Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu
Szczegóły |
Tytuł |
Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Silverberg Robert - Tancerze w strumieniu czasu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Robert Silverberg
Tytul: Tancerze w strumieniu czasu
(Dancers in the Time-Flux)
Z "NF" 6/96
W powiewach ciepłego, złocistego, wiejącego z zachodu
wiatru Bhengarn Wędrowiec podąża wytrwale ku odległemu
Kryształowemu Stawowi, gdzie ma się dokonać jego metamorfoza.
Jest późna pora roku. Nabrzmiałe szkarłatne słońce trzyma się
blisko krawędzi wzgórz tworzącej południowy horyzont. Ciało
Bhengarna - krępy srebrzysty walec na ponad dwudziestu
krzepkich trójstawowych odnóżach - aż drży z chęci dokonania
transformacji, lecz mimo to Wędrowiec porusza się bez
pośpiechu. Jego podróż trwa już wiele stuleci. Pozostawił za
sobą na powierzchni planety lśniący ślad, który biegnie
zygzakiem od strefy do strefy, z kontynentu na kontynent i
nawet teraz jarzy się jeszcze lodowatym blaskiem, jakby składał
się z metalowych klamer spinających brzegi rany zadanej
planecie jakimś niewyobrażalnie wielkim narzędziem. Już od
dziesięciu lat okrąża Kryształowy Staw w odległości równej
jednej dziesiątej promienia Ziemi; teraz, za sprawą
wewnętrznego impulsu, zaczął się ku niemu zbliżać.
Droga wiedzie przez niegościnną okolicę. Po lewej stronie
teren pokrywa futrzasta zielona mgła, po prawej rośnie
jasnoszkarłatna trawa o źdźbłach ostrych niczym noże, łamiących
się z głośnym, suchym trzaskiem, z przodu natomiast wąski trakt
o nawierzchni z czarnego żużla i popiołu prowadzi w dół po
łagodnym zboczu aż na Równinę Zębów, gdzie na nieostrożnego
podróżnika czyhają wielkie porcelanowe twory o przeraźliwie
ostrych krawędziach. Bhengarn jednak niewiele sobie robi z tych
przeszkód, bo przecież jest Wędrowcem. Jego ciało zostało
zaprojektowane w taki sposób, by poradzić sobie ze wszelkimi
niebezpieczeństwami, a poza tym bywał już w miejscach znacznie
groźniejszych od tego.
Z wdziękiem kroczy żużlową ścieżką. Jego stopy mają
twardość wyżarzonego metalu, wrażliwością natomiast dorównują
najczulszym antenom. Bada każdy fragment drogi, oceniając jej
wytrzymałość, i prześwietla grube warstwy popiołu w
poszukiwaniu ukrytych nieprzyjaciół. Szybko i bez wysiłku
podąża ku równinie, trzymając podbrzusze wysoko nad ostrymi
krawędziami tworów z zastygłej materii wulkanicznej, które
wielekroć musi przekraczać.
U wejścia na Równinę Zębów dostrzega kolejną przeszkodę:
wąskiego przesmyku strzeże Pożeracz. Spośród wszystkich form
ludzkiego życia (a podczas swych peregrynacji zetknął się ze
wszystkimi - z Pożeraczami, Niszczycielami, Ślizgaczami,
Orędownikami i wieloma innymi) Pożeracze wydają mu się
najbardziej hałaśliwe i bezużyteczne. Nie interesują go
filozoficzne uzasadnienia potrzeby ich istnienia. Nuży go ich
buta, niezaspokojona żarłoczność zaś budzi odrazę.
Niemniej jednak, aby dotrzeć do celu, musi przejść obok
tego osobnika. Ogromny stwór stoi okrakiem nad ścieżką,
zamiatając za sobą grubym, potężnym ogonem. Ma ostre pazury i
sterczące kły, a na grubej gadziej skórze czerwienią się świeże
jeszcze plamy krwi jego ofiar. Wpatruje się w Bhengarna
przenikliwym spojrzeniem małych ślepi, błyszczących demoniczną
inteligencją. Kiedy Wędrowiec znajduje się całkiem blisko,
Pożeracz wydaje okropny ryk, a następnie szczerzy zęby.
- Zastępujesz mi drogę - oznajmia Bhengarn.
- Stwierdzasz rzecz oczywistą - odpowiada Pożeracz.
- Nie mam ochoty potykać się z tobą, ale moje
przeznaczenie prowadzi mnie ku Kryształowemu Stawowi, który
znajduje się za twymi plecami.
- Mylisz się - mówi Pożeracz. - Przeznaczenie doprowadziło
cię do kresu twej drogi. Poza mną nic już dla ciebie nie
istnieje. Wspólnie, ty i ja, dokonamy transformacji twoich
molekuł.
Ze szczelin oddechowych po obu stronach kadłuba Wędrowca
wydobywa się znużone westchnienie.
- Jedyna transformacja, jaka mnie oczekuje, to ta, którą
zamierzam przeprowadzić nad Kryształowym Stawem. Ty i ja nie
mamy ze sobą nic wspólnego.
Pożeracz ryczy ponownie, a następnie zaczyna kołysać się
na gigantycznych nogach i energiczniej poruszać gadzim ogonem.
Jest to zapowiedź ataku, jednocześnie zaś ostatnia szansa, jaką
łaskawie daje Bhengarnowi, by ten zawrócił i ruszył tam, skąd
przybył.
- Czy ustąpisz mi z drogi? - pyta Bhengarn.
- Jestem narzędziem zniszczenia!
- Jesteś żałosnym, pyszałkowatym bęcwałem.
Bhengarn poświęca kilkudniowe zapasy energii, by sięgnąć
szponami duszy aż do korzeni świata. Wysiłek opłaca się,
ponieważ niemal natychmiast ziemia zaczyna drżeć w posadach,
niebo mrocznieje, wzgórze za jego plecami zaczyna trzeszczeć
i jęczeć, wiatr zmienia barwę na fioletową i staje się lodowato
zimny. Jednocześnie rozlega się niski brzęczący odgłos,
doskonale znany Wędrowcowi; to śpiew strumienia czasu,
nieprzewidywalnej siły, która często bywa uwalniana przy
takich okazjach. Mimo to Bhengarn nie daje za wygraną. Grunt
pęka pod kolumnowymi nogami Pożeracza, ze szczelin wydobywają
się kwaśne opary, budząca grozę swym wyglądem bestia ryczy
przeraźliwie i młóci ziemię ogonem, chwieje się, wzywa
Bhengarna, by ten zaprzestał ataku, lecz Wędrowiec dobrze wie,
iż nigdy nie należy poprzestawać na połowicznych rozwiązaniach i
tym mocniej napiera na cielsko przeciwnika.
