Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu

Szczegóły
Tytuł Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Robert Silverberg Tytul: Tancerze w strumieniu czasu (Dancers in the Time-Flux) Z "NF" 6/96 W powiewach ciepłego, złocistego, wiejącego z zachodu wiatru Bhengarn Wędrowiec podąża wytrwale ku odległemu Kryształowemu Stawowi, gdzie ma się dokonać jego metamorfoza. Jest późna pora roku. Nabrzmiałe szkarłatne słońce trzyma się blisko krawędzi wzgórz tworzącej południowy horyzont. Ciało Bhengarna - krępy srebrzysty walec na ponad dwudziestu krzepkich trójstawowych odnóżach - aż drży z chęci dokonania transformacji, lecz mimo to Wędrowiec porusza się bez pośpiechu. Jego podróż trwa już wiele stuleci. Pozostawił za sobą na powierzchni planety lśniący ślad, który biegnie zygzakiem od strefy do strefy, z kontynentu na kontynent i nawet teraz jarzy się jeszcze lodowatym blaskiem, jakby składał się z metalowych klamer spinających brzegi rany zadanej planecie jakimś niewyobrażalnie wielkim narzędziem. Już od dziesięciu lat okrąża Kryształowy Staw w odległości równej jednej dziesiątej promienia Ziemi; teraz, za sprawą wewnętrznego impulsu, zaczął się ku niemu zbliżać. Droga wiedzie przez niegościnną okolicę. Po lewej stronie teren pokrywa futrzasta zielona mgła, po prawej rośnie jasnoszkarłatna trawa o źdźbłach ostrych niczym noże, łamiących się z głośnym, suchym trzaskiem, z przodu natomiast wąski trakt o nawierzchni z czarnego żużla i popiołu prowadzi w dół po łagodnym zboczu aż na Równinę Zębów, gdzie na nieostrożnego podróżnika czyhają wielkie porcelanowe twory o przeraźliwie ostrych krawędziach. Bhengarn jednak niewiele sobie robi z tych przeszkód, bo przecież jest Wędrowcem. Jego ciało zostało zaprojektowane w taki sposób, by poradzić sobie ze wszelkimi niebezpieczeństwami, a poza tym bywał już w miejscach znacznie groźniejszych od tego. Z wdziękiem kroczy żużlową ścieżką. Jego stopy mają twardość wyżarzonego metalu, wrażliwością natomiast dorównują najczulszym antenom. Bada każdy fragment drogi, oceniając jej wytrzymałość, i prześwietla grube warstwy popiołu w poszukiwaniu ukrytych nieprzyjaciół. Szybko i bez wysiłku podąża ku równinie, trzymając podbrzusze wysoko nad ostrymi krawędziami tworów z zastygłej materii wulkanicznej, które wielekroć musi przekraczać. U wejścia na Równinę Zębów dostrzega kolejną przeszkodę: wąskiego przesmyku strzeże Pożeracz. Spośród wszystkich form ludzkiego życia (a podczas swych peregrynacji zetknął się ze wszystkimi - z Pożeraczami, Niszczycielami, Ślizgaczami, Orędownikami i wieloma innymi) Pożeracze wydają mu się najbardziej hałaśliwe i bezużyteczne. Nie interesują go filozoficzne uzasadnienia potrzeby ich istnienia. Nuży go ich buta, niezaspokojona żarłoczność zaś budzi odrazę. Niemniej jednak, aby dotrzeć do celu, musi przejść obok tego osobnika. Ogromny stwór stoi okrakiem nad ścieżką, zamiatając za sobą grubym, potężnym ogonem. Ma ostre pazury i sterczące kły, a na grubej gadziej skórze czerwienią się świeże jeszcze plamy krwi jego ofiar. Wpatruje się w Bhengarna przenikliwym spojrzeniem małych ślepi, błyszczących demoniczną inteligencją. Kiedy Wędrowiec znajduje się całkiem blisko, Pożeracz wydaje okropny ryk, a następnie szczerzy zęby. - Zastępujesz mi drogę - oznajmia Bhengarn. - Stwierdzasz rzecz oczywistą - odpowiada Pożeracz. - Nie mam ochoty potykać się z tobą, ale moje przeznaczenie prowadzi mnie ku Kryształowemu Stawowi, który znajduje się za twymi plecami. - Mylisz się - mówi Pożeracz. - Przeznaczenie doprowadziło cię do kresu twej drogi. Poza mną nic już dla ciebie nie istnieje. Wspólnie, ty i ja, dokonamy transformacji twoich molekuł. Ze szczelin oddechowych po obu stronach kadłuba Wędrowca wydobywa się znużone westchnienie. - Jedyna transformacja, jaka mnie oczekuje, to ta, którą zamierzam przeprowadzić nad Kryształowym Stawem. Ty i ja nie mamy ze sobą nic wspólnego. Pożeracz ryczy ponownie, a następnie zaczyna kołysać się na gigantycznych nogach i energiczniej poruszać gadzim ogonem. Jest to zapowiedź ataku, jednocześnie zaś ostatnia szansa, jaką łaskawie daje Bhengarnowi, by ten zawrócił i ruszył tam, skąd przybył. - Czy ustąpisz mi z drogi? - pyta Bhengarn. - Jestem narzędziem zniszczenia! - Jesteś żałosnym, pyszałkowatym bęcwałem. Bhengarn poświęca kilkudniowe zapasy energii, by sięgnąć szponami duszy aż do korzeni świata. Wysiłek opłaca się, ponieważ niemal natychmiast ziemia zaczyna drżeć w posadach, niebo mrocznieje, wzgórze za jego plecami zaczyna trzeszczeć i jęczeć, wiatr zmienia barwę na fioletową i staje się lodowato zimny. Jednocześnie rozlega się niski brzęczący odgłos, doskonale znany Wędrowcowi; to śpiew strumienia czasu, nieprzewidywalnej siły, która często bywa uwalniana przy takich okazjach. Mimo to Bhengarn nie daje za wygraną. Grunt pęka pod kolumnowymi nogami Pożeracza, ze szczelin wydobywają się kwaśne opary, budząca grozę swym wyglądem bestia ryczy przeraźliwie i młóci ziemię ogonem, chwieje się, wzywa Bhengarna, by ten zaprzestał ataku, lecz Wędrowiec dobrze wie, iż nigdy nie należy poprzestawać na połowicznych rozwiązaniach i tym mocniej napiera na cielsko przeciwnika. - To niesprawiedliwe! - sapie