Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem
Szczegóły |
Tytuł |
Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sosabowski Stanisław - Droga wiodła ugorem - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stanisław Sosabowski
Droga wiodła ugorem
(Wspomnienia)
Generała Sosabowskiego znam
od lat bardzo wielu. Łączy on w
sobie dwie podstawowe cechy
dobrego dowódcy bojowego: wiedzę
i charakter. Karność i
dyscyplinę wojskową oficera
wyższego stopnia pojmuje on w
sposób właściwy, nie
identyfikując jej z biernym,
mechanicznym potakiwaniem
przełożonemu. Generał Sosabowski
posiadając swe własne zdanie,
umiejąc go bronić w sposób
twardy, niekiedy nieco szorstki,
rozumie, że ten rodzaj
postępowania tylko dopomóc może
rozsądnemu przełożonemu do
powzięcia trafnej decyzji. Z
chwilą jednak, gdy decyzja
zapadła i rozkazy zostały
wydane, generał Sosabowski staje
się lojalnym i sumiennym ich
wykonawcą. Surowy i wymagający
dla siebie samego, żąda też
wiele od swych podkomendnych;
ojcowski i sprawiedliwy w
osądach swych i w karaniu, umie
pozyskiwać zaufanie i miłość
żołnierzy, tak skłonnych płacić
sercem za serce. Posiada on ów
tajemniczy dar, który zawsze
przynosi obfite plony na polu
bitewnym - dar nawiązywania
węzłów uczuciowych pomiędzy
dowódcą a podkomendnymi. Nic
więc dziwnego, że gdy generał
Sosabowski w sposób tak
niesłuszny i krzywdzący został
pozbawiony stanowiska wkrótce po
powrocie Brygady z operacji
Reńskiej, jego żołnierze
manifestowali swoje
przywiązanie, odmawiając
przyjmowania posiłków, i
ustąpili jedynie perswazjom i
wezwaniom "swego generała",
który uczył ich dyscypliny i
prowadził do boju. Wszyscy
wiedzieli, że służy on Sprawie i
stawia ją ponad wszelkie względy
osobiste.
Takim znałem gen.
Sosabowskiego. Nie wiedziałem
jednak, że ten wybitny żołnierz
Rzeczypospolitej posiada również
niemały talent literacki.
Talentowi temu zawdzięczamy
niniejszą książkę.
Ze "Słowa wstępnego" gen. K.
Sosnkowskiego napisanego do
książki gen. St. Sosabowskiego
"Najkrótszą drogą".
Słowo wstępne
W naszych czasach, gdy
wydarzenia przeistaczają tak
szybko oblicze świata i
radykalnie zmieniają układ
stosunków ludzkich, blednie
wartość literackich fikcji, a
coraz większego znaczenia
nabiera pamiętnik.
Przed paru laty zwrócił się
do nas generał Stanisław
Sosabowski, aby rozważyć sprawę
wznowienia będącej już na
wyczerpaniu jego książki
"Najkrótszą drogą". Doszliśmy do
zgodnego wniosku, że zamiast
robić przedruk, lepiej wydać
nowy pamiętnik, dający
pełniejszy obraz żołnierskiej
służby: zrodziła się książka
"Droga wiodła ugorem..."
Dobijaliśmy końca pracy
wydawniczej; autorowi pomagało
wielu chętnych; on sam pilnie
czuwał nad wykończeniem książki.
Widywaliśmy go często w
drukarni. Nagle przyszła
wiadomość: gen. Sosabowski nie
żyje! Jeszcze przed paru dniami
uzgadniał układ ilustracji...
Prochy Dowódcy
Spadochronowej Brygady
powieziono do Polski. Spoczęły w
Warszawie na cmentarzu
Powązkowskim, żegnane przez
byłych żołnierzy, ich rodziny i
warszawiaków, którzy pamiętali,
że zmarły był dowódcą 21_go
pułku "Dzieci Warszawy".
"Najkrótszą drogą" było
zawołaniem Brygady. Twardą drogą
wiodło życie jej dowódcę; do
Polski nie dotarł, ale przyłożył
rękę do pomnika polskiego
męstwa, a jako dowódca i
człowiek zaskarbił sobie miłość
wielu. "A na to warto żyć" -
pisał w ostatnich słowach
pamiętnika. Nie doczekał się
wydania książki - żołnierz_autor
został odwołany...
Nad mogiłą pochylały się
sztandary, żegnali generała
towarzysze broni. Naszym
udziałem w pożegnaniu jest
oddanie polskiemu Czytelnikowi
opowieści o Jego pracy i walce.
Dziękujemy wszystkim, którzy
dopomogli i współdziałali w
wydaniu książki: redaktorowi i
grafikom, drukarzom i
subskrybentom.
Niechaj "droga wiodąca
ugorem" powiedzie ku celowi,
jakiemu służył autor, wszystkich
Czytelników, zwłaszcza - jak
pragnął - młode pokolenie,
wzrastające na uchodźstwie i w
Kraju.
Londyn, październik 1967
Biblioteka Polska
Część pierwsza~
Moje młode lata
Część pierwsza
MOje młode lata
Hej strzelcy wraz, nad nami
orzeł Biały...
(Pieśń
Polskich Drużyn Strzeleckich)
W Stanisławowie
Stanisławów, moje miasto
rodzinne - dziś poza granicami
państwa polskiego - staje mi
nieraz przed oczyma. Widzę to
miasto, a w nim siebie - chłopca,
ucznia gimnazjum, niepozornego,
nędznie ubranego,
przebiegającego ulice z jednej
lekcji na drugą. Widzę go w
tajnych kółkach
samokształceniowych, w
harcerstwie i organizacji
wojskowej.
Widzę to miasto, gdzie w
codziennym trudzie zdobywałem
chleb dla siebie i mojej
rodziny, kształtowałem swój
charakter i uczyłem się łamać
piętrzące się przede mną
przeszkody; miasto, gdzie
poznałem i pokochałem ideały,
które stały się myślą przewodnią
mojego życia.
Stanisławów opuściłem na
zawsze z chwilą wybuchu
pierwszej wojny światowej.
Gdy w późniejszych latach
niekiedy tam bywałem, miasto to
wydawało mi się już inne - nie
takie, jak w moich latach
młodzieńczych, widziane przez
pryzmat własnych przeżyć.
Ojca straciłem bardzo
wcześnie. MIałem wtedy zaledwie
lat jedenaście; brat mój siedem,
a siostra cztery. Ojca pamiętam
jak przez mgłę. Najbardziej
utkwiły mi w pamięci jego oczy.
Miały wyraz głębokiej dobroci, a
w razie potrzeby umiały być
surowe. Nie podniósł na nas
nigdy ręki; popatrzył tylko, i
to wystarczyło. Jego serce czułe
na ludzkie kłopoty, zbytnie
zaufanie do otoczenia i
łatwowierność, a przy tym,
niestety, "słaba głowa" były
źródłem trosk i niepowodzeń
materialnych. Nieraz wracał do
domu z pustą kieszenią. Mimo że
byłem dzieckiem, już wtedy
zrozumiałem, czego robić nie
należy.
Śmierć ojca stała się
przyczyną mojej przedwczesnej
dojrzałości. Utraciłem beztroskę
i radość dzieciństwa i młodości.
