedzmy, ze nie ulegl Ennarowi - czy raczej osiagnal remis - ale tez nie blysnal niczym nadzwyczajnym, wiec wlasciwie poniosl kleske. Troche go wprawdzie zaskoczylo, ze wciaz zyje, ale zaraz doszedl do wniosku, ze to ze wzgledu na jego wartosc handlowa. W koncu obcy obiecali hojna zaplate. Nie najlepsza perspektywa.Jego rece byly zwiazane nad glowa i przymocowane do wbitego w ziemie pala. W podobny sposob unieruchomiono mu nogi. Mogl jedynie przekrecac glowe z boku na bok. Niewolnik, jeden z lowcow wzietych do niewoli przez migrujacych jezdzcow, karmil go kawalkami wedzonego miesa. -Ho, zlodzieju toporow! - Ross poczul, jak czubek ciezkiego buta laduje miedzy jego zebrami. Jeknal z bolu, co mialo byc tez protestem przeciw takiemu traktowaniu. W mdlym swietle dojrzal twarz Ennara i nie mogl sie powstrzymac przed grymasem usmiechu, widzac jego podbite oko i siniaki na szczece. -Ho, wielki wojowniku! - odpowiedzial, starajac sie, by brzmialo to maksymalnie pogardliwie. Dostrzegl reke Ennara uzbrojona w dlugi noz. -Uciac za dlugi jezyk dobra rzecz! - Ennar wykrzywil twarz w usmiechu, klekajac przy wiezniu. Ross poczul dreszcz przerazenia, stokroc bardziej nieprzyjemny od bolu. Ennar naprawde mogl to zrobic! Ale po chwili Murdock zobaczyl, ze mlodzieniec rozcina wiezy na jego rekach. A wiec Ennar nie przyszedl tu, by sie nad nim znecac. Rece mial wolne, ale calkowicie odretwiale. Dlatego lezal bez ruchu, podczas gdy Ennar uwolnil tez jego nogi. W gore! Gdyby nie pomocna dlon Ennara, Ross nie zdolalby stanac na nogach. Dlugo na nich nie ustal, padl jak dlugi na twarz, gdy tylko mlodzieniec go puscil. Ostatecznie Ennar wezwal dwoch niewolnikow, ktorzy wyciagneli Rossa z namiotu i doholowali do ogniska, przy ktorym toczyla sie jakas narada. Byla tak goraca, ze dyskutanci nader czesto chwytali za rekojesc topora lub noza podczas wykrzykiwania swych argumentow. Ross nie rozumial wprawdzie ich jezyka, ale szybko sie zorientowal, ze to on jest przedmiotem sporu i ze decydujacy glos bedzie nalezal do Foscara, ktory jeszcze nie poparl zadnej ze stron. Usiadl tam, gdzie pozostawili go niewolnicy, i zaczal rozcierac zdretwiale ramiona. Byl tak obolaly i tak zmeczony, ze nie dbal o rezultat debaty. Cieszyl sie, ze uwolniono go ze sprawiajacych bol wiezow. Nie mial nawet pojecia, jak dlugo trwala narada. W koncu Ennar podszedl do niego i powiedzial. -Twoj wodz - on dac wiele dobrych rzeczy za ciebie. Foscar wziac ciebie do twoj wodz. -Moj wodz nie tu - odpowiedzial Ross zmeczonym glosem, mimo iz wiedzial, ze protestowanie nic nie da. - Moj wodz czekac nad slona woda. On byc zly, gdy ja nie przyjsc. Foscar spotka jego gniew... Ennar rozesmial sie. -Ty uciec od twoj wodz. On zadowolony, gdy ty znow jego. Ty nie zadowolony - tak myslec ja. -Tak myslec i ja - zgodzil sie z rezygnacja Ross. Reszte nocy spedzil, lezac pomiedzy Ennarem a drugim czujnym straznikiem. Okazali sie oni na tyle laskawi, ze nie zwiazali go ponownie. Rano mogl wiec juz zjesc bez niczyjej pomocy. Odrywal kawaly pieczystego brudnymi rekoma. Wspanialy byl to posilek. Podroz jednak nie zapowiadala sie zbyt przyjemnie. Posadzono go na jednym z kudlatych konikow, z nogami zwiazanymi lina biegnaca pod brzuchem zwierzecia. Rowniez rece mial zwiazane, na szczescie w taki sposob, ze mogl uchwycic sie grzywy wierzchowca. Dzieki temu mial nadzieje, ze sie na nim utrzyma. Jego konia ciagnal na linie jadacy z przodu Tulka. Obok jechal Ennar, ktory rownie czesto patrzyl na wieznia, co na droge przed nimi. Skierowali sie na polnocny wschod w strone gor. Chociaz Ross me mial najlepszego wyczucia kierunku w terenie, byl gotow sie zalozyc, ze zmierzaja wprost do wioski, ktora swego czasu zniszczyli obcy. Postanowil sie dowiedziec, jak przebiegalo spotkanie ludzi ze statku z jezdzcami. -Jak wy spotkac drugi wodz? - spytal Ennara. Mlodzieniec odrzucil jeden ze swych warkoczy na plecy i utkwil oczy w twarzy Rossa. -Twoj wodz przyjsc do nasz oboz. Mowic Foscar - dwa, cztery spania temu. -Jak mowic Foscar? Mowa lowcow? Po raz pierwszy Ennar zawahal sie. Mruknal cos pod nosem i wreszcie wysapal: -Mowic Foscar, mowic my. My slyszec dobre slowa, nie slowa ludzi lasu. Mowic do nas dobrze. Ross byl zaintrygowany. W jaki sposob obcy pochodzacy z innego czasu mogl mowic jezykiem prymitywnego barbarzynskiego plemienia, ktore zylo w czasach odleglych o tysiaclecia? Czy obcy ze statku takze potrafili podrozowac w czasie? Czy mieli wlasne stacje transferowe? -Ten wodz - czy on jak ja? Ennar znow sie zawahal. -Jego szata jak twoja. -Ale czy on jak ja? - nalegal Ross. Sam nie wiedzial, do czego zmierza. Moze po prostu chcial przekonac tych tubylcow, ze jest kims innym niz czlowiek, ktory placi za jego glowe i ktoremu go sprzedaja? -Nie jak ty - odrzekl Tulka. - Ty jak ludzie lasu - wlosy, oczy. Dziwny wodz nie miec wlosow na glowie, oczy inne. -Ty tez widziec? - zapytal Ross. -Tak. Ja przyjechac do oboz. Oni przyjsc. Stanac na skalach i wolac Foscar. Zrobic magie z ogniem, poleciec do gory! - wskazal reka jeden z krzakow rosnacych opodal. - Oni wskazac mala, mala wlocznia... ogien z ziemi i spalic. My powiedziec, caly oboz, ze my nie dac czlowiek. Oni powiedziec duzo dobrych rzeczy, jesli my znalezc i dac czlowiek. -Oni nie moj lud - wtracil sie Ross. Wlosy, oczy, inne. Oni zli... -Ty jeniec. Niewolnik wodza. Ennar znalazl wytlumaczenie, ktore w pelni pasowalo do zwyczajow jego ludu. - Oni chciec swoj niewolnik - tak jest. -Moj lud bardzo potezny, duzo magii - nalegal Ross. - Wy wziac mnie do slona woda, oni zaplacic duzo, wiecej niz dziwny wodz. Obaj jezdzcy wygladali na rozbawionych. -Slona woda gdzie? - spytal Tulka. Ross wskazal na zachod. -Kilka span tam... -Kilka span! - powtorzyl gwaltownie Ennar. - My jechac wiele span, gdzie nie znac szlak... moze nic ludzi tam, moze nic slonej wody. Mowisz wszystkie rzeczy podwojnym jezykiem, zeby my nie wiezc ty do wodz. My nie isc ten szlak nawet jedno slonce... znalezc wodz, dostac dobre rzeczy. Dlaczego my robic trudne rzeczy? My moc robic latwe. Jakiz jeszcze argument mogl przeciwstawic Ross tej prostej logice? Zaklal cicho w poczuciu bezsilnosci. Ale juz dawno temu przekonal sie, ze uleganie slepej furii nie rozwiaze problemu, chyba ze taki wybuch mial na kims zrobic wrazenie. A do tego trzeba miec przewage, on zas nie mial nawet wolnych rak. Podrozowali przez otwarta przestrzen. Podczas ucieczki Ross i jego dwaj towarzysze musieli kryc sie po lasach, nadrabiajac drogi. Teraz zblizali sie do gor nieco