10666

Szczegóły
Tytuł 10666
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10666 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10666 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10666 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Veijo Meri Korzenie na wietrze PRZEŁOŻYŁA MARIA OLSZAŃSKA WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE 1968 Tytuł oryginału fińskiego IRRALLISET Przekład z języka szwedzkiego Opracowała graficznie EWA FRYSZTAK ANNA I WASYL 1. Wasyl był wesołym chłopakiem średniego wzrostu. Czapka tkwiła mu zawsze ukośnie na czubku głowy. Twarz miał okrągłą, rysy niewyraźne; jeśli się fotografował, zdjęcie rzadko się udawało. Wąsy miał jaśniuteńkie. Łatwo się opalał i latem jego wąsy tak dziwnie wyglądały, że kapitan kazał mu je zgolić. Wasyl śmiał się niemal bez przerwy, nawet jeśli był sam, chyba że coś robił. Bo jeżeli był sam, a nie miał nic do roboty, śmiał się sam do siebie. Wyraz twarzy zmieniał mu się przy tym przez cały czas, można więc było na niej, niby na zmniejszonej przez odległość scenie, zobaczyć poruszenia jego umysłu. Wyglądał na tak szczerze rozbawionego, gdy się śmiał, że można przyjąć, iż rechotał z siebie samego, przypuszczalnie z własnych kompromitacji, któż inny bowiem mógłby się tak bardzo kompromitować, by mogło to zabawiać Wasyla w samotności. Natrafiwszy w swych wspomnieniach na jakiś szczególnie zabawny szczegół, zaczynał pomrukiwać jak kot, pomruk przechodził w grzmiącą salwę śmiechu, po czym następowała mała przerwa. Powtarzał sobie przez ten czas całą historię w pamięci i zarżawszy znowu szczerze, pohamowywał się i prychał kilka razy zduszonym głosem. Rozglądał się na wszystkie strony, by upewnić się, że nikt go nie widział i nie słyszał. Przez małą chwilę był poważny, wkrótce jednak raz jeszcze prychał z tego samego powodu. Anna przez okno kuchni obserwowała manifestacje radości Wasyla. Z początku myślała, że Wasyl zabawia się z kimś, kogo ona nie widzi. Wyszła do sieni, wyjrzała: nie było nikogo. Wtedy pomyślała, że przed nią się popisuje. Dzieci też tak robią, stają przed oknem, wykrzywiają się i demonstrują różne sztuki. Anna otworzyła kuchenne okno, aż szyby zabrzęczały. — Co tak stoisz i wygłupiasz się? — Kot jest na dachu — odpowiedział Wasyl patrząc w górę. Zły był na siebie. Anna wyszła na dwór. Dziwne, nigdy nie mogła zapamiętać, jak daleko trzeba odejść, żeby zobaczyć szczyt dachu. Poszła aż pod ścianę drewutni. — Gdzie on się podział? — dziwił się Wasyl. Drapiąc się pod pachą kierował się w stronę własnej sieni, zerkał przy tym na Annę bokiem, jak gdyby chciał umknąć możliwie niewidocznie. — Nigdy tam żadnego kota nie było — powiedziała Anna. — Łżesz. Wasyl roześmiał się, już w swojej sieni. — Dorosły chłop i całkiem głupi! — krzyknęła Anna, stojąc na podwórku, tak głośno, że Wasyl usłyszał. Znowu zaczął się śmiać. — Wyjdź tylko, to ja ci pokażę kota. Wleź na dach, ale nie zejdziesz, zabiorę drabinę. Na pewno innym głosem wtedy zaśpiewasz. Do wieczora tam będziesz biegał w kółko i miauczał. Wasyl śmiał się, z jego sieni słychać było stłumiony chichot. — Śmiej się, głupku. Jak by był powód. Przestań, albo powiem profesorowi, że się ze mną drażnisz, stoisz za oknem, wykrzywiasz się, miny stroisz jak wariat, że mnie przedrzeźniasz! Gdy śmiech nie ustawał, Anna energicznym krokiem ruszyła w kierunku Wasyla. Weszła, zadarła głowę i spojrzała surowo. Tak jak to widziała u ciotki, starej już kobiety. Anna nie miała jeszcze dwudziestu lat. Od tego wydarzenia Wasyl często wałęsał się pod jej oknem. Stawał, błaznował jak zwykle, pukał w szybę, przyciskał do niej twarz, że nos rozpłaszczał mu się na szkle. Wyglądał przerażająco. Anna, która zawsze miała ręce pełne roboty, rzucała w niego, czym popadło: chlebem, kartoflami, chochlą, nożem czy widelcem. Wasyl zręcznie chwytał przedmioty, którymi w niego ciskała, i gładził je miłośnie. — Patrzcie no, dobry nóż znalazłem. Anna rzucała w niego następnym. — Jeszcze jeden nóż. Szkoda, że nie ma widelca. Czasem Annę ogarniała taka wściekłość, że wyskakiwała z polanem czy z pogrzebaczem w ręce i zaczynała tłuc Wasyla. Śmiał się tak, że nie był w stanie bronić się. Zobaczywszy, że nic z nim nie wskóra, Anna wybuchała płaczem. Odrzucała swą broń i wyjąc wpadała do mieszkania. Wasyl szedł za nią, żeby ją pocieszyć, zerkał w drzwi i wtykał złapane noże. — Nie płakać, oczy będą czerwone. — Wynoś się w tej chwili, już, albo cię uśmiercę! — krzyczała Anna zrywając się ze zbielałą twarzą. — Powiem kapitanowi, że nic nie robisz. Powaga była dla Wasyla czymś niemożliwym. Poszedł jednak sobie, gdy zobaczył, że Anna jest zła na serio. Noże położył w sieni na ławce. Gdy Wasyl już odszedł, Anna westchnęła ciężko. Była rozgoryczona i zasmucona. Zaciętość przetrwała w niej wiele dni. Unikała Wasyla. Gdy próbował się zbliżyć, ruszała tylko ramionami i wymijała go. Wasyl wyczuł jednak, kiedy gniew Anny zaczął się uciszać i w odpowiedniej chwili zjawił się w jej kuchni, jak gdyby nigdy nic, jak by nie było kłótni i rękoczynów. Przyszedł po prostu ze szklaneczką w ręce pożyczyć mąki czy cukru. I Anna przyjęła go uprzejmie, chciała przebaczyć, pogodzić się. Wasyl czuł się teraz w kuchni Anny jak w swojej własnej. Gdy miała obierać ziemniaki, brał nóż, siadał na taborecie, obracał ziemniak w stulonej dłoni i w mgnieniu oka równiutko i czysto obrany wrzucał do szaflika. Anna nie umiała tak zręcznie obierać, zawsze zostawały jej czarne oczka. Ale Wasyl, zanim kapitan wziął go do siebie na ordynansa, przez cały rok sam jeden obierał kartofle w stołówce oficerskiej. Tam posiadł swą jedyną umiejętność zawodową. Anna była bardzo zadowolona z takiej