2681
Szczegóły |
Tytuł |
2681 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2681 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2681 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2681 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ray Bradbury Ostatnia pos�uga
Harrison Cooper nie by� jeszcze taki stary - mia� zaledwie trzydzie�ci
dziewi�� lat i przekroczywszy ju� ch�odn� granic� trzydziestki, zbli�a�
si� do ciep�ej krainy czterdziestolatk�w, a to ogromna r�nica nie tylko w
temperaturze, ale i punkcie widzenia. By� tak�e nie�onatym, nie zwi�zanym
z nikim, bezdzietnym (o ile si� orientowa�), b�yskotliwym geniuszem i nie
mia� nic specjalnego do roboty. Pewnego letniego ranka 1999 roku obudzi�
si� p�acz�c.
- Dlaczego?
Wyskoczywszy z ��ka, stan�� przed lustrem, aby przyjrze� si� �zom,
zbada� bole��, prze�ledzi� szlak �alu. Niczym dziecko, ciekawe bez wzgl�du
na okoliczno�ci, nakre�li� sw� w�asn� map�, nie odkry� jednak �adnej
stolicy rozpaczy, a jedynie rozleg�e pustkowie smutku, ogoli� si� zatem.
Niewiele to jednak pomog�o, bowiem Harrison Cooper natrafi�
przypadkiem na ukryte �r�d�o melancholii i nawet podczas golenia zawarto��
owego �r�d�a sp�ywa�a w�skimi strumyczkami po jego namydlonych policzkach.
- Wielki Bo�e! - wykrzykn��. - Jestem jak pogrzeb. Ale kto nie �yje?
Zjad� sw� codzienn� grzank�, nieco wilgotniejsz� ni� zwykle, po czym
pop�dzi� do laboratorium sprawdzi�, czy zerkni�cie na Wehiku� Czasu
rozwi��e tajemnic� oczu, kt�re roni�y deszcz �ez, podczas gdy reszta cia�a
k�pa�a si� w s�o�cu.
Wehiku� Czasu? O tak.
Gdy� Harrison Cooper po�wi�ci� wi�ksz� cz�� czwartej dekady swego
�ycia na ��czenie obwod�w niemo�liwych przesz�o�ci i dot�d nietkni�tych
przysz�o�ci. Zazwyczaj ludzie filozofuj� siedz�c w samochodach
pi�kniejszych ni� dziewczyny. Harrison Cooper wybra� marzenia i z czystego
powietrza oraz wy�adowa� elektrycznych stworzy� co�, co nazwa� Machin�
Mobiusow�.
Jak wyja�nia� swym przyjacio�om z zaprawion� winem nonszalancj�, bra�
pasmo przesz�o�ci i pasmo przysz�o�ci, a nast�pnie przekr�ca� je w punkcie
TERAZ tak, aby zap�tli�y si� w jedn� p�aszczyzn�, jak owe przypominaj�ce
�semk� wst�gi, wycinane i klejone przez kochanego starego A. F. Mobiusa,
dziewi�tnastowiecznego matematyka.
- A, tak, Mobius - mamrotali zazwyczaj przyjaciele.
W rzeczywisto�ci znaczy�o to: "Ach, nie. Dobranoc".
Harrison Cooper nie by� szalonym naukowcem, by� natomiast
niewiarygodnie nudny. Wiedz�c o tym, wycofa� si� z �ycia towarzyskiego,
aby sko�czy� Machin� Mobiusow�. Teraz za�, owego dziwnego ranka, sk�pany w
padaj�cym z oczu zimnym deszczu, sta� wpatruj�c si� w sw�j przekl�ty
wynalazek, zdumiony, �e nie ta�czy wok� niego w rado�ci prawdziwego
Stw�rcy.
Kontemplacj� przerwa� mu brz�k dzwonka laboratoryjnego. Otworzywszy
drzwi, ujrza� jednego z owych rzadko spotykanych ludzi: prawdziwego
pos�a�ca z Western Union na prawdziwym rowerze. Harrison Cooper podpisa�
dow�d przyj�cia telegramu i ju� mia� zamkn�� drzwi, gdy zauwa�y�, �e
ch�opak wpatruje si� intensywnie w Machin� Mobiusow�.
- Co to ma by�? - wykrzykn�� ch�opak.