z innego kierunku i Murdock, chociaz bardzo sie staral, nie widzial zadnych znajomych znakow rozpoznawczych w terenie. Gdyby jakims cudem zdolal sie uwolnic, musialby po prostu podazac na zachod w linii prostej i liczyc, ze trafi na rzeke. W poludnie staneli na popas przy kilku drzewach rosnacych nad niewielkim strumieniem. Slonce grzalo niezwykle mocno jak na te pore roku. Wyglodzone zima owady dawaly sie mocno we znaki, szczegolnie koniom i Rossowi, ktory nie mogl ich odganiac zwiazanymi rekoma. Wkrotce chodzily po calym jego ciele. Jezdzcy zdjeli Rossa z konia i przywiazali do drzewa, przy czym drugi koniec liny zarzucili mu na szyje. Rozniecili ognisko i zaczeli na nim przypiekac kawalki sarniny. Foscar chyba niespecjalnie sie spieszyl z wykonaniem zadania, gdyz po posilku wiekszosc jego ludzi zaczela leniwa sjeste, niektorzy nawet zapadli w sen. Kiedy Ross rozejrzal sie po otaczajacych go twarzach dostrzegl, ze Tulka i Ennar znikli. Byc moze udali sie naprzod, by powiadomic obcych o przybyciu plemienia. Wrocili dopiero poznym popoludniem, rownie niezauwazalnie, jak odeszli. Staneli przed Foscarem i zdali mu raport. Wkrotce Foscar podszedl do Rossa i rzekl: -Idziemy. Twoj wodz czeka... Ross uniosl glowe i ponownie zaprotestowal. -Nie moj wodz! Foscar wzruszyl ramionami. -On tak mowic. On dac dobre rzeczy, gdy ty wrocic pod jego reke. Wiec on twoj wodz! I znow Ross zostal wsadzony na konia i przywiazany do jego grzbietu. Ale tym razem plemie rozdzielilo sie na dwie grupy. On sam pojechal z Ennarem i Foscarem oraz dwoma innymi ludzmi, ktorzy stanowili ariergarde. Pozostali mezczyzni nie dosiedli koni tylko poprowadzili je w kierunku lasu. Ross w zamysleniu obserwowal ich cichy odwrot. Zdaje sie, ze Foscar nie ufal tym, z ktorymi robil interesy, i zabezpieczal sie na wszelki wypadek. Jednak Murdock nie mial pojecia, czy ten brak zaufania - ktory zreszta mogl byc tylko zwyczajna ostroznoscia Foscara - okaze sie korzystny dla niego. Mala grupka jadac stepa zblizyla sie do laczki pod lasem. Po raz pierwszy Ross wiedzial dokladnie, gdzie jest. Byli u wrot ukrytej doliny, mniej wiecej mile od waskiego przesmyku, powyzej ktorego lezal miedzy skalami, szpiegujac wioske, i gdzie zostal pojmany. Wtedy dotarl tu od polnocy, idac gora parowu. Kon Rossa ruszyl nieco gwaltowniej, gdy Foscar ponaglil swego wierzchowca u wejscia do przesmyku. Galopowal ku miejscu, gdzie czekali obcy. Murdock czul, ze zdola opanowac strach przed Czerwonymi, nie bal sie tez jezdzcow Foscara, ale na mysl o zetknieciu z obcymi ogarnial go lek, przerazliwy lek. Wiedzial bowiem, co moze go spotkac z rak ludzi, chocby najgorszych, ale nie mial pojecia, co zrobia z nim te istoty? Foscar zatrzymal sie, zsiadl z wierzchowca i usiadl naprzeciw obcych. Ross naliczyl ich czterech. Chyba rozmawiali. Nie byl pewien, bo wciaz spora odleglosc dzielila konnych od postaci w niebieskich uniformach. Minely dlugie minuty, nim wreszcie Foscar uniosl reke i gestem przyzwal swych ludzi, by zblizyli sie wraz z Rossem. Ennar ponaglil konia uderzeniem piet i wyrwal do przodu, wyprzedzajac i nieco wierzchowca Rossa. Pozostali dwaj jezdzcy zblizyli sie w wolniejszym tempie. Murdock dostrzegl, ze obaj sa uzbrojeni we wlocznie, ktore teraz przesuneli do przodu. Przebyli juz trzy czwarte odleglosci dzielacej ich od Foscara. Ross widzial wyraznie pozbawione wlosow glowy obcych, ktorzy patrzyli w jego kierunku. I wtedy nastapil niespodziewany atak. Jeden z przybyszy uniosl bron, przypominajaca nieco karabin maszynowy, tyle ze o nieco dluzszej rekojesci. Ross wrzasnal ostrzegawczo, ale Foscar byl uzbrojony tylko w topor i noz. W dodatku do konca nie rozumial, co mu zagraza. Nagle osunal sie na ziemie, i nie poruszyl sie wiecej. Tylko jego kon drgnal niespokojnie, jakby targniety naglym uczuciem strachu. Powstala cisze przecial drugi krzyk - krzyk Ennara. Mlodzieniec sciagnal wodze swego galopujacego konia tak gwaltownie, ze ten niemal przysiadl na tylnych nogach. Zakrecil blyskawicznie i pomknal w kierunku lasu. Tuz obok Rossa przeleciala wlocznia! Otarla sie o jego ramie. Nie mogl jednak kontrolowac konia, totez ten skrecil i pognal w las za swym poprzednikiem, co zmylilo drugiego z rzucajacych. Obaj straznicy rowniez skierowali konie w slad za uciekajacym Ennarem. Ross przywarl do grzywy swego wierzchowca. Najwiekszym przerazeniem przejmowala go mysl, ze moze zsunac sie z grzbietu zwierzecia. Poniewaz nogi mial przywiazane, bylby wleczony po ziemi i narazony na smiertelne niebezpieczenstwo. Trzymal wiec grzywe kurczowo i pochylil glowe. Gdyby zdolal pochwycic line przywiazana do pyska swego konia, mialby jakas szanse, by kontrolowac jego bieg. Ale w obecnej sytuacji mogl tylko trzymac sie z calych sil i miec nadzieje, ze nie spadnie. Nagle kilka jardow z przodu z ziemi trysnal w gore jaskrawy plomien podobny do tego, ktory pochlonal wioske Czerwonych. Kon Rossa oszalal. Pojawily sie nastepne wykwity ognia. Przerazony wierzchowiec reagowal za kazdym razem zmiana kierunku ucieczki. Ross zorientowal sie, ze obcy chca go w ten sposob odciac od bezpiecznego lasu. Nie mial tylko pojecia, dlaczego go po prostu nie zastrzela, tak jak Foscara. W powietrzu zrobilo sie gesto od dymu, ktory odgradzal Rossa od lasu. Ale wiatr przesuwal ciemne kleby w kierunku obcych. Gdyby tak podobna sciana dymu pojawila sie z drugiej strony! Na razie jednak kon zawracal ku obcym. Ross slyszal ich krzyki posrod bialych klebow. I wtedy jego wierzchowiec popelnil blad. Przebiegl zbyt blisko ognistego jezyka, ktory osmalil mu noge i lewy bok. Zwierze zarzalo z bolu i rzucilo sie gwaltownym susem pomiedzy dwa plomienie, oddalajac sie od ludzi ze statku. Ross zakaslal, niemal duszac sie w gestym dymie. Oczy mu lzawily, czul zapach palacych sie wlosow. Ale po chwili sploszony kon wyniosl go z kregu ognia i znowu byl na otwartej przestrzeni. Wierzchowiec gnal dalej z ta sama predkoscia. Z lewej strony pojawil sie inny kon. Pod wprawna reka jednego z niedawnych gospodarzy Rossa z latwoscia dopasowal swoj ped do pedu jego konia, a potem, biegnac rownolegle, zaczal stopniowo zwalniac. Cwal przeszedl stopniowo w galop, a wtedy jezdziec dokonal zadziwiajacej dla Rossa sztuki, pochylajac sie w siodle i w biegu chwytajac z ziemi line jego wierzchowca. Wkrotce tez zaczal hamowac zbiega. Ross byl roztrzesiony i wciaz zanosil sie kaszlem. Ledwie utrzymywal sie na konskim grzbiecie, ale kurczowo trzymal sie grzywy. Galop zwolnil do stepa, az wreszcie oba pokryte biala piana