Steelle Danielle - Dom Thurstonów

Szczegóły
Tytuł Steelle Danielle - Dom Thurstonów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Steelle Danielle - Dom Thurstonów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Steelle Danielle - Dom Thurstonów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Steelle Danielle - Dom Thurstonów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dla kochanej Sam oraz jej najukochańszego Tatusia, Johna. Obyś w kręgu naszej miłości zawsze czuła się bezpieczna i szczęśliwa. d.s. Danielle Steel Dom Thurstonów Przełożył z angielskiego Aleksander Glondys Wydawnictwo " Książnica' Tytuł oryginału Thurston House Opracowanie graficzne Marek J. Piwko (c) 1983 by Benitreto Productions, Inc For the Polish edition (c) by Wydawnictwo "Książnica", Katowice 1995 ISBN 83-7132-355-7 Wydawnictwo "Książnica" 8p. z o.o. Katowice 1998 Wydanie drugie (dodruk) Skład i łamanie: Z.U. "Studio P", Katowice Druk i oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza DOM THURSTONÓW Kto sypiał w tym domu Przede mną? Czyj był ten pokój? Lub tamten? Czy zmienił je upływ czasu? Dla ilu kobiet domowym ogniskiem, Dla ilu dzieci miejscem zabawy Były te ściany? Czy wypełniały go radość, Marzenia gwar, Czy też miejscem był smutnym, Opuszczonym i cichym, Z pustymi łóżkami, Pokojami, w których nikt nigdy nie mieszkał? A może jak człowiek złakniony był serca, Lecz przepełniały go rozpacz i ból? Czy ktoś w nim tańczył? Czy ktoś w nim śpiewał? Czy na posiłki wzywał dźwięk dzwonka, A pies, kot i mysz zgodnie w nim żyły? Czy jak ja teraz Stał w tym miejscu ktoś, Czyją twarz, imię i gesty Znam niby własne, Kto przeżywał radości i smutki W tym przytulnym miłym wnętrzu? Czy znali mnie dawni mieszkańcy Albo ja ich? Czuję ich obecność, Wiem o ich Izach i uśmiechach I wszystkich kocham gorąco. Ten dom powstał dla nich, Był ongiś nowy, inny niż teraz, Wcale się jednak nie zmienił. Był, jest i będzie. Musi być, Bo teraz należy do mnie. Księga pierwsza JEREMIASZ ARBUCKLE THURSTON ROZDZIAŁ I Słońce kryło się powoli za wzgórzami obramowując promieniami piękną bujną zieleń Napa Valley. Jeremiasz obserwował na niebie pomarańczowe gorące smugi, za którymi snuła się blado-fioletowa mgiełka, lecz myślami błądził o tysiące mil stąd. Był wysokim, trzymającym się prosto mężczyzną o szerokich ramionach i ciepłym uśmiechu. Miał czterdzieści trzy lata i we włosach więcej pasemek o barwie soli niż pieprzu, lecz w jego dłoniach nadal drzemała taka sama siła jak w czasach, gdy jako mały chłopiec pracował w kopalni ojca; lub jak w roku 1860, gdy kupował w Napa Valley teren pod swoją pierwszą kopalnię. Sam wtedy oznaczył go słupkami, sam też od świtu do zmierzchu harował na nim ramię w ramię z robotnikami, aż wreszcie natrafił na rtęć - jako pierwszy w okolicy. Miał wtedy zaledwie siedemnaście lat, ale mimo że dopiero co wyrósł z lat chłopięcych, swój czas i myśli poświęcał tylko jednemu - górnictwu. Odziedziczył to z pewnością po ojcu, który przyjechał tu ze Wschodu w roku 1850 i dla którego marzenie o złocie na Zachodzie stało się wkrótce rzeczywistością: natrafił na żyłę złota i już w sześć miesięcy po przyjeździe miał pełne kieszenie tego kruszcu. Natychmiast posłał po żonę i syna, doczekał się jednak tylko Jeremiasza - jego matka zmarła w drodze. Przez następne dziesięć lat pracowali razem wydobywając złoto, a z chwilą gdy jego złoża zaczęły się wyczerpywać, również srebro. Kiedy Richard Jeremiasz zmarł, zostawił dziewiętnastoletniemu wówczas synowi fortunę, o jakiej mało kto mógł marzyć. I tak oto Jeremiasz Thurston stał się jednym z najbogatszych ludzi w Kalifornii. Niczego to jednak nie zmieniło w jego życiu: nadal pracował razem z górnikami, nadal też inwestował w nowe kopalnie oraz w ziemię, co stało się jego nową pasją. Jego pracownicy twierdzili, że czegokolwiek dotknął, zamieniało się w złoto. I nie było w tym DANIELLE STEEL wiele przesady - wystarczyło spojrzeć, jak rozrastały się jego kopalnie rtęci i winnice. Te pierwsze założył, jak tylko złoża srebra zaczęły się kończyć, a wykonał to sprytne posunięcie tak szybko, że zanim ktokolwiek się zorientował, on realizował już pierwsze zamówienia. Niedługo później założył na swoich terenach winnice, z których produkował delikatne wino cieszące się ogromnym powodzeniem. Jego największą miłością była ziemia. Uwielbiał rozgrzebywać palcami żyzną brązową glebę, a potem z lubością trzymać jej grudki w zamkniętej dłoni; kochał jej ciepło, szorstkość i wszystko, co się z nią wiązało. Jak daleko sięgał wzrokiem, widział wzgórza i drzewa - harmonijną dolinę, rozpościerającą się przed nim dywanem bujnej zieleni. Darzył szacunkiem wszelkie płody ziemi: jabłka, orzechy, winogrona, ale także kruszce. Napa znaczyła dla niego więcej niż cokolwiek innego. Spędził w dolinie trzydzieści pięć lat swojego życia wśród ciągle tych samych łagodnie pofalowanych wzgórz. Czuł się cząstką tej ziemi, było to jedyne miejsce na świecie, gdzie chciał pozostać na zawsze. Gdziekolwiek wyjeżdżał - a czasami zapuszczał się daleko - zawsze chciał wracać właśnie tu, do Napa Valley, i jak teraz stojąc nieruchomo, przyglądać się zachodowi słońca za wzgórzami. Miał nadzieję, że kiedy umrze, tu właśnie zostanie pochowany. Słońce nabrało aksamitnego pomarańczowego blasku, on jednakże nadal myślami był daleko. Dzień wcześniej otrzymał niezmiernie korzystną propozycję sprzedaży prawie tysiąca baryłek rtęci pewnemu konsorcjum z Atlanty, ale z jakiegoś powodu, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć, doznawał mieszanych uczuć. Oferta sama w sobie była niezmiernie intratna, proponujące ją konsorcjum zostało dokładnie sprawdzone przez jego bank, z równowagi natomiast wyprowadził go ton listu z Atlanty, który sugerował, że piszący, Orville Beauchamp, jest osobnikiem niezwykle aroganckim, gwałtownym i zarozumiałym, takich zaś Jeremiasz