- To niesprawiedliwe! - sapie Pożeracz. - Przyświeca mi
ten sam cel, co tobie: pragnę służyć przeznaczeniu.
- Więc dzisiaj przysłuż mu się, zjadając kogo innego -
odpowiada Bhengarn, po czym gwałtownym pchnięciem przewraca
Pożeracza na bok.
Pokonana bestia, jęcząc żałośnie, młóci powietrze
mocarnymi nogami, lecz nie podnosi się. Mijając Pożeracza,
Bhengarn przekonuje się dlaczego: ze skrawka podmokłego
gruntu, na który zwalił się potwór, wystrzeliły cienkie, ale
bardzo mocne włókna, unieruchamiając potwora w niemożliwym do
zerwania uścisku. Pożeracz ryczy coraz głośniej, coraz bardziej
rozpaczliwie. Bhengarn ogląda się przez ramię i widzi, że
włókna bez trudu przecinają zrogowaciałe płytki oraz grubą
skórę.
- Zdaje się - stwierdza rzeczowym tonem - że siły
przeznaczenia mimo wszystko zostaną dziś zaspokojone, choć nie
przeze mnie. Pożeracz zostanie pożarty. Można by pomyśleć, iż to
ja stałem się ich narzędziem.
Nie odwracając się więcej, rusza szybkim krokiem ku
równinie.
Niebo odzyskuje poprzednią, łagodną barwę, wiatr cichnie,
ziemia przestaje się poruszać. Jednak uwolnienie strumienia
czasu zawsze powoduje jakieś konsekwencje; w pewnej chwili
Wędrowiec dostrzega przed sobą we mgle istotę przedziwnego
kształtu, która, zdezorientowana i przerażona, błąka się
między śmiertelnie niebezpiecznymi formacjami skalnymi,
najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, jakie
sobą przedstawiają. Istota jest dwunożna, ma spionizowaną
postawę, jest miejscami owłosiona i na pierwszy rzut oka
łatwo stwierdzić, iż pochodzi z bardzo odległej przeszłości.
Zbliżywszy się nieco, Bhengarn rozpoznaje w niej człowieka w
oryginalnej postaci, zagubionego miliony lat poza swoim
czasem.
- Uważaj! - woła. - Te zęby potrafią ugryźć!
- Ktoś ty? - pyta starożytna istota, odwracając się
gwałtownie i rozglądając z niepokojem.
- Jestem Bhengarn Wędrowiec. Obawiam się, że to z mojej
winy się tutaj znalazłeś.
- Gdzie jesteś? Nikogo nie widzę! Czy jesteś diabłem?
- Jestem Wędrowcem i stoję tuż przed tobą.
Starożytny człowiek wreszcie dostrzega Bhengarna, po czym
odskakuje wstecz.
- Wąż! - krzyczy. - Wąż obdarzony nogami! Poczwara!
Diabeł!
Ciska kamieniami w Bhengarna, który bez trudu zmienia tor
lotu pocisków, zawieszając je następnie w powietrzu, gdzie
tworzą piękny, mieniący się szmaragdowo i złociście łuk.
Zdesperowany przybysz z przeszłości próbuje dźwignąć ogromny
głaz, lecz ten wysuwa mu się z rąk. Człowiek traci równowagę,
próbuje ją odzyskać wymachując ramionami, jedno z nich zawadza
o szczyt białego zęba. Z zęba natychmiast wytryskuje turkusowy
płomień, całe przedramię niknie bez śladu, człowiek zaś, łkając
bezgłośnie, osuwa się na kolana i spogląda z przerażeniem to na
kikut, to na tkwiącego przed nim nieruchomo Wędrowca.
- Znajdujesz się na Równinie Zębów - mówi Bhengarn. -
Właśnie próbowałem ci wyjaśnić, że każde zetknięcie z którymś z
tych tworów może mieć opłakane skutki.
Wnika na chwilę w duszę tamtego, przedzierając się z
trudem między stalagmitami i stalaktytami wściekłości, lęku,
urażonej dumy, bólu, zagubienia oraz arogancji, by stwierdzić,
że stoi przed nim Olivier van Noort z Utrechtu, były właściciel
tawerny w Rotterdamie, dowódca wyprawy, która wyruszyła z
Holandii drugiego dnia lipca 1598 roku w celu opłynięcia Ziemi,
człowiek o nadzwyczaj odpornym żołądku i niepokornym
usposobieniu, który wiele przeżył - jadł mięso pingwinów na
Przylądku Dziewiczym i w Patagonii, polował na jelenie, bawoły
i strusie w zimnych krajach przy Cieśninie Magellana, widywał
wieloryby, papugi oraz drzewa, których kora miała smak pieprzu,
wadził się z hałaśliwymi Portugalczykami w Brazylii, żeglował
po Morzach Południowych podczas szalejącego huraganu, przy
wtórze wycia wiatru i huku gromów, zajął hiszpańskie okręty w
Valparaiso, dokonał rzezi Indian, dotarł do Wysp Złodziejskich,
gdzie w zamian za stare żelazo uzyskał od tubylców banany,
orzechy kokosowe i jadalne korzenie, mało nie umarł w Manili
na zatrucie pokarmowe, zdobył kilka chińskich statków wiozących
ryż i ołów, handlował z Japończykami, którzy strzygą się do
gołej skóry, pozostawiając jedynie kosmyk z tyłu głowy, robił
interesy z półnagimi kobietami z Borneo, odważnymi,
bezwstydnymi i przebiegłymi, które biegle władają oszczepami o
metalowych ostrzach oraz dmuchawami, z których wystrzelają
zatrute strzały - by wreszcie, utraciwszy trzy spośród czterech
okrętów i 203 spośród 248 ludzi (wielu osobiście kazał
zgładzić lub pozostawił na odległych wyspach za to, że
podżegali załogę do buntu, większość jednak zginęła z rąk
podstępnych dzikusów), 26 sierpnia 1601 roku wrócił z
pustymi rękami do Rotterdamu.
Co prawda, informacje te były dla Wędrowca zupełnie
niezrozumiałe, niemniej jednak na ich podstawie ponad wszelką
wątpliwość dało się wysnuć wiosek, że Olivier van Noort jest
upartym człowiekiem o trudnym charakterze, który odbył bardzo
długą podróż, dokonując po drodze czynów równie głupich co
bohaterskich. Wynikało z tego, że są niemal braćmi, choć
oddzielonymi przepaścią milionów lat.
W ramach braterskiego powitania Bhengarn odtwarza
przedramię nowo przybyłego; pojawienie się brakującego
fragmentu kończyny zdaje się wywierać na starożytnym człowieku
równie wstrząsające wrażenie, co jego nagła utrata. Najpierw
ogląda uważnie rękę, porusza nią ostrożnie, wreszcie schyla się
i podnosi z ziemi kilka kamyków.
