Veijo Meri Korzenie na wietrze PRZEŁOŻYŁA MARIA OLSZAŃSKA WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE 1968 Tytuł oryginału fińskiego IRRALLISET Przekład z języka szwedzkiego Opracowała graficznie EWA FRYSZTAK ANNA I WASYL 1. Wasyl był wesołym chłopakiem średniego wzrostu. Czapka tkwiła mu zawsze ukośnie na czubku głowy. Twarz miał okrągłą, rysy niewyraźne; jeśli się fotografował, zdjęcie rzadko się udawało. Wąsy miał jaśniuteńkie. Łatwo się opalał i latem jego wąsy tak dziwnie wyglądały, że kapitan kazał mu je zgolić. Wasyl śmiał się niemal bez przerwy, nawet jeśli był sam, chyba że coś robił. Bo jeżeli był sam, a nie miał nic do roboty, śmiał się sam do siebie. Wyraz twarzy zmieniał mu się przy tym przez cały czas, można więc było na niej, niby na zmniejszonej przez odległość scenie, zobaczyć poruszenia jego umysłu. Wyglądał na tak szczerze rozbawionego, gdy się śmiał, że można przyjąć, iż rechotał z siebie samego, przypuszczalnie z własnych kompromitacji, któż inny bowiem mógłby się tak bardzo kompromitować, by mogło to zabawiać Wasyla w samotności. Natrafiwszy w swych wspomnieniach na jakiś szczególnie zabawny szczegół, zaczynał pomrukiwać jak kot, pomruk przechodził w grzmiącą salwę śmiechu, po czym następowała mała przerwa. Powtarzał sobie przez ten czas całą historię w pamięci i zarżawszy znowu szczerze, pohamowywał się i prychał kilka razy zduszonym głosem. Rozglądał się na wszystkie strony, by upewnić się, że nikt go nie widział i nie słyszał. Przez małą chwilę był poważny, wkrótce jednak raz jeszcze prychał z tego samego powodu. Anna przez okno kuchni obserwowała manifestacje radości Wasyla. Z początku myślała, że Wasyl zabawia się z kimś, kogo ona nie widzi. Wyszła do sieni, wyjrzała: nie było nikogo. Wtedy pomyślała, że przed nią się popisuje. Dzieci też tak robią, stają przed oknem, wykrzywiają się i demonstrują różne sztuki. Anna otworzyła kuchenne okno, aż szyby zabrzęczały. — Co tak stoisz i wygłupiasz się? — Kot jest na dachu — odpowiedział Wasyl patrząc w górę. Zły był na siebie. Anna wyszła na dwór. Dziwne, nigdy nie mogła zapamiętać, jak daleko trzeba odejść, żeby zobaczyć szczyt dachu. Poszła aż pod ścianę drewutni. — Gdzie on się podział? — dziwił się Wasyl. Drapiąc się pod pachą kierował się w stronę własnej sieni, zerkał przy tym na Annę bokiem, jak gdyby chciał umknąć możliwie niewidocznie. — Nigdy tam żadnego kota nie było — powiedziała Anna. — Łżesz. Wasyl roześmiał się, już w swojej sieni. — Dorosły chłop i całkiem głupi! — krzyknęła Anna, stojąc na podwórku, tak głośno, że Wasyl usłyszał. Znowu zaczął się śmiać. — Wyjdź tylko, to ja ci pokażę kota. Wleź na dach, ale nie zejdziesz, zabiorę drabinę. Na pewno innym głosem wtedy zaśpiewasz. Do wieczora tam będziesz biegał w kółko i miauczał. Wasyl śmiał się, z jego sieni słychać było stłumiony chichot. — Śmiej się, głupku. Jak by był powód. Przestań, albo powiem profesorowi, że się ze mną drażnisz, stoisz za oknem, wykrzywiasz się, miny stroisz jak wariat, że mnie przedrzeźniasz! Gdy śmiech nie ustawał, Anna energicznym krokiem ruszyła w kierunku Wasyla. Weszła, zadarła głowę i spojrzała surowo. Tak jak to widziała u ciotki, starej już kobiety. Anna nie miała jeszcze dwudziestu lat. Od tego wydarzenia Wasyl często wałęsał się pod jej oknem. Stawał, błaznował jak zwykle, pukał w szybę, przyciskał do niej twarz, że nos rozpłaszczał mu się na szkle. Wyglądał przerażająco. Anna, która zawsze miała ręce pełne roboty, rzucała w niego, czym popadło: chlebem, kartoflami, chochlą, nożem czy widelcem. Wasyl zręcznie chwytał przedmioty, którymi w niego ciskała, i gładził je miłośnie. — Patrzcie no, dobry nóż znalazłem. Anna rzucała w niego następnym. — Jeszcze jeden nóż. Szkoda, że nie ma widelca. Czasem Annę ogarniała taka wściekłość, że wyskakiwała z polanem czy z pogrzebaczem w ręce i zaczynała tłuc Wasyla. Śmiał się tak, że nie był w stanie bronić się. Zobaczywszy, że nic z nim nie wskóra, Anna wybuchała płaczem. Odrzucała swą broń i wyjąc wpadała do mieszkania. Wasyl szedł za nią, żeby ją pocieszyć, zerkał w drzwi i wtykał złapane noże. — Nie płakać, oczy będą czerwone. — Wynoś się w tej chwili, już, albo cię uśmiercę! — krzyczała Anna zrywając się ze zbielałą twarzą. — Powiem kapitanowi, że nic nie robisz. Powaga była dla Wasyla czymś niemożliwym. Poszedł jednak sobie, gdy zobaczył, że Anna jest zła na serio. Noże położył w sieni na ławce. Gdy Wasyl już odszedł, Anna westchnęła ciężko. Była rozgoryczona i zasmucona. Zaciętość przetrwała w niej wiele dni. Unikała Wasyla. Gdy próbował się zbliżyć, ruszała tylko ramionami i wymijała go. Wasyl wyczuł jednak, kiedy gniew Anny zaczął się uciszać i w odpowiedniej chwili zjawił się w jej kuchni, jak gdyby nigdy nic, jak by nie było kłótni i rękoczynów. Przyszedł po prostu ze szklaneczką w ręce pożyczyć mąki czy cukru. I Anna przyjęła go uprzejmie, chciała przebaczyć, pogodzić się. Wasyl czuł się teraz w kuchni Anny jak w swojej własnej. Gdy miała obierać ziemniaki, brał nóż, siadał na taborecie, obracał ziemniak w stulonej dłoni i w mgnieniu oka równiutko i czysto obrany wrzucał do szaflika. Anna nie umiała tak zręcznie obierać, zawsze zostawały jej czarne oczka. Ale Wasyl, zanim kapitan wziął go do siebie na ordynansa, przez cały rok sam jeden obierał kartofle w stołówce oficerskiej. Tam posiadł swą jedyną umiejętność zawodową. Anna była bardzo zadowolona z takiej pomocy, a jednocześnie rozbawiona, że chłopak może być taki zręczny w babskiej robocie. Wargi same się jej układały do uśmiechu, który starała się ukryć, tak jak Wasyl kartofel. Skończywszy pracę, Wasyl wstawał i oddalał się z godnością, bez słowa, prawie niepostrzeżenie. Zaczęli chodzić razem po mieście wieczorami. Zwykle Wasyl zjawiał się na drodze Anny spory kawałek od domu, choć czasem wyrastał już zza najbliższego rogu. Zdumiewało ją, że tak zawsze się na niego można natknąć. — Skąd idziesz? — pytała za każdym razem. — Kapitan mnie posłał coś załatwić — odpowiadał Wasyl. W swojej kuchni słyszał wszystko, co się działo w kuchni Anny. Gdy pytała profesora, czy może wyjść, czekał tylko, kiedy ustanie szczęk garnków i zupełnie ucichnie, wtedy wyskakiwał przez okno. Anna nie mogła go zobaczyć zza ganku. Wychodził przez boczną furtkę i chował się za węgłem domu. Gdy Anna wyszła przez frontowe drzwi i skręciła w ulicę, biegł szybko i wyminąwszy kilka domów wyłaniał się z przeciwnej strony. Podczas spaceru język Wasyla był w nieustannym ruchu. Anna jednak po powrocie do domu nigdy nie pamiętała, o czym chłopak mówił. Potok wymowy Wasyla był tak wartki, że często sam w nim tonął. Jeśli zdarzyło mu się na moment zamilknąć, instynktownie sprawdzał, czy mundur i pas w porządku, czy ma czapkę na głowie, a epolety na ramionach. Dwa razy zdarzyło się im spotkać profesora. Anna spuściła głowę i udawała, że go nie widzi, ale Wasyl zasalutował. Anna uważała, że nie potrzebuje kłaniać się profesorowi na mieście, wydawało jej się to śmieszne, mieszkali przecież pod jednym dachem. Profesor chodził zawsze wyprostowany, sztywny, nigdy nie było wiadomo, czy poznaje, kogo mija. Dopiero gdy przeszedł z dziesięć metrów, uchylał kapelusza, ale tak nieznacznie, że nawet mucha by się nie wśliznęła przez tę szparkę. Ruszał się i robił wszystko bardzo powoli, zawsze o kilka sekund za późno. Owo uchylanie kapelusza opóźniało się z roku na rok coraz bardziej, tak że obecnie był to właściwie za wczesny ukłon wobec następnego znajomego. Profesor uchylał kapelusza także przed swymi uczniami, może dlatego robił to tak niechętnie. I za pierwszym, i za drugim razem Anna przestraszyła się. Wyczekiwała potem niespokojnie, co profesor powie na to, że widział ją w mieście. Wydawało jej się, że nawet z zezwoleniem profesora nie powinna wstępować na drogę grzechu, jaką były ulice miasta. Ciotki Anny zawsze bardzo nieprzychylnie wyrażały się o ludziach włóczących się bez celu, leniach i trutniach. Dwa tygodnie minęły, zanim znowu odważyła się poprosić profesora o wychodne. Profesor widział ją jednak i zauważył, że była z Wasylem. W kilka dni później powiedział: — Jak Anna spotka tego ordynansa, proszę mu powiedzieć, żeby sprzątnął w komórkach. Bo aż tu cuchnie. Wasyl starym rosyjskim zwyczajem wyrzucał resztki jedzenia do komórki, gdzie pokrywały podłogę półmetrową warstwą. Gdy spacerowali razem, Annie przypomniało się nagle, co powiedział profesor. Roześmiała się. — Z czego się śmiejesz? — Z niczego. Tak tylko sobie pomyślałam. — Opowiedz. — Nic tu nie ma do opowiadania. — Zawsze można opowiedzieć. — Profesor powiedział, że musisz sprzątnąć w spiżarkach. Tyle tam brudu i odpadków, że czuć aż u nas. Wasyl momentalnie spoważniał jak karawaniarz i zagapił się wprost przed siebie, a że nic lepszego nie potrafił wymyślić, jął obrzucać Annę serdecznym spojrzeniem. To ją zirytowało. — Jak nie sprzątniesz, profesor powie twojemu kapitanowi, a wtedy zobaczysz. — Przecież ja wszystko powynoszę — obiecał Wasyl. — Anna była pewna, że tylko tak gada, ale już następnego dnia Wasyl przyszedł powiedzieć, że sprzątnął śmieci. Przyszedł z talerzem, który właśnie wycierał, i opowiadając, nie przerywał tego zajęcia. Biegał długim, posuwistym krokiem i pokazywał Annie, jak wynosił resztki jedzenia i odpadki. Obierzyny z kartofli rozsypywały się na wszystkie strony — o tak, skorupy, talerza — tak, sprężyny ze starej kanapy — tak, a resztę wyrzucił na kupę śmieci. — O tak! — i Wasyl cisnął w kąt talerz i ścierkę. Przestraszony, stanął jak skamieniały. Talerz był cieniutki, z pięknie powyginanym kantem, (malowany na niebiesko. Anna go podniosła, był cały. Podała go Wasylowi, również ścierkę, brudną jak szmata do podłogi. — Nie wyciera się naczyń taką brudną ścierką. — Jedzenie to nie brud. — Nie chce mi się z tobą kłócić. — Możesz się kłócić. — Nie chce mi się. — Ja się wcale nie kłócę. Taka filiżanka — Wasyl wyrysował palcem w powietrzu — wcale nie była zbita, wziąłem do herbaty. A wszystkie inne wyrzuciłem, o tak! — Wasyl znowu cisnął talerz, który trafił tym razem w ścianę, odbił się i uderzywszy o podłogę, rozpadł się w kawałki, a skorupy rozprysnęły się po całym pokoju. Wasyl, który zrobił to rozmyślnie, zaufawszy wytrzymałości talerza, przez chwilę własnym oczom nie wierzył. — No, toś i to zbił. — On się nie zbił. Tylko dno wypadło, ja je wprawię — powiedział Wasyl i pozbierał skorupy. Milczący, osłupiały wrócił do swej kuchni. Anna czuła osobliwe zadowolenie. Kilka skorup zostało na podłodze. Podniosła jedną. Był na niej obrazek, młoda kobieta w płaskim kapeluszu z szerokim rondem. Tak piękna, że Anna długą chwilę stała w cichym zachwycie. Potem włożyła skorupę do kieszeni fartucha. Po kilku minutach Wasyl znowu ukazał się w drzwiach. — Talerz do niczego, wyrzuciłem go. Anna zauważyła, że Wasyl słucha jej teraz pokornie. Już się z nią nie sprzeczał. W ciągu kilku tygodni zmienił się, zrobił uprzejmy. Zaczęła dawać mu od czasu do czasu jakieś polecenie, najczęściej, żeby jej drew naniósł. Jeżeli Wasyl był na podwórzu, gdy trzepała dywany, prosiła go zawsze, żeby jej pomógł. Wasyl brał się do tego tak ostro, że dywan wylatywał Annie z ręki i spadał na niego. — Podrzesz dywany. Nie tak mocno, paznokieć sobie złamałam — skarżyła się Anna. — Postaram się nie tak mocno — obiecywał Wasyl. Anna podnosiła dywan z trawy. Przy pierwszym uderzeniu Wasyl znowu go jej wyrwał. Nie mógł się nauczyć ostrożności. — Nie chcę z tobą trzepać dywanów. Porozrywasz je na kawałki. — Dywan nie dywan, będziesz mieć dwa — śmiał się Wasyl. Szedł sobie i nie wracał, nie proponował pomocy. Nie lubił trzepać dywanów. Annę to irytowało. Pewna była, że Wasyl rozmyślnie robił jej na przekór albo też chciał się popisać swoją siłą. — A tam — mówiła sobie. Dość często byli razem, bo Wasyl czasu miał pod dostatkiem. Kapitan był nieżonaty i ciągle gdzieś chodził. Rzadko spotykało się go dwa razy w tym samym domu. Profesor, zatwardziały stary kawaler, wieczorami siedział w swoim pokoju. Dzień spędzał w szkole, nigdy nie przychodził do domu na śniadanie w czasie dużej przerwy. Jedzenie mało go obchodziło, miał słaby żołądek. Był nauczycielem biologii i latem włóczył się, przestając z naturą. Kapitan miewał od czasu do czasu wizyty samotnych pań. Dla Wasyla był to czas próby. Stawał się wtedy kelnerem, podręcznym krawcem i lokajem w jednej osobie. Po odjeździe pani, a także w jej obecności, jeżeli zostawała na dłużej, kapitan bił Wasyla twierdząc, że do niczego się nie nadaje, jest nieuprzejmy, a przede wszystkim nieuczciwy i niepoprawny: wypija wina i likiery i wyjada ciasto. Wasyl wrzeszczał na całe gardło, co dawało kapitanowi powód do dalszego bicia. Po każdym laniu Wasyl zachowywał się przez kilka dni po żołniersku. Był małomówny i zdecydowany, wstydził się swoich wrzasków i unikał Anny. Gdy się spotkali, oznajmiał jej nowinę: — Będzie wojna. Pojadę na wojnę. Zabiją mnie tam i w ziemi pochowają. — A cóż to znowu za wojna? — Skąd można wiedzieć. — Profesor mówi, że nigdy już więcej wojny nie będzie. Ludzie zmądrzeli. Wasyl roześmiał się, jak poborca podatkowy stający przed sądem za oszustwo. — Wojna będzie. Pozabijamy wszystkich, nikogo nie zostawimy. — I to ty tak będziesz wszystkich zabijał? — Ja i kapitan, i cały pułk. Wszyscy razem. W początku lipca pułk miał miesięczne manewry w Rosji. Wasyl musiał jechać z kompanią. Przyszedł, potrząsnął rękę Anny na pożegnanie. — Do zobaczenia, jadę już — powiedział ze łzami w oczach. — Zgolą mi włosy i wszystko. — Uniósł czapkę odsłaniając długą, jasną grzywę. Annie oczy zwilgotniały. Okropna była myśl, że zgolą Wasylowi głowę. — Dlaczego oni cię ogolą? — Co tam, to nie boli. Nowe włosy mi wyrosną. Czarne, takie włosy — Wasyl wykonał falisty ruch ręką. — Nie poznasz mnie, jak wrócę. Urosnę, będę taki wysoki — podniósł rękę w górę jak tylko mógł. — Nie urośniesz już więcej. — No to nie urosnę. Mam dobrą strzelbę, nowiutką strzelbę, nikt z niej jeszcze nie strzelał. Strzelam: pif, paf! Koniec. — Wasyl złapał się za pierś i zachwiał. — Dlaczego mnie straszysz — powiedziała Anna z wyrzutem. — A gdyby jakaś kula naprawdę w ciebie trafiła tak okropnie, jak opowiadasz? Wasyl spoważniał, poszedł sobie. Anna chyłkiem poszła do bramy. Chciała na niego popatrzyć. Wasyl maszerował dziarskim krokiem. Przyjemnie było na niego spoglądać. Na rogu ulicy odwrócił się i pomachał ręką. Anna zmieszała się. Cofnęła się w głąb bramy, coś w niej zadrgało, czuła się zdemaskowana. Trzeciego dnia wieczorem Anna rozpłakała się w łóżku, chowając głowę pod kołdrę, żeby nie było słychać. Tęskniła do Wasyla. Gdy już raz zaczęła, popłakiwała co wieczór. Rankiem budziła się o zwykłej porze. Gdy ktoś chodził po podwórku albo hałasował za ścianą od ulicy, ogarniał ją strach, że to Wasyl, że wcale nie pojechał na manewry, samowolnie został w domu. Potem przypominało jej się, że Wasyl jednak odjechał, i ogarniał ją okropny smutek. Zrobiła kreskę w kalendarzu przy tym dniu, w którym miał wrócić. Dwudziestego trzeciego. W czwartek. Czwartek był najmniej znaczącym dniem tygodnia, nie mogła sobie przypomnieć ani jednego ważnego czwartku w swym życiu. Toteż wydawał się jej bardzo odpowiedni na dzień powrotu. Gdy już tylko tydzień został do powrotu Wasyla, myślała po prostu: wraca w czwartek. Teraz już nie mogło być żadnego nieporozumienia, żadnej pomyłki, że to w inny czwartek. Bo przez cały czas czekania wydawało jej się, że czwartki różnią się czymś od pozostałych dni tygodnia: zwidywało jej się, że Wasyl potajemnie chodzi po podwórzu, zwłaszcza w nocy, i że Rosja jest znacznie bliżej niż przedtem. Anna zaczęła się niecierpliwić, nawet profesorowi okazywała swe zdenerwowanie i nie przerywała zajęć, gdy do niej mówił. Nieostrożnie obchodziła się z porcelaną i rozbijała ją o kant stołu, budząc się z marzeń z talerzem w zwieszonej ręce. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wrzucała resztki jedzenia do spiżarki, zaraz jednak zbierała i wynosiła do kubła z pomyjami. Przestała wycierać z kurzu wypchane ptaki, wykrzywiała się do nich, a potem wybuchała płaczem. Dopiero gdy Wasyl odjechał, Anna spostrzegła, do jakiego stopnia był jej bliski. Czasem przykładała ucho do ściany i usiłowała złowić jakiś dźwięk z mieszkania kapitana, ale słyszała tylko szum pustki. Za każdym razem strach ją ogarniał i odskakiwała od ściany. Wydawało jej się, że dochodzą stamtąd męskie głosy, ludzi, co sapią i dyszą. Czasem wyobrażała sobie, że zagnieździło się tam jakieś nienormalne indywiduum, jakiś bezdomny biedak, którego nikt nie chce mieć u siebie. Za każdym razem, gdy wychodziła na podwórze i musiała przejść pod oknami kapitana, bała się. Odwracała głowę, patrzyła w inną stronę. Gdy zjawił się garbaty szlifierz i zaczął wykrzykiwać „nożyczki ostrzyć, noże ostrzyć", skryła się w kuchni, przerażona jego ułomnością i brzydotą. Jeszcze w niedzielę Anna pocieszała się wyobrażeniem, że Wasyl jest w domu: słyszała go prawie, jak sprząta, hałasuje za ścianą, wspominała jego gromki głos i gadatliwość na podwórzu i na ich wspólnych przechadzkach. Nagle jednak strach ją ogarnął — a jeżeli się pomyliła, jeżeli to wcale nie ta niedziela, tylko może ta poprzednia. Zajrzała do kalendarza i jej niepokój wzrósł, stwierdziła, że z kalendarzem nie jest ani odrobinę mądrzejsza. Wpadła jednak na pomysł, żeby sprawdzić datę w gazecie. Po niedzieli jej egzystencja stała się jeszcze cięższa, życie wydawało się jednym trudem i mordęgą. Nawet radość staje się strachem, gdy przedmiot radości jest tak straszliwie daleko. Najgorzej jednak było wyobrażać sobie, że Wasyl jest już w drodze do domu. Powolność tej powrotnej jazdy była cierpieniem, które musiała znosić zupełnie sama, bo więcej niż ktokolwiek inny oczekiwała jego powrotu. Myśl o masywnym, żelaznym pociągu pędzącym po wąskich, cienkich szynach była dotkliwie bolesna. Wasyl nie przyśnił się Annie ani razu i była tym rozgoryczona. To wina Wasyla, który nie potrafi stać spokojnie przez chwilę, nawet na fotografii, którą jej raz pokazał. Śnili jej się tylko najbliżsi krewni, prawie zawsze stare ciotki. Ostatnio śniła, że umarły. Chudy, wysoki chłopak przybiegł i zawołał przez drzwi: „Twoje ciotki umarły!" Przestraszona wyskoczyła na podwórze, chłopak stał przed drzwiami kapitana i wołał to samo, to samo powtórzył pod drzwiami właściciela domu. Anna wróciła do mieszkania. Ku swemu przerażeniu przypomniała sobie, że Wasyl i kapitan są na manewrach w Rosji. A wyjeżdżając drzwi zostawili otwarte. Musimy iść, upewnić się. Drzwi zastała uchylone, szparka była tak wąska, że ani się przecisnąć. Próbowała otworzyć drzwi trochę szerzej, ale nie drgnęły. Przerażenie ją ogarnęło, bo wydało jej się, że drzwi prowadzą do ogromnego lochu. Tyle tylko mogła zobaczyć, że wnęki okien i ściany sieni były z próchniejącej, brunatnej tłustej ziemi, z której wystawały zmurszałe korzenie drzew. Sień była zupełnie ciemna, w czarnej jak węgiel głębi nie można było dojrzeć przeciwległej ściany. Pchała drzwi całym swym ciężarem, modląc się cicho, by udało się je otworzyć. Nagle dostrzegła w szparze nogę wysokiego chłopaka: leżał na wznak, z rękami założonymi za kark i patrzył na nią. „Zabierz nogę, ty łobuzie" powiedziała, złapała go za nogę i całą siłą wepchnęła ją do środka, dociągnęła drzwi i zamknęła. Klucz wzięła z sobą. Postanowiła poskarżyć kapitanowi na Wasyla, że zostawił klucz w zamku. Wreszcie była znowu we własnej kuchni. Tam przypomniała sobie, że ciotki nie żyją, i zasmuciła się, że wszystko w koło tak pociemniało i sposępniało. Profesora w domu nie było i nie wiadomo, gdzie poszedł. Wisząca lampa w jego pokoju paliła się — ale Anna zauważyła to dopiero, gdy wzięła się do parzenia kawy. Na stole leżał pszenny obarzanek — olbrzymi jak wieniec nagrobny. Rozstawiła filiżanki i wlała w nie kawę. Było o jedną filiżankę za dużo, sprzątnęła ją po kryjomu, żeby ciotki nie zauważyły, że nakryła także i dla Wasyla. Usiadły wszystkie trzy przy stole i miały pić kawę, ale nie było łyżeczek. Przyszedł profesor. Anna się zaniepokoiła. Zobaczy, że zaprosiła ciotki na kawę i że obarzanek jest taki wielki. Ale to wcale nie profesor przyszedł, tylko tłusty, czarnobrody dorożkarz, który zeszłej zimy udusił swoją żonę, przytrzasnąwszy ją drzwiami. „Proszę, to Kustaa" — powiedziała starsza ciotka. Annę zdziwiło, że one znają dorożkarza. Ten zdjął teraz czapkę i położył ją pod krzesłem. Anna podała mu filiżankę, ale nie tę, którą cichcem postawiła dla Wasyla. Teraz wszyscy pili kawę. Łyżeczki leżały na spodkach jak należy. Anna była ogromnie zdumiona i już miała na ustach pytanie: „Kto podał łyżeczki?", ale w żaden sposób nie mogła wymówić słowa „łyżeczki", i z tym się obudziła. Po przebudzeniu powiedziała bez trudu „łyżeczki" i przypomniał jej się cały sen. Już był ranek. Anna czuła ciężar w głowie, zapomniała, że Wasyl ma dziś wrócić. Wasyl nie żyje — myślała. — Zastrzelili go, wypadł z pociągu albo może kapitan zwolnił go ze służby i Wasyl pojechał do domu. Dopiero gdy podała kawę profesorowi i sprzątnęła jego pokój, wszystko wydało jej się takie jak zwykle, Ranek był chmurny, szary jak ołów. Dzień minął, a o Wasylu ani słychu. Wieczorem Anna poszła na stację. Przy odrobinie szczęścia uda jej się może zobaczyć pociąg, a nawet samego Wasyla. On przecież nigdy się nie domyśli, że była na stacji, a ona podpatrzy, jaki jest, kiedy nie wie, że go ktoś obserwuje. Czekała kilka godzin, to stała bez ruchu, to chodziła po peronie tam i z powrotem. Nadjechał pociąg osobowy, zatrzymał się tuż przed nią. Z wagonu pierwszej klasy wysiadł pan w średnim wieku, z dużą walizką w każdej ręce, tak że wyglądał z obu stron jednakowo. Przywitały go trzy panie i dwaj panowie. Anna przypuszczała, że jedna z tych pań musi być jego żoną, pewnie ta ciemna. Dwie pozostałe były blondynkami. W jednym z panów Anna rozpoznała miejscowego lekarza. Był to otyły, blady mężczyzna. Schylał się ustawicznie, szastając nogami, jakby coś zgubił i szukał tego na ziemi. Wziął walizki od nowo przybyłego. — Chyba nie masz w nich nic, co może wybuchnąć? — spytał ostrożnie stawiając walizki na peronie. Pozostali roześmiali się. Wszyscy mówili po szwedzku, prócz lekarza, który mówił po fińsku. Przyjezdny pan zszedł ze stopnia. Uścisnął panie, tę ciemną na ostatku, widocznie to nie była jego żona. Anna usiłowała odgadnąć, która z blondynek w takim razie jest żoną, wydawało jej się, że żadna z nich jakoś nie pasuje, nie mogła się dopatrzeć żadnej małżeńskiej tkliwości. Panowie podali sobie ręce nie zdejmując kapeluszy, widocznie dobrze się znali. Zawiadowca gwizdnął i pociąg ruszył. Wtedy pan, który właśnie przyjechał, porwał swoje walizki i wskoczył do wagonu. Towarzystwo na peronie krzyknęło jednogłośnie, ale on tylko głowę odwrócił i potrząsnął nią energicznie. Pozostali panowie biegli obok wagonu, panie także, krzycząc żałośnie cały czas. Panowie pierwsi zmęczyli się i zawrócili ruszając ramionami. Panie coś do nich z daleka wykrzykiwały. — Że też coś takiego musiało się przydarzyć — powiedział lekarz do swego towarzysza. Gdy panie wróciły, całe towarzystwo obeszło budynek stacyjny i wsiadło do czekających po drugiej jego stronie dorożek. Panowie do jednej, panie do drugiej. Żeby sobie pogadać — pomyślała Anna. W kilka tygodni później usłyszała, jak w sklepiku opowiadano o całym wydarzeniu. Przyjezdny pan był bratem miejscowego lekarza, jechał do Renko na urlop. Był sędzią, czuł się Szwedem w takim samym stopniu, w jakim jego brat lekarz czuł się Finem. Każdy mówił w swoim ojczystym języku, także gdy z sobą rozmawiali. Sędzia był w najwyższym stopniu roztargniony, opowiadano, że raz w Helsinkach, zamiast wsiąść do dorożki wskoczył na grzbiet konia. Teraz także, gdy pociąg gwizdnął, wydało mu się, że właśnie wyjeżdża, zupełnie zapomniał, że dopiero przyjechał. Wpadł do wagonu, ustawił walizki na półce, zdjął płaszcz i rozłożył gazetę. Dopiero gdy konduktor przyszedł sprawdzać bilety, sędzia odkrył swą pomyłkę. Okropnie się zdenerwował. „O, mój Boże, przecież oni byli na stacji, wyszli po mnie, co oni sobie pomyślą" — powtarzał raz po raz. — „Dlaczego nie zawiadamia się podróżnych, dokąd pociąg jedzie?" — syknął do konduktora. Konduktor przez wszystkie wagony i przez tender przeszedł do lokomotywy i udało się zatrzymać pociąg na następnej stacji, choć to był ekspres. Stamtąd sędzia bryczką dostał się do miasta. Przed nocą zjawił się u brata i śmiechu z tego było na wiele dni. Ludzie na peronie ubawili się wyścigiem pań z towarzystwa, i tyle tylko pojęli z całego wydarzenia. Gdy pociąg odjechał, na stacji było mnóstwo ludzi. Fińscy i rosyjscy żołnierze kręcili się wokół dziewcząt, koło Anny także, myśleli pewnie, że i ona szuka towarzystwa. Anna była bardzo śniada, oczy i brwi miała czarne, a twarz pociągłą, brano ją za Rosjankę. Zagadywali do niej po rosyjsku, przystawali, żeby rozpocząć pogawędkę, i byli zmieszani, gdy słowem nie odpowiadając potrząsała głową. Mówili tylko: „Piękny wieczór. Nie byłoby przyjemniej przejść się trochę?" Młody fiński oficer podszedł do niej, stuknął obcasami i zaproponował: — Zechce pani towarzyszyć mi w przejażdżce. — Był bardzo wysoki i szczupły w pasie i nietrudno było spojrzeć w jego otwarte, niebieskie oczy. — Nie mam czasu — odpowiedziała Anna schylając głowę. Wstyd jej było, że się wykręca. Oficer przez chwilę przyglądał się jej poważnie z lekko przechyloną w bok głową, potem ukłonił się i odszedł w drugi koniec peronu. Tam przystanął i kilka razy spojrzał w jej stronę. Po dziesięciu mniej więcej minutach wrócił. Anna wystraszyła się i zaczęła poprawiać chusteczkę na głowie. — Moja panno, zdaje się, że rzeczywiście okropnie się pani spieszy — zgiął się w głębokim ukłonie, wyminął Annę bokiem i urażony opuścił stację. — Moja panno — powtarzała łykając łzy. Wasyl siedział na progu sieni, z gołą głową, w koszuli tylko, i czyścił buty kapitana. Opalił się bardzo, tylko ogolona głowa była biała i owalna jak jajko. Anna wpadła do mieszkania, nie odważyła się podejść do okna i wyjrzeć na podwórze. Chwyciła się rękami za gardło i przeraziła, usłyszawszy, jak jej serce wali. Podeszła do drzwi, ale nie miała odwagi wyjść. Przez okno sieni mogła się przyglądać Wasylowi, bez włosów wyglądał jak mały chłopiec, uszy miał czerwone i odstające. W końcu wyszła przez drzwi kuchenne. Wasyla nie widać było na podwórku, tylko szczotka do butów leżała na schodku. Anna podeszła bliżej. Wtedy zjawił się Wasyl i usiadł na schodkach. Wydawało się, że wcale na nią nie zwraca uwagi. Podniósł prawą nogę i pucował sobie but. Potem wyprostował nogę i wyciągnął ją do niej: — Ładnie wyczyszczone, co? — Owszem. — Okropnie dużo maszerowałem, mam chorą nogę. — Wasyl zaczął opowiadać o manewrach. Przejeżdżali tędy już w nocy. — Wyglądałem oknem, wszyscy spali, całe miasto. Minęli wiele stacji, zanim wreszcie pozwolono im wysiąść. I z tamtej stacji maszerowali z powrotem: pięćdziesiąt wiorst. Troje dzieci bawiło się przy drodze prowadzącej przez las. Podniosły straszliwy wrzask, zahaczywszy nagle wielkich, dzikich żołnierzy maszerujących przez całą szerokość drogi, spowitych w ogromną chmurę kurzu, od stóp do głów pokrytych białym pyłem, z twarzami ociekającymi mazią, która powstawała z brudu zmieszanego z potem. Mały chłopczyk wpadł do rowu, tarzał się w nim i krzyczał, jakby rozum stracił. Kapitan zsiadł z konia i próbował obdarować dzieci cukierkami, ale nawet na nie nie spojrzały. Gdy kapitan dotknął dzieci, dostały ataku: zaczęły rzucać się i skręcać najokropniej, drepcąc w jednym miejscu. Kapitan wziął dzieci, po jednym dziecku pod każdą pachę, przeniósł je przez rów i zostawił w lesie, kawałek od drogi. Położył je tam na ziemi, skulone jak pisklęta w gnieździe. Potem przeniósł także chłopca, który wpadł do rowu i dostał okropnej czkawki. „Gdzie dom, gdzie dom?" — pytał dzieci, ale dziewczynka i drugi z chłopców krzyczeli tylko, aż im twarze posiniały. Kapitan rozłamał na kawałki tabliczkę czekolady, ale dzieci nie były w stanie jej przełknąć — biły rękami, wymachiwały ni. mi w powietrzu, kawałki czekolady fruwały dokoła. — Bardzo się zmartwiłem. Żałosne to było — powiedział Wasyl. Wziął szczotkę i wszedł do mieszkania. Ani razu się nie roześmiał, nie spojrzał Annie w oczy. Więc choć miała już Wasyla w domu, cały wieczór była niepocieszona. Uważała, że to nie wystarcza: Wasyl wrócił z pustymi rękami, niby był, ale dla niej nic nie miał. Co powinien mieć, nie wiedziała. Patrzyła na jego szeroki nos, białe rzęsy, uszy, które wyglądały tak właśnie, jak uszy Wasyla zwykle wyglądały, i niebieskie żyły na skroniach. Następnego dnia Anna poszła na przechadzkę, a Wasyl za nią. Przystanęła i zaczekała na niego, nie chciała, żeby Wasyl przyglądał się jej z tyłu i mógł z całym spokojem obserwować każdy jej krok i każde poruszenie jej ciała. Wasyl mówił o manewrach. — Widziałem cara. Mały, z długimi wąsami, chodzi jak ja. Tak. — I Wasyl stanął na baczność ze sztywno zwieszoną lewą ręką. „Czy on nigdy nie skończy — myślała Anna, nieszczęśliwa, rozglądając się wkoło — ludzie patrzą." Wasyl przestał udawać cara, ale Anna nie spuszczała go z oka i zauważyła, że jeszcze nie idzie porządnie, wywija rękami, kręci się koło niej, odwraca i gapi na przechodniów. — Jak nie potrafisz iść jak człowiek, nie będę z tobą spacerować. — I ogromnie się zdziwiła, gdy Wasyl przystanął i zaczął wyjaśniać coś zupełnie dla niej niepojętego: — Dla mnie żadna różnica, ja nie rozumiem. Byłem muzyk. Jestem żołnierz, ja nie wiedzieć, co prawa, co lewa. Wpycha się siano w jedną rękę, słomę w drugą i się krzyczy: słoma, siano... ja maszeruję. Wpycha się siano w jeden but, słomę w drugi, krzyczy się: słoma, siano, słoma, siano, ja maszeruję. Anna rozgniewała się, pomyślała: „Właśnie, taki ty jesteś." Zawróciła i poszła w stronę domu. Wasyl szedł o parę metrów za nią, zupełnie cicho. Anna nie oglądając się weszła do mieszkania, dopiero tam ocknęła się i oburzona była na siebie, że nie zerknęła, czy Wasyl wszedł za nią na podwórze i czy tam został. Wmawiała sobie, że chłopak jest taki właśnie, jak myślała: głupi, nikczemny i brzydki. Następnego dnia spotkali się jak gdyby nigdy nic. Wasyl wydawał się dużo żwawszy niż wczoraj, kiedy to wywarł na Annie tak przygnębiające wrażenie. Prawdę mówiąc był przecież zupełnie przystojny. — Na co tak patrzysz? — pytał Wasyl raz po raz. — Na nic. Na co miałabym patrzeć. Ale wciąż musiała spoglądać na Wasyla, bo tak prędko zapominała, jak on wygląda. Co rano oczekiwała, że Wasyl będzie taki jak przedtem, taki sam wesoły, chwacki chłopak i cwaniak. Rankiem zawsze trochę wstydziła się za niego i unikała spotkania. A jednak normalny tok dnia rozpoczynał się dopiero, gdy się spotkali. Tylko Anna nie chciała już wychodzić z nim wieczorami. Pewnego niedzielnego wieczoru Wasyl przyszedł pod okno i zagruchał: „Anno, Anno!" Okno było otwarte. Wasyl wyciągnął rękę i obmacywał ścianę kuchni. Ręka jego wyglądała dziwacznie, jak przedmiot żyjący własnym niezależnym życiem. Tego już było Annie za wiele. Przeniosła się z kuchni do pokoju profesora. Profesor wyszedł z domu. Gdy odważyła się wrócić, Wasyl stał na podwórku z rękami w kieszeniach i niespokojnie rozglądał się na wszystkie strony. Nie mógł się jakoś zdecydować na pójście sobie, Anna nie śmiała zamknąć okna, bała się, że Wasyl usłyszy, znowu podejdzie i będzie zaglądał. Na podwórze wpadło kilku chłopców. Skupili się dokoła Wasyla, który zrobił im papierowego latawca i puścił go w powietrze. Anna zapomniawszy o wszystkim stała przy oknie, latawiec poszybował w górę szerokimi łukami, skręcał w jej stronę. Wydawało jej się, że wleci do mieszkania, ale przesunął się wolno i wylądował na trawie. Chłopcy złapali go i prześcigali się w ponownym puszczaniu. Nagle duży chłopak wyrwał latawca z ręki małemu. Ale malec był hardy i uparty. Walczyli, aż mały złapał latawca i podarł go. Wtedy ten większy uderzył go pięścią w twarz i w brzuch. Mały podniósł przeraźliwy wrzask. Wasyl chwycił starszego, targał za włosy, wywijał nim jak ścierką. — Zostaw go! Nie masz prawa bić cudzych dzieci! — krzyknęła Anna przez okno. — On pierwszy rąbnął tego małego — oświadczył Wasyl. — A tamten musiał podrzeć latawiec? — Co tam latawiec, zrobię dwa — bronił się Wasyl. Anna zamknęła okno. Zaczęła odtąd naprawdę unikać Wasyla. Zauważył to widać, bo przestał wystawać pod jej oknem i zaglądać do kuchni. Annie wydawało się, że wynikają z tego same korzyści dla niej, tym większe, im dłużej to trwało. Przed południem Wasyl często przechodził pod jej oknem. Zwykle z koszykiem albo jakąś paczką w ręce. Jeżeli był w pełnym umundurowaniu, w pasie i w czapce, Anna wiedziała, że kapitan posyła go do miasta w jakiejś sprawie. Wtedy wychodziła na dwór, rozkoszowała się chłodnym powietrzem, orzeźwiającym zimnem, które wypełniało usta przy każdym głębszym oddechu. Sięgała po źdźbło trawy, trzymała je w ręce. Dopiero gdy już spodziewała się, że Wasyl może nadejść lada chwila, wracała do mieszkania. Miała teraz zwyczaj robić sobie kawę przed południem. Gotowała ją pospiesznie, prawie w popłochu, ale gdy już kawa była gotowa, okropnie się guzdrała, sadowiła się przy oknie, wysypywała na stół kostki cukru, powolutku wypijała kilka filiżanek. Potem myła filiżankę, wycierała i odstawiała do szafki. Siadała na łóżku, bo już nie miała odwagi znowu usiąść przy oknie — i tak zostawała. Usłyszawszy kroki Wasyla, miała ogromną ochotę wyjrzeć, ale wstawała wolno, bez pośpiechu. Wasyl tymczasem zdążył wejść. Słyszała, jak hałasuje w sieni i w kuchni za ścianą. „Nigdy chwili spokoju" — myślała Anna. Zaczynała przestawiać naczynia i szurać nimi, aż trzaskało. Wasyl usłyszy i może sam zacznie się ruszać trochę ostrożniej. Ale nic nie pomagało, łoskot z jego strony nie «ustawał, chociaż oddalał się coraz bardziej. W końcu dochodził jak gdyby z pokoju profesora, jak gdyby oba mieszkania były bardzo duże i miały liczne pokoje, łączące się z sobą gdzieś w przeciwległym końcu domu. Wstrzymywała oddech, nasłuchiwała i była coraz bardziej wzburzona. Szła do pokoju profesora. Oczekiwała, że lada chwila może tam zobaczyć nieruchomą postać chłopa, który schylony wycina kawałek dywanu spod nogi stołu, spod łóżka albo spod kredensu — niemego Wasyla. Wasyla, co nie odzywa się i podobny