unikał jak ognia. Doszedł jednak do wniosku, że interes jest interesem i niemądrze by było zwracać uwagę na takie drobiazgi jak styl pisemnych ofert. Mimo to nie opuszczało go jakieś dziwne przeczucie. - Jeremiaszu! - zawołał ktoś niecierpliwie i Jeremiasz uśmiechnął się. Hanna pracowała u niego prawie dwadzieścia lat, czyli od czasu gdy straciła męża, on zaś młodziutką narzeczoną, którą zabrała epidemia grypy. Pewnego dnia Hanna pojawiła się u niego w kopalni w czarnej żałobnej sukni, stuknęła parasolką o podłogę i oznajmiła: - Twój dom woła o pomstę do nieba, Jeremiaszu Thurston! DOM THURSTONÓW Spojrzał na nią zdumiony, zastanawiając się, kim u licha może być. W końcu okazało się, że jest ciotką jego byłego pracownika, w którego imieniu przychodzi prosić o ponowne przyjęcie do kopalni. Ale o co jej chodziło z tym domem? W roku 1852 ojciec Jeremiasza zbudował chatkę na skraju swej posiadłości. Po śmierci ojca Jeremiasz postanowił tam pozostać, choć jego posiadłości bez przerwy się rozrastały i wszędzie miał daleko. Gdy dobił dwudziestego piątego roku życia, pomyślał, że może już czas rozglądnąć się za żoną. Chciał mieć dzieci, a także kogoś, do kogo z radością wracałby wieczorem po pracy i z kim mógłby dzielić swój łaskawy los. Ponieważ nie miał talentu do wydawania pieniędzy, kusiła go myśl, by znaleźć sobie pomocnika do tego, kogoś, kogo mógłby trochę porozpieszczać - jakąś śliczną dziewczynę z łagodnymi oczyma i delikatnymi dłońmi, twarzą, w którą wpatrywałby się rozkochanym wzrokiem, i ciałem, które ogrzewałoby go w nocy. Po jakimś czasie udało mu się przez znajomych znaleźć taką słodką pannę. Dwa miesiące później poprosił o jej rękę i zaczął budować dla niej dom. Przeznaczył dla niego miejsce pośrodku swoich ziem, skąd na wszystkie strony roztaczał się niczym nie przysłonięty widok. Dom miał stać pod czterema potężnymi drzewami, których korony układały się w przepiękny naturalny łuk mający w upalne lata ocieniać obejście. Wyglądał jak prawdziwy pałac - tak przynajmniej sądzili miejscowi. Miał trzy kondygnacje: na parterze mieściły się dwa urocze saloniki, wyłożona drewnem jadalnia, duża, ale przytulna kuchnia z piecem tak wielkim, że Jeremiasz zmieściłby się w nim stojąc; na pierwszym piętrze była maleńka śliczna bawialnia, amfilada pokojów mieszkalnych, oszklony salonik dla młodej żony; na drugim piętrze znajdowało się sześć sypialni, które, jak miał nadzieję, wkrótce zapełni jego liczna rodzina. Zbudował ich tyle, bo chciał uniknąć przebudowywania domu w miarę przychodzenia na świat dzieci. Jego narzeczona, Jennie, była domem zachwycona; cieszyło ją wszystko, od strzelistych okien z przyciemnionymi szybami po ogromny fortepian, na którym miała grać umilając mu wieczory. Tak się jednak nie stało. Powaliła ją epidemia grypy, która zaatakowała miasteczko jesienią roku 1868, i po trzech dniach zmagania się z chorobą Jennie zmarła. Po raz pierwszy w życiu Jeremiasz poczuł, że opuściło go szczęście. Opłakiwał narzeczoną jak matka utracone dziecko. Miała ledwie siedemnaście lat i byłaby dlań doskonalą żoną. Przez jakiś czas snuł się po pustym domu jak widmo, potem w odruchu rozpaczy pozamykał go na wszystkie spusty i przeniósł się do zbudowanej przez ojca chatki. Ale że i to nie przyniosło mu ukojenia, na wiosnę roku 1869 DANIELLB STEEL postanowił - ze względów praktycznych - wrócić do domu, który miał dzielić z Jennie. Jennie... Z trudem znosił przebywanie w przeznaczonych dla niej pokojach, nie potrafił się oprzeć myśli o tym, jak inaczej mogłoby wyglądać jego życie, gdyby ona, ta jedna, jedyna, była tu wraz z nim. Z początku często odwiedzał jej rodziców, lecz niebawem odkrył, że u nich jego ból staje się poprzez ich rozpacz jeszcze dotkliwszy, nie mógł też znieść głodnego spojrzenia, jakim obdarzała go starsza, mniej atrakcyjna siostra Jennie. W końcu pozamykał nie używane pomieszczenia na dole, a do pozostałych, na pierwszym i drugim piętrze, wchodził bardzo rzadko albo wręcz wcale. Wkrótce zajmowane przez niego pokoje na parterze zaczęły się coraz bardziej upodabniać do pomieszczeń starej chatki wzniesionej przez ojca. Jeden z saloników przerobił na sypialnię, a umeblowaniem reszty pokojów nie zawracał sobie głowy; w zapomnienie poszedł też fortepian, na którym nikt nie grał od czasu, gdy jego klawiszy dotykała delikatna dłoń Jennie. Jadał w ogromnej kuchni, gdzie zapraszał czasami na posiłki swych pracowników, gdy przychodzili w sprawach zawodowych. Lubił to, przyjemność sprawiała mu myśl, że czują się u niego dobrze. W jego zachowaniu nie było ani krzty zarozumialstwa czy dystansu. Zbyt dobrze pamiętał swoją przeszłość: mieszkanie w okrutnie biednej chatynce na Wschodzie, gdzie przez całą zimę dygotali z zimna i z lękiem zadawali sobie pytanie, czy wystarczy im jedzenia; włóczęgę na Zachód zakurzonymi szlakami przez Góry Skaliste; wreszcie kopalnie, w których harował obok ojca. Był bardzo bogaty, to prawda, ale tylko i wyłącznie za sprawą ciężkiej pracy, własnej i ojca, takiej samej, jaką wykonywali teraz jego pracownicy, dlaczego więc miałby się wywyższać? Niczego nie zapomniał i nie chciał zapomnieć z tamtego trudnego życia. Podobnie jak nigdy nie zapomniał i nie chciał zapomnieć Jennie... Mijał rok za rokiem, lecz ani razu nie ogarnęła go pokusa, by znowu rozejrzeć się za żoną. Obojętnie jak atrakcyjna była nowo poznana dziewczyna, nigdy nie miała w sobie tyle uroku, tyle radości co Jennie. Mimo upływu lat w uszach nadal brzmiał mu jej śmiech czy okrzyki zachwytu, jakimi witała coraz widoczniej postępujące prace przy budowie ich domu. Domu, który w jego planach miał być czymś na kształt pomnika ich miłości, a stał się rodzajem mauzoleum przypominającego boleśnie o odejściu Jennie. Stan budynku przestał go zupełnie obchodzić. Nie zauważał ani łuszczącej się farby, ani przeciekającego dachu nad nie zamieszkanymi pokojami. Gotując