Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem

Szczegóły
Tytuł Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanisław Sosabowski Droga wiodła ugorem (Wspomnienia) Generała Sosabowskiego znam od lat bardzo wielu. Łączy on w sobie dwie podstawowe cechy dobrego dowódcy bojowego: wiedzę i charakter. Karność i dyscyplinę wojskową oficera wyższego stopnia pojmuje on w sposób właściwy, nie identyfikując jej z biernym, mechanicznym potakiwaniem przełożonemu. Generał Sosabowski posiadając swe własne zdanie, umiejąc go bronić w sposób twardy, niekiedy nieco szorstki, rozumie, że ten rodzaj postępowania tylko dopomóc może rozsądnemu przełożonemu do powzięcia trafnej decyzji. Z chwilą jednak, gdy decyzja zapadła i rozkazy zostały wydane, generał Sosabowski staje się lojalnym i sumiennym ich wykonawcą. Surowy i wymagający dla siebie samego, żąda też wiele od swych podkomendnych; ojcowski i sprawiedliwy w osądach swych i w karaniu, umie pozyskiwać zaufanie i miłość żołnierzy, tak skłonnych płacić sercem za serce. Posiada on ów tajemniczy dar, który zawsze przynosi obfite plony na polu bitewnym - dar nawiązywania węzłów uczuciowych pomiędzy dowódcą a podkomendnymi. Nic więc dziwnego, że gdy generał Sosabowski w sposób tak niesłuszny i krzywdzący został pozbawiony stanowiska wkrótce po powrocie Brygady z operacji Reńskiej, jego żołnierze manifestowali swoje przywiązanie, odmawiając przyjmowania posiłków, i ustąpili jedynie perswazjom i wezwaniom "swego generała", który uczył ich dyscypliny i prowadził do boju. Wszyscy wiedzieli, że służy on Sprawie i stawia ją ponad wszelkie względy osobiste. Takim znałem gen. Sosabowskiego. Nie wiedziałem jednak, że ten wybitny żołnierz Rzeczypospolitej posiada również niemały talent literacki. Talentowi temu zawdzięczamy niniejszą książkę. Ze "Słowa wstępnego" gen. K. Sosnkowskiego napisanego do książki gen. St. Sosabowskiego "Najkrótszą drogą". Słowo wstępne W naszych czasach, gdy wydarzenia przeistaczają tak szybko oblicze świata i radykalnie zmieniają układ stosunków ludzkich, blednie wartość literackich fikcji, a coraz większego znaczenia nabiera pamiętnik. Przed paru laty zwrócił się do nas generał Stanisław Sosabowski, aby rozważyć sprawę wznowienia będącej już na wyczerpaniu jego książki "Najkrótszą drogą". Doszliśmy do zgodnego wniosku, że zamiast robić przedruk, lepiej wydać nowy pamiętnik, dający pełniejszy obraz żołnierskiej służby: zrodziła się książka "Droga wiodła ugorem..." Dobijaliśmy końca pracy wydawniczej; autorowi pomagało wielu chętnych; on sam pilnie czuwał nad wykończeniem książki. Widywaliśmy go często w drukarni. Nagle przyszła wiadomość: gen. Sosabowski nie żyje! Jeszcze przed paru dniami uzgadniał układ ilustracji... Prochy Dowódcy Spadochronowej Brygady powieziono do Polski. Spoczęły w Warszawie na cmentarzu Powązkowskim, żegnane przez byłych żołnierzy, ich rodziny i warszawiaków, którzy pamiętali, że zmarły był dowódcą 21_go pułku "Dzieci Warszawy". "Najkrótszą drogą" było zawołaniem Brygady. Twardą drogą wiodło życie jej dowódcę; do Polski nie dotarł, ale przyłożył rękę do pomnika polskiego męstwa, a jako dowódca i człowiek zaskarbił sobie miłość wielu. "A na to warto żyć" - pisał w ostatnich słowach pamiętnika. Nie doczekał się wydania książki - żołnierz_autor został odwołany... Nad mogiłą pochylały się sztandary, żegnali generała towarzysze broni. Naszym udziałem w pożegnaniu jest oddanie polskiemu Czytelnikowi opowieści o Jego pracy i walce. Dziękujemy wszystkim, którzy dopomogli i współdziałali w wydaniu książki: redaktorowi i grafikom, drukarzom i subskrybentom. Niechaj "droga wiodąca ugorem" powiedzie ku celowi, jakiemu służył autor, wszystkich Czytelników, zwłaszcza - jak pragnął - młode pokolenie, wzrastające na uchodźstwie i w Kraju. Londyn, październik 1967 Biblioteka Polska Część pierwsza~ Moje młode lata Część pierwsza MOje młode lata Hej strzelcy wraz, nad nami orzeł Biały... (Pieśń Polskich Drużyn Strzeleckich) W Stanisławowie Stanisławów, moje miasto rodzinne - dziś poza granicami państwa polskiego - staje mi nieraz przed oczyma. Widzę to miasto, a w nim siebie - chłopca, ucznia gimnazjum, niepozornego, nędznie ubranego, przebiegającego ulice z jednej lekcji na drugą. Widzę go w tajnych kółkach samokształceniowych, w harcerstwie i organizacji wojskowej. Widzę to miasto, gdzie w codziennym trudzie zdobywałem chleb dla siebie i mojej rodziny, kształtowałem swój charakter i uczyłem się łamać piętrzące się przede mną przeszkody; miasto, gdzie poznałem i pokochałem ideały, które stały się myślą przewodnią mojego życia. Stanisławów opuściłem na zawsze z chwilą wybuchu pierwszej wojny światowej. Gdy w późniejszych latach niekiedy tam bywałem, miasto to wydawało mi się już inne - nie takie, jak w moich latach młodzieńczych, widziane przez pryzmat własnych przeżyć. Ojca straciłem bardzo wcześnie. MIałem wtedy zaledwie lat jedenaście; brat mój siedem, a siostra cztery. Ojca pamiętam jak przez mgłę. Najbardziej utkwiły mi w pamięci jego oczy. Miały wyraz głębokiej dobroci, a w razie potrzeby umiały być surowe. Nie podniósł na nas nigdy ręki; popatrzył tylko, i to wystarczyło. Jego serce czułe na ludzkie kłopoty, zbytnie zaufanie do otoczenia i łatwowierność, a przy tym, niestety, "słaba głowa" były źródłem trosk i niepowodzeń materialnych. Nieraz wracał do domu z pustą kieszenią. Mimo że byłem dzieckiem, już wtedy zrozumiałem, czego robić nie należy. Śmierć ojca stała się przyczyną mojej przedwczesnej dojrzałości. Utraciłem beztroskę i radość dzieciństwa i młodości. Pensja