jest do zjaw ze snu. Z góry wiadomo, że tacy robią zawsze to, czego się człowiek najbardziej boi, a nigdy nie zdążą zrobić tego, co by się chciało, żeby zrobili, bo lęk zmusza człowieka, by i we śnie panował nad sobą i próbował zapobiec przerażającym uczynkom wiodącym do pożądanego. Strach o cały dom często opanowywał Annę, gdy znalazła się w pokoju profesora. Kiedy mieszkała jeszcze u ciotek, starała się zawsze unikać samotnego zostawania w domu. Teraz też miała ochotę pójść do sąsiadów, chociaż tam był Wasyl. Wyobrażała sobie, że staje się niewidzialna i wchodzi wcale nie zwracając na siebie uwagi Wasyla. Roiła sobie, że niewidzialne ściany dzielą pokój kapitana na niezliczone maleńkie zakamarki, w których Wasyl gubił się jak w labiryncie. Gdy fantazja jej zbłądziła na takie drogi, Anna często od przytomności odchodziła ze strachu. Otwierała okno, wychylała się, ale nigdy nikogo nie widziała na ulicy, choć najgoręcej pragnęła, żeby ktoś właśnie przeszedł. Zamykała więc okno pospiesznie, bo gdyby kogoś zobaczyła, to też przecież mógłby być zły omen. A gdyby tak ten ktoś wszedł do mieszkania, choć przecież nie mógł mieć do niej żadnego interesu? Im później było, tym okropniejszy stawał się jej strach. Siedziała w kuchni, bo nie miała odwagi iść do pokoju profesora, lub w pokoju, gdyż bała się wejść do kuchni. Bardzo była rada, kiedy profesor wracał. Wychodziła do przedpokoju, pomagała mu zdjąć płaszcz. Profesor wzbraniał się, ale w końcu pozwalał, jak już taka była gorliwa. Szybko i zręcznie przyrządzała jedzenie, otwierała okno, żeby wywietrzyć swąd. Przychylnie uśmiechała się do Wasyla, jeśli przypadkiem zjawił się na podwórku. Nakrywając do stołu, nosiła każdą rzecz osobno, żeby mieć powód do chodzenia z pokoju do kuchni ile razy się dało. Czasem słychać było z ulicy stuk kopyt, nierówny, leniwy kłus dorożkarskiej szkapy po bruku... jak gdyby konie miały po trzy, nie po cztery nogi. Dzieci z krzykiem przebiegały pod oknem, ich głosy były ostre i donośne, każde słowo słychać było wyraźnie i czysto jak w pieśni. Zmierzch zapadał wolno, jasny zmierzch, który jest częścią wiosny i razem z nią przemija. Do kuchni przenikały męskie głosy, Wasyla i kapitana. Mówili po rosyjsku. Wasyl gadał szybko, niskim głosem, jednostajnie i bez przestanku. Tak mówi tylko mężczyzna do mężczyzny. Anna zerkała zza firanki, przechylała się, zaglądała, ale nie widziała nic prócz pleców kapitana. Wasyl wyszedł z bramy. Po pół godzinie wrócił prowadząc wierzchowca. Wziął go z koszar na polecenie kapitana. Koń był tak wielki, że wypełniał całe pole widzenia, gdy się z głębi kuchni spoglądało na niego i na Wasyla. Koń tańczył cały czas, oczu nie można było odeń oderwać. Za każdym razem kiedy Anna myślała, że już się uspokoił, znowu zaczynał się gwałtownie wiercić. Gniewało ją to. Bez przerwy grzebał tylną nogą i dreptał w kółko. Wasyl trzymał go za uzdę, przemawiał do niego, ale nie tak jak do kapitana, tylko przypochlebnie, zachęcająco, jak do głupka. Czasem wtrącał przekleństwo, ale tak szybko, że nawet głupek by się nie zorientował, a tym mniej koń. Zwierzę wciąż zadzierało łeb, kładło go na głowie Wasyla i chwilę tak trzymało. Niespodziewanie, jak obcy przybysz, ukazał się kapitan. Ubrany był w krótką kurtkę bez pasa i w okrągły kapelusz z paskiem pod brodą. Wyglądał dość dziwacznie, zupełnie jak w przebraniu. Z jedną nogą w strzemieniu odbił się parę razy od ziemi, aż udało mu się wskoczyć na grzbiet konia. Ostrogi błyszczały jak słońce. Wasyl nie został na podwórzu i nie patrzył za odjeżdżającym kapitanem, natychmiast wszedł do mieszkania. Anna uważała, że słusznie postąpił. Sama jednak usiadła przy oknie, żeby zaczekać na powrót kapitana. Zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Czekała i czekała, ale bez niepokoju i bez zainteresowania, jak się czeka na coś, co nas samych nie dotyczy. Można przecież zapamiętywać się tak przez długie chwile patrząc na dziecko czy na kobietę oczyszczającą ulicę z chwastów. Kapitan długo nie wracał. Anna położyła się na łóżku w ubraniu, jak gdyby wciąż jeszcze czekała. Łóżko jej stało przy ścianie od sieni, nogami zwrócone do okna. Przez oparcie widać było tylko dach i niebo. Dach robił wrażenie prostopadłego, tak samo niebo, które opadało prosto na podwórze i wydawało się bardzo bliskie. Anna zasnęła, granice przedmiotów zatarły się. Obudziła się tuż po północy. Zawsze tak bywało, gdy zasnęła w ubraniu. Nie wiedziała, gdzie jest, jaka to pora dnia i roku. Osobliwe uczucie, nie wiedzieć, czy to dzień, czy noc, wieczór czy ranek. Za oknem było ciemno. Musiała cofnąć się, zagłębić się w siebie, w to, co się przedtem wydarzyło, wtedy wyjaśniło się wszystko. Często zaczynała od ciotek, czasem także od przeprowadzki starej wujny. Najczęściej od wprowadzania się kapitana. Co najmniej stu żołnierzy szło wtedy przez miasto, jeden za drugim, i niosło rzeczy kapitana. Jeden niósł jego pachołka do butów, drugi samowar, inny taszczył stół, a wielu całe naręcza drew. Tylu żołnierzy wniosło do domu wszystko naraz i wszystko od razu znalazło się na właściwym miejscu, bo każdy składał swe brzemię mniej więcej tam, gdzie stało czy leżało w starym mieszkaniu. Zdarzyło się to przed rokiem zaledwie, było więc odpowiednim punktem wyjściowym dla wspomnień. Nie potrzebowała przy tym wcale myśleć o staruszkach, ani o ciotkach, ani o wujnie. A gdy przy obudzeniu się przyszło jej na myśl imię Wasyla, wszystko wyjaśniało się natychmiast i Anna zasypiała o niczym już nie wiedząc i nic nie wspominając. Tej nocy, co dość osobliwe, śnił jej się kapitan, ten okropnie obcy człowiek. Sen był obrzydliwy, czuła w ciele dziwną słodycz. Zupełnie jakby pierwszy raz dostrzegła kapitana. Chodził sobie tu u niej jak po swoim własnym pokoju, a Anna uważała, że mógłby już sobie iść. Kapitan zaraz odgadł jej myśl, bo podszedł i wziął ją pod brodę. „Zamieniłem się z profesorem. On wziął Wasyla, bo Wasyl taki się zrobił ostatnio nadęty, że jak wyjeżdżam konno, nie zostaje na podwórzu, żeby za mną popatrzeć. Nie czeka też na podwórzu, kiedy wracam — dlatego będę musiał dać zarżnąć mego konia." Anna ogromnie współczuła koniowi i zaczęła oczerniać Wasyla zarówno z potrzeby serca — to przede wszystkim — jak i dla przypodobania się kapitanowi, który był taki czyściutki, młody, zdrowy, jak niedorosły chłopak, i nie miał wąsów. Anna bardzo chętnie zostałaby u niego i prowadziła mu gospodarstwo. Kapitan zamierzał znowu przejechać się wierzchem. Anna nie miała odwagi wyjść i trzymać konia za cugle, bała się. Koń był dziki i ognisty, tańczył w koło i kopał. Patrzyła na niego przez okno, a kapitan stał obok niej. Nie warto było wcale wychodzić. Przecież koń stoi na podwórzu już od wielu dni. Kapitan też nie ważył się zbliżyć do niego. Czekał, aż przyjdą żołnierze i zastrzelą konia. Anna nie mogła iść po zakupy, choć czekała z siatką w ręce. Ale przyjemnie było wiedzieć, że ani profesor, ani Wasyl nie poważą się wrócić do domu ze względu na konia. „Wszystkiemu winien Wasyl" — powiedział kapitan zmienionym głosem. Anna zbudziła się, zdawało jej się, że ktoś tu w pokoju wypowiedział te słowa. Sen był niedorzeczny, Anna zachichotała. Świeciło słońce. Słyszała, że kapitan i Wasyl rozmawiają na podwórzu. Zobaczyła, że Wasyl ciągnie wielką walizę: kapitan pojedzie do Helsinek. Była sobota. Profesor oczekiwał gości wieczorem, dwóch dawnych kolegów szkolnych. Mogło się zdarzyć, że zostaną na noc, prosił więc Annę, by zniosła ze strychu stare materace i łóżko polowe. Musi też kupić wódki w sklepiku. Była dopiero szósta, ale mając tyle przed sobą, Anna nie mogła uleżeć dłużej. Ubrała się szybko, po to tylko, żeby stwierdzić, że nic więcej zrobić nie może, że za wcześnie jeszcze. Usiadła przy stole kuchennym w ciepłym potoku słońca. Senność na nowo ją ogarnęła, głowa opadła na spoczywające na stole ręce. Słońce oświetlało jej kark, przesycało każdy włos, zdawało się wędrować przez włosy, wciskać w nie. Włosy miała zmierzwione. Rozplotła na noc warkocze, żeby jej nie uwierały; jak się śpi, łatwo się zapomnieć, nie uważać, a nie chciała być potargana we śnie. Żeby zabić czas, zaczęła splatać włosy. Podczas czesania spoglądała na błyszczącą trawę. Dobrze było tak siedzieć i o niczym nie pamiętać, o niczym nie myśleć. Teraz jedynie sny, nie zakłócone, mogły przenikać jej myśli. Wspominała swój sen i śmiała się długo i serdecznie. Aż się przestraszyła, że zbudzi profesora. Wasyl wrócił, przeszedł pod jej oknem. Bzdurność snu Uderzyła ją, na myśl o Wasylu jako pomocy domowej profesora ogarnął ją niepohamowany śmiech. Wasyl wyglądał na niezadowolonego i zirytowanego. Spostrzegłszy, że Anna się śmieje, zaczął się do niej wykrzywiać. Miała ochotę otworzyć okno, opowiedzieć mu swój sen, rozdrażnić go, ale postanowiła nie robić tego. „Niech nie wie". Profesor gotów się obudzić, gdyby usłyszał, że otworzyła okno i że rozmawiają. Wasyl znów wyszedł aż na ulicę, ale przedtem zatrzymał się pod jej oknem, odwrócił się do niej, bezradnie rozłożył ręce i rozpaczliwie potrząsał głową. Annę jeszcze bardziej to rozweseliło, bo teraz rozśmieszyła ją i jego nieszczęśliwa mina. Wasyla tak to zgniewało, że poszedł sobie z rękami w kieszeniach. Wasyl nie mógł się dostać do mieszkania — kapitan zabrał jego klucze. W dorożce kapitan zauważył, że zapomniał kluczy, wziął więc klucze Wasyla: „A ty idź do koszar, dadzą ci łóżko i jeść dostaniesz". Wasyl buntował się po cichu. Nie chciał iść do koszar, tam go zaraz wezmą na ćwiczenia, będą go wykpiwać, że był ordynansem i że zapomniał wszystkiego, co przedtem umiał. 2. Wieczorem Wasyl poszedł do parku miejskiego, żeby popatrzyć na dziewczęta. Żołnierze włóczyli się wokół małymi grupkami po dwóch, po trzech. Pierwsze dziewczęta zobaczył przy drodze nad jeziorem. Tłusta, jasna dziewczyna, o zdrowym, mocnym wyglądzie, siedziała w objęciach żołnierza z garbatym nosem. Była pijana, huśtała się na jego kolanach i śpiewała, jak tylko mogła najordynarniej. Twarz miała poważną, oczy szeroko otwarte, jakby się przed chwilą obudziła. „Jedna marka do potrącenia, jedna do wyciągnięcia, i jedna, jak się da, z brzegu do wzięcia." Żołnierz obejmował dziewczynę wpół, żeby nie spadła. Odwracał przy tym twarz, żeby mu głową nie rozpłaszczała nosa. Na drugim kamieniu siedział wielki, barczysty żołnierz. Ten trzymał na kolanach drobną, żywą, czarnowłosą kobietę w średnim wieku. Pochyliła mu głowę na pierś i siedziała jak we śnie, z przymkniętymi oczami zapatrzonymi gdzieś w dal. Od czasu do czasu wybuchała śmiechem z piosenek i kawałów tłustej dziewczyny i spoglądała na swego kawalera — chciała się przekonać, ile on z tego rozumie. Żołnierz był zażenowany i nie wiedział, w którą stronę patrzyć. Kobieta znowu kładła mu głowę na piersi i zaczynała, ponownie drzemać. Wasyl przystanął i gapił się na obie pary. On by wolał ciemną kobietę, ale uważał, że ta jasna jest lepsza, chyba nie taka doświadczona. Wielu żołnierzy przechodziło drogą nadbrzeżną, ciekawie spoglądali na siedzących. Odszedłszy kilkadziesiąt metrów wszyscy naraz wybuchali stłumionym śmiechem z jakiegoś dowcipu. Bardzo byli ukontentowani. Wasyl zaniepokoił się widząc, że wszyscy przechodzą, domyślał się, że tam dalej więcej można zobaczyć i przeżyć. W drugim końcu parku na małym otwartym placyku nadbrzeżnym tańczono. Miejsce to stanowiło również pralnię dla pobliskiej dzielnicy ruder i lepianek. W trawie porobiono paleniska z małych okrągłych kamieni. Park należał do miasta, lepianki do gminy. Były małe, rozpadające się i tak niskie, że zaledwie można było się w nich wyprostować. Ale ludzie mieszkali w tych klitkach, przeważnie młode dziewczęta i niezamężne kobiety w średnim wieku, pracujące w fabryce odzieży. Fabryka znajdowała się w drugim końcu miasta. Idąc tam i wracając dziewczęta zawsze przechodziły główną ulicą, to była jedyna droga, jaką mogły iść. Rano i wieczorem ulica wypełniała się ich ostrymi głosami i kolorowymi spódnicami. Dziewczęta biegły, kręciły się, prowadziły pod rękę, głośno plotkując, śmiały się, goniły, chwytały jedna drugą. Dziewczyny miały wielkie czerwone, popuchnięte ręce. Grupkami przychodziły na brzeg potańczyć. Trzymały się za ręce. Podobnie grupami przychodzili żołnierze w celu zawarcia znajomości, zwykle był wśród nich jeden, który umiał po fińsku. Najpierw dowiadywali się, jakie są ich imiona, i śmieli się z tego. Najodważniejsi z grupy męskiej i żeńskiej wdawali się w rozmowę, a nieśmiali tylko spoglądali na siebie ukradkiem. Jeżeli jakaś para znikała w wirze tańca, innym pozostawało tylko iść w jej ślady albo rozejść się. Wśród żołnierzy wielu było niezaradnych i niepewnych siebie, toteż spoglądali raczej na nieśmiałe i brzydkie dziewczęta. Ta ich niepewność sprawiała, że dziewczyny robiły się natarczywe i obrotne, ale tylko wtedy, gdy nikt inny na nie nie patrzył. Nie żołnierzy się bały, tylko obmowy we własnym kółku, dlatego też najchętniej chodziły z takimi, którzy nie znali krajowego języka. Wasylowi szczęście nie dopisywało. Dużo dziewcząt zaczepiał, ale jego język za dobrze był naoliwiony. Dziewczyny zaczynały oglądać się pospiesznie i przyłączały się do większej grupy, Wasyl nie miał odwagi iść za nimi. — Ładny wieczór — mówił Wasyl na próbę. — Teraz można potańczyć. Chodź, ładna dziewczyno, pokażę ci dobre miejsce w lesie. Można tam siedzieć i całować się. Nic z tego. Zawiedziony stawał kawałek dalej, za placem tańca, łaził po parku i po wybrzeżu, przyglądał się samotnym parom. Wreszcie odkrył małą, ciemną i brzydką kobietę. Była niemłoda i wyglądała, jakby zapomniała urosnąć. Towarzyszył jej otyły, płowowłosy żołnierz, którego sztorcowała, ile wlazło. — Przecież obiecałeś — mówiła. I dlaczegoś to zrobił? Nie pamiętasz, żeś obiecał? — Da, da — powiedział żołnierz. Jej irytacja strach rosły. Włosy miała zmierzwione, łzy jej płynęły ciurkiem. — Tyś to naumyślnie zrobił! — Ni rozumi — powiedział żołnierz i spojrzał na Wasyla jakby pytająco. — Co on zrobił? — spytał Wasyl. — To ciebie nie obchodzi. — On chce wiedzieć. — Taka świnia! — wybuchnęła znowu kobieta. — Obiecywał i obiecywał, że nie... że wyjmie... ale jak wlazł to i... Teraz to powiada, ni rozumi, ni rozumi, ale wtedy to jakoś rozumiał. — Nie bój się. On dobry chłopak, ożeni się. To ją jeszcze bardziej rozdrażniło. — Przysięgał, zaklinał się na własną duszę. O, gdzie teraz jego obietnice. Taki tchórz! Płakała coraz rzewniej. Usiadła na ziemi i ukryła twarz w dłoniach. — Od płakać i krzyczeć lepiej nie będzie — powiedział Wasyl. — A ty co tu robisz! Dawaj rady swojej mamie! — Moja mama nie żyje. — Co za diabeł, żeby nie zostawić ludzi w spokoju. Wasyl poczuł się dotknięty: — Przeklinaj, trojaczki urodzisz. Kobieta znowu zaczęła płakać. Żołnierz ulotnił się czym prędzej, wzruszał ramionami i wyglądał na winowajcę. — Idź do jeziora — poradził Wasyl. — Wymyje. — A nic, tylko do jeziora iść — powiedziała spokojniej, opanowała się. — E, nie chodź. — Pójdę, a gdzie mam iść. — Utoniesz, jezioro głębokie. — Im głębsze, tym lepiej. Już się nie wypływa. Woda tylko zabulgocze i po wszystkim... Wstała i zataczając się ruszyła przed siebie. Wykrzywiała się po pijacku i wymachiwała rękami, jakby chciała odegnać od siebie swą hańbę. — Nędzne człowiek ma życie. Głupcy z całego świata złażą się, żeby się ze mną pokładać, a potem to nie rozumieją. Ni rozumi. Ni rozumi. Wasyl szedł za nią. Nagle i na niego się rozgniewała i ofuknęła: — A ty się odczep, słyszysz! Czyś biedny, czy bogaty. Roześmiała się twardo, chrapliwie. Wasyl rozejrzał się na wszystkie strony, pojął, że nie ma czego u niej szukać. Poszedł więc sobie, zły i urażony. Na placu tańca dwóch żołnierzy przygrywało na harmonii. Wasyl stanął przy nich. Na ogół żołnierze unikali jego towarzystwa. Gdy przyłączał się do jakiejś grupy, wszyscy milkli, a jeśli mimo to zostawał, zaczynali się rozchodzić. Jeden z muzykantów, wysoki, chudy chłopak, grał jakby dla siebie samego, wpatrzony gdzieś nieruchomym wzrokiem, jakby widział siebie unoszącego się nad ziemią w takt muzyki. Drugi był niski i krępy, z fałdami tłuszczu na karku. Jego narzeczona stała tuż obok i gryząc palce spoglądała spode łba. Była to młoda, nieśmiała dziewczyna. Ten drugi muzykant też nie grał specjalnie dla kogoś, ot, tyle że grał bez przerwy, ze znudzoną miną, przymkniętymi oczami i pogardliwym grymasem ust. Rosły żołnierz o czarnych, długich i kędzierzawych włosach tańczył ze zgrabną, elegancką dziewczyną: córką rosyjskiego kupca. W czasie tańca trzymali się na pewną odległość od siebie, a po każdym tańcu wchodzili wyżej na zbocze, żeby usiąść na ocembrowaniu studni. Wszyscy się wtedy przed nimi rozstępowali. Przez cały czas słowem się do siebie nie odzywali i nie trzymali się za ręce. W środku jednego z tańców poszli sobie. Zeszłego lata dziewczyna ta stale chodziła z dwoma żołnierzami. Żaden z nich nigdy nie wymieniał jej imienia wobec innych kolegów, ale gdy ktoś ośmielił się zrobić drwiącą uwagę, obaj bili bez namysłu. Dziewczyna wszędzie ich z sobą zabierała, do swego domu i do demów innych rosyjskich kupców. W jej najbliższym otoczeniu nikt nie śmiał zwrócić jej uwagi, bo wtedy dziewczyna przez czystą przekorę mogłaby przestać ich krótko trzymać i dopuścić zbyt blisko. Gdy wreszcie żołnierze stracili cierpliwość i zrozpaczeni zażądali jakiegoś rozstrzygnięcia, tak czy owak, przepędziła ich. Tak się poczuli zranieni w swej męskiej dumie, że poszli sobie, nie obejrzawszy się nawet, bladzi z wściekłości. Gdy ta para odeszła, nastrój się ożywił. Żołnierze wybrali się do chałup za parkiem po wódkę. W powrotnej drodze kilku z nich na przełaj przeszło przez podwórze jakichś staruszków. Starzy wyszli z chałupy, kobieta została przy drzwiach, chłop podszedł do płotu i wrzeszczał na żołnierzy. Chcieli go poczęstować wódką, ale wpadł w taką złość, że słowa więzły mu w gardle. — Wynoście się! — krzyczała stara. — Chodź tu! Żeby nawet starych w spokoju nie zostawić! Żołnierze próbowali wetknąć staruszkowi półlitrówkę do kieszeni. Kobieta biadoląc piskliwym głosem weszła do izby. Zniecierpliwieni żołnierze postawili butelkę przy ścianie i spiesznie odeszli. Stary wygrażał za nimi pięścią: — Tylko tu przyjdźcie, ja wam pokażę! Na placu tańca wzrastało zainteresowanie tym zajściem, kilku żołnierzy zakładało się o to, jaki będzie los butelki. Przypuszczali, że stary chętnie wypiłby wódkę, tylko nie ma odwagi przy babie. Napięcie było coraz większe. W końcu stary znowu wyszedł i przeszedł przez podwórze do wychodka. Chwilkę to trwało. Wracając zerknął na butelkę nie odwracając głowy i poszedł wprost do chaty. Po chwili wyszła baba. Wzięła butelkę, odkorkowała, wylała wódkę na ziemię, potem ostrożnie ustawiła butelkę na środku drogi. Wasyl usiadł nad brzegiem w pobliżu kilku innych żołnierzy. Tu panował prawdziwy spokój. Woda wydawała się zupełnie czarna, dopiero przy uważnym przyjrzeniu się jej można było dostrzec, jaka jest przejrzysta. Przeciwległy brzeg odbijał się w wodzie: białe figury ustawione tam mniej więcej co pięćdziesiąt metrów. Gdy się na nie patrzyło dłużej, zdawały się poruszać i zmieniać. Między posągami stały równie jasne, przystrzyżone na okrągło kule — srebrzyste wierzby. Ich pnie przypominały lufy staroświeckich armat, ustawionych do jednoczesnego strzału. W głębi na lewo wznosiła się wysoka ciemna góra ze sterczącą w niebo wieżą obserwacyjną. — Jakby tak teraz zacząć stąd iść, byłoby się w domu za dwa tygodnie — powiedział jeden z żołnierzy. — Nie dasz rady iść bez przerwy dwa tygodnie. — W domu powiem, że zachorowałem i odesłali mnie. Włożę sobie kamień w but. Będę kulał. Kto tam w domu pomyśli, że można było uciec taki świat drogi. — Zapytają o paszport. — Nie pojadę do Moskwy, tylko do Pietrowska. Wuj tam mieszka. Tam nikt nie ma paszportu. — Wszyscy mają paszporty. — Tam nie. U nich nikt nigdzie nie jeździł. Tam będzie mi dobrze. Wuj jest stary. Będę mu pomagać, bez zapłaty. Potem się ożenię, wezmę starą pannę, żeby dzieci nie mieć. Zadba o mnie. Zostanę sklepikarzem, tanio kupię, tanio sprzedam. Nikt mnie nie będzie nienawidzić, nikt mnie nie zabije. Lekkie życie. Wasyl został na brzegu, tamci poszli. Nad powierzchnią wody unosiła się gruba mgła jak para z gotującego się garnka. Patrzył w najgęstsze kłęby, poruszały się tam cienie, które wciąż się zmieniały i uchylały się od przybrania określonych kształtów. Wysoki muzykant zmęczył się widać: grał powolne, rozwlekłe kawałki, potem marsze i hymn carski, który na harmonii brzmiał dziwnie, zwielokrotniony, i gotów załamać się lada chwila w środku tonu. Skończywszy hymn poszedł sobie, a inni ruszyli wkrótce za nim. Drugi muzykant grał jeszcze w powrotnej drodze, jego dziewczyna szła obok i trzymała jego pas. Było pogodnie, czuło się jednak w powietrzu podmuch wiatru. Drzewa na brzegu pochylały się tak głęboko, że gałęzie dotykały powierzchni wody. Można było spacerować wśród pni i nagle znaleźć się między gałęziami samego wierzchołka. Drzwi kasyna na górze były zamknięte. Stłumiona muzyka instrumentów dętych wydobywała się z wewnątrz jak głuchy pomruk. Gdy drzwi się otwierały, wycie trąb wybuchało i długim echem odbijało się od murów dalekich koszar. Żołnierze obejmowali za szyję dziewczęta, a który nie miał dziewczyny, szedł w ten sam sposób, obejmując kompana. Grajek rozpiął mundur, żeby materiał nie wycierał się od harmonii. Biała koszula lśniła w ciemności. Czapkę swoją włożył dziewczynie na głowę. Jego własna głowa była ogolona i przypominała czarną szczotkę do włosów z prześwitującym białym spodem. Zeszli ze wzgórza, wyszli najpierw na pole, potem na gościniec. Zimno uderzyło w nich, jakby się zanurzyli w wodę. Powietrze było tak chłodne i tak nieruchome, że choćby się szło najwolniej, trzeba się było przebijać jak pod wiatr. Tu, na otwartym polu, muzyka nie była niczym osobliwym, tylko podmuchem w harmonii. Towarzystwo się rozproszyło. Żołnierz przestał wygrywać, ściskał swą dziewczynę. Czapka spadła jej z głowy. Przez resztę drogi jej partner toczył czapkę przed sobą jak piłkę. Harmonia pomrukiwała i pogwizdywała. Żołnierze w milczeniu przeszli obok długiego budynku magazynu i skręcili na lewo, w bramę do koszar. Wasyl ruszył w kierunku miasta. Idąc przez Kuivasilta, suchą groblę, spotykał od czasu do czasu spacerujących po nocy żołnierzy. Samotni szli żwawo, ale ci, którym towarzyszyły dziewczęta, ledwie się posuwali, co parę kroków przystawali, żeby się pocałować. Za każdym razem dokładnie tak samo się zachowywali. W mieście zegar na wieży wybił wpół do dwunastej, cienko i jasno. Taki sam dźwięk wydaje srebrna łyżeczka w chwili, gdy ktoś, ściągając obrus z dużego stołu, odkryje ją i chce wyłowić. Po obu stronach grobli wiosenna woda spływała w zapadliny, gdzie rosło sitowie, które zaczęto już wycinać na zimową paszę dla koni. Gdy sitowie wyschło, kurczyło się, prawie nic z niego nie zostawało. Niepojęte, że konie mogły wytrzymać na tak chudej paszy, że nie zmarniały, nie zeszkapiały. Świeże sitowie wyglądało okazale. Chłopcy używali go zwykle przy zabawie na ulicy jako dzid ozdobionych kutasikami. Łatwo się można było skaleczyć wyłamując świeżą pałkę, skaleczenie bywało zwykle okropnie długie, a tak głębokie i wąskie, że nawet nie krwawiło porządnie. Konie z miasta wyganiano na pastwisko w skoszone już zapadliny. Stały tam we mgle, spętane i uwiązane do palików. Żeby ich ktoś nie skradł, jeden z miejskich woźniców wdrapywał się na dach sąsiedniej chaty i oparłszy się o komin pilnował stada. Niebo nad miastem było jasne, sylwetki domów na tym tle — ziemistoszare. Perspektywa rynku z trotuarami z piaskowca i z brukowanymi jezdniami wydawała się bardzo odległa. Za drewnianym parkanem rosła stara brzoza, której cienkie, długie na kilka metrów gałęzie zwisały nad ulicę jak podarta sieć rozwieszona do wysuszenia. Liście na gałęziach tkwiły rzadko jak kwiaty. Przechodząc pod kostropatą koroną Wasyl przesunął ręką i zerwał garść liści. Zupełnie jak skórzana piłka, wyrzucił je szybko, jakby odkrył, że jakiś owad w nich siedzi. Rolety w pokoju profesora były podniesione. Żardinierę przy oknie przykrywała biała koronkowa serwetka. Brama była zamknięta. Przełażąc przez nią Wasyl niechcący tak w nią kopnął, że zadudniła jak bęben. Podwórko niżej jakoś było położone niż ulica. Zeskoczył skulony i nie rozprostował się. Jak zeskakiwał, wydało mu się, że ktoś z ulicy usiłuje go złapać za nogi. Ostrożnie podszedł do okna Anny i zajrzał. Na stole leżał nóż. W łóżku stojącym na lewo spała Anna. Mógł dojrzeć jej głowę, czarne włosy i brwi, ale nie widział, czy oczy ma zamknięte, czy otwarte. Ubranie jej leżało na stołku, ułożone w odwrotnym porządku, niż miała je na sobie w dzień — bielizna na wierzchu. Wasyl zląkł się, że Anna, jeżeli śpi, może się zbudzić od takiego gapienia się na nią, ale gapił się dalej — bo mogłaby się przecież obudzić od tego, że nagle przestał na nią patrzyć. Po chwili przyglądania się śpiącej dziewczynie sam poczuł się senny. Nie miał odwagi zapukać w szybę — i w tejże chwili zapukał. Anna usiadła. Wasyl nie śmiał spojrzeć wprost na nią, spojrzał więc w bok na jasny kredens. — Czy to ty? — Anna była już przy drzwiach. — Dlaczego nie śpisz? — Nie chce mi się. — Pijany jesteś? — Pijany? Ja? — Kapitan jeszcze nie wrócił? — Nie. — Głodnyś? — Nie. — Został od wczoraj chleb z wędliną. — To daj. — Nie myślę ci usługiwać. Weszli do kuchni. Wasyla zdziwiło, że Anna tak beztrosko trzaska drzwiami od spiżarki, szura stołkami i wyciąga butelki. — Jedz. — Usiadła na brzegu łóżka i patrzyła na Wasyla. Zjadł tylko jedną z dwóch kromek, które dla niego wyjęła, ale jej się wydawało, że zjadł obie. — Chcesz, to przyniosę więcej. — Przynieś. — Wetknął drugą kromkę do kieszeni, żeby nie robić Annie zawodu. Anna zmarzła. Weszła więc pod kołdrę i podciągnęła ją pod brodę. — Zjedz sobie spokojnie. Wasyl żuł możliwie najwolniej, chwilami siedział z ustami pełnymi chleba, nie ruszając wcale szczękami. Nie wiedzieli, o czym mówić. Gdy Wasyl zjadł, Anna spytała: — Co się mówi? — ??? — Dziękuję bardzo. — Bardzo dziękuję. — A teraz idź spać. — Nie chce mi się spać. — Dobranoc — powiedziała Anna. Wasyl wstał. — Nie mam ochoty na spanie. — Dlaczego nie masz? — Bo ty tak leżysz i patrzysz. — Nie będę patrzeć. — Patrz. Ja nie chcę spać... Ty śpij. Ja usiądę i popatrzę, jak śpisz. Potem pójdę spać na dwór. — Niedobrze spać na dworze. — Pewnie, że niedobrze. — Możesz tu spać, jak chcesz. — Profesor będzie zły. — Jak będziesz się cicho i przyzwoicie sprawować, to nie będzie zły. Wasyl się rozebrał, Anna odwróciła się do ściany. — Spisz? — spytał. — Nie. Położył się obok niej i westchnął ciężko. — Co ci? — Chory jestem. — Na cóż to? — Głowa mnie boli. — Głodnyś jeszcze? — Nie. — Dobranoc. I żebyś nie kopał. Anna oddychała równo i głęboko. — Śpisz? — Nie mów tak głośno. Profesor usłyszy. Wasyl milczał. Zastanawiał się mocno. — Kocham cię — powiedział. Anna poruszyła się jak przez sen. Dopiero po długiej chwili powiedziała raczej sama do siebie: — Wiem o tym. — Nie rozumiesz. — Czego? — Tego, co mówisz: wiem o tym. — A co niby mam powiedzieć? — No: ja ciebie też kocham. — Oszalałeś. — Pewnie, że oszalałem. — Nie, ale zawsze gadasz tak głupio. — Dlaczego to ma być głupio, jak mówię, że cię kocham? — Przecież mnie nie kochasz. — Na pewno. — Dowiedź. — Co? — Nie wierzę ci. Przez chwilę Wasyl nie wiedział, co ma myśleć. Anna usiadła i patrzyła na niego. Wasyl też usiadł. Trudno było leżeć, gdy Anna wlepiała w niego oczy. — Nie wierzę ci. Dowiedź. — Dowiedź, dowiedź? — No, właśnie. — Co mam zrobić? — A skąd ja mogę wiedzieć. To tyś powinien wiedzieć. Wasyl potrząsnął głową. — Ja jestem głupi. — To też prawda. — Nie rozumiem. — A co tu jest do rozumienia. Dobranoc, trzeba spać. Położyła się i patrzyła na Wasyla. Nachylił się i pocałował ją w usta. Anna oddychała lekko wprost w jego wargi. — Czy to prawda? — spytała. — Tak. — Gadasz tak tylko. Wasyl pocałował ją jeszcze raz, w usta i w szyję. — Daj spokój. Profesor się obudzi. — Twoje usta słodko smakują. — Jadłam cukier wieczorem. — Ty mnie kochasz. — Kto to powiedział? — Nikt. — Pytałeś, czy cię kocham. — No, przecież. — O to się nie pyta. — Dlaczego nie? — Bo o to pytać nie można. — Można... — Nie. — Ja mogę. — No, to spytaj. — Już pytałem. — To prawda. — No, a co ty na to? — Później o tym pomówimy. — Nie, teraz. — Teraz trzeba spać. Dobranoc. — Musisz powiedzieć. Nie zasnę, jak nie powiesz. — Śpij. — Nie mogę, nie zasnę, chory jestem. — Pleciesz. — Nie wierzysz... a ja pewnie umrę. — Nie mów o śmierci. Boję się śmierci. Profesor się zbudzi od tego gadania. — No, to nie będę już mówił. A jutro rano będę trup. — A kto cię zabije? — Sam umrę. Zobacz jak mi serce wali. — No, to ci już powiem. Bardzo cię lubię. A teraz śpij. Zaraz będzie rano. Już jest dużo jaśniej niż przed chwilą. Wasyl westchnął. Był absolutnie pewien, że nie zaśnie, i zaraz zasnął. Gdy się obudził, leżał na boku, twarzą do pokoju, zerwał się, jakby kto na niego zawołał. Zdawało mu się, że ktoś silnym głosem woła: hej! Już był dzień. Butelka z wodą sodową stała na stole, światło się w niej załamywało. Pokój zdawał się pusty i czysty. Dopiero teraz Wasyl pojął, gdzie jest. Zobaczył swoje ubranie na krześle, wstał i zaczął się spiesznie ubierać. Anna nie spała, patrzyła w okno. Wyglądała na niewyspaną. Była szósta. — Niedziela — powiedziała Anna. — Ugotuję kawy. Nie spiesz się. — Profesor? — szepnął Wasyl. — Nie ma go w domu. Wyjechał wczoraj wieczorem z tamtymi panami. Wasyl przestał się ubierać. — Nie w domu? — Nie. Nie wiadomo, kiedy wróci. Może wieczorem. — A ja myślałem, że jest w domu. Dlaczego mówiłaś, że jest? — Zapomniałam, jak to było. Wasyl usiadł przy stole i rozpiął mundur. Westchnął, czuł się bardzo zmęczony. — Nie kochasz mnie. — Bo co? — Bo skłamałaś, że profesor jest w domu. — Przecież bym cię nie wpuściła, jakby był w domu. Tyle powinieneś rozumieć. — Nie, tego nie rozumiem. Anna roześmiała się. — Myślałem, że mnie trochę lubisz, jak mnie wpuściłaś. — Oj ty, kosmaczu — powiedziała Anna targając jego krótko ostrzyżone włosy — takie miękkie, zupełnie jak pluszowy dywan. Wasyl nie miał ochoty sprzeczać się z Anną. Dobrze mu było. Anna włożyła spódnicę i rozpaliła ogień pod kuchnią. — Masz świeżą wodę, idź i przynieś czyste ubranie — powiedziała Anna w roztargnieniu. Wasyl wcale nie zauważył, że powiedziała od rzeczy. I tak zrozumiał, o co jej chodzi. Ale Anna wybuchnęła śmiechem. — Z czego się śmiejesz? — niecierpliwie dopytywał Wasyl. — No, przecież powiedziałam: idź i przynieś czyste ubranie, bo masz świeżą wodę. Wasyl nic nie rozumiał. — Chciałam powiedzieć: idź, przynieś świeżej, czystej wody, bo masz na sobie ubranie. Zgłupiałam widać. — Nie zgłupiałaś. — E, pewnie. — Nie. — Jak się chcesz z cesarzem zaprzyjaźnić, to się tak ciągle nie spieraj. — Cesarz nie potrzebuje się z nikim przyjaźnić. Jest cesarzem i już. — Kto? — Car. Mikołaj Aleksandrowicz. — To przecież wiem. No, idź po wodę, żeby się ogień na próżno nie palił. Wasyl wziął wiadro i poszedł. W sieni ogarnęła go irytacja na coś, nie wiedział na co. Ale nastrój jego zmienił się momentalnie, gdy się zorientował, że w biały dzień wychodzi na dwór przez drzwi Anny. Poszedł do studni wzdłuż zacienionej ściany domu. Pokręcił korbą i wyciągnął pełne wiadro, w tejże chwili spojrzał w okno gospodarza. Stara baba, żona właściciela domu, gapiła się na niego złym okiem — myślała pewnie, że popsuje korbę. Przestał więc kręcić. Korba zaczęła obracać się jak szalona. Pełne wiadro wpadło z powrotem do studni. Stara odeszła od okna, nie mogła znieść uporczywego gapienia się Wasyla. Przy gotowaniu kawy Anna była w dobrym humorze. Nuciła piosenkę wyjmując ze spiżarki wczorajszy chleb z wędliną i bułki. Wasyl zjadł wszystko i zawstydził się, że taki jest łakomy. Jedząc gładził leżącą na stole rękę Anny. Za każdym razem gdy przestawał gładzić, cofała rękę, ale zaraz kładła ją z powrotem na tym samym miejscu. Potem wyszli oboje i usiedli na progu drewutni. Chłopcy sąsiadów bawili się na podwórku. Podeszli do Anny i Wasyla i zaczęli hałasować i dokazywać. — Pewien człowiek mieszkał w domu. Nigdy do niego nie wszedł, ale wyszedł z niego. Taka zagadka — powiedział jeden z chłopców do pozostałych. — To nie jest zagadka — powiedział drugi. — Ja ci mówię, że jest... słowo honoru. — A kto to był? — Taki sobie człowiek i tyle, wyszedł z domu, do którego nigdy nie wchodzi. — Urodził się w tym domu — powiedział najstarszy z chłopców. — Nie, wcale nie. Słowo honoru. — Na pewno się tam urodził. — Sam się urodziłeś. — A ty to nie? Wszyscy się urodzili. — Ja nie. — Pozostali zaczęli wrzeszczeć i wyśmiewali się z niego. — Jorry się nie urodził. Jorry się nie urodził. — Prawda, że ja się nie urodziłem? — spytał chłopiec Wasyla, który w sporach dzieci występował jako sędzia. — Przecie, żeś się urodził — powiedziała Anna. — Wszyscy ludzie się urodzili. — Nieee — zaprotestował chłopak. Wasyl wcale by się nie mieszał do tej kłótni, ale rozgniewało go, iż chłopak zaoponował Annie. — Urodziłeś się. Byłeś w brzuchu mamy i ona cię urodziła. Chłopcy wpatrywali się w Wasyla z szeroko otwartymi ustami. — Takich rzeczy dzieciom się nie mówi — powiedziała Anna z wyrzutem. — No, to teraz wiesz. On się tam urodził! — powiedział starszy chłopiec dumny ze zwycięstwa. — Nie, wcale nie. — Więc jak tam wszedł? — Wcale nie wchodził. Był tam cały czas. Dom zbudowali na nim, tam gdzie stał. — Ale jeżeli tam stał, to musiał skądś przyjść. Nie mógł przecież tam stać całe życie. — Starszy rzucił się na małego, złapał go za kark i przygniótł. — Nie mógł się ruszyć, złamał nogę. — Łżesz, łżesz! — krzyczał starszy, nie przestając tarmosić swego przeciwnika. — Nie miał wcale nóg. — Chłopcy turlali się po ziemi. Starszy mocno trzymał małego, tłukł jego głową o ziemię, a kolanem gniótł mu brzuch. — Przestańcie się bić — zawołała Anna. — Żeby taki duży chłopak robił krzywdę małemu. Rozdziel ich, Wasyl. Starszy chłopak pokazał język. — Ach, ty bezwstydniku. Powiem twojej mamie... — Tylko naskarż. — Lanie dostaniesz. — Gwiżdżę na ciebie! — Żebyś się tak w lustrze zobaczył. — Gwiżdżę! Anna go złapała i próbowała oderwać od kolegi. Chłopak bronił się i wymachiwał kułakiem. Wasyl zląkł się, że uderzy