Pensja wdowia matki nie
wystarczała na nasze potrzeby. Z
obszernego mieszkania
przenieśliśmy się do jednego
pokoju z kuchnią. Matka, zajęta
dziećmi, nie mogła podjąć się
żadnej dodatkowej pracy. Było
źle. Czasami głodno. Zrozumiałem
wtedy, że ja muszę przecież
pomagać matce. Ale jak?
Wspomnienia z gimnazjum
Chodziłem do Szkoły Realnej
w Stanisławowie (późniejsze
gimnazjum
matematyczno_przyrodnicze). Był
to okazały, dwupiętrowy budynek
w głębi ogrodu, przy głównej
ulicy Sapieżyńskiej. Byłem już w
klasie III i miałem trzynaście
lat.
W lutym panował ostry mróz.
Na przerwach między lekcjami
chłopcy bawili się na podwórzu
szkolnym lub na korytarzach.
Stałem i ja na korytarzu. Byłem
zziębnięty i skulony. Ktoś
dotknął mego ramienia. Obróciłem
się. Przede mną stał nasz
katecheta, ks. prof. Andrzej
Nogaj.
- Stachu, czemu nie włożysz
płaszcza? Trzęsiesz się z zimna.
Chciałem zaprzeczyć, on
nalegał. Wtedy wydusiłem:
- Ja, księże profesorze, nie
mam płaszcza.
- Jak to, nie masz płaszcza,
na to zimno? Na Boga, jak
dostajesz się do szkoły?
- Ja biegnę, księże
profesorze.
Dzwonek zakończył przerwę.
Na dalszą indagację nie było
czasu.
- Słuchaj, Stachu, przyjdź
do mnie wieczorem - rzekł ks.
Nogaj.
Wieczorem opowiedziałem
księdzu wszystko o sobie i że
przecież ja, jako najstarszy,
muszę pomóc mojej rodzinie, a
chyba jedyne rozwiązanie byłoby
w udzielaniu korepetycji
słabszym kolegom. Ks. Nogaj
słuchał i milczał. Wreszcie
rzekł:
- Pomyślę, naradzę się z
profesorami, coś uradzimy.
I pamiętam jego twarz, jak z
pewnym zakłopotaniem sięga do
sutanny i wciska mi do ręki
kilka koron:
- Weź to, chłopcze,
przepraszam, że tak mało. I ja
mam na utrzymaniu matkę
staruszkę.
Wzdragam się, nie chcę
przyjąć, on zaś:
- Nie wstydź się, to nie
jałmużna, to pożyczka jedynie.
Zwrócisz mi ją, gdy będziesz
mógł.
I wciskając mi w dłoń
pieniądze, omal że nie wyrzucił
mnie za drzwi. A potem znalazł
się dla mnie płaszcz...
Był to dzień św. Józefa.
Marzec, pocieplało. Ks. Nogaj
wezwał mnie do kancelarii
szkolnej:
- Stachu, czy potrafisz
pomóc twemu koledze M. we
francuskim i matematyce?
- Tak jest, księże
profesorze, podołam!
- Idź zaraz po szkole do
niego.
Poszedłem. Po drodze
wstąpiłem do kościoła oo.
Jezuitów. Klęknąłem przed
ołtarzem, na którym św. Józef
trzymał Dzieciątko. Popatrzyłem
i bez słów pomyślałem jedno:
"Pomóż!"
Do domu wpadłem jak burza.
- Mamciu, będzie nam lepiej!
Przyniosę pieniądze, będę dawał
lekcje!
Tak więc w trzynastym roku
życia rozpocząłem pracę
korepetytora i oddawałem matce
zarobione pieniądze.
Nie byłem łatwym
korepetytorem. Jakkolwiek
umawiałem się na godzinę, nie
wypuściłem delikwenta z mych rąk
tak długo, aż nie umiał lekcji.
Byłem twardy, nieustępliwy,
nieraz bardzo niecierpliwy. I
tak rosła moja sława jako
korepetytora. Gdy matka czy
ojciec, stroskani złymi
postępami syna, pytali profesora
o radę, często słyszeli
odpowiedź: "To leń i nieuk,
koniecznie potrzebuje pomocy i
twardej ręki. Jest korepetytor,
nazywa się Sosabowski; jeżeli on
nie pomoże, to chyba nikt".
Były okresy, że miałem po
pięć korepetycji dziennie. Nauka
w szkole odbywała się od godz.
#/8 rano do #/1 po południu.
Wpadałem do domu, by się nieco
pożywić, i już od godz. #/2
biegałem z lekcji na lekcję.
Około #/9 wieczorem wracałem do
domu. W piecyku czekała kolacja.
Połykałem ją i rzucałem się na
łóżko, by zapaść w kamienny sen.
- Stasieńku, już siódma,
wstawaj, czas do szkoły! -
budziła mnie matka.
Tak biegł tydzień za
tygodniem, miesiąc za miesiącem
- przez całe gimnazjum i okres
studiów w Krakowie.
Nasze skromne bytowanie na
granicy głodu polepszyło się
nieco od chwili, gdy zarabiałem
lekcjami.
Gdy dziś, po tylu latach,
wspominam stosunki, jakie
panowały w byłym zaborze
austriackim, muszę przyznać, że
wolność osobista, swoboda
manifestowania polskości była
całkowita. Oczywiście była
również znana tzw. nędza
galicyjska. Kraj był
eksploatowany przez przemysł
austriacki i czeski. Handel
przeważnie w rękach żydowskich.
Majątki ziemskie zadłużone i w
większości w pachcie u Żydów.
Większość inteligencji stanowili
pracownicy państwowi i
samorządowi. Galicja rządzona
była w ramach pewnej autonomii.
Administracja składała się
prawie wyłącznie z Polaków, w
części z Ukraińców. Oficjalnym
językiem był oczywiście
niemiecki, ale w szkolnictwie
np. obowiązywał język polski.
W moim gimnazjum dyrektorem
był Polak, pan NOwosielski. Z
wyjątkiem dwóch profesorów
Ukraińców, cały personel
nauczycielski stanowili Polacy.
Minąłbym się z prawdą, gdybym
twierdził, że w szkole istniały
tendencje do wynaradawiania
uczniów. Raczej wprost
przeciwnie. Poza oficjalnym
pomijaniem w nauce historii
dziejów Polski porozbiorowej,
tolerowano i przymykano oczy na
nie zawsze lojalne wyskoki
młodzieży. Na przykład w 1908 r.
podczas uroczystości szkolnej z
okazji 50_lecia panowania
cesarza Franciszka Józefa,
rzucone przez uczniów podczas
akademii bomby cuchnące nie
spowodowały żadnych konsekwencji
karnych.
Nie było też tajemnicą dla
władz szkolnych, że młodzież
skupia się w tajnych kółkach
samokształceniowych. I tu też
nie było reakcji.
Jako ilustracja tego stanu
rzeczy niech posłuży
charakterystyczny moment z
mojego egzaminu dojrzałości. Z
historii Polski zadano mi temat:
"Rządy pruskie na ziemiach
polskich za czasów Bismarcka".