Pożeracz. - Przyświeca mi ten sam cel, co tobie: pragnę służyć przeznaczeniu. - Więc dzisiaj przysłuż mu się, zjadając kogo innego - odpowiada Bhengarn, po czym gwałtownym pchnięciem przewraca Pożeracza na bok. Pokonana bestia, jęcząc żałośnie, młóci powietrze mocarnymi nogami, lecz nie podnosi się. Mijając Pożeracza, Bhengarn przekonuje się dlaczego: ze skrawka podmokłego gruntu, na który zwalił się potwór, wystrzeliły cienkie, ale bardzo mocne włókna, unieruchamiając potwora w niemożliwym do zerwania uścisku. Pożeracz ryczy coraz głośniej, coraz bardziej rozpaczliwie. Bhengarn ogląda się przez ramię i widzi, że włókna bez trudu przecinają zrogowaciałe płytki oraz grubą skórę. - Zdaje się - stwierdza rzeczowym tonem - że siły przeznaczenia mimo wszystko zostaną dziś zaspokojone, choć nie przeze mnie. Pożeracz zostanie pożarty. Można by pomyśleć, iż to ja stałem się ich narzędziem. Nie odwracając się więcej, rusza szybkim krokiem ku równinie. Niebo odzyskuje poprzednią, łagodną barwę, wiatr cichnie, ziemia przestaje się poruszać. Jednak uwolnienie strumienia czasu zawsze powoduje jakieś konsekwencje; w pewnej chwili Wędrowiec dostrzega przed sobą we mgle istotę przedziwnego kształtu, która, zdezorientowana i przerażona, błąka się między śmiertelnie niebezpiecznymi formacjami skalnymi, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, jakie sobą przedstawiają. Istota jest dwunożna, ma spionizowaną postawę, jest miejscami owłosiona i na pierwszy rzut oka łatwo stwierdzić, iż pochodzi z bardzo odległej przeszłości. Zbliżywszy się nieco, Bhengarn rozpoznaje w niej człowieka w oryginalnej postaci, zagubionego miliony lat poza swoim czasem. - Uważaj! - woła. - Te zęby potrafią ugryźć! - Ktoś ty? - pyta starożytna istota, odwracając się gwałtownie i rozglądając z niepokojem. - Jestem Bhengarn Wędrowiec. Obawiam się, że to z mojej winy się tutaj znalazłeś. - Gdzie jesteś? Nikogo nie widzę! Czy jesteś diabłem? - Jestem Wędrowcem i stoję tuż przed tobą. Starożytny człowiek wreszcie dostrzega Bhengarna, po czym odskakuje wstecz. - Wąż! - krzyczy. - Wąż obdarzony nogami! Poczwara! Diabeł! Ciska kamieniami w Bhengarna, który bez trudu zmienia tor lotu pocisków, zawieszając je następnie w powietrzu, gdzie tworzą piękny, mieniący się szmaragdowo i złociście łuk. Zdesperowany przybysz z przeszłości próbuje dźwignąć ogromny głaz, lecz ten wysuwa mu się z rąk. Człowiek traci równowagę, próbuje ją odzyskać wymachując ramionami, jedno z nich zawadza o szczyt białego zęba. Z zęba natychmiast wytryskuje turkusowy płomień, całe przedramię niknie bez śladu, człowiek zaś, łkając bezgłośnie, osuwa się na kolana i spogląda z przerażeniem to na kikut, to na tkwiącego przed nim nieruchomo Wędrowca. - Znajdujesz się na Równinie Zębów - mówi Bhengarn. - Właśnie próbowałem ci wyjaśnić, że każde zetknięcie z którymś z tych tworów może mieć opłakane skutki. Wnika na chwilę w duszę tamtego, przedzierając się z trudem między stalagmitami i stalaktytami wściekłości, lęku, urażonej dumy, bólu, zagubienia oraz arogancji, by stwierdzić, że stoi przed nim Olivier van Noort z Utrechtu, były właściciel tawerny w Rotterdamie, dowódca wyprawy, która wyruszyła z Holandii drugiego dnia lipca 1598 roku w celu opłynięcia Ziemi, człowiek o nadzwyczaj odpornym żołądku i niepokornym usposobieniu, który wiele przeżył - jadł mięso pingwinów na Przylądku Dziewiczym i w Patagonii, polował na jelenie, bawoły i strusie w zimnych krajach przy Cieśninie Magellana, widywał wieloryby, papugi oraz drzewa, których kora miała smak pieprzu, wadził się z hałaśliwymi Portugalczykami w Brazylii, żeglował po Morzach Południowych podczas szalejącego huraganu, przy wtórze wycia wiatru i huku gromów, zajął hiszpańskie okręty w Valparaiso, dokonał rzezi Indian, dotarł do Wysp Złodziejskich, gdzie w zamian za stare żelazo uzyskał od tubylców banany, orzechy kokosowe i jadalne korzenie, mało nie umarł w Manili na zatrucie pokarmowe, zdobył kilka chińskich statków wiozących ryż i ołów, handlował z Japończykami, którzy strzygą się do gołej skóry, pozostawiając jedynie kosmyk z tyłu głowy, robił interesy z półnagimi kobietami z Borneo, odważnymi, bezwstydnymi i przebiegłymi, które biegle władają oszczepami o metalowych ostrzach oraz dmuchawami, z których wystrzelają zatrute strzały - by wreszcie, utraciwszy trzy spośród czterech okrętów i 203 spośród 248 ludzi (wielu osobiście kazał zgładzić lub pozostawił na odległych wyspach za to, że podżegali załogę do buntu, większość jednak zginęła z rąk podstępnych dzikusów), 26 sierpnia 1601 roku wrócił z pustymi rękami do Rotterdamu. Co prawda, informacje te były dla Wędrowca zupełnie niezrozumiałe, niemniej jednak na ich podstawie ponad wszelką wątpliwość dało się wysnuć wiosek, że Olivier van Noort jest upartym człowiekiem o trudnym charakterze, który odbył bardzo długą podróż, dokonując po drodze czynów równie głupich co bohaterskich. Wynikało z tego, że są niemal braćmi, choć oddzielonymi przepaścią milionów lat. W ramach braterskiego powitania Bhengarn odtwarza przedramię nowo przybyłego; pojawienie się brakującego fragmentu kończyny zdaje się wywierać na starożytnym człowieku równie wstrząsające wrażenie, co jego nagła