wdowia matki nie wystarczała na nasze potrzeby. Z obszernego mieszkania przenieśliśmy się do jednego pokoju z kuchnią. Matka, zajęta dziećmi, nie mogła podjąć się żadnej dodatkowej pracy. Było źle. Czasami głodno. Zrozumiałem wtedy, że ja muszę przecież pomagać matce. Ale jak? Wspomnienia z gimnazjum Chodziłem do Szkoły Realnej w Stanisławowie (późniejsze gimnazjum matematyczno_przyrodnicze). Był to okazały, dwupiętrowy budynek w głębi ogrodu, przy głównej ulicy Sapieżyńskiej. Byłem już w klasie III i miałem trzynaście lat. W lutym panował ostry mróz. Na przerwach między lekcjami chłopcy bawili się na podwórzu szkolnym lub na korytarzach. Stałem i ja na korytarzu. Byłem zziębnięty i skulony. Ktoś dotknął mego ramienia. Obróciłem się. Przede mną stał nasz katecheta, ks. prof. Andrzej Nogaj. - Stachu, czemu nie włożysz płaszcza? Trzęsiesz się z zimna. Chciałem zaprzeczyć, on nalegał. Wtedy wydusiłem: - Ja, księże profesorze, nie mam płaszcza. - Jak to, nie masz płaszcza, na to zimno? Na Boga, jak dostajesz się do szkoły? - Ja biegnę, księże profesorze. Dzwonek zakończył przerwę. Na dalszą indagację nie było czasu. - Słuchaj, Stachu, przyjdź do mnie wieczorem - rzekł ks. Nogaj. Wieczorem opowiedziałem księdzu wszystko o sobie i że przecież ja, jako najstarszy, muszę pomóc mojej rodzinie, a chyba jedyne rozwiązanie byłoby w udzielaniu korepetycji słabszym kolegom. Ks. Nogaj słuchał i milczał. Wreszcie rzekł: - Pomyślę, naradzę się z profesorami, coś uradzimy. I pamiętam jego twarz, jak z pewnym zakłopotaniem sięga do sutanny i wciska mi do ręki kilka koron: - Weź to, chłopcze, przepraszam, że tak mało. I ja mam na utrzymaniu matkę staruszkę. Wzdragam się, nie chcę przyjąć, on zaś: - Nie wstydź się, to nie jałmużna, to pożyczka jedynie. Zwrócisz mi ją, gdy będziesz mógł. I wciskając mi w dłoń pieniądze, omal że nie wyrzucił mnie za drzwi. A potem znalazł się dla mnie płaszcz... Był to dzień św. Józefa. Marzec, pocieplało. Ks. Nogaj wezwał mnie do kancelarii szkolnej: - Stachu, czy potrafisz pomóc twemu koledze M. we francuskim i matematyce? - Tak jest, księże profesorze, podołam! - Idź zaraz po szkole do niego. Poszedłem. Po drodze wstąpiłem do kościoła oo. Jezuitów. Klęknąłem przed ołtarzem, na którym św. Józef trzymał Dzieciątko. Popatrzyłem i bez słów pomyślałem jedno: "Pomóż!" Do domu wpadłem jak burza. - Mamciu, będzie nam lepiej! Przyniosę pieniądze, będę dawał lekcje! Tak więc w trzynastym roku życia rozpocząłem pracę korepetytora i oddawałem matce zarobione pieniądze. Nie byłem łatwym korepetytorem. Jakkolwiek umawiałem się na godzinę, nie wypuściłem delikwenta z mych rąk tak długo, aż nie umiał lekcji. Byłem twardy, nieustępliwy, nieraz bardzo niecierpliwy. I tak rosła moja sława jako korepetytora. Gdy matka czy ojciec, stroskani złymi postępami syna, pytali profesora o radę, często słyszeli odpowiedź: "To leń i nieuk, koniecznie potrzebuje pomocy i twardej ręki. Jest korepetytor, nazywa się Sosabowski; jeżeli on nie pomoże, to chyba nikt". Były okresy, że miałem po pięć korepetycji dziennie. Nauka w szkole odbywała się od godz. #/8 rano do #/1 po południu. Wpadałem do domu, by się nieco pożywić, i już od godz. #/2 biegałem z lekcji na lekcję. Około #/9 wieczorem wracałem do domu. W piecyku czekała kolacja. Połykałem ją i rzucałem się na łóżko, by zapaść w kamienny sen. - Stasieńku, już siódma, wstawaj, czas do szkoły! - budziła mnie matka. Tak biegł tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem - przez całe gimnazjum i okres studiów w Krakowie. Nasze skromne bytowanie na granicy głodu polepszyło się nieco od chwili, gdy zarabiałem lekcjami. Gdy dziś, po tylu latach, wspominam stosunki, jakie panowały w byłym zaborze austriackim, muszę przyznać, że wolność osobista, swoboda manifestowania polskości była całkowita. Oczywiście była również znana tzw. nędza galicyjska. Kraj był eksploatowany przez przemysł austriacki i czeski. Handel przeważnie w rękach żydowskich. Majątki ziemskie zadłużone i w większości w pachcie u Żydów. Większość inteligencji stanowili pracownicy państwowi i samorządowi. Galicja rządzona była w ramach pewnej autonomii. Administracja składała się prawie wyłącznie z Polaków, w części z Ukraińców. Oficjalnym językiem był oczywiście niemiecki, ale w szkolnictwie np. obowiązywał język polski. W moim gimnazjum dyrektorem był Polak, pan NOwosielski. Z wyjątkiem dwóch profesorów Ukraińców, cały personel nauczycielski stanowili Polacy. Minąłbym się z prawdą, gdybym twierdził, że w szkole istniały tendencje do wynaradawiania uczniów. Raczej wprost przeciwnie. Poza oficjalnym pomijaniem w nauce historii dziejów Polski porozbiorowej, tolerowano i przymykano oczy na nie zawsze lojalne wyskoki młodzieży. Na przykład w 1908 r. podczas uroczystości szkolnej z okazji 50_lecia panowania cesarza Franciszka Józefa, rzucone przez uczniów podczas akademii bomby cuchnące nie spowodowały żadnych konsekwencji karnych. Nie było też tajemnicą dla władz szkolnych, że młodzież skupia się w tajnych kółkach samokształceniowych. I tu też nie było reakcji. Jako ilustracja tego stanu rzeczy niech posłuży charakterystyczny moment z mojego egzaminu dojrzałości. Z historii Polski zadano mi temat: "Rządy pruskie na ziemiach polskich za czasów Bismarcka". Czyż znałem ten temat, którego pzecież nie uczono w szkole? Jakże dobrze go znałem, i umysłem i sercem. Mówiłem o Bismarcku, o Komisji Wywłaszczeniowej, o Hkt, o twardym, nieustępliwym ludzie polskim na terenie zaboru pruskiego. Zapomniałem, gdzie jestem, przed kim się znajduję; że głową