- A więc to piekło - mruczy pod nosem - ty zaś jesteś
demonem!
- Jestem Bhengarn Wędrowiec i zmierzam w kierunku
Kryształowego Stawu. Wydaje mi się, że ujarzmiając tego oto
potwora wyrwałem cię niechcący z twego właściwego miejsca w
czasie. - Wskazuje częściowo wchłoniętego Pożeracza. Przybysz,
który chyba dopiero teraz spojrzał w tym kierunku, na widok
walczącego jeszcze słabo stwora raptownie wypuszcza powietrze z
płuc. - Strumień czasu porwał cię i zaniósł daleko od domu -
dodaje Bhengarn. - Nie ma już dla ciebie powrotu. Przyjmij moje
przeprosiny.
- Kto mnie przeprasza? Wielgachny robal na nogach? Czy ja
śnię, czy już umarłem i trafiłem do piekła?
- Ani jedno, ani drugie.
- Podczas moich podróży nigdym nie widział tak dziwnej
ziemi, anim nie spotkał kogoś takiego jak ty albo jak tamto
stworzenie. Czy zostanę poddany torturom, demonie?
- Nie jesteś tam, gdzie ci się zdaje.
- Więc to nie piekło?
- Nie. Ten świat istnieje naprawdę.
- W takim razie jak daleko stąd do Holandii?
- Nie potrafię tego obliczyć - odpowiada Bhengarn. - Jedno
jest pewne: bardzo daleko. Będziesz towarzyszył mi w drodze do
Kryształowego Stawu, czy rozstaniemy się tutaj?
Noort milczy przez dłuższą chwilę, po czym mówi:
- W tak okropnym miejscu lepszy taki towarzysz niż żaden.
Powiedz mi prawdę, demonie: czy będę tu ukarany? Na horyzoncie
widzę blask piekielnego ognia. Zapewne niebawem ujrzę rzeki
płomieni, śnieg, wstrętne ropuchy i czarną wodę, nieprawdaż? A
także miejsce, gdzie grzeszników nabija się na haki sterczące z
ogromnego koła? I drabiny z rozgrzanego do czerwoności żelaza?
Potępieńców przypalanych na wolnym ogniu? A wreszcie samego
arcyzdrajcę, zatopionego po pierś w lodowym bloku... Pewnie
jest gdzieś blisko? - Ciałem Noorta wstrząsa dreszcz. - Trujące
fontanny, dziki Lucyfera, zębate rośliny, gorące wichry...
Wszystko to ukaże się moim oczom, czyż nie tak?
- Spójrz tam - mówi Bhengarn. Tuż za Równiną Zębów w niebo
wznosi się kolumna czarnego dymu, a wraz z nią roztańczone,
rozwirowane istoty najprzedziwniejszych kształtów, jakie można
sobie wyobrazić. Niebo zdobi sięgający od horyzontu po horyzont
łańcuch ogromnych, pozbawionych powiek oczu, szczyty gór zaś
rozbłyskują zielonkawym, płynnym ogniem. - Czy tego właśnie
oczekujesz? Tutaj nie ma nic niemożliwego.
- Ty jednak twierdzisz, że to nie piekło?
- Powtarzam ci raz jeszcze: to prawdziwy świat, ten sam, w
którym urodziłeś się dawno temu.
- A jaka to jego część? Brazylia? Indie? Może Afryka?
- Te nazwy nic dla mnie nie znaczą.
- Wobec tego to Terra Australis - stwierdza Noort. -
Jestem tego pewien. Kraina, gdzie robaki mają nogi i mówią po
niderlandzku, gdzie skały kąsają, a utracone członki odrastają
na nowo... Tak, to Terra Australis albo może ziemia kapłana
Jana. Co powiesz? Może twoim królem jest kapłan Jan? - Noort
wybucha śmiechem. Chyba powoli zaczyna otrząsać się ze
zdumienia. - Wyznaj mi, stworze, jak zwie się ta ziemia, bym
mógł objąć ją w posiadanie w imieniu Zjednoczonych Prowincji,
na wypadek, gdybym jeszcze kiedykolwiek ujrzał Holandię.
- Ona nie ma nazwy.
- Nie ma nazwy? A cóż to za głupota? Nigdy jeszcze, nawet
na Morzach Południowych, nie znalazłem kraju, którego
mieszkańcy nie nadaliby mu jakiejś nazwy. Skoro jednak tak
twierdzisz, ja go ochrzczę. Od tej pory ta prowincja będzie się
zwała Nowym Utrechtem! I co ty na to? Jednocześnie, w imieniu
Stanów Generalnych, przyłączam ją do Zjednoczonych Prowincji.
Jesteś świadkiem, istoto. Później sporządzę stosowne dokumenty.
Powiadasz więc, że nie umarłem?
- Nie umarłeś, ale znalazłeś się z dala od domu. Chodź ze
mną, lecz niczego nie dotykaj. To niebezpieczny teren.
- Raczej zdumiewający i upiorny - mówi Noort. -
Namalowałbym go, gdybym potrafił. Gdzież by się wtedy podziała
sława Mynheera Brueghla i starego Boscha? Takie widoki!... Czy
byłeś księciem, zanim dokonała się twoja przemiana?
- Moja przemiana jeszcze się nie dokonała - odpowiada
Bhengarn. - Nastąpi dopiero nad Kryształowym Stawem.
Droga zaczyna piąć się lekko pod górę, co oznacza, że
zbliżają się do przeciwległej krawędzi niecki. Niebo przybiera
żółtawy odcień. Na ścieżce roi się od niedużych niby owadów,
których twarde, wielościenne pancerze boleśnie ranią bose stopy
Holendra. Noort klnie, na czym świat stoi, i podskakując to na
lewej, to na prawej nodze, niebezpiecznie zbliża się do jednego
z porcelanowych zębów. Bhengarn, w przypływie współczucia,
wyposaża go w solidne buciory. Noort uśmiecha się, wskazuje na
swój nagi tors, Bhengarn zaś okrywa go szarą, bezkształtną
szatą.
- Teraz wyglądam jak mnich! - wykrzykuje Noort. - A to
dobre: mnich w piekle! Ty jednak twierdzisz, żem nie trafił do
piekła. Kim właściwie jesteś, istoto?
- Człowiekiem - odpowiada Bhengarn. - Wędrowcem.
- Człowiekiem! - woła rozbawiony Holender, jednym susem
przeskakuje strużkę fioletowej wody i czeka po drugiej stronie
na sunącego powoli Bhengarna. - Jeśli tak, to chyba zaklętym!
- To moja naturalna postać. Ludzkość zrezygnowała z
kształtów takich jak twoje jeszcze na długo przed upadkiem
Księżyca. Pożeracz, którego niedawno widziałeś, także był
człowiekiem. Jeśli spojrzysz tam, na wzgórze po wschodniej
stronie, ujrzysz gromadę Niszczycieli wyrywających drzewa z
korzeniami. Oni też są ludźmi.