używał wszystkich po kolei 12 DOM THURSTONÓW naczyń, które mył dopiero wtedy, gdy nie mógł znaleźć już żadnego czystego. Znajomi pokpiwali sobie czasem z mego dobrodusznie, że bez kobiety jego siedziba wkrótce zamieni się w chlew. I wtedy to właśnie pojawiła się Hanna. - Spójrz tylko, chłopcze, na ten dom! - Z niesmakiem popatrzyła na niego, gdy sterroryzowany przywiózł ją z kopalni, by rozglądnęła się po swym nowym gospodarstwie. Ale nie mógł postąpić inaczej, był zbyt zdezorientowany tak nagłym pojawieniem się energicznej kobiety w jego życiu, ona zaś zbyt zdecydowana na podjęcie pracy u niego. Uległ też argumentom, ze Hanna po śmierci męża nie ma się czym zająć, co ją denerwuje, a Jeremiasz rozpaczliwie potrzebuje jej pomocy. Tak przynajmniej twierdziła. - Co to w ogóle jest? Kto tu mieszka? Prosię!? Jeremiasz zmieszał się nieco, dostrzegłszy na jej twarzy niekłamaną odrazę, lecz natychmiast poweselał. Przez prawie dwadzieścia lat nikt mu nie matkował, a teraz, gdy miał lat dwadzieścia sześć, taka perspektywa zaczęła go bawić. Następnego dnia Hanna wzięła się ostro do pracy i kiedy wrócił wieczorem, dom aż lśnił od czystości. Jednakże ten widok zamiast go ucieszyć, podziałał nań tak stresujące, że aby choć trochę poczuć się jak u siebie, porozrzucał gdzie się dało dokumenty, popiołem z cygara zabrudził dywan i rzekomo niechcący przewrócił kieliszek z winem. W rezultacie następnego dnia pokój bardziej przypominał jego dawne miejsce zamieszkania. Hanna nie posiadała się z oburzenia. - Przykuję cię łańcuchami do studni, jeżeli natychmiast nie zmienisz zachowania, chłopcze! I w tej chwili wyjmij to piekielne cygaro z ust! Cały popiół spada ci na ubranie! - Nie czekając, aż ją posłucha, wyrwała mu cygaro i z rozmachem wrzuciła do kieliszka z resztką wina z poprzedniej nocy. Jeremiasz aż otwarł usta ze zdumienia. Lecz trafiła kosa na kamień. On codziennie wytrwale produkował nowe pokłady popiołu i brudu, ona zaś równie wytrwale z pokładami tymi walczyła. Co było jednak najdziwniejsze, obydwoje doskonale się tym bawili: Hanna od lat nie czuła się tak potrzebna, a Jeremiasz - kochany. Gdy nadeszło pierwsze wspólne Boże Narodzenie, byli już nierozłączni. Hanna przychodziła do pracy codziennie i nawet słyszeć nie chciała o wzięciu wolnego dnia. - Chyba oszalałeś! - z furią reagowała na jego sugestie. - Masz pojęcie, jak by tu wyglądało po dniu mojej nieobecności? O, nie, drogi panie, nie pozbędziesz się mnie ani na dzień, ani na godzinę. Zrozumiano? i3 DANIELLE STEEL Była dla niego opryskliwa i szorstka, ale Jeremiasz wiedział, że to tylko pozory. Kiedy skończy! się okres walki podjazdowej, z coraz większą przyjemnością wracał do domu, gdzie zawsze czekał na niego gorący posiłek, czysta pościel, a cały dom, wraz z nie używanymi pokojami, utrzymywany był w nienagannym porządku. Nigdy też nie usłyszał od niej złego słowa, gdy zapraszał do siebie pracowników dla omówienia nowych planów czy choćby po to tylko, by napić się z nimi wina z własnych winnic, nawet jeśli się spili i popuścili cugli językom. Jeremiasz dokuczał jej pokpiwając z jej poświęcenia, lecz w gruncie rzeczy kochał ją bardziej niż kogokolwiek przedtem... Prócz Jennie oczywiście. Przez długi czas Hanna nie poruszała kontrowersyjnego tematu, była na to bowiem zbyt mądra, ale kiedy Jeremiasz dobiegał trzydziestki, zaczęła go nękać pytaniami o plany założę' nią rodziny. - Jestem na to za stary, Hanno, a poza tym nikt tak nie gotuje jak ty - zbywał ją żartobliwie. - Bzdura! - oburzała się i nie było w tym nic z udawania czy przekomarzania się. Niczego tak bardzo nie pragnęła jak tego, by Jeremiasz znalazł sobie żonę, kobietę, którą mógłby kochać i która urodziłaby mu synów. On jednak nawet o tym nie myślał. Odczuwał zabobonny strach, że gdyby znowu zaczęło mu na kimś zależeć, to okrutny los dowiódłby swojej siły jak w wypadku Jennie. Świadomie więc nie dopuszczał takich myśli do siebie, nie chciał rozbudzać w sobie nadziei, nie chciał ryzykować w chwili, gdy w jego duszy ledwie zdążyła się zabliźnić rana po stracie Jennie. - A jak umrzesz? - próbowała Hanna z innej beczki. - Co wtedy? Komu to wszystko zostawisz? - Komu? Ależ oczywiście tobie, Hanno - żartował, ona jednak nie dawała się zbyć. - Potrzebujesz żony... i dzieci - nalegała, lecz na próżno. Jeremiasz nie odczuwał najmniejszej ochoty, żeby coś zmieniać w swoim życiu. Tak było mu dobrze: miał największe kopalnie W całym stanie, ziemię, którą kochał, winnice dające wytchnienie i Hannę dbającą o porządek w jego domu; miał też dobre kontakty ze swoimi pracownikami, w San Francisco zaś przyjaciół, których odwiedzał od czasu do czasu. A gdy i tego było mu za mało i szukał ekscytującej odmiany, jechał na Wschód lub nawet do Europy. Nie potrzebował niczego i nikogo więcej, a już na pewno nie żony. Kobiety - tak, przynajmniej raz w tygodniu. Z uśmiechem pomyślał o Mary Ellen. Jutro, jak zwykle w sobotę, znów ją odwiedzi zaraz po pracy. W południe pozamyka wszystko i popę- 14 DOM THURSTONÓW dzi konno do Calistogi, a dokładnie do pewnego milutkiego małego domku z huśtawką w ogródku. Jeszcze kilka lat wcześniej przejmował się, że ktoś może go zobaczyć, z czasem jednak spotkania z Mary Ellen przestały być sekretem, a ona uodporniła się na plotki sąsiadów. Zaraz po przyjeździe Jeremiasz wyciągał się zwykle na fotelu przed kominkiem i z lubością wpatrywał się w miedziane włosy Mary Ellen lub siadywał razem z nią na ogrodowej huśtawce za domem, skąd spoglądali na majestatyczny wiąz zasłonięty częś" ciowo żywopłotem. Wtedy ją obejmował i... - Jeremiaszu! - wyrwał go z rozmyślań głos Hanny. Słońce zdążyło się już skryć za wzgórzami i w powietrzu pojawił się wieczorny chłód. - Do licha, chłopcze! Nie słyszysz, jak cię wołam? Jeremiasz się uśmiechnął. Mimo że na karku miał czterdzieści lat z okładem, nadal traktowała go jak pięcioletniego