Czyż znałem ten temat,
którego pzecież nie uczono w
szkole? Jakże dobrze go znałem,
i umysłem i sercem. Mówiłem o
Bismarcku, o Komisji
Wywłaszczeniowej, o Hkt, o
twardym, nieustępliwym ludzie
polskim na terenie zaboru
pruskiego. Zapomniałem, gdzie
jestem, przed kim się znajduję;
że głową tego audytorium jest -
mimo że Polak - urzędnik jednego
z państw zaborczych. I z ust, i
z serca płynęły słowa
niepowstrzymanym potokiem,
nasycone uczuciem tego, co jest
nam Najdroższe. Aż w pewnej
chwili usłyszałem głos
inspektora: "Panie profesorze -
rzekł on zwracając się do
historyka - gratuluję panu
takiego ucznia" - a do mnie:
"Dziękuję, abituriencie".
Wyszedłem na korytarz. Po
chwili zjawił się ks. Nogaj:
- Stachu, zdałeś maturę z
odznaczeniem.
Tajne organizacje szkolne
Towarzystwo Gimnastyczne
"Sokół" skupiało polskie warstwy
średnie - inteligencję i
mieszczaństwo. W reprezentacyjnym
gmachu "Sokoła" mieściły się
również: Towarzystwo Młodzieży
Polskiej i Towarzystwo Szkoły
Ludowej. Ideologia "MŁodzieży
Polskiej" była
narodowo_demokratyczna.
Grupowała się w tej organizacji
przede wszystkim młodzież
akademicka i część młodej
inteligencji. Rekrutowano
również do tajnych kółek
samokształceniowych uczniów
szkół średnich.
Nie pamiętam, w której
klasie zostałem zwerbowany do
takiego kółka. Wiem natomiast,
że już w 5 klasie zostałem
przewodniczącym kółek na terenie
mojego zakładu naukowego -
Szkoły Realnej. Na czele tych
uczniowskich organizacji stał
zespół złożony z
przewodniczących wszystkich
pięciu szkół średnich.
Jakież rozeznanie lub
kryteria społeczno_polityczne
mógł mieć chłopak garnący się do
tajnej pracy samokształceniowej,
gdy wgłębiał się np. w "Myśli
nowoczesnego Polaka", "Egoizm
Narodowy" Dmowskiego czy "100
lat walki o niepodległość"
Bolesława Limanowskiego, gdy
studiował Mochnackiego, Lelewela,
czy Kutrzebę? Łatwiej strawne
były "Dzieje porozbiorowe
Polski" Siemiradzkiego. Atrakcją
zaś - "Dzieje Oręża Polskiego w
dobie Napoleońskiej" Kukiela.
Ale uświadamialiśmy sobie, że
przed narodem istnieją problemy
i że w rozwiązywaniu tych
problemów weźmiemy aktywny
udział. Byliśmy zadowoleni, że
nikt ze starszego społeczeństwa
nie próbował narzucać nam swoich
rozwiązań, że sami będziemy
musieli znaleźć właściwą drogę.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że
problemy te przekraczają granice
zaborów, że tam, za kordonem
rosyjskim czy pruskim, są tacy
sami Polacy, jak my w naszym
kresowym mieście. Że mają takie
same dążenia.
Jednym z zewnętrznych
przejawów naszej działalności
była doroczna manifestacja w
Dzień Zaduszny. Pod naszym
kierownictwem cała polska
młodzież szkolna zbierała się w
określonym miejscu. W zwartych
szeregach, po wysłuchaniu
przemówień okolicznościowych,
maszerowaliśmy ze śpiewem przez
ulice miasta w stronę
pobliskiego cmentarza. Tam już
uprzednio były udekorowane i
iluminowane groby zasłużonych i
krzyże pamiątkowe. Przy świetle
pochodni i pieśniach
patriotycznych składaliśmy im
hołd. I znowu przemaszerowaliśmy
z powrotem przez miasto.
Innym przejawem działalności
był bojkot uroczystości
jubileuszowych cesarza
Franciszka Józefa ze strony
młodzieży szkolnej. I tu nie
było żadnych represji ze strony
władz.
Rozłam wśród młodzieży
narodowej w latach 1906_#1907 nie
mógł pozostać bez echa wśród
organizacji stanisławowskiej.
Młodzież akademicka, skupiona w
Towarzystwie "Młodzież Polska",
pozostała wierna swej ideologii
narodowo_demokratycznej. Przed
organizacją szkolną stanął
problem, do której z grup
przystąpić. Po długich
konferencjach i obradach
"Piątka" zdecydowała na
przystąpienie do "Zarzewia" -
odłamu młodzieży
narodowo_niepodległościowej.
Przysposobienie wojskowe
Powstały w 1908 r. Związek
Walki Czynnej o zabarwieniu
lewicowym nie odpowiadał
ideologicznie ruchowi
narodowo_niepodległościowemu
"zarzewiaków", którzy mieli
również w swoim programie
przygotowanie narodu do walki
zbrojnej z zaborcami. Istotna
różnica ideowo_polityczna
polegała na tym, że Zwc i jego
jawna emanacja Związek
Strzelecki przygotowały kadry
rewolucyjne, grupując elementy
lewicowe, zaś wyłoniona z
"Zarzewia" tajna organizacja
wojskowa "Armia Polska" i jej
jawna emanacja Polskie Drużyny
Strzeleckie - kadry regularnego
Wojska Polskiego, grupując
elementy młodzieżowe o
nastawieniu
narodowo_niepodległościowym.
Wszystkie stanowiska w tej
organizacji miały charakter
funkcyjny. Najwyższym stopniem
był stopień podchorążego.
KOmendantami Naczelnymi byli
kolejno podchorążowie:
Januszajtis i Neugebauer;
KOmendantem okręgu krakowskiego
- podchorąży Janusz Gąsiorowski;
Komendantem miejscowym w
Stanisławowie - podchorąży
Węglarz_Sosabowski itd.
W Stanisławowie zalążek
"Armii Polskiej" mieścił się w
organizacji "Zarzewie".
Początkowo brak było
instruktorów. W 1909 r.
rozpoczęliśmy szkolenie
wojskowe. Ponieważ spośród
"Piątki", kierującej "Zarzewiem"
mnie robota wojskowa najbardziej
interesowała, kierownictwo jej
przypadło mi w udziale.
Insturktorem został inż.
Miedziobrodzki. Na pierwsze
pamiętne zebranie przybył z
walizeczką, w której po raz
pierwszy w życiu ujrzeliśmy
pistolet automatyczny Browninga
i pistolet karabin Mausera wraz
z wydanymi przez Frakcję
Rewolucyjną Pps instrukcjami o
obchodzeniu się z bronią.
Nie ulega wątpliwości, że
inż. Miedziobrodzki oraz kilku
innych działaczy było w
kontakcie z Zwc i dotarli do
naszej organizacji z propozycją
prowadzenia szkolenia
wojskowego. Zgodziliśmy się na
to z zastrzeżeniem, że nasza
organizacja nie może być terenem
infiltracji politycznej Zwc.
Umowa stanęła.
Dla modego prężnego elementu
przysposobienie wojskowe było
niezaprzeczalnie bardziej
atrakcyjne niż samokształcenie.
Objęło ono dwie najwyższe klasy
gimnazjum. MŁodsi prowadzili
samokształcenie aż do czasu
powstania skautingu
(harcerstwa).
Oprócz młodzieży szkół
średnich garnęli się do nas
młodzi pracownicy kolejowi,
urzędnicy, starsi uczniowie
Szkoły Przemysłowej, tak że z
biegiem czasu powstała
konieczność ujawnienia naszej
organizacji jako Stowarzyszenia
"Odrodzenie".