konie zatrzymaly sie. Wydawalo sie, ze jezdziec zupelnie zapomnial o obecnosci Rossa. Patrzyl do tylu ku gestej scianie dymu i zmarszczyl brwi, obserwujac szybkie rozprzestrzenianie sie ognia. Zamruczal cos pod nosem i pociagnal konia Murdocka w kierunku, z ktorego Ennar przyprowadzil go wczesniej. Ross staral sie zebrac mysli. Niespodziewana smierc wodza mogla kosztowac go zycie, jesli szczep bedzie chcial sie mscic. Z drugiej strony, mogl probowac ich przekonac, ze naprawde nalezy do innego plemienia i ze sojusz z jego ludem to najlepsze, co moga zrobic, by wystapic przeciwko wspolnemu wrogowi. Trudno bylo cos zaplanowac, a przeciez wiedzial, ze jesli cokolwiek moze go uratowac, to tylko spryt. Spotkanie, ktore zakonczylo sie smiercia Foscara, podarowalo mu tylko kilka chwil. Wciaz byl wiezniem, chociaz przynajmniej nalezal do jezdzcow, a nie do obcych. Byc moze dla obcych ci dzicy nie byli wiecej warci niz zwierzeta. Ross nawet nie probowal rozmawiac ze swym obecnym straznikiem, ktory wiodl go wprost na zachod. Zatrzymali sie przy tym samym strumyku, przy ktorym obozowali w poludnie. Jezdziec przywiazal konie, a potem poluzowal line, ktora przywiazany byl Murdock do konskiego grzbietu i bezceremonialnie pchnal go na ziemie. Ross uniosl sie nieco na lokciu i zobaczyl szeroka oparzeline biegnaca wzdluz lewego boku zwierzecia. Mezczyzna przylozyl do skory konia kilka garsci chlodnego, wilgotnego blota i rozsmarowal je dokladnie w poparzonych miejscach. Zerknal jeszcze tylko, czy oba wierzchowce maja wokol wystarczajaco trawy, a potem pochylil sie nad Rossem. Bez slowa pchnal go na ziemie i przyjrzal sie uwaznie jego lewej nodze. Ross rozumial, o co chodzi straznikowi. Jego udo, wedle wszelkich praw natury, powinno byc takze spalone przez ogien, a jednak nie czul bolu. Teraz, gdy jezdziec ogladal jego noge, sam mogl stwierdzic, ze na dziwnej tkaninie nie ma najmniejszego sladu ognia. Przypomnial sobie, jak obcy przeszedl przez ogien w wiosce. Skoro tajemnicza tkanina chronila przed zamrozeniem posrod lodow, dlaczego nie miala chronic takze przed zarem. Jednak brak oparzen na ciele Rossa najwyrazniej zaskoczyl straznika. Odszedl od Murdocka szybkim krokiem i usiadl w sporej od niego odleglosci, jakby sie czegos obawial. Nie czekali dlugo. Jezdzcy, ktorzy tworzyli grupe Foscara, jeden po drugim przybywali nad strumien. Jako ostatni nadjechali Ennar i Tulka z cialem wodza. Ich twarze byly wysmarowane pylem. Gdy pozostali ujrzeli cialo, takze pokryli twarze pylem, recytujac przy tym jakies formulki. Potem podchodzili kolejno i dotykali prawej reki martwego. Ennar zsiadl z konia i przez dluga chwile stal bez ruchu z opuszczona glowa. Potem spojrzal wprost na Rossa i podszedl do niego szybkim krokiem. Jego oczy mialy bezlitosny wyraz, gdy pochylil sie nad jencem i przemowil, wymawiajac powoli i wyraznie kazde slowo, aby Murdock mogl dokladnie zrozumiec jego przerazajaca obietnice: -Foscar na pogrzebowy stos. I wziac niewolnik, aby mu sluzyc poza niebem, aby przybiegac na jego wezwanie i drzec na jego gniew. Psie, ty za Foscarem poza niebo. A on bedzie deptac twoj kark na wieki. Ja, Ennar, tak przysiegac! Foscar do nieba jak wodz. A ty, pies, lezec u jego stop! Nie tknal go, ale Ross byl pewien, ze zamierza spelnic swoja obietnice. 17 Przygotowania do pogrzebu Foscara trwaly do rana. Przez cala noc rosl stos, budowany z wiazek drewna znoszonych ze wszystkich zakatkow lasu. Wreszcie gorowal nad calym obozem. Ciagle zawodzenie siedzacych w namiotach kobiet bylo tak przejmujace, ze moglo doprowadzic do szalenstwa.Ross, choc byl trzymany pod straza, mogl obserwowac przygotowania. Zorientowal sie, ze Ennar, jako najblizszy krewny zmarlego, poprowadzi ceremonie pogrzebowa. Najlepszy ogier w stadzie, piekny deresz, mial byc zlozony - obok Foscara - jako ofiara. Wlasnie go przyprowadzono i przywiazano u stop stosu. Podobny los mial spotkac dwa ogary Foscara. Sam Foscar, odziany w czerwony plaszcz i z bronia u boku, byl juz przygotowany do ceremonii. Obok zmarlego podskakiwal w natchnionym tancu szczepowy czarownik, potrzasajac grzechotkami i zawodzac glosem przypominajacym skrzeczenie kruka. Rossowi trudno bylo uwierzyc, ze to dzieje sie naprawde i ze wlasnie on ma byc jednym z glownych aktorow w tym przedstawieniu. Wreszcie jednak, mimo iz wiedzial, ze ta koszmarna noc jest jego ostatnia, zapadl w sen. Obudzil sie oszolomiony, czujac, jak czyjas silna dlon trzyma go za wlosy i unosi w gore jego glowe. -Ty spac? Ty nie bac sie, psie Foscara? Ross zamrugal jeszcze nie do konca rozbudzony. Bac sie? Jasne, ze sie bal. Bal sie, jak nigdy wczesniej. Ale w chwilach zagrozenia zawsze spychal strach do podswiadomosci, nigdy mu sie nie poddawal. Nie podda sie i teraz... przynajmniej mial taka nadzieje. -Nie boje sie! - rzucil Ennarowi prosto w twarz. Nie bedzie sie bal. -Zobaczymy, co mowic, gdy ukasi ogien - odparl tamten, ale widac bylo, ze odwaga Rossa zrobila na nim wrazenie. Gdy ukasi ogien - brzmialo w uszach Murdocka. Cos chodzilo mu po glowie z zwiazku z tym ogniem. Wciaz drzemala w nim resztka nadziei. To przeciez niemozliwe - znow jasna mysl - zeby czlowiek porzucil wszelka nadzieje, dopoki jeszcze oddycha. Zawsze trzeba wierzyc do ostatniej sekundy, ze zdarzy sie cos, co odwroci los. Mezczyzni przywiedli ofiarnego ogiera do stosu, ktorego zwienczeniem byly teraz zwloki Foscara. Kon stal spokojnie, dopoki na jego kark nie spadl ciezki topor, a wowczas upadl niemal bez dzwieku. Takze psy zostaly zabite i zlozone u stop swego pana. Ale Ross nie mial zakonczyc zycia w tak prosty sposob. Wokol niego juz zaczynal swoj taniec czarownik - obrzydliwa figura w masce potwora, z pasem oplecionym zaschlymi wezowymi skorami. Potrzasajac grzechotka, zawodzil jak glodny kot, a tymczasem inni popychali Murdocka ku ofiarnemu stosowi. Ogien, bylo cos z tym ogniem... Gdyby tylko mogl sobie przypomniec! Ross niemal upadl, potknawszy sie o jedna z nog martwego konia, ktorego wlasnie wleczono na stos. I nagle przypomnial sobie ten ogien na lace, ktory poparzyl wierzchowca, ale nie tknal jezdzca. Wprawdzie dlonie i glowe ma odkryta, ale reszte ciala chroni ognioodporna tkanina obcych! Czy zdola to przezyc? Szansa byla niewielka. Juz wprowadzono go na stos, i to z wciaz zwiazanymi rekoma. Ennar pochylil sie i spetawszy Rossowi nogi, przymocowal je do jednego z wiekszych bali. Tak zwiazanego zostawili go. Plemie zebralo sie w kregu wokol ofiarnego stosu, zachowujac bezpieczna odleglosc. Ennar i pieciu