smarkacza. - Przepraszam, myślałem o czymś... - A raczej o kimś, dodał w duchu i spojrzał na zasuszoną twarz staruszki z żartobliwym błyskiem w oku. - A to ciekawe! Bo cały kłopot w tym, że raczej nigdy nie myślisz, nigdy nie słuchasz i nie słyszysz... - Może głuchnę na starość? Nigdy ci to nie przyszło do głowy? W moim wieku... - Może rzeczywiście - fuknęła z ogniem w oczach. Była gderliwa i za to ją kochał. W ciągu przeżytych wspólnie lat nie raz zaszła mu za skórę, co wychodziło mu tylko na dobre. Po części stanowiło to o jej uroku, po części zaś wpływało na łączącą ich specyficzną więź. Tym razem jednak nie miała ochoty na żarty. Dostrzegł wyraz troski na jej twarzy. - W kopalniach Harte'a mają jakieś kłopoty. Słyszałeś? Jeremiasz ze zmarszczonymi brwiami pokręcił głową. - Co się stało? Pożar? - Ze względu na rodzaj pracy pożary były zawsze ich największą zmorą. Przypadkowo zaprószony ogień mógł stać się przyczyną katastrofy pociągającej za sobą mnóstwo ofiar. Jeremiasz miał nadzieję, że nie o to chodziło. - Nie. Wygląda na epidemię grypy albo jakiegoś innego paskudztwa. W każdym razie nie do opanowania. - Ciężko jej przychodziło mówienie przy nim o grypie, bo bała się obudzić wspomnienia o Jennie; tym bardziej że nie powiedziała jeszcze wszystkiego... - John Harte stracił dziś żonę i... i córeczkę... - Zamilkła na chwilę. - A ponoć jego synka też dopadło i może nie przetrzymać nocy... - Jeremiasz odwrócił zmienioną bólem twarz. Zapalił bezmyślnie cygaro i nieruchomym wzrokiem wpatrzył się w ciemność nocy. Hanna zmusiła się, by mówić dalej: i5 DANIELLE STEEL - Trzeba było zamknąć kopalnie. - W Napa Valley kopalnie Harte'a ustępowały wielkością tylko kopalniom Jeremiasza. - To straszne... - odezwał się po chwili pogrubiałym ze wzruszenia głosem. - Żona, dzieci... - W ciągu tygodnia stracili już siedmiu ludzi, a zachorowało dalszych trzydziestu - dodała cicho Hanna. Jeremiasz schował twarz w dłoniach. Wyglądało to na epidemię podobną do tej, która zabrała Jennie. Epidemię, której nikt nie mógł powstrzymać, z którą nikt nie potrafił sobie poradzić. Dosłownie nikt. Gdy umierała Jennie, Jeremiasz był razem z jej ojcem. Siedzieli pogrążeni w głuchej ciszy, a na piętrze Jennie z minuty na minutę przegrywała walkę o życie. Patrzyli na siebie otępiali, zrozpaczeni swoją bezsilnością i niemocą. Jeremiasz czuł, jak na samo wspomnienie o tym zamiera w nim serce. A gdy jeszcze pomyślał o umierających dzieciach... Mimo że nie przepadał za Johnem Harte'em, żywił dla niego szczery podziw. Harte w trudzie i znoju zbudował swoje kopalnie, co nie było łatwe zważywszy na konkurencję Thurstona, który początki miał o wiele łatwiejsze. Harte zaczynał cztery lata wcześniej, jako dwudziestodwulatek, i zmuszał siebie i swoich ludzi do niewyobrażalnej harówki. Nie grzeszył uprzejmością, a od górników, którzy przeszli od niego do Thurstona, można się było dowiedzieć, że jest popędliwy i skory do bójki, ma niewyparzony język. Serce miał natomiast ze szczerego złota, był uczciwy oraz prostolinijny i za to Thurston go szanował. Odwiedził jego kopalnie raz czy dwa i chcąc nie chcąc natychmiast dostrzegł słabe punkty, które mogły grozić katastrofą, lecz Harte nie życzył sobie żadnych rad. Do wszystkiego chciał dojść własnymi siłami i Jeremiasz podświadomie odgadywał, że mu się to uda. Harte lepiej się czuł w roli jego konkurenta niż znajomego i zachowywał w stosunku do niego dystans, co Jeremiasz respektował. "Niech pan nie ma złudzeń, panie Thurston, mawiał, nie jestem pana przyjacielem i nigdy nim nie będę. Przeciwnie, chcę doprowadzić do upadku pańskie kopalnie i zrobię to bez uciekania się do jakichś sztuczek. A jeśli mi się to uda, to za rok lub dwa będzie pan musiał zamknąć kopalnie na głucho i wszyscy stąd aż po Nowy Jork będą handlować tylko ze mną." Jeremiasz uśmiechnął się na te buńczuczne słowa, bo po pierwsze nic nie wskazywało na to, że ustąpi pola młodemu rywalowi, a po drugie na rynku było dość miejsca dla obu. Jednakże Harte nie chciał tego dostrzec, był uprzejmy, kiedy się spotykali, ale ani na jotę nie chciał zmienić punktu widzenia. Jego kopalnie nawiedziły już dwa pożary i jedno zalanie, toteż kiedyś pod wpływem impulsu, chcąc jakoś pomóc 16 DOM THURSTONÓW chłopcu, Jeremiasz zaproponował mu wsparcie finansowe. W odpowiedzi usłyszał, że jeśli Thurston nie opuści terenu kopalni Harte'a, zanim ten policzy do dziesięciu, to mu rozkwasi twarz. Lecz to, że byli konkurentami, nie miało teraz żadnego znaczenia - Thurston w myślach łączył się z nim w bólu jak z najlepszym przyjacielem i przeklinał okrutny los, okrutniejszy nawet niż ten, którego sam doświadczył. Spozierał na Hannę nie wiedząc, co ma zrobić. Nagle się jednak zdecydował i ruszył do stajni po konia. Hanna nie była zaskoczona - Jeremiasz po prostu taki był. Miał w sercu miejsce dla każdego, nie wykluczając Johna Harte'a, choćby ten był nie wiadomo jak impulsywny i ostry w słowach. - Nie czekaj z kolacją. Wracaj do siebie i odpocznij trochę - poprosił przerzucając nogę przez siodło, aczkolwiek wiedział, że na próżno: kiedy wróci, Hanna i tak będzie na nogach, choćby miała czekać całą noc. - Pilnuj swojego zakichanego nosa, panie Jeremiaszu Thurston - odparła i pod wpływem nagłej myśli dodała: - Poczekaj. Wpadła do kuchni, zawinęła w serwetę kilka kawałków pieczonego kurczaka, trochę owoców i ciasta, wybiegła na zewnątrz i wręczyła zawiniątko Jeremiaszowi. Wrzucił je do torby przy siodle i zmusił się do uśmiechu. - Jeżeli to twoje wyroby, to będą jeszcze ofiary zatrucia. Zbywając ten docinek milczeniem, powiedziała z troską: - Przynajmniej ty coś z tego uszczknij i nie jedz ani nie pij niczego stamtąd. Postaraj się też nie zbliżać do chorych, - Dobrze, mateczko. Pożegnawszy się z nią, nawrócił konia i pogrążony w niewesołych myślach znikł w aksamitnej ciemności nocy galopując przez wzgórza. Już po