tego audytorium jest - mimo że Polak - urzędnik jednego z państw zaborczych. I z ust, i z serca płynęły słowa niepowstrzymanym potokiem, nasycone uczuciem tego, co jest nam Najdroższe. Aż w pewnej chwili usłyszałem głos inspektora: "Panie profesorze - rzekł on zwracając się do historyka - gratuluję panu takiego ucznia" - a do mnie: "Dziękuję, abituriencie". Wyszedłem na korytarz. Po chwili zjawił się ks. Nogaj: - Stachu, zdałeś maturę z odznaczeniem. Tajne organizacje szkolne Towarzystwo Gimnastyczne "Sokół" skupiało polskie warstwy średnie - inteligencję i mieszczaństwo. W reprezentacyjnym gmachu "Sokoła" mieściły się również: Towarzystwo Młodzieży Polskiej i Towarzystwo Szkoły Ludowej. Ideologia "MŁodzieży Polskiej" była narodowo_demokratyczna. Grupowała się w tej organizacji przede wszystkim młodzież akademicka i część młodej inteligencji. Rekrutowano również do tajnych kółek samokształceniowych uczniów szkół średnich. Nie pamiętam, w której klasie zostałem zwerbowany do takiego kółka. Wiem natomiast, że już w 5 klasie zostałem przewodniczącym kółek na terenie mojego zakładu naukowego - Szkoły Realnej. Na czele tych uczniowskich organizacji stał zespół złożony z przewodniczących wszystkich pięciu szkół średnich. Jakież rozeznanie lub kryteria społeczno_polityczne mógł mieć chłopak garnący się do tajnej pracy samokształceniowej, gdy wgłębiał się np. w "Myśli nowoczesnego Polaka", "Egoizm Narodowy" Dmowskiego czy "100 lat walki o niepodległość" Bolesława Limanowskiego, gdy studiował Mochnackiego, Lelewela, czy Kutrzebę? Łatwiej strawne były "Dzieje porozbiorowe Polski" Siemiradzkiego. Atrakcją zaś - "Dzieje Oręża Polskiego w dobie Napoleońskiej" Kukiela. Ale uświadamialiśmy sobie, że przed narodem istnieją problemy i że w rozwiązywaniu tych problemów weźmiemy aktywny udział. Byliśmy zadowoleni, że nikt ze starszego społeczeństwa nie próbował narzucać nam swoich rozwiązań, że sami będziemy musieli znaleźć właściwą drogę. Zdawaliśmy sobie sprawę, że problemy te przekraczają granice zaborów, że tam, za kordonem rosyjskim czy pruskim, są tacy sami Polacy, jak my w naszym kresowym mieście. Że mają takie same dążenia. Jednym z zewnętrznych przejawów naszej działalności była doroczna manifestacja w Dzień Zaduszny. Pod naszym kierownictwem cała polska młodzież szkolna zbierała się w określonym miejscu. W zwartych szeregach, po wysłuchaniu przemówień okolicznościowych, maszerowaliśmy ze śpiewem przez ulice miasta w stronę pobliskiego cmentarza. Tam już uprzednio były udekorowane i iluminowane groby zasłużonych i krzyże pamiątkowe. Przy świetle pochodni i pieśniach patriotycznych składaliśmy im hołd. I znowu przemaszerowaliśmy z powrotem przez miasto. Innym przejawem działalności był bojkot uroczystości jubileuszowych cesarza Franciszka Józefa ze strony młodzieży szkolnej. I tu nie było żadnych represji ze strony władz. Rozłam wśród młodzieży narodowej w latach 1906_#1907 nie mógł pozostać bez echa wśród organizacji stanisławowskiej. Młodzież akademicka, skupiona w Towarzystwie "Młodzież Polska", pozostała wierna swej ideologii narodowo_demokratycznej. Przed organizacją szkolną stanął problem, do której z grup przystąpić. Po długich konferencjach i obradach "Piątka" zdecydowała na przystąpienie do "Zarzewia" - odłamu młodzieży narodowo_niepodległościowej. Przysposobienie wojskowe Powstały w 1908 r. Związek Walki Czynnej o zabarwieniu lewicowym nie odpowiadał ideologicznie ruchowi narodowo_niepodległościowemu "zarzewiaków", którzy mieli również w swoim programie przygotowanie narodu do walki zbrojnej z zaborcami. Istotna różnica ideowo_polityczna polegała na tym, że Zwc i jego jawna emanacja Związek Strzelecki przygotowały kadry rewolucyjne, grupując elementy lewicowe, zaś wyłoniona z "Zarzewia" tajna organizacja wojskowa "Armia Polska" i jej jawna emanacja Polskie Drużyny Strzeleckie - kadry regularnego Wojska Polskiego, grupując elementy młodzieżowe o nastawieniu narodowo_niepodległościowym. Wszystkie stanowiska w tej organizacji miały charakter funkcyjny. Najwyższym stopniem był stopień podchorążego. KOmendantami Naczelnymi byli kolejno podchorążowie: Januszajtis i Neugebauer; KOmendantem okręgu krakowskiego - podchorąży Janusz Gąsiorowski; Komendantem miejscowym w Stanisławowie - podchorąży Węglarz_Sosabowski itd. W Stanisławowie zalążek "Armii Polskiej" mieścił się w organizacji "Zarzewie". Początkowo brak było instruktorów. W 1909 r. rozpoczęliśmy szkolenie wojskowe. Ponieważ spośród "Piątki", kierującej "Zarzewiem" mnie robota wojskowa najbardziej interesowała, kierownictwo jej przypadło mi w udziale. Insturktorem został inż. Miedziobrodzki. Na pierwsze pamiętne zebranie przybył z walizeczką, w której po raz pierwszy w życiu ujrzeliśmy pistolet automatyczny Browninga i pistolet karabin Mausera wraz z wydanymi przez Frakcję Rewolucyjną Pps instrukcjami o obchodzeniu się z bronią. Nie ulega wątpliwości, że inż. Miedziobrodzki oraz kilku innych działaczy było w kontakcie z Zwc i dotarli do naszej organizacji z propozycją prowadzenia szkolenia wojskowego. Zgodziliśmy się na to z zastrzeżeniem, że nasza organizacja nie może być terenem infiltracji politycznej Zwc. Umowa stanęła. Dla modego prężnego elementu przysposobienie wojskowe było niezaprzeczalnie bardziej atrakcyjne niż samokształcenie. Objęło ono dwie najwyższe klasy gimnazjum. MŁodsi prowadzili samokształcenie aż do czasu powstania skautingu (harcerstwa). Oprócz młodzieży szkół średnich garnęli się do nas młodzi pracownicy kolejowi, urzędnicy, starsi uczniowie Szkoły Przemysłowej, tak że