Harrison Cooper odsun�� si� i pozwoli� mu obej�� szerokim �ukiem
Machin�. Oczy ch�opca ta�czy�y, mierz�c wzrokiem ogromn� �semk� z
b�yszcz�cej miedzi, mosi�dzu i srebra.
- Jasne! - zawo�a� w ko�cu, szeroko u�miechn�ty. - Maszyna czasu!
- Strza� w dziesi�tk�!
- Kiedy pan wyrusza? - spyta� ch�opak. - Gdzie si� pan uda, z kim si�
spotka i kiedy? Z Aleksandrem? Cezarem? Napoleonem! Hitlerem?!
- Nie, nie!
Ch�opiec rozszerzy� sw� list�.
- Lincolnem...
- To ju� bardziej prawdopodobne.
- Genera�em Grantem! Rooseveltem! Benjaminem Franklinem!
- Franklinem, tak!
- Czy� nie szcz�ciarz z pana?
- Szcz�ciarz? - Harrison Cooper, oszo�omiony, odkry�, �e potakuje. -
Tak, na Boga... i nagle.
Nagle ju� wiedzia�, dlaczego o �wicie p�aka�.
Potrz�sn�� d�oni� ch�opaka.
- Wielkie dzi�ki. Jeste� katalizatorem...
- Kata...?
- Moim testem Rorschacha. Sprawi�e�, �e sporz�dzi�em w�asn� list�, a
teraz, szybko, nie obra� si�, ale - uciekaj!
Drzwi zatrzasn�y si�. Cooper pobieg� do telefonu w bibliotece,
wystuka� numer i czeka�, prze�lizguj�c si� wzrokiem po tysi�cach ksi��ek
na p�kach.
- Tak, tak - mrucza�, muskaj�c spojrzeniem wspania�e, wyz�ocone
s�o�cem tytu�y. - Niekt�rzy z was. Dwaj, trzej, mo�e czterej. Halo? Sam?
Samuel? Czy mo�esz zjawi� si� tu w ci�gu pi�ciu minut albo jeszcze lepiej
trzech? Nag�y wypadek. Przychod�!
Gwa�townie cisn�� s�uchawk� i odwr�ci� si�, wyci�gaj�c r�k�.
- Szekspir - szepn��. - Willy, Williamie, czy b�dziesz to ty?
Drzwi laboratorium otwar�y si�. Sam/Samuel wsun�� do �rodka g�ow� i
zamar�.
Bowiem tam, szedz�cy w centrum swej wielkiej, Mobiusowskiej �semki,
odziany w sk�rzan� kurtk� i wysokie, b�yszcz�ce buty, zaopatrzony w
kanapki na drog�, tkwi� Harrison Cooper. Jego ramiona poruszy�y si�,
�okcie stercza�y po bokach, palce unosi�y czujnie nad klawiatur�
komputera.
- Gdzie twoja czapka-pilotka i gogle? - spyta� Samuel.
Harrison Cooper wygrzeba� je z kieszeni i za�o�y�, u�miechaj�c si�
krzywo.
- Podnie�cie Titanica, a potem go zatopcie! - Samuel podszed� do
cudownej maszyny i spojrza� wprost na jej niesamowitego pasa�era. - I co,
Cooper, co zamierzasz? - zawo�a�.
- Dzi� rano obudzi�em si� we �zach.
- Jasne. Wczoraj wiecz�r przeczyta�em ci na g�os ksi��k� telefoniczn�.
To na pewno dlatego.
- Nie. Czyta�e� mi to!
Cooper poda� mu ksi��ki.
- Oczywi�cie! K�apali�my do trzeciej, pij�c za zdrowie literatury
angielskiej!
- I uzyska�em odpowied� - �zy!
- Na co?
- Na to, co stracili. Na fakt, �e umarli nieznani, niedostrze�eni. Na
ponur� prawd�, �e doceniono ich i pokochano dopiero w latach dwudziestych!
- Przesta� gada� i przejd� do rzeczy - rzuci� Samuel. - Wezwa�e� mnie,
aby wyg�asza� kazania, czy mo�e chcesz prosi� o rad�?
Harrison Cooper wyskoczy� z machiny i pchn�� przyjaciela w stron�
biblioteki.
- Musisz sporz�dzi� dla mnie map� wyprawy!