utrata. Najpierw ogląda uważnie rękę, porusza nią ostrożnie, wreszcie schyla się i podnosi z ziemi kilka kamyków. - A więc to piekło - mruczy pod nosem - ty zaś jesteś demonem! - Jestem Bhengarn Wędrowiec i zmierzam w kierunku Kryształowego Stawu. Wydaje mi się, że ujarzmiając tego oto potwora wyrwałem cię niechcący z twego właściwego miejsca w czasie. - Wskazuje częściowo wchłoniętego Pożeracza. Przybysz, który chyba dopiero teraz spojrzał w tym kierunku, na widok walczącego jeszcze słabo stwora raptownie wypuszcza powietrze z płuc. - Strumień czasu porwał cię i zaniósł daleko od domu - dodaje Bhengarn. - Nie ma już dla ciebie powrotu. Przyjmij moje przeprosiny. - Kto mnie przeprasza? Wielgachny robal na nogach? Czy ja śnię, czy już umarłem i trafiłem do piekła? - Ani jedno, ani drugie. - Podczas moich podróży nigdym nie widział tak dziwnej ziemi, anim nie spotkał kogoś takiego jak ty albo jak tamto stworzenie. Czy zostanę poddany torturom, demonie? - Nie jesteś tam, gdzie ci się zdaje. - Więc to nie piekło? - Nie. Ten świat istnieje naprawdę. - W takim razie jak daleko stąd do Holandii? - Nie potrafię tego obliczyć - odpowiada Bhengarn. - Jedno jest pewne: bardzo daleko. Będziesz towarzyszył mi w drodze do Kryształowego Stawu, czy rozstaniemy się tutaj? Noort milczy przez dłuższą chwilę, po czym mówi: - W tak okropnym miejscu lepszy taki towarzysz niż żaden. Powiedz mi prawdę, demonie: czy będę tu ukarany? Na horyzoncie widzę blask piekielnego ognia. Zapewne niebawem ujrzę rzeki płomieni, śnieg, wstrętne ropuchy i czarną wodę, nieprawdaż? A także miejsce, gdzie grzeszników nabija się na haki sterczące z ogromnego koła? I drabiny z rozgrzanego do czerwoności żelaza? Potępieńców przypalanych na wolnym ogniu? A wreszcie samego arcyzdrajcę, zatopionego po pierś w lodowym bloku... Pewnie jest gdzieś blisko? - Ciałem Noorta wstrząsa dreszcz. - Trujące fontanny, dziki Lucyfera, zębate rośliny, gorące wichry... Wszystko to ukaże się moim oczom, czyż nie tak? - Spójrz tam - mówi Bhengarn. Tuż za Równiną Zębów w niebo wznosi się kolumna czarnego dymu, a wraz z nią roztańczone, rozwirowane istoty najprzedziwniejszych kształtów, jakie można sobie wyobrazić. Niebo zdobi sięgający od horyzontu po horyzont łańcuch ogromnych, pozbawionych powiek oczu, szczyty gór zaś rozbłyskują zielonkawym, płynnym ogniem. - Czy tego właśnie oczekujesz? Tutaj nie ma nic niemożliwego. - Ty jednak twierdzisz, że to nie piekło? - Powtarzam ci raz jeszcze: to prawdziwy świat, ten sam, w którym urodziłeś się dawno temu. - A jaka to jego część? Brazylia? Indie? Może Afryka? - Te nazwy nic dla mnie nie znaczą. - Wobec tego to Terra Australis - stwierdza Noort. - Jestem tego pewien. Kraina, gdzie robaki mają nogi i mówią po niderlandzku, gdzie skały kąsają, a utracone członki odrastają na nowo... Tak, to Terra Australis albo może ziemia kapłana Jana. Co powiesz? Może twoim królem jest kapłan Jan? - Noort wybucha śmiechem. Chyba powoli zaczyna otrząsać się ze zdumienia. - Wyznaj mi, stworze, jak zwie się ta ziemia, bym mógł objąć ją w posiadanie w imieniu Zjednoczonych Prowincji, na wypadek, gdybym jeszcze kiedykolwiek ujrzał Holandię. - Ona nie ma nazwy. - Nie ma nazwy? A cóż to za głupota? Nigdy jeszcze, nawet na Morzach Południowych, nie znalazłem kraju, którego mieszkańcy nie nadaliby mu jakiejś nazwy. Skoro jednak tak twierdzisz, ja go ochrzczę. Od tej pory ta prowincja będzie się zwała Nowym Utrechtem! I co ty na to? Jednocześnie, w imieniu Stanów Generalnych, przyłączam ją do Zjednoczonych Prowincji. Jesteś świadkiem, istoto. Później sporządzę stosowne dokumenty. Powiadasz więc, że nie umarłem? - Nie umarłeś, ale znalazłeś się z dala od domu. Chodź ze mną, lecz niczego nie dotykaj. To niebezpieczny teren. - Raczej zdumiewający i upiorny - mówi Noort. - Namalowałbym go, gdybym potrafił. Gdzież by się wtedy podziała sława Mynheera Brueghla i starego Boscha? Takie widoki!... Czy byłeś księciem, zanim dokonała się twoja przemiana? - Moja przemiana jeszcze się nie dokonała - odpowiada Bhengarn. - Nastąpi dopiero nad Kryształowym Stawem. Droga zaczyna piąć się lekko pod górę, co oznacza, że zbliżają się do przeciwległej krawędzi niecki. Niebo przybiera żółtawy odcień. Na ścieżce roi się od niedużych niby owadów, których twarde, wielościenne pancerze boleśnie ranią bose stopy Holendra. Noort klnie, na czym świat stoi, i podskakując to na lewej, to na prawej nodze, niebezpiecznie zbliża się do jednego z porcelanowych zębów. Bhengarn, w przypływie współczucia, wyposaża go w solidne buciory. Noort uśmiecha się, wskazuje na swój nagi tors, Bhengarn zaś okrywa go szarą, bezkształtną szatą. - Teraz wyglądam jak mnich! - wykrzykuje Noort. - A to dobre: mnich w piekle! Ty jednak twierdzisz, żem nie trafił do piekła. Kim właściwie jesteś, istoto? - Człowiekiem - odpowiada Bhengarn. - Wędrowcem. - Człowiekiem! - woła rozbawiony Holender, jednym susem przeskakuje strużkę fioletowej wody i czeka po drugiej stronie na sunącego powoli Bhengarna. - Jeśli tak, to chyba zaklętym! - To moja naturalna postać. Ludzkość zrezygnowała z kształtów takich jak twoje jeszcze na długo przed upadkiem Księżyca. Pożeracz, którego niedawno widziałeś, także był