z biegiem czasu powstała konieczność ujawnienia naszej organizacji jako Stowarzyszenia "Odrodzenie". Wynajęliśmy domek na peryferii miasta przy ul. Króla Jana III. Były tam izby wykładowe, magazyn na broń, a nawet zakratowana spiżarka, która służyła za areszt koszarowy. Ostre strzelania odbywały się w podziemiu "Sokoła" na kręgielni. Wprowadzono również jednolite mundury strzeleckie. W tym okresie przez kilkanaście miesięcy przebywałem na studiach w Krakowie. Tymczasem "Armia Polska" zamieniła się na jawne Polskie Drużyny Strzeleckie. Drużyna stanisławowska otrzymała numer 24 i na "blachach" naszych czapek drużyniackich wokół orła jagiellońskiego wytłoczony był napis: "24 Polska Drużyna Strzelecka w Stanisławowie". Komendantem mianowany został podchorąży Stanisław Węglarz_Sosabowski. Moja nominacja nadeszła w styczniu 1912 r.; w tym czasie powróciłem do Stanisławowa. Pewnego dnia zastałem w lokalu Drużyny pełną zbiórkę. Przed frontem stał najstarszy z podoficerów, Stanisław Lityński. Po złożeniu raportu ze słowami: "KOlego Komendancie, aby dać wyraz naszej radości i uczuć, jakie dla ciebie żywimy, z okazji nominacji na podchorążego wręczamy ci tę oto szablę". I szabla została mi wręczona. Po jednej stronie klingi wyryty był napis: "Za Wolność i Sławę", po drugiej - "24 Polska Drużyna Strzelecka w Stanisławowie", na głowicy zaś data. Ogarnęło mnie wzruszenie. Płacili sercem za serce. I - rzecz dziwna - z szablą tą nie rozstawałem się nigdy, przez cały czas mojej służby żołnierskiej. Z nią odbyłem kampanię wrześniową. Obecnie znajduje się ona na przechowaniu w Polsce, z nią chyba spocznę, gdy przyjdzie chwila. Początki~ polskiego harcerstwa~ (skautingu) Pod koniec roku 1911 rozpoczęliśmy pod auspicjami Polskich Drużyn Strzeleckich tajnie organizować skauting. Rozwijający się spontanicznie - zwłaszcza po ukazaniu się książi Andrzeja Małkowskiego pt. "Skauting jako system wychowania młodzieży" - ruch młodzieżowy zaktualizował pilną potrzebę związania go z jedną z jawnych organizacji polskich. Na postawie porozumienia między komendą Drużyn Strzeleckich a "Sokołem_macierzą" ustalono, że skauting zostanie przyłączony do tej ostatniej. Patronat nad skautingiem objął kpt. Józef Haller z ramienia "Sokoła_macierzy". Kierownictwo i organizacja pozostała w rękach Małkowskiego. W dniu 11 listopada 1911 r. otrzymałem mandat zorganizowania skautingu na terenie Stanisławowa. Formalnie skauting podlegał "Sokołowi" i korzystał z jego lokali i urządzeń. Wkrótce powstały trzy drużyny skautowe. Na czele pierwszej stanął drużynowy druh Stanisław Lityński. Tak się złożyło, że gdy skauci doszli do przepisowego wieku, zgłaszali się natychmiast do Drużyny Strzeleckiej. Stąd w 1913 r. powstał konflikt z okręgowymi władzami "Sokoła". W wyniku tego konfliktu złożyłem rezygnację ze swych obowiązków, co zostało przez władze przyjęte. W wyznaczonym dniu w sali "Sokoła" zebrał się cały hufiec. Stanąłem przed frontem, obok mnie wyznaczony następca, druh Chorzemski. Bez żadnych wstępów, nie chcąc wytwarzać napiętej sytuacji, oświadczyłem skautom, że od dziś będzie nimi dowodzić druh Chorzemski. Przed front wystąpili kolejno drużynowi wszystkich trzech drużyn, prosząc o zwolnienie z obowiązków. Mimo wszystko nie spodziewałem się takiej reakcji. Bez względu na motywy, które nimi kierowały, nie mogłem dopuścić do rozbicia skautingu. Odpowiedziałem krótko i stanowczo: - Żadnych rezygnacji nie przyjmuję. Nakazuję wam pozostać w szeregach; komendantem będzie druh Chorzemski. Macie mu być lojalni i oddani. Gdy zaś przyjdzie czas, że będziecie mogli opuścić szeregi skautingu - od was tylko będzie zależało, gdzie się znajdziecie. Przekazałem komendę nowemu hufcowemu. W rezultacie później wszyscy, lub niemal wszyscy, znaleźLi się w Drużynie Strzeleckiej. I wojna światowa Rok 1914 Mobilizacja zastała mnie w mundurze austriackim w cesarsko_królewskim 58 pułku piechoty w Stanisławowie. Na terenie Lwowa - skąd miały przychodzić rozkazy dotyczące mobilizacji Drużyny i wyruszenia w pole - wrzało. Dziś wiemy, że tam, we Lwowie, toczyła się rozgrywka polityczna, czy iść z Piłsudskim, czy też nie. Do nas, do Stanisławowa, wieści te nie dochodziły i oczekiwaliśmy na rozkazy. I to na rozkazy tak jasne, jak na przykład otrzymał Związek Strzelecki, którego członkowie pewnego dnia zniknęli ze Stanisławowa. My, lojalni w stosunku do Komendy Naczelnej Drużyn, nie mogliśmy zrobić tego samego. Czekaliśmy, aż przyjdzie rozkaz. Wreszcie nadszedł ten rozkaz, nakazujący wysłanie do Krakowa plutonu drużyniaków w składzie jedynie podoficerów i wyszkolonych strzelców. Równocześnie na kilkakrotny urgens, co mają robić ci z naszych drużyniaków, którzy znajdują się już w mundurach austriackich, otrzymaliśmy wyraźny zakaz samowolnego opuszczenia szeregów, bo zwolnienie nas z wojska austriackiego jest w toku. Jeszcze przed otrzymaniem rozkazu wysłania strzelców do Krakowa zarządziłem mobilizację Drużyny i jej pogotowie bojowe. Z mobilizacją ludzi nie było trudności. Mobilizację materiałową przeprowadziliśmy w sposób nader specyficzny. Jednym z punktów mobilizacyjnych właśnie 58 pułku piechoty był gmach "Sokoła". Jednym z oficerów mobilizujących był chorąży (a podchorąży Drużyny) Karol Strusiewicz. Przy znanym "bałaganie austriackim" nasi drużyniacy wyekwipowali się całkowicie, oczywiście nielegalnie, z zapasów mobilizacyjnych c. i k. Nie było drużyniaka, który by nie posiadał austriackiego karabinu Manlichera i mobilizacyjnej dotacji 250 naboi oraz pełnego ekwipunku bojowego. Tak, że pluton stanisławowskich