Annę, wyrwał jej chłopaka i mocno przytrzymał. Młodszy, jak to zobaczył, rzucił się na starszego i walił go, ile wlazło. Wasyl uznał, że chłopak musi się bronić, więc go puścił. Wrócili do mieszkania i Anna pokazała mu pokój profesora. Wasyl miał na skroni czerwoną pręgę odciśniętą od poduszki. Annie wydawał się przez to ładniejszy, oczu nie mogła od niego oderwać. Przesuwała krzesła, przestawiała w pokoju profesora różne przedmioty, który wydawały jej się lżejsze niż zwykle. Przeszli do kuchni. Anna odgrzała na patelni wczorajsze jedzenie. Pomyła naczynia, a Wasyl wytarł, ale nie chciał ich wstawić do szafki, musiała sama to zrobić. To już i wytrzeć by sobie mogła, jak tak, pomyślała. Wyszli się przejść. Anna zaproponowała, żeby iść do podmiejskiego parku. Szli przez nowy cmentarz. Najpierw był cmentarz fiński, potem rosyjski, a pomiędzy nimi — żydowski. Na żydowskim nie było ani jednego porządnego nagrobka, ale grabarz miał tam swoją budę. Przed otwartymi drzwiami drewnianej szopy stały dwie czarne trumny. Bo grabarz sprzedawał używane trumny. Wasyl opowiadał o tym Annie z rozlewną wymownością. Uważał, że to jest bezbożne i okropne. — Nigdy bym się nie dał pochować w trumnie, w której przedtem leżał umarły Żyd. — To straszne — przyznała Anna. Żydów chowa się bez trumny, ale nie można nieść zwłok przez miasto tak bez niczego, odwożono je więc na cmentarz w niemalowanych skrzyniach. Grabarz zabierał potem te skrzynie i sprzedawał je biednym Finom i Rosjanom. Malował je przedtem na czarno, żeby dostać większą zapłatę. Szli długą lipową aleją wiodącą do dworu. Na lewo, za polem, była jeszcze inna aleja, ta z białymi posągami. Po drugiej stronie wąskiej drogi park przechodził w gęsty las. Wasylowi przypomniał się wczorajszy wieczór i ukradkiem spojrzał na Annę. Szła szybko, nie oglądając się, na policzkach wystąpiły jej czerwone plamy. Oddech miała przyspieszony, ale lekki i bezgłośny. Bała się podchodzić tak blisko dworu. U ciotek nasłuchała się o tym dworze i jego właścicielu, pułkowniku. Ona sama nigdy go nie widziała, ale najmłodszej z ciotek się to przydarzyło. Dwór leżał w połowie drogi między domem Anny a fabryką papieru, w pobliżu kolei żelaznej. Ojciec pułkownika odstąpił kolei ziemię pod tym warunkiem, że będzie mieć swoją własną stację na własnej ziemi. Stacji nie dostał, ale za każdym razem, kiedy ojciec pułkownika chciał jechać do miasta, pociąg stawał przy dworze. Teraz stacja była przy fabryce papieru, która też należała do pułkownika. Kuzynka ciotek była pomocnicą kucharki we dworze i raz najmłodsza z ciotek poszła ją odwiedzić. Wracając do domu przeszła przez wysypany piaskiem dziedziniec przed głównym budynkiem. Pułkownik opalał się na werandzie. Był boso, w szlafroku. Ogromny i nieprawdopodobnie tłusty, ważył pewnie ze dwieście kilo. Zobaczywszy go, ciotka Anny okropnie się przestraszyła, mało nie zemdlała, zatrzymała się i dygnęła nisko. Pułkownik miał obrzydliwe stopy, zdeformowane, grube, z nabrzmiałymi żyłami, a skóra na nich mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. „Myślałam, że zauważy, jak się gapię na jego nogi, ale on tam o to nie dbał, siedział i patrzył przed siebie." Ciotka Anny puściła się biegiem, ale tak była skołowana, że nie mogła znaleźć przejścia przez wysoki żywopłot. Musiała iść z powrotem tą samą drogą, którą przyszła. Boże zmiłuj się, myślała biegnąc znowu przez dziedziniec z zaciśniętymi rękami. Zatrzymała się przed werandą i znowu dygnęła. Zrozpaczona wpadła do kuchni, rzuciła się w ramiona kuzynki i opowiedziała, że widziała pana domu i „że on ma takie okropne nogi". Ale kuzynka nigdy nie widziała nóg pułkownika. Anna opowiadała, co słyszała od ciotek o pułkowniku, bo chciała, żeby Wasyl przyzwoicie się zachowywał. Pułkownik dobrze na niego podziałał. Wasyl szedł wolniej niż zwykle i słuchał cierpliwie, nie przerywając. Pułkownik był niezmiernie bogaty. Miał w Rosji fabrykę broni. Nie był żonaty. „Gdybym miał żonę i dzieci — powiedział raz — nigdy by mi się tak w życiu nie powiodło, nigdy bym się nie wzbogacił". Przeżył w Rosji dziesięć lat bardzo dla niego ciężkich, miał okropne długi, nic, tylko długi na wszystkie strony. Car i wielcy panowie od wojny słyszeć nie chcieli o jego produkcji. Przez cały ten czas jednak, jak gdyby nigdy nic, robiono broń w fabryce pułkownika, bo jego model był najnowszy, najpewniejszy i najefektowniejszy. W końcu zwyciężył wszystkich innych fabrykantów, co z nim konkurowali. „Mógłbym dać spokój. Ale to byłoby niemądrze. Trzeba prowadzić dalej wojnę" — powiedział pułkownik. Podniósł cenę naboi, po kopiejce od sztuki. Ci wielcy panowie w Rosji rozgniewali się i nie chcieli kupować jego naboi. Lata mijały, a pułkownik nic, tylko dalej fabrykował. Zdawało się, że wojna tuż, tuż. Jakoś się bez niej obeszło tym razem, ale panowie od wojny zdążyli wykupić wszystko do ostatniego naboju i pułkownik zrobił się nieprawdopodobnie bogaty. Bardzo był słabowity' z powodu swojej otyłości. Wciąż tylko jeździł od jednego majątku do drugiego i często bywał w rozmaitych kąpieliskach w Niemczech. Ale tu w mieście mieszkał jedyny na całym świecie szewc, który potrafił robić buty dla pułkownika. Stary Helin. Gdy już buty były gotowe, pułkownik sam po nie przychodził i przyprowadzał z sobą lekarza. Zawsze brał z sobą lekarza. Raz, na przykład, buty leżały na nogach pułkownika jak ulane. Spytał, ile kosztują. „Dwieście marek" — powiedział szewc niepewnie, bo to było dwa razy drożej niż zwykle brał. „No zahaczymy, czy potraficie zrobić buty dla mnie — powiedział pułkownik. — Proszę wziąć miarę", „A czy tym czegoś brakuje?" — spytał szewc. „Te się zupełnie nie nadają — odparł pułkownik. — Przyjdę za dwa tygodnie". Szewc wziął miarę ponownie i bardzo był zrozpaczony, bo nie wiedział, czego tym gotowym butom brakuje. Ale zaraz się rozweselił, bo pułkownik kazał lekarzowi zapłacić dwieście marek. Gdy pułkownik już poszedł, lekarz wpadł jak zawierucha — powiedział pułkownikowi, że musi wrócić, bo zostawił zegarek w warsztacie. „Nie rób wcale nowych butów. Tylko ich cena jest zła. Następnym razem musi być podwójna." Po dwóch tygodniach pułkownik znowu przyszedł z lekarzem, żeby przymierzyć buty. Leżały znakomicie, jak i przedtem. „A te ile kosztują?" — spytał pułkownik. Szewc już miał powiedzieć: czterysta marek, ale lekarz dostał okropnego kaszlu. Krztusił się i zachłystywał. „Pięćset" — pospiesznie powiedział szewc. „Te buty są dobre, biorę je" — rzekł pułkownik. W ten sposób szewc za jedną parę butów wziął siedemset marek. A że był bardzo skąpy, pycha go nie zaślepiła, dalej robił buty i innym. Raz umarła żona rosyjskiego majora od saperów. Miała być pochowana w specjalny sposób, w cynkowej trumnie, którą zalutować miano dopiero nad grobem. Tę trumnę włożono w drugą, ogromną, drewnianą, i spuszczono w ziemię. Major postanowił zabrać z sobą ciało zmarłej żony, gdy będzie wyjeżdżać z Finlandii, a do tego czasu chciał ją mieć tuż obok siebie, nawet jeżeli już tylko w grobie. Na dzień przed pogrzebem spostrzeżono się, że nikt nie pomyślał o śmiertelnych trzewikach, miękkich, pozbawionych zelówek pantoflach dla nieboszczyków. Pośpiesznie zwrócono się do szewca, którego sława rozeszła się już w kołach rosyjskich oficerów. Kazał terminatorowi iść, wziąć miarę. Zmarła leżała w swej cynkowej trumnie w pogrzebowej kaplicy grecko-kotolickiego kościoła. Ale czeladnik, wyuczony już fachowiec, który sporo po świecie jeździł, nie bał się powiedzieć majstrowi prosto w oczy, co myśli. Powiedział tak: „Nie możecie tam posłać niewinnego dziecka. Chłopak ani nie potrafi, ani nie odważy się zrobić tego, co każecie. Jak nie macie odwagi sami tam iść, mnie poślijcie." „Zamknij gębę — powiedział majster. — Ja się niczego nie boję. Takiej nogi, z której ja bym się bał miarę wziąć, to jeszcze nie było. Żywemu czy umarłemu... wszyscy mają jednakowe nogi." W biały dzień, zaraz po śniadaniu, majster wyszedł z warsztatu z miarką i ołówkiem w kieszeni i z arkuszem papieru pod pachą. Przez całe popołudnie nie pokazał się. „Majster poszedł brać miarę" — mówił czeladnik wszystkim, co zaglądali i pytali o niego. Uchlał się ten czeladnik jak świnia, bo go nikt nie pilnował. Szewc był już pod drzwiami kaplicy, ale zawrócił, bo nie mógł znaleźć miarki. Wypił kilka głębszych, a wtedy i ołówek mu się gdzieś zapodział. Reszta popołudnia zeszła mu na szukaniu kogoś, kto by mu pożyczył ołówka, a że zrobiło się już późno, ciemno było na dworze, musiał pożyczyć także latarni. Tak mu się spieszyło, że nie zdążył wstąpić do warsztatu, jednak wałęsając się, kilka razy wylądował w osadzie przy stacji po drugiej stronie drogi. Około północy siedział w knajpie przy Ratuszowej, i wtedy nagle przypomniało mu się, co miał do załatwienia. Kichając i pociągając nosem poszedł wprost do warsztatu i wziął się do szycia śmiertelnych pantofli. Wkrótce jeden był gotowy, ale wyglądał śmiesznie mały. Przy drugim poprawił błąd, zrobił dwa razy dłuższy: siedemdziesiąt centymetrów. „Coś się tu centymetr w cal zamienił" — powiedział czeladnik. „Może przemierzymy" — odpowiedział majster, wziął kawał podeszwowej skóry i zbił czeladnika na kwaśne jabłko, jeszcze mu parę żeber przetrącił na dokładkę. Podczas uroczystości pogrzebowych trumna stała otwarta. Pantofle sterczały, zwłaszcza ten dłuższy. Zła to była reklama dla majstra. Stracił wielu najlepszych klientów. A czeladnik przez zemstę za poturbowanie rozpowiadał historię każdemu, kto tylko chciał słuchać. Pułkownik też się o tym dowiedział. Nie cierpiał wódki i pijaków jak zarazy. „Często w życiu miewałem wielkie trudności, ale nigdy nie szukałem pociechy w butelce. Uważam, że kto to robi, niewart jest pocieszenia, tylko nagany. Na kimś takim nie mogę polegać i nie chcę z takim mieć do czynienia." Respekt nie pozwalał Wasylowi wypowiadać się o pułkowniku, nawet w pochlebnych słowach, o szewcu natomiast szczerze wyraził swą opinię. — Ten szewc był głupi i tchórz. Nieboszczykowi nie wolno robić krzywdy. A zapłacili mu za te trumienne pantofle? — Tego nie wiem — odpowiedziała Anna. — Ja tam nie byłam. Potem opowiedziała Wasylowi o parku, przez który szli. Mówiła to, co sama słyszała od innych. Pułkownik kazał założyć ten park w okresie wielkiego nieurodzaju. Do dworu przychodziło wielu głodnych, bezrobotnych prosząc o pracę. Wszystkich zatrudniano przy robocie w parku. Konie dostawały zapłatę, bo to nie był nieurodzaj na siano, siana nie brakowało, ale ludzie pracowali bez zapłaty, za jedzenie. Wasyl bardzo współczuł koniom i ludziom: — Koń samym sianem nie wyżyje. Owies też musi mieć. — Może koniuchy kupowali owies, jak dostawali pieniądze. — Skąd. Nie kupowali. Pieniądze szły na wódkę. — Gadanie. Dlaczego ty zawsze taki jesteś? — Jaki? — Nigdy nie mówisz o tym, co trzeba. Zaraz zaczynasz tak bredzić. — Bredzić? Ja? — Właśnie ty. Nic, tylko bredzisz. — Nigdy nie zauważyłem. — Samemu się nie widzi. Na skraju parku, na prawo od drogi, wzniesiono ruiny zamku. Puste obramowanie drzwi, otwory okienne, krużganki, arkady i wieże. Od prawdziwych ruin różniło się to tym, że było zupełnie nowe i solidnie zbudowane, ze świeżego kamienia, niedawno chyba wyciosanego z gładkiej, litej skały. Rozłożyste, gęsto rosnące drzewa otaczały mur zamkowy ze wszystkich stron. — Jakby wyrąbać te drzewa, zamek lepiej by było widać — powiedział Wasyl. — A cóż ci złego drzewa zrobiły? — Przecież ja ich nie chcę ścinać. Skąd. Anna bała się. Pułkownik był dla niej przerażającą zmorą. Lękała się, jak gdyby mógł wpływać na jej los, jak gdyby teraz jeszcze był gdzieś tutaj, w parku, gdzieś w pobliżu, jak gdyby było w jego mocy przekształcić się nagle w ścianę stromego zbocza, z której ona spadnie. Kiedy weszli w głąb parku, wzięła Wasyla pod rękę i trzymała się go kurczowo. Nos ją zaswędził, nie puściła jego ramienia; tylko wysunęła rękę w górę i podrapała się. Park wydawał się jej posępny, mroczny i niebezpieczny. Przy jego ogromie łatwo było wyobrazić sobie, że gdzieś w mroku siedzi upiorny stwór i wpatruje się w każdego kosym spojrzeniem. Wspinali się po schodach na szczyt ciemnego, spadzistego zbocza. Między wysokimi sosnami i świerkami leżały ogromne głazy o ostrych krawędziach, przewyższające człowieka. Im wyżej jednak wchodzili, tym las stawał się rzadszy a kamienie coraz mniejsze. Wierzchołki chojarów rzucały cienie na drogę. Cienie te poruszały się ustawicznie, wysuwały, to cofały, lekko, jakby wcale nie dotykając ziemi, tylko przepływając nad nią jak chmurki. Na samym szczycie rosły drzewa liściaste. Było tam także jezioro. I w ogóle wyglądało tam zupełnie inaczej niż w dole, ładniej i tak jakoś zwyczajniej. Wysunęła rękę spod ramienia Wasyla i pobiegła naprzód, by popatrzyć na jezioro z bliska, chciała je zobaczyć w całej rozciągłości. Doznała zawodu, zobaczywszy ludzi nad brzegiem. Przez chwilę była smutna. Miała ochotę wrócić, iść z powrotem tą samą drogą, którą przyszli, przez ponury świerkowy las, przez usypiska kamieni. Nagle jednak odkryła łabędzie i popadła w zachwyt. Białe były większe i wyglądały naturalniej niż czarne, ale nie wiedziała właściwie, które jej się bardziej podobają. — Nie chodź tak daleko — przestrzegł ją Wasyl, bo stanęła na najbardziej wysuniętym kamieniu nabrzeżnym. — Boisz się? — Wejdź tam, to spadniesz i utopisz się. Mnie to nie obchodzi. — Tchórz jesteś. Para w średnim wieku przecięła drogę dzielącą Wasyla od Anny. Mężczyzna przystanął i opowiedział Wasylowi, że jest to sztuczne jezioro. Wygrzebano głęboką nieckę, ziemię wywieziono. Jezioro ma z pół kilometra średnicy. Gdy wiatr dmie, na powierzchni tworzą się wysokie fale, trudno uwierzyć, że to sztuczne jezioro. Woda jest osobliwie miękka i przejrzysta. — Końmi przywieźli tę wodę? — spytał Wasyl. — Nie wiem, co robili, żeby ją tu doprowadzić — odparł mężczyzna. — Na pewno końmi przywieźli. — Gdyby przywozili tu wodę z jakiegoś innego miejsca, to musiałaby tu już od dawien dawna być świetna droga. Jest tu chyba dużo źródeł, stąd woda. Tam, przy tym cypelku, woda jest dużo zimniejsza niż tu, tam z pewnością jest źródło. — To nie prawdziwe jezioro, sztuczne — zawiadomił Wasyl Annę, gdy wróciła znad brzegu. Małżonkowie odeszli. Żona wzięła męża za rękę i pociągnęła za sobą, chociaż on by z pewnością postał jeszcze chwilę i porozmawiał z Wasylem o jeziorze. Woda w dali błyszczała w słońcu jak srebro, prawie oślepiająco. Wasyl krzywił się od blasku i naciągał czapkę na oczy. — Biedne maleństwa — mówiła Anna; najchętniej wzięłaby ptaki w objęcia. Wyciągała rękę i wabiła je: — Chodźcie, chodźcie do mamusi. Krzywdy wam nie zrobię. No, chodźcie, chodźcie. Wasyl rozejrzał się pospiesznie... czy ktoś z przechodniów nie słyszał? Zabrał ją znad jeziora i poprowadził nie w kierunku wieży, tylko do białego drewnianego pawilonu. Za pawilonem był też staw, mniejszy i bez łabędzi. Usiedli w pawilonie. Jakiś mały ptaszek bezgłośnie krążył pod dachem, tylko trzepot skrzydeł słychać było daleko na zewnątrz. Przy każdym niemal poruszeniu końce skrzydeł dotykały dachu, jak gdyby ptak omiatał go piórami. — A to jezioro też jest sztuczne? — spytała Anna. — Pewnie, tak samo jak to duże. — Więc dlaczego tu zrobili takie małe i brzydkie? — Spartaczyli. Brzeg jeziora był grząski i nierówny. Ptak się zmęczył, latał coraz wolniej. Rozpaczliwie bijąc skrzydełkami usadowił się w końcu szczęśliwie na krokwi. Bardzo ciasne było to miejsce wypoczynku i utrzymanie się na nim było równie męczące jak fruwanie — choć w inny sposób męczące — wkrótce więc ptak musiał się zerwać. Bo lada chwila mógł spaść z krokwi wysokiej na pięć, sześć cali. Sześć cienkich filarów podtrzymywało dach, ściany miały zaledwie metr wysokości. Teraz dopiero Anna zwróciła uwagę na niepokój ptaka. — Może on ma tam gniazdo? — Tu by się gniazdo nie zmieściło. — Zobacz no. Dlaczego by tak latał. Wasyl obszedł dokoła, zajrzał pod gzyms dachu. — Nie ma tu gniazda. Wleciał i nie potrafi wylecieć. Wasyl rzucił w ptaka czapką. Spodziewał się, że ptak się w nią złapie... nie będzie mógł rozpostrzeć skrzydeł i spadnie razem z czapką. — Co ty robisz! Przestań rzucać, zostaw go w spokoju! — rozgniewała się Anna. Niepokojony ciskaniem czapki ptak zaczął krążyć pod dachem coraz szybciej i szybciej i ani razu nie przysiadł na krokwi dla wypoczynku. Anna pospiesznie zabrała się do wyciągnięcia stąd Wasyla. — Idziemy. On się nas boi. Na pewno ma tu gniazdo. — Wcale nie ma. Przecież patrzyłem. — Nie mogłeś zajrzeć wszędzie. One zawsze budują gniazda tak, żeby nie można było znaleźć. Wdrapali się na małe strome wzgórze, na którego szczycie stała wieża. U stóp wieży znajdował się obszerniejszy pawilon z krzesłami i stolikami. Można tam było kupić lemoniadę, kawę, maślane bułeczki. Wasyl kupił butelkę lemoniady. Sprzedawczyni była niemłodą już, postawną kobietą, dobrze ubraną. Wasyl poczuł nagle, że ogromnie przyjemnie jest tak siedzieć z Anną i że w ogóle dobrze, że jest Anna. Nogi ich spotykały się pod stołem. Gdy już mieli iść, Anna przytrzymała obiema stopami nogę Wasyla jak w kleszczach. Nie mógł wstać. — No, dlaczego nie idziesz? — Zaraz. — Idźże. A ja posiedzę sobie jeszcze chwilkę... popatrzę i pomyślę. — Przecież mnie nie puszczasz. — Ja? Co ty pleciesz? Wasyl siedział dalej. Rozkoszował się tą zabawą, ale udawał skwaszonego. — No, co cię teraz boli? — Wszystko. — Anna była podniecona. Zmęczył ją długi spacer, dała więc spokój psikusom. W drodze do wieży zerwała Wasylowi czapkę, żeby ją zrzucić z góry. Wasyl się przestraszył, biegł za nią. Anna tak się śmiała, że aż osłabła i nie mogła utrzymać czapki, Wasyl ją wyrwał, wsadził sobie na głowę. Śmiała się, aż jej dech zapierało. Wasyl czuł się skrępowany. Wieża była zbudowana z granitu, w środku próżna. Wewnątrz wąskie kręte schodki prowadziły na szczyt. Anna biegła przed Wasylem. Od czasu do czasu zatrzymywała się, czekała, ale gdy Wasyl się ukazał, szła dalej. Wasyl trzymał się tuż przy ścianie i dziwne wydawało mu się, że można przesuwać ręką po kamieniach tkwiących w murze na takiej wysokości. Gdy dotarł do okna, dostał zawrotu głowy, odkrywszy, że mur nie był gruby, najwyżej pół metra. Wydawało mu się, że jest w studni. Wreszcie ukazał się dach z okrągłym otworem nad wylotem schodów. Wasyl stanął i wychylił się przez otwór. — Co tam robisz? Chodź tu. No chodźże. Żywej duszy tu nie ma. Boisz się? Wasyl wciąż stał na schodach, poważny i zawstydzony, gdy Anna podeszła i pochyliła się nad nim. Wzięła go za ramię i chciała wciągnąć na górę, ale Wasyl ani drgnął. — Co się z tobą dzieje? — Boję się. — No, co znowu. Spróbuj wejść. Trzymaj mamę za rękę. — Co to jest tam? Chmura? — Tak. A ty myślałeś, że co? — Że chmura. — Buzi dostaniesz, jak wejdziesz na górę. — Wasyl próbował się roześmiać, ale wyszedł z tego tylko suchy, zupełnie pozbawiony radości kaszel. Anna puściła jego rękę i wróciła na górę. Bardzo głośno zaczęła opisywać, co stamtąd widzi. O, stąd widzę tylko jeden domek. Raz, dwa, trzy, cztery. O, a tam kościół, Wasyl! Gdy Anna stanęła po drugiej stronie niewielkiego podestu schodów, jej głos dochodził do niego ściszony, jakby z zewnątrz wieży. Wasyl posunął się kilka stopni wyżej, wszedł nawet tak wysoko, że mógł dojrzeć szczyt dachu. Nie widział ani skrawka ziemi, ani wierzchołków drzew. Nieprzytomnie jak lunatyk wszedł jeszcze wyżej, aż wreszcie otwarł się przed nim szeroki widok. Bezkresny. W dali nad horyzontem wisiała granatowa chmura, trudno się było zorientować, czy to powietrze, czy ziemia. Przy takiej odległości wszystko wydawało się jednakowo nieruchome... trudno było uwierzyć, że wierzchołki drzew pod wieżą rzeczywiście się poruszają. — Zobacz, jaki mały domek, tam, daleko! — zawołała Anna. — Gdzie? — Wasyl podszedł do Anny, która znowu coś mu pokazywała. Domek, oglądany z wysoka, w perspektywie, był rzeczywiście maleńki, Wasyl wydał zdławiony okrzyk. — Chciałabym tam mieszkać. Zobaczyłbyś stąd, z góry, jak bym do ciebie machała chusteczką? — Chyba bym nie zobaczył... — No, to ci nie pomacham. — Pomachaj. Nagle usłyszeli skądś głośną rozmowę. — Masz tobie — powiedziała Anna. — Ktoś tu idzie? — Spojrzała w dół, próbowała coś dojrzeć między drzewami, ale nikogo nie było widać. Wasyl przeszedł na wschodnią stronę wieży. Głęboko w dole leżało jezioro, zbocze góry opadało w nie lśniącym skalnym urwiskiem. Ponad urwiskiem pięły się smukłe świerki, z których widać było tylko same czubki. Wydawało się, że jezioro, leżące na dnie tej przepaści, jest tuż pod wieżą. Patrząc w dół Wasyl trzymał się tak mocno, aż mu kostki zbielały. Schodził wzrokiem jak po stopniach, najpierw do wierzchołków drzew u podnóża wieży, potem niżej, wzdłuż po zboczu, przez czubki świerków, aż na sam dół, na urwisko nad jeziorem. Zupełnie jakby nogi szły razem ze wzrokiem. Gdy Anna po cichutku odsunęła się od niego, wystraszył się tak, że sam siebie złapał za ramię. Teraz i ci, których głosy słyszeli, wchodzili na wieżę. Echo w wydrążonym pustym wnętrzu zmieniało głosy w mieszaninę nie powiązanych dźwięków, przypominających raczej dudnienie w pustej beczce czy w blaszanym wiadrze. Na szczycie schodów ukazało się dwóch młodych chłopaków i dwie dziewczyny. Zobaczywszy, że na wieży już ktoś jest, zaczęli mówić normalnymi głosami. Chłopcy podeszli do balustrady i spojrzeli w dół. — Co mi dasz, jak stąd zeskoczę? — Sto marek twoje. — Nie masz tyle. — Zeskocz, to dostaniesz setkę. Zakład stoi, nawet jakbym miał pożyczyć. — Żadna sztuka stąd zeskoczyć. Najpierw zeskoczę tam, na tamtą brzozę... z dziesięć metrów, albo nawet mniej. — Skacz, skacz. Setka twoja. — Daj pięćdziesiąt teraz, a pięćdziesiąt, jak zeskoczę. — Coś mi się zdaje, że masz pietra. — E tam, ale lepiej wziąć z góry dla pewności. — Mowy nie ma. Dostaniesz całe sto, ale jak skoczysz. — Zeszłego lata Lundstedt stąd zeskoczył. — Jaki Lundstedt? — Ten malarz. „Z drogi tam, bo lecę!" — zawołał nim skoczył. „Z drogi, żeby się komu co nie stało!" Potem się rzucił. Z tego miejsca. A spadł tam, między kamienie. Dziewczęta też podeszły do poręczy i patrzyły w dół. Wasyl poszedł za nimi. Pochylił się ku opowiadającemu, wyciągnął szyję. Bał się tak, że nie miał odwagi oddychać. — Kto mógł pomyśleć, że tak źle upadnie — powiedział drugi wyrostek. — On naumyślnie skoczył na te kamienie. Potem je myli, teraz już nie ma śladu. — Ach! — powiedziały dziewczęta jednogłośnie. Opowiadający odwrócił się i zobaczył Wasyla, który nagle uznał za niestosowne tak się pchać do obcych, i poszedł sobie. — Jeden tu zeskoczył. Zabił się — oznajmił Annie. — Idziemy — odpowiedziała biorąc go za rękę. — Jak by się tak schody zarwały — powiedział Wasyl z obawą. — A niby dlaczego, po co? Jakoś do tej pory się nie zarywały. Przeszli przez mały pawilon, bo Wasyl chciał zobaczyć, czy jest tam jeszcze ów ptak. Anna nie miała na to ochoty. Ptak jeszcze tam fruwał. — Nie potrafi się wydostać. Strasznie głupi ptak — powiedział Wasyl z oburzeniem. — Ptak nie jest głupi. Tylko go ktoś wystraszył. Chodź, idziemy. — Już. — Właśnie, już. Przecież tu na zawsze nie zostaniemy. Wybrali dłuższą lecz prostszą drogę, nie tak straszną jak ta, którą weszli. Z przeciwnej strony nadjechały konno dwie dziewczynki: trzynasto i czternastoletnia. Siedziały w siodłach po męsku. Ubrane były w spodnie, głowy miały odkryte, ich krótko przycięte grzywki unosiły się i opadały rytmicznie. Konie były rosłe i smukłe, kare, piękne i podobne do siebie jak bliźniaki. Wyczyszczone do połysku i ostrzyżone... Annie wydawało się, że są bezwstydnie nagie. Sama się zawstydziła i nie miała najmniejszej ochoty spojrzeć na nie raz jeszcze. Wasyl był zachwycony. Przystanął, obejrzał się, a potem stał, podparłszy się pod boki, i kołysał się na piętach. — Piękny koń — powiedział. — A nie krowa czasem? To były dwa konie, nie jeden. — Dobre konie mają te dziewczyny. — To wcale nie ich konie. — Skąd wiesz? — Kto by dawał konie takim smarkatym. — Ja. — Ho, ho! Łatwo ci konie rozdawać, bo ich nie masz — roześmiała się Anna. — Znów chcesz się kłócić? — Właśnie, chcę — powiedziała Anna, hardo podrzucając głową. Wasyl nic nie odpowiedział. Szedł po drugiej stronie drogi. U stóp wzgórza stała czerwona chatka, mieszkał w niej dozorca parku. W oknach były kwiaty i firanki, a pod oknami rosła gęsta, bujna trawa. W trawie leżały tu i ówdzie kruche, zeschłe gałązki brzozowe, a za domkiem było pole półdojrzałego żyta. — Źleśmy wyszli — powiedziała Anna — ani kroku dalej nie idę. — Nie ma znaczenia, gdzie zajdziemy. Wszystko nam jedno. — To ty chciałeś iść tędy. Naumyślnie. Ja już dalej nie pójdę. — To cię poniosę. — Nie udźwigniesz. Zresztą ja wcale nie chcę. Nie jestem dziecko. Nie zauważyli, że się zachmurzyło. Światło słońca przebijało przez chmury i podświetlało je od dołu, słońce wydawało się podłużne i jak gdyby całą swą długością dotykało chmur. Od czasu do czasu przeciągał lekki wiatr. Liście na drzewach, wprawione w powolny ruch, nieruchomiały leniwie, zdając się ostrożnie wymacywać, gdzie znajdą oparcie. Na styku dwóch pochyłości zbocza liście szeleściły z twardym, urywanym chrzęstem, choć w lesie było zupełnie spokojnie. Długa gałąź brzozy chwiała się w górę i w dół, jakby samotnie wydana była na silniejszy podmuch. Były chwile spokoju między porywami wiatru, ale spokoju tak krótkotrwałego, że nim się go zdążyło zauważyć, już nowy wiatr nadciągał opieszałym podmuchem. — Zejdźmy stąd, to cudzy grunt. — Chodzić wolno. To wszystko należy do parku. Tak się certujesz, że wszyscy patrzą na ciebie i śmieją się. — Nie ze mnie, a z ciebie się śmieją. Stoisz z wypiętym brzuchem i z rękami w kieszeniach jak jaki cesarz. — Moje ręce, moje kieszenie — powiedział Wasyl, wyjął jednak ręce z kieszeni. — Chodź, pójdziemy jeszcze kawałeczek, potem usiądziemy, żeby sobie odpocząć. — A niby na czym tu można usiąść, jak ci się zdaje? — Możesz mi usiąść na kolanach. — A gdzie ty usiądziesz? — Nie takie ważne, zobaczy się. Szli dalej. Droga zmieniła się w wysypaną żwirem wiejską ścieżkę. Annie kamyk wpadł do bucika. Oparła się jedną ręką o ramię Wasyla, a drugą rozwiązywała sznurowadło, podskakując, żeby nie stracić równowagi. Wasyl podniósł rąbek jej spódnicy. Anna miała wełniane pończochy do kolan, a kolana nagie, okrągłe i lśniące. Anna postawiła nogę na ziemi. — Przestań mnie drażnić. Miała trzy wyjścia: usiąść na brzegu dróżki i wytrząsnąć bucik, zawiązać sznurowadło z powrotem, nie zdejmując bucika, albo też iść dalej w rozwiązanym buciku. — Daj mi bucik, wyjmę kamień. A ty usiądź nad rowem. — Tylko sobie tego nie wyobrażaj. — Czego mam sobie nie wyobrażać? — Nic sobie nie wyobrażaj. — Kamień trzeba wyjąć. — Po coś mnie tu ciągnął. Naumyślnie to zrobiłeś. — Nie złość się, przecież ci nic nie zrobię. — Tylko spróbuj! — Oj, ty. — Oj, ty! — Przecież nie ja jestem winien, że tu tyle żwiru. — Winien, winien! Anna zaczęła szybko iść w rozwiązanym buciku. Wasyl został i patrzył za nią. — Tu są jagody! — krzyknął. — A niech sobie będą. Wasyl zszedł w las, w bok od drogi. Przystanął i patrzył z daleka na Annę. Na zakręcie odwróciła się i spojrzała prosto na niego. Schylił się szybko i wpakował sobie kilka jagód do ust. — Tu nie wolno rwać jagód! — krzyknęła po chwileczce. — Mnie wolno, ja głodny. — Przecież już z pewnością piąta. — Już nie raz była piąta. Anna tupnęła. A że but miała rozsznurowany, skręciła przy tym nogę. Zabolało tak, aż się rozpłakała. — Wyjdź stamtąd! Natychmiast. To nie twoje jagody. Ani nie twój las. — I dlatego płaczesz? Anna ściągnęła bucik i z całej siły cisnęła nim w Wasyla. Bucik upadł daleko na drogę. Anna zaczęła w głos ryczeć. — Chodź tu, zobacz, jakie tu wielkie jagody! — zawołał Wasyl. Dobrze zauważył, że Anna rzuciła w niego bucikiem. Anna skakała wzdłuż drogi na jednej nodze. Nie chciała ubrudzić pończochy. Wreszcie jednak musiała oprzeć się na drugiej nodze. Przestała płakać na moment i lękliwie spojrzała na Wasyla. — Wasyl! — Co? — Przynieś tu bucik. Natychmiast. — Jaki bucik? Ja nie mam bucika, mam buty z cholewami. — Dobrze wiesz, jaki. — Skąd mam wszystko wiedzieć. Tu strasznie dużo jagód, aż czarno... — Wasyl! — Słyszę przecież. — Wasyl! — Bardzo ładne imię. — Kacap jesteś! — krzyknęła Anna dziko. — Kacap! Wasyl otworzył usta, ale żaden dźwięk z nich nie wyszedł. — Wiem o tym — powiedział raczej do siebie samego. Wyszedł na drogę, podniósł trzewik i wetknął go do kieszeni. Potem wrócił do lasu i znów wziął się do zbierania jagód. Anna znowu zaczęła płakać i załamywać ręce. — Co powiedziałaś, że ja jestem? — zawołał do niej Wasyl. — Kacap! Kacap! — krzyknęła Anna i znowu taka złość ją ogarnęła, że rzuciła w Wasyla piaskiem. — Ładna dziś pogoda. Nie pada i słońce nie piecze — powiedział Wasyl patrząc w niebo zmrużonymi oczami i pchając jagody do ust. — Oddaj bucik! — Jaki bucik? — spytał Wasyl i poszedł głębiej w las. — Ten coś go wetknął do kieszeni. Nieprzytomna z gniewu Anna skacząc na jednej nodze zbliżała się w stronę Wasyla. Gdy już była tuż, tuż upadła na ziemię z płaczem. Potłukła się porządnie. — Ajajaj — skarżyła się z policzkiem przyciśniętym do żwiru. Teraz płakała bezgłośnie nad swym nieszczęściem. Poobcierała sobie skórę na dłoniach, piasek dostał się w zadraśnięcia. Piekło. Ale dobrze było tak leżeć na ziemi. Ochotę do płaczu miała coraz mniejszą, w końcu zapomniała o swym zmartwieniu i w zamyśleniu spojrzała na drogę. — Gdzie jesteś? — zawołał Wasyl. Anna wstrzymała oddech. W miarę jak kroki się powoli zbliżały, kurczyła się, jak by chciała się schować, podciągnęła pod siebie jedną nogę. Kroki były powłóczące i rozkołysane. Nagle przeleciała jej przez głowę myśl, że to może wcale nie Wasyl podchodzi. Gdy jej potem dotknął, przestraszyła się tak, że dreszcz wstrząsnął całym jej ciałem. To był Wasyl. — Umarłaś? Anna nie odpowiedziała, ale podciągnęła drugą nogę. — Biedactwo — rzekł Wasyl i podrapał ją po karku, pod sztywnymi prostymi włosami. Anna na moment tylko podniosła oczy, ale to wystarczyło. Zobaczyła poważną twarz Wasyla i jego oczy spoglądające na nią przyjaźnie. — Dziewuszka zmęczona. — Wasyl poklepał ją i usiłował dźwignąć. Sapał i dyszał. Anna unosiła się trochę, ale gdy tylko Wasyl ją objął, opadała znowu. Choć cały czas bała się, że ją upuści. W końcu Wasylowi udało się wziąć ją na ręce. Okręcił się z nią, że straciła orientację: raz jej stopy dotykały pnia, to znowu zgiętej uchylającej się gałęzi. Przypomniało jej się, jak to, gdy była dzieckiem, wynoszono ją z łaźni okutaną w prześcieradło. Zaciskała wtedy mocno oczy, wcale nie chciała wiedzieć, jaką drogą ją niosą, i postanawiała otworzyć oczy dopiero, gdy już będzie w domu. U ciotek bawiła się z innymi dziećmi w ślepego koziołka. Jednemu z uczestników zawiązywało się oczy i prowadzało się go tu i tam, tędy, owędy, na różne miejsca. Przez cały czas wszyscy pozostali mówili, że teraz jest tu a tu, a teraz tam, teraz idą tędy, a teraz tamtędy, wszystko żeby go w błąd wprowadzić. A gdy mu wreszcie zdejmowano opaskę, był na zupełnie innym miejscu, niż mu opowiadano. Niesłychanie przyjemna gra, przez cały dzień potem było się jak we śnie. Raz zaprowadzono ślepego koziołka do wozowni. Z klepiska wystawały tam kamienie, nietrudno było oszukać koziołka. Z największą chytrością i ostrożnością prowadzono go między wozami i uprzężami aż w najdalszy kąt. Wszyscy przy tym opowiadali, że są głęboko w lesie. Kiedy opaskę mu rozwiązywano, wybuchł śmiech. Wtedy akurat wypadło być koziołkiem małemu chłopcu. Tak był zdumiony, że nie mógł uwierzyć, kręcił się i rozglądał na wszystkie strony. Ale od tej pory zabawa się popsuła, bo wszyscy chcieli, żeby ich prowadzić do wozowni. Od tamtej pory gdzie by nie wyprowadzono ślepego koziołka, kiedy pytano, gdzie jest, każdy koziołek niezmiennie odpowiadał: w lesie. I za każdym razem trzeba go było prowadzić do wozowni, bez tego nie było zabawy. Wasyl sapał, dyszał i z trudem szedł, łamiąc gałęzie, ślizgając się. Czasem klął półgłosem, czasem próbował gwizdać w swym strapieniu. Wszystko mu było przeciwne. Niósł Annę pod górę, ścieżki nie było i nie wiedział, kiedy będzie koniec tej wędrówki i jaki. Postanowił zawrócić i poszukać jakiegoś nowego punktu wyjściowego. W końcu dłużej już nie mógł. Upadł na kolana, Anna osunęła się ciężko na ziemię. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła dokoła tylko krzaczki czarnych jagód. Było ich mnóstwo, samych jagód, schowanych pod liśćmi, nie było widać. Wasyl leżał na wznak i dyszał, pierś podnosiła mu się gwałtownie. Oczy miał zamknięte. — Gdzie ja jestem? — spytała Anna. Wasyl obrzucił ją szybkim spojrzeniem i znowu zamknął oczy. — Tyle ważę? Wasyl nie pofatygował się odpowiedzieć. Jedna noga mu zdrętwiała. Podniósł ją w górę i zgiął, ale wtedy dostał skurczu i szybko znowu wyprostował nogę. — Biedny Wasyl. — Anna zerwała trawkę i połaskotała go pod nosem. Opędzał się. Przysunęła się do niego i położyła obok. Wasyl miał w kąciku ust czerwony pryszcz z białym czubkiem. Anna go wycisnęła. Wasyl niezdolny był do jakiegokolwiek oporu. — Głupio się zachowałam? — spytała. Wasyl nie odpowiedział. — Pewnie tak. — Pocałowała Wasyla. Wargi miał czarne od jagód, a oddech chłodny i świeży jak powietrze, które wciągał gwałtownie i głęboko. Wasyl zaraz przestał się boczyć i otworzył oczy. Teraz oddychał prawie niedosłyszalnie, patrzył tylko na Annę. Potem zaczął ją całować i tulić. Zaciskała powieki, gdy ją całował. A gdy ją pieścił, patrzyła w bok. Wpatrywała się w jakąś gałąź czy w powietrze tak uporczywie, że płatki zaczynały wirować jej przed oczami. Tuż obok szeleścił wiatr, węszył łagodnie, jakby chciał wybadać, czy w lesie są i inni. Anna uparcie unikała spoglądania na Wasyla czy też na własne ciało. Wasyl bredził coś bez związku o miłości. Chciał jakby pocieszyć, uspokoić Annę swymi pieszczotami. Rozpiął jej bluzkę i Anna nie mogła uniknąć widoku swych nagich piersi. Wywarło to na niej wrażenie. Wydało jej się, że odlatuje na jakieś odległe miejsce. Chciała kogoś, nie wiadomo kogo, prosić o pomoc, bo potem nie będzie już nigdy mogła żyć normalnym zwykłym życiem. Wasyl całował jej piersi. Drżały pod jego wargami i skóra się na nich ściągała. — Nie tak mocno — powiedziała. Klepnęła Wasyla w głowę i powiedziała: — Tak nie wolno. — Ale Wasyl przygniatał ją, prawie nieprzytomny, nic już nie widział i nie słyszał. — Nic złego nie zrobię. Nie myśl... Jak nie chcesz, to nie zrobię... — Nie chcę! — Nie ci nie zrobię... nic, nic — mamrotał Wasyl zwalając się na nią. Bolało tak, że Anna nie mogła zdobyć się na opór. Była jednocześnie zła na Wasyla i bliska płaczu. Wasyl dosięgnął w niej miejsca, którego, jak się jej zdawało, nie powinien był nigdy znaleźć. Poczuła się zmęczona, wyczerpana i na chwilę jakby odrętwiała. Nagle jednak naprężyła się, choć wiedziała, że właściwie przez cały czas stawia za słaby opór. To już wcale nie bolało. Naprężała się coraz bardziej i zauważyła, że właściwie mu pomaga. — Umieram — powiedziała. W tejże chwili Wasyl też jakby umarł. Przycisnął twarz do ziemi i kilka razy urwanie westchnął. Potem odwrócił się na wznak i leżał patrząc wprost w niebo, między korony drzew. Oczy miał półotwarte, nie mrugnął nawet. Anna uszczypnęła go w policzek. — No, jak się czujesz? — spytał Wasyl. — Dobrze? — Tak sobie. Strasznie jestem senna. — Spij. Ja cię obudzę. Anna położyła głowę na ramieniu Wasyla i już wcale nie była senna. Od czasu do czasu spoglądała na niego od dołu. Pierwszy raz zauważyła, że ma ładnie uformowane dziurki w nosie, a na podbródku jasne włoski. Przesuwała po nich ręką. — Mam brata, Aleksandra. On w Boga nie wierzy. Anna ucieszyła się, że Wasyl jej to mówi. — U mnie w domu i siostra, Tania. Chodzić nie umie. — Ile ma lat? — Trzydzieści. — Chora jest? — Chyba chora. Nie umie chodzić, choć taka stara. Nie zabawne? Noszą ją do lasu. Zbiera jagody, jedną ręką. Drugą ma malutką jak u dziecka. — Tania ma takie same włosy... takie czarne jak ja? — Takie same, tylko dużo dłuższe. Teraz ma obcięte, bo nie mogła z nimi dać rady. Nie może ich sobie zaplatać. — Dlaczego twoja mama nie zaplata jej włosów? — Moja mama nie żyje. — Moja też — powiedziała Anna. — Wydało jej się pocieszające, że mama Wasyla też nie żyje. — A kto doi krowy, jak mama nie żyje, a Tania nie może tego robić? — Wera. — To też twoja siostra? — Aha. — Ładna? — Właściwie nie. Zupełnie zwyczajna. — Podobna do mnie? — Nie taka ładna jak ty. — Z pewnością ładna. Nie chcesz tylko powiedzieć, że jestem od niej brzydsza. — Ty dużo ładniejsza. — Tak tylko mówisz. — Naprawdę. Ładna jesteś. — A co we mnie ładnego? — Wszystko. — Nie musisz zawsze być innego zdania niż ja. Chwilę leżeli w milczeniu, potem Wasyl dźwignął się na łokciu i pocałował ją. — Zjadłbym cię. — Spróbuj. — Zjem twoje usta. Wieczorem niebo się przetarło. W lesie pojaśniało, ukośne promienie słońca przeciskały się między drzewami. — Popatrz, spódnicę mam zupełnie wygniecioną. — To nic. — Jak ja pójdę do domu? — Nikt nie zauważy. — Nie ruszę się, póki się nie ściemni. — Nigdy się nie ściemni. — Idź do domu i przynieś mi inną spódnicę. Dam ci klucz. — Nie bądź głupia. A ty gdzie będziesz przez ten czas? — Tu, w lesie. — Żeby cię ktoś zabrał. — Tak nigdzie nie mogę iść, jak to wygląda. — Możesz, bardzo dobrze możesz. — Ludzie będą patrzeć. — No to co. Nie ubędzie im od tego. Niech patrzą. — Może profesor jest już w domu. Oj, oj, pewnie już. Przypomniawszy sobie profesora, Anna słowem więcej nie wspomniała, że Wasyl ma jej przynieść spódnicę. Spróbowała wygładzić, ile się dało, tę którą miała na sobie. — Widać coś? — Nie. — Wcale nie patrzysz. — Nic tam nie ma. — A tam z tyłu też nie? — Też nie. — Idź za mną, żeby nikt nie zobaczył. Trzymając się za ręce zeszli ze zbocza. Wyszli na drogę w tym samym miejscu, w którym zapuścili się w las. — Musisz iść za mną. Może przecież ktoś poznać. — To ja tam będę rękę trzymał. — Nie żartuj. Tylko się ze mnie wyśmiewasz. — Wcale się nie śmieję. Popatrz! Wasyl zrobił ponurą minę. — Nigdy nie możesz być poważny. — Owszem. Wiele, wiele razy. — Zdaje się, że naumyślnie zaprowadziłeś mnie tak daleko i że to wcale nie była ta droga, co trzeba. Na pewno nie. Myślałeś, że ze mnie taka oślica, nic nie zauważę. Ale ja dobrze zauważyłam. Jejej, jaki ten Wasyl fałszywy. — Ja? Fałszywy? — Nie, nie, tylko tak powiedziałam. — No, dobrze przynajmniej, że się przyznajesz. — Cudnie byłoby mieszkać w takiej chatce. Powinieneś zostać dozorcą parku. — Ja będę kupcem. Aleksander też jest kupcem, wędruje i sprzedaje różne rzeczy. — A gdzie ja będę przez ten czas? — Ty będziesz w domu. — A dobrze masz? To znaczy, źle ci się nie wiedzie? — Nie. Dlaczego ty wciąż o to samo pytasz? — Chciałabym, żebyś miał dobrze. — Ja mam naprawdę świetnie. A jak u ciebie? — Mnie niczego nie brakuje. — Pytam, czy masz dobrze. — Chyba. Oczywiście. — To idziemy do domu. — Przecież cały czas idziemy. — Jak myślisz, profesor już wrócił? — Nie, jeszcze nie. — To dobrze. Jak myślisz, czy profesor był kiedy z kobietą w ten sposób, no, wiesz. — Skąd mogę wiedzieć. Spytaj jego. — Głupstwa gadasz. Przecież o coś takiego nie można spytać. — Dlaczego nie. Spróbuj. — Nigdy by nie powiedział. — Nic w tym dziwnego. Wszyscy to robią. Nagle weszli w aleję lipową. Na lewo były schody, po których wchodzili za dnia. Odsunęli się od siebie. Oboje poczuli takie znużenie, że słowa męczyły. Szli wolno. Słońce znad wzgórza za miastem świeciło im prosto w oczy. Przystanęli na moście kolejowym i wychylili się przez barierę. Stamtąd mieli widok na całą stację. Na bocznicy stał samotny wagon towarowy, rzucając długi cień na szyny. — Głodny jestem — powiedział Wasyl. — Ugotuję ci coś, jak profesora nie będzie w domu. Na stacji nikogo nie było widać. Ławki przed budynkiem stacji były puste. — Zaraz nadejdzie pociąg — powiedział Wasyl z nadzieją. — Nie, jeszcze sporo czasu. Dopiero koło siódmej. Widzisz przecież, że na stacji nie ma ani jednego człowieka. Chodź, idziemy. Wasyl zaczepił jakiegoś człowieka, sądząc z wyglądu — robotnika. — Która godzina? — Człowiek wyciągnął z kieszeni zegarek i pokazał. Było wpół do szóstej. —Zwyczajny, z żelaza — powiedział ten człowiek. — To daj mi go! — Dlaczego? — No, jak z żelaza. Na co ci żelazo? — Wasyl, nie czepiaj się — powiedziała Anna. — Zwykłe żelazo. Daj mi go. — Skąd będę wiedział, która godzina, jak się pozbędę zegarka? — Możesz przyjść i mnie spytać. Człowiek nagle się rozgniewał. — Cicho, smarkaczu! Nie bądź taki mocny w gębie. — Gębę mam taką samą jak ty, język też. Gadać mi nietrudno. — To się słyszy. — Wasyl, bądź cicho! Człowiek poszedł w swoją stronę. Po przejściu mniej więcej dziesięciu metrów odwrócił się. — Idź, idź! — Wasyl pomachał mu ręką i człowiek poszedł sobie. — Potrzebnieś był taki pyskaty wobec tego starszego? — A dlaczego zaczął? — Która była godzina? — Nie pamiętam. Chodź. Zdążyli przejść przez most, gdy pociąg nadjechał. Wasyl odwrócił się i poszedł z powrotem. Anna zniecierpliwiła się i sama ruszyła w kierunku miasta. Obejrzała się. Wasyl stał na środku mostu, w chmurze dymu. Na ulicy obejrzała się raz jeszcze. Pierwsi pasażerowie pociągu szli ciasno skupionymi równymi szeregami. Konie dorożkarskie przebiegały rynek, wybijając takt kopytami, a potem długim sznurem odjeżdżali sprzed stacji „zwoszczycy". Przed bramą domu obejrzała się po raz trzeci, ale wtedy już nikogo nie zobaczyła. Zmieniła spódnicę, poszła do kuchni i zaczęła kroić chleb. Wtedy dopiero przyszedł Wasyl. Anna zastukała w szybę trzonkiem noża i podała mu kronikę przez okno. — Dlaczegoś na mnie nie zaczekała? — spytał Wasyl. — Skąd mogłam wiedzieć, gdzieś ty poszedł. — Na most. Pociąg jechał. — Nigdy nie widziałeś pociągu? — Tego pociągu nigdy nie widziałem. Posyłał dym na most. Dużo, dużo dymu. Ręki się przed sobą nie widziało. Kaszlu się dostaje. — Jakiś ty dziecinny. Żeby stać i na pociąg patrzeć. — Szedł pod mostem. Zjawił się profesor. Z dwoma zawiniętymi w gazety paczkami, po jednej pod każdą pachą. Wasyl odsunął się, Anna uciekła od okna. Profesor był duchem nieobecny. Wszedł do kuchni i powiedział: — Proszę iść i zobaczyć, czy odjechał. Jak nie, to proszę dać mu markę. Anna wyszła do sieni i zmierzała na podwórze, gdy usłyszała głos profesora: — Nie musi Anna wychodzić. Można zobaczyć przez okno mego pokoju. Anna poszła do pokoju profesora. Ale zobaczyła tylko obdartą staruchę wlokącą się po przeciwnej stronie ulicy. Była to ich dawna praczka. Mieszkała w chałupie na wybrzeżu. — Nie ma go? — spytał profesor. Usiadł przy kuchennym stole twarzą do paczek, jakby to byli goście zaproszeni na przyjęcie. — Powinno się może kawą go poczęstować? — spytał. — Można zaraz zrobić. — Pojechał już? — Tak. — To nie potrzebuje Anna kawy gotować. — Jeżeli pan profesor ma ochotę... — Ja? — No, tak. — Nie. Wyglądało na to, że profesor jest zły. Siedział dalej przy stole, wyprostowany i sztywny i ani myślał pójść sobie. Czegoś podobnego Anna nigdy dotąd nie widziała. — Wie Anna, co jest w tych paczkach? — Można otworzyć? — Proszę zgadnąć. — Nie potrafię. — Nie. Na pewno nie. Tam są dwie kury. Umie Anna kury przyrządzić? — U ciotek nieraz to robiłam. Profesor wstał i poszedł do swojej sypialni. Drzwi zamknął za sobą z trzaskiem. Potem z wewnątrz nie doszedł już żaden dźwięk, może profesor stał tuż za progiem, pogrążony w myślach. Anna otworzyła paczki, naumyślnie szeleszcząc papierami. Drzwi otwarły się równie szybko, jak się przed chwilą zamknęły. Zupełnie jakby profesor cały czas stał z ręką na klamce. — Bardzo jestem zmęczony, chyba się położę. Proszę mnie obudzić najpóźniej o siódmej. Dobranoc. Proszę nie zapomnieć drzwi zamknąć na klucz, jeżeli Anna wychodzi wieczorem. — Nie, nie zapomnę — zaczęła Anna pospiesznie, ale nim zdążyła skończyć zdanie i powiedzieć dobranoc, profesor już był za drzwiami. Anna siadła na stołku, by odpocząć. Ale przypomniała sobie kury, wyniosła je do sieni i zawiesiła na haku. Nastawiła budzik na szóstą, nakręciła go, rozebrała się i położyła do łóżka, choć było dopiero popołudnie, najwyżej wpół do siódmej. Okropnie była zmęczona, ale nie mogła zasnąć. Profesor za ścianą stękał, a od czasu do czasu klął. Nieprzyjemne to. Annie wydało się, że powinna gdzieś iść, coś z sobą zrobić, ale nie była w stanie palcem ruszyć. Leżała jak sparaliżowana, jak w odrętwieniu, choć słyszała wszystko, co się działo dokoła: monologi profesora dochodzące z sypialni. Nie mogła jednak zrozumieć, co profesor mówił. Nagle zaczęła myśleć o Wasylu. Myślała, jaki on zawsze zdrowy. Profesor też, ani razu nie chorował przez ten czas, jak ona tu jest. Pewnie dlatego, że to mężczyźni. Po raz pierwszy zaczęła ich porównywać. Wasyl i profesor wiele mają wspólnego, jeden i drugi chłop. Jakby to było, gdyby tak leżała z profesorem? Krew jej uderzyła do głowy od tego wyobrażenia. On by mnie przecież potem wypędził, pomyślała. A jakby tak profesor umarł, gdzie bym się podziała? Anna przerwała swe rozmyślania, by nasłuchiwać odgłosów z drugiego pokoju. Jego łóżko skrzypiało. Anna wstała, włożyła spódnicę, usiadła na stołku i zaczęła wyglądać przez okno. Słońce oświetlało dziedziniec. O wiele przyjemniej było siedzieć tu niż leżeć. Lecz gdy profesor znów zaczął mówić coś do siebie, położyła się jednak, nie zdejmując spódnicy. Profesor widać wcale nie pojechał tam, gdzie powiedział, że jedzie. Gdzie był? Upił się? Teraz słychać było jakiś łomot zza ściany, pewnie Wasyl. Czy on kopie w ścianę? Znowu łoskot, tym razem z pokoju profesora. Uderzył łokciem w ścianę. Obaj byli samotni, i obaj hałasowali w ten sam sposób. Zasnęła nie zdjąwszy spódnicy i obudziła się dopiero, kiedy budzik zadzwonił. „Jak ja mogłam zasnąć w spódnicy, na miły Bóg? Zupełnie zmięta." Dosłyszała zza ściany straszny rumor: kapitan wrócił do domu. Usłyszała też odgłos kroków z pokoju profesora, a więc już wstał. Natychmiast postawiła wodę na kawę. Patrzyła na wodę w rondelku, niecierpliwie czekając, kiedy się zagotuje. 3. Profesor zmarnował niedzielę. Dwaj dawni koledzy szkolni zawieźli go na wieś, nie słuchając jego protestów. Najpierw wypili całą butelkę koniaku. — Słuchaj no, Wilhelm, zabieramy cię z sobą na wizytę — powiedział jeden. — Wstawiłeś się — rzekł profesor z wyrzutem — nigdzie nie pojadę. Nigdy nie utrzymywałem stosunków z Kaarlo. Czasem szliśmy do szkoły tą samą drogą, to wszystko. — Pojedź no tylko. Kaarlo to swój chłop. A babkę ma naprawdę ładną, niech to diabli, oczy bolą, jak się na nią patrzy. — Ja jej wcale nie znam. — Co to znaczy: znam. Nawet jeżeli ty jej nie znasz, to ona ciebie zna, tego możesz być pewien. Z pewnością sporo o tobie słyszała. „A, Nuutinen, ten od ptaków." Tam jest bardzo miło. Pojedź z nami. — Bez ciebie nie pojedziemy. Ubieraj się prędko. — Przecież jestem ubrany. — No, więc na co czekamy? Majątek leżał w innej gminie. Pojechali tam wynajętą dorożką. Już na podjeździe zostali powitani przez pana domu. Żona oczekiwała w salonie. — Mąż mi o panu opowiadał. — Co mówił? — O! same zabawne rzeczy. Jak raz wleźliście na drzew i szukaliście gniazd. A Kaarlo nie mógł zejść z drzewa. Nie pamiętam, jak to wszystko się skończyło. Profesor też sobie tego nie przypominał. — Przywiązaliśmy sobie sznur czy też stalową linkę do nóg przy kostkach. Jak się to zrobi, można wdrapać się na sam czubek najwyższego drzewa — wyjaśnił jej mąż. Jedli kolację. Profesor siedział przy pani domu, jego koledzy naprzeciwko, a gospodarz na końcu stołu. Zachodzące słońce przez cały czas zaglądało do jadalni. Gospodarz przekomarzał się trochę z profesorem. Gdy pozostali wyrazili zdziwienie, że profesor się nie ożenił, gospodarz puścił wodze fantazji. — Wilhelm zna kobiety na wylot. Gdy mieszkaliśmy razem, to był chyba nasz pierwszy rok szkolny, co wieczór bywały u niego dziewczęta. Mnie nie wolno było na nie patrzeć. Byłem wtedy jeszcze chłopaczyną zupełnie niewinnym. — A coś wtedy robił? — spytał jeden z kolegów profesora. — Naciągałem kołdrę na głowę i prosiłem Boga, by mnie nie karał. — Nigdy nie mieszkałem z nim razem — szepnął profesor do pani. — Popatrz, popatrz, on ci gotów teraz żonę uwieść. — Myślisz, że nie znam Wilhelma. Na minutę go nie można zostawić sam na sam z kobietą. Od razu rozwija całą swoją sztukę uwodzicielską — odparł pan domu. — Kiedyż to ja z tobą mieszkałem? — Nie złość się, przecież to żarty. Znasz mnie chyba. Profesorowi pościelono samotnie w dużym salonie, jego koledzy spali razem w sąsiednim pokoju. Nigdy nie mógł zasnąć w obcym miejscu. Wiercił się na łóżku, wstawał, wygładzał kołdrę i prześcieradło. Poza tym gwałtownie odczuwał potrzebę naturalną. Za każdym razem kiedy zdarzyło mu się nocować poza domem, bał się po prostu, że mu pęcherz pęknie. Teraz też tak się czuł. Ale nie miał odwagi wyjść. Podłoga skrzypiała, zawiasy w drzwiach zgrzytały... na wsi zwykle tak bywa. Wysiusiał się w nocnik, cały czas w strachu, że się nie zmieści. Potem wylał z nocnika na rabatki pod oknem. Słońce stało wysoko na niebie. Nie widać było żywego ducha. W dali rozciągał się wygon, na którym w równych odległościach krowy leżały uwiązane do palików i zwrócone w różnych kierunkach, jak na obrazie. Wpatrując się w słońce profesor poczuł się senny. Myślał dalej o letnim słońcu, tak gorąco błyszczącym na niebie. Ale gdy właśnie zasypiał, coś go nagle rozbudziło. Wydawało mu się, że obudził go jakiś gwałtowny wstrząs, przez chwilę myślał, że wybuchł pożar. Ubrał się i wyszedł. Wędrował długo: przez lasy i pola. Żywo wyobrażał sobie wesołość gospodarzy i kolegów, gdy opisze im, jak to włóczył się, podczas gdy oni spali. Ale profesor zbłądził. Pomylił strony świata, zupełnie stracił orientację. W końcu znalazł piaszczystą drogę leśną. Poszedł nią, prowadziła do dołu po wybranym piasku. Stamtąd jednak biegła inna dróżka, postanowił przekonać się, dokąd ta prowadzi. Dotarł do małej chałupki, może należącej do dzierżawcy, bo za chatą było kilkuhektarowe pole. Na środku poła stała samotna sosna. Profesor usiadł przed sienią i mrużąc oczy przed rażącym słońcem czekał, aż mieszkańcy chaty obudzą się i będzie mógł spytać o drogę. W końcu z chaty wyszedł młody mężczyzna, a tuż za nim młoda kobieta, starszy mężczyzna, stara kobieta i mały chłopiec. Wszyscy stanęli i wytrzeszczyli oczy na profesora. Jego sprawa wydała mu się nagle zbyt błaha. Widok kurnika koło węgła szopy nasunął mu pomysł z kurą. Czy mogliby mu sprzedać kurę? — Trzeba by zobaczyć — powiedział stary. Wszyscy podeszli do kojca. — Którą pan chce? — spytał stary. — Wszystko mi jedno. I tak ją włożę do garnka. — To weźmiemy koguta — powiedział stary. — Nie, nie! Koguta nie. — Profesor nie chciał o tym słyszeć. — Kogut warn potrzebny. Kto budzi gospodarzy rankiem jak nie kogut? Wszyscy wybuchnęli śmiechem, jak gdyby profesor powiedział coś bardzo zabawnego, dowcip nigdy jeszcze nie słyszany. Stary wszedł do kurnika i zaczął płoszyć kury. Wrócił z kokoszką w ręce, pierwszą lepszą, którą udało mu się złapać. — A nie moglibyście jej zabić, żeby nie gdakała? — Mogę zabić — powiedział młodszy z mężczyzn. Podszedł do pieńka i odrąbał kurze głowę siekierą. — Ile kosztuje ta kura? — spytał profesor. — Ee, niedużo — odparł stary. — No, więc ile? — Ile pan da? — Wystarczy dwie marki? Albo, powiedzmy, trzy? — Chyba starczy. Profesor zapłacił trzy marki. Młoda kobieta przyniosła parę gazet i zawinęła kurę w papier. — Mam jeszcze inną prośbę. Powiedzcie mi, którędy mogę wrócić do majątku. Zupełnie się zgubiłem. — Hej, ojcze — zawołała stara. — Co tam? — Chodź, wytłumacz panu, jak ma iść do dworu. — Ja to zrobię — powiedział młodszy z mężczyzn. — Chociaż właściwie trudno to opisać komuś, kto nie zna okolicy. Zresztą mogę z panem iść, mam czas. — Nie, nie, mowy nie ma. — Odprowadzę pana — odpowiedział młody człowiek zdecydowanie i poszedł włożyć długie buty. Malec też ruszył z nim, sadząc długimi susami obok profesora. — Jak się nazywasz? — spytał profesor, chcąc zwrócić uwagę mężczyzny na małego. — O, psiakość, Risto, zmykaj do domu! — powiedział mężczyzna. — Ja też chcę iść. Odprowadzam tylko tego pana do dworu, nigdzie nie idę ani nie jadę. Chłopiec wyglądał na tak zmartwionego, że profesorowi żal się go zrobiło. — To niech już z nami idzie, jak tak chce. — Chcieć to on chce aż za dużo. Zawsze się do wszystkiego przyplącze. Ale tym razem mu się nie uda. Jak nie wrócisz zaraz do domu, Risto, to ja cię popędzę. — Obiecałeś — protestował chłopiec. — Nic nie obiecywałem. — Powiedziałeś, że z tobą pojadę. — Przecież ja nie jadę teraz do Likolampi. — A dlaczego nie jedziesz? — Nie naprzykrzaj się! A teraz wracaj, najmądrzej zrobisz, jak nie, to ja cię popchnę. Profesor grzebał w kieszeni szukając cukierków, a że nie znalazł ani jednego, wyjął markę. — Masz tu grosik. Możesz sobie za to kupić w sklepiku słodyczy. Chłopiec wziął monetę i oglądając ją na wszystkie strony, szedł z nimi dalej. — Słuchaj no, Risto — powiedział odprowadzający — dziś jest niedziela i wszystkie sklepiki zamknięte — podniósł nogę, a chłopak odskoczył. Profesor miał zamiar zostawić kurę gdzieś w lesie pod drzewem, ale nie mógł ze względu na przewodnika. — Daleko jeszcze? — spytał, żeby coś powiedzieć. — Trudno powiedzieć. Idziemy na przełaj. Ale zaraz zobaczymy dwór. Profesor zastanawiał się, ile powinien dać człowiekowi za pokazanie drogi. — To wasz chłopiec? — spytał z zamiarem dodania czegoś miłego o chłopcu. — Tak. Risto to mój najstarszy. — To od razu można poznać po rysach. — E, co tam można po nim poznać, taki jeszcze mały. — Dzielny chłopiec. Nagłe ujrzeli dwór. — Teraz już trafię. — Doprowadzę pana na miejsce. Mnie nie robi różnicy. We dworze wszyscy już wstali. Gdy profesor się zjawił, otoczyli go na dziedzińcu. — Gdzieś ty przepadł? — spytał gospodarz. — Zbłądziłem trochę, tam w lesie. — Przyszedł do nas — powiedział przewodnik. — Byliśmy bardzo niespokojni — powiedziała pani. — Baliśmy się, że pan odjechał do domu. — Pomyślałem sobie, że jak już zbłądziłem, to przynajmniej obejrzę trochę krajobraz. Potem zaszedłem do nich — profesor wskazał na przewodnika. — A co tu masz? — spytał gospodarz. Profesor usiłował ukryć paczkę za plecami. Był straszliwie zmieszany. W gardle mu zaschło, dostał suchego kaszlu. — Tu? Nic. Kurę. — A skądżeś ją wziął? — Kupił u nas. — Po cóż ty na litość boską chodzisz na wieś kury kupować. Przecież mamy tu kury. Trzeba było wpierw nas spytać. A poza tym, ileś ty za nią zapłacił? — Nie tak dużo — pospiesznie zapewnił profesor. — Ojciec wziął za kurę trzy marki. — Chodź no tu, zobacz, co Wilhelm przyniósł — zawołał gospodarz do jednego z kolegów, którzy przyjechali z profesorem. — Dziękuję za pomoc — powiedział profesor do swego przewodnika i chciał mu dać pięć marek, żeby się go pozbyć. — Nic mi się nie należy. — Proszę to wziąć... tak tylko, żeby mi zrobić przyjemność. — Nie, i za to też nie. Profesor włożył pieniądze do kieszeni. Prezes sądu powiatowego przyszedł popatrzeć na kurę. — Cóżeś ty znowu wymyślił, do diabła! — Kura — powiedział profesor. — Komuś ją buchnął? — Kupiłem. — A cóż ty z kurą zrobisz? — Zjem ją. — Nie rób z siebie idioty. Kto jada kury w lecie. — Ja. — Fryderyk, chodź obejrzyj sobie kurę Wilhelma — zawołał prezes sądu do kolegi. — Co się stało? — zainteresował się Fryderyk. — Popatrz na Wilhelma. Poszedł i kupił sobie kurę. Próbowałem go wczoraj zabrać na ryby, to nie chciał. Kur mu trzeba. — Na co ci to? Głodny byłeś? — Czyście nigdy nie widzieli kury bez głowy? — profesor wyciągnął kurę z gazet i pokazał im. — Daj spokój, okrwawisz się! Zabieraj to! — krzyknął Fryderyk. — Och — powiedziała z ubolewaniem pani domu — dlaczego pan wczoraj nic nie powiedział, mamy takie piękne koguty, specjalnie na zarżnięcie. Trzeba tę kurę zanieść do piwnicy i położyć na lodzie. — Pani odeszła zabierając z sobą kurę. Pozostali udali się do jadalni na ranną kawę. Rozmowa przy stole dotyczyła różnych rzeczy. Profesor nie wiedział, do kogo się zwrócić ani też co powiedzieć. — Wieśniacy tu w okolicy są bardzo uprzejmi — powiedział w końcu do gospodyni. — To prawda. Miasto ich jeszcze nie zepsuło. — O, proszę tak nie mówić! — wykrzyknął prezes sądu. — Zawsze się uważa, że miasta wpływają zgubnie na ludność wiejską, a prawdę mówiąc to wieśniacy rujnują miasta, wszędzie gdzie się dostaną. — Drobnostka w porównaniu z tym, jak obcy niszczą cały kraj — powiedział Fryderyk. — Psują wszystko, czego dotkną, jak tylko znajdzie się ich więcej jak dziesięciu na jednym miejscu. — Co rozumiesz przez miejsce? Gminę, wieś, czy co innego? — Ja to rozumiem raczej przykładowo. Oni są przecież teraz wszędzie. Ostatecznie też chcą użyć życia, u licha. Przez długą chwilę rozmowa dotyczyła polityki. Fryderyk był zwolennikiem aktywnego oporu, pozostali — biernego. Nikt nie troszczył się o poglądy profesora. Udało mu się wtrącić do rozmowy dopiero, gdy zaczęto rozprawiać o zdolnościach myśliwskich Finów i o ich wytrzymałości. „Wytrzymali jak jałowiec". — Fin jest wytrzymały. Złamać się nie da. Zegnie się tylko i zaraz znowu się prostuje, nic go nie zmoże — powiedział gospodarz. — Skąd ta odwieczna gadanina o jałowcu. Dawniej wycinało się z niego łuki i obręcze na cebry, do niczego innego się nie nadawał. Naród fiński nie jest ani jałowcem, ani sosną. Można go złamać jak każdy inny naród i jak wszystkim innym potrzebny mu dynamit i broń. Naród myśliwych. Cóż z nas za naród myśliwych. Jedyne, co potrafimy, to łowić strömmingi, a i to nie zawsze się nam udaje. — Jedyny ratunek w uprzemysłowieniu. — A kogo mamy ratować? I przed czym? — Finowie są jednak narodem myśliwych. Weźmy na przykład kukułkę... Profesor urwał nagle, bo wydało mu się, że za wiele powiedział. Pozostali byli jednak tak zaciekawieni, że zapomnieli o tym, co sami chcieli powiedzieć, i zmusili go, by ciągnął dalej. — Kukułka, jaka kukułka, co ty pleciesz? — dopytywał Fryderyk. — Cóż, we wszystkich językach, albo też prawie we wszystkich, kukułkę nazywa się „kuckuck" czy jakoś podobnie. A po fińsku nazywa się „czeczi". Zastanowiliście się kiedy nad tym? To bardzo interesujące. Sam na to nie wpadłem. — Na kukułkę? — spytał gospodarz prychając śmiechem. — Nie przeszkadzaj profesorowi Nuutinenowi — skarciła go pani domu. — Wiecie jak woła kukułka? Kuku! a potem syczy: czeczecze! Kuku! czeczecze! Finowie słuchali kukułki z tak bliska, że dosłyszeli również ten syk między nawoływaniem i nadali kukułce imię od tego dźwięku: „czeczi". — Jakież to interesujące. Nigdy mi to na myśl nie przyszło — powiedziała gospodyni. — Taaak — przyznał gospodarz. — A nasz Wilhelm to tylko nad czymś takim medytuje. — Nigdy tego czeczenia nie słyszałem — powiedział Fryderyk. Jest tak słabe, że niełatwo je uchwycić. — Dlaczego więc nazwano ptaka właśnie od tego dźwięku? To się przecież kłóci ze zdrowym rozsądkiem. — Może to ta osławiona fińska zagadkowość — rzekł gospodarz. — Ale czy nie macie ochoty rozejrzeć się trochę po moich dobrach? — Oczywiście, dlaczegóż by nie — odpowiedzieli wszyscy. Chodzili po polach aż do znużenia. — Dobry grunt. Glina. Dobre pole. Gliniaste. Dobre kartoflisko. Piasek. Tu jest potok. Tamten folwark nazywa się Słabizna. Bardzo dobrą ziemię ma ten folwark. — Zobacz no, wąż! — Zatłukli węża wspólnymi siłami. Profesor mówił, że to zaskroniec, ale pozostali twierdzili, że wąż był jadowity. Po obiedzie profesor ujawnił zamiar wyjazdu. Koledzy zaprotestowali gwałtownie, nie chcieli jeszcze odjeżdżać. — Dlaczego tak się spieszysz? Człowiek nieżonaty? Rodzina przecież na ciebie nie czeka. Żona i dzieci po tobie nie płaczą. — Tak się pan tu nudzi? — spytała pani. — Skądże znowu — odparł profesor przestraszony. — Muszę jednak pojechać do domu, nieodwołalna konieczność. — Niech pan przynajmniej do rana zostanie. Zamierzaliśmy urządzić przejażdżkę na wyspę. Nie wie pan pewnie, że tu w pobliżu mamy jezioro. — Muszę jednak wracać — powtarzał profesor uparcie i wzbraniał się nawet usiąść. — Usiądź jednak na chwilę, żebyś nam „urodzaju na dzieci" z domu nie wywiózł — zażartował gospodarz. Mógł to powiedzieć z całym spokojem, bo miał już czworo dzieci. — A gdzie dzieci? Nie widziałem ich — zainteresował się Fryderyk. — Są u babki. W końcu gospodarz poddał się i kazał zaprząc do dwukółki. O powozie nie mogło być mowy. — O innej porze mógłbyś dostać powóz, ale teraz dzieciaki go mają. — Nie rób sobie kłopotu — prosił profesor. — W cichości ducha miał nadzieję, że przynajmniej o kurze zapomną. Ale nie. Pani osobiście przyniosła ją do dwukółki i jeszcze jedną kurę prócz tego. W prezencie od siebie. Żadne tłumaczenia nie pomogły. Woźnica siedział bokiem, na pół wisząc za brzegiem dwukółki. Był to człowiek w średnim wieku mówiący w sposób sztucznie uniżony. Na dodatek przy każdym wypowiedzianym zdaniu kłaniał się głęboko. Koń był kary i biegł opornie. Za każdym razem gdy woźnica śmigał batem, by go zmusić do szybszego biegu, koń podnosił ogon. — Proszę wybaczyć, że koń pierdzi — rzekł woźnica. — To nie wasza wina — odparł profesor zażenowany. Marszczył czoło i usiłował znaleźć jakieś pytanie, które zabrzmiałoby naturalnie. — Wiecie, do kogo należy ta posiadłość? — Proszę wybaczyć, pan pyta, czyj to dom? — Tak, właśnie. — Dowiem się. — Nie, na miły Bóg. Tak mi tylko na myśl przyszło... to nie takie ważne. Ładny mająteczek. — Nie szkodzi spytać, długo to nie potrwa — powiedział woźnica i zatrzymał konia przed bramą. Nie mógł go uwiązać, bo słupa nie było. — Proszę wybaczyć, mógłby pan lejce potrzymać? — Proszę tam nie wchodzić. Zupełnie mi obojętne, do kogo ta posiadłość należy. — Pójdę jednak. Profesor trzymał lejce. Woźnica wrócił po chwili. — Evert Mäkelä jest właścicielem. A posiadłość nazywa się Peltola. — Spytaliście samego gospodarza? — Nie, jego żonę. — Co powiedziała? — Powiedziała tak: gospodarzem tu jest Evert Mäkelä, zagroda nazywa się Peltola. — A nie pytała, dlaczego chcecie to wiedzieć? — Od razu powiedziałem, jak jest: że jeden przyjezdny pan chce się dowiedzieć, czyja to posiadłość. — To dobrzeście powiedzieli. Pojechali dalej. — Proszę wybaczyć, że mój koń pierdzi. — Taki ma widać zwyczaj. Nie chce biec? — Z nim zawsze tak. — Zauważyłem. Za każdym razem, jak go popędzicie... — Życzy pan sobie, żeby jechać stępa? — Nie spieszy mi się. Niech będzie, jak jest. Kto ma teraz czas, żeby zwracać na to uwagę. Zresztą to przecież naturalne... — Świętą prawdę pan powiedział. Człowiek też to robi. Profesor postanowił przez resztę drogi milczeć jak ryba. — Aha, to już i miasto — powiedział, gdy wjechali na szczyt wzgórza w parku miejskim. — I jaki stąd widok. Od razu można poznać, że jesteśmy na wzgórzu. — Dziękuję za podwiezienie — powiedział profesor, zsiadając z dwukółki przed własną bramą. — Nie ma za co. Profesor, nic już więcej nie powiedziawszy, wszedł w bramę z kurami pod pachą. Dopiero na podwórzu przyszło mu do głowy, że mógł podarować kury woźnicy. PROFESOR W pierwszych dniach kwietnia na korytarzu szkolnym w czasie dużej przerwy zatrzymał profesora jeden z jego kolegów, nauczyciel matematyki. — No, co nowego słychać? — Nic. — Zmienisz chyba służącą? — Co takiego? Kto to powiedział? Dziwnyś z tą ciągłą gadaniną. — Żona mi mówiła. Widziała twoją służącą na ulicy. Hoża dziewucha. — Anna nic mi nie wspominała. — Dosyć dziwne mi się wydaje, że masz za służącą taką młodą dziewczynę. Czy ona potrafi prowadzić gospodarstwo? Ja mam żonę, ciotkę żony i służącą... W profesorze obudziło się podejrzenie, że matematyk chce mu wkręcić swoją sługę albo ciotkę żony. — Ale ja nie mam dzieci. Jestem sam. — To właśnie jest przykre w całej tej sprawie. — Co? — To. Wpatrywali się w siebie starając się wzajemnie zrozumieć. Kolega powiedział wreszcie: — To, że ona się spodziewa... — Czego? Jak to? — No, czy ty nie rozumiesz. — Aha — powiedział profesor robiąc okrągłe oczy. — Nic nie zauważyłeś? — Twoja żona z pewnością się pomyliła. Skąd może wiedzieć, jak wygląda moja służąca. Ona, która mnie samego na ulicy nie poznaje. — Ona! Ona miałaby się pomylić! Nigdy. Nie bierz tego za złe — mruknął matematyk — ale żona spytała dziewczynę, czy u ciebie służy, i dziewczyna powiedziała, że tak. — I to, że jest w ciąży? — Nie, co to, to nie. To tylko moja żona twierdzi, że ona wygląda, jakby się wkrótce spodziewała dziecka. No, ale ty sam wiesz najlepiej. — Jak to? — Co dzień ją przecież widujesz. Czego więcej trzeba. Co prawda mężczyźni rzadko takie rzeczy zauważają. Kobiety natomiast mają oko do tych spraw, dla nich ta rzecz ma przecież ogromne znaczenie. Wierz mi, ja bym na to wcale nie zwrócił uwagi, nigdy zresztą nie potrafię poznać. Na jesieni strzępiłem sobie język wobec synowej Granberga: „Powinna pani pomyśleć o potomstwie — mówiłem — to zupełnie zmienia życie... jak by to powiedzieć... żyje się intensywniej, jak się ma dzieci. Maleństwa są takie miłe". To i dużo więcej w podobnym sensie plotłem przez cały wieczór. Nasłuchałem się potem za to od żony. Bo okazało się, że młoda mężatka była w ósmym miesiącu. A ja, idiota, chciałem jej pochlebić, mówiąc, że wyładniała, zrobiła się pełniejsza i bardziej kobieca, że jej z tym do twarzy. Czerwieniła się, kobiety zawsze się czerwienią, jak im mówić komplementy, kiedy są w ciąży. „Ty durniu — powiedziała mi żona po powrocie do domu. — Biedna Selma łzy miała w gardle, a ty nic tylko zachowywałeś się jak grubianin. Chrząkałam i kaszlałam, ale nie zauważyłeś." „No, ale czy ona nie chce mieć dziecka?" — spytałem. „Oczywiście, że tak. Wszystkie kobiety chcą." „A to dość osobliwe" — powiedziałem. „Wszystkie zamężne kobiety" poprawiła się. Typowe dla niewiast. A ona sama, jak była przy nadziei, przez cztery miesiące wcale z domu nie wychodziła. Próbowałem ją namówić raz i drugi, żeby się trochę przeszła, ale nie, mowy nie było. Na samą myśl o tym przerażenie ją ogarniało. „Oczywiście, chcesz, żeby ludzie na mnie patrzyli". „A cóż to takiego, żeby się wstydzić" — mówiłem. Kobiety są rzeczywiście przewrażliwione. „Jesteś mężczyzną i zupełnie nie rozumiesz, nigdy nie przeżywałeś czegoś podobnego. Mężczyznom się wydaje, że nam łatwo jest znosić ten stan..." Profesor poruszył się nerwowo. — Być może, moja żona się pomyliła. — Gwiżdżę na nią! — Tak, tak, myślałem tylko... między nami, mężczyznami. Kobiety zawsze mówią po próżnicy, zwłaszcza wiosną, dlaczego by nie miały gadać i w innych porach roku. Znasz przecież kobiety. Profesor matematyki opamiętał się, przestraszony, bo mu się nagle przypomniało, z kim mówi. — Jak by nie było, sam wiesz najlepiej, jak postąpić. Profesor zapomniał o rozmowie. Przypomniał ją sobie dopiero następnego ranka w drodze do szkoły. Przystanął i w tejże chwili zapomniał, kim jest, gdzie się znajduje i dokąd idzie. Tak bywało zawsze. Za każdym razem, gdy sobie coś przypomniał, zapominał o wszystkim innym. Dostrzegał znajome twarze uczniów, gdy chłopcy mijali go pojedynczo lub grupami — z przyzwyczajenia ruszył za nimi machinalnie. W pokoju nauczycielskim kolega, profesor matematyki, spoglądał na niego znacząco. Wtedy znów sobie nagle przypomniał wczorajszą rozmowę, nie wiedział jednak, jak reaguje się na podobne spojrzenia. I znowu zapomniał"o całej sprawie i przypomniał sobie o niej w drodze do domu. akurat kiedy przechodził przez bramę. Przestraszył się, jakby wszedł na obce podwórko. Jako uczeń liceum, pierwszoroczniak, popełnił fatalny błąd w pianie lekcji. Napisał, że w piątek pierwsza lekcja zaczyna się o ósmej, zamiast że o dziewiątej. Przyszedł do szkoły. Wszyscy koledzy byli nowi, więc ani na boisku, ani na korytarzu nie zauważył, że z jego klasy nie ma nikogo. W klasie było pusto. Zajrzał do swego pulpitu, leżała tam bibuła z wypisanym jego nazwiskiem. Zadzwonili na modlitwę, wyszedł więc na korytarz. Inne klasy ustawiały się parami wzdłuż korytarza. On stanął w przerwie między rzędami par. Chłopcy odwracali głowy i spoglądali na niego przez ramię, poważnie, niektórzy nawet wrogo. Słabo mu się zrobiło, gdy zobaczył, że stoi sam, w pustce. Najchętniej wróciłby do klasy, ale było to już niemożliwe: pozostali właśnie ruszyli z miejsca. W korytarzu klasa idąca za nim usiłowała wyprzedzić klasę idącą przed nim i wciśnięty został między dwie grupy. W auli klasy ustawiły się na swych zwykłych miejscach. I znowu utworzyła się wielka dziura między rzędami, trzy metry mniej więcej od ściany do przejścia. W środku tego pustego miejsca stał on. Chłopcy za nim nie mogli na niego nie patrzeć, stali zwróceni twarzami w jego stronę, a on był sam w ziejącej pustce. Słyszał za sobą chichot, nie, to tylko kartki śpiewników szeleściły. Gdy zaczęto śpiewać psalm, odważył się wreszcie spojrzeć dokoła. Chłopcy śpiewali z poważnymi minami i wpół otwartymi ustami, kilku, napotkawszy