innych mezczyzn zblizylo sie z roznych stron z pochodniami w dloniach. Ross obserwowal w milczeniu, jak podpalaja stos. Suche galezie zajely sie blyskawicznie Po chwili jezyk ognia lizal juz jego stopy. Ross wstrzymal oddech, przygotowujac sie na bol. Nad jego nogami zaczal unosic sie dym. Szata nie izolowala calkowicie od zaru, ale juz wiedzial, ze zdola stac spokojnie wystarczajaco dlugo. Ogien strawil wiezy na jego stopach, a on nie czul na nogach wiekszego goraca, niz gdyby byly wystawione na promienie letniego slonca. Zwilzyl usta jezykiem. Sprawa z rekoma i twarza przedstawiala sie znacznie gorzej. Pochylil sie i zblizyl dlonie do ognia. Ze stoickim spokojem znosil bol, czekajac, az plomien przyniesie mu wolnosc. Chwile pozniej, gdy plomienie skoczyly w gore, tak ze zdawal sie otoczony czerwonymi jezorami jak powiewajacymi na wietrze sztandarami, przeskoczyl przez nie, starajac sie oslonic glowe i dlonie. Stanal na obrzezu stosu i spojrzal na stojacych wokol ludzi. Uslyszal przerazliwe krzyki - prawdopodobnie przerazenia - lecz ktos odwazyl sie rzucic plonaca pochodnie, ktora ugodzila go w udo. Poczul co prawda impet uderzenia, ale plomien nie pozostawil najmniejszego sladu na gladkiej tkaninie. -Aaaa! Czarownik doskoczyl do niego, potrzasajac wsciekle grzechotkami. Ross odepchnal go energicznie zwalajac z nog, a potem pochylil sie i podniosl pochodnie, ktora w niego rzucano. Zamachal nia nad glowa chociaz kazdy ruch byl tortura dla jego poparzonych rak, az zaplonela ogniem raz jeszcze. Trzymajac glownie przed soba niczym bron, zszedl ze stosu, kierujac sie wprost na najblizszego mezczyzne i stojaca u jego boku kobiete. Pochodnia byla slaba bronia w porownaniu z wloczniami i toporami, ale Rossowi bylo wszystko jedno. Musial zaryzykowac. I nawet nie zdawal sobie sprawy, jakie przerazenie wzbudzal teraz w dzikich. Czlowiek, ktory przeszedl przez ogien, ktoremu plomienie nie uczynily najmniejszej krzywdy i ktory teraz siegal po ten sam ogien i zmienial go w swa bron, to nie byl czlowiek, lecz demon! Szpaler ludzki zakolysal sie i pekl. Kobiety podniosly histeryczny wrzask i uciekly w poplochu. Mezczyzni tez krzyczeli gromkimi glosami, cofajac sie. Ale zaden z nich nie odwazyl sie rzucic wloczni ani uniesc topora. Ross przeszedl pomiedzy nimi nie ogladajac sie ani w prawo, ani w lewo. Ruszyl w strone plonacego rownolegle z pogrzebowym stosem namiotu Foscara i przeszedl przez sam srodek takze tego ognia. Ryzykowal tym samym dalsze obrazenia, ale rowniez zapewnil sobie calkowite bezpieczenstwo. Wszyscy uciekli w poplochu, gdy mijal ostatnia linie namiotow, za ktorymi zaczynal sie otwarty step. Konie - przeprowadzone na te strone-obozu, aby nie wpadly w panike na widok plonacego ofiarnego stosu - teraz, gdy zblizal sie z pochodnia, zaczely ruszac sie nerwowo. Ross jeszcze raz zakrecil pochodnia nad glowa, aby sploszyc konie; a potem cisnal ja na sucha trawe pomiedzy namioty a stado. ()gien natychmiast wybuchl gwaltowna pozoga. Teraz nawet gdyby chcieli go scigac, nie bedzie im latwo. Murdock szedl rownym krokiem, nie ogladajac sie za siebie. Dlonie mial poparzone, wlosy i brwi osmalone, a w poprzek szczeki biegla paskudna oparzelina. Ale byl wolny i nie sadzil, by ktorykolwiek z ludzi Foscara odwazyl sie go scigac. Gdzies przed nim byla rzeka i ta rzeka plynela do morza. Ross szedl wiec ku niej, a za nim pozostaly kleby czarnego dymu, ktore przyslanialy niebo. Kilka nastepnych dni ucieklo z jego pamieci - pamietal tylko bol poparzonych rak i to, ze szedl i szedl wciaz naprzod gnany jakas wewnetrzna sila. Pamietal tez, ze opadl na kolana przed strumieniem i zanurzyl w nim dlonie, co przynioslo ogromna ulge i ze jego spieczone goraczka wargi chwytaly chlodna wode. Zdawalo mu sie, ze kroczy przez swiat ze snu, swiat, w ktorym nie bylo formy ani czasu, tylko nierealne widziadla i otaczajaca wszystko mgla. Mgla ta rozpraszala sie na krotkie okresy i wowczas rozpoznawal otoczenie, a czasem nawet przypominal sobie, co pozostalo za nim. Dzieki tym krotkim przeblyskom swiadomosci mogl utrzymywac wlasciwy kierunek. Ale to, co dzialo sie pomiedzy owymi przeblyskami na zawsze mialo pozostac dla niego tajemnica. Dotarl nad rzeke i niemal od razu, gdy znalazl sie nad jej brzegiem, prawie wszedl na lowiacego ryby niedzwiedzia. Potezna bestia stanela na dwoch nogach i zaryczala donosnie, a Ross przeszedl obok, nie zwracajac na nia najmniejszej uwagi. Nie zostal nawet zaatakowany przez oszolomione zwierze. Czasem spal, kiedy robilo sie ciemno, a czasem maszerowal noca w swietle ksiezyca. Czasami jego stopa zle stapnela i wtedy nagly bol, ktory wskutek tego wstrzasu przeszywal poparzone dlonie, budzil go na chwile z letargu. Kiedys uslyszal spiew... i zorientowal sie, ze to on spiewa donosnym glosem melodie, ktora bedzie popularna za kilka tysiecy lat w miejscu, przez ktore teraz wedrowal. Ale zawsze wiedzial, ze musi isc i ze nurt rzeki jest jego przewodnikiem ku celowi, jakim bylo morze. Po kilku dniach okresy swiadomosci stawaly sie coraz dluzsze i nastepowaly coraz czesciej jeden po drugim. Pod przybrzeznymi kamieniami znajdowal jakies zwierzaki w skorupach, ktore zjadal chciwie. Raz mial prawdziwa uczte, gdy udalo mu sie zabic dragiem zajaca. Wysysal ptasie jajka z ukrytych pomiedzy trzcinami gniazd. To wystarczalo, by moc isc dalej, chociaz gdyby ktos spojrzal teraz w jego twarz, tylko po blasku szarych oczu moglby poznac, ze ma do czynienia z zywym czlowiekiem. Ross nawet nie wiedzial, kiedy sie zorientowal, ze znow jest scigany. Po prostu w pewnym momencie, do jego umyslu zaczely docierac dziwne impulsy, ktore roznily sie znacznie od tworzonych w goraczce poprzednich halucynacji. Cos wewnatrz jego jazni probowalo go zatrzymac, skierowac w inna strone. Cos mowilo mu coraz wyrazniej, ze musi wrocic, ze w gorach musi kogos spotkac, ze ktos lub cos czeka na niego w miejscu, od ktorego ucieka. Ale Ross kontynuowal marsz. Obawial sie jedynie spac. Kiedys bowiem, gdy zapadl w sen, obudzil sie w marszu, idac w przeciwnym kierunku, tak jakby nieznana sila atakujaca jego umysl potrafila przejac kontrole nad cialem, kiedy zmeczona wola zejdzie ze strazy. Odpoczywal wiec w marszu. Jednak dziwne pragnienie wciaz atakowalo jego wole, starajac sie odebrac jej kontrole nad cialem. Ross byl pewien, ze to obcy chca przejac nad nim kontrole. Nie probowal jednak zgadywac, dlaczego to robia. Poniewaz twarde dotad brzegi rzeki zaczely ustepowac bagiennym rozlewiskom, szedl teraz przez moczary. Raz