drużyniaków, złożony, o ile pamiętam, z około 40 ludzi, w pełni umundurowany i uzbrojony, pod dowództwem podchorążego Stanisława Lityńskiego wyruszył do Krakowa. Żegnałem ich osobiście, będąc pewnym, że wkrótce do nich dołączę. W kilka dni po wyjeździe pierwszego eszelonu drużyniaków, gdy oczekiwaliśmy na dalsze rozkazy co do reszty ludzi, a również i na naszą reklamację z szeregów austriackich, niespodziewanie zjawił się Lityński wraz z plutonem. Zostali odesłani z powrotem. Według raportu Lityńskiego sprawa przedstawiała się następująco: Przybyli do Krakowa i z innymi oddziałami pomaszerowali do Krzeszowic. Tam przemawiał Piłsudski i nastąpiła symboliczna wymiana orzełków "Strzelca" na "blachy drużyniackie" i na odwrót, jako manifestacja jednolitości Wojska Polskiego. W czasie postoju Lityński otrzymał rozkaz - jak mu oświadczono - z polecenia Piłsudskiego, że jego pluton ma zdać manlichery z amunicją innemu oddziałowi, a w zamian otrzyma jednostrzałowe karabiny Werndla. Nie pomogły tłumaczenia Lityńskiego, że karabiny są osobistą własnością żołnierzy, bowiem zgodnie z prawdą - niezależnie od tych, które "nabyliśmy" od Austriaków podczas mobilizacji - wielu naszych drużyniaków już dawniej kupiło z własnych oszczędności takie karabiny. Nie pomogły perswazje, że odebranie broni dobrej i wymiana na złą jest ubliżeniem godności żołnierskiej; że o ile ma być wykonane jakieś poważne zadanie bojowe, w którym nowoczesna broń jest potrzebna, to oni zadanie to wykonają; że zabranie broni bez sprawdzenia i uzasadnienia jest dyskwalifikacją żołnierzy itp. - Lityński upatrywał, że tylko formalnie i zewnętrznie zatarły się różnice między związkowcami i drużyniakami; że rzeczywiście różnice te istnieją i że w tym konkretnym wypadku są dowodem braku zaufania do nas, drużyniaków. W konsekwencji zameldował, że nie może wydać takiego rozkazu swym podkomendnym, który byłby równoznaczny z ich dyskwalifikacją żołnierską. Odpowiedzią na to było rozbrojenie oddziału. Pozostawiając broń na miejscu, oddział wrócił do Stanisławowa. Nie mogłem nie przyznać racji Lityńskiemu. Drużyna więc znalazła się znowu prawie w całości w Stanisławowie. Niedługo potem przyszły rozkazy związane z formowaniem tzw. Legionu Wschodniego. Do tego Legionu wyruszyła Drużyna stanisławowska w sile 250 chłopa w pełnym umundurowaniu, wyekwipowaniu i uzbrojeniu. Dzieje Legionu Wschodniego są zbyt dobrze znane, by je tu powtarzać. W szeregach austriackich Zwolnienie z wojska austriackiego nie nadchodziło. Tymczasem ofensywa rosyjska postępowała szybko. Baon zapasowy 58 pp został już we wrześniu ewakuowany na Węgry. W pierwszych dniach października znalazłem się na froncie pod Przemyślem. Tu nastąpił mój chrzest bojowy wśród ciężkich walk, toczących się wokół tej twierdzy. A potem odwrót przez Podkarpacie aż nad Dunajec w rejonie Zakliczyna. Listopad. Przejmujący chłód jesienny. Deszcz ze śniegiem. Rozmokłe drogi, rozdeptane tysiącami nóg maszerujących żołnierzy, rozbite kołami wozów i zaprzęgów artylerii. Marsz w pełnym obciążeniu. Szerząca się czerwonka. NOclegi w otwartym polu lub w szopach, w których hulał wiatr. Śmiertelne zmęczenie - odpoczynki w mokrych przydrożnych rowach, gdzie z miejsca się zasypiało. Posiłek w nocy, gdy kuchnia polowa dołączała do kompanii. I wreszcie najcięższa plaga żołnierzy - wszy, wszy i jeszcze raz wszy... Nie było ani miejsca, ani czasu na ich tępienie. Tak wyglądał w 1914 r. odwrót cesarsko_królewskiego wojska austriackiego, a w nim podchorążego Sosabowskiego, w tym czasie kaprala c. i k. 58 pułku piechoty. W rejonie Zakliczyna w nieco lepszych warunkach przetrwaliśmy do stycznia 1915 r. Stamtąd droga wiodła przez Krynicę na Słowację. W rejonie Przełęczy Dukielskiej w walce na bagnety zdobyliśmy ~cerną Gorę. Zima w całej pełni. Brniemy w śniegu po pas. Pod śniegiem skała. Spaliśmy w śniegu przez szereg dni, zanim przysłano oskardy umożliwiające wykuwanie nor w skalistym podłożu. I znowu czekaliśmy w zimnie, aż przyszły polowe piecyki i koce. Szeregi żołnierskie dziesiątkował tyfus. Przy braku środków zaradczych i wszach, które nas nie odstępowały, nie mogę pojąć, jak uniknąłem zarazy. Dla zdrowych i podejrzanych była wspólna latryna. Przełom gorlicki na wiosnę 1915 r. i stąd wynikająca ofensywa wiodła mój pułk w kierunku północno_wschodnim, wzdłuż Sanu. W ciężkich warunkach w rejonie Mościc, na mniej więcej połowie drogi między Przemyślem i Lwowem, o mało nie dostałem się do niewoli. Dość wysoko wyrosłe zboże, w którym toczyła się walka, zdecydowana wola niepoddawania się i szczęście żołnierskie, w które wierzyłem i wierzę, uchroniły mnie od tego, co wydawało się już nieuniknione. A potem szliśmy w walkach przez Lubelszczyznę, przez Świdnik i Kock, na północ i wschód. W rejonie Brześcia przekroczyliśmy Bug, aż wreszcie 15 czerwca 1915 r. nad rzeką Leśną zakończyłem swoją austriacką wojaczkę. Zostałem ranny w kolano z porażeniem nerwu. Unieruchomiło to moją prawą nogę na szereg lat, zanim odzyskałem pełną władzę. W wojsku austriackim przeszedłem wszystkie stopnie podoficerskie do starszego sierżanta włącznie. Pierś moją pokryły wszystkie dostępne podoficerom medale za waleczność łącznie z dodatkami do żołdu. Ponieważ moje ówczesne władze wojskowe wiedziały o tym, że jestem polskim oficerem strzeleckim, postawiono wniosek awansowania mnie do stopnia oficerskiego, mimo że nie miałem za sobą szkoły dla oficerów rezerwy. NOminację otrzymałem już w szpitalu. Z moich 250 współtowarzyszy broni, którzy wyruszyli razem ze mną w pole, pozostało zaledwie trzech. Etapem