Wynajęliśmy domek na
peryferii miasta przy ul. Króla
Jana III. Były tam izby
wykładowe, magazyn na broń, a
nawet zakratowana spiżarka,
która służyła za areszt
koszarowy. Ostre strzelania
odbywały się w podziemiu
"Sokoła" na kręgielni.
Wprowadzono również jednolite
mundury strzeleckie.
W tym okresie przez
kilkanaście miesięcy przebywałem
na studiach w Krakowie.
Tymczasem "Armia Polska"
zamieniła się na jawne Polskie
Drużyny Strzeleckie. Drużyna
stanisławowska otrzymała numer
24 i na "blachach" naszych
czapek drużyniackich wokół orła
jagiellońskiego wytłoczony był
napis: "24 Polska Drużyna
Strzelecka w Stanisławowie".
Komendantem mianowany został
podchorąży Stanisław
Węglarz_Sosabowski.
Moja nominacja nadeszła w
styczniu 1912 r.; w tym czasie
powróciłem do Stanisławowa.
Pewnego dnia zastałem w
lokalu Drużyny pełną zbiórkę.
Przed frontem stał najstarszy z
podoficerów, Stanisław Lityński.
Po złożeniu raportu ze słowami:
"KOlego Komendancie, aby dać
wyraz naszej radości i uczuć,
jakie dla ciebie żywimy, z
okazji nominacji na podchorążego
wręczamy ci tę oto szablę". I
szabla została mi wręczona. Po
jednej stronie klingi wyryty był
napis: "Za Wolność i Sławę", po
drugiej - "24 Polska Drużyna
Strzelecka w Stanisławowie", na
głowicy zaś data.
Ogarnęło mnie wzruszenie.
Płacili sercem za serce. I -
rzecz dziwna - z szablą tą nie
rozstawałem się nigdy, przez
cały czas mojej służby
żołnierskiej. Z nią odbyłem
kampanię wrześniową. Obecnie
znajduje się ona na przechowaniu
w Polsce, z nią chyba spocznę,
gdy przyjdzie chwila.
Początki~
polskiego harcerstwa~
(skautingu)
Pod koniec roku 1911
rozpoczęliśmy pod auspicjami
Polskich Drużyn Strzeleckich
tajnie organizować skauting.
Rozwijający się spontanicznie -
zwłaszcza po ukazaniu się książi
Andrzeja Małkowskiego pt.
"Skauting jako system
wychowania młodzieży" - ruch
młodzieżowy zaktualizował pilną
potrzebę związania go z jedną z
jawnych organizacji polskich. Na
postawie porozumienia między
komendą Drużyn Strzeleckich a
"Sokołem_macierzą" ustalono, że
skauting zostanie przyłączony do
tej ostatniej. Patronat nad
skautingiem objął kpt. Józef
Haller z ramienia
"Sokoła_macierzy". Kierownictwo
i organizacja pozostała w rękach
Małkowskiego.
W dniu 11 listopada 1911 r.
otrzymałem mandat zorganizowania
skautingu na terenie
Stanisławowa. Formalnie skauting
podlegał "Sokołowi" i korzystał
z jego lokali i urządzeń.
Wkrótce powstały trzy
drużyny skautowe. Na czele
pierwszej stanął drużynowy druh
Stanisław Lityński. Tak się
złożyło, że gdy skauci doszli do
przepisowego wieku, zgłaszali
się natychmiast do Drużyny
Strzeleckiej. Stąd w 1913 r.
powstał konflikt z okręgowymi
władzami "Sokoła". W wyniku tego
konfliktu złożyłem rezygnację ze
swych obowiązków, co zostało
przez władze przyjęte.
W wyznaczonym dniu w sali
"Sokoła" zebrał się cały hufiec.
Stanąłem przed frontem, obok
mnie wyznaczony następca, druh
Chorzemski. Bez żadnych wstępów,
nie chcąc wytwarzać napiętej
sytuacji, oświadczyłem skautom,
że od dziś będzie nimi dowodzić
druh Chorzemski.
Przed front wystąpili
kolejno drużynowi wszystkich
trzech drużyn, prosząc o
zwolnienie z obowiązków. Mimo
wszystko nie spodziewałem się
takiej reakcji. Bez względu na
motywy, które nimi kierowały,
nie mogłem dopuścić do rozbicia
skautingu.
Odpowiedziałem krótko i
stanowczo:
- Żadnych rezygnacji nie
przyjmuję. Nakazuję wam pozostać
w szeregach; komendantem będzie
druh Chorzemski. Macie mu być
lojalni i oddani. Gdy zaś
przyjdzie czas, że będziecie
mogli opuścić szeregi skautingu
- od was tylko będzie zależało,
gdzie się znajdziecie.
Przekazałem komendę nowemu
hufcowemu.
W rezultacie później
wszyscy, lub niemal wszyscy,
znaleźLi się w Drużynie
Strzeleckiej.
I wojna światowa
Rok 1914
Mobilizacja zastała mnie w
mundurze austriackim w
cesarsko_królewskim 58 pułku
piechoty w Stanisławowie.
Na terenie Lwowa - skąd
miały przychodzić rozkazy
dotyczące mobilizacji Drużyny i
wyruszenia w pole - wrzało. Dziś
wiemy, że tam, we Lwowie,
toczyła się rozgrywka
polityczna, czy iść z
Piłsudskim, czy też nie. Do nas,
do Stanisławowa, wieści te nie
dochodziły i oczekiwaliśmy na
rozkazy. I to na rozkazy tak
jasne, jak na przykład otrzymał
Związek Strzelecki, którego
członkowie pewnego dnia zniknęli
ze Stanisławowa.
My, lojalni w stosunku do
Komendy Naczelnej Drużyn, nie
mogliśmy zrobić tego samego.
Czekaliśmy, aż przyjdzie rozkaz.
Wreszcie nadszedł ten rozkaz,
nakazujący wysłanie do Krakowa
plutonu drużyniaków w składzie
jedynie podoficerów i
wyszkolonych strzelców.
Równocześnie na kilkakrotny
urgens, co mają robić ci z
naszych drużyniaków, którzy
znajdują się już w mundurach
austriackich, otrzymaliśmy
wyraźny zakaz samowolnego
opuszczenia szeregów, bo
zwolnienie nas z wojska
austriackiego jest w toku.
Jeszcze przed otrzymaniem
rozkazu wysłania strzelców do
Krakowa zarządziłem mobilizację
Drużyny i jej pogotowie bojowe.
Z mobilizacją ludzi nie było
trudności. Mobilizację
materiałową przeprowadziliśmy w
sposób nader specyficzny. Jednym
z punktów mobilizacyjnych
właśnie 58 pułku piechoty był
gmach "Sokoła". Jednym z
oficerów mobilizujących był
chorąży (a podchorąży Drużyny)
Karol Strusiewicz.
Przy znanym "bałaganie
austriackim" nasi drużyniacy
wyekwipowali się całkowicie,
oczywiście nielegalnie, z
zapasów mobilizacyjnych c. i k.
Nie było drużyniaka, który by
nie posiadał austriackiego
karabinu Manlichera i
mobilizacyjnej dotacji 250 naboi
oraz pełnego ekwipunku bojowego.