dwudziestu minutach dotarł na obrzeża terenów Harte'a i ze zdumieniem zobaczył, ile tu się zmieniło od czasu jego ostatniej bytności przed kilkoma miesiącami - John Harte najwyraźniej dobrze prosperował. Teraz wszakże wyraźnie było widać, że coś jest nie tak. Nad zabudowaniami wisiała złowroga cisza, pomiędzy domkami nie widział żywej duszy, lecz wszystkie były jasno oświetlone, a szczególnie jeden, największy, na wzgórzu. Wszędzie paliło się światło, przed werandą zaś stała grupa górników czekających na swoją kolej, by złożyć kondolencje pracodawcy. Jeremiasz zsiadł z konia, przywiązał go do drzewa i z torbą wyposażoną przez Hannę stanął na końcu kolejki. Niemal natychmiast go dostrzeżono i przez grupę przebiegł szmer szeptów: "Thurston... Thurston". Uściskiem dłoni zdążył przywitać się z tymi, których znał, gdy nagle na ganku pojawił się John 2 Dom Thurstonów 17 DANIELLE STEEL Harte z twarzą stężałą z bólu. Nikt nie potrafił ukryć współczucia. Spojrzał na stojących i skinieniem głowy podziękował wszystkim z osobna. Zobaczywszy Jeremiasza, znieruchomiał na moment, Thurston zaś podszedł do niego z wyciągniętą ręką. Coś w jego wzroku powiedziało Harte'owi, że nie jest to ze strony starszego odeń mężczyzny czczy gest. - Bardzo mi przykro z powodu żony i córeczki, John... Ja... - nie wiedział, jak to powiedzieć, w końcu się zdecydował: - Ja też kiedyś straciłem kogoś bardzo mi bliskiego... podczas podobnej epidemii, w sześćdziesiątym ósmym... Wypowiedź Jeremiasza była dość nieskładna, ale Johnowi wystarczył jej sens, by wiedzieć, że Thurston rozumie jego ból. Podniósł głowę, w oczach miał łzy. Był bardzo przystojnym mężczyzną, a wzrostem prawie dorównywał Jeremiaszowi. Miał kruczoczarne włosy, oczy o barwie węgla i potężne, lecz kształtne dłonie. W pewnym sensie obaj byli dziwnie podobni do siebie mimo różnicy prawie dwudziestu lat. - Dziękuję, że pan przyszedł... - odezwał się głucho i nie starając się kryć wzruszenia, pozwolił, by po policzkach stoczyły mu się dwie samotne łzy. Ich widok rozbudził w sercu Jeremiasza echo dawnego bólu. - Czy mógłbym jakoś pomóc? - spytał cicho i przypomniał sobie przywieziony prowiant. Ale Harte nie dosłyszał pytania. Utkwił wzrok w oczach Jeremiasza. - Straciłem dziś siedmiu ludzi... i Matyldę... i Jane - głos mu się załamał. - A Barnaby... - Nie był w stanie dokończyć. Ponownie spojrzał na Johna. - Lekarz powiedział, że nie przeżyje nocy. Trzech moich ludzi straciło żony... pięcioro dzieci... Nie powinien pan był tu przyjeżdżać - zakończył innym głosem, jakby budząc się ze snu. Uświadomił sobie nagle ryzyko, na jakie narażał się Jeremiasz. - Już przez coś takiego kiedyś przechodziłem - Thurston wzruszył ramionami - i wiem, jak potrzebna jest pomoc w takich chwilach. - Teraz dopiero zauważył bladość na twarzy młodszego mężczyzny. Podejrzewał, że to raczej z powodu bólu niż tej przeklętej choroby. - Chyba przydałoby się panu coś mocniejszego. - Wyjął z torby srebrną buteleczkę i podał ją Johnowi. Ten zawahał się, potem wziął ją do ręki wskazując jednocześnie ruchem głowy drzwi. - Może wejdzie pan do środka - zaproponował trochę niezdecydowanie, nie chcąc narażać gościa na możliwość zarażenia się. Jeremiasz skinął głową i weszli do salonu. 18 l DOM THURSTONÓW - Oczywiście. Przywiozłem też trochę jedzenia, jeżeli będzie pan w stanie coś przełknąć. John rzucił mu spojrzenie pełne zarówno zdumienia, jak i wzruszenia. Mimo tragicznej sytuacji pamiętał, że kiedy ostatnim razem Jeremiasz zaofiarował mu pomoc, nieomal wyrzucił go za drzwi. Teraz jednak było inaczej. Dotknęło go nieszczęście gorsze niż pożar czy powódź. Usiadł ciężko na wyściełanej zielonym aksamitem kanapie, pociągnął spory łyk z butelki i oddał ją Jeremiaszowi, patrząc na niego niewidzącym wzrokiem. - Nie mogę uwierzyć, że odeszli... Zeszłej nocy... - przełknął ślinę, starając się opanować łkanie - ...zeszłej nocy Jane mimo gorączki zbiegła na dół, żeby pocałować mnie na dobranoc, a... a dziś rano Matylda powiedziała mi... powiedziała... - Nie potrafił dłużej powstrzymać potoku łez. Jeremiasz, też ledwie panując nad wzruszeniem, położył dłonie na ramionach młodszego mężczyzny, pozwalając mu się wypłakać. Nie mógł nic innego zrobić, jak tylko być przy nim, nie zostawiać go samego. - Jak mam dalej bez nich żyć? Jak?... Matylda... i moja maleńka, i... jeśli jeszcze Barnaby... Thurston, ja umrę! Nie potrafię bez nich żyć... Jeremiasz modlił się w duchu, by choroba nie zabrała syna Johna, lecz wiedział, że nadzieje były nikłe. Gdy czekał przed gankiem, słyszał, że chłopak jest już bardzo chory. Mimo to spojrzał na Johna stanowczo. - Jest pan jeszcze bardzo młody, John, ma pan długie życie przed sobą i choć wiem, że teraz zabrzmi to okropnie, może się pan jeszcze ożenić i mieć dzieci. W tej chwili jest to na pewno najgorsze doświadczenie pana życia, ale będzie pan żył dalej, musi pan... I tak właśnie będzie. - Ponownie podał mu buteleczkę. John napił się i potrząsnął głową, a z jego oczu znów polały się łzy. Mijała prawie godzina ich czuwania, gdy nagle na schodach prowadzących z sypialni pojawił się lekarz. Na jego widok Harte poderwał się na równe nogi, jak gdyby zobaczył ducha. - Barnaby?... - Woła pana. - Stary lekarz nie był w stanie wykrztusić nic więcej, lecz za odpowiedź wystarczył wyraz jego twarzy. John popędził na górę do syna. Na nieme pytanie Jeremiasza lekarz potrząsnął tylko głową. W tejże chwili z góry dobiegł ich nagle przeraźliwy okrzyk rozpaczy. Wiedzieli już, że śmierć nie oszczędziła również syna Johna. Jeremiasz powoli wspiął się po schodach i delikatnie otwarł drzwi do sypialni małego. John klęczał tuląc synka w ramionach, nie rozumiejąc jeszcze, nie uświadamiając sobie w pełni, 19 DANIELLE STEEL że w ciągu zaledwie dwóch krótkich dni stracił całą rodzinę. Thurston łagodnie odebrał mu dziecko, położył je na łóżku i zamknął mu