pomocy, a jednocześnie rozbawiona, że chłopak może być taki zręczny w babskiej robocie. Wargi same się jej układały do uśmiechu, który starała się ukryć, tak jak Wasyl kartofel. Skończywszy pracę, Wasyl wstawał i oddalał się z godnością, bez słowa, prawie niepostrzeżenie. Zaczęli chodzić razem po mieście wieczorami. Zwykle Wasyl zjawiał się na drodze Anny spory kawałek od domu, choć czasem wyrastał już zza najbliższego rogu. Zdumiewało ją, że tak zawsze się na niego można natknąć. — Skąd idziesz? — pytała za każdym razem. — Kapitan mnie posłał coś załatwić — odpowiadał Wasyl. W swojej kuchni słyszał wszystko, co się działo w kuchni Anny. Gdy pytała profesora, czy może wyjść, czekał tylko, kiedy ustanie szczęk garnków i zupełnie ucichnie, wtedy wyskakiwał przez okno. Anna nie mogła go zobaczyć zza ganku. Wychodził przez boczną furtkę i chował się za węgłem domu. Gdy Anna wyszła przez frontowe drzwi i skręciła w ulicę, biegł szybko i wyminąwszy kilka domów wyłaniał się z przeciwnej strony. Podczas spaceru język Wasyla był w nieustannym ruchu. Anna jednak po powrocie do domu nigdy nie pamiętała, o czym chłopak mówił. Potok wymowy Wasyla był tak wartki, że często sam w nim tonął. Jeśli zdarzyło mu się na moment zamilknąć, instynktownie sprawdzał, czy mundur i pas w porządku, czy ma czapkę na głowie, a epolety na ramionach. Dwa razy zdarzyło się im spotkać profesora. Anna spuściła głowę i udawała, że go nie widzi, ale Wasyl zasalutował. Anna uważała, że nie potrzebuje kłaniać się profesorowi na mieście, wydawało jej się to śmieszne, mieszkali przecież pod jednym dachem. Profesor chodził zawsze wyprostowany, sztywny, nigdy nie było wiadomo, czy poznaje, kogo mija. Dopiero gdy przeszedł z dziesięć metrów, uchylał kapelusza, ale tak nieznacznie, że nawet mucha by się nie wśliznęła przez tę szparkę. Ruszał się i robił wszystko bardzo powoli, zawsze o kilka sekund za późno. Owo uchylanie kapelusza opóźniało się z roku na rok coraz bardziej, tak że obecnie był to właściwie za wczesny ukłon wobec następnego znajomego. Profesor uchylał kapelusza także przed swymi uczniami, może dlatego robił to tak niechętnie. I za pierwszym, i za drugim razem Anna przestraszyła się. Wyczekiwała potem niespokojnie, co profesor powie na to, że widział ją w mieście. Wydawało jej się, że nawet z zezwoleniem profesora nie powinna wstępować na drogę grzechu, jaką były ulice miasta. Ciotki Anny zawsze bardzo nieprzychylnie wyrażały się o ludziach włóczących się bez celu, leniach i trutniach. Dwa tygodnie minęły, zanim znowu odważyła się poprosić profesora o wychodne. Profesor widział ją jednak i zauważył, że była z Wasylem. W kilka dni później powiedział: — Jak Anna spotka tego ordynansa, proszę mu powiedzieć, żeby sprzątnął w komórkach. Bo aż tu cuchnie. Wasyl starym rosyjskim zwyczajem wyrzucał resztki jedzenia do komórki, gdzie pokrywały podłogę półmetrową warstwą. Gdy spacerowali razem, Annie przypomniało się nagle, co powiedział profesor. Roześmiała się. — Z czego się śmiejesz? — Z niczego. Tak tylko sobie pomyślałam. — Opowiedz. — Nic tu nie ma do opowiadania. — Zawsze można opowiedzieć. — Profesor powiedział, że musisz sprzątnąć w spiżarkach. Tyle tam brudu i odpadków, że czuć aż u nas. Wasyl momentalnie spoważniał jak karawaniarz i zagapił się wprost przed siebie, a że nic lepszego nie potrafił wymyślić, jął obrzucać Annę serdecznym spojrzeniem. To ją zirytowało. — Jak nie sprzątniesz, profesor powie twojemu kapitanowi, a wtedy zobaczysz. — Przecież ja wszystko powynoszę — obiecał Wasyl. — Anna była pewna, że tylko tak gada, ale już następnego dnia Wasyl przyszedł powiedzieć, że sprzątnął śmieci. Przyszedł z talerzem, który właśnie wycierał, i opowiadając, nie przerywał tego zajęcia. Biegał długim, posuwistym krokiem i pokazywał Annie, jak wynosił resztki jedzenia i odpadki. Obierzyny z kartofli rozsypywały się na wszystkie strony — o tak, skorupy, talerza — tak, sprężyny ze starej kanapy — tak, a resztę wyrzucił na kupę śmieci. — O tak! — i Wasyl cisnął w kąt talerz i ścierkę. Przestraszony, stanął jak skamieniały. Talerz był cieniutki, z pięknie powyginanym kantem, (malowany na niebiesko. Anna go podniosła, był cały. Podała go Wasylowi, również ścierkę, brudną jak szmata do podłogi. — Nie wyciera się naczyń taką brudną ścierką. — Jedzenie to nie brud. — Nie chce mi się z tobą kłócić. — Możesz się kłócić. — Nie chce mi się. — Ja się wcale nie kłócę. Taka filiżanka — Wasyl wyrysował palcem w powietrzu — wcale nie była zbita, wziąłem do herbaty. A wszystkie inne wyrzuciłem, o tak! — Wasyl znowu cisnął talerz, który trafił tym razem w ścianę, odbił się i uderzywszy o podłogę, rozpadł się w kawałki, a skorupy rozprysnęły się po całym pokoju. Wasyl, który zrobił to rozmyślnie, zaufawszy wytrzymałości talerza, przez chwilę własnym oczom nie wierzył. — No, toś i to zbił. — On się nie zbił. Tylko dno wypadło, ja je wprawię — powiedział Wasyl i pozbierał skorupy. Milczący, osłupiały wrócił do swej kuchni. Anna czuła osobliwe zadowolenie. Kilka skorup zostało na podłodze. Podniosła jedną. Był na niej obrazek, młoda kobieta w płaskim kapeluszu z szerokim rondem. Tak piękna, że Anna długą chwilę stała w cichym zachwycie. Potem włożyła skorupę do kieszeni fartucha. Po kilku minutach Wasyl znowu ukazał się w drzwiach. — Talerz do niczego, wyrzuciłem go. Anna zauważyła, że Wasyl słucha jej teraz pokornie. Już się z nią nie sprzeczał. W ciągu kilku tygodni zmienił się, zrobił uprzejmy. Zaczęła dawać mu od czasu do czasu jakieś polecenie, najczęściej, żeby jej drew naniósł. Jeżeli Wasyl był na podwórzu, gdy trzepała dywany, prosiła go zawsze, żeby jej pomógł. Wasyl brał się do tego