Tak, że pluton
stanisławowskich drużyniaków,
złożony, o ile pamiętam, z około
40 ludzi, w pełni umundurowany i
uzbrojony, pod dowództwem
podchorążego Stanisława
Lityńskiego wyruszył do Krakowa.
Żegnałem ich osobiście,
będąc pewnym, że wkrótce do nich
dołączę.
W kilka dni po wyjeździe
pierwszego eszelonu drużyniaków,
gdy oczekiwaliśmy na dalsze
rozkazy co do reszty ludzi, a
również i na naszą reklamację z
szeregów austriackich,
niespodziewanie zjawił się
Lityński wraz z plutonem.
Zostali odesłani z powrotem.
Według raportu Lityńskiego
sprawa przedstawiała się
następująco:
Przybyli do Krakowa i z
innymi oddziałami pomaszerowali
do Krzeszowic. Tam przemawiał
Piłsudski i nastąpiła
symboliczna wymiana orzełków
"Strzelca" na "blachy
drużyniackie" i na odwrót, jako
manifestacja jednolitości Wojska
Polskiego. W czasie postoju
Lityński otrzymał rozkaz - jak
mu oświadczono - z polecenia
Piłsudskiego, że jego pluton ma
zdać manlichery z amunicją
innemu oddziałowi, a w zamian
otrzyma jednostrzałowe karabiny
Werndla. Nie pomogły tłumaczenia
Lityńskiego, że karabiny są
osobistą własnością żołnierzy,
bowiem zgodnie z prawdą -
niezależnie od tych, które
"nabyliśmy" od Austriaków
podczas mobilizacji - wielu
naszych drużyniaków już dawniej
kupiło z własnych oszczędności
takie karabiny.
Nie pomogły perswazje, że
odebranie broni dobrej i wymiana
na złą jest ubliżeniem godności
żołnierskiej; że o ile ma być
wykonane jakieś poważne zadanie
bojowe, w którym nowoczesna broń
jest potrzebna, to oni zadanie
to wykonają; że zabranie broni
bez sprawdzenia i uzasadnienia
jest dyskwalifikacją żołnierzy
itp. - Lityński upatrywał, że
tylko formalnie i zewnętrznie
zatarły się różnice między
związkowcami i drużyniakami; że
rzeczywiście różnice te istnieją
i że w tym konkretnym wypadku są
dowodem braku zaufania do nas,
drużyniaków. W konsekwencji
zameldował, że nie może wydać
takiego rozkazu swym
podkomendnym, który byłby
równoznaczny z ich
dyskwalifikacją żołnierską.
Odpowiedzią na to było
rozbrojenie oddziału.
Pozostawiając broń na miejscu,
oddział wrócił do Stanisławowa.
Nie mogłem nie przyznać
racji Lityńskiemu.
Drużyna więc znalazła się
znowu prawie w całości w
Stanisławowie.
Niedługo potem przyszły
rozkazy związane z formowaniem
tzw. Legionu Wschodniego. Do
tego Legionu wyruszyła Drużyna
stanisławowska w sile 250 chłopa
w pełnym umundurowaniu,
wyekwipowaniu i uzbrojeniu.
Dzieje Legionu Wschodniego
są zbyt dobrze znane, by je tu
powtarzać.
W szeregach austriackich
Zwolnienie z wojska
austriackiego nie nadchodziło.
Tymczasem ofensywa rosyjska
postępowała szybko. Baon
zapasowy 58 pp został już we
wrześniu ewakuowany na Węgry.
W pierwszych dniach
października znalazłem się na
froncie pod Przemyślem. Tu
nastąpił mój chrzest bojowy
wśród ciężkich walk, toczących
się wokół tej twierdzy. A potem
odwrót przez Podkarpacie aż nad
Dunajec w rejonie Zakliczyna.
Listopad. Przejmujący chłód
jesienny. Deszcz ze śniegiem.
Rozmokłe drogi, rozdeptane
tysiącami nóg maszerujących
żołnierzy, rozbite kołami wozów
i zaprzęgów artylerii. Marsz w
pełnym obciążeniu. Szerząca się
czerwonka. NOclegi w otwartym
polu lub w szopach, w których
hulał wiatr. Śmiertelne
zmęczenie - odpoczynki w mokrych
przydrożnych rowach, gdzie z
miejsca się zasypiało. Posiłek w
nocy, gdy kuchnia polowa
dołączała do kompanii. I
wreszcie najcięższa plaga
żołnierzy - wszy, wszy i jeszcze
raz wszy... Nie było ani
miejsca, ani czasu na ich
tępienie.
Tak wyglądał w 1914 r.
odwrót cesarsko_królewskiego
wojska austriackiego, a w nim
podchorążego Sosabowskiego, w
tym czasie kaprala c. i k. 58
pułku piechoty.
W rejonie Zakliczyna w nieco
lepszych warunkach przetrwaliśmy
do stycznia 1915 r. Stamtąd
droga wiodła przez Krynicę na
Słowację. W rejonie Przełęczy
Dukielskiej w walce na bagnety
zdobyliśmy ~cerną Gorę. Zima w
całej pełni. Brniemy w śniegu po
pas. Pod śniegiem skała.
Spaliśmy w śniegu przez
szereg dni, zanim przysłano
oskardy umożliwiające wykuwanie
nor w skalistym podłożu. I
znowu czekaliśmy w zimnie, aż
przyszły polowe piecyki i koce.
Szeregi żołnierskie
dziesiątkował tyfus. Przy braku
środków zaradczych i wszach,
które nas nie odstępowały, nie
mogę pojąć, jak uniknąłem
zarazy. Dla zdrowych i
podejrzanych była wspólna
latryna.
Przełom gorlicki na wiosnę
1915 r. i stąd wynikająca
ofensywa wiodła mój pułk w
kierunku północno_wschodnim,
wzdłuż Sanu. W ciężkich
warunkach w rejonie Mościc, na
mniej więcej połowie drogi
między Przemyślem i Lwowem, o
mało nie dostałem się do
niewoli. Dość wysoko wyrosłe
zboże, w którym toczyła się
walka, zdecydowana wola
niepoddawania się i szczęście
żołnierskie, w które wierzyłem i
wierzę, uchroniły mnie od tego,
co wydawało się już
nieuniknione.
A potem szliśmy w walkach
przez Lubelszczyznę, przez
Świdnik i Kock, na północ i
wschód. W rejonie Brześcia
przekroczyliśmy Bug, aż wreszcie
15 czerwca 1915 r. nad rzeką
Leśną zakończyłem swoją
austriacką wojaczkę. Zostałem
ranny w kolano z porażeniem
nerwu. Unieruchomiło to moją
prawą nogę na szereg lat, zanim
odzyskałem pełną władzę.
W wojsku austriackim
przeszedłem wszystkie stopnie
podoficerskie do starszego
sierżanta włącznie. Pierś moją
pokryły wszystkie dostępne
podoficerom medale za waleczność
łącznie z dodatkami do żołdu.
Ponieważ moje ówczesne władze
wojskowe wiedziały o tym, że
jestem polskim oficerem
strzeleckim, postawiono wniosek
awansowania mnie do stopnia
oficerskiego, mimo że nie miałem
za sobą szkoły dla oficerów
rezerwy. NOminację otrzymałem
już w szpitalu.
Z moich 250 współtowarzyszy
broni, którzy wyruszyli razem ze
mną w pole, pozostało zaledwie
trzech.