dostarczono mnie do LUblina. Stąd już pociągiem sanitarnym jechałem w głąb kraju, do tzw. Hinterlandu. W pociągu sanitarnym dowiedziałem się, że lekko ranni mają być wyładowani w Ołomuńcu, na ówczesnych Morawach, zaś ciężko ranni, wymagający długiego leczenia - w Pradze. Ja byłem zaliczony do ciężko rannych. Wiedziałem, że w Ołomuńcu, w tamtejszym garnizonowym szpitalu, naczelnym aptekarzem jest stryj mojej narzeczonej, którą pozostawiłem w Stanisławowie. Decyzja moja była jasna. Wyładuję się w Ołomuńcu, ściągnę narzeczoną ze Stanisławowa i pobierzemy się. Pociąg zatrzymał się w Ołomuńcu. Rozpoczęto wyładowywanie rannych. Nieznacznie zsunąłem się z piętrowego łóżka. Przez otwarte drzwi wagonu ześlizgnąłem się na tor i leżałem spokojnie. Nikt mnie o nic nie pytał. Przyszli sanitariusze, wpakowali mnie na nosze i wkrótce potem leżałem już w szpitalu i planowałem ze stryjem mojej narzeczonej dalszy tok postępowania. Uzyskaliśmy pozwolenie na wyjazd jej ze Stanisławowa. Także biskup lwowski udzielił dyspensy na równoczesne ogłoszenie 3 zapowiedzi. Narzeczona przybyła do Ołomuńca i zamieszkała u stryjostwa. W niespełna miesiąc po jej przybyciu byliśmy po ślubie, który brałem, opierając się na dwóch kulach. Rana zagoiła się stosunkowo szybko. Władzy jednak w nodze od kolana w dół nie posiadałem. Wedle orzeczeń lekarskich uzyskanie pełnej władzy miało trwać długo. Z kul przeszedłem na dwie laski i zacząłem wędrować już wspólnie z małżonką po zakładach ortopedycznych na Morawach. Wreszcie zdecydowano, że czas zrobi swoje i powinienem być użyty w służbie kancelaryjnej. Otrzymałem więc przydział do Urzędu Cenzury w ZŁoczowie, a więc w ówczesnej strefie frontowej, zabronionej dla osób cywilnych. Stanąłem wobec problemu, co zrobić z żoną. Dojechaliśmy do Lwowa. Żonę zostawiłem na dworcu. Sam poszedłem do dowództwa armii, które mieściło się w gmachu Sejmu Krajowego. Postanowiłem uzyskać przepustkę dla żony. Był wczesny ranek. W dowództwie jeszcze nie było nikogo. Czekałem przed drzwiami szefa sztabu. Nadszedł pułkownik, czy nawet generał. - Pan do kogo? - zapytał. - Do pana - odrzekłem. - Proszę! Wszedłem do gabinetu. Przedstawiłem moją prośbę, że jako inwalida potrzebuję pomocy i opieki, i proszę o przepustkę do ZŁoczowa dla żony. Po chwili miałem przepustkę. W Złoczowie wzbudziłem tym wyczynem sensację. Ruszyła ofensywa Brusiłowa w 1916 r. OPuściłem wtedy Złoczów, przeszedłem kurs wyszkolenia archiwalnego w lwowskim korpusie, który wtedy stacjonował w Morawskiej Ostrawie, i w tymże korpusie otrzymałem przydział. Styczeń 1917 r. powiększył naszą rodzinę. Urodził się mój syn - Stanisław. MIał zaledwie 4 tygodnie, gdy otrzymałem nowy przydział, także w strefie wojennej. Tym razem w południowym Tyrolu. Rozkaz był lakoniczny: "Ppor. Sosabowski zamelduje się niezwłocznie w najwyższym dowództwie w Bozen" (obecnie Bolzano). I znowu powstał problem - żona i dziecko. Zabrać ich nie mogłem, przynajmniej na razie. Był luty, ciężka zima. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko odwieźć żonę z maleństwem do Stanisławowa. Każdy zrozumie, jak wyglądała ta podróż w warunkach wojennych w wagonach nie opalanych, z powybijanymi szybami. A jednak wszystko udało się dobrze. Pojechałem do Bozen. LInia bojowa przebiegała w niedalekich Dolomitach. KOniec lutego był wiosną w tamtejszym terenie. I znowu starania o przepustkę i pozwolenie na sprowadzenie żony i syna. Wyjazd po nią i prawie całoroczny pobyt w pięknym Południowym Tyrolu. Zajęty byłem w archiwum sztabu. Przez moje ręce przechodziły akta tajne. Wiedziałem, co się dzieje na frontach. Czułem i wiedziałem, że wszystko ma się ku końcowi. Prosiłem o przeniesienie do Generalnego Gubernatorstwa w Lublinie. Nie mogłem być z dala od Kraju. Z początkiem roku 1918 znalazłem się w Lublinie. Koniec wojny w Lublinie Zarząd cywilny Generalnego Gubernatorstwa w Lublinie składał się prawie wyłącznie z Polaków, urzędników z Galicji. W sztabie, do którego zostałem przydzielony, było również wielu Polaków w mundurach austriackich. Przeważnie oficerowie rezerwy. W LUblinie zacząłem nawiązywać kontakty z oficerami_Polakami. Zaczęliśmy się organizować. Specjalną okazją ku temu była manifestacja protestacyjna społeczeństwa polskiego w Lublinie z powodu zawarcia traktatu brzeskiego przez rząd austriacki z tzw. Ukraińską Republiką LUdową w dniu 9 lutego 1918 r. W tej olbrzymiej manifestacji protestacyjnej wzięli udział oficerowie w mundurach i urzędnicy Polacy, pracujący w Generalnym Gubernatorstwie. Nawiązałem kontakt z komendantem Pow Okręgu LUbelskiego, Burhardt_Bukackim, dobrze mi znanym z czasów drużyniackich, ówczesnym majorem (w niepodległej Polsce generałem, inspektorem armii). Czesi również zaczęli się organizować. I z nimi nawiązałem kontakt. Jasne już było, że zbliża się koniec Austrii. Część druga W Polsce niepodległej Część druga W Polsce niepodległej "My, Pierwsza Brygada, strzelecka gromada..." (Pieśń Legionów śpiewana w Polsce niepodległej na równi z hymnem narodowym) Pierwsze dni wolności Wypędzenie okupanta~ z Lublina I nadeszły pamiętne końcowe dni października i pierwsze dni listopada 1918 r. Zrzucenie bączków z czapek austriackich i zastąpienie ich orzełkami. Przybycie z Warszawy do LUblina przedstawiciela Rady Regencyjnej, w osobie płk. Pasławskiego. Przysięga jej na wierność na Placu Katedralnym. Urzędowałem w gmachu Generalnego Gubernatorstwa i miałem pełne ręce roboty. Chodziło przede wszystkim o to, by zabezpieczyć opuszczone przez Austriaków obiekty wojskowe, a zwłaszcza magazyny. Jakkolwiek w Gubernatorstwie