po raz przedzieral sie przez nadrzeczne trzciny, co zawsze wywolywalo glosne protesty krazacych nad jego glowa ptakow, a drobne rzeczne zwierzatka z zaciekawieniem wychylaly lebki, aby przyjrzec sie dziwnej dwunoznej istocie. Pragnienie powrotu wciaz w nim bylo. Dlaczego obcy chca, by wrocil? Dlaczego nie podazaja za nim? Moze obawiaja sie oddalac zbytnio od punktu transferowego? Ich niewidzialna sila oddzialywania wcale nie slabla, w miare jak oddalal sie od doliny. Ross nie rozumial ani ich motywow, ani metod, jakie stosowali, ale byl zdecydowany, ze im nie ulegnie. Bagna wydawaly sie bezkresne. Znalazl jakas wyspe i przywiazal sie pasem do pojedynczej rosnacej tam wierzby. Wiedzial, ze musi sie wyspac, bo inaczej nie uda mu sie przetrwac kilku nastepnych dni. I zasnal, a obudzil go chlod i wilgoc, i przerazenie. Woda siegala mu juz do ramienia. Zdal sobie sprawe, ze odwiazal sie przez sen i tylko dzieki temu, ze byl na wyspie i musial wejsc do wody, w pore odzyskal swiadomosc. Powrocil do drzewa i przywiazal sie do galezi na tyle solidnie, iz byl pewien, ze nie zdola rozplatac wezlow w ciemnosci. Jakoz z glebokiego snu obudzily go dopiero krzyki ptactwa o poranku. Wciaz byl przywiazany. Rozwiazujac sie, Ross przyjrzal sie swej szacie. Czy to ona moze byc lacznikiem, dzieki ktoremu obcy maja dostep do jego umyslu? Czy jesli sie rozbierze i zostawi szate, bedzie bezpieczniejszy? Probowal rozpiac ja na pasku biegnacym na ukos przez piers, ule mechanizm nie chcial sie poddac lekkim pociagnieciom, na jakie mogly sie zdobyc jego poranione rece. Nie zdolal tez rozedrzec tkaniny. Zrezygnowal wiec i kontynuowal marsz, wciaz odziany w szate nie z tego swiata. Krajobraz wokol niego znow zaczal sie zmieniac. Rzeka rozdzielala sie tu na tuziny malych strumyczkow. Ross stanal na niewielkim wzgorzu i rozejrzal sie uwaznie. Poczul radosc i ulge. Takie miejsce bylo na mapie, ktora wielokrotnie studiowali z Ashe'em. A wiec znalazl sie blisko morza. Poczul na twarzy podmuch slonego morskiego wiatru. Ciezkie olowiane chmury przyslonily slonce i nad wiosennym jeszcze przed chwila krajobrazem znow pojawil sie cien odchodzacej zimy. Uslyszawszy odlegle krzyki ptakow, Ross ruszyl ciezko w tamtym kierunku. Mijal niewielkie bajora i splatane trzcinowe zarosla. W jakims gniezdzie znalazl kilka jajek. Zaczal je chciwie wysysac, nie zwracajac uwagi na nieprzyjemny odor ryb. Popil jajka stechla woda z pobliskiego bajorka. Nagle znieruchomial, uslyszawszy dzwiek, ktory w pierwszej chwili wydal mu sie grzmotem. Ale choc niebo zasnuly ciezkie chmury, nie widzial na nim ani sladu blyskawicy. Wsluchujac sie w powtarzajace sie dzwieki, nagle zdal sobie sprawe, ze to, co slyszy, to odglos fal rozbijajacych sie o brzeg! Byl naprawde blisko morza! Zmusil cialo do biegu i podazyl w tamtym kierunku, choc wciaz musial wkladac wiele wysilku, by trzymac na wodzy sile, ktora ciagnela go wstecz. Wydostal sie z moczarow. Zaczynalo sie piaszczyste podloze. Przed soba zas widzial czarne skaly, ktore otaczala biala piana przyboju! Ross pobiegl wprost ku nim i zatrzymal sie dopiero, gdy stanal po kolana w klebiacej sie i falujacej morskiej wodzie. Uklakl, pozwalajac, by slona woda znow rozbudzila bol w kazdej z ran na jego ciele, a potem pochylil sie i zaczal ja pic. Woda byla zimna i slona. Morska woda. Dotarl nad morze! Dokonal tego! Ross cofnal sie i usiadl na piasku. Rozejrzal sie wokol. Dostrzegl, ze miejsce, w ktorym sie znajduje, jest trojkatem ziemi. Jego wierzcholki stanowily dwie niewielkie odnogi rzeki - teraz o nieco wyzszym poziomie wody po wiosennej powodzi. Zreszta woda, ktora niosly, byla wlasnie wpychana z powrotem na lad przez przyplyw. Bylo tu mnostwo chrustu na ognisko, ale nie mial jak go rozpalic, utracil bowiem hubke i krzesiwo. Trudno. Wazne, ze dotarl nad morze, i to wbrew wszelkiemu prawdopodobienstwu. Polozyl sie wygodnie na plecach. Jego pewnosc siebie wzrosla na tyle, ze odwazyl sie pomyslec o przyszlosci. Wzrokiem leniwie sledzil mewy zataczajace niezliczone kregi w swym powietrznym tancu. Przez moment zapragnal tylko jednego - nie ruszac sie z tego miejsca i odpoczac... Ale nie poddal sie pierwszemu odruchowi zmeczonego ciala. Byl glodny i zmarzniety, zanosilo sie na burze - wiedzial, ze musi rozpalic ogien! Zwlaszcza ze ogien mogl byc takze sygnalem dla okretu podwodnego. Nie wiedzac, co go do tego gnalo, bo ten fragment wybrzeza byl rownie dobry jak kazdy inny, Ross wstal i zaczal myszkowac miedzy czarnymi przybrzeznymi skalami. Wkrotce juz wiedzial, czego szukal. W chroniacym przed wiatrem zalomie skalnym natrafil na krag osmolonych kamieni, pomiedzy ktorymi znajdowaly sie resztki zweglonego drewna. Wokol walalo sie sporo pustych muszli. Z pewnoscia byla to pozostalosc obozowiska! Ross pochylil sie nad pogorzeliskiem i wlozyl dlon w czarny krag. Ku swemu zdumieniu poczul cieplo! Rozgrzebal kawalki spalonego drewna i dmuchnal w to, co zdawalo sie tylko bezuzytecznym popiolem. I ujrzal kilka iskierek! To bylo niewiarygodne szczescie. Zebral blyskawicznie pare galazek z pozostalych tu zapasow i ulozyl je na zarzacych sie wegielkach. Kilka dmuchniec, w ktore wlozyl cale serce, i udalo sie. Plomien objal pierwsza galazke. Teraz trzeba byc bardzo ostroznym, a on mial poranione i sztywne palce. Ale uczyl sie cierpliwosci w naprawde dobrej szkole, totez powoli, patyczek po patyczku, zdolal wreszcie rozniecic prawdziwy ogien. Dopiero wtedy oparl sie z wysilkiem o skale i przygladal mu sie z ulga. Teraz dostrzegl, jak dobrze ktos wybral to miejsce - skaly oslanialy plomien przed podmuchami wiatru. Co ciekawe, od strony ladu tworzyly cos w rodzaju okapu. A wiec przygotowujacy to obozowisko wiedzial, ze ogien nie bedzie widoczny od tamtej strony, natomiast od strony morza, zwlaszcza w nocy, powinno byc go widac calkiem dobrze. Miejsce wygladalo na wymarzone, jesli ktos chcial dawac sygnaly - ale kto i komu? Rece Rossa zadrzaly lekko. Przychodzil mu na mysl tylko jeden odbiorca i jeden nadawca. A wiec McNeil, a moze i Ashe, mimo wszystko przezyli katastrofe. Dotarli w to miejsce i opuscili je nie dalej niz dzisiejszego ranka, sadzac po zarze, jaki znalazl. Nadali sygnal. Zostali zabrani na poklad i teraz zapewne zmierzaja ku Ameryce Polnocnej. Czyli nie przyplyna po niego. Podobnie jak on byl przekonany o ich smierci, gdy znalazl w wodzie rzemien McNeila, tak i oni musieli myslec, ze zakonczyl zywot w rzece. Spoznil sie zaledwie o kilka godzin!!! Ross z rezygnacja otoczyl kolana rekoma i