- Mówisz o tych dwunożnych wilkach?
- Właśnie o nich. Są jeszcze inni, których z pewnością
spotkamy: Wyczekiwacze, Oddychający, Ślizgacze...
- To wszystko tylko puste dźwięki, istoto. Kto jest
człowiekiem? Holender jest człowiekiem! Portugalczyk! Ba, nawet
Chińczyk, czarny i Japończyk z ogoloną głową! Ale te bestie na
owym wzgórzu... Albo stwór co ma więcej nóg niż ja wąsów? Nie,
Wędrowcze! Pochlebiasz sobie, zwąc się człowiekiem. Czy wiesz
może, jak doszło do tego, że tu się znalazłem? Otóż byłem w
Amsterdamie, gdzie poprosiłem właścicieli Kompanii o statki,
którymi mógłbym przywozić pieprz z Moluków, lecz oni
postanowili powierzyć to zadanie Jorisowi van Spilbergenowi.
Znasz go? Nie zasłużył sobie na sławę, jaka go otacza. Nagle
zakręciło mi się w głowie, jakbym wypił za dużo dżinu, potem
zaś... Potem zaczął się ten sen. Bo to sen, nieprawdaż,
Wędrowcze? Za stary już jestem, żeby pić bez umiaru. Nigdy
jednak nie miałem snu tak wyraźnego i niezwykłego. Powiedz mi,
czy idąc poruszasz najpierw nogami po prawej stronie, a potem
po lewej? - Nie czekając na odpowiedź, Noort zadaje kolejne
pytanie: - Skoro jesteś człowiekiem, zapewne musisz także być
chrześcijaninem?
Bhengarn szuka w pamięci Noorta znaczenia tego słowa,
znajduje je i odpowiada:
- Nie mam żadnych podstaw, by tak twierdzić.
- To dobrze, bo w to chyba bym ci już nie uwierzył. Jak
daleko stąd do tego Kryształowego Stawu?
- Przebyliśmy już większą część drogi. Jeśli uda mi się
utrzymać stałą prędkość, niebawem dotrę do krainy dymiących
dziur, za którą wznosi się Lodowa Ściana. Pokonawszy ją -
wspinaczka będzie trudna, lecz powinienem dać sobie radę -
ujrzę dolinę Kryształowego Stawu, gdzie rozpocznie się kolejna
faza mego życia.
Idą między gumiastymi stożkami koloru cynobrowego, z
których wyłaniają się maleńkie zielone fujarki, grają krótkie,
proste melodyjki, po czym chowają się, robiąc miejsce
następnym. W powietrzu unosi się ciężki zapach. Powoli zapada
zmierzch.
- Jesteś zmęczony? - pyta Bhengarn.
- Trochę.
- Nie mam zwyczaju podróżować nocą. Czy nie masz nic
przeciwko temu, byśmy rozłożyli się tutaj obozem?
Wskazuje Holendrowi obszerne zagłębienie terenu otoczone
wulkanicznymi fumarolami. Ziemia jest ciepła, gąbczasta,
pozbawiona roślinności. Bhengarn wysuwa odnóże zaopatrzone w
chwytak, wyrywa fragment gleby i wręcza go Noortowi, pokazując
gestem, że powinien jeść. Noort ostrożnie odgryza kawałek,
Bhengarn zaś także przystępuje do uczty. Holender klęka,
ostrożnie bada grunt, mruczy coś do siebie, kręci z
niedowierzaniem głową, wreszcie odrywa jeszcze jeden kawałek
gąbczastej substancji i zajada ze smakiem.
- Wszystko się zmieniło, prawda? - pyta Bhengarn.
- Ponad wszelkie wyobrażenie.
- Od niepamiętnych czasów najlepsi artyści pracują nad
przeobrażeniem krajobrazu naszej planety, pragnąc uczynić go
bardziej zróżnicowanym i interesującym. Moim zdaniem osiągnęli
wielki sukces. A co ty o tym sądzisz?
Noort nie odpowiada. Uważnie wpatruje się w pociemniałe
niebo, na którym rozbłysło mrowie jasnych gwiazd. Bhengarn
domyśla się, że jego kompan szuka konstelacji będących
drogowskazami dla nawigatorów. Holender obraca głowę, omiata
firmament spojrzeniem od horyzontu po horyzont, wreszcie
wzrusza bezradnie ramionami i mówi:
- Nie jestem w stanie niczego rozpoznać. To nie jest niebo
półkuli północnej, nie jest to też niebo półkuli południowej.
Nigdy czegoś takiego nie widziałem. - Z jego piersi dobywa się
rozpaczliwy szloch, ale Noort szybko opanowuje emocje. -
Przyznaję, że nie byłem najzdolniejszym z nawigatorów, ale
jakoś dawałem sobie radę - stwierdza rzeczowym tonem. - Tutaj
spoglądam w niebo i czuję się jak dziecko w głębi nieznanego
lasu. Żadna gwiazda nie jest tam, gdzie powinna. Dopiero teraz
widzę, jak daleko jestem od tego wszystkiego, co znałem i
rozumiałem; kiedyś nie potrafiłem sobie wyobrazić większego
szczęścia niż żegluga pod obcym niebem, lecz widok tego nieba
napełnia mą duszę przerażeniem, zaś kraina ta, zamieszkana
przez demony, nigdy nie stanie się bliska memu sercu. Czy
wiesz, istoto, że właśnie zapłakałem po raz pierwszy w życiu?
Gdzie jest Holandia? Co stało się z moim domem, tawerną,
kościołem, moimi synami, fajką? Gdzie podziało się wszystko, co
znam? Gwiazdy nad Cieśniną Magellana były tysiąckroć bardziej
przyjazne od tych.
Łka cicho, zwinięty w ciasny kłębek.
Bhengarna ogarnia współczucie dla tej nieszczęsnej istoty.
By ulżyć Noortowi w cierpieniu, zsyła na niego sen utkany z
fragmentów wspomnień i fantazji zaczerpniętych z duszy
Holendra: na niebie rośnie ognista katedra, obok pałac
królewski, po wzburzonym morzu płynie armada okrętów pod
holenderską banderą, dokoła rozciąga się plątanina zatłoczonych
uliczek Amsterdamu i znacznie spokojniejszych zaułków Haarlemu.