powieki, a potem wyprowadził z pokoju Johna, który poruszając się jak we śnie, ze szlochem powtarzał imię syna. Na dole Jeremiasz wmusił w niego spory łyk alkoholu, po czym ułożył trzęsącego się jak w febrze chłopaka na kanapie, otulił kocami i czuwał przy nim do rana, kiedy zastąpili go brat Johna i jego przyjaciele. Wtedy Jeremiasz dosiadł konia i powoli ruszył do domu pełen bolesnego współczucia dla młodego górnika. Harte był dokładnie w tym samym wieku co on, gdy zmarła Jennie. Z niepokojem zastanawiał się, jak ta okrutna strata na niego podziała, lecz z tego, co o nim wiedział, Harte był z natury twardy. Gdy zsiadał z konia przed domem, patrząc, jak poranne słońce coraz wyżej wspina się na niebo, nad wzgórza, które tak bardzo kochał, rozmyślał nad okrutnym losem z taką beztroską żonglującym żywotem i śmiercią, nad szybkością, z jaką odbierane nam są najsłodsze dary życia. Wszedł do środka i nie budząc śpiącej na kuchennym krześle Hanny skierował się do nigdy nie używanego salonu. Usiadł tam przy fortepianie, który dawno temu kupił dla pewnej prześlicznej dziewczyny o roześmianych oczach, z wijącymi się zabawnie lokami. Rozmyślał, jak by to było, gdyby się z nią ożenił, ile by mieli dzieci, jak by im się ułożyło życie. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów pozwolił myślom krążyć wokół tych pytań, dumał też o dzieciach Johna mając nadzieję, że chłopak jakoś się otrząśnie i powtórnie ożeni. Bo potrzebował tego, choćby długo nie chciał nawet o tym słyszeć, potrzebował żony i dzieci, by zastąpiły w jego sercu tych, których utracił. Pragnął tego dla Johna, choć on postąpił inaczej. Po osiemnastu latach samotnego życia było za późno, żeby cokolwiek zmieniać. Ale też nie miał na to ochoty - jak dotąd. Bo gdy teraz wpatrywał się w pożółkłe klawisze, zastanawiał się, czy nie powinien był zrobić tego, czego życzył Johnowi. Czy nie powinien był poszukać sobie żony i mieć z nią tuzin dzieci, które napełniłyby wrzawą jego pusty dom? Może i tak, lecz przecież jak dotąd nie udało mu się spotkać kobiety, która potrafiłaby zawładnąć jego sercem i podobałaby mu się na tyle, by zaproponował jej małżeństwo. A wobec tego nie było sensu marzyć o dzieciach. Mimo to na samą myśl o takiej możliwości poczuł w sercu ukłucie żalu. Mieć dzieci to takie cudowne! Synka, córeczkę... Zaraz jednak przypomniał sobie o tragedii Johna Harte'a i poczuł, że coś, co przed chwilą zaczęło się w nim otwierać, ponownie się zasklepia. Nie, nie zniósłby następnej straty, aż nadto wystarczyło 20 DOM THURSTONÓW mu odejście Jennie. Jest dobrze, jak jest, niczego innego mu nie trzeba. Tylko czy na pewno? - No i jak tam było? Wzdrygnął się na głos Hanny, która niepostrzeżenie weszła do pokoju. Przestał przebierać bezmyślnie palcami po klawiaturze i podniósł głowę. Na jego twarzy widać było ślady znużenia i przygnębienie. Miał za sobą długą, pełną smutku noc. - John stracił również synka - odparł pozornie beznamiętnie, lecz przypomniawszy sobie, jak zamykał małemu oczy i wyprowadzał Harte'a z sypialni, nieomal poczuł dreszcz. Hanna powoli zaczęła kręcić głową, jakby próbując nie dopuścić do siebie tej wiadomości, i w końcu wybuchnęła płaczem. Jeremiasz podszedł do niej powoli, objął ją i wyprowadził z salonu. - Wracaj do domu i prześpij się trochę - powiedział, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy. Jego zasób słów pocieszenia został ostatniej nocy zupełnie wyczerpany. Pociągając nosem pokiwała głową i otarła łzy. - Ty też powinieneś to zrobić - poradziła, choć wiedziała, że i tak nie posłucha. - Dobrze? - Mam trochę pracy. - Jest sobota. - Ale papiery na moim biurku nic o tym nie wiedzą. - Uśmiechnął się z trudem. Nie było sensu, by kładł się teraz, bo był przekonany, że nawiedzałyby go wizje twarzy Barnaby'ego i opłakującego go ojca. - Ale postaram się nie siedzieć długo. W to akurat wierzyła. Była sobota, co oznaczało, że po pracy jak zwykle pojedzie do Calistogi na spotkanie z Mary Ellen, chociaż nie była pewna, czy po nocnych wydarzeniach będzie miał na to ochotę. Nalał sobie kawy z grzejącego się na piecu garnka i popatrzył na wierną przyjaciółkę. Po ostatniej nocy miał w głowie gonitwę myśli. - Powiedziałem mu, że powinien się znów ożenić i mieć dzieci. Czy miałem rację? - Tak. I ty też powinieneś był to zrobić. Osiemnaście lat temu. - Właśnie o tym myślałem siedząc przy fortepianie. - Wyjrzał za okno na wzgórza, napawając się widokiem, który lubił tak bardzo, że nie pozwolił Hannie zawiesić nigdzie firanek. - Nie jest jeszcze za późno - zauważyła ze smutkiem, a jej głos zabrzmiał nagle bardzo staro. Zrobiło jej się żal Jeremiasza. Był samotny, nawet jeśli o tym nie wiedział. Miała nadzieję, że John Harte nie wybierze podobnego losu, bo kłóciło jej się to 21 DANIELLE STEEL z wyobrażeniem o naturalnym porządku rzeczy. Sama nigdy nie miała dzieci, ale nie za sprawą wyboru, tylko przeznaczenia. - Nadal jesteś dość miody na ożenek, Jeremiaszu. Mimo zmęczenia roześmiał się. - Oj, za stary, stanowczo za stary. A poza tym... - zmarszczył w zamyśleniu brwi i zaglądnął jej w oczy. Myśleli o tym samym. - Wiesz, że właściwie nie mam nikogo, i to od lat. Oprócz Mary Ellen oczywiście, ale na poślubienie jej jakoś nie mógłbym się zdecydować - wyznał, mimo iż Hanna domyślała się tego. Ta straszna noc sprawiła, że miał ochotę porozmawiać, a ona jako jego przyjaciółka doskonale to rozumiała. - Dlaczego nigdy nie chciałeś się z nią ożenić? - Zawsze ją to zastanawiało, choć intuicyjnie wyczuwała, że zna powód. - To nie ten typ kobiety, Hanno. I to nie w sensie negatywnym. A poza tym trzeba ci wiedzieć, że na początku naszej znajomości odrzuciła moje oświadczyny. - Uśmiechnął się, widząc zdumienie kobiety. - Chciała być wolna - uśmiechnął się ponownie - małe niezależne stworzonko. Bała się też, że zaniedba dzieci, i wreszcie, jak się domyślam, obawiała się gadania, że