tak ostro, że dywan wylatywał Annie z ręki i spadał na niego. — Podrzesz dywany. Nie tak mocno, paznokieć sobie złamałam — skarżyła się Anna. — Postaram się nie tak mocno — obiecywał Wasyl. Anna podnosiła dywan z trawy. Przy pierwszym uderzeniu Wasyl znowu go jej wyrwał. Nie mógł się nauczyć ostrożności. — Nie chcę z tobą trzepać dywanów. Porozrywasz je na kawałki. — Dywan nie dywan, będziesz mieć dwa — śmiał się Wasyl. Szedł sobie i nie wracał, nie proponował pomocy. Nie lubił trzepać dywanów. Annę to irytowało. Pewna była, że Wasyl rozmyślnie robił jej na przekór albo też chciał się popisać swoją siłą. — A tam — mówiła sobie. Dość często byli razem, bo Wasyl czasu miał pod dostatkiem. Kapitan był nieżonaty i ciągle gdzieś chodził. Rzadko spotykało się go dwa razy w tym samym domu. Profesor, zatwardziały stary kawaler, wieczorami siedział w swoim pokoju. Dzień spędzał w szkole, nigdy nie przychodził do domu na śniadanie w czasie dużej przerwy. Jedzenie mało go obchodziło, miał słaby żołądek. Był nauczycielem biologii i latem włóczył się, przestając z naturą. Kapitan miewał od czasu do czasu wizyty samotnych pań. Dla Wasyla był to czas próby. Stawał się wtedy kelnerem, podręcznym krawcem i lokajem w jednej osobie. Po odjeździe pani, a także w jej obecności, jeżeli zostawała na dłużej, kapitan bił Wasyla twierdząc, że do niczego się nie nadaje, jest nieuprzejmy, a przede wszystkim nieuczciwy i niepoprawny: wypija wina i likiery i wyjada ciasto. Wasyl wrzeszczał na całe gardło, co dawało kapitanowi powód do dalszego bicia. Po każdym laniu Wasyl zachowywał się przez kilka dni po żołniersku. Był małomówny i zdecydowany, wstydził się swoich wrzasków i unikał Anny. Gdy się spotkali, oznajmiał jej nowinę: — Będzie wojna. Pojadę na wojnę. Zabiją mnie tam i w ziemi pochowają. — A cóż to znowu za wojna? — Skąd można wiedzieć. — Profesor mówi, że nigdy już więcej wojny nie będzie. Ludzie zmądrzeli. Wasyl roześmiał się, jak poborca podatkowy stający przed sądem za oszustwo. — Wojna będzie. Pozabijamy wszystkich, nikogo nie zostawimy. — I to ty tak będziesz wszystkich zabijał? — Ja i kapitan, i cały pułk. Wszyscy razem. W początku lipca pułk miał miesięczne manewry w Rosji. Wasyl musiał jechać z kompanią. Przyszedł, potrząsnął rękę Anny na pożegnanie. — Do zobaczenia, jadę już — powiedział ze łzami w oczach. — Zgolą mi włosy i wszystko. — Uniósł czapkę odsłaniając długą, jasną grzywę. Annie oczy zwilgotniały. Okropna była myśl, że zgolą Wasylowi głowę. — Dlaczego oni cię ogolą? — Co tam, to nie boli. Nowe włosy mi wyrosną. Czarne, takie włosy — Wasyl wykonał falisty ruch ręką. — Nie poznasz mnie, jak wrócę. Urosnę, będę taki wysoki — podniósł rękę w górę jak tylko mógł. — Nie urośniesz już więcej. — No to nie urosnę. Mam dobrą strzelbę, nowiutką strzelbę, nikt z niej jeszcze nie strzelał. Strzelam: pif, paf! Koniec. — Wasyl złapał się za pierś i zachwiał. — Dlaczego mnie straszysz — powiedziała Anna z wyrzutem. — A gdyby jakaś kula naprawdę w ciebie trafiła tak okropnie, jak opowiadasz? Wasyl spoważniał, poszedł sobie. Anna chyłkiem poszła do bramy. Chciała na niego popatrzyć. Wasyl maszerował dziarskim krokiem. Przyjemnie było na niego spoglądać. Na rogu ulicy odwrócił się i pomachał ręką. Anna zmieszała się. Cofnęła się w głąb bramy, coś w niej zadrgało, czuła się zdemaskowana. Trzeciego dnia wieczorem Anna rozpłakała się w łóżku, chowając głowę pod kołdrę, żeby nie było słychać. Tęskniła do Wasyla. Gdy już raz zaczęła, popłakiwała co wieczór. Rankiem budziła się o zwykłej porze. Gdy ktoś chodził po podwórku albo hałasował za ścianą od ulicy, ogarniał ją strach, że to Wasyl, że wcale nie pojechał na manewry, samowolnie został w domu. Potem przypominało jej się, że Wasyl jednak odjechał, i ogarniał ją okropny smutek. Zrobiła kreskę w kalendarzu przy tym dniu, w którym miał wrócić. Dwudziestego trzeciego. W czwartek. Czwartek był najmniej znaczącym dniem tygodnia, nie mogła sobie przypomnieć ani jednego ważnego czwartku w swym życiu. Toteż wydawał się jej bardzo odpowiedni na dzień powrotu. Gdy już tylko tydzień został do powrotu Wasyla, myślała po prostu: wraca w czwartek. Teraz już nie mogło być żadnego nieporozumienia, żadnej pomyłki, że to w inny czwartek. Bo przez cały czas czekania wydawało jej się, że czwartki różnią się czymś od pozostałych dni tygodnia: zwidywało jej się, że Wasyl potajemnie chodzi po podwórzu, zwłaszcza w nocy, i że Rosja jest znacznie bliżej niż przedtem. Anna zaczęła się niecierpliwić, nawet profesorowi okazywała swe zdenerwowanie i nie przerywała zajęć, gdy do niej mówił. Nieostrożnie obchodziła się z porcelaną i rozbijała ją o kant stołu, budząc się z marzeń z talerzem w zwieszonej ręce. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wrzucała resztki jedzenia do spiżarki, zaraz jednak zbierała i wynosiła do kubła z pomyjami. Przestała wycierać z kurzu wypchane ptaki, wykrzywiała się do nich, a potem wybuchała płaczem. Dopiero gdy Wasyl odjechał, Anna spostrzegła, do jakiego stopnia był jej bliski. Czasem przykładała ucho do ściany i usiłowała złowić jakiś dźwięk z mieszkania kapitana, ale słyszała tylko szum pustki. Za każdym razem strach ją ogarniał i odskakiwała od ściany. Wydawało jej się, że dochodzą stamtąd męskie głosy, ludzi, co sapią i dyszą. Czasem wyobrażała sobie, że zagnieździło się tam jakieś nienormalne indywiduum, jakiś bezdomny biedak, którego nikt nie chce mieć u siebie. Za każdym razem, gdy wychodziła na podwórze i musiała przejść pod oknami kapitana, bała się. Odwracała głowę, patrzyła w inną stronę. Gdy zjawił się garbaty szlifierz i zaczął wykrzykiwać „nożyczki ostrzyć, noże ostrzyć", skryła się w