Gwiazdy ponownie tworzą stare, doskonale znane holenderskiemu
awanturnikowi konstelacje: Centaur, Łabędź, Wielka
Niedźwiedzica, Bliźnięta. Bhengarn zawiesza nawet na nocnym
niebie zniszczony przed milionami lat Księżyc i w jego zimnym
blasku odtwarza krajobrazy z dawno minionych epok: aleje
wysadzane rozłożystymi dębami i klonami, pola
jaskrawoczerwonych i soczyście żółtych tulipanów, klomby
złocistych róż pyszniące się na starannie przystrzyżonych
trawnikach. Maluje łany dojrzałego zboża, stogi siana
dorównujące wielkością stodołom, żeńców mozolących się w
promieniach popołudniowego słońca. Przypomina Noortowi zapachy
zwiastujące niedzielny obiad, aromat dobrego holenderskiego
dżinu, woń tytoniu upchanego w cybuchu długiej glinianej fajki.
Holender uśmiecha się przez sen, jego twarz staje się coraz
bardziej pogodna, oddycha spokojnie, bez wysiłku. Powoli obrazy
bledną. Bhengarn, który rzadko sypia, czuwa aż do świtu, kiedy
nie opodal zrywa się do lotu stadko ptaków o rozłożystych
pięciopalczastych skrzydłach.
Rankiem Noort jest spokojny i milczący. Pożywia się
kilkoma kęsami gąbczastej gleby, zaspokaja pragnienie w
szmaragdowym strumieniu, po czym obaj wyruszają w kierunku
Kryształowego Stawu. Bhengarn cieszy się z towarzystwa. Co
prawda, w tym Holendrze jest coś prymitywnego i nieokrzesanego,
lecz Wędrowcowi wcale to nie przeszkadza. Podczas minionych
stuleci, kiedy przemierzał Ziemię we wszystkie strony, zawsze
wolał iść z kimś niż w samotności. Jego kompanami były
Ślizgacze i Niszczyciele, raz dostojny Myśliciel, a
kilkakrotnie nawet goście z odległych planet, którzy przybyli
na Ziemię, by zapoznać się z jej dziwami. Co najmniej dwakroć
Bhengarnowi towarzyszyły istoty porwane z przeszłości
strumieniem czasu, choć nigdy nie była to przeszłość tak
odległa jak ta, z której przybył Noort. Teraz wiele wskazuje na
to, iż ten owłosiony człowiek, żywy świadek pradziejów
ludzkości, będzie u boku Bhengarna, kiedy peregrynacje Wędrowca
wreszcie dobiegną końca.
Noort odzywa się dopiero wtedy, gdy wkraczają na niewielki
płaskowyż pokryty drżącą galaretowatą substancją.
- Czy zanim zostałeś odmieniony przez czary,
byłeś mężczyzną, czy może kobietą?
- Zawsze wyglądałem tak jak teraz.
- To niemożliwe. Powiadasz, że jesteś człowiekiem, mówisz
moim językiem...
- Jeśli chodzi o ścisłość, to ty mówisz moim językiem -
przerywa mu Bhengarn.
- Jak sobie życzysz. Skoro jesteś człowiekiem, to kiedyś
musiałeś wyglądać jak ja. Nie może być inaczej. Nie uwierzę, że
rodziłeś się z łuskami i tymi wszystkimi nogami!
- Urodziłem się? - powtarza zdziwiony Bhengarn.
- Czyżbyś nie znał tego słowa?
- Urodzić się... Tak, chyba rozumiem. To znaczy mniej
więcej tyle co "zacząć", "podjąć działanie", "zaistnieć"...
- Nie! - wykrzykuje zdesperowany Noort. - "Urodzić się" to
jest to samo co "przyjść na świat". Wszystko, co żyje, musi się
urodzić albo wykluć z jaja!
- Nieprawda - stwierdza Bhengarn. - To już nie jest
konieczne.
- Gadasz bzdury! - karci go surowo Holender i spluwa z
gniewem. Jego ślina spada na ziemię pod postacią gradu
lśniących, zielonych i czerwonych kamyków. - Rubiny! - mamrocze
Noort. - Szmaragdy! Gdyby chwyciły mnie mdłości, zapewne
rzygałbym perłami!
Wymierza kopniaka kamykom, które rozpadają się w różowy
pył. Nagle ogarnia go przygnębienie. Bhengarn nie próbuje
dociec przyczyn umilknięcia towarzysza; nie odzywając się ani
słowem podąża przed siebie w niespiesznym, jednostajnym tempie.
Pojawiają się trzy roztańczone, rozpędzone Ślizgacze.
Smukłe, złoto-zielone istoty pozdrawiają wędrowców pulsowaniem
ogromnych szkarłatnych oczu. Noort staje jak wryty, obserwuje
je przez chwilę, po czym zwraca się zachrypniętym szeptem do
Bhengarna:
- To też ludzie?
- Oczywiście.
- Mieszkańcy tej krainy?
- Mieszkańcy tego czasu - odpowiada Bhengarn. - Najnowsza,
dopiero co stworzona forma. Piękna, subtelna i całkowicie
bezużyteczna. - Ślizgacze wybuchają srebrzystym śmiechem, w
mgnieniu oka przeistaczają się w mlecznobiałe smugi światła i
nikną w oddali. - Podobają ci się?
- Przypominają pomiot Szatana - stwierdza Holender,
krzywiąc się z niesmakiem. - Mam nadzieję, że kiedy się obudzę,
nie będę nic pamiętał. Jeśli stanie się inaczej, opowiem o
wszystkim Willemowi, Janowi i Pietowi, a oni pomyślą, że
postradałem zmysły i będą się ze mnie wyśmiewać. Stworze,
powiedz mi, że śnię albo że leżę pijany w oberży w
Amsterdamie!
- Tak nie jest - odpowiada Bhengarn najłagodniej, jak
potrafi.
- W porządku. Bardzo dobrze. Trafiłem do krainy, gdzie
każda żywa istota jest demonem lub potworem. I co z tego?
Dlaczego ma tu być gorzej niż w kraju, gdzie wszyscy mówią po
japońsku i oddają cześć kamieniom? Świat pełen jest przeróżnych
dziwów, ja zaś po prostu ujrzałem ich więcej niż ktokolwiek.
Powiedz mi, istoto, czy macie tu miasta?
- Nie, i to od wielu milionów lat.
- W takim razie gdzie mieszkają wasi ludzie?
- Tam, gdzie akurat są. Minioną noc spędziliśmy w miejscu,
gdzie była jadalna ziemia, najbliższą prześpimy przy Lodowej
Ścianie, jutro zaś...
- Jutro zaś zjemy obiad w towarzystwie samego Arcydiabła i
weźmiemy udział w sabacie czarownic - wpada mu w słowo Noort. -
Proszę bardzo, jestem gotów to uczynić, tak samo jak nie
wzdragałem się ucztować z pożeraczami pingwinów na Przylądku,
mimo że każdy z nich miał ponad sześć stóp wzrostu. Nic już
mnie nie zdziwi. - Wybucha donośnym śmiechem. - Jestem głodny,
istoto. Czy mam znowu oderwać kawałek ziemi i wepchnąć go sobie
do gardła?