człowiekiem. Jeśli spojrzysz tam, na wzgórze po wschodniej stronie, ujrzysz gromadę Niszczycieli wyrywających drzewa z korzeniami. Oni też są ludźmi. - Mówisz o tych dwunożnych wilkach? - Właśnie o nich. Są jeszcze inni, których z pewnością spotkamy: Wyczekiwacze, Oddychający, Ślizgacze... - To wszystko tylko puste dźwięki, istoto. Kto jest człowiekiem? Holender jest człowiekiem! Portugalczyk! Ba, nawet Chińczyk, czarny i Japończyk z ogoloną głową! Ale te bestie na owym wzgórzu... Albo stwór co ma więcej nóg niż ja wąsów? Nie, Wędrowcze! Pochlebiasz sobie, zwąc się człowiekiem. Czy wiesz może, jak doszło do tego, że tu się znalazłem? Otóż byłem w Amsterdamie, gdzie poprosiłem właścicieli Kompanii o statki, którymi mógłbym przywozić pieprz z Moluków, lecz oni postanowili powierzyć to zadanie Jorisowi van Spilbergenowi. Znasz go? Nie zasłużył sobie na sławę, jaka go otacza. Nagle zakręciło mi się w głowie, jakbym wypił za dużo dżinu, potem zaś... Potem zaczął się ten sen. Bo to sen, nieprawdaż, Wędrowcze? Za stary już jestem, żeby pić bez umiaru. Nigdy jednak nie miałem snu tak wyraźnego i niezwykłego. Powiedz mi, czy idąc poruszasz najpierw nogami po prawej stronie, a potem po lewej? - Nie czekając na odpowiedź, Noort zadaje kolejne pytanie: - Skoro jesteś człowiekiem, zapewne musisz także być chrześcijaninem? Bhengarn szuka w pamięci Noorta znaczenia tego słowa, znajduje je i odpowiada: - Nie mam żadnych podstaw, by tak twierdzić. - To dobrze, bo w to chyba bym ci już nie uwierzył. Jak daleko stąd do tego Kryształowego Stawu? - Przebyliśmy już większą część drogi. Jeśli uda mi się utrzymać stałą prędkość, niebawem dotrę do krainy dymiących dziur, za którą wznosi się Lodowa Ściana. Pokonawszy ją - wspinaczka będzie trudna, lecz powinienem dać sobie radę - ujrzę dolinę Kryształowego Stawu, gdzie rozpocznie się kolejna faza mego życia. Idą między gumiastymi stożkami koloru cynobrowego, z których wyłaniają się maleńkie zielone fujarki, grają krótkie, proste melodyjki, po czym chowają się, robiąc miejsce następnym. W powietrzu unosi się ciężki zapach. Powoli zapada zmierzch. - Jesteś zmęczony? - pyta Bhengarn. - Trochę. - Nie mam zwyczaju podróżować nocą. Czy nie masz nic przeciwko temu, byśmy rozłożyli się tutaj obozem? Wskazuje Holendrowi obszerne zagłębienie terenu otoczone wulkanicznymi fumarolami. Ziemia jest ciepła, gąbczasta, pozbawiona roślinności. Bhengarn wysuwa odnóże zaopatrzone w chwytak, wyrywa fragment gleby i wręcza go Noortowi, pokazując gestem, że powinien jeść. Noort ostrożnie odgryza kawałek, Bhengarn zaś także przystępuje do uczty. Holender klęka, ostrożnie bada grunt, mruczy coś do siebie, kręci z niedowierzaniem głową, wreszcie odrywa jeszcze jeden kawałek gąbczastej substancji i zajada ze smakiem. - Wszystko się zmieniło, prawda? - pyta Bhengarn. - Ponad wszelkie wyobrażenie. - Od niepamiętnych czasów najlepsi artyści pracują nad przeobrażeniem krajobrazu naszej planety, pragnąc uczynić go bardziej zróżnicowanym i interesującym. Moim zdaniem osiągnęli wielki sukces. A co ty o tym sądzisz? Noort nie odpowiada. Uważnie wpatruje się w pociemniałe niebo, na którym rozbłysło mrowie jasnych gwiazd. Bhengarn domyśla się, że jego kompan szuka konstelacji będących drogowskazami dla nawigatorów. Holender obraca głowę, omiata firmament spojrzeniem od horyzontu po horyzont, wreszcie wzrusza bezradnie ramionami i mówi: - Nie jestem w stanie niczego rozpoznać. To nie jest niebo półkuli północnej, nie jest to też niebo półkuli południowej. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. - Z jego piersi dobywa się rozpaczliwy szloch, ale Noort szybko opanowuje emocje. - Przyznaję, że nie byłem najzdolniejszym z nawigatorów, ale jakoś dawałem sobie radę - stwierdza rzeczowym tonem. - Tutaj spoglądam w niebo i czuję się jak dziecko w głębi nieznanego lasu. Żadna gwiazda nie jest tam, gdzie powinna. Dopiero teraz widzę, jak daleko jestem od tego wszystkiego, co znałem i rozumiałem; kiedyś nie potrafiłem sobie wyobrazić większego szczęścia niż żegluga pod obcym niebem, lecz widok tego nieba napełnia mą duszę przerażeniem, zaś kraina ta, zamieszkana przez demony, nigdy nie stanie się bliska memu sercu. Czy wiesz, istoto, że właśnie zapłakałem po raz pierwszy w życiu? Gdzie jest Holandia? Co stało się z moim domem, tawerną, kościołem, moimi synami, fajką? Gdzie podziało się wszystko, co znam? Gwiazdy nad Cieśniną Magellana były tysiąckroć bardziej przyjazne od tych. Łka cicho, zwinięty w ciasny kłębek. Bhengarna ogarnia współczucie dla tej nieszczęsnej istoty. By ulżyć Noortowi w cierpieniu, zsyła na niego sen utkany z fragmentów wspomnień i fantazji zaczerpniętych z duszy Holendra: na niebie rośnie ognista katedra, obok pałac królewski, po wzburzonym morzu płynie armada okrętów pod holenderską banderą, dokoła rozciąga się plątanina zatłoczonych uliczek Amsterdamu i znacznie spokojniejszych zaułków Haarlemu. Gwiazdy ponownie tworzą stare, doskonale znane holenderskiemu awanturnikowi konstelacje: Centaur, Łabędź, Wielka Niedźwiedzica, Bliźnięta. Bhengarn zawiesza nawet na nocnym niebie zniszczony przed milionami lat Księżyc i w jego zimnym blasku odtwarza krajobrazy z dawno minionych epok: aleje