kuchni, przerażona jego ułomnością i brzydotą. Jeszcze w niedzielę Anna pocieszała się wyobrażeniem, że Wasyl jest w domu: słyszała go prawie, jak sprząta, hałasuje za ścianą, wspominała jego gromki głos i gadatliwość na podwórzu i na ich wspólnych przechadzkach. Nagle jednak strach ją ogarnął — a jeżeli się pomyliła, jeżeli to wcale nie ta niedziela, tylko może ta poprzednia. Zajrzała do kalendarza i jej niepokój wzrósł, stwierdziła, że z kalendarzem nie jest ani odrobinę mądrzejsza. Wpadła jednak na pomysł, żeby sprawdzić datę w gazecie. Po niedzieli jej egzystencja stała się jeszcze cięższa, życie wydawało się jednym trudem i mordęgą. Nawet radość staje się strachem, gdy przedmiot radości jest tak straszliwie daleko. Najgorzej jednak było wyobrażać sobie, że Wasyl jest już w drodze do domu. Powolność tej powrotnej jazdy była cierpieniem, które musiała znosić zupełnie sama, bo więcej niż ktokolwiek inny oczekiwała jego powrotu. Myśl o masywnym, żelaznym pociągu pędzącym po wąskich, cienkich szynach była dotkliwie bolesna. Wasyl nie przyśnił się Annie ani razu i była tym rozgoryczona. To wina Wasyla, który nie potrafi stać spokojnie przez chwilę, nawet na fotografii, którą jej raz pokazał. Śnili jej się tylko najbliżsi krewni, prawie zawsze stare ciotki. Ostatnio śniła, że umarły. Chudy, wysoki chłopak przybiegł i zawołał przez drzwi: „Twoje ciotki umarły!" Przestraszona wyskoczyła na podwórze, chłopak stał przed drzwiami kapitana i wołał to samo, to samo powtórzył pod drzwiami właściciela domu. Anna wróciła do mieszkania. Ku swemu przerażeniu przypomniała sobie, że Wasyl i kapitan są na manewrach w Rosji. A wyjeżdżając drzwi zostawili otwarte. Musimy iść, upewnić się. Drzwi zastała uchylone, szparka była tak wąska, że ani się przecisnąć. Próbowała otworzyć drzwi trochę szerzej, ale nie drgnęły. Przerażenie ją ogarnęło, bo wydało jej się, że drzwi prowadzą do ogromnego lochu. Tyle tylko mogła zobaczyć, że wnęki okien i ściany sieni były z próchniejącej, brunatnej tłustej ziemi, z której wystawały zmurszałe korzenie drzew. Sień była zupełnie ciemna, w czarnej jak węgiel głębi nie można było dojrzeć przeciwległej ściany. Pchała drzwi całym swym ciężarem, modląc się cicho, by udało się je otworzyć. Nagle dostrzegła w szparze nogę wysokiego chłopaka: leżał na wznak, z rękami założonymi za kark i patrzył na nią. „Zabierz nogę, ty łobuzie" powiedziała, złapała go za nogę i całą siłą wepchnęła ją do środka, dociągnęła drzwi i zamknęła. Klucz wzięła z sobą. Postanowiła poskarżyć kapitanowi na Wasyla, że zostawił klucz w zamku. Wreszcie była znowu we własnej kuchni. Tam przypomniała sobie, że ciotki nie żyją, i zasmuciła się, że wszystko w koło tak pociemniało i sposępniało. Profesora w domu nie było i nie wiadomo, gdzie poszedł. Wisząca lampa w jego pokoju paliła się — ale Anna zauważyła to dopiero, gdy wzięła się do parzenia kawy. Na stole leżał pszenny obarzanek — olbrzymi jak wieniec nagrobny. Rozstawiła filiżanki i wlała w nie kawę. Było o jedną filiżankę za dużo, sprzątnęła ją po kryjomu, żeby ciotki nie zauważyły, że nakryła także i dla Wasyla. Usiadły wszystkie trzy przy stole i miały pić kawę, ale nie było łyżeczek. Przyszedł profesor. Anna się zaniepokoiła. Zobaczy, że zaprosiła ciotki na kawę i że obarzanek jest taki wielki. Ale to wcale nie profesor przyszedł, tylko tłusty, czarnobrody dorożkarz, który zeszłej zimy udusił swoją żonę, przytrzasnąwszy ją drzwiami. „Proszę, to Kustaa" — powiedziała starsza ciotka. Annę zdziwiło, że one znają dorożkarza. Ten zdjął teraz czapkę i położył ją pod krzesłem. Anna podała mu filiżankę, ale nie tę, którą cichcem postawiła dla Wasyla. Teraz wszyscy pili kawę. Łyżeczki leżały na spodkach jak należy. Anna była ogromnie zdumiona i już miała na ustach pytanie: „Kto podał łyżeczki?", ale w żaden sposób nie mogła wymówić słowa „łyżeczki", i z tym się obudziła. Po przebudzeniu powiedziała bez trudu „łyżeczki" i przypomniał jej się cały sen. Już był ranek. Anna czuła ciężar w głowie, zapomniała, że Wasyl ma dziś wrócić. Wasyl nie żyje — myślała. — Zastrzelili go, wypadł z pociągu albo może kapitan zwolnił go ze służby i Wasyl pojechał do domu. Dopiero gdy podała kawę profesorowi i sprzątnęła jego pokój, wszystko wydało jej się takie jak zwykle, Ranek był chmurny, szary jak ołów. Dzień minął, a o Wasylu ani słychu. Wieczorem Anna poszła na stację. Przy odrobinie szczęścia uda jej się może zobaczyć pociąg, a nawet samego Wasyla. On przecież nigdy się nie domyśli, że była na stacji, a ona podpatrzy, jaki jest, kiedy nie wie, że go ktoś obserwuje. Czekała kilka godzin, to stała bez ruchu, to chodziła po peronie tam i z powrotem. Nadjechał pociąg osobowy, zatrzymał się tuż przed nią. Z wagonu pierwszej klasy wysiadł pan w średnim wieku, z dużą walizką w każdej ręce, tak że wyglądał z obu stron jednakowo. Przywitały go trzy panie i dwaj panowie. Anna przypuszczała, że jedna z tych pań musi być jego żoną, pewnie ta ciemna. Dwie pozostałe były blondynkami. W jednym z panów Anna rozpoznała miejscowego lekarza. Był to otyły, blady mężczyzna. Schylał się ustawicznie, szastając nogami, jakby coś zgubił i szukał tego na ziemi. Wziął walizki od nowo przybyłego. — Chyba nie masz w nich nic, co może wybuchnąć? — spytał ostrożnie stawiając walizki na peronie. Pozostali roześmiali się. Wszyscy mówili po szwedzku, prócz lekarza, który mówił po fińsku. Przyjezdny pan zszedł ze stopnia. Uścisnął panie, tę ciemną na ostatku, widocznie to nie była jego żona. Anna usiłowała odgadnąć, która z blondynek w takim razie jest żoną, wydawało jej się, że żadna z nich jakoś nie pasuje, nie mogła się dopatrzeć żadnej małżeńskiej tkliwości. Panowie