- Nie tutaj. Lepiej skosztuj tych owoców.
Gałęzie złocistego drzewa uginają się pod ciężarem
wielkich fosforyzujących kul. Noort zrywa jedną, próbuje
ostrożnie, klaszcze z uciechy, sięga po następną, aż wreszcie
zrywa całe naręcze i podaje jeden owoc Bhengarnowi, lecz ten
odmawia.
- Nie jesteś głodny? - pyta Holender.
- Odżywiam się w inny sposób.
- Pewnie wąchając kwiatki przy drodze, co? Powiedz mi,
Wędrowcze, w jakim celu podróżujesz? Żeby odkrywać nowe lądy?
Spełnić śluby? Wprowadzić w błąd nieprzyjaciół? Nie wydaje mi
się, by w grę wchodziła któraś z tych przyczyn.
- Podróżuję bez żadnego celu, z prostej konieczności,
ponieważ tym właśnie zajmują się przedstawiciele mego gatunku.
- A więc jesteś skromnym pielgrzymem, kimś w rodzaju
żebrzącego mnicha, który służy Panu przemierzając ścieżki Jego?
- Chyba można tak powiedzieć.
- Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się przerwać wędrówkę?
- Jeszcze nie, ale zbliża się pora odpoczynku. Przy
Kryształowym Stawie przeistoczę się w swoje przeciwieństwo i
stanę się jednym z Wyczekiwaczy, nieruchomym i pogrążonym w
kontemplacji. Po metamorfozie upodobnię się do rośliny,
wypuszczając nawet coś w rodzaju korzeni.
Noort milczy dość długo, po czym mówi:
- Znałem kiedyś człowieka podobnego do ciebie. Nazywał się
Jan Huyghen van Linschoten, pochodził z Haarlemu i włóczył się
po świecie tylko dlatego, że, jego zdaniem, świat został
stworzony właśnie w tym celu. Spędził wiele lat w portugalskich
Indiach, spisał swoje przeżycia w ogromnej księdze, potem zaś
wyruszył z Barentsem na Nową Ziemię, żeby odkryje nowy szlak do
Indii, i pewnie pożeglowałby nawet na Księżyc, gdyby tylko
znalazł kogoś, kto zechciałby go tam zawieźć. Rozmawiałem z nim
raz. Musisz wiedzieć, że zapędziłem się jeszcze dalej niż on:
widziałem Borneo, Jawę, odwiedziłem spodnią stronę świata,
żeglowałem po gęstym jak zupa Morzu Sargassowym... Ja jednak
nie czyniłem tego dla własnej rozrywki ani po to, by zbierać
skarby tajemnej wiedzy; szukałem pieprzu i goździków,
hiszpańskiego złota, a wreszcie sławy i bogactwa. Czy
niesłusznie czyniłem, Wędrowcze? Czy okazałem się aż takim
nikczemnikiem? - Noort chichocze cicho. - Może i tak, bo
wróciłem do domu bez korzeni, bez złota, a nawet bez większości
moich ludzi, za to opromieniony sławą człowieka, który opłynął
Ziemię dookoła. Chyba cię rozumiem, Wędrowcze. Korzenie, po
wysuszeniu i zmieleniu, trafiają do potraw, a następnie zostają
wraz z nimi zjedzone, złoto to tylko żółty metal, ale dopóki
żyją Holendrzy, nikt nie zapomni, że Olivier van Noort,
oberżysta z Rotterdamu, opłynął świat dookoła. Tak, dopóki żyją
Holendrzy... - Śmieje się głośno. - Podróżowanie dla zysku to
szaleństwo. Od tej pory będę podróżował dla wiedzy. I co ty na
to, Wędrowcze? Pochwalasz moją decyzję?
- Myślę, że jesteś na właściwej drodze - odpowiada
Bhengarn. - Spójrz jednak: oto Lodowa Ściana.
Noort podnosi wzrok i przez chwilę nie jest w stanie
odetchnąć. Właśnie wyszli zza niskiego wzniesienia, przed sobą
zaś mają barierę z czystego światła, lśniącą jak zwierciadło
odbijające promienie słońca, rozciągniętą od horyzontu po
horyzont i pnącą się pionowo w górę niczym palisada sięgająca
połowy nieba. Bhengarn przygląda się jej z respektem i
podziwem. Wie już od setek lat, iż po to, by dostać się do
Kryształowego Stawu, musi pokonać tę przerażającą przeszkodę,
lecz nigdy do tej pory nie uznał za stosowne rozważyć wiążących
się z tym problemów. Dopiero teraz uświadamia sobie, że są
nieliche.
- Mamy się tam wspiąć? - pyta Noort.
- Ja muszę. Wygląda na to, że przyjdzie nam się rozstać.
- Za czymś takim może być ukryty tylko tron samego
Lucyfera!
- Nic mi o tym nie wiadomo. Z pewnością natomiast po
drugiej stronie Lodowej Ściany znajduje się Kryształowy
Staw, a tędy wiedzie jedyna droga, którą można się do niego
dostać. Dzisiejszą noc spędzimy u podnóża bariery, jutro
natomiast z samego rana rozpocznę wspinaczkę.
- Czy tam w ogóle da się wejść?
- Mnie musi się udać - odpowiada Bhengarn.
- Aha. Zapewne przemienisz się w obłok światła, tak jak
te stworzenia, które widzieliśmy po drodze, i pomkniesz niczym
jakiś meteor?
- Będę się wspinał, krok po kroku, posługując się
wyłącznie kończynami i starając się nie poślizgnąć. Nie ma
innego sposobu. - Odsuwa na bok połamane gałęzie jakiegoś
krzewu o błękitnych listkach, po czym zwraca się ponowie do
Holendra: - Zanim wyruszę w drogę, opowiem ci o
niebezpieczeństwach tego świata, abyś mógł się przed nimi
bronić podczas swojej wędrówki. Czuję się odpowiedzialny za
ciebie i nie chciałbym, aby spotkało cię coś złego, kiedy się
rozstaniemy.
- Wcale nie zamierzam się z tobą rozstawać - odpowiada
Noort. - Będę ci towarzyszył, Wędrowcze.
- Nie dasz rady.
- Oczywiście, że dam. Ta ściana stanowi dla mnie wyzwanie.
Pokonam ją, tak samo jak pokonałem sztormy w Cieśninie i
gorączkę na Morzu Sargassowym. Coś szepcze mi do ucha, że
powinienem dotrzeć z tobą do Kryształowego Stawu i dopiero
stamtąd ruszyć samotnie dalej. To będzie dobry omen - rozpocząć
wędrówkę tam, gdzie ty szczęśliwie zakończyłeś swoją. I co ty
na to?