wysadzane rozłożystymi dębami i klonami, pola jaskrawoczerwonych i soczyście żółtych tulipanów, klomby złocistych róż pyszniące się na starannie przystrzyżonych trawnikach. Maluje łany dojrzałego zboża, stogi siana dorównujące wielkością stodołom, żeńców mozolących się w promieniach popołudniowego słońca. Przypomina Noortowi zapachy zwiastujące niedzielny obiad, aromat dobrego holenderskiego dżinu, woń tytoniu upchanego w cybuchu długiej glinianej fajki. Holender uśmiecha się przez sen, jego twarz staje się coraz bardziej pogodna, oddycha spokojnie, bez wysiłku. Powoli obrazy bledną. Bhengarn, który rzadko sypia, czuwa aż do świtu, kiedy nie opodal zrywa się do lotu stadko ptaków o rozłożystych pięciopalczastych skrzydłach. Rankiem Noort jest spokojny i milczący. Pożywia się kilkoma kęsami gąbczastej gleby, zaspokaja pragnienie w szmaragdowym strumieniu, po czym obaj wyruszają w kierunku Kryształowego Stawu. Bhengarn cieszy się z towarzystwa. Co prawda, w tym Holendrze jest coś prymitywnego i nieokrzesanego, lecz Wędrowcowi wcale to nie przeszkadza. Podczas minionych stuleci, kiedy przemierzał Ziemię we wszystkie strony, zawsze wolał iść z kimś niż w samotności. Jego kompanami były Ślizgacze i Niszczyciele, raz dostojny Myśliciel, a kilkakrotnie nawet goście z odległych planet, którzy przybyli na Ziemię, by zapoznać się z jej dziwami. Co najmniej dwakroć Bhengarnowi towarzyszyły istoty porwane z przeszłości strumieniem czasu, choć nigdy nie była to przeszłość tak odległa jak ta, z której przybył Noort. Teraz wiele wskazuje na to, iż ten owłosiony człowiek, żywy świadek pradziejów ludzkości, będzie u boku Bhengarna, kiedy peregrynacje Wędrowca wreszcie dobiegną końca. Noort odzywa się dopiero wtedy, gdy wkraczają na niewielki płaskowyż pokryty drżącą galaretowatą substancją. - Czy zanim zostałeś odmieniony przez czary, byłeś mężczyzną, czy może kobietą? - Zawsze wyglądałem tak jak teraz. - To niemożliwe. Powiadasz, że jesteś człowiekiem, mówisz moim językiem... - Jeśli chodzi o ścisłość, to ty mówisz moim językiem - przerywa mu Bhengarn. - Jak sobie życzysz. Skoro jesteś człowiekiem, to kiedyś musiałeś wyglądać jak ja. Nie może być inaczej. Nie uwierzę, że rodziłeś się z łuskami i tymi wszystkimi nogami! - Urodziłem się? - powtarza zdziwiony Bhengarn. - Czyżbyś nie znał tego słowa? - Urodzić się... Tak, chyba rozumiem. To znaczy mniej więcej tyle co "zacząć", "podjąć działanie", "zaistnieć"... - Nie! - wykrzykuje zdesperowany Noort. - "Urodzić się" to jest to samo co "przyjść na świat". Wszystko, co żyje, musi się urodzić albo wykluć z jaja! - Nieprawda - stwierdza Bhengarn. - To już nie jest konieczne. - Gadasz bzdury! - karci go surowo Holender i spluwa z gniewem. Jego ślina spada na ziemię pod postacią gradu lśniących, zielonych i czerwonych kamyków. - Rubiny! - mamrocze Noort. - Szmaragdy! Gdyby chwyciły mnie mdłości, zapewne rzygałbym perłami! Wymierza kopniaka kamykom, które rozpadają się w różowy pył. Nagle ogarnia go przygnębienie. Bhengarn nie próbuje dociec przyczyn umilknięcia towarzysza; nie odzywając się ani słowem podąża przed siebie w niespiesznym, jednostajnym tempie. Pojawiają się trzy roztańczone, rozpędzone Ślizgacze. Smukłe, złoto-zielone istoty pozdrawiają wędrowców pulsowaniem ogromnych szkarłatnych oczu. Noort staje jak wryty, obserwuje je przez chwilę, po czym zwraca się zachrypniętym szeptem do Bhengarna: - To też ludzie? - Oczywiście. - Mieszkańcy tej krainy? - Mieszkańcy tego czasu - odpowiada Bhengarn. - Najnowsza, dopiero co stworzona forma. Piękna, subtelna i całkowicie bezużyteczna. - Ślizgacze wybuchają srebrzystym śmiechem, w mgnieniu oka przeistaczają się w mlecznobiałe smugi światła i nikną w oddali. - Podobają ci się? - Przypominają pomiot Szatana - stwierdza Holender, krzywiąc się z niesmakiem. - Mam nadzieję, że kiedy się obudzę, nie będę nic pamiętał. Jeśli stanie się inaczej, opowiem o wszystkim Willemowi, Janowi i Pietowi, a oni pomyślą, że postradałem zmysły i będą się ze mnie wyśmiewać. Stworze, powiedz mi, że śnię albo że leżę pijany w oberży w Amsterdamie! - Tak nie jest - odpowiada Bhengarn najłagodniej, jak potrafi. - W porządku. Bardzo dobrze. Trafiłem do krainy, gdzie każda żywa istota jest demonem lub potworem. I co z tego? Dlaczego ma tu być gorzej niż w kraju, gdzie wszyscy mówią po japońsku i oddają cześć kamieniom? Świat pełen jest przeróżnych dziwów, ja zaś po prostu ujrzałem ich więcej niż ktokolwiek. Powiedz mi, istoto, czy macie tu miasta? - Nie, i to od wielu milionów lat. - W takim razie gdzie mieszkają wasi ludzie? - Tam, gdzie akurat są. Minioną noc spędziliśmy w miejscu, gdzie była jadalna ziemia, najbliższą prześpimy przy Lodowej Ścianie, jutro zaś... - Jutro zaś zjemy obiad w towarzystwie samego Arcydiabła i weźmiemy udział w sabacie czarownic - wpada mu w słowo Noort. - Proszę bardzo, jestem gotów to uczynić, tak samo jak nie wzdragałem się ucztować z pożeraczami pingwinów na Przylądku, mimo że każdy z nich miał ponad sześć stóp wzrostu. Nic już mnie nie zdziwi. - Wybucha donośnym śmiechem. - Jestem głodny, istoto. Czy mam znowu oderwać kawałek ziemi i wepchnąć go sobie do gardła? - Nie tutaj. Lepiej skosztuj tych owoców. Gałęzie