jego spojrzenie, wcale nie prychnęło śmiechem. I on także otworzył śpiewnik. Modlitwę prowadził sam dyrektor. Wydawało mu się, że dyrektor przez cały czas na niego patrzy. Ogarnęło go dzikie pragnienie, by stąd uciec. Klasy wychodziły w odwrotnym porządku, niż weszły. Czuł, że spojrzenia idących za nim wwiercają mu się w plecy, przypuszczał, że ci dopiero teraz go odkryli. Na myśl o tym znowu zrobiło mu się słabo.. — Co to za głuptas? — spytał ktoś. Jak i poprzednio, klasy się przeganiały. Dwóch chłopców deptało mu po piętach. Jeden wziął go za kołnierz. Skulił się, ale szedł dalej. — Jak się masz, głupku, gatki ci widać. Spojrzał na swoje porcięta. Miał takie same spodnie do kolan jak inni chłopcy. — Co by tu zrobić, żeby tego głupka rozumu nauczyć? — On nigdy rozumu nie nabierze. — To prawda, nigdy — przyświadczył drugi i dał mu kuksańca w kark. Drzwi wejściowe były już zamknięte, ale można je było otworzyć od wewnątrz. Przeszedł przez dziedziniec i gdy tylko znalazł się na ulicy, zaczął biec. Nie do domu, w kierunku wprost przeciwnym. Wydawało mu się, że całe jego życie zostało zniszczone. Gdy matka na stare lata niedołężniała, z początku przejawiło się to jako utrata pamięci. W ostatnich latach życia trzeba jej było pilnować. Ciągle wybierała się do domu. — Ja już muszę iść do domu — mówiła i zaczynała się ubierać do wyjścia. — Dokąd mama chce iść? Przecież tu mama mieszka — mówił profesor. Raz, gdy byli razem na spacerze, matka powiedziała nagle: — Wilhelmie, ja już muszę iść do domu. — No więc chodźmy. — Na ciebie z pewnością czeka praca. Pójdę sama. — Odprowadzę mamę. — Wolę iść sama. To nie tak daleko, ty masz dużo dalej. — Mam sporo czasu. Dobrze mi zrobi, jak się przejdę. Niech się mama nie sprzecza. Przy najbliższym rogu matka skręciła w wąską boczną uliczkę. Szedł za nią chyłkiem i postanowił przeprowadzić małą próbę: pozwolić matce iść tam, gdzie chce. I w ten sposób zobaczyć, gdzie mieszka w swej imaginacji. Może dzięki temu matka wyzwoli się od swej ideć fixe, inaczej nigdy się jej nie pozbędzie. Matka znowu skręciła w inną boczną ulicę. Ani razu nie spojrzała na syna, szła coraz szybciej. Znaleźli się w odludnym zaułku obudowanym niskimi drewnianymi domami i parkanami tej samej wysokości co parterowe domki. Gdy zbliżyli się do skrzyżowania ulic, profesor pomyślał: zobaczymy, czy znowu skręci. Musi przecież mieć jakiś system w tym marszu. Zaczekał, pozwolił, by go wyprzedziła o kilka kroków, i starał się być jak najmniej widoczny, by nie wpływać na jej decyzję. Na rogu ulicy matka zawahała się, spojrzała na syna, ale on obojętnie gapił się przed siebie. Poszła dalej, nie skręcając. Mijali jedną przecznicę za drugą. Matka robiła wrażenie osoby niezakłopotanej i świadomej celu i coraz bardziej przyspieszała kroku, bez najlżejszych oznak zmęczenia. Profesor od wielu lat nie widział matki tak rześkiej. Ulica zakręcała i kończyła się poprzeczną ścianą z czerwonej cegły: garbarnia. Zapach dał się we znaki w tejże chwili, gdy ukazał się budynek. Matka wydawała się niezdecydowana, rozejrzała się pospiesznie na wszystkie strony. — Co tu tak cuchnie? — Z garbarni tak śmierdzi. Matka przystanęła na zakręcie i rozejrzała się wzdłuż ulicy. Profesor założył ręce za plecy i udawał, że ustala strony świata. A ukradkiem zezował na matkę, sięgała mu zaledwie do ramienia. — Wilhelm — powiedziała matka. — Co takiego? Matka nie dokończyła zdania, tylko skręciła na prawo. W tej stronie ulica miała już tylko kilka przecznic, potem była nisko położona łąka, pokryta zwiędłym ostrym sitowiem. Wśród nędznych, rozpadających się domów mieszkalnych, stojących tuż nad niedbale wybrukowaną jezdnią, był też nie zabudowany plac — skład drzewa. Kloce ułożone były w sążnie, a sążnie ustawione w rzędy długości trzech, czterech metrów, nad każdym rzędem daszek. Między rzędami i w szparach prześwitywało powietrze, dlatego sągi wyglądały jak domy. Kłody drzewa były stare, poczerniałe i wydzielały mocny zapach olchowego lasu w listopadzie. Matkę najwidoczniej poruszyło bardzo to krążenie wśród sągów. Plecy jej drgały, głowa się trzęsła, spoglądała na drwa urażonym, prawie wrogim spojrzeniem. — Wilhelm. — Słucham, mamo? Coś chciała powiedzieć, ale urwała, odwróciła się i poszła przed siebie z mocno zaciśniętymi ustami. Profesor rozgniewał się na matkę, chętnie zastąpiłby jej drogę. Przy pierwszej bramie przystanęła i zajrzała na podwórko. Profesor nie mógł się powstrzymać od pójścia za jej przykładem. Podwórze było gliniaste, błoto sięgało ścian. Przybudówka się rozlatywała, stała tak krzywo, że gdy się na nią dłużej spoglądało, człowiekowi wydawało się, że sam się pochyla i lada chwila upadnie. Matka szła dalej bez wahania. Dotarli do ostatniego domu, powiało na nich zapachem błota. Matka znowu przystanęła przy bramie i zajrzała. — Tutaj — powiedziała. — Droga mamo, czy my stąd nigdy nie wyjdziemy? Brzydko tu i odstręczająco, i powietrze zatrute. Śmierdzi tu i z garbarni, i od sągów drzewa, i błoto cuchnie. Profesor był bliski płaczu. Wziął matkę za ramię. — Puść mnie. I daj mi spokój. — Matka spojrzała na niego gniewnie, oczy miała wodniste, pełne ostrych igiełek: — „Droga mamo, droga mamo", na co się zda takie gadanie. Wiadomo, że jestem twoją matką. Starej kobiecie nigdzie już nie wolno iść. Nic nie mogę, nic nie wiem. A przecież potrafiłam cię urodzić i wychować. Jak byłeś mały, co dzień wynosiłam cię na podwórko, choć twój ojciec protestował. „Daj sobie spokój z tym wynoszeniem", mówił. Ale ja to robiłam, choć mieszkaliśmy na trzecim piętrze, żebyś mógł spać na powietrzu. Wzruszyła się, otarła łzy czarną bawełnianą rękawiczką. — No, to. żegnaj — powiedziała i zwinnie jak łasica wśliznęła się na podwórze. Wchodząc spojrzała na niego tak dziwnie, że profesor zobaczył sam siebie jej oczyma: w czarnym palcie, czarnym kapeluszu i czarnych kaloszach. Poczuł się nagle jak kalosz, co w szary, deszczowy dzień ugrzązł na brzegu kałuży, której spokojna, głęboka i lśniąca woda przypomina szlachetny kamień, chciałoby się go wsunąć do kieszeni, ale tkwi w oprawie zmurszałych, gnijących budynków, których drzwi wiszą krzywo na zawiasach i nie można ich domknąć. Gdy matka tam weszła, profesor spojrzał uważnie w jedną i drugą stronę ulicy, by się upewnić, że nikt ich tu nie widział. W dali dostrzegł plecy jakiegoś człowieka, z wyglądu sądząc, robotnika. Człowiek był niski, krępy i jak gdyby cały pokryty błotem. Oddalał się coraz bardziej i znikł nagle, jakby wsiąkł w ścianę. Profesor poszedł szukać matki. Bez wahania i wcale n:e pukając wszedł do domku. Nie było tam nawet schodka przed sienią. Usłyszał dochodzące z wewnątrz głosy, pchnął drzwi i wszedł. Kobieta w średnim wieku kręciła się przy kuchni, smażyła mięso na patelni. W izbie było schludnie, powietrze nie za suche, chodniki też czyste. Matka siedziała przy stole, rękawiczek nie zdjęła. Nie krępując się zadawała najrozmaitsze pytania kobiecie, która długo i poważnie zastanawiała się nad każdą odpowiedzią. — Jak długo pani jest zamężna? — Wkrótce będzie dziesięć lat. — A od jak dawna mieszka pani w tym domu? — Cały czas. — To własny dom? — Tak. — A to przyjemnie. — Pewnie. — To mój najstarszy syn. — A zwracając się do profesora, dodała: — Wstąpiłam tu tylko, żeby chwilę odpocząć. Nogi mnie już bolą. Mieszkam u niego. Jest profesorem w gimnazjum. Henryk jest inżynierem i mieszka w Tammerfors. Żonaty, ma troje dzieci. Pojadę do nich w odwiedziny zimą, jak drogi przeschną i łatwiej będzie przejechać. — Dużo pani miała dzieci? — Najpierw tego syna, Wilhelma, potem dziewczynkę, którą nazwaliśmy Katri, ale umarła roku jeszcze nie mając. Potem był Henryk i znowu dziewczynka, którą ochrzciliśmy też Katri, jak tę pierwszą, ale i ona też umarła jako niemowlę. — A to osobliwy zbieg okoliczności. Nie powinni byli państwo dawać drugiej dziewczynce tego samego imienia co pierwszej. — Ja też tak mężowi mówiłam, ale on powiedział, że to przecież nasza Katri do nas wróciła. To był błąd. Żyła tylko dwa miesiące. — To była kara za to imię. — Właśnie, na pewno. A pani ma dzieci? — Mamo, może byśmy już poszli. Nogi mamie już wypoczęły? — spytał profesor, by przerwać tę rozmowę. — Nie, nie mamy dzieci. — A to przykre — powiedziała matka z ubolewaniem. — To wielkie nieszczęście. — Pewnie, że przykre, ale chociaż nędzy nie cierpią. Życie przecież nie jest łatwe. Mój stary zawsze .mówi: „Jak tak muszę stać na mrozie i robić, a ręce mi grabieją, marzną i bolą, że ledwie mogę trzonek młotka utrzymać, lżej mi się robi, jak pomyślę, że nie mam syna, co by się też tak musiał kiedyś męczyć". — To pani mąż nie chce dzieci? — Nie wiem... On chorował. Dlatego dzieci nie mamy. — A na co chorował? — Mamo, chodź już. Bo już się ściemnia. I zaczyna padać. — To idź, sama trafię do domu. Posiedzę jeszcze chwilkę. Tak tu przyjemnie. — Proszę jeszcze nie odchodzić. Mój mąż zaraz wróci. — A daleko stąd pracuje? — Nie, bardzo blisko. — Muszę jednak iść. Jak syn chce. On jest taki zajęty. A już sobie posiedziałam dosyć długo, odpoczęłam, mogę znów iść. Dziękuję i niech was Bóg ma w swojej opiece. — Nie ma za co dziękować — odpowiedziała kobieta. — Proszę jeszcze kiedy wstąpić. W drodze do domu matka była wesoła jak skowronek. I mówiła bez przerwy. — To dobra kobieta, z pewnością bardzo dobra, tylko smutno jej, że dzieci nie ma. Jej mąż to też z pewnością porządny człowiek. „Szykuję jedzenie dla męża", powiedziała. W mieszkaniu ma czyściutko. „U nas ciasno i skromnie, powiedziała, ale nikt mi nie zarzuci, że brudno". Kiedy one zdążyły tyle nagadać? — myślał profesor, ale powstrzymał się od wszelkich uwag i komentarzy. — Ludzie potrafią poprzestawać na małym, żyć i w skromnych warunkach, byle mogli mieć czysto, tyle im potrzeba. Dobrze mi zrobiło, że tam posiedziałam. Profesor nic nie odpowiedział, ale jej słowa zadrasnęły go trochę w serce. Miał ochotę spytać, czy u niego matka nie czuje się dobrze. Po tym wydarzeniu matka nie przestała wyobrażać sobie, że musi iść do domu, ale mówiąc o tym przerywała sobie w pół słowa i wyglądała na zgnębioną i poczuwającą się do winy. W jej kieszeniach znajdowano teraz wyrwany z gazety tekst z adresem: Wilhelm Nuutinen, Ratuszowa 17. Już straciła ochotę do wychodzenia: albo ją coś bolało, albo była zmęczona, albo miała zawroty głowy. Profesor musiał ją zawsze namawiać... i za każdym razem, gdy mu się udało wyprowadzić ją na spacer, była po powrocie ożywiona i zadowolona. Do tej pory przez całe dnie dreptała, a teraz często się kładła. Leżała na boku, z policzkiem na dłoni, spojrzenie miała żywe i bystre, jak gdyby oczekiwała odwiedzin albo sama była przez kogoś niecierpliwie oczekiwana. Za życia matki profesor wynajmował całe mieszkanie, między jego pokojem a obecnym pokojem kapitana były drzwi, teraz zabite i zatapetowane. Klucz od nich leżał w jego biurku. Gdy matka umarła, odstąpił połowę mieszkania. Matka umarła w pokoju kapitana. Miała wylew krwi do mózgu... dwa dni trwało, zanim serce przestało bić. Profesor był pewien, że on skończy tak samo jak matka. Muszę się porządnie przyjrzeć tej dziewczynie — pomyślał profesor wchodząc w bramę. To postanowiwszy poczuł się tak, jak gdyby przebił się przez cienką i lekką sieć, w której utkwiło to, co niósł od dłuższego czasu, więc lżej mu teraz iść. Poszedł wprost do siebie nie zdejmując palta w przedpokoju. Gdy tak stał pośrodku w palcie i kapeluszu, doznał dziwnego uczucia, że przy jakiejś uroczystej okazji zjawił się zbyt wcześnie. Nie odłożył nawet książki, którą trzymał w ręce, nie usiadł. Usłyszawszy szczęk talerzy w kuchni, szybko położył książkę, na niej kapelusz, a palto na krześle. Palto zatrzymało się w pozycji siedzącego człowieka. Czerwony szalik wysunął się spod kołnierza i spadł na podłogę. Teraz muszę się dowiedzieć, co się dziewczynie przydarzyło, i postanowić, co z nią będzie — pomyślał i jednocześnie wydało mu się, że ma bardzo małą i gołą głowę. Ale dziewczyny jakoś nie było słychać. Wziął więc gazetę i zasiadł do czytania, nie usiadł jednak jak zwykle przy oknie, tylko na brzegu łóżka. Poprzewracawszy chwilę karty gazety, odwrócił się i spojrzał na ścianę za swymi plecami. Wszedł tak szybko i cicho, można więc przypuszczać, że dziewczyna wcale tego nie usłyszała. Zwykle wychodziła mu na spotkanie do przedpokoju, zabierała od niego kapelusz i wieszała płaszcz. Profesor chrząknął głośno, potem jeszcze raz ciszej, żeby to nie wyglądał» sztucznie. No, teraz chyba przyjdzie, pomyślał i pospiesznie przeniósł się na swoje zwykłe miejsce koło żardiniery pod oknem. Tam znowu rozłożył gazetę. Pewnego razu, gdy profesor był u znajomej rodziny, łysy starszy pan siedział w fotelu na biegunach przy takiej samej żardinierze jak ta. Kołysał się niedbale w fotelu, lekka rozmowa przeskakiwała od jednego tematu do drugiego i nagle... a wyobraźmy sobie, że teraz zdarza się podobna nieprzyjemność... odpadła jedna z kolumienek i kaktus spadł na głowę pana w bujaku. Kolce powbijały mu się w łysinę, pozostali musieli je wyjmować. Że też człowiek wszystko pamięta, pomyślał profesor. — Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi, ale co z kwiatem? — powtarzał starszy pan. Doniczka rozbiła się w kawałki, ale ziemia zbita w wielką bryłę leżała sobie na podłodze, jak gdyby doniczka wcale jej nie była potrzebna. Starszy pan podniósł więc roślinę... wtedy ziemia się rozpadła. — No, popatrzcie, co się stało. Tego mi z pewnością nie wybaczycie... Dlaczego nie przestaję o tym myśleć? — zdziwił się profesor i spróbował skoncentrować się na treści gazety. — Gdzie można ten kwiat położyć? Nigdzie? Czy macie jakąś inną doniczkę? Popatrzcie, jakie on ma małe korzonki, pojąć trudno, że on w ogóle może żyć. Gospodyni wzięła od niego roślinę i powiedziała, że nie uschnie ona tak od razu, jest bardzo żywotna i jeszcze bardziej się rozrośnie, jak się ją przesadzi z jednej doniczki do drugiej. — To w takim razie nie ma nieszczęścia — powiedział starszy pan. Wszystko się może zdarzyć — myślał profesor — i wszystko potem wynurza się z pamięci. W tejże chwili przypomniała mu się pewna wizyta u księdza, mógł mieć wtedy ze czternaście lat. Siedział na krześle o kilka cali od ściany. Huśtał się na krześle i przechylał do tyłu tak głęboko, że oparcie krzesła dotykało ściany, a przednie nogi unosiły się w powietrze. Wreszcie krzesło się pod nim wywróciło. „Cóż to takiego, Wilhelmie?" — powiedział ksiądz. Wstał więc szybko, podniósł krzesło i znowu usiadł na nim. Pozostali z obecnych rozmawiali dalej, jakby się nic nie wydarzyło. Tego nie mógł zrozumieć. Przecież nie co dzień się zdarza, że ktoś się wywraca razem z krzesłem, oczywiście, tacy byli skonsternowani, że nawet nie mogli na dobre pojąć, co się stało. Poręcz krzesła przygniotła mu dwa palce do podłogi. Teraz palce zaczęły boleć, siedział więc ssąc je bez przerwy. Do diabła, pomyślał profesor. Czy ja już nie mogę spokojnie gazety przeczytać. Przysunął krzesło do biurka i. przeczytał: „Socjaliści powstrzymuj ą..." Eryk od sąsiada znalazł raz kawałek spiralnie zwiniętej sprężyny, którą wsunął sobie na napięstek. I nie mógł potem zdjąć. Sprężyna miała nie więcej jak trzy spirale, ale była z bardzo twardej i sztywnej stali. Profesor chodził wtedy razem z Erykiem do wstępnej klasy. W czasie dużej pauzy próbowali zsunąć sprężynę wspólnymi siłami. Obaj ciągnęli i okręcali ją w koło, ale nic to nie pomogło. W czasie lekcji Eryk chował rękę pod pulpitem. Pisał wolną ręką, a że pisał atramentem, robiły mu się kleksy w zeszycie. Na szczęście nauczyciel jakoś nie podszedł i nie zobaczył. Przez trzy dni udawało mu się ukrywać sprężynę tak zręcznie, że nawet w domu nic nie zauważyli. Jeden z chłopców przyniósł do szkoły pilnik i chciał sprężynę przepiłować, ale Eryk już nie miał na to ochoty... „Daj spokój, to boli". Czwartego dnia rano matka zobaczyła sprężynę, bo Eryk we śnie wysunął rękę spod kołdry. Anna weszła do pokoju z tacą. Profesor zerwał się. I natychmiast znowu usiadł. Dlaczego tak podskoczyłem? — myślał, zły na siebie. — Dzień dobry — powiedziała Anna grzecznie i postawiła tacę na biurku. Profesor kiwnął głową i zaczął się łakomie przyglądać tacy: było na niej ciasto i bułeczki. Dlaczego mnie to tak interesuje? — zdziwił się. Gdy Anna odwróciła się do drzwi, spojrzał na nią ukradkiem. Tasiemki fartucha związane miała z tyłu na kokardę. Anna zostawiła drzwi otwarte i wyszła do kuchni nie odwracając się ani bokiem ani przodem. Po chwili wróciła i wtedy profesor spojrzał na nią badawczo znad filiżanki z kawą. Jak brzuch może się tak rozciągnąć? — pomyślał z przerażeniem. — To musi chyba być to... Anna obronnie splotła ręce na brzuchu, pewnie zauważyła, że profesor mu się przygląda. Zupełnie jak gdyby niosła w rękach własny brzuch. Profesor odwrócił wzrok i spojrzał ponad nią w narożne okno. — Co on robi, ten człowiek, komin rozwala, czy co? — spytał. Anna wyjrzała i profesor przyłapał się na tym, że znowu wpatruje się w jej brzuch. — Tak, chyba rozwala. — Czy Anna jest chora? Bo wygląda Anna na zmęczoną i bardzo Anna wychudła w ostatnim czasie — powiedział profesor i natychmiast ugryzł się w język, ale Anna rzeczywiście na twarzy była mizerna i blada. Teraz jednak zaczerwieniła się po uszy. Profesorowi przypomniało się, co nauczyciel matematyki opowiadał o skłonnościach kobiet do czerwienienia się w pewnych sytuacjach. Teraz miał na to słuszny, logiczny dowód. — Nie jestem chora i wcale nie jestem zmęczona. Podczas gdy Anna nakrywała, profesor z zapałem czytał gazetę, od czasu do czasu zezował jednak znad jej brzegu, co też Anna stawia na stole: zraziki i kisiel z jagód. Profesor najbardziej lubił ubijany mus z borówek i często go dostawał tej wiosny. Potem Anna posłała łóżko na noc. Brzuch jej potrącał o wezgłowie łóżka, ale zdawała się zupełnie o to nie troszczyć. Profesor czuł się niemile wstrząśnięty, wyobrażał sobie, że jej brzuch musi być obolały, jak bliski pęknięcia wrzód. Przy drzwiach już Anna odwróciła się i spytała, czy profesor życzy sobie kawy. — Nie, dziękuję — powiedział i w tejże chwili odczuł gwałtowne pragnienie kawy. Nieco później ogarnęła go ochota przejścia się trochę. Na dworze było jeszcze widno, wieczorny zmrok zapadał miękko. W oknach już się świeciło, wnętrza pokoi za szybami występowały wyraźnie, podczas gdy na zewnątrz wszystko tonęło w mroku. Zupełnie odwrotnie niż za dnia. Profesor zdjął marynarkę i spodnie i włożył szlafrok. Postanowił czytać książkę traktującą o ludziach. Niewiele takich książek było na jego półce. Wyjął ostatnią część historii miasta, napisanej przez dyrektora i współkolegę z liceum. Książka oprawna była w złoconą skórę, a tak wielka i ciężka, że nie mógł jej zabrać do łóżka, Położył ją więc na biurku i zasiadł do czytania, ale czuł się przy tym tak, jakby to nie była jego książka. Zaczął od końca, gdzie opisywano ostatnie wydarzenia w historii miasta. Wymieniani tu urzędnicy jeszcze zajmowali swoje stanowiska. U góry znajdowały się ich podobizny. Patrzyli w prawo lub w lewo, nikt nie spoglądał czytającemu prosto w oczy, jak na starych fotografiach, na których wszyscy patrzą wprost — wypróbowani, prawdziwi przyjaciele. Niektórzy wydawali się na tych zdjęciach jednoocy. Za to uszy występowały bardzo wyraźnie. Profesor badał je uważnie. Były tam uszy wszelkiego rodzaju, kilka osobistości miało uszy jakby podwójne, nasadzone jedno na drugie, z niepojętą ilością fałdek i zagłębień. Oczywiście, w rzeczywistości wcale tak nie było. Znajdowała się tam również fotografia jego, profesora, a na odwrotnej stronie u dołu widok budynku szkolnego od frontu. Zdjęcie to, zrobione w parku po drugiej stronie ulicy, było zupełnie fałszywe; wydawało się, że najbliższy budynek leży o rzut kamieniem od liceum, a ulica była szeroka jak rynek. Nad drzwiami wejściowymi, w trójkątnym tympanonie w stylu greckim znajdowała się biała tablica z wypukłą wstęgą, a na wstędze napis: Labor improbus omnia vincit. Tablicę było widać na zdjęciu, ale tekst był niedostrzegalny — pewnie fotograf nie wiedział, co oznacza, i nie mógł prawidłowo go wyretuszować, dlatego go zamazał. Profesor uśmiechał się ironicznie. Wziął ołówek i tak małymi literkami, jak tylko mógł, wyrysował: Oratio improba omnia vintit. Zastanowił się, czy dobrze. Na następnej stronie znajdował się graficzny wykres, przedstawiający liczbę uczniów w ciągu lat. Spadła ona gwałtownie przed dziesięciu laty, gdy w mieście otwarto gimnazjum koedukacyjne. Połowa uczniów z trzech niższych klas przeniosła się do nowej szkoły, która w ten sposób mogła rozpocząć od razu z trzema pełnymi klasami. W ciągu najbliższych lat liczba wstępujących do liceum była nieznaczna. W mieście prowadzono energiczną kampanię na rzecz nowej szkoły, mieszkańcy miasta uważali ją za jak najbardziej własną, sami ją przecież założyli... W liceum wszystko było takie staromodne; nauczyciele też „same stare mantyki". Do nowego gimnazjum garnęli się młodsi nauczyciele i nauczycielki, choć między tymi ostatnimi była też jedna stara jędza, a z latami nie odmłodniała pewnie, myślał profesor. Do gimnazjum przyjmowano także dziewczęta. I — jak mówiono — uczyły się one o wiele lepiej niż chłopcy. Nic dziwnego, przecież z liceum przenieśli się tam najgorsi uczniowie. Taka była korzyść z nowej szkoły. W pięć lat później liczba uczniów w liceum dorównała dawnej, a potem wzrastała stale z roku na rok. Ludzie ze wsi trzymali się wiernie liceum jak dawniej, a wielu mieszkańców miasta też przeniosło tam z powrotem swoich synów, gdy się przekonali, o ile drożej wypada koedukacyjne gimnazjum. I tak skończyła się legenda tej szkoły, filozofował profesor. Zamknął książkę i wyciągnął się na łóżku. Spojrzawszy na swoje nogi, odkrył, że na jednej ma szarą skarpetkę, a na drugiej białą. Niedługo będę jak Aman, pomyślał z gniewem i usiadł gwałtownie. Aman, zastępca nauczyciela łaciny, przyszedł raz do szkoły w czarnym kamaszu na jednej nodze a brązowym na drugiej. Żaden z nauczycieli tego nie zauważył przed wielką pauzą, a wtedy Aman powiedział: — Popatrzcie no dobrzy ludzie, jak ja chodzę: w czarnym kamaszu na jednej nodze, a brązowym na drugiej. Jak to się stało? — Wszyscy zaczęli się dziwić. — Zastanawiałem się na lekcji, dlaczego chłopcy tak się gapią na moje nogi, aż w końcu spytałem, co się tak przyglądają. Wtedy jeden z tych łobuzów wstał i powiada: „pan profesor ma czarny kamaszek na jednej nodze, a brązowy na drugiej". Popatrzyłem na moje nogi, i niech mnie diabli, prawda. „Jak to się stało?" — powiedziałem. „Pewnie się pan profesor bardzo spieszył rano" — mówi chłopak. „Piękne wyjaśnienie — powiadam — ale, niestety, nie odpowiada prawdzie. Rzecz w tym, że mam parę brązowych i parę czarnych kamaszy i włożyłem sobie na prawą nogę czarny, a na lewą brązowy. Oto całe wyjaśnienie. — Ale ty masz przecież, u licha, czarny bucik na lewej nodze. Aman spojrzał na swoje nogi. — O, do diabła, zdaje się, że tak. Tego to już zupełnie nie pojmuję. Można z tego wnosić, że zamieniłem kamaszki. Wydawało mi się, że mam bardzo elegancki czarny kamasz na prawej nodze, a zupełnie okropny brązowy na lewej. Włożyłem go dlatego, że mam wstrętny odcisk na lewej nodze i paznokieć na dużym palcu wrasta. Przez cały ranek się zastanawiałem, dlaczego mnie ta lewa noga tak boli, to oczywiście wina niewłaściwego kamasza. — Aleś ty bzdurami nadziany, draniu. — Nadziany to ja nie jestem, to pewne, bo właśnie taki jestem znowu głodny, że nawet zegarek mi stanął. Popatrzcie tylko. — Aman wyciągnął z kieszeni zegarek i pokazał go nauczycielowi matematyki. Dyrektor położył kres rozmowie mówiąc krótko: — Proszę posłać Saarina po inny kamasz. Bo to jest zupełnie niewłaściwe. Saarin był woźnym. Aman poszedł, pogadał i pożyczył od niego czarne kamasze. — On to robi na złość — powiedział dyrektor, gdy Aman odszedł. — Chce być dowcipny, a wychodzi z niego zwykły łobuz. A wy go nie zachęcajcie, nie podziwiajcie i nie rozwódźcie się nad tym. Nie zwracajcie uwagi na jego wybryki, to z nimi skończy. Aman powrócił, pokazał kamasze Saarina, a dyrektor zauważył kwaśno: — Jeżeli już jesteś w szkole i uczysz tu, musisz ubierać się jak inni. Odpowiednie przepisy są w regulaminie. A na ulicy też nie wolno ci pokazywać się byle jak. Przypomnij sobie historię z petem. Pewnego razu Aman wyszedł na spacer późnym wieczorem. Z przeciwnej strony ulicy nadeszło trzech gimnazistów. Aman miał w ustach peta zwiniętego w gazecie. Zobaczywszy chłopców rzucił go przez płot do jakiegoś ogrodu, ale chłopcy zrobili z tego numer. Krążyła ta historia po mieście jako anegdota. Aman tak się na chłopców rozzłościł, że zostawił ich w kozie za to, że byli na mieście po godzinie dozwolonej. Tę historię z kozą chłopcy też rozpowiedzieli. — Powinien był sam przez płot przeskoczyć — powiedział matematyk — żeby go ci nocni włóczykije nie poznali. Podobne wydarzenia, niby to nic nie znaczące najgorsze są w takim małym mieście jak nasze. Profesor zapalił górną lampę i zaczął szukać w bieliźniarce skarpetki szarej albo białej. Poprzewracał w szufladzie jeszcze gorzej. Nagle obejrzał się: było dziwnie cicho, skarpetki, choć je tarmosił, nie wydawały żadnego dźwięku. Cisza tak absolutna, jakby jakiś inny człowiek stał za nim w milczeniu. Skarpetki zwinięte były w kłąb. Tak się pomieszały już wczoraj, kiedy wyjmował świeżą parę... chyba to było wczoraj wieczorem? Że też ja wtedy nie zauważyłem pomyłki. Klęczał dalej i próbował sobie przypomnieć, co robił wczoraj wieczorem. Prawie zawsze tak było, kiedy czegoś szukał, że przerywał w środku poszukiwania i próbował przypomnieć sobie coś innego... bo właśnie odkrył, że i o tym zapomniał. Ale zaraz znowu zapominał, co miał sobie przypomnieć. Wciąż klęczał na podłodze, przydeptując poły szlafroka, który się tak ściągnął, że profesor musiał się pochylić. A dlaczego to się właściwie nazywa szlafrok, przecież się w tym nie śpi? Dlaczego nie porannik albo wieczornik? Podniósł się niezręcznie i podszedł do drzwi kuchni. Już miał nacisnąć klamkę, ale się powstrzymał. Z kuchni nie dochodził żaden szmer. Najpierw się zdziwił, a potem doszedł do wniosku, że przyzwoitość nie zezwala na hałas. Wrócił do bieliźniarki i nogą zasunął szufladę. Potem usiadł na brzegu łóżka i wtedy zauważył, że rolety nie są spuszczone. Podszedł więc do okna i wzdrygnął się, zobaczywszy odbijającą się w szybie własną sylwetkę w szlafroku. Postać jego pozostawała w cieniu, a twarz miał czarną, choć zwrócony był przecież pod światło. Jednym szarpnięciem ściągnął roletę. Ludzie patrzą i zastanawiają się, co ja tak łażę, pomyślał sobie. Pewnego zimowego ranka tuż przed rozpoczęciem lekcji zgasło światło w całej szkole. — Dawniej jak lampa zgasła, to wcale nie znaczyło, że wszystkie lampy na raz muszą się nie palić. Elektryczność to tylko pogorszenie, zapala się i gaśnie, kiedy chce — powiedział Aman. — Co się stało? — pytał dyrektor posuwając się po omacku wzdłuż ściany pokoju nauczycielskiego. — Jest tam kto? Proszę odpowiedzieć, żebym nie wszedł wprost na pana. — To tylko ja — powiedział Aman. — Upuściłem rolkę nici. — Po ciemku nie znajdziesz. Poczekaj, aż się zapali. Powiedziałeś, rolkę nici? — Aha, właśnie. — To słyszałem. Ale na co ci nici tu, w szkole? — Smarkacze włożyli mi do kieszeni. — A co się stało z elektrycznością? — spytał dyrektor. — Prąd się skończył, jak by to był prąd w rzece Amana — powiedział nauczyciel matematyki. — Coś powiedział? Tak tu ciemno, że nawet dosłyszeć nie można... — Powiedziałem tylko, że prąd się skończył, jak by to była rzeka Amana. — Sam na to nie wpadłeś — powiedział Aman. — Ty też lampy naftowej nie wynalazłeś, nie potrzebujesz więc tak ustawicznie jej bronić. Nagle zapaliło się światło. Po prostu korek się tylko przepalił i woźny wkręcił już nowy. Mimo to wszyscy poruszali się nadal ostrożnie, jak gdyby niezupełnie dowierzali temu światłu, jak by dalej groziło potrącenie jakiegoś mebla albo kolegi. — Coś ty właściwie powiedział o Amanie? — spytał dyrektor matematyka. — Powiedziałem tylko, że ten prąd tak się urywa, jak by to była rzeka Amana. Powiedziałem to, żeby Amana podrażnić. — Aha. — Dyrektor wydawał się zawiedziony. — Myślałem, że to jakaś nowa historia. — Sam na to nie wpadłeś — jeszcze raz powtórzył Aman. — Tak jak i ty lampy naftowej nie wynalazłeś, jak by można wnosić z tego, że ją tak ciągle zachwalasz. — To już był twój własny pomysł. — Czyżby? — Nie, nie. Chyba nie myślicie, że to ja urządziłem to zaciemnienie? Ani mi w głowie było elektryczne światło, kiedy nagle zgasło. — A dlaczego niby światło miałoby zależeć od twoich myśli? — A właśnie sobie pomyślałem, że gdybym był o tym myślał, to może by nie zgasło. — Bardzo możliwe, że ktoś naumyślnie wykręcił korek, ktoś z uczniów... żeby nam zrobić na złość — powiedział dyrektor po rosyjsku. Był synem kupca bławatnego i uczęszczał dawniej do szkoły oficerskiej w Rosji, ale go stamtąd wyrzucili. Teraz uczył rosyjskiego, więc Aman odpowiedział mu po rosyjsku: — Spasibo. — Nie ma za co. — Jak to będzie po rosyjsku? — Cóż ty sobie myślisz. Nie powiem. — Bo nie wiesz. — Wiem, ale nie chcę powiedzieć. — Jesteś nie dość wykształcony, żeby można w to uwierzyć. Jesteś żołnierzem. A żołnierzom nigdy się za dużo do głowy nie kładzie, żeby im się potem nie wydawało, że sami to wynaleźli. — Dlaczego nie, między żołnierzami też są różnego rodzaju ludzie. — Żołnierzom nie udziela się poufnych wiadomości. Bo oni głośno myślą, jak to robił mój nauczyciel fińskiego, kiedyś, za moich młodych lat. „Język fiński jest naszym ojczystym językiem, dlatego musimy go kochać i troszczyć się o niego jak o własną matkę, żeby nie uległ zniekształceniu i zwyrodnieniu". A potem zawsze dodawał historyjkę o pewnym człowieku, który nie wymawiał e, i jak to ten człowiek spadł do wody z parowca żeglugi śródlądowej. Rzucono mu pas ratunkowy, ale pas był stary i zmurszały, więc zatonął; słusznie się to należało takiemu kaleczącemu własny język, jak ten tam, który wołał: „Topie sie, pas sie nie nadaje, zgnieł!" — No i rzucili mu inny pas? — spytał matematyk. — Rzucili. A raczej nie pas, tylko nowiusieńką linę z ruchomymi węzłem na końcu. Ten wariat założył sobie pętlę na szyję i gdy go wywindowali na pokład, był uduszony. Dobrze mu tak, mawiał nasz nauczyciel fińskiego, nie ja. Bo kto kaleczy język, nasz ukochany język ojczysty, ten nie wart lepszego losu. — A wiesz co w Tavastlandzie mówią o dziewczynie przy nadziei? Że na ostatnich nogach chodzi. Słyszałeś, że Piętak do miasta jadzie, a Szurak przy bramie stojał. — To jeszcze nic, ale wyobrażasz sobie, że ojciec chodził kiedyś i przechwalał się, wobec wszystkich we wsi, że naszej córki narzeczony co beł, to se chwalił, tylko, powiada, dziura straszna. Dyrektor odchrząknął sucho. — Całe szczęście, że w naszym gronie nauczycielskim nie ma pań. — Co jest szczęściem dla jednego, dla drugiego może być nieszczęściem — powiedział matematyk. — A dla kogóż to może być nieszczęściem w tym wypadku? — Dla kobiet oczywiście. Ale żebyście nie myśleli, że w tym, co mówił ojciec, kryje się coś nieprzyzwoitego, powiem warn, to po prostu znaczy, że narzeczonemu miejscowość się nie podobała. Cha! cha! cha! —Dlaczego dzwonek nie dzwoni? — zdziwił się dyrektor. — Już pewnie po dzwonku, tylko nie słyszeliśmy, bo było ciemno — wyjaśnił Aman. Rozpoczęli lekcje z dziesięciominutowym opóźnieniem. Następnego dnia Aman przyszedł do klasy ubrany w rosyjski płaszcz oficerski. Szary, zupełnie nowy. Kilka nitek zwisało z wyłogów, płaszcz był odrobinę za ciasny. — Popatrzcie, jaki mam płaszcz! Nikt nie odpowiedział... nie wiedzieli, co powiedzieć, bo coś podobnego nigdy się dotąd nie zdarzyło. — Nic osobliwego nie widzicie? — Nie — mruknął profesor. — Kto dziś zostaje z tymi, co mają kozę do odsiedzenia? — Ja — odpowiedział nauczyciel obcego języka. — Tylko im nie pozwalaj zaglądać do podręczników. Odrabiania lekcji boją się na ogół jak trucizny, ale jak tylko ich w kozie zostawić, zaraz próbują po kryjomu lekcje odrabiać. Tego nie mogę zrozumieć. — Popatrzcie tylko, jak mi źle wypadło — powiedział Aman już przy drzwiach, próbując raz jeszcze ściągnąć uwagę pozostałych na siebie. — I zawsze przynoszą z sobą, co się da: pióra, gumki, pieniądze i inne rzeczy. Bawią się tym. Nie pozwól im się bawić. Ostatnio ciągle im zabierałem drobiazgi, które dostali z powrotem po odsiedzeniu. Rupiecie wszelkiego rodzaju: kamyki, żwir, zatrzaski i Bóg wie co. Nawet włosy. Letkinen wyrywa je sobie z głowy, a potem splata. Nie pozwól im się niczym zajmować. Ale chłopcy mówią, że „profesor Nuutinen pozwala im lekcje odrabiać". Czy to prawda? — Nie, nie, nie pamiętam tak dokładnie. Niektórzy może i odrabiają... a cóż w tym złego, jak te leniuchy raz przynajmniej lekcje odrobią. — Rzeczywiście, nie wiem. Aman stał jeszcze przy drzwiach. Wzruszał ramionami, nie mógł się zdecydować ani na wyjście, ani na pozostanie, jedna i druga decyzja była równie trudna do powzięcia. Profesor trochę się rozgniewał: to jest jednak upokarzające dla Amana, pomyślał. — Nie wiadomo, co na to odpowiedzieć. Powiedziałem więc, że nawet jeżeli profesor Nuutinen raz czy drugi pozwolił, od tej pory odrabianie lekcji w czasie godzin karnych jest surowo wzbronione... nawet do jego lekcji nie możecie się przygotować. Tak powiedziałem. Nie pozwalaj im na to, słyszysz, Wilhelm, to nieprzyjemne, by jeden nauczyciel pozwalał na to, czego drugi zabrania. Z punktu widzenia dyscypliny najbardziej niedorzeczny jest brak konsekwencji. Jak się siedzi w kozie, to się siedzi w kozie, jak się repetuje, to się repetuje, jak się odrabia lekcje, to się odrabia lekcje — choć wiadomo, jak to jest w domu! A jak się ma lekcję, to się ma lekcję. — A jak się mówi o niekonsekwencji, to się mówi o niekonsekwencji, nieprawdaż, Koskinen? — powiedział Aman. — Nie zamierzasz zdjąć z siebie tego palta? — sucho zauważył dyrektor. Uwaga Amana ubawiła go w pewnej mierze. — Ba, w tym właśnie rzecz, to wcale nie jest palto — żywo odpowiedział Aman rozkładając ręce. — A cóż to jest w takim razie? — spytał dyrektor raczej ze względu na logikę niż na zainteresowanie samym przedmiotem. — Nie widzisz, co to jest? — No, powiedzmy, płaszcz. — To jest szynel, szynel oficerski. — Nie. krzycz tak. — A ja myślałem, że to zmodernizowana toga rzymska — powiedział matematyk i roześmiał się dobrodusznie, bo był z Amanem w dobrych stosunkach. Wszyscy milczeli. Czekali, aż dyrektor się wypowie. — Popatrz, popatrz, a więc masz na sobie szynel oficerski, jak to sam powiedziałeś. — Rosyjskiego kapitana. Pagony nawet zostały. — To rzeczy nie zmienia. Kapitan to też oficer. — Pewnie, pewnie, nawet wysoki stopień, jak mi się zdaje. Amanowi w to graj — pomyślał profesor — teraz znowu zacznie się dyskusja o szynelu. Matematyk zareplikował: — A jak tyś do niego doszedł, mój miły, sprzedałeś ojczyznę czy też uczciwie go kupiłeś? — A jak ci się zdaje, skąd ja bym wziął pieniądze na okrycie? Dyrektor odchrząknął dwukrotnie, próbował dać w ten sposób matematykowi wskazówkę: zamknij buzię, nie wdawaj się w rozmowy z idiotą, bo to tylko woda na młyn durnia. — Ukradłeś go? — Taki rdzennie ojczysty to ja nie jestem. Zgaduj jeszcze raz. — Kazałeś sobie uszyć. — Co to, to nie. Powiedziałem przecież, że nie mam pieniędzy, żeby kupić okrycie, tym mniej więc, żeby szyć na zamówienie. Doszedłem do niego przez zamianę, przez pomyłkę. Wczoraj wieczorem byłem... w naszym zżytym kółku mogę się przyznać, że byłem w knajpie, tak przyzwoitej i godnej zaufania jak miejski Dom Zdrojowy... mówi się Dom Zdrojowy czy Zakład Zdrojowy, Koskinen? Jak przystało na wzorowego gościa wyszedłem stamtąd ostatni. Mego okrycia nie było. Wszystkie palta jakby się pod ziemię zapadły. Wziąłem się za portiera i za kierownika hotelu... poszli obudzić dyrektora. „Musicie wynagrodzić stratę" — powiedziałem do nich. „Oczywiście, zrobimy to — odpowiedzieli. — Zamówimy nowe okrycie dla pana, gdy tylko okaże się to konieczne. Niech pan czeka spokojnie. Coś podobnego nigdy się jeszcze u nas nie wydarzyło." Potem zdjęli z wieszaka ten szynel i pomogli mi go włożyć. Szynel wisiał tam od trzech lat i może być dowodem, że hotel jest godny zaufania, o czym poinformował mnie osobiście sam dyrektor: „Od trzech lat wisi tu ten szynel. I jak pan sam widzi, nikt go nie ukradł." Zapomniałem wam powiedzieć, że oświadczyłem im kategorycznie: nie zamierzam iść do domu bez płaszcza, bo przyszedłem tu w płaszczu. Wtedy dali mi ten szynel. Pogrzebałem w kieszeniach i znalazłem parę kopiejek, wetknąłem je portierowi jako napiwek. Byłem już na ulicy, gdy mi się przypomniało, że trzeba wrócić i zapytać, jaką szarżę miał właściciel tego płaszcza. Powiedzieli, że po pagonach sądząc był to kapitan. Dobrze przecież wiedzieć, jaki się ma stopień, jak się idzie w czymś takim. Rosyjscy oficerowie na ulicy salutowali. To zdumiewająco dobry płaszcz. Choć mógłby być trochę większy. Znakomicie byłoby mieć go na wyprawy wędkarskie, można by wcale nie dbać o to, że się zabrudzi. — Dół ma jednak nie założony. — Niech to diabli. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego w tych płaszczach dołu nie zakładają. Może dlatego, że są tak straszliwie długie i tak łatwo się o nie potknąć w czasie biegu i oderwać zakład, choć jak by nawet i oderwać, nie byłoby widać, bo już od początku poły wiszą niechlujnie... — A może, żeby poręczniej było obciąć i skrócić płaszcz, jeżeli się komuś zdarzy go zamienić i dostanie się niższemu niż pierwotny właściciel — zauważył matematyk. — Płaszcz nie jest dla mnie za długi, sięga mi prawie do kostek, czy to nie jest właściwa długość? Ty możesz to rozstrzygnąć, Nuutinen, sam jesteś bardzo wysoki. Profesor nie odpowiedział. — Można płaszcz założyć. Poproszę żonę, zrobi mi to. Dyrektor wstał i zmierzył Amana spojrzeniem od stóp do głów. Aman poruszył rękami, żeby płaszcz wydał się w sam raz. — To zupełnie niepojęte, czy ty nie rozumiesz, że nie możesz przychodzić do szkoły ubrany w rosyjski szynel wojskowy? — Muszę przecież. Naumyślnie go będę nosił, póki się mój własny płaszcz nie znajdzie. Wcześniej nie ustąpię. Tu przecież chodzi o kradzież palta, mojego palta, panowie. To nie bagatela. — A komu ty robisz na przekór nosząc ją na sobie? — Złodziejowi czy złodziejom, czy kto to tam był. Będę nosić ten szynel, póki dyrektor hotelu nie odnajdzie mego własnego palta. Było prawie nowe. Nie stać mnie na kupowanie okrycia co roku. — A ich to dużo obchodzi, czy ty paradujesz w szynelu, czy nie, jak ci się zdaje? Na pośmiewisko się tylko wystawiasz. — Dyrektor powoli się podniecał: nos mu zbielał, policzki posiniały. — A Rosjanie co sobie pomyślą, jak ci się zdaje? Myślisz może, że długo będą przyglądać się w milczeniu, że fiński cywil łazi w rosyjskim płaszczu wojskowym. Powiadasz, że salutowali przed tobą. Jak się przekonają, że to tobie salutowali, wylądujesz w areszcie. — Nikogo na ulicy nie spotkałem. Wolno przecież troszkę przesadzić. — Zobaczą cię, to nieuniknione. Ten płaszcz nawet ślepy by zobaczył. — Z pewnością przykro by mu nie było. Wprost przeciwnie. — Poważnie cię ostrzegam, nie żartuję w tej chwili. — Wybacz, jeżeli tak zrozumiałeś moje słowa, nie posądzam cię o żarty. — Masz chyba jakieś inne palto? Dlaczegoś w tym przyszedł do szkoły? W tej szkole jest ponad trzystu uczniów... po południu, jak wrócą do domów, w ciągu godziny nie będzie w mieście człowieka, który by nie wiedział, że jeden z nauczycieli liceum przyszedł do szkoły w płaszczu rosyjskiego oficera. Wyobrażasz sobie, co będą wygadywać. — Masz rację. Nie powinienem był przyjść ubrany w ten sposób. — Dlaczego więc u licha przyszedłeś? — Bo nie mam żadnego innego okrycia. — To powinieneś sobie sprawić jeszcze jedno. Zawsze można się wystarać o jakiś płaszcz. W najgorszym razie pożyczyć. — To nie takie proste, chodzić do innych, żeby pożyczyli ubrania. Kto by mi zresztą palta pożyczył, z pewnością nikt. „Mnie samemu potrzebny" albo „właśnie jest w przeróbce", usłyszałbym. — Mogłeś do mnie przyjść i pożyczyć — zagrzmiał dyrektor. — Gdybym wiedział, jakie jest twoje stanowisko w tej sprawie, przyszedłbym, z pewnością bym przyszedł. — Gadasz tylko i gadasz. — Wierz mi, że bym przyszedł... — A niech to wszyscy diabli, kiedy się wreszcie skończy ta bieda! — Nie przejmuj się tak strasznie... ja przecież... ja to jakoś załatwię. — Kroku więcej nie zrobisz w tym płaszczu. Jeżeli cię jeszcze raz w nim zobaczę, zwrócę się do wyższej instancji. Zrozumiałeś? — Oczywiście. Jak się ktoś tak jasno w jakiejś sprawie wypowiada, to wszystko od razu jest jasne. — Za dużo już tych twoich wybryków. Ten będzie ostatni. — Jak chcesz. Spóźnili się na lekcje o kwadrans. — Łaska boska, że ten Aman nie zostanie tu dłużej niż do końca roku. Oszalałbym, gdyby on był etatowym nauczycielem — powiedział dyrektor na dużej przerwie, gdy Aman — z szynelem pod pachą — poszedł do domu coś zjeść. — To już tylko kilka miesięcy. Może z nim jakoś wytrzymam, choć to ciężka próba. — Amana życie nie jest lekkie — powiedział matematyk. — Ma żonę i siedmioro dzieci. — Rozumiem dobrze trudności Amana, jeżeli, jak powiedziałeś, ma żonę i siedmioro dzieci, ale nie musi przecież być takim wiecznym roztrzepańcem. Przyznaję, że się uniosłem. Nie miałem zamiaru wypowiadać się tak ostro, ale moja cierpliwość skończyła się raz na zawsze. Słuchaj no, Nuutinen, z ciebie człowiek spokojny i cichy, mógłbyś z nim trochę w cztery oczy pomówić. Aman nie żywi niechęci do ciebie. Powiedz mu, że ja, że żaden z nas źle o nim nie myśli, trzeba jednak pamiętać trochę o dobrym imieniu szkoły i o jej opinii i być bardzo ostrożnym, by nie gadano o nas zbyt wiele na mieście. — A czy skutek nie byłby lepszy, gdyby Salmi z nim pomówił? — powiedział profesor wskazując głową w kierunku matematyka. — Ja! — zawołał matematyk przestraszony. — Ze mnie taki gaduła, paplę, co ślina na język przyniesie, ludzie wcale nie biorą poważnie tego, co ja mówię. Co innego Nuutinen. Jego każdy posłucha, jego słowo ma wagę. Jak ja pomówię z Amanem, pomyśli sobie, że żartuję i wszystko zrozumie na odwrót. — Jak to na odwrót? Sprawa jest przecież jasna jak dzień, nic, co by można zrozumieć odwrotnie, w niej nie ma — powiedział dyrektor. — Ale Nuutinen lepiej się do tego nadaje, żeby z nim pomówić. Zrób to, Aman cię lubi. — A z jakiego to powodu? O ile mi wiadomo, żadnej przyczyny mu po temu nie dałem — próbował wykręcić się profesor. — W zeszłym tygodniu mówił, że Nuutinen to równy chłop, nigdy nie ma za złe tego, co się wygaduje. Ma dobre serce i bardzo dobre metody nauczania. Profesor poczerwieniał z radości, gdy zrozumiał, że inni zwrócili uwagę na tę jego ostatnią właściwość. — Zwykła gadanina Amana. — No nie zaprzeczaj. Pomów z nim jak gdyby mimochodem, tak jakoś lekko, jak gdybyś nic ważnego właściwie nie miał do powiedzenia... — Przecież takie głupie, a raczej, powiedzmy, lekkomyślne sprawy mogą być równie ważne jak rzeczy najpoważniejsze — powiedział nauczyciel fińskiego. — Wierz mi, czasem nawet znacznie poważniejsze — powiedział matematyk mrugając do Nuutinena, który znalazł się pod obstrzałem. — Nie rozumiem, jak jakaś inna sprawa może być poważniejsza niż poważna sprawa. Wątpię — powiedział nauczyciel fińskiego i odchrząknął. — Gdybym ci opowiedział cholernie dobry kawał, że aż byś się popłakał, to przecież ten kawał nie byłby niczym poważnym. — Słowa z tego nie pojmuję — powiedział nauczyciel fińskiego. — Przerywasz sam sobie w pół zdania. Półsłówek nie rozumiem. Mów wyraźnie. — Mogę to zrobić — powiedział profesor, gdy wreszcie udało mu się dojść do słowa. Nauczyciel fińskiego spojrzał nań zaskoczony. — To, co powiedziałem, odnosiło się do Salmiego. W tym, co ty mówisz, nie ma żadnych niedopowiedzeń ani półsłówek. — Sądzę, że mógłbym pomówić z Amanem, jeżeli sobie tego tak bezwarunkowo życzycie. — Aha, a ja myślałem, że ty do mnie mówisz — powiedział nauczyciel fińskiego. — Zwracam się do wszystkich, do ciebie także. — To dobrze. Powiedz Amanowi, żeby nie przejmował się za bardzo naszymi uwagami. — Nikt mu nie zwracał uwag prócz mnie — powiedział dyrektor — a to poniekąd należy do moich obowiązków poruszać także nieprzyjemne sprawy. — O czym wy właściwie mówiliście? — spytał nauczyciel fińskiego matematyka, spoglądając z zażenowaniem. — Ty powiedziałeś o Nuutinenie, że on dobrze mówi, bo nigdy nie przerywa zdania w połowie, czyż nie tak? Chyba cię zrozumiałem? — Rzeczywiście, tak powiedziałem. — Roztrząsacie tak górnolotne pytania, że zupełnie się nie rozeznaję — powiedział ostrożnie nauczyciel rosyjskiego. — Powiedz otwarcie, że wszystko to bzdury. Każdy gada, byle gadać. Przynajmniej ja tak robię. Inni mówią mądrze. — Jakoś długo trwa ta wyprawa Amana po palto — powiedział dyrektor spoglądając na zegarek. — Lekcje się zaraz zaczną, a tu go ani widu ani słychu. — A kto go wie, gdzie poszedł, żeby zdobyć jakieś palto — powiedział matematyk. — Chyba się nie pogniewał, wygląda na zawziętego — powiedział dyrektor. — Nie pogniewał się, nie wziął tego tak poważnie — zapewnił matematyk. — Po to mówiłem, żeby wziął moje słowo poważnie — obruszył się dyrektor. — To z pewnością zrozumiał — dodał matematyk. Dyrektor spojrzał na niego uważnie, potem szybko odwrócił głowę i zaczął przyglądać się wierzchołkom drzew za oknem. — Wkrótce będzie wiosna i lato. Brzozy mają już duże pączki. Na dziedzińcu i na korytarzu hałasowali chłopcy wchodzący do klas. — Chyba Aman nie przejął się tym do tego stopnia, żeby miał zostać w domu — podjął dyrektor. — A nie, właśnie jest. Wszedł Aman. Z pewnością słyszał ostatnią wypowiedź dyrektora. Miał na sobie wykwintny, nowiuteńki czarny płaszcz. — Kiedyś ty przyszedł? — zdziwił się dyrektor. — Kupiłeś ten płaszcz? — spytał matematyk trochę niespokojnie, co znaczyło, że pożyczył Amanowi pieniędzy. — Skądże. Poszedłem do Domu Zdrojowego, odniosłem szynel, pomówiłem z dyrektorem. Nie dobierałem słów. Dał mi swój własny płaszcz. Co, może nie elegancki? Najpierw wynajdywał różne wykręty. Ma oczywiście tylko jeden płaszcz. A ja nie mam żadnego, powiadam na to, jednak zadowolę się, jeżeli będę mógł jakiś płaszcz chociaż pożyczyć. Nawet dyrektor roześmiał się dobrodusznie. Dał się słyszeć dzwonek. — Ho! ho! był bardzo kwaśny i próbował mnie nabrać. „Ten płaszcz nie będzie na pana pasować, jest pan niższy ode mnie." Ja mu na to: „Nie sądzę, przymierzmy." Przy drzwiach było lustro. „Nigdy w życiu nie miałem płaszcza, który by lepiej na mnie leżał — powiedziałem. — Ani nie za ciasny, ani nie za szeroki. Nawet krawiec nie mógłby lepiej uszyć mi płaszcza." „Drogi panie, to jest płaszcz szyty na miarę" — raczył zauważyć dyrektor. „Ale nie na moją" — zauważyłem. „W rzeczy samej, nie na pana, ponieważ robiony był dla mnie." „Cóż to szkodzi — powiedziałem — przecież nikt tego nie zauważy, a ja nikomu nie będę opowiadał, że to pański płaszcz." — Przecież właśnie opowiedziałeś — stwierdził matematyk. — Na Boga, tylko mu o tym nie mów. Gotów by pomyśleć, że jestem nieodpowiedzialny. Wszyscy z ulgą poszli na lekcje. Profesor uważał, że ponieważ wszystko się jakoś dobrze ułożyło, a nic nie wskazuje na to, by Aman był przygnębiony, wcale nie musi z nim mówić. — Ten Aman jest niepoprawny — powiedział nauczyciel obcego języka idąc wraz z profesorem przez korytarz. — To prawda — odrzekł profesor. — Wszystko po nim spływa. Zawsze jednakowo beztroski i wygadany. — Temu by się nie nudziło, nawet gdybyśmy my pozostali przestali istnieć, gdyby znalazł się sam na świecie. — Z pewnością. — Nie rozumiem tylko, że nigdy mu nie brak tupetu, i skąd mu się biorą te pomysły. Ma na pewno bardzo żywą fantazję. — Chyba tak. — A jego psikusy są zawsze nie zamierzone? — Bez wątpienia. — Tak też i ja myślę. Nie będę z nim mówić — postanowił profesor. Profesor zdjął szlafrok, powiesił go w szafie na ramiączku i położył się do łóżka. Pod kołdrą ściągnął skarpetki i rzucił na podłogę. Z łóżka mógł dosięgnąć wyłącznika, zgasił lampę i zamknął oczy. Nic nie było słychać. Nic też nie widział prócz okrągłej białej plamy, która zjawiła się nagle, przesunęła wolno i zniknęła, zjawiała się i znikała sześć, siedem razy z rzędu. Potem ukazał się nieforemny czworokąt światła ukośnie prześlizgujący się z boku. Cóż to może być? — zastanawiał się profesor. Łóżko było siatkowe, uginało się pod nim lekko, najosobliwsze jednak było, że im ostrożniej się poruszał, tym mocniejszy i wyraźniejszy dźwięk wydawała siatka. Gdy ułożył się na brzuchu, przechylony raczej na lewo niż na prawo, siatka powtarzała uderzenia jego serca. Wydało mu się to tak niewiarygodne, że za każdym razem dotykał napięstka i liczył puls. Choć robił to niezwykle ostrożnie, musiał jednak zmienić przy tym odrobinę pozycję, bo łóżko przestało skrzypieć. W wieku lat dwudziestu pięciu miał ciężkie zapalenie opon mózgowych. W szpitalu przyzwyczaił się leżeć całymi dniami na lewym boku... wciąż tak leżał i wyglądał przez okno. Gdy chciał zasnąć, odwracał się na prawy bok, do ściany, gdzie było ciemniej. Potem stało się to przyzwyczajeniem, czynnością, którą powtarzał co wieczór. Kładł się na prawym boku i czekał. Zwykle sen zjawiał się nie od razu. Zmieniał pozycję, lecz gdy tylko poczuł, że sen go ogarnia, znowu odwracał się szybko i nieznacznie na prawy bok. Sen, gdy go wreszcie zmorzył, pochłaniał go jak gdyby kawałek po kawałku. Był to proces powolny, który postępował we wszystkich członkach i częściach ciała za ich przyzwoleniem, zmieniając jakby ich istotę. W końcu profesor uspokajał się, nie miał już żadnych cielesnych doznań, głowa stawała się pusta, wyzbyta myśli. Profesor słyszał mężczyznę i kobietę rozmawiających na ulicy przed domem, ale już mu te głosy nie przeszkadzały. Kobieta mówiła gwałtownie, grubym męskim głosem. Kroki zbliżyły się i oddaliły, a wtedy mężczyzna powiedział cicho, lecz przerażająco wyraźnie: „Ty byś tam co kupił, cholerny człapaku!" Profesor poznał po chodzie zarówno szlifierza domokrążcę, jak niewidomego, który stał zwykle pod ścianą urzędu wojewódzkiego i sprzedawał widokówki. „Może widokówkę" mówił ślepiec, gdy usłyszał zbliżające się kroki. Był to człowiek bardzo gburówaty. Gdy ewentualny nabywca mijał go, mawiał cicho, lecz z morderczą dobitnością: „Ty byś tam co kupił, cholerny człapaku". Bardzo wyraźnie rozróżniał kroki i osądzał ludzi według ich chodu. Raz profesor przystanął w pobliżu i słuchał: „Platfus, człapak, świńska noga, szczudłowaty, krowia gira, kabłąkowaty, lewonogi." Ciekaw był, czy ślepiec dosłyszał to, że on przystanął. „No, kupujesz, czy jeszcze się zastanawiasz?" — spytał ślepiec. Wtedy profesor przeszedł tuż obok niego. „Ty szpiegunie diabelski, co tu podsłuchujesz. Jazda stąd!" „Nie powinniście ludziom ubliżać — powiedział profesor — bo nie będą kupować waszych pocztówek". Nagle głos ślepca oddzielił się od innych majaków i rozbrzmiał jak gdyby z głębi pokoju, od strony drzwi kuchennych za plecami profesora. „Tobie bym nie sprzedał, cholerny człapaku." Rano Anna obudziła go powtarzając monotonnie: — Proszę się obudzić, panie profesorze, proszę się obudzić, panie profesorze, to już rano. — Która godzina? — spytał, tak jak miał zwyczaj pytać co rano. — Siódma. — Boże drogi — powiedział profesor z przestrachem i usiadł w łóżku jak zwykle. Anna zaraz sobie poszła. Profesor wstał, umył się, ubrał pospiesznie, bez żadnych zbędnych przerw. Od najwcześniejszych lat chłopięcych zawsze bał się, że przyjdzie do szkoły za późno. Matka zawsze w porę go budziła i wysyłała, mimo to biegł, jakby szło o życie, jeżeli nie złożyło się tak szczęśliwie, że spotkał po drodze jakiegoś kolegę, co wreszcie wybawiało go od strachu. Tak samo było, gdy zabierano go w jakąś dłuższą podróż. Za każdym razem, gdy ojciec wypowiadał rozstrzygające słowa: „no to chyba już jedziemy" niezawodnie dostawał mdłości. Przez cały okres szkolny męczył go koszmarny sen, że zbudził się bardzo wcześnie, zanim matka zdążyła go obudzić, i poszedł do szkoły przynajmniej na godzinę przed wybiciem zegara. Boisko szkolne było jeszcze puste, widział nadchodzących dopiero kolegów i cieszył się, że jest pierwszy. Potem wchodzili do wielkiej sieni szkolnej, zdejmowali okrycia i wieszali. I wtedy, dopiero wtedy odkrywał, że jest w samej tylko koszuli. W tym momencie matka go zawsze budziła, dlatego nie wiedział, co było dalej... i wcale nie chciał wiedzieć. Jeszcze w ostatnich latach miewał podobne sny. Obecnie jednak śniło mu się najczęściej, że jest z wizytą u jakiejś wybitnej osobistości, u dyrektora, gubernatora albo u kogoś z najznakomitszych obywateli i nagle odkrywa, że brak mu spinek do mankietów, krawata albo jakiegoś innego małego, ale ważnego drobiazgu... dzięki Bogu nie zdarzało się, żeby spodni. Anna wniosła tacę z poranną kawą i kromkami chleba i postawiła ją na biurku. Profesor czytał wiadomości lokalne. Znowu obserwował Annę i jej stan, ale teraz, rano, nie wywoływało to już w nim współczucia, na odwrót. Obudziło to w nim uczucie obrzydzenia, z rodzaju tych, jakich się doznaje, kiedy ból gardła, zdawało się łagodny wieczorem, „taki, co powinien przejść w nocy", rano wciąż jeszcze trwa. — Nie potrzebuję dziś kolacji — powiedział. — Zjem na mieście i wrócę późno. Miał zamiar iść dziś do parku miejskiego albo na stary cmentarz i popatrzeć na ptaki. Pogoda była piękna, słońce świeciło i stało na niebie tak wysoko, jak gdyby ten dzień wyłonił się bezpośrednio z poprzedniego i wkrótce też miał się już skończyć. Profesor poszedł do szkoły. W klasie spacerował w tę i z powrotem, za każdym razem bliżej okna. Zadawszy pytanie, stanął przy oknie, a jeżeli pytanie wymagało dłuższej odpowiedzi, odwracał się plecami do klasy i spoglądał na łagodnie opadające wzgórza, które zdawały się również odwracać plecami, a raczej zdawały się wymaszerowywać z miasta, uciekać długim szeregiem. Chłopiec, któremu profesor zadał ostatnie pytanie, myślał pewnie, że profesor wcale go nie słucha. Plótł trzy po trzy, wreszcie urwawszy w pół zdania usiadł, choć odpowiedź nie była skończona. Profesor dalej wyglądał przez okno i zastanawiał się, co powinien zrobić. Wreszcie odwrócił się powoli, oparł rękami o parapet i przechylił do tyłu. Chłopcy patrzyli gdzieś w bok, żaden nie odważył się na niego spojrzeć. Tylko siedzący najbliżej, miły chłopiec o pięknych kędzierzawych włosach, obrzucił go ukradkowym spojrzeniem. Zupełnie pogrążony w myślach, profesor pogładził chłopca po głowie i zwrócił się do tego z uczniów, którego przesłuchiwał. — No i co? Przerwałeś w środku, tylko w połowie odpowiedziałeś na moje pytanie. Chłopiec wstał i zaczął wszystko od początku. Słońce zaglądające przez wysokie łukowe okna oświetlało siedzących najbliżej, wydawali się ozłoceni w gorącym blasku. Trudno było dojrzeć tę część klasy, która leżała za szerokim pasem światła. Na suficie i na ścianach części pozostającej w cieniu tańczyły plamy światła odbijającego się w guzikach marynarek i w szklanych oczkach uczniowskich pierścionków. Gdy kilka takich plamek zaczęło się gonić wzajemnie, profesor upewnił się, że chłopcy się zabawiają. Ale trudno powiedzieć, który, bo taką zabawę można uprawiać po kryjomu. Profesor sam się kiedyś w to bawił. Na tablicy także goniły się dwa punkciki. Chłopiec, którego profesor pogładził po głowie, głęboko tym zażenowany, trzymał się za głowę obiema rękami. — Wcale nie tak — przerwał profesor ostro bredzenie odpowiadającego. Podszedł do swego stolika i usiadł twarzą do klasy. — Siadaj. Że też zawsze musicie wszystko pokręcić, choć powinno to być zupełnie jasne nawet dla takich geniuszów jak wy. Już w czasie pierwszej przerwy dopadł go nauczyciel matematyki. Profesor przestraszył się, że kolega znów zechce mówić z nim o Annie. — Słuchaj no, chciałbym jutro zrobić klasówkę w piątej. Możesz mi odstąpić swoją godzinę, odbierzesz sobie przy okazji? — Umówiłem się już z chłopcami z piątej, że urządzimy jutro małą wycieczkę. — No, a dziś? Chciałbym w szóstej też zrobić niespodziewanie klasówkę. — Chyba się nie uda. Już się przygotowali do mojej lekcji. Matematyk zajrzał do notatnika. — Widzisz, koniecznie mi potrzebna jutro dodatkowa godzina. — Ale jeżeli im już obiecałem wycieczkę... Do czego on właściwie zmierza? — myślał przy tym profesor. — Nie pamiętasz, coś mi mówił zimą: jak tylko będzie ci potrzebna dodatkowa godzina, to ci oddam. Wtedy jak jemiołuszki przyleciały do miasta. Profesor otworzył usta i zaraz je zamknął. — Możesz sobie zresztą tę godzinę odebrać w przyszłym tygodniu. Będziesz wtedy mógł pójść z chłopcami gdzieś dalej. — Sam też chciałem urządzić im klasówkę — bronił się profesor. — No cóż, jeżeli tak, to nie ma rady — powiedział matematyk i poszedł sobie. A profesor zastanawiał się w cichości ducha: dlaczego teraz, po trzech miesiącach, nagle upiera się, żeby mu oddać tę godzinę? Dlaczego mówi: odstąp mi godzinę dziś albo jutro, chcę mieć klasówkę? Jemiołuszki przyleciały do miasta we wtorek, w końcu stycznia. Profesor obliczył, że stado liczyło około dwudziestu tysięcy sztuk. Szedł właśnie do szkoły i mijał otaczający ją park, gdy zobaczył ptaki nadciągające od zachodu, od strony koszar. Leciały nisko tuż nad dachami i drzewami, w wąskim szyku... sześć do dziesięciu ptaków w rzędzie... w kierunku cerkiewnego ogrodu. Było już zupełnie jasno, tego dnia profesor miał pierwszą lekcję dopiero o dziesiątej. Stanął, patrzył na ptaki i czekał, aż nadleci ostatni, ale chmara ptaków nie miała końca, było ich coraz więcej i więcej, sto, dwieście ptaków ciasno pozbijanych w stada. Nagle nastąpiła przerwa, tylko pojedyncze ptaki wystrzelały w powietrze ze złożonymi skrzydłami, jakby je ktoś wyrzucał ponad szczyty dachów. Wydawało się, że opadają za domami po drugiej stronie parku. Ptaki nadlatywały z dala samotnie, oderwane od reszty stada. Uczniowie hałasowali i wrzeszczeli na boisku za szkołą. Profesor zawrócił i szybko pobiegł tą samą drogą, którą przyszedł. Okrążył dwa bloki zabudowań i wszedł na wzgórek, z którego miał dobry widok. Jemiołuszki nadfruwały od parku miejskiego wprost nad łąki. Nie mógł śledzić całej trasy lotu, ukazywały mu się dopiero w połowie swej drogi, dostrzegał je nagle w powietrzu. Daleko na zachodzie zauważył inne stado, sterujące ku staremu cmentarzowi za miastem. — Co to jest — mruczał i oczom własnym nie wierzył. W podnieceniu zdjął ciepłe zimowe rękawice i wetknął je do kieszeni. Było prawie dwadzieścia stopni mrozu. Szedł szybko, rozpiął palto i zsunął na kark futrzaną czapkę. Chwilę stał podziwiając ptaki. Potem spiesznie poszedł do szkoły. — Czwarta klasa, zatrzymać się! — zawołał widząc uczniów tłoczących się do budynku szkolnego. — Nie wchodźcie! Ci, co nie mają na sobie palt, niech po nie idą. Zabrał z sobą całą klasę na miejsce, gdzie stał przed chwilą. — Teraz zobaczycie coś, czego z pewnością nigdy nie widzieliście i czego najprawdopodobniej nigdy w życiu już nie będziecie mogli zobaczyć. Ja, choć stary już jestem, nigdy czegoś takiego nie widziałem, a nawet nie czytałem o podobnym stadzie ptaków. Popędzał chłopców i niecierpliwie upominał, by się spieszyli, bo bał się, że stado odleci. — Popatrzcie, tam są! Widzicie ptaki? Obserwowałem je przez pół godziny, a one wciąż nadlatywały i nadlatywały. A Bóg raczy wiedzieć, jak długo już leciały, zanim je odkryłem. Kiedy przyszliście do szkoły? — O dziewiątej. — Powiedzcie no, może widzieliście, czy już wtedy przelatywały? Wszyscy potrząsnęli głowami. W końcu jednak ten i ów coś sobie przypomniał: — Ja chyba widziałem... pamiętasz, Heikki, że powiedziałem do ciebie: „Popatrz, co to takiego"... przestraszyłem się, myślałem, że to leci śniegowa piguła, ale to był ptak. Ty powiedziałeś: „Nie pojmuję, co w te wróble wstąpiło, że lecą ich takie masy". — Więcej niż mogłem kiedykolwiek zamarzyć — powiedział profesor. Poszedł z całą klasą do ogrodu przy cerkwi. Tam zobaczyli ptaki. Drzewa były nimi oblepione, nie starczało miejsca na gałęziach dla wszystkich. Co moment jakiś ptak sfruwał na ziemię, żeby podnieść ziarenko, co mu z dzioba wypadło. Czasem wszystkie podrywały się z łopotem i szukały sobie miejsc na innej gałęzi. Raz po raz ptaki, przestraszone czymś, podlatywały z szeroko rozpostartymi skrzydłami, jakby wielki dywan rozwijał się i unosił z wierzchołków drzew, a potem zwijał się tak powolutku, że można było bardzo dobrze zaobserwować, jaka jest mnogość tych stworzeń. W końcu jednak zatracało się orientację, gdzie jest granica między ptactwem a drzewami... właściwie park składał się z ptaków. Ich poświst tworzył zgodny chór, jeden monotonny szumiący świergot, jeżeli się jednak śledziło spojrzeniem jedną sztukę, można było odróżnić głos tego ptaka od innych, zupełnie jak głosy chłopców śpiewających rano modlitwę w sali rekreacyjnej. — To brzmi jak w fabryce dzwoneczków w czasie trzęsienia ziemi — powiedział jeden z uczniów. — To prawdziwa wędrówka ludów — rzekł profesor.— Coś takiego zdarza się w najlepszym razie raz na dziesiątki lat. Nad plac targowy, przypuszczalnie od starego cmentarza, ptaki nadlatywały nieprzerwanie. Jednocześnie jakieś inne stado nadciągało z przeciwnej strony, od stacji kolejowej. Śnieg pod drzewami pokryty był łuskwinami ziarenek i baziek, drzazgami kory i drzewa. — Otwierajcie szeroko oczy i podziwiajcie — powtarzał profesor. Od parku miejskiego wciąż nadlatywały ptaki, nieprzeliczone mnóstwo. Stado, które przyleciało znad stacji kolejowej, było liczne i uszeregowane równiusieńko, jak rzędy oczek w wełnianym swetrze robionym szydełkiem... Profesorowi wydawało się, że ptaków nie ubywa, choć przelatują, a raczej odwrotnie, zwiększa się ich liczba. Stado było tak ogromne, że nie mogło jednocześnie unieść się w powietrze, nie było na to dość miejsca... a przecież masy ptactwa siedziały jeszcze na drzewach, najwyżej dziesięć procent uniosło się w powietrze. To też jest coś, myślał profesor dumnie. Ludzie chodzili po trotuarze przed cerkwią, jak gdyby nigdy nic. Ruch na targu był w całej pełni. W zachodnim rogu placu stało całe miasteczko straganów z czarnym tłumem ludzi dokoła, z daleka na tle białego śniegu i brudnoszarych straganów ludzie wyglądali jak ciemne dziury. Ciąg ptaków w kierunku stacji nagle zgęstniał i parł naprzód coraz szybciej i mocniej. Od strony parku miejskiego nadfruwały teraz tylko pojedyncze sztuki. Wyglądało na to, że całe stado zamierza udać się w kierunku stacji. Lekcja z czwartą klasą była skończona. Profesor kłusem pobiegł na boisko szkolne i wymachując ramionami jął kierować do ogrodu przykościelnego nowych uczniów. — Pospiesz się! Idźcie tam i patrzcie, raz się możecie przyjrzeć ptakom. Do ogrodu przy cerkwi, słyszycie, nigdzie indziej! Wkrótce hałasujący i popychający się chłopcy wypełnili całą jezdnię. Wyższe klasy nie biegły... to byłoby poniżej ich godności. W pojęciu wszystkich wezwanie profesora było rozkazem. W każdym razie ani jeden uczeń nie został na boisku. Profesor bał się, że ptaki wkrótce odlecą, i to wszystkie naraz. Za godzinę czy dwie nie zostanie już nic jadalnego w ogrodach całego miasta. Ptaków wcale nie niepokoił hałas i pokrzykiwania chłopców, były nieprzerwanie w ruchu i same powodowały jeszcze większą wrzawę. — Bardzo możliwe, że to stado obejmuje wszystkie jemiołuszki z północnej i środkowej Finlandii — wołał profesor. — Łączą się i odfruwają tak wielkimi stadami, jedynie gdy pożywienie dla nich wyczerpie się na rozległym terenie. To się zdarza raz na kilkadziesiąt lat. Przyglądajcie się więc uważnie, żebyście zapamiętali i mogli o tym opowiedzieć swoim dzieciom i wnukom. Tylko nie podchodźcie za blisko. Nagle przypomniało się profesorowi, że uczniowie muszą wracać do szkoły. Przegnał więc wszystkich, pozwalając zostać w parku tylko tej klasie, z którą miał lekcję. Drugoklasiści tytłali w śniegu pierwszoklasistów... pod drzewami leżał gruby pokład nie zdeptanego śniegu. — Puśćcie mnie — wydzierał się jakiś malec. — Tam ptaki narobiły! Większych wcale to nie obchodziło. Utytłali malca dokładnie. Profesor musiał się wmieszać. — Przestańcie. Możecie to robić na dziedzińcu szkolnym, ale nie tu. Marsz! Spóźnicie się na lekcje. Drogie dzieci, no idźcie już! Powoli i niechętnie chłopcy zastosowali się do jego wezwania. Z dziesięciu uczniów z najstarszej klasy wyszło z kawiarni Vainikainena. Trzymając się po dwóch, po trzech zuchwale minęli cerkiew. Profesor, posławszy im druzgocące spojrzenie, wykrzywił się i poruszył szyją, jakby go kołnierz uwierał. Chodzą do knajpy, żeby palić, wydaje im się pewnie, że są prawdziwymi mężczyznami, myślał z goryczą. Tymczasem nauczyciele weszli już do klas, w których oczekiwał ich jeden lub dwóch uczniów, takich, co to nie poszli ze wszystkimi do parku, bo podczas przerwy prysnęli gdzieś, pobiegli cichaczem do domu albo kupić sobie karmelków. A teraz nagle się okazało, że ich tajna wyprawa dała im nieoczekiwanie stanowisko specjalne, do nich mianowicie zwracali się nauczyciele pytając, gdzie są wszyscy pozostali. By się nie zdemaskować, zmyślali naprędce jakieś historyjki i wmawiali nauczycielom najdziwniejsze rzeczy: Poszli popatrzeć na... pożar, zobaczyć... jak lody w zatoce pękają i czy mostu nad zatoką nie zniosło (ostrzegano przed tym w gazecie), jakaś znana osobistość przyjechała, może nawet gubernator. Ktoś powiedział, że poszli do gimnazjum, żeby podokuczać swym byłym kolegom, którzy się teraz w tamtej szkole chowają na maminsynków i marmuzele (tego nauczyciele słuchali z przyjemnością, bo sami tak zwykle mawiali). Ale uczniowie zaczęli z powrotem napływać. Na korytarzu biegli i krzyczeli, nawet jeszcze pod zamkniętymi drzwiami klasy hałasowali, ale gdy już weszli, robili się grzeczni i posłuszni, pocierali nosy i wyglądali na strasznie gorliwych. — Gdzieście byli, wałkonie? — W parku przy kościele. Wszyscy tam byli. — Aha! A co tam robiliście? — Patrzyliśmy na jemiołuszki. — Jakie znowu jemiołuszki? — Takie małe ptaszki. Nieprawdopodobne masy ich były. Ze dwadzieścia tysięcy co najmniej. — A kto wam pozwolił tam iść? — Profesor Nuutinen kazał nam iść. — Nauczyciele nic na to nie odpowiadali, uważali, że lepiej samego Nuutinena spytać. Ale nie mieli sposobności, bo profesor został w parku przez cały dzień. Tam odbył wszystkie swoje lekcje. Ptaki okupowały także wszystkie samotnie stojące jarzębiny, każdy krzak w mieście. Od czasu do czasu wielkimi gromadami podrywały się z podwórek i wielkim łukiem powracały nad ogród przycerkiewny. A stamtąd jak wicher przeciągały nad stację. Profesor powiedział: — Słuchaj no, Jaakko, idź do apteki i poproś aptekarza, żeby tu przyszedł. Pozdrów go ode mnie, powiedz, że jestem tu przy cerkwi i chcę z nim pomówić. Aptekarz przyszedł natychmiast, w samej marynarce, bez kapelusza. To, co zobaczył w parku, tak go zainteresowało, że został tam całą godzinę. Jakka posłano, by przyniósł mu kapelusz i płaszcz. Aptekarz był człowiekiem małomównym, tym więcej jednak mówiono o nim. Miał syna chorego umysłowo... dorosłego już mężczyznę. Aptekarz pisywał jakoby od czasu do czasu do Helsinek po godną zaufania, znającą swój zawód kobietę, a to dlatego, by syn nie napastował własnej matki. Aptekarz był wielkim miłośnikiem ptaków. Po południu ustał ruch na targu, skończyły się też lekcje w szkole. Zapalono latarnie uliczne, lecz profesor wciąż jeszcze przebywał w parku. Większa część stada już odleciała, pozostało tylko kilka setek ptaków, którym jakieś nieznane powody przeszkodziły w odlocie. Od czasu do czasu któryś z ptaków podrywał się w powietrze i znikał w tej czy innej stronie świata. To kaleki — myślał profesor. — Ptaki chore, wątłe albo też takie, które po prostu straciły instynkt. — Za każdym razem, gdy jakaś gromada ptaków wzbija się od strony cmentarza i przelatywała tędy, pociągała za sobą część z tych ułomnych słabeuszów. Raz poderwało się aż dziesięć sztuk i zmierzały we właściwym kierunku, prosto ku stacji, reszta poszła w ich ślady. Już połowa stada była w locie, gdy jeden z ptaków nagle zawrócił pociągając za sobą cały podążający za nim ogon. Profesor mocno się na ptaka rozgniewał. Obszedł teren, zbadał ziemię pod wszystkimi drzewami, ani jednej martwej jemiołuszki tam nie było. Próbował wystraszyć ptaki podskakując, tupiąc, wymachując nogami. Ptaki nie dały się wypłoszyć. Wtedy zdjął futrzaną czapkę i cisnął nią w ptaki, może pomyślą, że to sowa czy jastrząb — ale nie dały się oszukać. W końcu zaczął gołymi rękami nabierać śniegu, ugniatać go w twarde piguły i rzucać nimi w korony drzew. Gdy śnieżki trafiały w gałąź, ptaki zrywały się, lecz natychmiast opadały znowu i sadowiły się na tych samych miejscach. W regularnych odstępach pojedyncze ptaki odlatywały w