- Zaczekajmy do rana. Byłoby dobrze, gdybyś przed
podjęciem tak ważnej decyzji zobaczył ścianę z bliska i raz
jeszcze przemyślał sprawę.
Nocą na niebie szaleje bezgłośna burza świetlna: w
poskręcane błękitnozielone wiry raz po raz uderzają purpurowe
błyskawice, śląc ku ziemi fale zimnego i gorącego powietrza,
które, po odbiciu od Lodowej Ściany, zdaje się nabierać jeszcze
większej prędkości. Wzburzony strumień czasu występuje z
brzegów; gdzieniegdzie w jego toni pojawiają się postacie z
dawno minionych epok, wymachujące rozpaczliwie kończynami, z
oczami szeroko otwartymi z przerażenia. Noort nie widzi tego,
ponieważ śpi, ale sen ma niespokojny: rzuca się na posłaniu,
mamrocze niezrozumiałe słowa, kurczowo zaciska pięści. Bhengarn
zastanawia się głęboko, w jaki sposób powinien wywiązać się ze
zobowiązań wobec Holendra; kiedy nadciąga krwistoczerwony,
chłodny świt, ma gotową odpowiedź. Noort budzi się, wkrótce
potem zaś wspólnie podchodzą do podnóża Ściany i spoglądają w
górę, na niemal pionową płaszczyznę błyszczącej bieli, gładką jak
kamień. Noort ostrożnie dotyka jej czubkami palców, szybko cofa
rękę, chucha na odmrożone opuszki, po czym odsuwa się o kilka
kroków, krzyżuje ramiona na piersi i przez jakiś czas
przechadza się nerwowo wzdłuż lodowej bariery.
- Żadna ludzka istota nie zdoła wspiąć się na tę ścianę -
mówi wreszcie. - Czy nie znasz jakiejś magicznej sztuczki,
która pozwoliłaby mi dokonać tego wyczynu?
- Znam - odpowiada Wędrowiec - ale wątpię, czy ci się
spodoba.
- Mów, o co chodzi.
- Mógłbym przemienić cię - ale tylko na krótki czas,
dokładnie taki, jakiego potrzeba na pokonanie Lodowej Ściany -
w istotę podobną do mnie. Dzięki temu moglibyśmy razem wejść na
szczyt.
Noort obrzuca szybkim spojrzeniem ciało Bhengarna: długi,
wężowy korpus, wieloczłonowy ogon, niezliczone drobne, ale silne
odnóża... Na jego twarzy pojawia się grymas odrazy, lecz
natychmiast znika, ustępując miejsca wyrazowi głębokiej zadumy.
Holender marszczy brwi i w skupieniu skubie dolną wargę.
- Nie obrażę się, jeśli odmówisz - dodaje Bhengarn.
Noort podejmuje decyzję.
- Zrób to.
- Możesz tego żałować.
- Zrób to, mówię! Czas mija, a nas czeka długa wspinaczka.
Przemień mnie, Wędrowcze. Przemień mnie jak najprędzej. -
Spogląda podejrzliwie na Bhengarna. - Ale przywrócisz mi moją
dawną postać, jak tylko znajdziemy się na szczycie?
- To się samo stanie. Nie jestem w stanie dokonać trwałej
przemiany.
- W takim razie rób, co potrafisz, byle prędko!
- Jak sobie życzysz.
Bhengarn zbiera siły, po czym wysysa ogromne ilości
energii z planet, gwiazd, a nawet komet, skupia je i kieruje na
Holendra. Rozlega się przenikliwe brzęczenie, powietrze faluje,
następuje błysk, a kiedy wszystko wraca do normy, u podnóża
Lodowej Ściany stoją dwaj Wędrowcy.
Noort jest jak sparaliżowany; nie porusza się, nic nie
mówi i dopiero po długim, bardzo długim czasie ostrożnie
podnosi przednią lewą kończynę, zgina ją, stawia z powrotem
na ziemi, potem powtarza to samo z prawą, następnie ze
środkowymi, wreszcie z tylnymi. Po kilku kolejnych chwilach
udaje mu się przesunąć krok naprzód, niebawem zaś porusza
się tak sprawnie, jakby urodził się w tym ciele.
- Przedziwne uczucie - stwierdza - chociaż jednocześnie
odnoszę wrażenie, jakbym wciąż był sobą, a tylko wszystko
dokoła uległo całkowitej przemianie. Jesteś potężnym
czarnoksiężnikiem, Wędrowcze. Czy możesz mi pokazać, jak będzie
przebiegała wspinaczka?
- Nie za wcześnie? Na pewno jesteś gotów?
- Jestem gotów - stwierdza stanowczo Noort.
Bhengarn zbliża się do ściany, wysuwa odnóża czuciowe,
bada nimi powierzchnię, wbija je w lód, podciąga się lekko,
wysuwa naprzód silniejsze kończyny, wgryza się szczypcami w
twardą jak skała ścianę, podciąga się jeszcze wyżej, wbija
kolejne... Jeszcze nigdy nie wspinał się po lodzie, choć
zetknął się chyba ze wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie
istnieją na świecie; wspinaczka - przynajmniej na razie - choć
męcząca, nie wydaje się bardzo trudna. Po kilku minutach
zatrzymuje się i czeka na Noorta, który, co prawda nie tak
zgrabnie, ale za to równie skutecznie, powtarza jego ruchy, by
wkrótce znaleźć się tuż obok.
- To łatwe - mówi Holender.
Istotnie, początkowo zadanie wygląda na łatwe, potem
jednak staje się nieco trudniejsze, ponieważ są już wysoko nad
doliną, a silnie przygrzewające słońce topi wierzchnią warstewkę
lodu, w związku z czym ściana robi się bardzo śliska; na domiar
złego promieniujący od niej chłód daje im się coraz bardziej
we znaki i choć ciało Wędrowca jest wspaniałym narzędziem
stworzonym po to, by wytrzymywało nawet największe trudy, to
jednak, jak każde narzędzie, ma określoną wytrzymałość, oni zaś
zbliżają się już do jej kresu. Najpierw Bhengarn zaczyna zsuwać
się po stromiźnie, ale Noort w porę chwyta go za pancerz i
trzyma tak długo, aż tamten zdoła na nowo wgryźć się w
topniejący lód, chwilę później to samo przytrafia się
Holendrowi, lecz tym razem podtrzymuje go Bhengarn. Kiedy
dzień zaczyna się chylić ku końcowi, są już tak wysoko nad
ziemią, że ledwo mogą dostrzec pojedyncze drzewa, lecz nic nie
wskazuje na to, by zbliżali się do szczytu urwiska. Tuż przed
zapadnięciem zmroku wspólnymi siłami żłobią płytką wnękę,
przeczekują w niej noc, o świcie zaś ponownie ruszają w drogę.