podali sobie ręce nie zdejmując kapeluszy, widocznie dobrze się znali. Zawiadowca gwizdnął i pociąg ruszył. Wtedy pan, który właśnie przyjechał, porwał swoje walizki i wskoczył do wagonu. Towarzystwo na peronie krzyknęło jednogłośnie, ale on tylko głowę odwrócił i potrząsnął nią energicznie. Pozostali panowie biegli obok wagonu, panie także, krzycząc żałośnie cały czas. Panowie pierwsi zmęczyli się i zawrócili ruszając ramionami. Panie coś do nich z daleka wykrzykiwały. — Że też coś takiego musiało się przydarzyć — powiedział lekarz do swego towarzysza. Gdy panie wróciły, całe towarzystwo obeszło budynek stacyjny i wsiadło do czekających po drugiej jego stronie dorożek. Panowie do jednej, panie do drugiej. Żeby sobie pogadać — pomyślała Anna. W kilka tygodni później usłyszała, jak w sklepiku opowiadano o całym wydarzeniu. Przyjezdny pan był bratem miejscowego lekarza, jechał do Renko na urlop. Był sędzią, czuł się Szwedem w takim samym stopniu, w jakim jego brat lekarz czuł się Finem. Każdy mówił w swoim ojczystym języku, także gdy z sobą rozmawiali. Sędzia był w najwyższym stopniu roztargniony, opowiadano, że raz w Helsinkach, zamiast wsiąść do dorożki wskoczył na grzbiet konia. Teraz także, gdy pociąg gwizdnął, wydało mu się, że właśnie wyjeżdża, zupełnie zapomniał, że dopiero przyjechał. Wpadł do wagonu, ustawił walizki na półce, zdjął płaszcz i rozłożył gazetę. Dopiero gdy konduktor przyszedł sprawdzać bilety, sędzia odkrył swą pomyłkę. Okropnie się zdenerwował. „O, mój Boże, przecież oni byli na stacji, wyszli po mnie, co oni sobie pomyślą" — powtarzał raz po raz. — „Dlaczego nie zawiadamia się podróżnych, dokąd pociąg jedzie?" — syknął do konduktora. Konduktor przez wszystkie wagony i przez tender przeszedł do lokomotywy i udało się zatrzymać pociąg na następnej stacji, choć to był ekspres. Stamtąd sędzia bryczką dostał się do miasta. Przed nocą zjawił się u brata i śmiechu z tego było na wiele dni. Ludzie na peronie ubawili się wyścigiem pań z towarzystwa, i tyle tylko pojęli z całego wydarzenia. Gdy pociąg odjechał, na stacji było mnóstwo ludzi. Fińscy i rosyjscy żołnierze kręcili się wokół dziewcząt, koło Anny także, myśleli pewnie, że i ona szuka towarzystwa. Anna była bardzo śniada, oczy i brwi miała czarne, a twarz pociągłą, brano ją za Rosjankę. Zagadywali do niej po rosyjsku, przystawali, żeby rozpocząć pogawędkę, i byli zmieszani, gdy słowem nie odpowiadając potrząsała głową. Mówili tylko: „Piękny wieczór. Nie byłoby przyjemniej przejść się trochę?" Młody fiński oficer podszedł do niej, stuknął obcasami i zaproponował: — Zechce pani towarzyszyć mi w przejażdżce. — Był bardzo wysoki i szczupły w pasie i nietrudno było spojrzeć w jego otwarte, niebieskie oczy. — Nie mam czasu — odpowiedziała Anna schylając głowę. Wstyd jej było, że się wykręca. Oficer przez chwilę przyglądał się jej poważnie z lekko przechyloną w bok głową, potem ukłonił się i odszedł w drugi koniec peronu. Tam przystanął i kilka razy spojrzał w jej stronę. Po dziesięciu mniej więcej minutach wrócił. Anna wystraszyła się i zaczęła poprawiać chusteczkę na głowie. — Moja panno, zdaje się, że rzeczywiście okropnie się pani spieszy — zgiął się w głębokim ukłonie, wyminął Annę bokiem i urażony opuścił stację. — Moja panno — powtarzała łykając łzy. Wasyl siedział na progu sieni, z gołą głową, w koszuli tylko, i czyścił buty kapitana. Opalił się bardzo, tylko ogolona głowa była biała i owalna jak jajko. Anna wpadła do mieszkania, nie odważyła się podejść do okna i wyjrzeć na podwórze. Chwyciła się rękami za gardło i przeraziła, usłyszawszy, jak jej serce wali. Podeszła do drzwi, ale nie miała odwagi wyjść. Przez okno sieni mogła się przyglądać Wasylowi, bez włosów wyglądał jak mały chłopiec, uszy miał czerwone i odstające. W końcu wyszła przez drzwi kuchenne. Wasyla nie widać było na podwórku, tylko szczotka do butów leżała na schodku. Anna podeszła bliżej. Wtedy zjawił się Wasyl i usiadł na schodkach. Wydawało się, że wcale na nią nie zwraca uwagi. Podniósł prawą nogę i pucował sobie but. Potem wyprostował nogę i wyciągnął ją do niej: — Ładnie wyczyszczone, co? — Owszem. — Okropnie dużo maszerowałem, mam chorą nogę. — Wasyl zaczął opowiadać o manewrach. Przejeżdżali tędy już w nocy. — Wyglądałem oknem, wszyscy spali, całe miasto. Minęli wiele stacji, zanim wreszcie pozwolono im wysiąść. I z tamtej stacji maszerowali z powrotem: pięćdziesiąt wiorst. Troje dzieci bawiło się przy drodze prowadzącej przez las. Podniosły straszliwy wrzask, zahaczywszy nagle wielkich, dzikich żołnierzy maszerujących przez całą szerokość drogi, spowitych w ogromną chmurę kurzu, od stóp do głów pokrytych białym pyłem, z twarzami ociekającymi mazią, która powstawała z brudu zmieszanego z potem. Mały chłopczyk wpadł do rowu, tarzał się w nim i krzyczał, jakby rozum stracił. Kapitan zsiadł z konia i próbował obdarować dzieci cukierkami, ale nawet na nie nie spojrzały. Gdy kapitan dotknął dzieci, dostały ataku: zaczęły rzucać się i skręcać najokropniej, drepcąc w jednym miejscu. Kapitan wziął dzieci, po jednym dziecku pod każdą pachę, przeniósł je przez rów i zostawił w lesie, kawałek od drogi. Położył je tam na ziemi, skulone jak pisklęta w gnieździe. Potem przeniósł także chłopca, który wpadł do rowu i dostał okropnej czkawki. „Gdzie dom, gdzie dom?" — pytał dzieci, ale dziewczynka i drugi z chłopców krzyczeli tylko, aż im twarze posiniały. Kapitan rozłamał na kawałki tabliczkę czekolady, ale dzieci nie były w stanie jej przełknąć — biły rękami, wymachiwały ni. mi w powietrzu, kawałki czekolady fruwały dokoła. — Bardzo się zmartwiłem. Żałosne to było — powiedział Wasyl. Wziął szczotkę