- Wyprawy?
- Wyruszam w podr�, w drog�, Szlakiem Wielkiej Literatury. Jako
jednoosobowa Armia Zbawienia!
- Chcesz ratowa� �ycia?
- Nie, dusze. Co komu po �yciu, je�li dusza jest martwa? Siadaj!
Przypomnij mi wszystkich pisarzy, kt�rymi zachwycali�my si� w nocy,
przywodz�c mnie do porannych �ez. Masz tu brandy. Pij. Pami�tasz?
- Pami�tam!
- Wymie� ich zatem. Pierwszy - melancholik z Nowej Anglii. Smutny
pustelnik, kt�ry wyrzek� si� �wiata. Powinien by� uton�� w morzu,
zagubiona, sze��dziesi�cioletnia dusza! A teraz, o jakich innych smutnych
geniuszach rozmawiali�my?
- Bo�e! - wykrzykn�� Samuel. - Zamierzasz ich odwiedzi�? Och,
Harrisonie, Harry, uwielbiam ci�!
- Zamknij si�! Pami�tasz, jak nale�y pisa� dowcipy? Najpierw si�
�miejesz, a potem cofasz my�l�. P�aczmy zatem i cofnijmy si� kanalikami
�zowymi a� do �r�d�a. P�aczmy nad Wielorybem, by odnale�� p�otki!
- Zdaje si�, �e wczoraj cytowa�em...
- Tak?
- A potem rozmawiali�my...
- M�w dalej...
- C�.
Samuel prze�kn�� brandy. Ogie� oparzy� mu oczy.
- Zapisz to!
Zanotowali i rzucili si� biegiem.
- Co zrobisz, kiedy ju� tam dotrzesz, doktorze-bibliotekarzu?
Harrison Cooper, siedz�cy z powrotem w cieniu g�ruj�cej nad nim wst�gi
Mobiusa, roze�mia� si� i pokiwa� g�ow�.
- Tak! Harrison Cooper, dr n. m. - doktor nauk mi�dzyliterackich.
Uzdrowiciel pi�knych, starych, wyg�odnia�ych lw�w, rozpaczliwie
spragnionych czu�ej mi�o�ci, cho�by niewielkiego aplauzu, s�odkiego wina
s��w, przepe�niaj�cego moje serce, moje usta. Powiedz "aaa". Na mnie ju�
czas. Do zobaczenia!
- Niech ci� B�g b�ogos�awi!
Cooper nacisn�� d�wigni�, przekr�ci� ga�k� i w wirze metalu, w b�ysku
motylej wst�gi, machina po prostu znikn�a.
W chwil� p�niej Machina Mobiusowa skr�ci�a swe atomy - i powr�ci�a.
- Voila! - krzykn�� Harrison Cooper. Policzki mia� zar�owione, jego
oczy b�yszcza�y. - Gotowe!
- Tak szybko? - zdumia� si� jego przyjaciel Samuel.
- Minuta tutaj oznacza godziny w drodze.
- Uda�o ci si�?
- Sp�jrz! Oto dow�d.
Z jego podbr�dka kapa�y �zy.
- Co si� zdarzy�o? M�w!
�yroskop zawirowa�, �wi�teczna wst�ga zakr�ci�a si� wok� siebie, bez
ko�ca. W powietrzu pojawi�a si� widmowa zas�ona, kt�ra po sekundzie
rozp�yn�a si� bez �ladu.
Ksi��ki przyby�y pierwsze zupe�nie jakby wypad�y z ta�moci�gu, niemal
wyprzedzaj�c kroki. W �lad za nimi zjawi�y si� na wp� widoczne stopy,
spowite w mg�� nogi i cia�o i wreszcie g�owa m�czyzny, kt�ry - podczas
gdy wst�ga z powrotem kre�li�a spiral� w nico�� - przycupn�� nad ksi��kami
jak go�� grzej�cy si� przy kominku.
Dotkn�� palcami tom�w, ws�uchany w mroczny korytarz, nios�ce z do�u
st�umione g�osy biesiadnik�w. Tu� przy jego �okciu zia� otw�r drzwi, z
kt�rego nap�ywa�a falami delikatna wo� choroby, pojawiaj�ca si� i
znikaj�ca wraz ze s�abym oddechem tkwi�cego w �rodku pacjenta. Z
rozci�gaj�cego si� na parterze �wiata wieczoru i dobrego zdrowia dobiega�y
brz�ki talerzy i sztu�c�w. Korytarz i pok�j chorego by�y na razie puste.