Wspinaczka zdaje się nie mieć końca; nie zatrzymują się ani na
chwilę, mówią niewiele, tylko prą bez przerwy w górę, przez
cały słoneczny dzień wypełniony słodkimi zapachami niesionymi
przez podmuchy wiatru, przez noc rozświetloną błyskawicami i
spadającymi gwiazdami, przez dzień mokry od turkusowego
deszczu, a potem przez jeszcze jedną noc, i jeszcze jeden
dzień, i kolejną noc, aż wreszcie docierają na szczyt, gdzie
ogarniają spojrzeniem rozległą równinę porośniętą paprociami i
różnobarwnymi kwiatami. Noort rusza naprzód, lecz zaledwie po
kilku krokach wydaje zdumiony okrzyk, potyka się i przewraca,
ponieważ niespodziewanie powrócił do swej poprzedniej postaci.
Ciężko dysząc klęczy zgięty w pół i przygląda się paznokciom,
palcom, rękom, włosom na przedramionach, jakby widział je po
raz pierwszy w życiu.
- Zadziwiające... - szepcze.
- Jesteś urodzonym Wędrowcem - mówi Bhengarn.
Odpoczywają czas jakiś, posilając się lśniącymi
sześciobocznymi owocami dojrzewającymi w tym ogrodzie na
lodowej górze. Teraz, gdy ma już za sobą najważniejszą część
wędrówki, Bhengarna ogarnia ogromny spokój. Nigdy nie
zastanawiał się nad sensem bycia Wędrowcem ani nie miał
pretensji do losu, który obarczył go takim właśnie
przeznaczeniem, lecz teraz stwierdza, iż bardzo chętnie zamieni
je na inne.
- Jak daleko stąd do Kryształowego Stawu? - pyta Noort.
- Bardzo blisko.
- Może więc byśmy tam poszli?
- Zachowaj wielką ostrożność - ostrzega go Bhengarn. - W
tym miejscu skupiają się ogromne moce.
Ruszają. Wśród rozkołysanych traw i niskich roślin
o mięsistych liściach otwiera się dla nich przejście, dzięki
czemu, zaledwie kilka minut później, stają na brzegu zbiornika
wodnego dokładnie kolistego kształtu; woda jest tak
przejrzysta, że promienie słońca docierają aż do usłanego
białym piaskiem dna na trudnej do określenia, niemniej jednak z
pewnością ogromnej głębokości. Kiedy Bhengarn spogląda w wypełnioną
wodą otchłań, ogarnia go uczucie spełnienia i spokoju.
- Co się teraz z tobą stanie? - pyta Noort.
- Patrz, a sam się przekonasz.
Wędrowiec wchodzi do stawu i płynie ku drugiemu brzegowi.
Kąpiel nie trwa długo, bo staw nie jest duży, ale zanim
Bhengarn dociera do środka tafli, w powietrzu rozlega się
przedziwny odgłos, jakby szept niezliczonych kryształowych
dzwoneczków. Niespodziewanie ogarnia go ekstaza, chwilę potem
natomiast dostrzega początek transformacji: jego ciało płynie
już nie w wodzie, lecz w strumieniu życia, kończyny znikają,
dusza urasta do niewyobrażalnych rozmiarów. Na drugi brzeg
Kryształowego Stawu wychodzi zupełnie inna istota niż ta, która
do niego weszła: ogromny stożek mięsa, tak ciężki, że z
największym trudem oddala się od wody na kilka długości swego
ciała, po czym osiada na piaszczystym podłożu i zaczyna się w
nie wkopywać. W tym miejscu Bhengarn Wyczekiwacz będzie trwał
bez ruchu całymi stuleciami, nie zważając na upływ czasu,
pogrążony w rozważaniu podstawowych prawd życia. Już teraz
rozpoczął proces zespalania się z Ziemią.
Noort gapi się na niego z drugiego brzegu.
- Czy tego właśnie pragnąłeś? - pyta.
- Tak. Oczywiście. Jak najbardziej.
- Wobec tego, żegnaj, i powodzenia!
- A co będzie z tobą?
Holender wybucha gromkim śmiechem.
- Nie obawiaj się! Widzę moje przeznaczenie!
Bhengarn, pogrążony już częściowo w gruncie, otulony
ziemią, nieruchomy, pochłonięty nowym celem, widzi, jak Noort
śmiałym krokiem zbliża się do krawędzi stawu. Powoli, stopniowo
- ponieważ umysł Wyczekiwacza nie działa tak szybko jak umysł
Wędrowca - Bhengarn domyśla się, co się za chwilę stanie.
- Ponownie odnalazłem swoje powołanie - mówi Noort. -
Jeśli jednak mam podróżować, muszę być odpowiednio
przygotowany!
Zanurza się w wodzie, płynie, wykonując szerokie,
niezgrabne ruchy ramionami, a kiedy dociera do środka stawu,
znowu rozlega się niezwykły, urokliwy dźwięk kryształowych
dzwoneczków, ciało Holendra ulega zaś błyskawicznej
metamorfozie: skóra pokrywa się łuskami, wyrastają liczne
kończyny, pojawia się silny gruby ogon. Kiedy Noort wychodzi ze
stawu, przemiana dobiegła już końca.
- Żegnaj! - woła radośnie.
- Żegnaj - mruczy Bhengarn Wyczekiwacz, spoglądając z
miejsca swego długiego odpoczynku na Oliviera van Noorta,
który, tryskając entuzjazmem i energią, wyrusza w drugą podróż
dookoła świata.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
ROBERT SILVERBERG
Rocznik 1935. Niezwykle płodny pisarz amerykański, autor
ponad 100 książek SF, 60 książek non-fiction, a także
mnóstwa opowiadań oraz artykułów. Zaczął pisać już podczas
studiów na Columbia University.
Pierwsze opowiadanie opublikował w 1954 roku ("Gorgon
Planet"). Natomiast pierwszą powieść - skierowaną do
młodzieży - już rok później ("Revolt on Alpha"). W 1956 roku
otrzymał Hugo jako najbardziej obiecujący nowy autor roku.
Pisywał używając wielu różnych nazwisk (najbardziej znane:
Calvin M. Knox i David Osborne).
W 1968 otrzymał Hugo za nowelę "Skrzydła nocy" ("F"
5/85), a w 1987 za "Gilgamesh na pustkowiu" ("IASFM" VIII-
IX/92), w 1990 za "Na scenę wkracza żołnierz. A po nim
wkracza drugi" ("Fenix" 1/92).
Natomiast Nebulą nagrodzono w 1969 "Pasażerów" ("NF"
2/95) w 1971 powieść "Czas przemijania" (Rebis) oraz "Dobre
wieści z Watykanu" ("Fenix" 1/93), w 1974 "Rodzimy się z
umarłymi" (Rebis), w 1985 "Pożeglować do Bizancjum" (Alfa
1986).
D.M.