Etapem dostarczono mnie do
LUblina. Stąd już pociągiem
sanitarnym jechałem w głąb
kraju, do tzw. Hinterlandu. W
pociągu sanitarnym dowiedziałem
się, że lekko ranni mają być
wyładowani w Ołomuńcu, na
ówczesnych Morawach, zaś ciężko
ranni, wymagający długiego
leczenia - w Pradze. Ja byłem
zaliczony do ciężko rannych.
Wiedziałem, że w Ołomuńcu,
w tamtejszym garnizonowym
szpitalu, naczelnym aptekarzem
jest stryj mojej narzeczonej,
którą pozostawiłem w
Stanisławowie. Decyzja moja była
jasna. Wyładuję się w Ołomuńcu,
ściągnę narzeczoną ze
Stanisławowa i pobierzemy się.
Pociąg zatrzymał się w
Ołomuńcu. Rozpoczęto
wyładowywanie rannych.
Nieznacznie zsunąłem się z
piętrowego łóżka. Przez otwarte
drzwi wagonu ześlizgnąłem się na
tor i leżałem spokojnie. Nikt
mnie o nic nie pytał. Przyszli
sanitariusze, wpakowali mnie na
nosze i wkrótce potem leżałem
już w szpitalu i planowałem ze
stryjem mojej narzeczonej dalszy
tok postępowania. Uzyskaliśmy
pozwolenie na wyjazd jej ze
Stanisławowa. Także biskup
lwowski udzielił dyspensy na
równoczesne ogłoszenie 3
zapowiedzi. Narzeczona przybyła
do Ołomuńca i zamieszkała u
stryjostwa. W niespełna miesiąc
po jej przybyciu byliśmy po
ślubie, który brałem, opierając
się na dwóch kulach.
Rana zagoiła się stosunkowo
szybko. Władzy jednak w nodze od
kolana w dół nie posiadałem.
Wedle orzeczeń lekarskich
uzyskanie pełnej władzy miało
trwać długo. Z kul przeszedłem
na dwie laski i zacząłem
wędrować już wspólnie z małżonką
po zakładach ortopedycznych na
Morawach. Wreszcie zdecydowano,
że czas zrobi swoje i powinienem
być użyty w służbie
kancelaryjnej. Otrzymałem więc
przydział do Urzędu Cenzury w
ZŁoczowie, a więc w ówczesnej
strefie frontowej, zabronionej
dla osób cywilnych. Stanąłem
wobec problemu, co zrobić z
żoną.
Dojechaliśmy do Lwowa. Żonę
zostawiłem na dworcu. Sam
poszedłem do dowództwa armii,
które mieściło się w gmachu
Sejmu Krajowego. Postanowiłem
uzyskać przepustkę dla żony.
Był wczesny ranek. W dowództwie
jeszcze nie było nikogo.
Czekałem przed drzwiami szefa
sztabu. Nadszedł pułkownik, czy
nawet generał.
- Pan do kogo? - zapytał.
- Do pana - odrzekłem.
- Proszę!
Wszedłem do gabinetu.
Przedstawiłem moją prośbę, że
jako inwalida potrzebuję pomocy
i opieki, i proszę o przepustkę
do ZŁoczowa dla żony. Po chwili
miałem przepustkę. W Złoczowie
wzbudziłem tym wyczynem
sensację.
Ruszyła ofensywa Brusiłowa w
1916 r. OPuściłem wtedy Złoczów,
przeszedłem kurs wyszkolenia
archiwalnego w lwowskim
korpusie, który wtedy
stacjonował w Morawskiej
Ostrawie, i w tymże korpusie
otrzymałem przydział.
Styczeń 1917 r. powiększył
naszą rodzinę. Urodził się mój
syn - Stanisław. MIał zaledwie 4
tygodnie, gdy otrzymałem nowy
przydział, także w strefie
wojennej. Tym razem w
południowym Tyrolu. Rozkaz był
lakoniczny: "Ppor. Sosabowski
zamelduje się niezwłocznie w
najwyższym dowództwie w Bozen"
(obecnie Bolzano).
I znowu powstał problem -
żona i dziecko. Zabrać ich nie
mogłem, przynajmniej na razie.
Był luty, ciężka zima. Nie
pozostawało mi nic innego, jak
tylko odwieźć żonę z maleństwem
do Stanisławowa. Każdy zrozumie,
jak wyglądała ta podróż w
warunkach wojennych w wagonach
nie opalanych, z powybijanymi
szybami. A jednak wszystko udało
się dobrze.
Pojechałem do Bozen. LInia
bojowa przebiegała w niedalekich
Dolomitach. KOniec lutego był
wiosną w tamtejszym terenie. I
znowu starania o przepustkę i
pozwolenie na sprowadzenie żony
i syna. Wyjazd po nią i prawie
całoroczny pobyt w pięknym
Południowym Tyrolu.
Zajęty byłem w archiwum
sztabu. Przez moje ręce
przechodziły akta tajne.
Wiedziałem, co się dzieje na
frontach. Czułem i wiedziałem,
że wszystko ma się ku końcowi.
Prosiłem o przeniesienie do
Generalnego Gubernatorstwa w
Lublinie. Nie mogłem być z dala
od Kraju. Z początkiem roku 1918
znalazłem się w Lublinie.
Koniec wojny w Lublinie
Zarząd cywilny Generalnego
Gubernatorstwa w Lublinie
składał się prawie wyłącznie z
Polaków, urzędników z Galicji. W
sztabie, do którego zostałem
przydzielony, było również wielu
Polaków w mundurach
austriackich. Przeważnie
oficerowie rezerwy. W LUblinie
zacząłem nawiązywać kontakty z
oficerami_Polakami. Zaczęliśmy
się organizować. Specjalną
okazją ku temu była manifestacja
protestacyjna społeczeństwa
polskiego w Lublinie z powodu
zawarcia traktatu brzeskiego
przez rząd austriacki z tzw.
Ukraińską Republiką LUdową w
dniu 9 lutego 1918 r.
W tej olbrzymiej
manifestacji protestacyjnej
wzięli udział oficerowie w
mundurach i urzędnicy Polacy,
pracujący w Generalnym
Gubernatorstwie. Nawiązałem
kontakt z komendantem Pow
Okręgu LUbelskiego,
Burhardt_Bukackim, dobrze mi
znanym z czasów drużyniackich,
ówczesnym majorem (w
niepodległej Polsce generałem,
inspektorem armii).
Czesi również zaczęli się
organizować. I z nimi nawiązałem
kontakt. Jasne już było, że
zbliża się koniec Austrii.
Część druga
W Polsce niepodległej
Część druga
W Polsce niepodległej
"My, Pierwsza Brygada,
strzelecka gromada..."
(Pieśń Legionów śpiewana
w Polsce niepodległej
na równi z hymnem narodowym)
Pierwsze dni wolności
Wypędzenie okupanta~
z Lublina
I nadeszły pamiętne końcowe
dni października i pierwsze dni
listopada 1918 r. Zrzucenie
bączków z czapek austriackich i
zastąpienie ich orzełkami.
Przybycie z Warszawy do LUblina
przedstawiciela Rady
Regencyjnej, w osobie płk.
Pasławskiego. Przysięga jej na
wierność na Placu Katedralnym.
Urzędowałem w gmachu
Generalnego Gubernatorstwa i
miałem pełne ręce roboty.