oparl o nie glowe. Nie bylo absolutnie zadnej mozliwosci, by sam dotarl do bazy... nie tym razem. Dziela go od niej tysiace mil. Tak dalece pograzyl sie w rozpaczy, iz nie od razu dostrzegl, ze stala presja wywierana na jego umysl gdzies znikla. Dotarlo to do niego, gdy dokladal drew do ognia. Czyzby ci, ktorzy na niego polowali, wreszcie sie poddali? I tak przegral wyscig z czasem, wiec bylo mu to obojetne. Jakie to ma teraz znaczenie? Drewna na opal nie mial za duzo. Uznal, ze to tez nie ma znaczenia. Jednak wstal, by zebrac go wiecej, nim nadejdzie burza. Niby dlaczego ma siedziec przy tej bezuzytecznej latarni morskiej? A jednak wiedzial, ze nie moze jej porzucic. Sciagnal do swej kryjowki tyle drewna, ze az sam sie rozesmial na widok barykady, ktora wzniosl. -Moga oblegac! - Po raz pierwszy od wielu, wielu dni przemowil na glos. - Moga mnie tu nawet oblegac... Dorzucil ostatnia klode, a potem znow pochylil sie nad ogniem. Na wybrzezu sa przeciez rybackie wioski. Odpocznie tu, a jutro pojdzie na poludnie i znajdzie jedna z nich. Na te ziemie zaczna przybywac handlarze, zwlaszcza teraz, gdy znikna napastnicy prowokowani przez Czerwonych. Zdola sie z nimi skontaktowac... Jednak ten delikatny plomyczek nadziei zgasl tak szybko, jak sie pojawil. Byc handlarzem z ludu pucharu jako agent w projekcie to jedno, ale przezyc w tej roli cale zycie? Ross stanal przy ogniu i patrzyl na morze, jakby oczekiwal znaku, ktorego juz nigdy nie mial zobaczyc. I nagle zostal zaatakowany tak gwaltownie, jakby w plecy wbila mu sie rzucona z impetem wlocznia. Nie byl to jednak cios fizyczny, lecz rozdzierajacy umysl bol wewnatrz czaszki, ktory calkowicie sparalizowal cialo. Ross czul, ze za jego plecami czai sie smiertelne niebezpieczenstwo. 18 Ross walczyl z calych sil, by przelamac ten paraliz, by chociaz odwrocic glowe i spojrzec na to, co do niego pelzlo. Nigdy dotad nie czul czegos podobnego, to moglo pochodzic tylko z obcego zrodla. Walka toczyla sie wewnatrz jego umyslu, walka woli przeciwko woli. I ten sam bunt przeciwko wszelkiej wladzy, ktory byl glownym motorem jego postepkow i ktory ostatecznie wciagnal go w orbite projektu, teraz bedzie glowna bronia Rossa w owej walce.Zamierzal odwrocic glowe i zobaczyc, kto tam stoi. I zrobi to! Centymetr po centymetrze glowa Rossa zaczela sie obracac, chociaz po calym jego ciele splywal pot, a kazdy oddech wiazal sie z wielkim wysilkiem. Zlowil katem oka plaze poza skalami i widzial tam tylko piasek. Mewy tez znikly, jakby byly tylko zludzeniem. Albo jakby zostaly usuniete przez napastnika, ktory nie chcial, by cokolwiek go rozpraszalo... Obrociwszy glowe, Ross postanowil obrocic cale cialo. Najpierw lewa reka, powoli, jakby dzwigala jakis potworny ciezar. Zacisnal ja na skale i poczul okropny bol poparzonej skory. A jednak cieszyl go ten bol, bo byl silniejszy niz nacisk, ktory wywierano na jego umysl. Totez celowo przesunal dlonia po ostrym kamieniu, koncentrujac wole na cierpieniu fizycznym, i chociaz niemal omdlewal z bolu, poczul, ze moc atakujaca jego umysl slabnie. Wreszcie Ross obrocil sie niezgrabnym ruchem. Plaza byla pusta, jesli nie liczyc kilku przyniesionych przez rzeke kawalkow drewna, glazow i innych rzeczy, ktore widzial juz wczesniej. A mimo to wiedzial, ze cos tam przyczailo sie do ataku. Odkrywszy, ze ma przynajmniej defensywna bron w postaci bolu, zdecydowal, ze nie wezma go bez walki. Nagle poczul, ze napierajaca nan sila slabnie wyraznie, jakby przeciwnik zostal zaskoczony albo ta prosta czynnoscia jakiej Ross dokonal przed chwila, albo tez jego determinacja. Ross przesunal sie naprzod zdecydowanym krokiem, wciaz trac zraniona reka o skale dla podtrzymania impulsu. Zlapal drewniana klode i wlozyl jej koniec do ogniska. Raz juz uzyl ognia, aby ocalic zycie i byl zdecydowany zrobic to ponownie, chociaz jakas jego czesc az sie skulila na sama mysl o tym. Trzymajac plonace polano na wysokosci piersi, Ross rozgladal sie wokol, poszukujac najmniejszego sladu przeciwnika. Nie widzial wiele, gdyz zapadal juz zmierzch. A huk przyboju mogl zagluszyc odglosy nawet calej maszerujacej armii. -Chodz i wez mnie! Zamachal plonaca galezia nad glowa i cisnal ja na piaszczyste wydmy. Zanim uderzyla o ziemie pomiedzy korzeniami jakiegos przewroconego drzewa, trzymal w dloni kolejna pochodnie. Czekal w napieciu. Grozne ostrze czyjejs woli, ktore przed chwila ugodzilo go tak mocno, teraz znikalo powoli, cofajac sie jak morze podczas odplywu. Ale jakos nie mogl uwierzyc, ze ten skromny pokaz odwagi na tyle oszolomil jego niewidzialnego przeciwnika, iz zrezygnowal z walki. Raczej wygladalo to, ze wrog przyczail sie niczym zapasnik szykujacy sie do smiercionosnego chwytu. Przeto wciaz trzymal w reku plonaca pochodnie. Miala to byc druga linia jego obrony i chociaz wolalby nie byc do tego zmuszony, zamierzal zrealizowac swoj plan, jesli pierwsza bron zawiedzie. A ta byla jego poraniona reka, ktora wciaz przyciskal do skaly. Tam, gdzie upadla pierwsza pochodnia, stary zeschniety pien zajal sie zywym ogniem, oswietlajac najblizsza okolice. Ross byl z tego niezwykle zadowolony, bo niebo zakryly ciemne burzowe chmury. Mial tylko nadzieje, ze atak nastapi, zanim zacznie padac deszcz... Jesli bedzie padac, straci te niewielka przewage, ktora moze dac plomien, ale wtedy postara sie znalezc cos innego. Nie podda sie, chocby musial skoczyc w morze i plynac na grzbietach polnocnych zimnych fal, az do momentu, gdy nie bedzie juz mogl ruszyc reka ani noga. Jeszcze raz potezne ostrze cielo umysl Rossa, badajac jego upor i sile woli. Pochylil pochodnie i przytknal jej plomien do poparzonej dloni. Nie zdolal powstrzymac ryku bolu... nie mial pewnosci, czy zdola to powtorzyc... Ale znow wygral! Presja na jego umysl znikla w mgnieniu oka, jakby swym czynem przekrecil jakis niewidzialny wylacznik. Poprzez purpurowa mgle cierpienia Ross odebral nagle wyraznie pochodzace z zewnatrz uczucie zaskoczenia i niedowierzania. Nawet nie wiedzial, ze w tym pojedynku wykazal sie tak ogromna sila woli i tak gleboka percepcja, iz wstrzasnal przeciwnikiem bardziej, nizby wstrzasnal nim fizyczny cios. -Chodz i wez mnie! - krzyknal jeszcze raz ku opustoszalej plazy, na ktorej tylko lakomy ogien pozeral pien drzewa. Lecz choc nic bylo widac nic innego, to cos tam bylo - niewatpliwie zywe i doskonale ukryte. Tym razem w glosie Rossa zabrzmialo cos wiecej niz tylko wyzwanie - to byl ton tryumfu. Uderzyla wen gwaltowna fala przyboju i pochodnia, ktora trzymal w dloni, zgasla. Niewazne, niech