złocistego drzewa uginają się pod ciężarem wielkich fosforyzujących kul. Noort zrywa jedną, próbuje ostrożnie, klaszcze z uciechy, sięga po następną, aż wreszcie zrywa całe naręcze i podaje jeden owoc Bhengarnowi, lecz ten odmawia. - Nie jesteś głodny? - pyta Holender. - Odżywiam się w inny sposób. - Pewnie wąchając kwiatki przy drodze, co? Powiedz mi, Wędrowcze, w jakim celu podróżujesz? Żeby odkrywać nowe lądy? Spełnić śluby? Wprowadzić w błąd nieprzyjaciół? Nie wydaje mi się, by w grę wchodziła któraś z tych przyczyn. - Podróżuję bez żadnego celu, z prostej konieczności, ponieważ tym właśnie zajmują się przedstawiciele mego gatunku. - A więc jesteś skromnym pielgrzymem, kimś w rodzaju żebrzącego mnicha, który służy Panu przemierzając ścieżki Jego? - Chyba można tak powiedzieć. - Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się przerwać wędrówkę? - Jeszcze nie, ale zbliża się pora odpoczynku. Przy Kryształowym Stawie przeistoczę się w swoje przeciwieństwo i stanę się jednym z Wyczekiwaczy, nieruchomym i pogrążonym w kontemplacji. Po metamorfozie upodobnię się do rośliny, wypuszczając nawet coś w rodzaju korzeni. Noort milczy dość długo, po czym mówi: - Znałem kiedyś człowieka podobnego do ciebie. Nazywał się Jan Huyghen van Linschoten, pochodził z Haarlemu i włóczył się po świecie tylko dlatego, że, jego zdaniem, świat został stworzony właśnie w tym celu. Spędził wiele lat w portugalskich Indiach, spisał swoje przeżycia w ogromnej księdze, potem zaś wyruszył z Barentsem na Nową Ziemię, żeby odkryje nowy szlak do Indii, i pewnie pożeglowałby nawet na Księżyc, gdyby tylko znalazł kogoś, kto zechciałby go tam zawieźć. Rozmawiałem z nim raz. Musisz wiedzieć, że zapędziłem się jeszcze dalej niż on: widziałem Borneo, Jawę, odwiedziłem spodnią stronę świata, żeglowałem po gęstym jak zupa Morzu Sargassowym... Ja jednak nie czyniłem tego dla własnej rozrywki ani po to, by zbierać skarby tajemnej wiedzy; szukałem pieprzu i goździków, hiszpańskiego złota, a wreszcie sławy i bogactwa. Czy niesłusznie czyniłem, Wędrowcze? Czy okazałem się aż takim nikczemnikiem? - Noort chichocze cicho. - Może i tak, bo wróciłem do domu bez korzeni, bez złota, a nawet bez większości moich ludzi, za to opromieniony sławą człowieka, który opłynął Ziemię dookoła. Chyba cię rozumiem, Wędrowcze. Korzenie, po wysuszeniu i zmieleniu, trafiają do potraw, a następnie zostają wraz z nimi zjedzone, złoto to tylko żółty metal, ale dopóki żyją Holendrzy, nikt nie zapomni, że Olivier van Noort, oberżysta z Rotterdamu, opłynął świat dookoła. Tak, dopóki żyją Holendrzy... - Śmieje się głośno. - Podróżowanie dla zysku to szaleństwo. Od tej pory będę podróżował dla wiedzy. I co ty na to, Wędrowcze? Pochwalasz moją decyzję? - Myślę, że jesteś na właściwej drodze - odpowiada Bhengarn. - Spójrz jednak: oto Lodowa Ściana. Noort podnosi wzrok i przez chwilę nie jest w stanie odetchnąć. Właśnie wyszli zza niskiego wzniesienia, przed sobą zaś mają barierę z czystego światła, lśniącą jak zwierciadło odbijające promienie słońca, rozciągniętą od horyzontu po horyzont i pnącą się pionowo w górę niczym palisada sięgająca połowy nieba. Bhengarn przygląda się jej z respektem i podziwem. Wie już od setek lat, iż po to, by dostać się do Kryształowego Stawu, musi pokonać tę przerażającą przeszkodę, lecz nigdy do tej pory nie uznał za stosowne rozważyć wiążących się z tym problemów. Dopiero teraz uświadamia sobie, że są nieliche. - Mamy się tam wspiąć? - pyta Noort. - Ja muszę. Wygląda na to, że przyjdzie nam się rozstać. - Za czymś takim może być ukryty tylko tron samego Lucyfera! - Nic mi o tym nie wiadomo. Z pewnością natomiast po drugiej stronie Lodowej Ściany znajduje się Kryształowy Staw, a tędy wiedzie jedyna droga, którą można się do niego dostać. Dzisiejszą noc spędzimy u podnóża bariery, jutro natomiast z samego rana rozpocznę wspinaczkę. - Czy tam w ogóle da się wejść? - Mnie musi się udać - odpowiada Bhengarn. - Aha. Zapewne przemienisz się w obłok światła, tak jak te stworzenia, które widzieliśmy po drodze, i pomkniesz niczym jakiś meteor? - Będę się wspinał, krok po kroku, posługując się wyłącznie kończynami i starając się nie poślizgnąć. Nie ma innego sposobu. - Odsuwa na bok połamane gałęzie jakiegoś krzewu o błękitnych listkach, po czym zwraca się ponowie do Holendra: - Zanim wyruszę w drogę, opowiem ci o niebezpieczeństwach tego świata, abyś mógł się przed nimi bronić podczas swojej wędrówki. Czuję się odpowiedzialny za ciebie i nie chciałbym, aby spotkało cię coś złego, kiedy się rozstaniemy. - Wcale nie zamierzam się z tobą rozstawać - odpowiada Noort. - Będę ci towarzyszył, Wędrowcze. - Nie dasz rady. - Oczywiście, że dam. Ta ściana stanowi dla mnie wyzwanie. Pokonam ją, tak samo jak pokonałem sztormy w Cieśninie i gorączkę na Morzu Sargassowym. Coś szepcze mi do ucha, że powinienem dotrzeć z tobą do Kryształowego Stawu i dopiero stamtąd ruszyć samotnie dalej. To będzie dobry omen - rozpocząć wędrówkę tam, gdzie ty szczęśliwie zakończyłeś swoją. I co ty na to? - Zaczekajmy do rana. Byłoby dobrze, gdybyś przed podjęciem tak ważnej decyzji zobaczył ścianę z bliska i raz jeszcze przemyślał sprawę. Nocą na niebie szaleje bezgłośna