Chodziło przede wszystkim o to,
by zabezpieczyć opuszczone przez
Austriaków obiekty wojskowe, a
zwłaszcza magazyny. Jakkolwiek w
Gubernatorstwie było wielu
oficerów i urzędników wojskowych
- Polaków, to jednak w
kompaniach wartowniczych,
będących w dyspozycji
Gubernatorstwa, jeżeli nawet był
pewien procent Polaków, to
jedynym ich pragnieniem było jak
najrychlej wrócić do swoich
domów. Oficerów był właściwie
nadmiar, tym bardziej że coraz
liczniej już zgłaszali się
przebrani w mundury dowborczycy,
ukrywający się dotychczas przed
władzami okupacyjnymi.
Służbę wartowniczą objęli
harcerze i pełnili ją z godnym
wyróżnienia poświęceniem. Nie
doszło więc do rabunku mienia
poaustriackiego przez męty
czyhające tylko na okazję.
Straż Obywatelska łącznie z
dowborczykami objęła i
czynności policyjne, i
bezpieczeństwa w mieście.
Kompania Pow w cywilnych
ubraniach, początkowo licho
uzbrojona, była jedyną bojową
siłą dyspozycyjną.
Ze względu na odruchy
komunistyczne, tendencyjnie
odśrodkowe, jak nowo powstałe
republiki, radomska i iłżecka,
sytuacja była na terenie LUblina
nieco napięta. Nie doszło jednak
do wybuchu jakichkolwiek
ekscesów. Na pewno przyczyniło
się do tego przybycie z Warszawy
baonu tzw. Polskiego Wehrmachtu,
pod dowództwem majora
Zarzyckiego.
Taki był okres poprzedzający
przybycie do LUblina majorów
PIskora i Kasprzyckiego, a
później pułkownika
Rydza_Śmigłego, jako wstęp do
utworzenia tzw. rządu
lubelskiego pod kierownictwem
Daszyńskiego. MOja rola się
skończyła z przybyciem obu
majorów.
Przedtem jednak łącznie z
komendantem Pow, majorem
Burhardt_Bukackim, rozwiązaliśmy
dwie poważne trudności.
PIerwszą z nich było
usunięcie z rejonu LUblina
zbrojnego obozu Ukraińców z obu
jednostek zapasowych. Ukraińcy
widocznie nie mieli wśród siebie
odpowiedniego kierownika i
czekali na naszą inicjatywę.
Z majorem Burhardt_Bukackim
wybraliśmy się do ich obozu.
Przyjęli nas oficerowie
austriaccy, dotychczasowi ich
dowódcy.
W ciągu krótkich
pertraktacji osiągnęliśmy
następujące porozumienie: 1.
Mają zdać nam wszelką broń
indywidualną i maszynową oraz
magazyny broni w stanie
nienaruszonym. 2. W ciągu
najdalej 3 dni zobowiązujemy się
ich odtransportować do Galicji
Wschodniej. 3. Zezwala się
każdemu żołnierzowi na zabranie
umundurowania indywidualnego
wraz z żywnością i
wyekwipowaniem. Wozy i
wyekwipowanie zbiorowe pozostaną
na miejscach. 4. Opuszczą LUblin
w zwartych szeregach pod
dowództwem swych oficerów.
Umowa została podpisana
obustronnie. Niedługo po tym na
furmanki prowadzone przez
peowiaków zabrano z magazynów
m.in. kilkadziesiąt karabinów
maszynowych z amunicją. Pow
była więc teraz dobrze
uzbrojona.
Stanął przed nami drugi,
nader ważny problem, a
mianowicie, jak odtransportować
tysiąc czy więcej ludzi do
Galicji.
I znów z majorem
Burhardt_Bukackim postąpiliśmy
jak poprzednio. Przy Zamojskiej,
prowadzącej na stację kolejową w
Lublinie, kwaterował 5 czy 7
austriacki baon kolejowy,
złożony z Węgrów. Tam też
udaliśmy się. Przedstawiłem ich
dowódcy naszą sytuację, która
się tym bardziej komplikowała, że
od strony Kowla nadchodziły
transporty rozkładających się na
Ukrainie wojsk armii
austriackiej. Uzyskaliśmy zgodę
dowódcy, by jeszcze przez dni
kilka jego baon obsługiwał linie
kolejowe i przekazywał
równocześnie swe funkcje polskim
kolejarzom.
Nie było nawet godziny
przerwy w komunikacji kolejowej
ze wschodu na zachód i na
południe z kierunku Lwowa.
Węgrzy okazali się jeszcze raz
prawdziwymi przyjaciółmi
Polaków. Zachowanie zaś polskich
kolejarzy zasługiwało na
najwyższe uznanie.
Problem ewakuacji Ukraińców
był właściwie rozwiązany.
Następnego dnia lub może dzień
później opuścili LUblin.
Wkrótce po tym, po usunięciu
Niemców z Warszawy i utworzeniu
rządu obejmującego całą Polskę,
zostałem przeniesiony do
Warszawy i przydzielony do
MInisterstwa Spraw Wojskowych.
Służba w wojsku polskim
W sztabie
MOje kalectwo uniemożliwiło
mi udział w walkach na froncie.
Jeszcze podpierając się laską w
pierwszych dniach lipca 1920 r.,
jako ekspert w sprawach
materiałowych, wyjechałem z
delegacją wojskową, którą
prowadził szef sztabu gen.
Rozwadowski, na konferencję
międzyaliancką do Spa w Belgii.
Nastąpił pokój, a z nim
normalna pokojowa praca oficera.
Zweryfikowany zostałem do
stopnia majora i w 1922 r.
znalazłem się na ławie szkolnej
w Wyższej Szkole Wojennej.
Grono współtowarzyszy
słuchaczy było nie byle jakie.
Na tej ławie szkolnej znalazły
się ze mną takie osobistości,
jak: płk Sławek, towarzysz i
przyjaciel Piłsudskiego,
przyszły premier, płk
Przedrzymirski, późniejszy
generał i dowódca armii w wojnie
światowej, mjr Ulrych, stary
towarzysz zarzewiacki i
drużyniak z Krakowa, późniejszy
minister, płk Janusz
Gąsiorowski, późniejszy generał
i szef Sztabu Głównego, Ujejski,
późniejszy generał i szef
lotnictwa podczas II wojny, kpt.
Umiastowski, pisarz wojskowy,
późniejszy minister w
krytycznych dniach 1939 r., mjr
Heller, późniejszy dowódca
lotnictwa myśliwskiego podczas
kampanii wrześniowej, i szereg
innych, którzy wybili się
podczas późniejszej służby tak w
czasie pokoju, jak i podczas II
wojny światowej. Jako słuchacz,
nie przypuszczałem, że w parę
lat później znowu zawitam do tej
szkoły już w charakterze
wykładowcy, że spędzę w niej
sześć lat i wyniosę jak
najlepsze wspomnienia.
Planowanie materiałowych
rezerw strategicznych na wypadek
wojny i ich rozmieszczenia było
tym działem, który prowadziłem w
Sztabie Głównym po ukończeniu
Wyższej Szkoły Wojennej. JUż
wtedy była to kwadratura koła.