i wszedł do mieszkania. Ani razu się nie roześmiał, nie spojrzał Annie w oczy. Więc choć miała już Wasyla w domu, cały wieczór była niepocieszona. Uważała, że to nie wystarcza: Wasyl wrócił z pustymi rękami, niby był, ale dla niej nic nie miał. Co powinien mieć, nie wiedziała. Patrzyła na jego szeroki nos, białe rzęsy, uszy, które wyglądały tak właśnie, jak uszy Wasyla zwykle wyglądały, i niebieskie żyły na skroniach. Następnego dnia Anna poszła na przechadzkę, a Wasyl za nią. Przystanęła i zaczekała na niego, nie chciała, żeby Wasyl przyglądał się jej z tyłu i mógł z całym spokojem obserwować każdy jej krok i każde poruszenie jej ciała. Wasyl mówił o manewrach. — Widziałem cara. Mały, z długimi wąsami, chodzi jak ja. Tak. — I Wasyl stanął na baczność ze sztywno zwieszoną lewą ręką. „Czy on nigdy nie skończy — myślała Anna, nieszczęśliwa, rozglądając się wkoło — ludzie patrzą." Wasyl przestał udawać cara, ale Anna nie spuszczała go z oka i zauważyła, że jeszcze nie idzie porządnie, wywija rękami, kręci się koło niej, odwraca i gapi na przechodniów. — Jak nie potrafisz iść jak człowiek, nie będę z tobą spacerować. — I ogromnie się zdziwiła, gdy Wasyl przystanął i zaczął wyjaśniać coś zupełnie dla niej niepojętego: — Dla mnie żadna różnica, ja nie rozumiem. Byłem muzyk. Jestem żołnierz, ja nie wiedzieć, co prawa, co lewa. Wpycha się siano w jedną rękę, słomę w drugą i się krzyczy: słoma, siano... ja maszeruję. Wpycha się siano w jeden but, słomę w drugi, krzyczy się: słoma, siano, słoma, siano, ja maszeruję. Anna rozgniewała się, pomyślała: „Właśnie, taki ty jesteś." Zawróciła i poszła w stronę domu. Wasyl szedł o parę metrów za nią, zupełnie cicho. Anna nie oglądając się weszła do mieszkania, dopiero tam ocknęła się i oburzona była na siebie, że nie zerknęła, czy Wasyl wszedł za nią na podwórze i czy tam został. Wmawiała sobie, że chłopak jest taki właśnie, jak myślała: głupi, nikczemny i brzydki. Następnego dnia spotkali się jak gdyby nigdy nic. Wasyl wydawał się dużo żwawszy niż wczoraj, kiedy to wywarł na Annie tak przygnębiające wrażenie. Prawdę mówiąc był przecież zupełnie przystojny. — Na co tak patrzysz? — pytał Wasyl raz po raz. — Na nic. Na co miałabym patrzeć. Ale wciąż musiała spoglądać na Wasyla, bo tak prędko zapominała, jak on wygląda. Co rano oczekiwała, że Wasyl będzie taki jak przedtem, taki sam wesoły, chwacki chłopak i cwaniak. Rankiem zawsze trochę wstydziła się za niego i unikała spotkania. A jednak normalny tok dnia rozpoczynał się dopiero, gdy się spotkali. Tylko Anna nie chciała już wychodzić z nim wieczorami. Pewnego niedzielnego wieczoru Wasyl przyszedł pod okno i zagruchał: „Anno, Anno!" Okno było otwarte. Wasyl wyciągnął rękę i obmacywał ścianę kuchni. Ręka jego wyglądała dziwacznie, jak przedmiot żyjący własnym niezależnym życiem. Tego już było Annie za wiele. Przeniosła się z kuchni do pokoju profesora. Profesor wyszedł z domu. Gdy odważyła się wrócić, Wasyl stał na podwórku z rękami w kieszeniach i niespokojnie rozglądał się na wszystkie strony. Nie mógł się jakoś zdecydować na pójście sobie, Anna nie śmiała zamknąć okna, bała się, że Wasyl usłyszy, znowu podejdzie i będzie zaglądał. Na podwórze wpadło kilku chłopców. Skupili się dokoła Wasyla, który zrobił im papierowego latawca i puścił go w powietrze. Anna zapomniawszy o wszystkim stała przy oknie, latawiec poszybował w górę szerokimi łukami, skręcał w jej stronę. Wydawało jej się, że wleci do mieszkania, ale przesunął się wolno i wylądował na trawie. Chłopcy złapali go i prześcigali się w ponownym puszczaniu. Nagle duży chłopak wyrwał latawca z ręki małemu. Ale malec był hardy i uparty. Walczyli, aż mały złapał latawca i podarł go. Wtedy ten większy uderzył go pięścią w twarz i w brzuch. Mały podniósł przeraźliwy wrzask. Wasyl chwycił starszego, targał za włosy, wywijał nim jak ścierką. — Zostaw go! Nie masz prawa bić cudzych dzieci! — krzyknęła Anna przez okno. — On pierwszy rąbnął tego małego — oświadczył Wasyl. — A tamten musiał podrzeć latawiec? — Co tam latawiec, zrobię dwa — bronił się Wasyl. Anna zamknęła okno. Zaczęła odtąd naprawdę unikać Wasyla. Zauważył to widać, bo przestał wystawać pod jej oknem i zaglądać do kuchni. Annie wydawało się, że wynikają z tego same korzyści dla niej, tym większe, im dłużej to trwało. Przed południem Wasyl często przechodził pod jej oknem. Zwykle z koszykiem albo jakąś paczką w ręce. Jeżeli był w pełnym umundurowaniu, w pasie i w czapce, Anna wiedziała, że kapitan posyła go do miasta w jakiejś sprawie. Wtedy wychodziła na dwór, rozkoszowała się chłodnym powietrzem, orzeźwiającym zimnem, które wypełniało usta przy każdym głębszym oddechu. Sięgała po źdźbło trawy, trzymała je w ręce. Dopiero gdy już spodziewała się, że Wasyl może nadejść lada chwila, wracała do mieszkania. Miała teraz zwyczaj robić sobie kawę przed południem. Gotowała ją pospiesznie, prawie w popłochu, ale gdy już kawa była gotowa, okropnie się guzdrała, sadowiła się przy oknie, wysypywała na stół kostki cukru, powolutku wypijała kilka filiżanek. Potem myła filiżankę, wycierała i odstawiała do szafki. Siadała na łóżku, bo już nie miała odwagi znowu usiąść przy oknie — i tak zostawała. Usłyszawszy kroki Wasyla, miała ogromną ochotę wyjrzeć, ale wstawała wolno, bez pośpiechu. Wasyl tymczasem zdążył wejść. Słyszała, jak hałasuje w sieni i w kuchni za ścianą. „Nigdy chwili spokoju" — myślała Anna. Zaczynała przestawiać naczynia i szurać nimi, aż trzaskało. Wasyl usłyszy i może sam zacznie się ruszać trochę ostrożniej. Ale nic nie pomagało, łoskot z jego strony nie «ustawał, chociaż oddalał się coraz bardziej. W końcu dochodził jak gdyby z pokoju profesora, jak