było wielu oficerów i urzędników wojskowych - Polaków, to jednak w kompaniach wartowniczych, będących w dyspozycji Gubernatorstwa, jeżeli nawet był pewien procent Polaków, to jedynym ich pragnieniem było jak najrychlej wrócić do swoich domów. Oficerów był właściwie nadmiar, tym bardziej że coraz liczniej już zgłaszali się przebrani w mundury dowborczycy, ukrywający się dotychczas przed władzami okupacyjnymi. Służbę wartowniczą objęli harcerze i pełnili ją z godnym wyróżnienia poświęceniem. Nie doszło więc do rabunku mienia poaustriackiego przez męty czyhające tylko na okazję. Straż Obywatelska łącznie z dowborczykami objęła i czynności policyjne, i bezpieczeństwa w mieście. Kompania Pow w cywilnych ubraniach, początkowo licho uzbrojona, była jedyną bojową siłą dyspozycyjną. Ze względu na odruchy komunistyczne, tendencyjnie odśrodkowe, jak nowo powstałe republiki, radomska i iłżecka, sytuacja była na terenie LUblina nieco napięta. Nie doszło jednak do wybuchu jakichkolwiek ekscesów. Na pewno przyczyniło się do tego przybycie z Warszawy baonu tzw. Polskiego Wehrmachtu, pod dowództwem majora Zarzyckiego. Taki był okres poprzedzający przybycie do LUblina majorów PIskora i Kasprzyckiego, a później pułkownika Rydza_Śmigłego, jako wstęp do utworzenia tzw. rządu lubelskiego pod kierownictwem Daszyńskiego. MOja rola się skończyła z przybyciem obu majorów. Przedtem jednak łącznie z komendantem Pow, majorem Burhardt_Bukackim, rozwiązaliśmy dwie poważne trudności. PIerwszą z nich było usunięcie z rejonu LUblina zbrojnego obozu Ukraińców z obu jednostek zapasowych. Ukraińcy widocznie nie mieli wśród siebie odpowiedniego kierownika i czekali na naszą inicjatywę. Z majorem Burhardt_Bukackim wybraliśmy się do ich obozu. Przyjęli nas oficerowie austriaccy, dotychczasowi ich dowódcy. W ciągu krótkich pertraktacji osiągnęliśmy następujące porozumienie: 1. Mają zdać nam wszelką broń indywidualną i maszynową oraz magazyny broni w stanie nienaruszonym. 2. W ciągu najdalej 3 dni zobowiązujemy się ich odtransportować do Galicji Wschodniej. 3. Zezwala się każdemu żołnierzowi na zabranie umundurowania indywidualnego wraz z żywnością i wyekwipowaniem. Wozy i wyekwipowanie zbiorowe pozostaną na miejscach. 4. Opuszczą LUblin w zwartych szeregach pod dowództwem swych oficerów. Umowa została podpisana obustronnie. Niedługo po tym na furmanki prowadzone przez peowiaków zabrano z magazynów m.in. kilkadziesiąt karabinów maszynowych z amunicją. Pow była więc teraz dobrze uzbrojona. Stanął przed nami drugi, nader ważny problem, a mianowicie, jak odtransportować tysiąc czy więcej ludzi do Galicji. I znów z majorem Burhardt_Bukackim postąpiliśmy jak poprzednio. Przy Zamojskiej, prowadzącej na stację kolejową w Lublinie, kwaterował 5 czy 7 austriacki baon kolejowy, złożony z Węgrów. Tam też udaliśmy się. Przedstawiłem ich dowódcy naszą sytuację, która się tym bardziej komplikowała, że od strony Kowla nadchodziły transporty rozkładających się na Ukrainie wojsk armii austriackiej. Uzyskaliśmy zgodę dowódcy, by jeszcze przez dni kilka jego baon obsługiwał linie kolejowe i przekazywał równocześnie swe funkcje polskim kolejarzom. Nie było nawet godziny przerwy w komunikacji kolejowej ze wschodu na zachód i na południe z kierunku Lwowa. Węgrzy okazali się jeszcze raz prawdziwymi przyjaciółmi Polaków. Zachowanie zaś polskich kolejarzy zasługiwało na najwyższe uznanie. Problem ewakuacji Ukraińców był właściwie rozwiązany. Następnego dnia lub może dzień później opuścili LUblin. Wkrótce po tym, po usunięciu Niemców z Warszawy i utworzeniu rządu obejmującego całą Polskę, zostałem przeniesiony do Warszawy i przydzielony do MInisterstwa Spraw Wojskowych. Służba w wojsku polskim W sztabie MOje kalectwo uniemożliwiło mi udział w walkach na froncie. Jeszcze podpierając się laską w pierwszych dniach lipca 1920 r., jako ekspert w sprawach materiałowych, wyjechałem z delegacją wojskową, którą prowadził szef sztabu gen. Rozwadowski, na konferencję międzyaliancką do Spa w Belgii. Nastąpił pokój, a z nim normalna pokojowa praca oficera. Zweryfikowany zostałem do stopnia majora i w 1922 r. znalazłem się na ławie szkolnej w Wyższej Szkole Wojennej. Grono współtowarzyszy słuchaczy było nie byle jakie. Na tej ławie szkolnej znalazły się ze mną takie osobistości, jak: płk Sławek, towarzysz i przyjaciel Piłsudskiego, przyszły premier, płk Przedrzymirski, późniejszy generał i dowódca armii w wojnie światowej, mjr Ulrych, stary towarzysz zarzewiacki i drużyniak z Krakowa, późniejszy minister, płk Janusz Gąsiorowski, późniejszy generał i szef Sztabu Głównego, Ujejski, późniejszy generał i szef lotnictwa podczas II wojny, kpt. Umiastowski, pisarz wojskowy, późniejszy minister w krytycznych dniach 1939 r., mjr Heller, późniejszy dowódca lotnictwa myśliwskiego podczas kampanii wrześniowej, i szereg innych, którzy wybili się podczas późniejszej służby tak w czasie pokoju, jak i podczas II wojny światowej. Jako słuchacz, nie przypuszczałem, że w parę lat później znowu zawitam do tej szkoły już w charakterze wykładowcy, że spędzę w niej sześć lat i wyniosę jak najlepsze wspomnienia. Planowanie materiałowych rezerw strategicznych na wypadek wojny i ich rozmieszczenia było tym działem, który prowadziłem w Sztabie Głównym po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej. JUż wtedy była to kwadratura koła. Istotą trudności był brak środków na właściwe utworzenie rezerw oraz brak dostatecznego zainteresowania się tymi sprawami ze strony marszałka Piłsudskiego, a - bądźmy szczerzy - nie było właściwie