Istotą trudności był brak
środków na właściwe utworzenie
rezerw oraz brak dostatecznego
zainteresowania się tymi
sprawami ze strony marszałka
Piłsudskiego, a - bądźmy
szczerzy - nie było właściwie
osoby o dostatecznym autorytecie
i odwadze cywilnej wobec
Marszałka, by w sprawach tych
wywrzeć na niego odpowiedni
nacisk. Nie jest tajemnicą, że
Marszałek nie lubił wgłębiać się
w sprawy materiałowe, które
przecież są tak ważne i bez
których nie można wojny
prowadzić.
W linii
Długo czekałem na awans na
podpułkownika, bo do marca 1928
r., i tegoż roku odszedłem do
linii. Najpierw dowództwo baonu
w 75 pp w Chorzowie, następnie
detaszowany baon w tym samym
pułku w Rybniku na Śląsku. Tam
też wyrobiła się o mnie opinia
surowego i wymagającego dowódcy.
W małym mieście, jakim był
Rybnik, wśród mieszanej
ludności, gdzie Niemcy stanowili
bardzo poważny odsetek
inteligencji, jako kierownicy,
personel techniczny i
administracyjny kopalni węgla,
oczywiście ciążący ku pobliskim
Gliwicom, będącym już w Rzeszy,
utrzymanie prestiżu wojska
polskiego było sprawą
zasadniczą. Poszanowanie wojska,
mimo że przez nich uważani
byliśmy za obcych, leżało we
krwi Niemców i dlatego tym
bardziej musieliśmy uważać, by
prestiżu tego nie naruszyć
nieodpowiednim zachowaniem.
Harmonijna współpraca starosty,
burmistrza i komendanta
garnizonu była konieczna. A do
Rybnika zostałem wysłany w tym
czasie, gdy za mojego
poprzednika stosunki wzajemne
tych trzech władz bardzo były
naprężone. Nastąpiła konieczność
natychmiastowego przeniesienia
mego poprzednika.
Nie od rzeczy wspomnieć, że
rywalizacja pomiędzy Związkiem
Powstańców Śląskich i
"Strzelcem", faworyzowanym przez
władze cywilne w sposób
jaskrawy, objawiała się przede
wszystkim podczas uroczystości,
w których między innymi obie te
organizacje były zobowiązane
brać udział. I tu, gdy starosta
nie mógł sobie dać rady,
mediatorem oczywiście był
komendant garnizonu.
Gdy po pół roku odchodziłem
z Rybnika na zastępcę dowódcy
3 pułku strzelców
podhalańskich do Bielska na
Śląsku, zresztą nie bardzo
odległego od Rybnika, opinia o
mnie jako o bezwzględnym i
surowym dowódcy wyprzedziła moje
przybycie.
W Bielsku stał 3 pułk
strzelców podhalańskich, który
jak wszystkie garnizony śląskie
otrzymywał 40% dodatku do
uposażenia. PUłkiem dowodził
były oficer armii austriackiej,
płk Zagórski, wzorowy żołnierz,
który jednak bał się panicznie
gen. Przeździeckiego, dowódcy 21
Dywizji Górskiej, stacjonującej
również w Bielsku. Gen.
Przeździecki cieszył się opinią
"satrapy".
Tak się złożyło, że zaledwie
się zameldowałem, płk Zagórski
odszedł na 6_miesięczny kurs
dowódców pułku, więc zacząłem
dowodzić pułkiem. W odróżnieniu
od dowódcy pułku nie byłem
potulny i nie raz, nie dwa,
specjalnie w sprawach
garnizonowych, meldowałem się
przy szabli (meldowanie ściśle
służbowe) u generała: nie
przeczę, że w granicach służby i
dyscypliny następowała
niejednokrotnie ostra wymiana
słów.
W Dywizji utarło się
przekonanie, że "stawiam się"
generałowi i że on mi w wielu
rzeczach ustępuje. Płk dypl.
Tadeusz Malinowski (obecnie
generał), wówczas zastępca
dowódcy Dywizji, gdy tylko
widział mnie przy szabli w
dowództwie Dywizji, zwracał się
ze słowami:
- Stachu, na Boga, tylko nie
terroryzuj generała.
Prawdą być może, że generał
bardziej panował nad sobą wobec
mnie niż wobec mojego dowódcy
pułku.
Nie miałem najmniejszej
intencji w niczym uchybić memu
dowódcy pułku, a jednak bez mojej
winy wytworzyła się przykra
atmosfera na tle różnicy w
ustosunkowaniu się generała do
mnie i do niego, tak że z
westchnieniem ulgi przyjąłem
wiadomość i rozkaz przenoszący
mnie na początku 1930 r. do
Wyższej Szkoły Wojennej na
stanowisko wykładowcy.
Pożegnałem się z pułkiem i
dowódcą Dywizji.
Charakterystyczne było
pożegnanie z zastępcą dowódcy,
płk. dypl. Malinowskim, który,
ściskając mnie i gratulując
wyróżnienia, powiedział:
- Jak ty ze swoim kanciastym
usposobieniem dasz sobie radę w
Wyższej Szkole Wojennej, gdzie
słuchaczami mogą być oficerowie
nawet w twoim stopniu? Chłopie,
uważaj na siebie.
- Drogi Tadeuszu - a
przyjaźnimy się po dziś dzień -
dziękuję ci za radę; nie można
zmienić swojej natury.
Zapewniam, a potwierdzi to
na pewno daleko ponad setkę
sięgająca liczba oficerów
dyplomowanych - legitymować się
mogę takimi osobistościami, jak
np. wówczas ppłk, obecnie
generał Tatar_Tabor lub ówczesny
major, obecnie gen. dyw. Duch,
czy inni - nie miałem ani
jednego krótkiego spięcia ze
słuchaczami, a po ukończeniu
Szkoły żaden z nich nie wytknął
mi, żem był w stosunku do
kogokolwiek nie w porządku. A
przecież byłem tam wykładowcą
przez bitych sześć lat.
W Wyższej Szkole Wojennej
A jednak do Szkoły Wojennej
przybyłem z opinią
"wierzgającego". Bo tak mnie
przywitał KOmendant Szkoły,
niezapomnianej pamięci gen.
Tadeusz Kutrzeba.
- Sosabowski - generał miał
zwyczaj odzywania się po
nazwisku dla zaznaczenia swojego
serdecznego stosunku -
Sosabowski, do końca roku będzie
pan prowadził katedrę Służby
Sztabu razem z dotychczasowym
jej kierownikiem płk. D. Od
nowego roku szkolnego obejmie
pan katedrę samodzielnie. W tym
roku będzie to tak, jak wóz
zaprzężony w dwa konie o
nierównym temperamencie i
chodzie. Jeden koń spokojny,
drugi zaś może skłonny do
wierzgania. Uważajcie, by się
wóz nie przewrócił.
Generał miał wspaniały
sposób przemawiania przykładami
oraz dar uderzenia w sedno, w
najdotkliwszej nawet sprawie,
bez urażenia delikwenta.
Wspaniały, niezapomniany
człowiek.
I tak przeszło 6 lat w
Wyższej Szkole Wojennej.
Niezapomniane, piękne lata,
wspaniały przydział, zwłaszcza
przy tak wspaniałym komendancie,
jakim był śp. gen. Kutrzeba.
Dając nam, wykładowcom, pełną
swobodę w wydobyciu z siebie
wszystkiego, co należało
przekazać słuchaczom, dawał
ogólne dyrektywy tam, gdzie
zachodziła potrzeba