morze pochlonie i ogien, i ten bezuzyteczny teraz patyk. Znajdzie sobie inna bron. Byl tego pewien i czul, ze jego niewidzialny przeciwnik tez to wie i jest zaniepokojony. Wiatr rozdmuchal ogien, teraz zajelo sie cale powalone drzewo. Miedzy Rossem a nieznanym wrogiem powstala olbrzymia sciana ognia, ktora jednak z pewnoscia nie byla bariera nie do przebycia dla tego, kto sie za nia znajdowal. Ross wychylil sie spomiedzy skal i ponownie dokladnie przyjrzal sie plazy. Moze pomylil sie, sadzac, ze przeciwnik znajduje sie w zasiegu wzroku? Sila, ktora go atakowala ma z pewnoscia wiekszy zasieg. Wrzasnal jeszcze raz z calych sil, wyzywajaco i pogardliwie. Ogarnelo go prawdziwe szalenstwo, ktore wzmagal huczacy wiatr, ryk morza i wsciekly bol zranionej dloni. Byl gotow przyjac wszystko, co tylko mogli mu przeslac, a potem odepchnac to i uderzyc ich umysly z taka sila, z jaka oni atakowali jego umysl. Nie bylo odpowiedzi na jego wyzwanie, nie bylo proby kontrataku... Ross zaczal isc w kierunku plonacego drzewa. -Tutaj jestem! - krzyknal. - Pokaz sie, stan do walki! I wtedy dojrzal swych przeciwnikow - dwie wysokie postacie w ciemnych szatach, staly w kompletnym milczeniu, obserwujac go. Ich czarne oczy wygladaly jak puste oczodoly na tle trupio bladych owali twarzy. Ross zatrzymal sie. Mimo iz oddzielal ich piasek, skaly i sciana ognia, wyraznie czul moc obcych. Zmienila sie jednak jej natura. Poprzednio uzywali jej do punktowego ataku, jak ostrza wloczni, teraz zas uformowali tarcze, ktora miala ich chronic. Ross nie potrafil przelamac tej tarczy, a oni nie smieli jej zrzucic nawet na chwile. Przeto w dziwnej walce, zapanowala sytuacja patowa. Murdock patrzyl w ich blade, pozbawione jakichkolwiek emocji twarze i zastanawial sie, jak przelamac te bariere. W jego umysle blysnela nagla mysl, ze ta walka bedzie trwala tak dlugo, dopoki on bedzie zyl lub dopoki oni beda zyc. Z jakiegos tajemniczego powodu chcieli dostac go pod swoja kontrole. Ale do tego nigdy nie dojdzie, chocby mieli stac na tym kawalku piachu tak dlugo, az wszyscy umra z glodu. Ross staral sie przeslac im te mysl. -Murrrdock!!! Ten ochryply krzyk niesiony przez wiatr od strony morza rownie dobrze mogl byc odleglym krzykiem mewy. -Murrrdock!!! Ross odwrocil sie. Widocznosc byla bardzo slaba, ale zdawalo mu sie, ze widzi jakis okragly ciemny przedmiot kolyszacy sie na falach. Kiosk okretu? Ponton? Wyczuwszy jakis ruch za plecami, Ross ponownie sie odwrocil. W sama pore, by dostrzec, ze jeden z obcych przeskoczyl przez plonace drzewo, nie zwazajac zupelnie na ogien, i biegl wprost ku niemu, niewatpliwie zamierzajac go pochwycic. Trzymal w reku identyczna bron jak ta, ktora powalila Foscara. Murdock bez wahania skoczyl ku nadbiegajacemu wrogowi i powalil go na ziemie sila zderzenia. W pierwszej chwili przeciwnik wydal mu sie bardzo slaby, ale poruszal sie tak blyskawicznie, ze Ross nie mogl uchwycic i unieruchomic jego reki trzymajacej bron ani tez przydusic go do piasku. Tak byl przy tym pochloniety walka, nie uslyszal odglosu strzalu i cichego jeku dochodzacego od strony plonacego drzewa. Zdolal natomiast uderzyc uzbrojona reka swego przeciwnika o kamien. Twarz obcego wykrzywil niemy grymas bolu. Jednak w dalszym ciagu wil sie z zadziwiajaca szybkoscia i Ross, nagle przetoczyl sie na piasek przez jego ramie. Upadl na swa lewa reke i od tego uderzenia az lzy stanely mu w oczach. Na moment znieruchomial. Trwalo to ledwie ulamki sekundy, ale obcy zdazyl zerwac sie na nogi. Nie kontynuowal jednak walki. Pognal ku swemu kompanowi lezacemu bez ruchu przy scianie ognia. Blyskawicznie przerzucil nieprzytomnego towarzysza przez te bariere, a nastepnie sam wskoczyl w plomienie. W tej samej chwili Ross poczul, ze niewidzialna wiez laczaca go z obcymi znikla. -Murdock! Na falach kolysal sie gumowy ponton. Siedzieli w nim dwaj ludzie. Ross wstal, ponownie probujac poparzona reka rozpiac swa szate. Teraz dopiero zrozumial - okret jednak nie odplynal. Dwaj mezczyzni biegnacy do niego od strony morza nalezeli do jego gatunku. -Murdock! Nie wydalo mu sie nawet dziwne, gdy w jednym z biegnacych rozpoznal Kelgarriesa. Ross wskazal gestem nic nie rozumiejacemu majorowi, aby pomogl mu z zatrzaskami. Jesli obcy ze statku sledzili go dzieki tej szacie, nie mial zamiaru doprowadzic ich do bazy, by zniszczyli ja jak baze Czerwonych. -Musimy...sie...tego...pozbyc...- powiedzial z wysilkiem, szarpiac stawiajace opor zatrzaski. - Mozna to namierzyc... Major nie potrzebowal wiecej wyjasnien. Szarpnal za pasek z zatrzaskami, rozrywajac go, a potem sciagnal tkanine z Rossa, ktory ryknal z bolu przy zdejmowaniu lewego rekawa... Kiedy plyneli na pontonie, przechodzil dodatkowe tortury, bo lodowaty wiatr i fale smagaly jego nagie cialo. Momentu przybicia do okretu juz nie pamietal... Gdy ponownie otworzyl oczy, poczul dobrze znane wibracje plynacego okretu podwodnego. Lezal bezpieczny w jego wnetrzu, a nad soba widzial twarz Kelgarriesa. Obandazowany Ashe lezal na sasiedniej koi, a McNeil stal obok, przygladajac sie lekarzowi, ktory rozkladal na stoliku rozne medykamenty. -Trzeba mu zrobic zastrzyk - lekarz wskazal Rossa, widzac, ze ten otworzyl oczy. -Zostawiliscie tam szate? - zapytal Murdock z niepokojem. -Zostawilismy. Co to znaczy, ze mozna ja namierzyc? Kto moze ja namierzyc? -Obcy ze statku kosmicznego. Tylko w ten sposob mogli mnie sledzic podczas drogi wzdluz rzeki. Mowil z trudnoscia, ale mimo protestow lekarza opowiedzial cala historie - o smierci Foscara, o swej ucieczce ze stosu ofiarnego, i o pojedynku woli, ktory stoczyl na plazy. Teraz, opowiadajac, nagle zdal sobie sprawe, jak niewiarygodnie to brzmi, jednak Kelgarries akceptowal kazde slowo. Takze na twarzy Ashe'a ani przez moment nie dostrzegl niedowierzania. -Stad wiec te oparzenia - powiedzial powoli major, gdy Ross skonczyl opowiesc. - Wlozyles reke w ogien, aby wyrwac sie spod ich kontroli... Uderzyl piescia w sciane kabiny, a kiedy Murdock drgnal, pospiesznie juz otwarta dlon oparl na jego ramieniu. I uscisnal wyjatkowo cieplo i delikatnie. -Niech spi - powiedzial do lekarza. - Nalezy mu sie co najmniej miesiac odpoczynku. Osiagnal znacznie wiecej niz moglismy przypuszczac. Ross poczul uklucie igly i po chwili zapadl w sen. Nie obudzil sie, gdy opuszczali okret i odbywali powrotna podroz do wlasciwego czasu. Byl pograzony w polsnie i nie docieraly do niego zadne bodzce zewnetrzne. Ale wreszcie nadszedl dzien, gdy odzyskal ochote do zycia. Usiadl na