gdyby oba mieszkania były bardzo duże i miały liczne pokoje, łączące się z sobą gdzieś w przeciwległym końcu domu. Wstrzymywała oddech, nasłuchiwała i była coraz bardziej wzburzona. Szła do pokoju profesora. Oczekiwała, że lada chwila może tam zobaczyć nieruchomą postać chłopa, który schylony wycina kawałek dywanu spod nogi stołu, spod łóżka albo spod kredensu — niemego Wasyla. Wasyla, co nie odzywa się i podobny jest do zjaw ze snu. Z góry wiadomo, że tacy robią zawsze to, czego się człowiek najbardziej boi, a nigdy nie zdążą zrobić tego, co by się chciało, żeby zrobili, bo lęk zmusza człowieka, by i we śnie panował nad sobą i próbował zapobiec przerażającym uczynkom wiodącym do pożądanego. Strach o cały dom często opanowywał Annę, gdy znalazła się w pokoju profesora. Kiedy mieszkała jeszcze u ciotek, starała się zawsze unikać samotnego zostawania w domu. Teraz też miała ochotę pójść do sąsiadów, chociaż tam był Wasyl. Wyobrażała sobie, że staje się niewidzialna i wchodzi wcale nie zwracając na siebie uwagi Wasyla. Roiła sobie, że niewidzialne ściany dzielą pokój kapitana na niezliczone maleńkie zakamarki, w których Wasyl gubił się jak w labiryncie. Gdy fantazja jej zbłądziła na takie drogi, Anna często od przytomności odchodziła ze strachu. Otwierała okno, wychylała się, ale nigdy nikogo nie widziała na ulicy, choć najgoręcej pragnęła, żeby ktoś właśnie przeszedł. Zamykała więc okno pospiesznie, bo gdyby kogoś zobaczyła, to też przecież mógłby być zły omen. A gdyby tak ten ktoś wszedł do mieszkania, choć przecież nie mógł mieć do niej żadnego interesu? Im później było, tym okropniejszy stawał się jej strach. Siedziała w kuchni, bo nie miała odwagi iść do pokoju profesora, lub w pokoju, gdyż bała się wejść do kuchni. Bardzo była rada, kiedy profesor wracał. Wychodziła do przedpokoju, pomagała mu zdjąć płaszcz. Profesor wzbraniał się, ale w końcu pozwalał, jak już taka była gorliwa. Szybko i zręcznie przyrządzała jedzenie, otwierała okno, żeby wywietrzyć swąd. Przychylnie uśmiechała się do Wasyla, jeśli przypadkiem zjawił się na podwórku. Nakrywając do stołu, nosiła każdą rzecz osobno, żeby mieć powód do chodzenia z pokoju do kuchni ile razy się dało. Czasem słychać było z ulicy stuk kopyt, nierówny, leniwy kłus dorożkarskiej szkapy po bruku... jak gdyby konie miały po trzy, nie po cztery nogi. Dzieci z krzykiem przebiegały pod oknem, ich głosy były ostre i donośne, każde słowo słychać było wyraźnie i czysto jak w pieśni. Zmierzch zapadał wolno, jasny zmierzch, który jest częścią wiosny i razem z nią przemija. Do kuchni przenikały męskie głosy, Wasyla i kapitana. Mówili po rosyjsku. Wasyl gadał szybko, niskim głosem, jednostajnie i bez przestanku. Tak mówi tylko mężczyzna do mężczyzny. Anna zerkała zza firanki, przechylała się, zaglądała, ale nie widziała nic prócz pleców kapitana. Wasyl wyszedł z bramy. Po pół godzinie wrócił prowadząc wierzchowca. Wziął go z koszar na polecenie kapitana. Koń był tak wielki, że wypełniał całe pole widzenia, gdy się z głębi kuchni spoglądało na niego i na Wasyla. Koń tańczył cały czas, oczu nie można było odeń oderwać. Za każdym razem kiedy Anna myślała, że już się uspokoił, znowu zaczynał się gwałtownie wiercić. Gniewało ją to. Bez przerwy grzebał tylną nogą i dreptał w kółko. Wasyl trzymał go za uzdę, przemawiał do niego, ale nie tak jak do kapitana, tylko przypochlebnie, zachęcająco, jak do głupka. Czasem wtrącał przekleństwo, ale tak szybko, że nawet głupek by się nie zorientował, a tym mniej koń. Zwierzę wciąż zadzierało łeb, kładło go na głowie Wasyla i chwilę tak trzymało. Niespodziewanie, jak obcy przybysz, ukazał się kapitan. Ubrany był w krótką kurtkę bez pasa i w okrągły kapelusz z paskiem pod brodą. Wyglądał dość dziwacznie, zupełnie jak w przebraniu. Z jedną nogą w strzemieniu odbił się parę razy od ziemi, aż udało mu się wskoczyć na grzbiet konia. Ostrogi błyszczały jak słońce. Wasyl nie został na podwórzu i nie patrzył za odjeżdżającym kapitanem, natychmiast wszedł do mieszkania. Anna uważała, że słusznie postąpił. Sama jednak usiadła przy oknie, żeby zaczekać na powrót kapitana. Zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Czekała i czekała, ale bez niepokoju i bez zainteresowania, jak się czeka na coś, co nas samych nie dotyczy. Można przecież zapamiętywać się tak przez długie chwile patrząc na dziecko czy na kobietę oczyszczającą ulicę z chwastów. Kapitan długo nie wracał. Anna położyła się na łóżku w ubraniu, jak gdyby wciąż jeszcze czekała. Łóżko jej stało przy ścianie od sieni, nogami zwrócone do okna. Przez oparcie widać było tylko dach i niebo. Dach robił wrażenie prostopadłego, tak samo niebo, które opadało prosto na podwórze i wydawało się bardzo bliskie. Anna zasnęła, granice przedmiotów zatarły się. Obudziła się tuż po północy. Zawsze tak bywało, gdy zasnęła w ubraniu. Nie wiedziała, gdzie jest, jaka to pora dnia i roku. Osobliwe uczucie, nie wiedzieć, czy to dzień, czy noc, wieczór czy ranek. Za oknem było ciemno. Musiała cofnąć się, zagłębić się w siebie, w to, co się przedtem wydarzyło, wtedy wyjaśniło się wszystko. Często zaczynała od ciotek, czasem także od przeprowadzki starej wujny. Najczęściej od wprowadzania się kapitana. Co najmniej stu żołnierzy szło wtedy przez miasto, jeden za drugim, i niosło rzeczy kapitana. Jeden niósł jego pachołka do butów, drugi samowar, inny taszczył stół, a wielu całe naręcza drew. Tylu żołnierzy wniosło do domu wszystko naraz i wszystko od razu znalazło się na właściwym miejscu, bo każdy składał swe brzemię mniej więcej tam, gdzie stało czy leżało w starym mieszkaniu. Zdarzyło się to przed rokiem zaledwie, było więc odpowiednim