Za chwil� kto� mo�e wspi�� si� po schodach, nios�c tac� dla p�sennego
cz�owieka.
Harrison Cooper podni�s� si� cicho, sprawdzi� schody i d�wigaj�c
s�odkie nar�cze ksi��ek wkroczy� do sypialni. Po obu stronach �o�a p�on�y
�wiece, po�rodku za� le�a� na wznak umieraj�cy m�czyzna. Jego d�onie
spoczywa�y nieruchomo, g�owa ca�ym ci�arem wspiera�a si� o poduszk�, oczy
zaciska�y si� mocno, usta wykrzywia� grymas - jakby chory wzywa�y sufit
czy mo�e sam� �mier�, aby opad�a na niego i doko�czy�a dzie�a.
Powieki starca zatrzepota�y, wyschni�te usta rozsun�y si�, z nozdrzy
ze �wistem ulecia�o powietrze.
- Kto to? - szepn��. - Kt�ra godzina?
- "Gdy tylko stwierdz�, �e usta wykrzywiaj� mi si� ponuro, gdy tylko
do duszy mej zawita wilgotny, d�d�ysty listopad, wtedy uznaj�, �e ju�
wielki czas uda� si� na morze jak najrychlej - odpar� cicho stoj�cy u st�p
�o�a podr�ny.
- Co, co takiego? - wyszepta� stary cz�owiek.
- "Taki mam w�a�nie spos�b odp�dzania splinu i regulowania krwiobiegu"
- zacytowa� go��, kt�ry tymczasem zd��y� ju� wsun�� po ksi��ce pod d�onie
umieraj�cego. Dr��ce palce m�czyzny drapa�y ok�adki, po czym cofn�y si�,
by ponownie dotkn�� sztywnych opraw, niczym d�onie czytaj�ce alfabet
Braille'a.
Jedn� po drugiej w�drowiec unosi� ksi��ki, demonstruj�c ok�adki,
pokazuj�c kolejne strony tytu�owe. Na ka�dej z nich data wydania powie�ci
unosi�a si� na falach, by spocz�� gdzie� na brzegach nieznanej
przysz�o�ci.
Oczy chorego bada�y ok�adki, tytu�y, daty, a� wreszcie skupi�y si� na
jasnej twarzy go�cia. Starzec westchn��, zdumiony.
- M�j Bo�e, wygl�dasz na podr�nika. Sk�d przybywasz?
- Czy wida� po mnie lata? - Harrison Cooper pochyli� si� naprz�d. -
Przynosz� ci zatem Zwiastowanie.
- Takie rzeczy przytrafiaj� si� jedynie dziewicom. Lecz pod tym stosem
nie czytanych ksi��ek nie pogrzebano dziewicy.
- Przybywam, aby ci� uwolni�. Przynosz� wie�ci z daleka.
Oczy starca pow�drowa�y ku tomom, z�o�onym pod jego dr��cymi d�o�mi.
- Moje? - wyszepta�.
W�drowiec z powag� skin�� g�ow�, kiedy jednak na policzki chorego
wyp�yn�� lekki rumieniec, a oczy i usta nabra�y radosnego wyrazu,
u�miechn�� si�.
- A zatem jest nadzieja?
- Tak!
- Wierz� ci - starzec odetchn��, po czym zapyta�: - Dlaczego?
- Poniewa� - odpar� nieznajomy, stoj�cy u st�p �o�a - ci� kocham.
- Ja pana nie znam!
- Ale ja ciebie znam - od dziobu po ruf�, od burty do burty, od czubka
masztu po reling, ka�dy dzie� twego d�ugiego �ycia, a� do dzisiaj.
- O, s�odkie d�wi�ki! - wykrzykn�� starzec. - Ka�de wypowiadane przez
ciebie s�owo, ka�dy b�ysk twoich oczu jest prawdziwy niczym podstawy
�wiata. Jak to mo�liwe? - Na jego powiekach zal�ni�y �zy. - Dlaczego?