wychodzi za mnie przez wzgląd na to, co mam, że mnie wykorzystuje. - Westchnął. - Zapłatą było to, że nazwano ją dziwką. Co za ironia... - Zapalił cygaro i usadowił się wygodniej na krześle. - Ale najśmieszniejsze, że nic jej to nie obchodziło. Zawsze powtarzała, że póki ona zna całą prawdę, to znaczy, że jest uczciwą kobietą, związaną tylko ze mną, jedynym mężczyzną w jej życiu, w nosie ma gadanie ludzi. Poprosiłem ją o rękę w okresie, kiedy te cholerne baby z Calistogi czepiały się jej najbardziej... Inna sprawa, że o nakręcanie tych plotek zawsze podejrzewałem jej matkę, która w ten sposób chciała na mnie wymusić ślub. Tak czy inaczej Mary Ellen kazała mi się wynosić do diabła, twierdząc, że jeszcze nie jest tak źle, by gęganie starych mioteł popchnęło ją do ślubu. Chociaż myślę, że odmówiła mi również dlatego, że w tamtym czasie była jeszcze dość mocno zakochana w swoim zapijaczonym mężu. Odszedł od niej już dwa lata wcześniej, ale ze sposobu, w jaki o nim mówiła, odnosiłem wrażenie, że ciągle miała nadzieję na jego powrót. Cieszę się, że tego nie zrobił. Bardzo mi z nią dobrze. Jej także było z nim dobrze. Urządził jej dom i pomagał w wyposażeniu dzieci, jeśli tylko po długiej walce udawało mu się przekonać ją do przyjęcia pomocy. Byli ze sobą już siedem lat, jej mąż nie żył od ponad dwóch. Ich spotkania stały się niezmiennym rytuałem. W sobotę po pracy jeździł do niej i zostawał na noc, a dziećmi opiekowała się jej matka. Przestali też troszczyć się o ukrywanie ich związku - nie było sensu bawić się w sekrety, 22 DOM THURSTONÓW skoro i tak każdy w miasteczku wiedział, że jest dziewczyną Jeremiasza Thurstona. A raczej "dziwką Thurstona", jak nazywano ją kiedyś, od czasu bowiem gdy Thurston osobiście zajął się jednym czy dwoma typkami z niewyparzoną gębą, nikt się na to więcej nie ważył. Jeremiasza takie opinie nie dziwiły - Mary Ellen była typem kobiety, której inne przedstawicielki jej płci zazdrościły i nie lubiły: śliczną dziewczyną o miedzianorudych włosach, długich nogach i pełnych piersiach. Nie przesadzała z nadmierną długością sukni i nie miała nic przeciwko pożądliwym spojrzeniom kowbojów, gdy wchodząc na krawężnik podciągała nieco za wysoko spódnice. Pierwszy raz właśnie taki widok przyciągnął uwagę także Thurstona, a później, kiedy zobaczył ją bez ubrania, okazała się tak śliczna, jak sobie wyobrażał, tak śliczna, że bardzo szybko wrócił po więcej i nie chciał się z nią rozstawać. Z zachwytem odkrył, że Mary Ellen ma dobre i tkliwe serce, jest uczciwa i lubi sprawiać radość innym. Swoje dzieci kochała ponad wszystko i chętnie by im nieba przychyliła. Imała się różnych zajęć: pracowała jako kelnerka, tancerka oraz pokojówka w hotelu przy zdrojowisku i nawet kiedy już była na stałe z Thurstonem, nie chciała tego zmieniać, twierdząc, że musi zachować niezależność. Jeremiasz kilkakrotnie myślał o zakończeniu ich związku, choćby ze względu na dobre imię dziewczyny, lecz tyle w niej było ciepła i czułości, że nie potrafił. Wypełniła w jego sercu uczuciową pustkę, nie mówiąc już o tym, że nie potrafił opanować ciągłej chęci powrotu do jej łóżka. Na początku ich znajomości jeździł do Calistogi kilka razy w tygodniu, ale tak częste spotkania były dość skomplikowane ze względu na dzieci, toteż w końcu pierwszego roku ustalili, że będą się widywać tylko w soboty. Trudno mu było uwierzyć, że ich związek trwa już siedem lat - z upływu czasu zdawał sobie sprawę właściwie tylko wtedy, gdy widział, jak dorastają jej dzieci. Mary Ellen miała teraz trzydzieści dwa lata i nadal była niezmiernie atrakcyjna, mimo to nie potrafił sobie wyobrazić małżeństwa z nią. Może było to spowodowane pierwszym wrażeniem na początku znajomości, kiedy wydawała mu się nieco zbyt swobodna i bezceremonialna, podkreślająca swoją wolność i niezależność. Szanował to jednak, nie mówiąc już o tym, że uwielbiał jej szczerość, otwartość, odwagę i czułość. Nigdy nie przejmowała się plotkami na temat ich związku, choć Jeremiasz wiedział, iż czasami przechodziła ciężkie chwile. - A teraz ożeniłbyś się z nią? Jeremiasz nie był zaskoczony pytaniem Hanny, bo sam się nad tym zastanawiał. 23 DANIELLE STEEL - Nie wiem. - Z westchnieniem spojrzał na sędziwą przyjaciółkę. - Naprawdę chyba jestem za stary na takie myśli. Nie uważasz? - Zdecydowanie nie. Przeciwnie, myślę, że powinieneś się nad tym poważnie zastanowić, nim będzie za późno, Jeremiaszu Thurston - odparła Hanna, choć i ją opadały wątpliwości. Nie była przekonana, czy to rzeczywiście odpowiednia kobieta dla Jeremiasza, aczkolwiek nie okazując tego po sobie, bardzo ją lubiła. Znała od urodzenia Mary Ellen, która jak na jej gust była zbyt "nowoczesna", a czasami "durnowata". No bo kto to widział, żeby tak otwarcie przyznawać się do nie zalegalizowanego związku z mężczyzną? Ale wiedziała też, że jest dobrą dziewczyną, i gdy się ją poznało lepiej, nie sposób było jej nie polubić. Tyle że miała już trzydzieści dwa lata, Jeremiaszowi zaś potrzeba było młodej żony, która by mu urodziła dzieci. A to w wypadku jego kochanki było niemożliwe, bo miała już trójkę i przy porodzie ostatniego omal nie przeniosła się na tamten świat. Chęć urodzenia choćby jeszcze jednego dziecka byłaby z jej strony czystym szaleństwem, o czym zresztą sama Mary dobrze wiedziała. - Jedno ci tylko powiem, Jeremiaszu: zanim umrę, chciałabym zobaczyć w tym domu dziecko. - Ja też, moja droga przyjaciółko - uśmiechnął się smutno - ale nie sądzę, żeby którekolwiek z nas tego doczekało. - Jeśli nadal będziesz uparty jak osioł, to na pewno nie. Ręczę, że gdybyś tylko się rozejrzał, wnet znalazłbyś odpowiednią pannę. Jeremiaszowi przypomniała się Jennie i potrząsnął głową. - Jestem za stary dla młodej dziewczyny. Mam prawie czterdzieści cztery lata. - A gadasz, jakbyś miał dziewięćdziesiąt - prychnęła z niesmakiem. Thurston roześmiał się przejeżdżając dłonią po