punktem wyjściowym dla wspomnień. Nie potrzebowała przy tym wcale myśleć o staruszkach, ani o ciotkach, ani o wujnie. A gdy przy obudzeniu się przyszło jej na myśl imię Wasyla, wszystko wyjaśniało się natychmiast i Anna zasypiała o niczym już nie wiedząc i nic nie wspominając. Tej nocy, co dość osobliwe, śnił jej się kapitan, ten okropnie obcy człowiek. Sen był obrzydliwy, czuła w ciele dziwną słodycz. Zupełnie jakby pierwszy raz dostrzegła kapitana. Chodził sobie tu u niej jak po swoim własnym pokoju, a Anna uważała, że mógłby już sobie iść. Kapitan zaraz odgadł jej myśl, bo podszedł i wziął ją pod brodę. „Zamieniłem się z profesorem. On wziął Wasyla, bo Wasyl taki się zrobił ostatnio nadęty, że jak wyjeżdżam konno, nie zostaje na podwórzu, żeby za mną popatrzeć. Nie czeka też na podwórzu, kiedy wracam — dlatego będę musiał dać zarżnąć mego konia." Anna ogromnie współczuła koniowi i zaczęła oczerniać Wasyla zarówno z potrzeby serca — to przede wszystkim — jak i dla przypodobania się kapitanowi, który był taki czyściutki, młody, zdrowy, jak niedorosły chłopak, i nie miał wąsów. Anna bardzo chętnie zostałaby u niego i prowadziła mu gospodarstwo. Kapitan zamierzał znowu przejechać się wierzchem. Anna nie miała odwagi wyjść i trzymać konia za cugle, bała się. Koń był dziki i ognisty, tańczył w koło i kopał. Patrzyła na niego przez okno, a kapitan stał obok niej. Nie warto było wcale wychodzić. Przecież koń stoi na podwórzu już od wielu dni. Kapitan też nie ważył się zbliżyć do niego. Czekał, aż przyjdą żołnierze i zastrzelą konia. Anna nie mogła iść po zakupy, choć czekała z siatką w ręce. Ale przyjemnie było wiedzieć, że ani profesor, ani Wasyl nie poważą się wrócić do domu ze względu na konia. „Wszystkiemu winien Wasyl" — powiedział kapitan zmienionym głosem. Anna zbudziła się, zdawało jej się, że ktoś tu w pokoju wypowiedział te słowa. Sen był niedorzeczny, Anna zachichotała. Świeciło słońce. Słyszała, że kapitan i Wasyl rozmawiają na podwórzu. Zobaczyła, że Wasyl ciągnie wielką walizę: kapitan pojedzie do Helsinek. Była sobota. Profesor oczekiwał gości wieczorem, dwóch dawnych kolegów szkolnych. Mogło się zdarzyć, że zostaną na noc, prosił więc Annę, by zniosła ze strychu stare materace i łóżko polowe. Musi też kupić wódki w sklepiku. Była dopiero szósta, ale mając tyle przed sobą, Anna nie mogła uleżeć dłużej. Ubrała się szybko, po to tylko, żeby stwierdzić, że nic więcej zrobić nie może, że za wcześnie jeszcze. Usiadła przy stole kuchennym w ciepłym potoku słońca. Senność na nowo ją ogarnęła, głowa opadła na spoczywające na stole ręce. Słońce oświetlało jej kark, przesycało każdy włos, zdawało się wędrować przez włosy, wciskać w nie. Włosy miała zmierzwione. Rozplotła na noc warkocze, żeby jej nie uwierały; jak się śpi, łatwo się zapomnieć, nie uważać, a nie chciała być potargana we śnie. Żeby zabić czas, zaczęła splatać włosy. Podczas czesania spoglądała na błyszczącą trawę. Dobrze było tak siedzieć i o niczym nie pamiętać, o niczym nie myśleć. Teraz jedynie sny, nie zakłócone, mogły przenikać jej myśli. Wspominała swój sen i śmiała się długo i serdecznie. Aż się przestraszyła, że zbudzi profesora. Wasyl wrócił, przeszedł pod jej oknem. Bzdurność snu Uderzyła ją, na myśl o Wasylu jako pomocy domowej profesora ogarnął ją niepohamowany śmiech. Wasyl wyglądał na niezadowolonego i zirytowanego. Spostrzegłszy, że Anna się śmieje, zaczął się do niej wykrzywiać. Miała ochotę otworzyć okno, opowiedzieć mu swój sen, rozdrażnić go, ale postanowiła nie robić tego. „Niech nie wie". Profesor gotów się obudzić, gdyby usłyszał, że otworzyła okno i że rozmawiają. Wasyl znów wyszedł aż na ulicę, ale przedtem zatrzymał się pod jej oknem, odwrócił się do niej, bezradnie rozłożył ręce i rozpaczliwie potrząsał głową. Annę jeszcze bardziej to rozweseliło, bo teraz rozśmieszyła ją i jego nieszczęśliwa mina. Wasyla tak to zgniewało, że poszedł sobie z rękami w kieszeniach. Wasyl nie mógł się dostać do mieszkania — kapitan zabrał jego klucze. W dorożce kapitan zauważył, że zapomniał kluczy, wziął więc klucze Wasyla: „A ty idź do koszar, dadzą ci łóżko i jeść dostaniesz". Wasyl buntował się po cichu. Nie chciał iść do koszar, tam go zaraz wezmą na ćwiczenia, będą go wykpiwać, że był ordynansem i że zapomniał wszystkiego, co przedtem umiał. 2. Wieczorem Wasyl poszedł do parku miejskiego, żeby popatrzyć na dziewczęta. Żołnierze włóczyli się wokół małymi grupkami po dwóch, po trzech. Pierwsze dziewczęta zobaczył przy drodze nad jeziorem. Tłusta, jasna dziewczyna, o zdrowym, mocnym wyglądzie, siedziała w objęciach żołnierza z garbatym nosem. Była pijana, huśtała się na jego kolanach i śpiewała, jak tylko mogła najordynarniej. Twarz miała poważną, oczy szeroko otwarte, jakby się przed chwilą obudziła. „Jedna marka do potrącenia, jedna do wyciągnięcia, i jedna, jak się da, z brzegu do wzięcia." Żołnierz obejmował dziewczynę wpół, żeby nie spadła. Odwracał przy tym twarz, żeby mu głową nie rozpłaszczała nosa. Na drugim kamieniu siedział wielki, barczysty żołnierz. Ten trzymał na kolanach drobną, żywą, czarnowłosą kobietę w średnim wieku. Pochyliła mu głowę na pierś i siedziała jak we śnie, z przymkniętymi oczami zapatrzonymi gdzieś w dal. Od czasu do czasu wybuchała śmiechem z piosenek i kawałów tłustej dziewczyny i spoglądała na swego kawalera — chciała się przekonać, ile on z tego rozumie. Żołnierz był zażenowany i nie wiedział, w którą stronę patrzyć. Kobieta znowu kładła mu głowę na piersi i zaczynała, ponownie drzemać. Wasyl przystanął i gapił się na obie pary. On by wolał ciemną kobietę, ale uważał, że ta jasna jest lepsza, chyba nie taka doświadczona. Wielu żołni