- Bowiem ja jestem prawd� - powiedzia� w�drowiec. - Przeby�em d�ug�
drog�, �eby ci� odnale�� i rzec: nie zgin��e�. Twoja wielka Bestia jedynie
na kr�tko zaton�a. W latach, kt�re nadejd�, zagubionych w przysz�o�ci,
wielkich i wspania�ych, pro�ci ludzie zbior� si� przy twoim grobie i
zakrzykn�: "Wznosi si�, opada, wznosi si�, opada, wznosi si�!", i bia�y
ogrom pop�ynie ku powierzchni, z�owieszczy olbrzym, ta�cz�cy po�r�d fal i
ogni �wi�tego Elma, a ty wraz z nim, obaj nieod��cznie zwi�zani, i nie da
si� orzec, gdzie on si� ko�czy, a ty zaczynasz, czy te� gdzie ty stajesz,
a on rusza dooko�a �wiata, poci�gaj�c za sob� i tob� flot� bibliotek,
przez niesko�czone wody, z za�og� m�odszych bibliotekarzy i czytelnik�w,
t�ocz�cych si� na pok�adzie, aby sporz�dzi� map� waszych wypraw, czujnie
nas�uchuj�cych waszych zagubionych w dali krzyk�w o trzeciej godzinie
poranka.
- Na rany Chrystusa! - j�kn�� m�czyzna, spowity w ca�un po�cieli. -
Do rzeczy, cz�owieku, do rzeczy! Czy m�wisz prawd�?
- Masz na to moj� r�k�. Zaklinam si� na m� dusz� i krew serdeczn�. -
Go�� podszed�, wcielaj�c s�owa w czyn, i ich r�ce u�cisn�y si�, tworz�c
jedno��. - Zabierz ze sob� do grobu te dary. W swych ostatnich godzinach
licz kartki niczym paciorki r�a�ca. Nie m�w nikomu, sk�d si� wzi�y.
Szydercy wytr�ciliby ci z r�k owe rytualne paciorki. Odmawiaj zatem sw�j
r�aniec w mroku przed �witem, a brzmi on: b�dziesz �y� wiecznie. Jeste�
nie�miertelny.
- Do�� ju�, prosz�! Milcz!
- Nie mog�. Wys�uchaj mnie. Gdziekolwiek przeszed�e�, zap�onie cudowny
ognisty szlak: w Zatoce Bengalskiej, na Oceanie Indyjskim, Przyl�dku
Dobrej Nadziei, wok� Hornu, a� po kraw�d� piekie�, tak daleko, jak si�ga
ludzkie oko.
Jeszcze mocniej �cisn�� d�o� starca.
- Przysi�gam. W latach, kt�re nadejd�, miliony milion�w zgromadz� si�
u twego grobu, aby �yczy� ci spokojnego snu i ogrza� ko�ci. S�yszysz?
- Wielki Bo�e, w�a�ciwy z ciebie kap�an do oddania mi ostatniej
pos�ugi. A czy spodoba mi si� w�asny pogrzeb? Owszem.
Jego uwolnione r�ce powr�ci�y do le��cych u bok�w ksi��ek, podczas gdy
�arliwy go�� unosi� kolejne tomy i intonowa� daty:
- 1922... 1930... 1935... 1940... 1955... 1970. Czy mo�esz odczyta� i
poj��, co to oznacza?
Podsun�� ostatni� ksi��k� tu� przed twarz starca. P�on�ce oczy
poruszy�y si�. Wargi drgn�y.
- 1990?
- Tak. Sto lat od dzisiaj.
- Dobry Bo�e!
- Musz� ju� i��, ale najpierw chc� us�ysze�. Rozdzia� pierwszy. M�w.
Wzrok starca umkn�� w bok, jego oczy zapiek�y nagle. Obliza� wargi,
szukaj�c w�a�ciwych s��w, a� wreszcie wyszepta�, p�acz�c:
- Imi� moje: Izmael.