nie ogolonym policzku. - Czasami na tyle się czuję i na tyle wyglądam. To cud, że Mary Ellen nie zamyka się na cztery spusty widząc, jak nadjeżdżam. - Powinna była to zrobić już dawno temu. Wiesz, co o tym sądzę. - Jeremiasz wiedział, lecz nic nie mogłoby powstrzymać Hanny przed wygłoszeniem kolejnej opinii: - Oboje popełniliście głupstwo wiążąc się ze sobą, a teraz oboje za to płacicie. Po raz pierwszy Hanna w taki sposób wyraziła się o ich związku i Jeremiasza mocno to zaintrygowało. - Oboje? - A tak. Jej omal nie wywieziono na taczkach z miasta, a ty byłeś nią tak zaślepiony, że przez te wszystkie lata straciłeś okazję 24 DOM THURSTONÓW na spotkanie dziewczyny, która mogłaby dać ci dzieci. A teraz to nawet z nią się możesz żenić. - Przy najbliższej okazji przekażę jej twoją opinię - odparł żartobliwie. Hanna chrząknęła z dezaprobatą i nastroszona zaczęła zbierać się do wyjścia. Jeremiasz chciał wziąć kąpiel i ogolić się przed wyjściem, marzył też o jeszcze jednej filiżance kawy. Ta koszmarna noc nie przeszła bez śladu. - A propos, John był bardzo wdzięczny za przysłane przez ciebie jedzenie. Ale dopiero dziś rano zdołałem go zmusić, żeby coś przełknął. - A udało mu się choć trochę przespać? - spytała. - W takim stanie? Hanna pokiwała głową. - Tobie pewnie też nie. - Jakoś przeżyję. Odeśpię dzisiaj. ' Hanna odwróciła się i przystanąwszy w progu, dodała ze złośliwym uśmiechem: - To chyba nie najlepiej świadczy o Mary Ellen, co? Jeremiasz parsknął śmiechem i zamknął za nią drzwi. ROZDZIAŁ II W sobotę w kopalni panowała głucha cisza, co Jeremiasz przyjął z zadowoleniem. Wszystko trwało w bezruchu, nie było słychać żadnych głosów, przeraźliwych gwizdków czy huczenia płomieni w piecach. Dwóch strażników popijało kawę broniąc się przed chłodem marcowego poranka. Jeremiasz zsiadł ze swego konia imieniem Big Joe i przywiązawszy go tam gdzie zwykle, wszedł do biura. Papiery, nad którymi miał pracować, już czekały na niego: kontrakty na produkowaną przez nich rtęć oraz plany czterech domków dla nowych pracowników. Tereny kopalniane Thurstona, na których stało siedem większych domów dla kilkunastu samotnych mężczyzn, a za nimi domki dla rodzin, zaczynały przypominać małe miasteczko. Przebywanie rodzin górników na terenie kopalni nie było dla niego najwygodniej-szym rozwiązaniem, ale rozumiał, że chcą być razem, dlatego już dość dawno pozwolił na to, czym zaskarbił sobie ich wielką wdzięczność. Kopalnie wciąż się rozwijały, tak samo jak produkcja. Z zadowoleniem przeglądał kontrakty leżące na biurku, zwłaszcza zamówienie Orville'a Beauchampa z Atlanty na dziewięćset baryłek rtęci, opiewające na sumę około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jeremiasz oceniał, że tą ilością rtęci klient będzie w stanie 25 DANIELLE STEEL zaspokoić potrzeby rynkowe prawie całego Południa. Z treści umowy wnioskował, że ma doczynienia ze zdolnym biznesmenem reprezentującym grupę poważnych przedsiębiorców. Transakcja była na tyle ważna, że Jeremiasz chciał wszystkiego sam dopilnować i dlatego właśnie zdecydował się na wyjazd do Atlanty. W południe zerknął na zegarek, wstał i przeciągnął się. Wprawdzie miał jeszcze nieco do zrobienia, ale po koszmarach poprzedniej nocy był zupełnie wykończony i marzył tylko o zobaczeniu się z Mary Ellen - dziś bardziej niż zwykle potrzebował poczucia komfortu i ciepła, jakie mu zawsze dawała. Przez cały poranek co chwila nachodziła go myśl o Johnie Harcie i jego tragedii i to go tak rozbijało emocjonalnie, że jak najprędzej chciał się znaleźć u kochanki. Zamknął biuro i wsiadł na konia. - Dzień dobry, panie Thurston. - Jeden ze strażników pomachał do niego ręką. Jeremiasz spojrzał ku niemu i za jego plecami, dalej na wzgórzu dojrzał przy domach gromadkę bawiących się dzieci. Automatycznie pomyślał o epidemii, modląc się w duchu, aby ich nie dosięgła. - Dzień dobry, Tom. - W trzech kopalniach należących do niego pracowało już około pięciuset ludzi, lecz nadal nie miał kłopotów z zapamiętaniem imion większości z nich. Znaczną część czasu spędzał w pierwszej kopalni, kopalni "Thurston", pozostałe zaś odwiedzał regularnie, choć wiedział, że są pod opieką sprawnych nadzorców. Przy najmniejszej jednak oznace, że coś dzieje się nie tak, pojawiał się natychmiast na miejscu i w miarę potrzeby zostawał nawet przez kilka dni, jak choćby w razie wypadku czy zalewania co roku zimą chodników. - Wygląda, że idzie na wiosnę. - Tak, rzeczywiście - uśmiechnął się Jeremiasz. O niczym tak nie marzył jak o zmianie pory roku. Przez ostatnie dwa miesiące lało jak z cebra i walka z powodziami wyzuła wszystkich z sił. W pierwszej kopalni stracili jednego człowieka, w drugiej siedmiu, w trzeciej trzech. Przeszli srogą zimę, lecz teraz nie było po niej ani śladu: słońce świeciło wesoło i zdążając do Calistogi Szlakiem Silverada Jeremiasz czuł jego ciepłe promienie na plecach. Stęskniony za Mary Ellen, popędził starego konia i ostatnie pięć mil przejechał galopem czując, jak wiatr rozwiewa mu włosy i brodę. Główną ulicą Calistogi przechadzały się grupki dam, ukryte przed słońcem pod koronkowymi umbrelkami. Łatwo było rozpoznać wśród nich kuracjuszki z San Francisco przyjeżdżające tu do gorących źródeł: ich modne stroje wyraźnie kontrastowały z mniej wykwintnymi ubiorami mieszkanek miasta, turniury 26 DOM THURSTONÓW sukien były większe, pióra na kapeluszach bujniejsze, a deseń jedwabiów żywszy. Widząc je, Jeremiasz zawsze się uśmiechał, one zaś natychmiast ożywiały się na widok tego postawnego, dumnego z wyglądu mężczyzny o ciemnych włosach, tak mocno kontrastujących z białą maścią jego ogiera. Kiedy szczególnie dopisywał mu humor, unosił kapelusz i uprzejmie kłaniał im się z wysokości konia, a w oczach mu się zapalały żartobliwe iskierki. W tłumie spacerowiczek zauważył tego dnia wyjątkowo piękną kobietę o rudawych włosach, w sukni o barwie leśnej z