lozku i zazadal obfitego posilku. Powrocila tez dawna pewnosc siebie. Doktor, przebadawszy Rossa dokladnie, pozwolil mu wstac na chwile z lozka i sprawdzic sile nog. Murdock byl naprawde z siebie dumny, gdy udalo mu sie przejsc od koi do stojacego obok krzesla. -Przyjmujesz odwiedziny? - uslyszal znajomy glos. Uniosl glowe i usmiechnal sie do Ashe'a. Jego partner wciaz nosil reke na temblaku, ale poza tym wygladal zupelnie dobrze. -Powiedz, co sie dzialo? Czy jestesmy znow w glownej bazie? Co z Czerwonymi? Ci ze statku nie podazali naszym tropem? Ashe rozesmial sie. -Dopiero pozwolono ci wstac, a juz chcesz wszystko wiedziec. Tak, jestesmy znow w domu. A co do reszty... no, to dosc dluga historia. Wciaz skladamy calosc z fragmentow, ktorymi dysponujemy. Ross wskazal swoja koje zapraszajacym gestem. -Mozesz mi powiedziec, co juz wiadomo? Wciaz czul sie troche nieswojo w towarzystwie Ashe'a. Tyle razy ten czlowiek temperowal jego zbytnia zapalczywosc i teraz tez obawial sie jednego z jego zniecierpliwionych westchnien, ktore zazwyczaj konczyly dyskusje. Ale Ashe usiadl na koi. Z jego zachowania znikla formalna bariera, ktora zwykle ich oddzielala. -Zaskoczyles nas troche, Murdock - powiedzial to wprawdzie w starym stylu, ale nie tak beznamietnym tonem. - Byles nieco zajety od czasu, gdy wpadles do rzeki, prawda? Ross wykrzywil twarz w ponurym usmiechu. -To o juz slyszales. - Nie mial ochoty teraz wracac do swoich przygod zreszta wydawaly mu sie tak odlegle i nieistotne. - Co sie dzialo z wami i z projektem, i... -Jedna rzecz naraz, i uwazaj na swoje bandaze - Ashe przygladal mu sie z dziwna intensywnoscia, ktorej Ross nie mogl zrozumiec. Mowil jednak dalej swym belferskim tonem. - Dotarlismy do ujscia -jak, nie pytaj. To byla prawdziwa szkola przezycia - rozesmial sie. - Tratwa rozpadala sie kawalek po kawalku i zdaje sie, ze ostatnich kilka mil brodzilismy w wodzie. Nie pamietam zbyt dokladnie szczegolow, musisz o to wypytac McNeila, bo on byl wtedy przytomny. No, ale nic z tego, co przezylismy, nie dorownuje twoim przygodom. Potem rozpalilismy ognisko i spedzilismy przy nim kilka dni, az zjawil sie okret i nas zabral... -I odplyneliscie - Ross przypomnial sobie pustke, ktora poczul, gdy badajac wciaz cieple pozostalosci ogniska, przekonal sie, ze przybyl zbyt pozno. -Tak, odplynelismy. Ale Kelgarries zgodzil sie pozostac w poblizu wybrzeza przez nastepne dwadziescia cztery godziny, na wypadek, gdyby jednak udalo ci sie przezyc. Potem zobaczylismy twoje widowiskowe fajerwerki na plazy. Reszta byla juz prosta. -Ci ze statku nie podazali dalej naszym tropem? -Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Inna sprawa, ze zlikwidowalismy baze na tamtym poziomie czasowym. Moze cie za to zainteresowac doniesienie naszych wspolczesnych agentow zza zelaznej kurtyny. Zanotowano ostatnio spora eksplozje w tamtym rejonie Baltyku. Wyleciala w powietrze jakas duza instalacja. Czerwoni trzymaja w tajemnicy szczegoly dotyczace tego wypadku. -Obcy poszli za nimi az do naszych czasow! - Ross uniosl sie z krzesla. - Ale dlaczego? I dlaczego scigali mnie? -Tu mozemy tylko zgadywac. Ale nie sadze, zeby kierowali sie jakimis prywatnymi urazami. Mysle, ze istnieje znacznie wazniejsza przyczyna, dla ktorej nie chca, abysmy uzywali czegokolwiek z ich przedmiotow. -Alez oni istnieli tysiace lat temu. Ich swiaty moga juz nie istniec. Dlaczego wiec przejmuja sie tym, co robimy dzisiaj? -Jak widac, przejmuja sie. I to powaznie. A my musimy dopiero poznac przyczyne. -Jak? - Ross odruchowo spojrzal na swa lewa reke owinieta szczelnie bandazami, pod ktorymi probowal poruszyc swedzacym go palcem. Moze powinien miec ochote na ponowne spotkanie z ludzmi ze statku, ale szczerze mowiac, wolal ich nie spotykac. Uniosl wzrok, pewien, ze Ashe odczytal jego wahanie. Ten jednak nie dal nic po sobie poznac. -Prowadzac dalej ten rabunek na wlasna reke - odpowiedzial spokojnie. - Te tasmy, ktore przywiezlismy, sa bardzo cenne. Znaleziono wiecej, niz jeden statek. Sluszne byly nasze przypuszczenia, ze Czerwoni najpierw natkneli sie na wrak na Syberii. Byl jednak zbyt zniszczony i nie nadawal sie do eksploracji. Mieli juz wtedy jakies pojecie o podrozach w czasie, wiec zaczeli poszukiwac innych statkow, rozsylajac ludzi w rozne epoki, tak jak my to czynilismy, poszukujac ich. Znalezli ten statek, ktory znasz, i kilka innych. Co najmniej trzy z nich sa po naszej stronie Atlantyku, wiec mozemy swobodnie sie do nich dostac. I tymi wlasnie sie zajmiemy. -A czy obcy tego wlasnie nie beda oczekiwac? -Wszystko wskazuje na to, ze oni nie wiedza, gdzie rozbily sie te statki. Albo nikt nie przezyl katastrofy, albo zaloga opuscila statek w kapsulach ratunkowych jeszcze w przestrzeni. Pewnie nigdy nie dowiedzieliby sie o dzialalnosci Czerwonych, gdybys nie uruchomil komunikatora na statku. Ross skulil sie jak maly chlopiec, ktory nabroil i teraz szuka jakiegos usprawiedliwienia. -Nie chcialem. - To byla na tyle slaba linia obrony, ze wcale sie nie zdziwil, gdy w odpowiedzi uslyszal smiech. -Zwazywszy na to, jak bardzo pokrzyzowales w ten sposob plany naszym rywalom, zostaje ci to wybaczone. Inna sprawa, ze musisz jeszcze dokladnie wyjasnic, czego mozemy sie spodziewac po obcych, abysmy byli przygotowani nastepnym razem. -To jednak bedzie nastepny raz? -Sciagamy wszystkich agentow i koncentrujemy sily na wlasciwym okresie czasu. Tak, bedzie nastepny raz. Musimy sie dowiedziec, co tak starannie chca ukryc. -Jak myslisz, co to jest? -Podroze kosmiczne! - Ashe powiedzial te slowa miekko, jakby rozkoszujac sie obietnica, ktora ze soba niosly. -Podroze kosmiczne? -Ten statek byl wrakiem. Ale przeciez kiedys latal, i to pomiedzy ukladami planetarnymi. Rozumiesz? Te rozbite statki kryja sekret, ktory poprowadzi nas ku gwiazdom. Poznamy ten sekret. -Damy rade? -My? - chociaz tym razem twarz Ashe pozostala powazna, jego oczy smialy sie do Rossa. - A wiec wciaz chcesz grac w te gre? Ross ponownie spojrzal na swa obandazowana reke i na chwili; pograzyl sie we wspomnieniach: wybrzeze Brytanii w mglisty poranek, podniecenie, gdy odkryl statek obcych, walka z Ennarem, nawet ta koszmarna podroz ku morzu. I na koniec radosc, jakiej zaznal, gdy przelamal wole obcych w smiertelnym pojedynku umyslow. Wiedzial, ze nie moze i nie chce zrezygnowac. Tak - odparl krotko, ale kiedy jego wzrok spotkal spojrzenie Ashe'a, zrozumial, ze zabrzmialo to lepiej niz jakakolwiek uroczysta przysiega. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/