Pada� �nieg i zn�w �nieg, i jeszcze wi�cej �niegu. W zawierusze bieli
b�ysn�a srebrna wst�ga, aby z dono�nym szeptem wypu�ci� z siebie w ob�oku
Czasu w�drownego bibliotekarza i jego w�r ksi��ek. Zupe�nie jak n�
przecinaj�cy opr�szony �niegiem chleb, wst�ga, unosz�c materializuj�cego
si� w�drowca, przenikn�a wraz z nim przez mur szpitala, do pokoju bia�ego
niczym grudzie�. Tam, opuszczony, le�a� m�czyzna, blady niczym �nieg i
wiatr. Jeszcze m�ody, spa�, z w�sami przylepionymi gor�czk� do ust. Zdawa�
si� nie dostrzega� pos�a�ca, kt�ry nawiedzi� przestrze� obok jego ��ka,
ani nie interesowa� si� jego obecno�ci�. Jego oczy pozosta�y zamkni�te,
wargi nie rozchyli�y si�, aby wpu�ci� wi�kszy haust powietrza. Le��ce po
bokach r�ce nie otwar�y si� na przyj�cie dar�w. Wygl�da� jak kto� ju�
z�o�ony do grobu i dopiero d�wi�k g�osu go�cia sprawi�, �e jego oczy
zadr�a�y pod spuszczonymi powiekami.
- Czy jeste� zapomniany? - spyta� g�os.
- Nigdy nie narodzony - odpar� blady m�czyzna.
- Nikt ci� nie pami�ta?
- Tylko. Tylko we Francji.
- Niczego nie napisa�e�?
- Nic godnego uwagi.
- Poczuj wag� tego, co k�ad� na twoim ��ku. Nie, nie patrz. Czuj.
- Ci��� niczym nagrobki.
- S� na nich napisy, ale to nie nagrobki. To nie marmur, tylko papier.
Daty, owszem, ale daty jutra, pojutrza, i nast�pnych dziesi�ciu tysi�cy
dni. A obok ka�dej twoje nazwisko.
- To niemo�liwe.
- Ju� si� sta�o. Pozw�l, �e odczytam niekt�re. S�uchaj! Maska?
- �mierci szkar�atnej.
- Upadek...?
- Domu Usher�w!
- Studnia?
- Wahad�o!
- Serce?
- Oskar�ycielem! Moje serce! Serce!
- Powt�rz: Na mi�o�� bosk�, Montresorze.
- To g�upota.
- Powt�rz: Montresorze, na mi�o�� bosk�.
- Na mi�o�� bosk�, Montresorze!
- Czy widzisz ten napis?
- Widz�!
- Przeczytaj dat�.
- 1994. Nie ma takiego roku.
- Jeszcze raz, i nazw� wina.
- 1994. Amontillado. I moje nazwisko.
- Tak! A teraz potrz��nij g�ow�. Niechaj zad�wi�cz� dzwoneczki b�azna.
Oto zaprawa do ostatniej ceg�y. Szybko! Jestem tu, aby pogrzeba� ci�
�ywcem pod ksi��kami. Kiedy przyb�dzie �mier�, jak j� powitasz? Okrzykiem
i...?
- Requiescat in pace?
- Jeszce raz.
- Requiescat in pace!
Rykn�� Wicher Czasu i pok�j opustosza�. Zwabione �miechem piel�gniarki
wbieg�y do �rodka, pr�buj�c pochwyci� ksi��ki, kt�re przygniata�y go
radosnym ci�arem.
- Co on m�wi? - zawo�a�a jedna z nich.
W Pary�u, godzin�, dzie�, rok, minut� p�niej, na iglicy ko�cio�a
zab�ys�y ognie �wi�tego Elma. B��kitny blask rozja�ni� mroczn� alejk�, na
rogu zabrzmia� mi�kki tupot n�g, wiatr zawirowa� nagle niczym niewidzialna
karuzela i wreszcie czyje� kroki zad�wi�cza�y na stopniu prowadz�cym do
drzwi. Za owymi drzwiami le�a�a sypialnia, kt�rej okno otwiera�o si� na
dalekie, wype�nione muzyk� i lud�mi kafejki. W ��ku obok okna le�a�
wysoki m�czyzna, jego blada twarz trwa�a nieruchomo a� do chwili, gdy
us�ysza� w swym pokoju obcy oddech.
Nagle dojrza� przed sob� mroczn� posta�. Przybysz pochyli� si� i
padaj�ce zza okna �wiat�o ukaza�o jego twarz i usta, kt�re odetchn�y i
przem�wi�y, wypowiadaj�c jedno, jedyne s�owo:
- Oscar?
Prze�o�y�a Paulina Braiter
powr�t