burza świetlna: w poskręcane błękitnozielone wiry raz po raz uderzają purpurowe błyskawice, śląc ku ziemi fale zimnego i gorącego powietrza, które, po odbiciu od Lodowej Ściany, zdaje się nabierać jeszcze większej prędkości. Wzburzony strumień czasu występuje z brzegów; gdzieniegdzie w jego toni pojawiają się postacie z dawno minionych epok, wymachujące rozpaczliwie kończynami, z oczami szeroko otwartymi z przerażenia. Noort nie widzi tego, ponieważ śpi, ale sen ma niespokojny: rzuca się na posłaniu, mamrocze niezrozumiałe słowa, kurczowo zaciska pięści. Bhengarn zastanawia się głęboko, w jaki sposób powinien wywiązać się ze zobowiązań wobec Holendra; kiedy nadciąga krwistoczerwony, chłodny świt, ma gotową odpowiedź. Noort budzi się, wkrótce potem zaś wspólnie podchodzą do podnóża Ściany i spoglądają w górę, na niemal pionową płaszczyznę błyszczącej bieli, gładką jak kamień. Noort ostrożnie dotyka jej czubkami palców, szybko cofa rękę, chucha na odmrożone opuszki, po czym odsuwa się o kilka kroków, krzyżuje ramiona na piersi i przez jakiś czas przechadza się nerwowo wzdłuż lodowej bariery. - Żadna ludzka istota nie zdoła wspiąć się na tę ścianę - mówi wreszcie. - Czy nie znasz jakiejś magicznej sztuczki, która pozwoliłaby mi dokonać tego wyczynu? - Znam - odpowiada Wędrowiec - ale wątpię, czy ci się spodoba. - Mów, o co chodzi. - Mógłbym przemienić cię - ale tylko na krótki czas, dokładnie taki, jakiego potrzeba na pokonanie Lodowej Ściany - w istotę podobną do mnie. Dzięki temu moglibyśmy razem wejść na szczyt. Noort obrzuca szybkim spojrzeniem ciało Bhengarna: długi, wężowy korpus, wieloczłonowy ogon, niezliczone drobne, ale silne odnóża... Na jego twarzy pojawia się grymas odrazy, lecz natychmiast znika, ustępując miejsca wyrazowi głębokiej zadumy. Holender marszczy brwi i w skupieniu skubie dolną wargę. - Nie obrażę się, jeśli odmówisz - dodaje Bhengarn. Noort podejmuje decyzję. - Zrób to. - Możesz tego żałować. - Zrób to, mówię! Czas mija, a nas czeka długa wspinaczka. Przemień mnie, Wędrowcze. Przemień mnie jak najprędzej. - Spogląda podejrzliwie na Bhengarna. - Ale przywrócisz mi moją dawną postać, jak tylko znajdziemy się na szczycie? - To się samo stanie. Nie jestem w stanie dokonać trwałej przemiany. - W takim razie rób, co potrafisz, byle prędko! - Jak sobie życzysz. Bhengarn zbiera siły, po czym wysysa ogromne ilości energii z planet, gwiazd, a nawet komet, skupia je i kieruje na Holendra. Rozlega się przenikliwe brzęczenie, powietrze faluje, następuje błysk, a kiedy wszystko wraca do normy, u podnóża Lodowej Ściany stoją dwaj Wędrowcy. Noort jest jak sparaliżowany; nie porusza się, nic nie mówi i dopiero po długim, bardzo długim czasie ostrożnie podnosi przednią lewą kończynę, zgina ją, stawia z powrotem na ziemi, potem powtarza to samo z prawą, następnie ze środkowymi, wreszcie z tylnymi. Po kilku kolejnych chwilach udaje mu się przesunąć krok naprzód, niebawem zaś porusza się tak sprawnie, jakby urodził się w tym ciele. - Przedziwne uczucie - stwierdza - chociaż jednocześnie odnoszę wrażenie, jakbym wciąż był sobą, a tylko wszystko dokoła uległo całkowitej przemianie. Jesteś potężnym czarnoksiężnikiem, Wędrowcze. Czy możesz mi pokazać, jak będzie przebiegała wspinaczka? - Nie za wcześnie? Na pewno jesteś gotów? - Jestem gotów - stwierdza stanowczo Noort. Bhengarn zbliża się do ściany, wysuwa odnóża czuciowe, bada nimi powierzchnię, wbija je w lód, podciąga się lekko, wysuwa naprzód silniejsze kończyny, wgryza się szczypcami w twardą jak skała ścianę, podciąga się jeszcze wyżej, wbija kolejne... Jeszcze nigdy nie wspinał się po lodzie, choć zetknął się chyba ze wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie istnieją na świecie; wspinaczka - przynajmniej na razie - choć męcząca, nie wydaje się bardzo trudna. Po kilku minutach zatrzymuje się i czeka na Noorta, który, co prawda nie tak zgrabnie, ale za to równie skutecznie, powtarza jego ruchy, by wkrótce znaleźć się tuż obok. - To łatwe - mówi Holender. Istotnie, początkowo zadanie wygląda na łatwe, potem jednak staje się nieco trudniejsze, ponieważ są już wysoko nad doliną, a silnie przygrzewające słońce topi wierzchnią warstewkę lodu, w związku z czym ściana robi się bardzo śliska; na domiar złego promieniujący od niej chłód daje im się coraz bardziej we znaki i choć ciało Wędrowca jest wspaniałym narzędziem stworzonym po to, by wytrzymywało nawet największe trudy, to jednak, jak każde narzędzie, ma określoną wytrzymałość, oni zaś zbliżają się już do jej kresu. Najpierw Bhengarn zaczyna zsuwać się po stromiźnie, ale Noort w porę chwyta go za pancerz i trzyma tak długo, aż tamten zdoła na nowo wgryźć się w topniejący lód, chwilę później to samo przytrafia się Holendrowi, lecz tym razem podtrzymuje go Bhengarn. Kiedy dzień zaczyna się chylić ku końcowi, są już tak wysoko nad ziemią, że ledwo mogą dostrzec pojedyncze drzewa, lecz nic nie wskazuje na to, by zbliżali się do szczytu urwiska. Tuż przed zapadnięciem zmroku wspólnymi siłami żłobią płytką wnękę, przeczekują w niej noc, o świcie zaś ponownie ruszają w drogę. Wspinaczka zdaje się nie mieć końca; nie zatrzymują się ani na chwilę, mówią niewiele, tylko prą bez