osoby o dostatecznym autorytecie i odwadze cywilnej wobec Marszałka, by w sprawach tych wywrzeć na niego odpowiedni nacisk. Nie jest tajemnicą, że Marszałek nie lubił wgłębiać się w sprawy materiałowe, które przecież są tak ważne i bez których nie można wojny prowadzić. W linii Długo czekałem na awans na podpułkownika, bo do marca 1928 r., i tegoż roku odszedłem do linii. Najpierw dowództwo baonu w 75 pp w Chorzowie, następnie detaszowany baon w tym samym pułku w Rybniku na Śląsku. Tam też wyrobiła się o mnie opinia surowego i wymagającego dowódcy. W małym mieście, jakim był Rybnik, wśród mieszanej ludności, gdzie Niemcy stanowili bardzo poważny odsetek inteligencji, jako kierownicy, personel techniczny i administracyjny kopalni węgla, oczywiście ciążący ku pobliskim Gliwicom, będącym już w Rzeszy, utrzymanie prestiżu wojska polskiego było sprawą zasadniczą. Poszanowanie wojska, mimo że przez nich uważani byliśmy za obcych, leżało we krwi Niemców i dlatego tym bardziej musieliśmy uważać, by prestiżu tego nie naruszyć nieodpowiednim zachowaniem. Harmonijna współpraca starosty, burmistrza i komendanta garnizonu była konieczna. A do Rybnika zostałem wysłany w tym czasie, gdy za mojego poprzednika stosunki wzajemne tych trzech władz bardzo były naprężone. Nastąpiła konieczność natychmiastowego przeniesienia mego poprzednika. Nie od rzeczy wspomnieć, że rywalizacja pomiędzy Związkiem Powstańców Śląskich i "Strzelcem", faworyzowanym przez władze cywilne w sposób jaskrawy, objawiała się przede wszystkim podczas uroczystości, w których między innymi obie te organizacje były zobowiązane brać udział. I tu, gdy starosta nie mógł sobie dać rady, mediatorem oczywiście był komendant garnizonu. Gdy po pół roku odchodziłem z Rybnika na zastępcę dowódcy 3 pułku strzelców podhalańskich do Bielska na Śląsku, zresztą nie bardzo odległego od Rybnika, opinia o mnie jako o bezwzględnym i surowym dowódcy wyprzedziła moje przybycie. W Bielsku stał 3 pułk strzelców podhalańskich, który jak wszystkie garnizony śląskie otrzymywał 40% dodatku do uposażenia. PUłkiem dowodził były oficer armii austriackiej, płk Zagórski, wzorowy żołnierz, który jednak bał się panicznie gen. Przeździeckiego, dowódcy 21 Dywizji Górskiej, stacjonującej również w Bielsku. Gen. Przeździecki cieszył się opinią "satrapy". Tak się złożyło, że zaledwie się zameldowałem, płk Zagórski odszedł na 6_miesięczny kurs dowódców pułku, więc zacząłem dowodzić pułkiem. W odróżnieniu od dowódcy pułku nie byłem potulny i nie raz, nie dwa, specjalnie w sprawach garnizonowych, meldowałem się przy szabli (meldowanie ściśle służbowe) u generała: nie przeczę, że w granicach służby i dyscypliny następowała niejednokrotnie ostra wymiana słów. W Dywizji utarło się przekonanie, że "stawiam się" generałowi i że on mi w wielu rzeczach ustępuje. Płk dypl. Tadeusz Malinowski (obecnie generał), wówczas zastępca dowódcy Dywizji, gdy tylko widział mnie przy szabli w dowództwie Dywizji, zwracał się ze słowami: - Stachu, na Boga, tylko nie terroryzuj generała. Prawdą być może, że generał bardziej panował nad sobą wobec mnie niż wobec mojego dowódcy pułku. Nie miałem najmniejszej intencji w niczym uchybić memu dowódcy pułku, a jednak bez mojej winy wytworzyła się przykra atmosfera na tle różnicy w ustosunkowaniu się generała do mnie i do niego, tak że z westchnieniem ulgi przyjąłem wiadomość i rozkaz przenoszący mnie na początku 1930 r. do Wyższej Szkoły Wojennej na stanowisko wykładowcy. Pożegnałem się z pułkiem i dowódcą Dywizji. Charakterystyczne było pożegnanie z zastępcą dowódcy, płk. dypl. Malinowskim, który, ściskając mnie i gratulując wyróżnienia, powiedział: - Jak ty ze swoim kanciastym usposobieniem dasz sobie radę w Wyższej Szkole Wojennej, gdzie słuchaczami mogą być oficerowie nawet w twoim stopniu? Chłopie, uważaj na siebie. - Drogi Tadeuszu - a przyjaźnimy się po dziś dzień - dziękuję ci za radę; nie można zmienić swojej natury. Zapewniam, a potwierdzi to na pewno daleko ponad setkę sięgająca liczba oficerów dyplomowanych - legitymować się mogę takimi osobistościami, jak np. wówczas ppłk, obecnie generał Tatar_Tabor lub ówczesny major, obecnie gen. dyw. Duch, czy inni - nie miałem ani jednego krótkiego spięcia ze słuchaczami, a po ukończeniu Szkoły żaden z nich nie wytknął mi, żem był w stosunku do kogokolwiek nie w porządku. A przecież byłem tam wykładowcą przez bitych sześć lat. W Wyższej Szkole Wojennej A jednak do Szkoły Wojennej przybyłem z opinią "wierzgającego". Bo tak mnie przywitał KOmendant Szkoły, niezapomnianej pamięci gen. Tadeusz Kutrzeba. - Sosabowski - generał miał zwyczaj odzywania się po nazwisku dla zaznaczenia swojego serdecznego stosunku - Sosabowski, do końca roku będzie pan prowadził katedrę Służby Sztabu razem z dotychczasowym jej kierownikiem płk. D. Od nowego roku szkolnego obejmie pan katedrę samodzielnie. W tym roku będzie to tak, jak wóz zaprzężony w dwa konie o nierównym temperamencie i chodzie. Jeden koń spokojny, drugi zaś może skłonny do wierzgania. Uważajcie, by się wóz nie przewrócił. Generał miał wspaniały sposób przemawiania przykładami oraz dar uderzenia w sedno, w najdotkliwszej nawet sprawie, bez urażenia delikwenta. Wspaniały, niezapomniany człowiek. I tak przeszło 6 lat w Wyższej Szkole Wojennej. Niezapomniane, piękne lata, wspaniały przydział, zwłaszcza przy tak wspaniałym komendancie, jakim był śp. gen. Kutrzeba. Dając nam, wykładowcom, pełną swobodę w wydobyciu z siebie wszystkiego, co należało przekazać słuchaczom, dawał ogólne dyrektywy tam, gdzie zachodziła potrzeba