przerwy w górę, przez cały słoneczny dzień wypełniony słodkimi zapachami niesionymi przez podmuchy wiatru, przez noc rozświetloną błyskawicami i spadającymi gwiazdami, przez dzień mokry od turkusowego deszczu, a potem przez jeszcze jedną noc, i jeszcze jeden dzień, i kolejną noc, aż wreszcie docierają na szczyt, gdzie ogarniają spojrzeniem rozległą równinę porośniętą paprociami i różnobarwnymi kwiatami. Noort rusza naprzód, lecz zaledwie po kilku krokach wydaje zdumiony okrzyk, potyka się i przewraca, ponieważ niespodziewanie powrócił do swej poprzedniej postaci. Ciężko dysząc klęczy zgięty w pół i przygląda się paznokciom, palcom, rękom, włosom na przedramionach, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. - Zadziwiające... - szepcze. - Jesteś urodzonym Wędrowcem - mówi Bhengarn. Odpoczywają czas jakiś, posilając się lśniącymi sześciobocznymi owocami dojrzewającymi w tym ogrodzie na lodowej górze. Teraz, gdy ma już za sobą najważniejszą część wędrówki, Bhengarna ogarnia ogromny spokój. Nigdy nie zastanawiał się nad sensem bycia Wędrowcem ani nie miał pretensji do losu, który obarczył go takim właśnie przeznaczeniem, lecz teraz stwierdza, iż bardzo chętnie zamieni je na inne. - Jak daleko stąd do Kryształowego Stawu? - pyta Noort. - Bardzo blisko. - Może więc byśmy tam poszli? - Zachowaj wielką ostrożność - ostrzega go Bhengarn. - W tym miejscu skupiają się ogromne moce. Ruszają. Wśród rozkołysanych traw i niskich roślin o mięsistych liściach otwiera się dla nich przejście, dzięki czemu, zaledwie kilka minut później, stają na brzegu zbiornika wodnego dokładnie kolistego kształtu; woda jest tak przejrzysta, że promienie słońca docierają aż do usłanego białym piaskiem dna na trudnej do określenia, niemniej jednak z pewnością ogromnej głębokości. Kiedy Bhengarn spogląda w wypełnioną wodą otchłań, ogarnia go uczucie spełnienia i spokoju. - Co się teraz z tobą stanie? - pyta Noort. - Patrz, a sam się przekonasz. Wędrowiec wchodzi do stawu i płynie ku drugiemu brzegowi. Kąpiel nie trwa długo, bo staw nie jest duży, ale zanim Bhengarn dociera do środka tafli, w powietrzu rozlega się przedziwny odgłos, jakby szept niezliczonych kryształowych dzwoneczków. Niespodziewanie ogarnia go ekstaza, chwilę potem natomiast dostrzega początek transformacji: jego ciało płynie już nie w wodzie, lecz w strumieniu życia, kończyny znikają, dusza urasta do niewyobrażalnych rozmiarów. Na drugi brzeg Kryształowego Stawu wychodzi zupełnie inna istota niż ta, która do niego weszła: ogromny stożek mięsa, tak ciężki, że z największym trudem oddala się od wody na kilka długości swego ciała, po czym osiada na piaszczystym podłożu i zaczyna się w nie wkopywać. W tym miejscu Bhengarn Wyczekiwacz będzie trwał bez ruchu całymi stuleciami, nie zważając na upływ czasu, pogrążony w rozważaniu podstawowych prawd życia. Już teraz rozpoczął proces zespalania się z Ziemią. Noort gapi się na niego z drugiego brzegu. - Czy tego właśnie pragnąłeś? - pyta. - Tak. Oczywiście. Jak najbardziej. - Wobec tego, żegnaj, i powodzenia! - A co będzie z tobą? Holender wybucha gromkim śmiechem. - Nie obawiaj się! Widzę moje przeznaczenie! Bhengarn, pogrążony już częściowo w gruncie, otulony ziemią, nieruchomy, pochłonięty nowym celem, widzi, jak Noort śmiałym krokiem zbliża się do krawędzi stawu. Powoli, stopniowo - ponieważ umysł Wyczekiwacza nie działa tak szybko jak umysł Wędrowca - Bhengarn domyśla się, co się za chwilę stanie. - Ponownie odnalazłem swoje powołanie - mówi Noort. - Jeśli jednak mam podróżować, muszę być odpowiednio przygotowany! Zanurza się w wodzie, płynie, wykonując szerokie, niezgrabne ruchy ramionami, a kiedy dociera do środka stawu, znowu rozlega się niezwykły, urokliwy dźwięk kryształowych dzwoneczków, ciało Holendra ulega zaś błyskawicznej metamorfozie: skóra pokrywa się łuskami, wyrastają liczne kończyny, pojawia się silny gruby ogon. Kiedy Noort wychodzi ze stawu, przemiana dobiegła już końca. - Żegnaj! - woła radośnie. - Żegnaj - mruczy Bhengarn Wyczekiwacz, spoglądając z miejsca swego długiego odpoczynku na Oliviera van Noorta, który, tryskając entuzjazmem i energią, wyrusza w drugą podróż dookoła świata. Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik ROBERT SILVERBERG Rocznik 1935. Niezwykle płodny pisarz amerykański, autor ponad 100 książek SF, 60 książek non-fiction, a także mnóstwa opowiadań oraz artykułów. Zaczął pisać już podczas studiów na Columbia University. Pierwsze opowiadanie opublikował w 1954 roku ("Gorgon Planet"). Natomiast pierwszą powieść - skierowaną do młodzieży - już rok później ("Revolt on Alpha"). W 1956 roku otrzymał Hugo jako najbardziej obiecujący nowy autor roku. Pisywał używając wielu różnych nazwisk (najbardziej znane: Calvin M. Knox i David Osborne). W 1968 otrzymał Hugo za nowelę "Skrzydła nocy" ("F" 5/85), a w 1987 za "Gilgamesh na pustkowiu" ("IASFM" VIII- IX/92), w 1990 za "Na scenę wkracza żołnierz. A po nim wkracza drugi" ("Fenix" 1/92). Natomiast Nebulą nagrodzono w 1969 "Pasażerów" ("NF" 2/95) w 1971 powieść "Czas przemijania" (Rebis) oraz "Dobre wieści z Watykanu" ("Fenix" 1/93), w 1974 "Rodzimy się z umarłymi" (Rebis), w 1985 "Pożeglować do Bizancjum" (Alfa 1986). D.M.