stronę stacji, już więcej niż połowa gromady się rozproszyła. Widocznie nie ma wśród nich tak wielu zupełnie zniedołężniałych — stwierdził profesor. To tylko nieznaczny procent, jeśli wziąć pod uwagę wielkość całego stada. Część z tych ptaków oczywiście odpadnie w drodze, nigdzie nie dolecą. Poszedłby chętnie do robotniczej części miasta, ale nie miał odwagi, to było ryzykowne, nieprzyjemna dzielnica, łatwo mogli tam zaczepić kogoś, kto wyglądał po pańsku. Zdarzało się tam, że baby wylewały takiemu pomyje pod nogi albo że podchodzili doń włóczykije i pytali, która godzina, a jak już zegarek został wyciągnięty — złoty albo niklowy — zabierali, by „posłuchać, jak chodzi, za przybudówką, gdzie nie wieje." Pozostałe ptaki, sądząc po ich zachowaniu się, szykowały się do spędzenia nocy w parku. Profesor wrócił do domu dopiero około ósmej. Rano, przed wyjściem, zjadł tylko bułkę i wypił filiżankę kawy, nic więcej nie miał w ustach przez cały dzień. Jego obiad od trzeciej stał w piecyku i był jeszcze ciepły. Ulubione danie profesora: wieprzowina z kartoflami. Gdy opowiedział Annie o ptakach, spytała: — Co to za ptak jemiołuszka? Czy to gil? — Jeżeli jemiołuszka, to nie może być gil — odpowiedział profesor. Następnego ranka profesor poszedł do szkoły okrężną drogą przez park przy cerkwi. Pusto tam było. Tylko kawki krzyczały na wieży. A gdzieście były wczoraj? — zadziwił się profesor i miał wielką ochotę do śmiechu. — Gdzieś ty był wczoraj? — spytał go dyrektor natychmiast po zjawieniu się w szkole. — Przez cały dzień cię nie widziałem. — Karmił jemiołuszki w parku — powiedział matematyk, a Aman zaczął jak zwykle pleść: — Coś im dawał? Robaki, jak na przynętę? Słuchaj, jak robaki przezimowują? Zapadają w sen, czy rodzą się co roku na nowo? Profesor miał ból głowy. Nie chciało mu się odpowiadać. W milczeniu powiesił palto i usiadł obok Amana w głębi pokoju. — To było olbrzymie stado jemiołuszek. Nigdy w życiu nie czytałem... a tym bardziej nie widziałem czegoś podobnego. Dwadzieścia tysięcy ptaków co najmniej. — A jak ci się udało je porachować? Brałeś je pojedynczo czy partiami jak hurtownik? — Oceniłem na oko. Tylu ptaków nie sposób przecież zliczyć. — Jako mały chłopiec wdałem się raz z kolegą w dysputę, ile też liści może być na największej brzozie. Ja twierdziłem, że milion, a kolega mówił, że tyle ich nie ma Postanowiłem porachować liście. Przyniosłem drabinę, wdrapałem się na brzozę i zacząłem liczyć. Ale nie mogłem sobie dać rady z rachowaniem, bo nie mogłem utrzymać tych liści w porządku. Często mi się mieszały i jeden liść liczyłem parę razy. Wpadłem wtedy na myśl, żeby zrywać liście i rzucać na ziemię. Mój kolega pojął widocznie, że przegra, bo próbował pomylić mi obliczenia. Jak mówiłem pięćset sześć, on wołał pięćset osiem albo pięćset dziewięć, a przy czymś takim każdy się zgubi. Zlazłem z drzewa i spuściłem mu lanie, bo był młodszy i słabszy ode mnie. Uciekł drąc się wniebogłosy. Zacząłem od nowa liczyć liście leżące na ziemi, potem znowu wlazłem na drzewo, żeby rachować dalej, ale akurat kolega wrócił prowadząc obie matki, moją i swoją. Kazały mi zejść. Tak się ten chłopak bał, że przegra. A ja bym i tak przegrał, jak sobie potem wszystko rozważyłem, zrozumiałem, że brzoza mogła przecież mieć milion i, powiedzmy, jeden liść... a wtedy i tak bym przegrał. Koleżka poszedł do obu matek i naskarżył na mnie, że zrywam liście, żeby brzoza uschła. A wtedy na pewno znalazłbym sposób, żeby ją wywrócić na dach i cały dom mógłby się zawalić. Rzeczywiście coś takiego kiedyś mówiłem, wiele razy mianowicie twierdziłem, że jak bym wziął siekierę i ściął brzozę, zwaliłaby się pewnie na dom i pozabijała wszystkich, co by byli w mieszkaniach. Dobrze było siedzieć przy Amanie. Miało się przynajmniej spokój. Wszystkich zajmował swą gadaniną, jego nie można było obejść ani się go pozbyć. W czasie przerwy profesor poszedł do pokoju, w którym przechowywano zbiory szkolne. Usiadł przy oknie wychodzącym na stację kolejową i wyglądał przez nie z poważnym wyrazem twarzy. Na stacji stał pociąg, dym z lokomotywy kłębił się za magazynem, był zbity, czarny, rozchodzący się powoli. Czasem przypominał gęste, zawiesiste ciasto, czasem wyglądał jak wielki smardz. Wszedł profesor matematyki. — Gospodarzysz tu w swoim królestwie. Masz tu czego dusza zapragnie. Te ptaki, trzeba przyznać, wyglądają jak żywe. Oczy mają chyba ze szkła? A jak się nazywa, no, na przykład, ten ptak? — To jest... czekaj no, zobaczę. To jest kulik. — Licho wie co. Ale ja właściwie mam do ciebie sprawę. Szukałem cię w pokoju nauczycielskim... — Chcę urządzić repetycję i przyszedłem wybrać ptaki. — Żona mówi do mnie dziś rano: „Właściwie to dosyć dziwne, że profesor Nuutinen od tak dawna u nas nie był." No więc jak: odpowiadałoby ci wpaść do nas we wtorek? Nie jesteś chyba zajęty? — Nie, nie, jestem wolny — pospiesznie odpowiedział profesor, by naprawić to, że chciał się go pozbyć przed chwilą. — Przyjdziesz więc? — Jeżeli tylko sobie życzysz, chętnie. — Słuchaj no, a jak zamierzasz załatwić sprawę tej służącej? Żona o tym wspominała: „Ciekawa jestem, jak profesor Nuutinen rozwiąże problem służącej". Ja jej na to: „A cóż cię to obchodzi. On sam to najlepiej załatwi." — Nie wiem jeszcze na pewno... — Moja żona jest pełna zapału. Chętnie ci pomoże. Ma na widoku bardzo dzielną kobietę. — Będę chyba musiał zmienić służącą, chyba będę musiał, ta się zrobiła do niczego, nie może sobie poradził z robotą, aż przykro na nią patrzeć. — Słuchaj, ta, o której ja myślę, to człowiek porządny, nie jest to już dziewczyna, jej się nie może coś podobnego przydarzyć, ten wiek ma już za sobą. I to jest właśnie najlepsze. Przez całe życie była gospodynią... u pastora. Osoba na wskroś uczciwa. — Księża nie trzymają chyba nieuczciwych. — Z pewnością. Ale proboszcz umarł, a pastorowa po pewnym czasie podążyła za mężem. Dlatego kobieta, o której mówię, jest teraz wolna. — A czy ona jest pogodnego usposobienia? — Nie znam jej bliżej, ale żona ją zna i twierdzi, że to osoba dobra, spokojna i miła... co do tego nie ma wątpliwości. — A jak ona wygląda? — Oj, Wilhelm, Wilhelm. Jak ona wygląda? — matematyk trzepnął go w ramię. — Na tyle się jej przyjrzałem, że mogę cię z czystym sumieniem zapewnić, nie potrzebujesz się niepokoić, pięknością to ona nie jest. — A cóż ja bym począł z pięknością? — Nigdy nie wiadomo... w każdym razie ona wygląda zupełnie pospolicie, można powiedzieć, niepokaźnie. — W tym wypadku wygląd zewnętrzny jest sprawą uboczną. — No, niezupełnie. Ale osoba, o której mówię, ma powierzchowność, na jaką nikt nie zwraca uwagi, W ogóle brak jej wyglądu. I jest już tak stara, wierz mi, że najchętniej zostawia się ją w spokoju. — Ile ma lat? — No, jak by to powiedzieć? Około sześćdziesiątki. — Więc zupełnie stara. — No, no, ty wieczny Adamie... Czy on nie mógłby już sobie iść — myślał profesor, nieszczęśliwy. W tejże chwili zadźwięczał dzwonek. — Dzwonią. Muszę iść. — Tak prędko ten dzwonek. Czas ucieka. — Pewnie ci przeszkodziłem. Miałeś tu coś do zrobienia? — Nie, nie, nic ważnego. Ach, prawda, miałem przecież wybrać ptaki do repetycji. — Profesor wyłowił pęk kluczy z kieszeni i zaczął szukać kluczyka do najbliżej stojącej szafy. Matematyk też zwlekał. — Przyjdziesz na pewno? — Przyjdę, przyjdę, tylko ptaki wyjmę. — Ale z wizytą do nas. To miałem na myśli. — Na litość boską... oczywiście. — To tymczasem. — Tymczasem. Przyszedł tylko, żeby odebrać sobie tamtą lekcję, ale nie potrafił tak wprost powiedzieć, co ma na sercu — myślał profesor. — Dlatego zaczął gadać o Annie. Profesor wcale nie miał zamiaru robić repetycji tego dnia, ale teraz musiał, jak już powiedział, że zrobi. Wszystko jedno, dziś czy jutro. Te repetycje z ptaków budziły postrach. Wnosił do klasy pięć ptaków i ustawiał 'na parapecie za zasłoną. Uczniowie musieli podchodzić pojedynczo i oglądać je. Zapisywali nazwy ptaków na karteczkach i wychodzili na korytarz, żeby nie mieć pokusy szeptania z sobą. Profesor tak dobrze znał swoje ptaki, że pojęcia nie miał, które z nich uważane są za trudne, a które za łatwe do rozpoznania. Usiłował tylko urozmaicić wybór o ile możności, by życie ptaków zostało wielostronnie naświetlone i wyczerpująco potraktowane w każdym z poszczególnych wypadków. Często dobierał ptaki jednakowo budujące gniazda, mieszkające, mające jakieś wspólne cechy albo też ptaki pod każdym z tych względów różniące się od siebie. Mogły się w takiej wybranej grupie znajdować ptaki najpospolitsze: wrona, wróbel, jaskółka, sikorka czy sroka. Ale uczniów ogarniał strach, ni stąd, ni zowąd wydawało im się, że jakiś „trudny" ptak powinien być równie „łatwy" jak ten obok i że wystawią się na pośmiewisko nie rozpoznając go. A gdy już raz zwątpili w swoje pięć zmysłów i we własny rozsądek, zupełnie tracili zaufanie do siebie i myliły im się wrony ze srokami. Profesor popadał w rozpacz. Uznawał to za zupełnie beznadziejne, podejrzewał, że uczniowie żarty z niego stroją i on ze swej strony zaczynał się z nich natrząsać. Przynosił do klasy wszystkie wrony, sroki, wróble i szpaki, jakie tylko były w zbiorach szkolnych i pytał: A to co za ptak? Cóż za niezwykły ptak to może być? Pod koniec lekcji uczniowie byli do ostateczności zdenerwowani, spotniali i bliscy płaczu. Profesor upuścił w korytarzu nura. — Mäkinen, idź przynieś nura, który mi upadł — powiedział do ucznia stojącego najbliżej drzwi. Chłopak wstał i wpatrzył się w profesora marszcząc czoło. Sądził, że profesor kazał zamknąć drzwi, więc zrobił to. — Nie słyszałeś, co powiedziałem! Chłopak wrócił i znowu stanął przy swym pulpicie. Sąsiad dał mu kuksańca i znacząco spojrzał na profesora. — Co pan profesor sobie życzy? — spytał chłopak. — Prosiłem cię, żebyś wyszedł na korytarz i przyniósł nura, który mi wyleciał z rąk. Mäkinen dostał kuksańca od sąsiada z tyłu, próbującego w ten sposób skierować go ku drzwiom. Otworzył więc drzwi, wyszedł na korytarz i stojąc tam spoglądał na profesora okrągłymi oczami. — Idź ty, Salminen, on zdaje się nie może pojąć... Wracaj na miejsce, Mäkinen. Czekając na powrót Salminena, profesor podszedł do Mäkinena. Cała klasa wciąż stała, profesor zapomniał powiedzieć, że mogą usiąść. — Dlaczego nie chciałeś oddać mi tej drobnej usługi? — Nie rozumiem... — powiedział chłopak. — Głuchy jesteś? Chłopak wyglądał głupawo. Profesor stanął na środku klasy. — Jak nazywa się stolica Finlandii? Mäkinen posyłał kolegom błagalne spojrzenia. — Chodź tutaj. Stojący w pobliżu wypchnęli go. Zatrzymał się wpół drogi. — Jak się nazywa stolica Szwecji? Chłopak nie reagował. Dłubał tylko w nosie. — Podejdź bliżej. Znowu stojący najbliżej koledzy pomogli mu posunąć się nieco. — Zrozumiałeś moje pytanie? — Niee. — O co pytałem? — Nie wiem, panie profesorze. — Pytałem cię, czy wiesz, jak się nazywa stolica Królestwa Szwecji. — Tukkisaari. Profesor przyjrzał mu się ze zdumieniem. — Jak? — Tukkisaari. — Czy już ci ktoś mówił, że właściwie głuchy jesteś jak pień? — Niee, nigdy. — Ale sam to rozumiesz? — Niee. — Twoi rodzice też nie? — Nie. — I nikt z nauczycieli tego nie zauważył? — Niee. — Biedny chłopcze. Jesteś głuchy. Czy na swoim miejscu słyszysz choć jedno słowo z tego, co mówi nauczyciel? — Tak. — Siadaj. Słyszałeś, co teraz powiedziałem? — Tukkisaari. — Głuchy jesteś. Zrozumiałeś, co powiedziałem? — Zrozumiałem. — Siadaj. Muszę o tym z innymi pomówić. Chłopiec stał. Powiedziałem: siadaj! Chłopak poszedł i usiadł w swej ławce. Wszyscy inni stali. — I wy też siadajcie. Po przepytaniu uczniów profesor był radośnie zaskoczony, że wszyscy rozpoznali nura. „Wygląda tak cudacko, że wszyscy go poznają" — myślał. Tak bardzo był zachwycony tym dowodem umiejętności swoich uczniów, że zaniechał ostatecznego rozstrzygnięcia tej sprawy. Po skończonej lekcji spytał uczniów, czy zauważyli, że Mäkinen jest głuchy. — Nie, nie zauważyliśmy. Poszukajcie go i poproście, żeby tu przyszedł. Chłopcy wybiegli na korytarz i nawoływali Mäkinena tak głośno, że rozlegało się po całym dziedzińcu. Gdy przyszedł, profesor powiedział: — Słuchaj, stolica Szwecji nie nazywa się Tukkisaari. Czy nie możesz powiedzieć, jak się nazywa? — Stockholm, ale profesor Koskinen powiedział, że tu w Finlandii powinno się mówić Tukkisaari. — No, rozumiesz jednak to i owo. Możesz odejść. Profesor opowiedział Amanowi o głuchocie Mäkinena. — Ach tak, to on jest głuchy, a mnie się czasem zdaje, że to półidiota. — A przynajmniej do tego stopnia głuchy, że słyszy tylko głupstwa, jakie ludzie plotą. Spytałem go, jak się nazywa stolica Szwecji. Odpowiedział „Tukkisaari". Koskinen powiedział chłopcom, że tak się powinno mówić w Finlandii. — Hej, Koskinen, czy mówiłeś, że stolica Szwecji nazywa się Tukkisaari? — zawołał Aman przez cały pokój. — A cóż to za osioł tak twierdzi? — Nuutinen. Koskinen zaczerwienił się aż po szyję. — Z tobą wytrzymać nie można, Aman. — Dlatego, że nazwałeś Nuutinena osłem? Powinieneś być nieco ostrożniejszy w swych wypowiedziach. Najpierw twierdzisz, że stolica Szwecji nazywa się Tukkisaari, a potem oświadczasz, że Nuutinen jest głupcem. — Wcale tak nie myślałem. — I w dodatku twierdzisz jeszcze, że nie myślisz tego, co mówisz. — Z tobą można oszaleć, wszystko przekręcasz. — No, więc jak było z tym Tukkisaari? — spytał Aman. — Nie przypominam sobie, żebym coś takiego mówił. — Mäkinen się pomylił — powiedział Nuutinen pojednawczo. — Właśnie się dowiedziałem, że chłopak jest zupełnie głuchy. — Stockholm w dosłownym przekładzie na fiński nazywa się Tukkisaari, wcale więc nie było takie głupie to, co chłopak powiedział — oznajmił dyrektor, zakładając nogę na nogę. Zaczął opowiadać o mieszkańcach Sigtuny, którzy oblężeni przez wrogów, pochowali wszystkie swe kosztowności w pniach, opowiedział legendę o powstaniu Stockholmu od początku do końca. Tego dnia, gdy lekcje się skończyły, profesor poszedł coś zjeść do Domu Zdrojowego. Kelnerka wskazała mu stolik przy oknie, a okno było umieszczone tak nisko, że gdy ktoś przechodził ulicą, zupełnie je zasłaniał. Trotuar i podłoga znajdowały się na tym samym poziomie. Profesor pochylił się i spojrzał na podłogę: zrobiona była z desek. — Upadło panu coś? — spytała kelnerka i też się pochyliła, żeby poszukać. — Podłogę tu macie z desek — powiedział profesor. Kelnerka zdziwiła się. — Oczywiście. To naturalne. Pan tego nie lubi? — Pewnie, pewnie. O wiele przyjemniejsza niż podłoga cementowa. Kelnerka przyjrzała mu się szeroko otwartymi oczyma. — Cha! cha! — zaśmiała się, jakby nagle pojęła dowcip. Odeszła i coś mówiła do drugiej kelnerki. Profesor poczerwieniał, przypuszczał, że mówią o nim. Kelnerka podeszła z kartą potraw i stała obok wyczekująco: teraz powinien — myślał — powiedzieć coś naprawdę wesołego, żeby zapomniała o tamtej wypowiedzi. — Co tu macie dobrego, coś, co by się w ustach rozpływało? Taki jestem głodny, że nawet zegarek mi stanął — powiedział i udawał, że nasłuchuje. Kelnerka wydawała się rozbawiona. Śmiała się. Profesor też zarżał. — Co by panu mogło smakować? Może mięso... albo ryba... a dlaczego by nie coś z drobiu. — Mięso proszę bardzo. Ale czy ryba i drób to nie mięso? — Postanowił zmusić ją do myślenia. — Oczywiście. — No właśnie, powiedzmy więc, mięso. Co pani poleca? — Sznycel po wiedeńsku. — Biorę. — A co do picia? — Czerwone wino, oczywiście. — Oczywiście — powtórzyła kelnerka. Trzech hałaśliwych panów siedziało przy narożnym stoliku w głębi sali i popijało piwo. Innych gości nie było w restauracji. — Mało tu dziś ludzi — powiedział, gdy kelnerka wróciła i zaczęła nakrywać. — Jeszcze tak wcześnie. — Która godzina? Kelnerka pochyliła się i spojrzała na zegar na wieży. — Piąta. — Ach, że też zapomniałem... mógłbym przecież stąd sprawdzić godzinę. Czyż ja mam oczy na plecach? Przez okno widać było wieżę kościelną i opustoszały rynek. Słońce oświetlało pozłacany krzyż kościoła, który przebłyskiwał spośród gołych gałęzi drzew. Był tak mały i błyszczący, że kontury się zacierały. Mewy przelatywały nad rynkiem nisko, niby białe duszki, od czasu do czasu znikały na chwilę w podobnych do namiotów cieniach domów. A potem jak uwolnione występowały znowu z cienia na światło. — To miasto jest dość ładne... i takie spokojne — powiedział profesor do kelnerki, gdy przyniosła jedzenie. — A pan może jest tu po raz pierwszy? Profesor rozweselił się. — O nie. Po raz pierwszy byłem tu jako mały chłopiec. — Miasto się chyba niewiele zmieniło — zauważyła kelnerka. Jedzenie smakowało profesorowi bardzo, jak zwykle kiedy jadł na mieście. Za każdym razem kiedy ktoś przechodził za oknem, profesor instynktownie splatał ręce nad talerzem, by nikt nie mógł zobaczyć, co je. — Życzy pan sobie kawę? — spytała kelnerka zbierając talerze. — Nie, dziękuję. Ale sznycel był dobry, rzeczywiście soczysty i miękki. — Bardzo mi miło. Profesor zapłacił i wyszedł. Płaszcz zapiął dopiero na ulicy; często robią tak ci, co właśnie skończyli posiłek, są syci i zadowoleni. Nagle przypomniała mu się wywieszka, jaką gdzieś widział: „Doprowadź ubranie do porządku, nim wyjdziesz." Wolno obszedł dokoła rynek i skręcił w główną ulicę na prawo. O trzy przecznice dalej kończyło się miasto. Otwierało się tam torfowisko, które przecinał gościniec — wał piasku, łączący się z główną ulicą pod kątem rozwartym. W tym kącie stała cerkiew. Miała dziesięć metrów wysokości i była bardzo szeroka, z mnóstwem kopułek spiętrzonych na dachu. Cerkiew zbudowana była z czerwonej cegły, miejscami poczerniałej, w stylu mieszanym, z ogromną ilością wypukłości i wklęsłości, które zdawały się zapraszać do próby wdrapania się na dach. Budowla przypominała kupę cegieł a raczej cegielnię, w której cegły walają się bezładnie. Główną wieżę wieńczył duży grecki krzyż z żelaza. Poprzeczne jego ramię wyskakiwało daleko w przestrzeń, a bliżej punktu przecięcia rozkrawało sklepienie nieba nad horyzontem. Profesor stanął pod ścianą i obserwował krzyż, który widziany stąd wydawał się nachylony pod kątem do wieży, prawie równolegle do ziemi. Wieża też zdawała się mieć przechył. Na głównych drzwiach znajdował się duży jak pięść zamek z blachy pancernej. Profesor wzdrygnął się. Zamek powodował, że również park z mnogością rozmaitych drzew sprawiał na nim wrażenie czegoś przerażająco upiornego. Drzewa nawet wydawały się jakieś obce: na pniach i gałęziach wszędzie widniały guzy i węzły przypominające blizny. Nieprzyjemnie było wejść do tego parku. W starych parkach kopenhaskich, w Charlottenlind i w Dyrehaven wszędzie są tabliczki z ostrzeżeniem, że spacerowicze wchodzą tu na własne ryzyko, któryś z odwiecznych buków może się lada chwila złamać i zwalić na drogę. Ten park był nowszy, w nim nie groziło takie niebezpieczeństwo. Drzwi kościoła nie można było otworzyć od zewnątrz: dlatego przywodziły na myśl żywcem pogrzebanych. Profesor zadrżał w pełnym blasku słońca, pod nagrzaną ścianą. Rosjanie wznieśli swój kościół w środku dawnego ogrodu gubernatora. Drzewa, które rosły dawniej na miejscu wybranym pod kościół, przenieśli między inne drzewa, tak że teraz nie były one zasadzone w jakimś planowym porządku. Tam, gdzie park graniczył z torfowiskiem, znajdował się wał dwumetrowej wysokości, usypany z ziemi specjalnie zwiezionej, drogę, która stanowiła dalszy ciąg tej tak zwanej „grobli" albo „suchego mostu" i wiodła przez bagno, wyłożono po bokach kamieniami. Ławki nie były jeszcze rozstawione. Przez zimę przechowywano je w kącie parku, przewrócone i zestawione razem. Miały taki kształt, że nie można ich było ustawiać jedna na drugiej, jak zwykle ogrodowe ławki. Gdy był jeszcze na praktyce, w czasie pierwszego semestru, o tej samej porze roku, na wiosnę, szli ulicą Aleksandra we trzech: on, przyszły profesor, jego kolega kanhajokańczyk i Kössi. Ulicę brukowano i jeszcze kawałek tylko został do skończenia prac. — Diabeł we mnie wlazł, chłopaki! — zawołał kanhajokańczyk. — Co by tu zrobić! Życie jest wspaniałe i taki się czuję mocny, że mam ochotę przewrócić coś ciężkiego, żeby mi w kościach zatrzeszczało. — Jakim ty okropnym językiem mówisz — zauważył Nuutinen — i to w biały dzień. Hej, jakeś zuch, diabeł ci druh! Ryknął kanhajotkańczyk nie zwracając uwagi na przechodniów — a może odwrotnie, żeby zwrócić ich uwagę. — Bądź człowiekiem. Przecież to niedziela, dzień wypoczynku — próbował go uspokoić Kössi. — Uważasz, że ja nie jestem człowiek? Nie taki jak wszyscy inni? — Hamuj swoją wesołość i smutek, weź się w cugle i bądź cicho. — Nie zależy mi na tym, żeby być człowiekiem. — A czymże chcesz być? — spytał Nuutinen. — Może nadczłowiekiem? — Nie gadaj ze mną o nadludziach. — To tacy, co chodzą wspięci na palcach — powiedział Kössi. — Wspinają się, żeby nad głowami innych zajrzeć w przyszłość. Wydaje im się, że są czymś lepszym, a tacy sami gówniarze jak my. — Coś tak jak Wille — powiedział kanhajokańczyk. — Ja ci chyba nigdy nie wmawiałem, że jestem lepszy od innych. Czy może ci wmawiałem? — Okropnie duże masz wyobrażenie o sobie. Właśnie tacy jak ty wypatrują nad głowami innych, żeby wykryć, co tamci widzą. W Boga nawet nie wierzysz. — Ja? — Właśnie ty. Diabelnie ważny jesteś. A jak zaczniesz gadać, to już nikt inny słowa nie może wtrącić. I o czym? O ptakach, nadludziach i o marności świata. — Dlaczego ujadasz na Willego? Przecież nic ci złego nie zrobił — powiedział Kössi pojednawczo. — Pijany jesteś — powiedział Nuutinen. — Pijany? Ja? — A któż by? — Ja nie jestem pijany! To bezczelność z twojej strony przerywać mi i twierdzić, że jestem pijany. Wy jesteście pijani! — Nie krzycz, jeśli łaska. Ludzie się na nas gapią. — Tu nikt prócz ciebie nie krzyczy. Ale teraz kamienie zaczną krzyczeć. Chcesz zobaczyć... Kanhajokańczyk złapał żelazny łom i zaczął wyważać kamienie z bruku. — Hej, Kössi i Wille, wy się też weźcie. Układajcie kamienie w pryzmy. Niech świat zobaczy prawdziwych mężczyzn ! Kössiemu podobało się to, zaczął zgarniać kamienie na kupę na brzegu ulicy. Przechodnie zatrzymali się, przyglądali, jakiś starszy człowiek podszedł, by pomóc Kössiemu. Był zupełnie zalany i za każdym razem gdy podnosił kamień, tracił równowagę i przysiadał. Widzowie śmieli się. — Siła ojców tkwi w synach! — zawołał kanhajokańczyk. — Jeszcze można zagłębić łom w fińską ziemię i poruszyć kamienie z miejsca. Ulice w tym mieście są z kamienia, ale poczekajcie... wkrótce zaświta dzień, gdy grad kamieni spadnie na rynki świata. Nuutinen stał w gromadzie ludzi i bał się, że podejdzie jakiś brukarz albo majster, może urzędnik, a dlaczego by nie policjant nawet. Ale że wszyscy inni śmieli się i przerzucali żartobliwymi wykrzyknikami, on robił podobnie, żeby się nie wyróżniać. Krzyczał tak głośno i z takim zapałem, aż mu się stojący dokoła zaczęli przyglądać; może myśleli, że to on jest płomiennym duchem, który natchnął tamtych. — My nie dybiemy na pieniądze podatników. Bądźcie spokojni! My pracujemy dla samej pracy, praca to dla nas rozkosz, chcemy pokazać panom z miasta wyższe ideały — wołał kanhajokańczyk. — Wille, gdzie jest Wille? Nikt nie widział Willego? Ten chłopak wie, co i kiedy robią ptaki, ale jak jest poważna praca, to się chowa. Na jodle kukułeczka ten ptaszek panieneczka, Pod jodłą zaś łamaga, co kukać jej pomaga. Gapie zaczęli się rozchodzić. — A jest Wille! Sługa uniżony! Pozwalasz, by koledzy potem się zalewali. Idź kup po butelce piwa dla każdego. Ja płacę. Na tym przeklętym kurzu w gardle wysycha. Żyjemy w czasach, gdy piwo zamykają w butelkach, choć wodzie wolno płynąć w strumieniach i rzekach. — Nie wrzeszcz! — zawołał Nuutinen. — Wydawało mi się, że echo odpowiada głosem Willego. — No, ja mam dość — powiedział Kössi. — Lakierki sobie zniszczyłem. — Trzeba będzie chyba skończyć, bo ten nieznośny Wille nie poszedł po piwo — powiedział kanhajokańczyk i rzucił łom. Tylko ów starszy człowiek w dalszym ciągu to podnosił kamień, to przysiadał na zadku. — Wspaniały z pana człowiek, ale już czas skończyć. Walczył pan jak bohater, jak niedźwiedź. A teraz idziemy napić się piwa. Chodź i ty, Wille. Musiałeś przez nas trząść portkami, wart jesteś ludzkiego potraktowania. Nie bądź zły za to, co ci przed chwilą powiedziałem, robisz, co możesz, żeby być na poziomie naszych czasów. Poszli do piwiarni, pili piwo i częstowali starego. — Panowie jesteście — mamrotał pijak — ale młodzi panowie. Ja jestem prosty robotnik, ale mam odwagę powiedzieć: panowie jesteście, ale młodzi panowie. — Jeżeli pan jest robotnikiem, jak pan powiada, to co pan robi? — spytał kanhajokańczyk. — Robotnik pracuje. — Dobra odpowiedź. — Ale teraz nie pracuję. Piję piwo. — To widzimy. Ale to też przecież praca. — Niee, nigdy w życiu. — No, a cóż za różnica? — Jak piję piwo, to nie pracuję. A jak pracuję, to nie piję piwa. Chcę się napić piwa, przestaję pracować. — Gdzie pan zdobył taką mądrość? — spytał kanhajokańczyk. — W moim długim życiu miałem okazję robić jedno i drugie, i pracować, i pić piwo. — To widać. Żłopiesz pan jak wytrawny piwosz. Ale przy robocie na ulicy dawała się panu we znaki siła przyciągania ziemi, cały czas pan przysiadał. — Drobiazg. — Rzeczywiście, tak to trzeba traktować. Drobiazgiem jest wszystko, czym się nie przejmujemy. Nie należy się niczym przejmować... to zostawmy Junsonenowi. On się przejmuje. Nieprawda? — Który Junsonen? Jeżeli pan myśli o Mikaelu Junsonenie, to się nie zgadzam... — Pan jest szewcem? — spytał kanhajokańczyk. — Szewcem? Nigdy w życiu! — Więc krawcem? — Wyglądam na to? — A jak wygląda krawiec? Pijak rozejrzał się po lokalu i wskazał na Nuutinena. — Jak ten młody pan tam. Wszyscy się roześmieli. Nuutinen także, żeby ukryć, jak go to dotknęło. — A jak ja wyglądam? — spytał kanhajokańczyk. — Podobny jestem chyba do kowala? — Nie, pan wygląda wypisz, wymaluj na krawca. — Myli się pan. Wcale nie. — Tak, tak, przypomina pan Jokinena, który zwykle chodzi po Mikołaj ewskiej. — No, a jak pan uważa, jak on wygląda? — spytał kanhajokańczyk wskazując na Kössiego. — On? On na nic nie wygląda. Znowu się roześmieli. Kössi był mizerny i szczupły w ramionach. We własnym pojęciu prezentował się nieźle, dziewczęta dobrze się czuły w jego towarzystwie. — Przecież jakiś wygląd muszę mieć, u licha! Pijak podniósł ostrzegawczo palec, ale słowa nie powiedział. — No co? — Nie powinno się kląć. — Pan jest religijny? — spytał kanhajokańczyk. — O tym nie będziemy mówić. — No więc nie. Nastąpiła długa pauza. Nastrój się zmienił, piwo smakowało jak kwas chlebowy. — A można zapytać, jak pan zarabia na chleb powszedni? Jest pan cieślą, murarzem, malarzem? Pytam z czysto ludzkiej ciekawości, nie, żeby wyrządzić panu jakąś szkodę na duszy czy ciele. Jeżeli znajduje pan, że moje pytanie jest zbyt natarczywe, może pan nie odpowiadać. Żyjemy w wolnym kraju, tak długo przynajmniej, jak długo mamy piwo w kuflach. — Jestem Stenman. — Dziękuję za zaufanie. Ręczę za dyskrecję moich przyjaciół. Wiadomość ta nie rozejdzie się dzięki nam szerzej. — Jestem Stenman. — Słyszałem to na własne uszy. Winszuję z całego serca. To pięknie brzmi, prawie jak Aleksis Stenvall . — Jestem tylko Stenman. — Nie ma się chyba czego wstydzić. Zaszczytny zawód, czyż nie? — Jestem tylko kamieniarzem. — Co więc pan robi? Kamienie? — O tym mówić nie będziemy. Ani słowa więcej. Chłopcy myśleli, że stary nie chce mówić o ich żarcie z tym rozkopywaniem ulicy. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Nagle Nuutinena ogarnęła ochota zażartowania. — Dlaczego więc przyszedł pan i pomagał tym dwom ryć ulicę? — Co? — Dlaczego przed chwilą psuł pan bruk? — Co? Co ja zepsułem? — Nic. — Co ty mówisz? — E, nic takiego. — To idź do diabła. Nuutinen rozzłościł się. Wstał, żeby sobie iść. Obcy złapał go za ramię, nie chciał puścić. Nuutinen bał się, a jednocześnie był wściekły, głos przeszedł mu w falset: — Proszę mnie puścić! Obcy nie przestając go trzymać za ramię, podniósł się z trudem. Patrzył na Nuutinena bez zmrużenia oka. — Proszę puścić! — rozkazał Nuutinen histerycznie, bliski płaczu. — A czy ja gryzę? — Proszę mnie puścić! Jakie pan ma prawo wchodzić mi w drogę! — Proszę go zostawić — wtrącili się pozostali. — Proszę usiąść i napić się piwa. Dobre tu piwo. On nic złego nie miał na myśli. Trochę się zalał, i to wszystko, już przedtem pił piwo, jak my. Niech się i pan napije, humor się poprawi. — Wariata ze mnie strugacie — powiedział stary i zaklął. — Jakieś nieporozumienie tu zaszło, pożałowania godne nieporozumienie — powiedział kanhajokańczyk. — Błazna ze mnie robicie. Myślicie, że nie zauważyłem. — Nic pan nie mógł zauważyć. Wszystko to pan sobie tylko wmówił. Proszę się uspokoić. — Właśnie, to samo przecież powiedziałem — syknął Nuutinen, choć nic takiego nie mówił. — Kpicie sobie ze mnie. Teraz też — zawołał stary i cisnął kufel na podłogę. Hałas w knajpie przycichł, wszyscy uważnie nasłuchiwali, co się dzieje przy stole młodzieńców. — Mówiłem wam, czy nie mówiłem, że trzeba się pobratać. Powinniście być jak bracia — oświadczył Nuutinen. — Zamknij gębę — wybuchnął kanhajokańczyk. — Gdybyś trzymał gębę na kłódkę, nic takiego by się nie stało. Zamknij no paszczę, żebym cię nie musiał ostudzić, słyszysz. A pan, dobry człowieku — powiedział zwracając się do starego — niech pan nie zwraca uwagi na to, co on tam gada, sam nie wie, co plecie. Pan miałby być błaznem? Jak dotąd, bynajmniej. No, napijmy się pod to. Na zdrowie! — Nic innego jakoś nie widzę. — Tylko, że pijemy... dobrze pan powiedział. — Słuchaj no, pan, słuchaj... — Zamieniam się w ucho. — Błazna ze mnie nie róbcie. — A któż z pana robi błazna? I jak? — Jaki pan ma zawód? Co pan robi? Co to za gadanie, co? Aleksis Stenvall, co? Przecież was nie pogryzłem. Pięścią walę, nie dogryzam. Baba nie jestem. — Lejcie w niego piwo, żeby miał jeszcze czym cisnąć o podłogę — burknął Nuutinen. — Z tobą nie gadam. — Ani ja z panem, szanowny panie — odparł Nuutinen. — Wille, jak sam nie skończysz, to ja z tobą zrobię porządek — powiedział kanhajokańczyk i zamówił nową kolejkę. — Kelner, trzy piwa. — Podniósł trzy palce i spojrzał zezem na Nuutinena. Oczy ich spotkały się. — Ty więcej nie dostaniesz. Masz dość. — Mów tylko za siebie — odparł Nuutinen. — Jak będę się chciał napić piwa, to sobie zamówię, ale chyba w lepiej wychowanym towarzystwie. A teraz idę sobie stąd. Żegnam i życzę dobrej zabawy, moi panowie. Nieznajomy płakał. — Jestem sobie tylko niewykształcony robociarz. Cale życie żyłem uczciwie, jak bym dwa palce na Biblii trzymał, zawsze w ucisku, zawsze pod przymusem. Takie życie. Posterunkowy Mäkelin... niech go diabli porwą i w smole usmażą... może byłem pijany... słuchajcie tylko, czy to był uczciwy postępek... byłem wieczorem na zabawie, ludzie utrzymują, że nietrzeźwy... Wtedy Mäkelin, posterunkowy, powiada: „Zabieram was, jesteście pijani". Kozy we wsi nie było, powiedziałem: „Do kozy mnie pan nie zaprowadzi". „Nie, do aresztu was nie zaprowadzę", mówi Mäkelin i nakłada mi kajdanki, o tak, i przywiązuje mnie za łańcuch do słupa telefonicznego. I kajdanki mi nałożył. Potem tak mnie zostawił na środku drogi, spać musiałem w rowie, powiedzcie, czy to po ludzku... czy wolno tak człowieka traktować? Więc leżałem w rowie, nikt mnie nie zauważył, przechodzili, szczali na mnie i pluli. Rano wstałem, Mäkelina nie widać, nigdzie go nie ma, Boże, zlituj się... nigdzie. „Przewrócę ten słup — powiedziałem — nawet gdybym go miał przegryźć jak bóbr", powiedziałem... panowie wiedzą, co to bóbr... takie zwierzę futerkowe, w chacie mieszka, powiadają. W Finlandii nie ma takich zwierząt, wymarły... Nagle zamilkł. Rozejrzał się dziko dokoła, po siedzących przy innych stołach. — Co się gapicie? Ludzi nie widzieliście? Co? Kanhajokańczyk złapał Nuutinena za ramię, chcąc go powstrzymać od wyjścia. — No, i co było później, jak się pan uwolnił od tego słupa? — Paru chłopów zatłukło tego Mäkelina w lesie i wrzucili jego ciało do bajora. Nigdy zwłok nie znaleziono. A moją rękę trzeba było odrąbać... inaczej nigdy bym się nie uwolnił. — Tuś pan trochę z fantazji dołożył. Nikt przecie nie przychodzi i nie odrąbuje drugiemu ręki tak sobie, bez powodu. — Sam ją sobie odgryzłem, jak lis sobie łapę odgryza, kiedy w sidła wpadnie. — A jednak pan tu siedzi! To nieprawdopodobne! — Siedzę i będę siedział wszędzie, gdzie zechcę, taki jestem. Nuutinen próbował wykręcić się z mocnych palców kanhaiokańczyka, ściskających mu ramię jak śrubsztak. — Puść mnie! Muszę już iść do domu i uczyć się do egzaminu. Spieszy mi się. — To idź, tylko wpierw zapłać. — Ja... idę... — Idziesz, idziesz! — Masz tu — Nuutinen rzucił na stół dziesięć marek. — Wystarczy na pokrycie rachunku i na jeszcze parę kolejek. Kanhajokańczyk dogonił go przy drzwiach i złapał za klapy. — Nie stawiaj się tak, słyszysz! — A cóż ja takiego zrobiłem. Nie rozumiem. Kanhajokańczyk wskazał na dziesięciomarkową monetę, jakby to była kupa ekskrementów. — Sprzątnij po sobie, nim wyjdziesz. — Płacić to płacić, ja jak Piłat: zgadzam się. — Słuchaj no, przestań się zgrywać, nie jesteś taki strasznie bogaty, żebyś mógł sobie pozwolić na taki fason. Drobniejsze monety też masz, o ile mi wiadomo. — Trzeba wpierw sprawdzić, potem gadać — rzekł Nuutinen wyciągając portfel. Wygrzebał z niego kilka fenigów. — Masz! — Nie wywracaj tak tego portfela, ludzie siedzą i gapią się na nas. Wracaj do stołu, tę sprawę trzeba wyjaśnić od początku. — Nie mam nic do wyjaśnienia. Natomiast tobie musi się w głowie rozjaśnić. Taki jesteś zalany, że ledwie się na nogach trzymasz. Zostaw mnie w spokoju. — Żebym ja ci nie powiedział, co się trzyma, a co stoi! No jazda, w tamtą stronę. Kelner, trzy piwa! Siadaj i nie podrywaj się tak wciąż, że zawrotu głowy można dostać. Wille robi demonstracje, Wille chce pokazać, jaki to on wielki. Zostaw ten portfel, widzimy, że chłopczyk ma portfel. Ważnego odgrywać to on potrafi! A my tacy mali, tacy do pogardzenia, co? Może i tak, ale taki znowu mały nie jestem jak ten Anton Kainulainów, co trzy razy musiał wchodzić do chaty Peräläsow; żeby go wreszcie zauważyli. — Nie ode mnie zależy, jacy wy jesteście. — Mam ci powiedzieć, co od ciebie zależy? „Kamieniarz" spał oparłszy głowę na rękach. Gdy kelner przyniósł piwa, kanhajokańezyk szturchnął śpiącego. — Obudź się, obudź, synu Finlandii, trafiła kosa na kamień. Dźwignij no głowę, przyjacielu, zobacz, co na ciebie czeka. Piwo! — Zostaw mnie. — Nie śpij teraz, teraz pijemy. Tu masz piwo, pociągnij sobie. — Zostaw mnie — mruczał pijak. — Ten pan płaci — powiedział kanhajokańezyk do kelnera. — Płacę swoją część — wyjaśnił Nuutinen i znowu złość nim zatrzęsła. — Wypiłem mniej niż wy, a wy uważacie, że to ja powinienem bulnąć za to, że tak żłopiecie. Ten numer nie przejdzie. — Płacisz! Obiecałeś! Byka bierze się za rogi, a chłopa za... no chcesz wiedzieć, za co? — Płacę za moje piwo i za Kössiego, ale nie za ciebie i za tego tam typa. — Sam za siebie zapłacę — powiedział Kössi. — Tego nie zrobisz. Wille płaci — powiedział kanhajokańezyk. — Owszem płacę. Za Kössiego. — Kössi nie jest przekupny — powiedział kanhajokańezyk. — Płacę za Kössiego. — Sam płacę — powtórzył Kössi. — Wybierzmy złoty środek. Każdy płaci za siebie. — A ja za ciebie — upierał się Nuutinen. — Ponieważ obiecałem... — Idź do licha — powiedział kanhajokańezyk. — Udław się twoją dziesiątką. Niech tylko tu na stole nie straszy. Nuutinen zapłacił swoją część rachunku i poszedł. Poszedł wprost do swego pokoju i spakował rzeczy. Gdy już był gotowy, położył na stole dziesięć marek. Przeprowadził się do ciotki i mieszkał u niej przez resztę półrocza. W ciągu następnego tygodnia bardzo uważnie czytał gazetę, ale nie znalazł ani słowa o niedzielnym wybryku. W poniedziałek poszedł na to miejsce. Wczorajszy towarzysz od popijawy klęczał tam i wraz z pięcioma innymi brukował ulicę. Kamienie miały kształt kostek, były o wiele większe niż tamte i o wiele za ciężkie, żeby ich można używać jako broni w ulicznej bójce. W kilka tygodni później natknął się na kanhajokańczyka idącego z przeciwnej strony ulicy. Odwrócił się, ale tamten pociągnął go za połę. — Jak się masz, ty łotrze, co słychać. Dlaczegoś zwiał z naszego mieszkania? — Za hałaśliwie tam było dla mnie. — No rzeczywiście, może i masz rację... I kanhajokańezyk zaczął się mądrzyć na temat egzaminów: — Cholerny zryw... ostatnie dwadzieścia cztery godziny są rozstrzygające. Przy egzaminie pamięć jest najważniejsza. Bo choć wiadomości przemieszane są w głowie jak groch z kapustą, to jednak tak świeżutkie, że jakoś się je utrzyma w pogotowiu przez te dwadzieścia cztery godziny do egzaminu. Trzeba się odprężyć i uspokoić, i nie wyobrażać sobie, że się umie więcej, niż się umie. Wiesz mało, to trzymaj się tego małego i próbuj jakoś, żeby tego starczyło na wszystkie pytania. Pamiętaj. No, tymczasem. — Tymczasem. Nuutinena rozdrażniło, że kanhajokańezyk słowem nie wspomniał o banknocie dziesięciomarkowym. Bandyta, schował go do kieszeni i Kössiemu nawet słówkiem nie pisnął. Coś z tej goryczy jeszcze w profesorze tkwiło. Spacerował po cmentarzu, którego najstarsza, najodleglejsza część musiała ustąpić miejsca szosie. Groby pozostały pod nawierzchnią, tylko nagrobki przeniesiono na środkową część cmentarza... tu spoczywa... tu spoczywa... hrabiny, majorowie, aptekarze, lekarze, pastorowie. Pod nazwiskami były daty i urywki z Biblii albo psalmów. Zobaczywszy, że na cmentarz wchodzi jakaś para w średnim wieku, profesor zawrócił i wyprzedzając ich poszedł w kierunku parku. Na drzewach siedziały tu i ówdzie pojedyncze ptaki. Jak zbiegowie z domu poprawczego wyskakiwały czarne drozdy z zeschłego listowia na kępki trawy. Wystraszyły mniejsze ptaki. Wróbel skakał na ścieżce obunóż... przypominał istotę sparaliżowaną czy w inny sposób okaleczała, a usiłującą poruszać się szybko. Profesor próbował odświeżyć w pamięci naukowe rozważania o ptakach: kiedy właściwie zaczęły chodzić na dwóch nogach jak ludzie... które gatunki ptaków i jakich rozmiarów tak chodzą. Ptaki to istoty dwunożne, żyją w przestrzeni trójwymiarowej, ludzie natomiast w dwuwymiarowej. Ryby żyją jak ptaki. Białe mewy przechadzały się po ścieżkach, dzika kaczka pofrunęła na spróchniałe drzewo i spacerowała lub przysiadała na rozsypującym się pniu. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem, pomyślał profesor stając pod drzewem. Był to kaczor pospolity. Starsza para go minęła, pani odwróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię. Profesor kilku długimi krokami, starając się stąpać po śladach stóp, przeszedł na drugą stronę ścieżki. Trochę dalej skakała po ziemi wiewiórka. Często przysiadała na tylnych łapkach i bystro rozglądała się na wszystkie strony. Para przystanęła. Przyglądali się jej. Ostry dyszkant pani słychać było z daleka: — Chodź tu, kocurku, chodź do cioci. — Przecież to wiewiórka — skonstatował mąż. — Zeskoczyła pewnie z drzewa, żeby się przespacerować po ziemi. Uciekaj na drzewo, słyszysz, bo pies przyjdzie i cię zje! — Och, co ty za głupstwa wygadujesz — skarciła go żona. — Nikt ci nic nie zrobi, maleńka. Kto by miał zrobić coś złego takiemu słodkiemu stworzonku. O, jaka ona miła. Zobacz, siedzi i zastanawia się. Może ona głodna, jak myślisz? Nic dla niej nie masz? Mąż pogrzebał w kieszeniach, ale znalazł tylko chustkę do nosa, którą wyciągnął i potrząsał nią w powietrzu. — Sensu nie ma, żeby wiewiórka tak daleko od drzewa odchodziła. Nie zdąży się wdrapać, jak pies nadbiegnie — przekonywał mąż. — Zdaje się, że ma jeszcze zimowe futro. Profesor rozgniewał się, wyminął ich szybko, nie zaszczycając spojrzeniem. — Co ona robi? — dziwiła się żona. — Nic — odpowiedział mąż. — No, zobacz, najwyraźniej coś robi... trzyma przednie łapki przy pyszczku. Może ona ma szyszkę w łapkach? A popatrz na jej ogon... jaki ogromny! Czy to prawda, że wiewiórki umieją pływać na kawałku deski, a ogonem sterują? — E, gadanie. — Ale ja o tym czytałem w książce — upierała się pani. — Więc musi być prawda. — Pewnie w elementarzu — roześmiał się mąż. — I z czego tu się śmiać, sam go Heikkiemu czytujesz. Profesor przyspieszył kroku, nie chciał tego słuchać, ale ich bredzenie prześladowało go uparcie, pewnie dlatego, że za długo mu się przysłuchiwał. Szedł do domu ulicą równoległą do głównej ulicy. Była równie szeroka i długa, ale nie tak ruchliwa. Bruk był nierówny, kamienie jakby spuchły, gdy zamróz wyszedł z ziemi. Ponieważ ulica była mało uczęszczana, wyglądała bardzo schludnie: okna jasne i czyste, jakby nikt z nich nigdy nie wyglądał, odbijały biel domów z przeciwka i niebo, które wydawało się złowróżbnie ciemne w błyszczących szybach. Przy tej ulicy nie było w oknach luster-plotkarzy, ci, co tu mieszkali, byli przyzwoitymi sąsiadami, nie chcieli się wzajemnie podglądać, a obcy rzadko tędy przechodzili. Był tu także warsztat szewski, Helina, obecnie przejęty przez jego zięcia Selina, ale na szyldzie wciąż był napis „Helin". Były właściciel zmarł w sposób osobliwy. Zasnął nad rzeką, leżał na brzegu, ale głowę miał w wodzie, więc utonął. Łatwo by było zmienić to H na S, pomyślał profesor, tylko domalować u góry nad prawą kreską poprzeczną i u dołu od lewej kreski, a litera zupełnie wyglądałaby jak S. Obok szyldu wisiał wielki czarny but z cholewą, pewnie z polakierowanego drzewa. Wisiał wysoko, nie można go było ręką dosięgnąć. Choć but nie nadawał się do użytku, łatwo było wyobrazić sobie, że go nosił czarnowłosy, pełen staromodnego wdzięku i elegancji kawaler z wąsikiem. Przechodząc przez podwórze profesor zajrzał w okno kuchenne. Dojrzał biało ubraną osobę, która mignęła za szybą i cofnęła się w głąb pokoju. Gdy naciskał klamkę, by otworzyć drzwi, otwarły się od wewnątrz i wyszedł ordynans kapitana z napełnioną do połowy czymś białym szklanką w ręce — sól albo cukier. Profesor cofnął się przerażony, a żołnierz przesunął się chyłkiem, daleko odstawiając wyciągniętą rękę ze szklanką. Pas miał mocno ściągnięty, bluza wydymała się z tyłu jak balon. Nagle żołnierz się obejrzał. Profesor zawstydził się i odwrócił głowę, ale zaraz znowu spojrzał na niego... myślał, że żołnierz już sobie poszedł. Ale on wciąż stał i przyglądał się profesorowi z powagą. Dlaczego on się na mnie gapi? — pomyślał profesor i wszedł do wnętrza, ale nie mógł się oprzeć i raz jeszcze zerknął na podwórze przez okno przedpokoju. Żołnierz stał koło schodków do mieszkania kapitana. Spostrzegłszy profesora w oknie przedpokoju udał, że bada zawartość trzymanej w ręce szklanki. Wsadził w nią nos i wąchał. Anna przez cały czas stała w przedpokoju. Profesor aż podskoczył, bardzo nie lubił, by go przyłapywano na wyglądaniu przez okno. — Ten żołnierz przyszedł cukru pożyczyć? — spytał. — Soli — szybko odpowiedziała Anna. Profesor był pewien, że chodziło o cukier. Pomyślał, że trzeba to będzie później skontrolować. Anna była bez butów, w pończochach tylko, przez co wydawała się dużo mniejsza, choć nie tylko dlatego, także i dlatego, że jej brzuch był taki ogromny. Chciała pomóc profesorowi zdjąć płaszcz, ale na to nie mógł pozwolić. — Nie, nie, dam sobie radę. Nie trzeba... — Niech pan profesor pozwoli. — Palto takie ciężkie. — Cóż to szkodzi. Profesor powiesił płaszcz i położył kapelusz na półce. Przez nieuwagę przejechał ręką po twarzy i zawadził paznokciem o górną wargę. Rozdarł naskórek, zabolało, dotknął palcem zadrapanego miejsca i syknął. Zdarzało mu się czasem, że sam sobie palce w oko wsadził, i to już było najgorsze. — Ach! — Co się panu profesorowi stało? — Rozdrapałem wargę paznokciem. Piecze porządnie. Skórę rozerwałem. — Mogę zobaczyć? Anna przyjrzała się uważnie: — Nie krwawi. Ale takie małe ranki często się jątrzą. Trzeba posmarować, żeby się zagoiło. — Ja robię tak — powiedział profesor i przyciął wargę zębami. Ból ustał prawie natychmiast. — Od razu będzie dobrze. — Profesor z zadowoleniem witał każde urozmaicenie w trudnym obcowaniu z Anną. — Pójdę, maści przyniosę — powiedziała. — A ma Anna jaką? — Ja nie. Ale kapitan ma... mogę przecież pożyczyć. — Nie trzeba. Nigdy nie wiadomo, co Rosjanie mają za maść i jak ona może na nas podziałać. — W domu jest tylko masło. — Nie, nie, tylko nie masło, przecież jest solone. Warga sama się zagoi. Anna zsunęła nogi, jakby chciała je ukryć. — Nogi Annę bolą? — Nie, nogi mam zdrowe. Profesorowi wydawało się, że rozmowa z Anną trwa wieki, ale nie chciał wydać się niegrzeczny, przerywając ją i idąc wprost do swego pokoju. Gdy umilkli, słychać było obcy kobiecy głos z pokoju kapitana. — Kapitan ma wizytę jakiejś pani, jak słychać. — Ona tu jest już dwa dni. — Jakaś krewna? — Nie, to tylko pani z Petersburga. Przynajmniej Wasyl tak mówi. — Wasyl to służący kapitana? — Tak, żołnierz i służący. — On tu zdaje się często przychodzi i pożycza, co się da? — Ale zawsze zwraca. — To dobrze. A teraz po co przyszedł? — Po miałki cukier. Pani cukierki chce robić. — Ta-a-k — profesor kiwnął głową. — Od razu się domyśliłem, że to nie sól. Musi go Anna mieć na oku. Nie można dowierzać. Oni często biorą to, co im się podoba. — Nie, Wasyl nic nie chce zabrać. A co pożyczy, zawsze oddaje. — Zdaje się, że jesteście w przyjaźni. — Nie... tak... on mi często pomaga, bo on ma tak mało roboty. — Zakochany jest w Annie? — Nie, skąd, nigdy w świecie. — Ile razy go widzę, stoi z przechyloną głową i spogląda w nasze okno. — A jednak nie jest... nie to, co pan profesor myśli. — A jak jego nazwisko? Anna mocno się zdumiała. — Nie wiem. Nigdy go nie pytałam, on by pewnie nawet nie powiedział. „Nazwanie moje, ono może być jakie chce, ja jego i nie pamiętam"... On tak mówi, że zrozumieć trudno. — Oj, oj, coś mi się zdaje, że to chytry kawaler, ten wasz Wasyl. Jak się chce dziewczynę oszukać, to najlepiej jej nie mówić swego nazwiska, trzymać je w tajemnicy, jak się tylko da. Anna spoważniała i spojrzała profesorowi prosto w oczy tak pytająco, że nie był w stanie tego znieść. Opuścił powieki. — No, nie będę Anny dłużej zatrzymywał. Musi się Anna położyć. Dobranoc! — Dobranoc! Chce pan profesor kawy? — Nie, bo nie mógłbym zasnąć. Przypomniało mu się skaleczenie na wardze, dotknął go i przez roztargnienie znowu rozdrapał. Podszedł do lustra w kredensie i dokładnie obejrzał rankę. Próbował wywinąć wargę, ale wtedy wielki palec dotykał chorego miejsca i bolało. Profesor poszedł spać. Słyszał zza ściany rozmowę kapitana i nieznajomej pani. Z kuchni nie dochodził żaden dźwięk. Gdy rozmowa w pokoju kapitana milkła, profesor wyobrażał sobie, że dzieje się tam coś, co może obchodzić tylko tych dwoje. Zgasił światło, wyjął z kieszeni spodni chusteczkę i ulżył sobie w nią. Potem zwinął ją w kłębek i położył pod łóżkiem. Jutro rano Anna ją znajdzie i wrzuci do torby na brudy. Choć w pokoju było ciemno, mocno zaciskał oczy. Wyplatane krzesło w kącie trzeszczało. Anna na nim siedziała — pomyślał profesor — inaczej by tak nie trzeszczało. Albo może dlatego, że tu zimno. Wystawił rękę spod kołdry, żeby sprawdzić, potem ściągnął usta i chuchnął. Wydało mu się, że powiew powietrza jest chłodny. Jednocześnie spostrzegł, że bliski jest stanu, który u niego poprzedzał zwykle zaśnięcie, odwrócił się więc ostrożnie na prawy bok. Leżąc tak przesuwał się coraz bardziej na prawo po wklęsłej siatce łóżka... Wydawało mu się, że wypada na podłogę. Z uczuciem pewnego niezadowolenia stwierdził, że leci w pustkę, że wciąga go jakaś czarna głębia wodna. Był nagi i biały jak prześcieradło. Z kuchni doszedł jakiś dźwięk... Chwilę potrwało, zanim się zorientował, że to płacz. Gdy płacz nie ustawał, profesor doznał dziwnego wrażenia. Wydało mu się, że leży w poprzek jakiejś skały podwodnej i obraca się wkoło. Próbował uwolnić się poruszając rękami jak przy pływaniu, ale wtedy uderzył ręką w ścianę, aż zadudniło. Płacz ucichł, ale ręka zawisła w powietrzu, daleko od niego samego. Chciał ją opuścić, ale nie mógł w żaden sposób, została w zawieszeniu. Profesorowi śnił się nieuprzejmy ślepiec, sprzedający pocztówki i sznurowadła. Ślepiec stał sam na cmentarzu, nawet profesor nie wiedział, co on tam robi. A właściwie profesor nie był tam wcale obecny, dlatego nie mógł rozstrzygnąć, czym się ten człowiek zajmuje. Wydawało mu się, że ślepiec albo próbuje wdrapać się na drzewo, albo wleźć w drzewo, czy też ukryć się za nim. Ponieważ profesor nie był tam obecny w znaczeniu fizycznym, nie mógł się ze ślepcem rozmówić ani zawołać i spytać, czy zgubił drogę. Profesor przypuszczał, że ślepy odszedł zbyt daleko od znanych sobie ulic i zabłądził. Ślepiec tkwił i tkwił przy tym drzewie, i nagle profesor zobaczył wszystko w kolorach: ziemia i drzewa były zielone, niebo błękitne. Długo wpatrywał się w niebo, chciał się upewnić, czy rzeczywiście jest niebieskie. Wpatrywał się tak intensywnie, że w końcu wszędzie widział niebo. Ślepiec trzymał w ręce jakiś duży czerwony przedmiot, przypominający kawał mięsa. Może sen profesora dlatego tylko zmienił się w sen kolorowy, że chciał wyraźnie dostrzec ten przedmiot. Ślepiec to ukradł — myślał profesor — a teraz chce schować. Gdy ślepiec zniknął, profesor podszedł do drzewa, żeby obejrzeć, co to było, ale nic nie znalazł, ani na ziemi, ani wewnątrz drzewa. Przestraszył się i ruszył do domu, cały czas bojąc się, że spotka ślepca. Ulice były puste. Mocno go to zdziwiło. Spytał jakiegoś staruszka idącego z przeciwnej strony, dlaczego miasto jest tak wyludnione, stary odpowiedział, że wszyscy zginęli, ale nie tu, tylko gdzieś, gdzie się udali zapominając o ostrożności. Profesor przerażony poszedł na rynek. Ślepiec stał tam jak zwykle pod ścianą urzędu wojewódzkiego z paczką pocztówek w ręce. Profesor podszedł bliżej. Ludzie chodzili po ulicach, jak gdyby nigdy nic. „Niech cię diabli, ty zadnia nogo!" — zawołał ślepiec do kogoś, zdaje się do nauczyciela fińskiego. „Nie zwracaj uwagi na to, co on mówi, on do wszystkich tak mówi" — powiedział profesor do kolegi. Tamten poznał profesora i wyciągnął do niego rękę. A tego się nigdy we śnie robić nie powinno, bo wtedy ten, co śni, budzi się. Profesor obudził się. Ręka mu zdrętwiała, leżał na niej i była teraz zupełnie bez czucia. Wydawało mu się, że mu czucie w niej nigdy nie wróci, że ręka na zawsze zostanie martwym przedmiotem, ale jak trochę ją roztarł, zrobiła się normalna. Znowu zasnął i znowu miał sen: Był na szczycie wieży kościelnej. Od strony liceum w kierunku kościoła szturmowała kawaleria. Profesor spojrzał w przeciwną stronę i zobaczył grupę karolińczyków. Kawalerzyści byli Finami. Patrząc z wieży na wprost ku rynkowi, odkrył, że wróg zaczaił się za wieżą, tuż przy ścianie kościoła. Kilku karolińczyków z groźnym pomrukiem zaczynało się właśnie wdrapywać na wieżę z zamiarem zabicia profesora, by nie mógł przestrzec ich wrogów. Ale profesor już się do nich przedarł i teraz on także cwałował ku wieży z nagim mieczem w dłoni. Ukryli się za ścianą wieży!" — wołał do swych towarzyszy. „Walczą niehonorowo!" — odkrzyknął ktoś w odpowiedzi. Powstał wielki tumult, miecze błyskały, ktoś jęczał. Ruchy wszystkich były utrudnione i powolne, bo wrogowie i swoi tak się skłębili, że nie było miejsca na rozmach. Profesor trzymał miecz w wyciągniętej ręce, ale nie mógł nim poruszyć. Klinga gdzieś ugrzęzła. Rozluźnił dłoń zaciśniętą na rękojeści, miecz jednak nie wypadł mu z dłoni. Znów chwycił, szarpnął co sił. Wróg nacierał wprost na niego, i on natarł z całej mocy. Miecz wysunął się, ale nie do końca... ten jeszcze gdzieś tkwił. Nagle, jak wyrwany z pochwy, miecz sam się uniósł... i to z mocą śmiercionośną. „Zabiłeś mnie" — powiedział przeciwnik profesora i osunął się na ziemię. Profesor, jak bohater z powieści, zsiadł z konia, spokojnie pochylił się nad poległym, ale to był jakiś zupełnie obcy człowiek. Profesor znowu znalazł się na grzbiecie końskim, jednak wszyscy inni zniknęli. Pewnie uciekli. Wdrapał się na wieżę, chciał i tam zrobić porządek, ale już nie było nikogo. Rozejrzał się: połowa miasta była zmieciona z powierzchni ziemi. Spustoszyli miasto — pomyślał. — Czy zniszczenie sięgnęło aż do nas? — Pocwałował w kierunku domu, ale z daleka już dojrzał, że dom stoi, tylko na podwórzu powstał olbrzymi lej. Budynek był nietknięty. Profesor zsiadł z konia i balansując przeszedł po wąskim pasku ziemi między lejem a ścianą domu. Wszedł. Anna jak zwykle krzątała się po kuchni, gotowała kawę i wyglądała zupełnie tak jak przedtem. Profesor od razu to zauważył, znowu była szczupła. „A tu zupełnie, jak by się nic nie stało". „Tu się nic nie stało" — odpowiedziała Anna. „Proszę wyjrzeć przez okno, to zobaczy Anna, czy to twierdzenie jest słuszne" — powiedział profesor. Zmusił ją prawie, żeby podeszła do okna. Lej znikł, podwórze wyglądało jak zwykle. „Śniło mi się" — powiedział profesor i zaczął opowiadać swój sen. Gdy go już zrelacjonował od początku do końca, nie wiedział, co dalej. Powiedział tylko: „to wszystko". Obudził się ze słowami. „To wszystko. To był tylko sen". Anna stała przy łóżku mówiąc raz po raz: — Niech się pan obudzi, panie profesorze, niech się pan obudzi. Późno. — Coś mi się śniło? — spytał profesor. Czuł się niezadowolony. — Niech pan wstaje. Już rano. A to jestem ja, Anna. Ciężko było przejść od snu do jawy, bo Anna była przecież i we śnie. — To ty? — spytał profesor i nagle zupełnie wytrzeźwiał, zorientowawszy się, że powiedział jej „ty". — Aha, to Anna — poprawił się szybko. Usta miał pełne śluzu, jakby żabę w nich trzymał... gdy przełknął, gardło wydało odgłos przypominający skrzek żaby. — Oooo! — skarżył się z zamkniętymi oczyma. Nie mógł się na dobre przebudzić, bolało go w całym ciele i tak był wyczerpany, jakby rzeczywiście wdrapywał się na wieżę, siedział na koniu i brał udział w walce. — Pan profesor chory? — Miałem sen. Anna nie odpowiedziała. Stała przy łóżku w milczeniu. Profesor przerwał rozmowę. Anna wróciła do kuchni, go zaskoczyło i na chwilę przywołało do rzeczywistości. Teraz widział wszystko wyraźnie. Annę i pokój. — Co się stało? — spytał. — Stało się coś? — Nie. A co się panu profesorowi śniło? — Byłem na wieży kościelnej, tak, i na rynku, a tam stał ślepiec, ten co sprzedaje pocztówki i sznurowadła. — On sam sobie winien, że jest ślepy. Pił jakieś paskudztwo, jak to teraz bywa, chciał się upić, a zamiast tego wzrok stracił. — To niedobry człowiek. O wszystkich źle mówi. — Pewnie rozgoryczony, że nie widzi. — A więc to tak do tego doszło. Nie zwykły niewidomy, pożałowania godny. Powinno się mu zabronić sprzedawać te śmiecie, a przynajmniej, żeby nie na ulicy. Nie jest wcale ozdobą naszego miasta, a już zwłaszcza gdy się pomyśli o sposobie, w jaki się wyraża. Te jego ciągłe przekleństwa i wymysły mogą być ciężką próbą dla każdego. Dzieci też to słyszą. Mógłby przecież krzesła wyplatać, wygląda młodo i zdrowo. Z pewnością lepiej by na tym zarabiał, przecież nikt nie kupuje pocztówek czy sznurowadeł, jeżeli w podziękowaniu otrzymuje wymyślanie i wyzwiska. — On jest żonaty, ma żonę. Zawsze przyprowadza go na rynek i potem zabiera do domu. Dziwnie wygląda. — Jak wygląda, to chyba dla niego nie ma znaczenia, skoro jest ślepy. Dla niewidomego każda kobieta może być pociągająca. — Oni się pobrali, jeszcze zanim oślepł. — Aha. Profesor przerwał rozmowę. Anna wróciła do kuchni, a on wstał i zaczął się ubierać. Sny były zupełnie świeże, robił w pamięci ich przegląd. Zastanawiał się, jakie to osobliwe, że we śnie jest się zawsze aktywnym, zawsze zgodnie z charakterem własnego ja. Ale jednocześnie dziwiło go, że ten poległy to był ktoś zupełnie obcy... przecież powiadają, że nigdy nie śni się o ludziach nieznajomych. — Annie często się coś śni? — spytał, gdy przyniosła kawę. — Teraz nie. Ale dawniej często. — A miała kiedy Anna sen w kolorach? Nie zrozumiała pytania. — Czy Annie śniło się, że drzewa są zielone, niebo niebieskie, w ogóle wszystko w takich kolorach jak w rzeczywistości. — Tak naprawdę to nie wiem... — rzekła Anna z wahaniem. — Sen w kolorach. Czegoś takiego sobie nie przypominam. — Sny bywają dziwne, tak wyraziste, i zawsze mają jakieś znaczenie. Starzy ludzie bardzo w sny wierzą. Choć czasem śni się coś zupełnie bezsensownego. — Raz mi się śniło... — Co? Proszę opowiedzieć. — Takie bzdury. Pan profesor też w tym był. Wstydzę się opowiadać. — Ciekaw jestem. Proszę, niech Anna opowie. Czego się tu wstydzić. — Pan profesor i ja szliśmy przez długi most, nie wiem, gdzie to było, ale takiego mostu nigdy nie widziałam. Tak jakoś wyglądał... — Pewnie most wiszący. Są takie, w Finlandii też. Proszę dalej. — Staliśmy, pan profesor i ja, i patrzyliśmy w wodę. Był tam wodospad. — To wygląda zupełnie prawdopodobnie. Nad wodospadem trudno zbudować stały most, dlatego przerzucono tam most wiszący. — Wtedy na końcu mostu pokazał się jakiś mężczyzna i zaczął podpiłowywać most... żebyśmy wpadli do wody. Odwróciliśmy się i zaczęliśmy uciekać ile sił. — A potem, co było potem? — Nie pamiętam... chyba na tym się sen skończył. — No, to bardzo osobliwy sen — powiedział profesor i roześmiał się. Kobiety nawet sny mają niemądre — myślał. — Matka też opowiadała rzeczy zupełnie bez sensu, trudno było czasem pojąć, że dorosłemu człowiekowi mogą się śnić takie głupstwa. — Oczywiście są sny różnego rodzaju — powiedział. — Nieraz słyszałem, jak ludzie mówili, że im się śnił zgon jakiegoś ukochanego krewnego. — Kiedy pułkownik umarł, daleko stąd, w Niemczech, mojej ciotce się śniło, że go widziała na gościńcu z gołą głową, samego. Wyglądał na bardzo zmartwionego. A przecież pułkownik nigdy inaczej, tylko w powozie jeździł, nigdy nie spacerował, zawsze jechał... i wcale nie sam przecież. Ciotka mówiła, że okropnie się wtedy zdziwiła, a zaraz potem przyszła wiadomość, że pułkownik umarł. — Czy to ten sam pułkownik, co tu w mieście mieszkał? — Tak, ten sam. — To rzeczywiście była smutna historia. Pułkownik przez całe życie oszczędzał i zostawił ogromny majątek, a teraz synowie go przepuszczają na wszystkie strony świata. — Pułkownik nie miał własnych dzieci. To synowie i jego brata. Profesor nie przeciągał dalej rozmowy. Chciał spokojnie wypić kawę i przeczytać gazetę. Gotów był już do pójścia do szkoły, gdy odkrył w przedpokoju kosz z bielizną. — Pranie dziś Anna robi? — spytał. — Tak. — Proszę to zostawić. Innym razem można uprać. — Pralnia już zamówiona. — No to co. Jak Anna da radę? — Dam na pewno. Profesor uniósł ramiona jak aktor, który i w życiu ma teatralne maniery. — Anna nie udźwignie tego kosza. — Ale gdzie tam. Z pewnością udźwignę. — Anna nie powinna tego nieść. To może zaszkodzić. — Skąd... — Anna roześmiała się. — Proszę kogoś wziąć do pomocy. — Dlaczego pan profesor tak mówi. Sama dam sobie radę... przecież to tylko z górki i już brzeg. — Niech Anna poprosi służącego kapitana, żeby Annie zaniósł. On Annie chętnie pomaga. — Nie, nie — zaprotestowała Anna. Zaczerwieniła się i spuściła głowę. — Pójdę z nim pomówić. — Nie, nie, niech pan profesor tego nie robi, nie powinien pan profesor. — Anna wierciła się, jakby ją kto łaskotał. — Dlaczego nie. Przecież i przedtem Annie pomagał. Idę. — Pan profesor jest okropnie dobry. Podszedł do mieszkania kapitana, zapukał do drzwi kuchni i spytał: — Jest tam kto? Wasyl odkrzyknął z wewnątrz: — Proszę wejść, proszę. Wasyl zmywał w szafłiku cienkie, brzuchate kieliszki. W białej pianie wyglądały jak wielkie lśniące bańki mydlane. Wasyl pobladł i szybko odwrócił głowę. — Kapitan jeszcze śpi. — Nie mam interesu do kapitana tylko do was. — Jestem. — Chciałem tylko prosić was o drobną przysługę. Bądźcie tak uprzejmi i pomóżcie mojej służącej zanieść kosz z bielizną nad rzekę, ona sama nie da rady. Wasyl wytarł ręce w połę bluzy. — Zrobię ja eto. Dobrze, tak i zaniosę kosz, ja już i nosił sto tysięcy razy. Profesor wyjął portfel i dał Wasylowi markę, trochę wolniej dodał drugą, a potem bardzo szybko jeszcze trzecią. — Nie biorę pieniędzy, niosę bez... — powiedział Wasyl, ale jednocześnie wetknął papierki do kieszeni. — Zaniosę ja chętnie — powiedział i poszedł za wychodzącym profesorem. — A kapitana nie powinniście spytać? — Nie, nie trzeba, zaniosę i tyle. Profesor się rozgniewał. — Anna nie jest jeszcze gotowa, przyjdzie potem i zawoła was. Proszę wrócić i skończyć zmywanie. — E, nie ma pośpiechu. W tejże chwili rozległ się za nimi ryk. Kapitan stanął na schodkach, bez kurtki, z włosami w nieładzie. — Wasyl! Wasyl odwrócił się i wyminąwszy kapitana wbiegł do kuchni. Profesor podszedł. — Moja służąca ma dziś wielkie pranie. Czy pana służący może zanieść jej kosz, to znaczy pomóc dziewczynie... nic pan nie ma przeciw temu? Kapitan zmrużył oczy i przyglądał się profesorowi przeciągając palcami przez włosy. — Kosza ja i nie mieć — powiedział rozkładając ręce. — Mamy swój kosz, stoi w przedpokoju. Pytałem tylko, czy żołnierz może go zanieść nad rzekę. — Wot, wot — powiedział kapitan, poklepał profesora po ramieniu i uśmiechnął się. — Ładna dziewczyna, miła dziewczyna, wot co. Profesor odszedł trochę zmieszany. Nie był pewien, czy kapitan zrozumiał pytanie. Anna stała w oknie, na widok profesora cofnęła się gwałtownie. Jak przystało na solidną praczkę obwiązała głowę chustką, zakrywającą włosy i uszy. Wyglądała na małą dziewczynkę, która udaje staruszkę dla zabawy. PANI I KAPITAN Przechodząc przez kuchnię kapitan zatrzymał się i spojrzał na Wasyla, który stojąc przy oknie wycierał szklankę i podnosił ją pod światło, żeby zobaczyć, czy błyszczy. — Głupiec — powiedział kapitan i poszedł do swojej sypialni. — Głupiec — przywitała wchodzącego pani. — Znowu zapomniałeś zapukać do drzwi. Nie możesz wchodzić tak bez pytania, przestraszyłam się. Zobacz, nitka mi się zasupłała. — Co szyjesz? — Podpinkę trzeba zacerować. Nie powinieneś obgryzać rogów, kochanie, nie jesteś przecież szczenięciem. — Ja nie jestem szczenięciem? — Właśnie, ty, kochanie. Wasyl oglądał pod światło cienki kieliszek od wina i słuchał. — W każdym razie nie powinieneś gryźć bielizny pościelowej — ciągnęła dalej pani. — Na mnie nie krzycz, pokrzycz na Wasyla, to on pogryzł. — Ty zawsze tak, sam coś zrobisz, a powiadasz: to Wasyl. Ale nie wiesz, kochanie... — Czego nie wiem? — Co Wasyl mi wczoraj powiedział. — I wcale nie chcę wiedzieć. — Właśnie dlatego zamierzam ci to opowiedzieć. — Tylko nie „ci opowiedzieć". — Nie, nie „ci opowiedzieć". — Po prostu opowiedz. — Nigdy. — No, to Wasyl opowie. — Nigdy. Zabroniłam mu tego. — Wasyl nie ma przede mną tajemnic. On wszystkim wszystko opowiada. — Ale nie to. — Skąd możesz wiedzieć? — Takich rzeczy nie opowiada się wszystkim, najwyżej komuś jednemu. — Już ja wyduszę z Wasyla wszystko, jak nie po dobroci, to siłą. — Nie wolno ci krzywdzić Wasyla. Jest dla mnie taki uprzejmy. Wasyl prychnął w kuchni, komiczne wydało mu się to, a jednocześnie pomyślał, że lepiej byłoby nie przypominać teraz kapitanowi o swej egzystencji. — Ten bandyta usłyszał, coś powiedziała. — Nie naumyślnie. Wasyl powiedział do mnie: „U was takie piękne oczy, barinia, nie mam odwagi w nie spojrzeć, zawrotu głowy dostaję. Takie okrągłe, wielkie, jasne, brązowe i wilgotne". — Wilgotne też? — Spytałam, czy rzeczywiście mam oczy mokre jak pies. Choć nigdy się nie zdarza, żebym płakała. — Cóż Wasyl odpowiedział? — Że moje oczy nie są wilgotne, że są jak krynice. — Wasyl oszalał. Ale takiego ohydnego pochlebstwa ten dureń sam nie wymyślił. — Właśnie. A ty nigdy mi takich rzeczy nie mówisz. — Ja nie mówię... przecież nic innego nie robię. — A wiesz, co jeszcze Wasyl powiedział? — Nie. — I dlatego jesteś zazdrosny o Wasyla. — Na litość boską, nie mów tak głośno. — Boisz się, że Wasyl usłyszy? — Nie, ale ja sam jednego słowa nie chcę słyszeć. — Jesteś zazdrosny. — Nigdy w życiu. — Nigdy? Więc mnie nie kochasz. — Kocham cię. Na pewno. — Dowiedź tego. — Jak? — Nie wiesz? Wasyl odetchnął głęboko. — Już wiem. Zatłukę Wasyla. — Nie zgadłeś. — Zgadłem. Bo ja jestem zazdrosny o Wasyla. — Nie, to się nie opłaci. — Cóż więc mam zrobić? — Głupiec. Rzeczywiście nie wiesz? Spróbuj zastanowić się. — Czy to można zrobić tu? W tym pokoju? — Mnie nie pytaj. — A więc tu. Wasyl! — Wasyl, nie wchodź tu — zawołała pani. Wasyl uchylił drzwi i stał za nimi niepewnie. Gdyby nie uczestniczył w tej zabawie od początku, wcale by nie wiedział, czym grozi wejście na serio. — Panie kapitanie — powiedział ostrożnie w szparę. — Co się tam tak chowasz? Wejdź. Wasyl wszedł, starał się być jak najmniejszy, zupełnie niezauważalny i usiłował wyglądać bardzo poważnie. — Każ Wasylowi wyjść, to ci powiem. — Dobrze. Wyjdź, Wasyl! Wasyl poszedł do kuchni i dalej wycierał kieliszki. Pracą tą można się było zajmować w nieskończoność. Kłaki ścierki przylepiały się do kieliszków, które przejrzyste robiły się dopiero, gdy Wasyl przetarł je ręką albo rękawem. — Do tego, co mam na myśli, Wasyl nie jest potrzebny — powiedziała pani. — A ja nieszczęsny wcale nie wiem, co mam robić. Bądźże miłosierna ze względu na moją głupotę. — Powiedz: jestem najgłupszym na świecie mężczyzną. — Jestem najgłupszym na świecie kapitanem. — Nie, masz powiedzieć mężczyzną. — Tego nigdy nie powiem. Nigdy w życiu. Wasyl jest ode mnie głupszy. — No, to w takim razie nie ma rady. Nie kochasz mnie. — No, więc powiem: jestem najgłupszym na świecie mężczyzną. Może jest jakaś kobieta jeszcze głupsza... — Mnie masz na myśli, kochanie? — Nie, nie ciebie. — Więc jakąś inną kobietę? — Oczywiście. — Powiedz: jestem najgłupszym na świecie stworzeniem, a dam pierwszeństwo łaskawości przed słusznością. — Jestem najgłupszym na świecie stworzeniem. — A teraz daj buzi. Wasyl przyłożył ucho do drzwi i słyszał, jak się całują. — Czy jestem jeszcze najgłupszym na świecie stworzeniem? — spytał kapitan. — Udowodnij, że nie jesteś. Znowu się pocałowali. — Troszkę zmądrzałeś — powiedziała pani. — Zaczynam w to wierzyć. — Czy to był dowód? — No, na ten raz. — Boże drogi, więc będą jeszcze następne razy? — Tak się mówić nie powinno. — A co się powinno mówić? — Kocham cię. — Nigdy nic innego nie wolno mi powiedzieć? — Nie. — Żegnaj więc, panie kapitanie. — Co to ma znaczyć? — Moja kariera oficerska skończona. Wyobraź sobie, że stoję przed frontem kompanii i komenderuję „kocham cię, kocham cię". — Kapitan ściszył głos, który stał się niski i pieszczotliwy. — Pomyśleliby, że zwariowałem. Śmieliby się ze mnie. — Jeżeli mnie kochasz, to nie zależy ci, czy się będą śmieli. — Ale jak oni mają się zachować, usłyszawszy podobną komendę, która ani nie jest objęta regulaminem, ani nie ma jej w instrukcjach. — Pozwól im robić, co zechcą. Na coś tam wpadną. — Może ty obejmiesz komendę zamiast mnie. — O, potrafię komenderować. — Mną, ale nie żołnierzami. To zupełnie co innego. — Wasylem na przykład potrafię komenderować. Wasyl! — Co pani każe — Wasyl wszedł i stanął na baczność. — No dalej — powiedział kapitan. — Komenderuj nim. Pani schwyciła się za włosy. — To nie takie łatwe. — Wasyl, zaśpiewaj piosenkę! — Nie umiem śpiewać. — Śpiewaj, śpiewaj, to rozkaz — powiedział kapitan. — Pani rozkaz. — Nie umiem żadnej piosenki — wykręcał się Wasyl. — A ta, co ją zawsze śpiewasz w kuchni. Wasyl wybałuszył oczy na kapitana. — Zaśpiewaj, ale niech cię Bóg strzeże od tej strofki, co to wiesz. Tylko do tego miejsca, dalej nie. — Nie zaśpiewam, panie kapitanie. — Zaśpiewasz! Ale nic dalej. — Dlaczego Wasyl nie ma dalej zaśpiewać? — Tylko do tej strofki może zaśpiewać, dalej nie. — Właśnie to chcę wiedzieć: dlaczego nie może zaśpiewać całej piosenki? — Tego się nigdy nie dowiesz. — Rozkazuj Wasylowi, żeby zaśpiewał całą. — Jeżeli to zrobi, to nie wiadomo, co ja zrobię. — Śpiewaj, Wasyl! Wasyl zaśpiewał: Ręce twoje są twoje, lecz poruszenia ich — moje I zajęć miłych czeka nas moc: Pieścić swe ręce jak długa noc. Twoje oczy są twoje, lecz spojrzenie ich — moje. i zajęć miłych czeka nas moc: w oczy swe patrzeć jak długa noc. Uszka twoje są twoje, lecz, co w nie szepnę, to moje. I zajęć miłych czeka nas moc: na uszko ci szeptać całą noc. Warkocze są twoje, twoje, lecz splatać warkocze — to moje. I zajęć miłych czeka nas moc: warkocze twe splatać całą noc. Twoje to usta twoje, lecz pocałunki ich — moje I zajęć miłych czeka nas moc: Całować, całować przez całą noc. — Już koniec? — zdziwiła się pani. — To bardzo ładna piosenka. — Koniec — powiedział kapitan. Pani pocałowała kapitana, mrugając nad jego nosem do Wasyla. — Mój gawron, mój puszczyk, mój kapitan. Kapitan stał nieruchomo z zaciśniętymi oczami jak frontowy oficer, któremu zdarto epolety wobec ustawionych w szeregi żołnierzy. Gdy pani go puściła, podszedł do nie zasłanego łóżka i usiadł na brzegu, wyciągnął nogi. oparł się łokciami o kolana i od czasu do czasu spoglądał ukradkiem. Potem wpatrywał się w czubki swoich butów. Wasyl zakaszlał, żeby przypomnieć o swej obecności. Kapitan też zakaszlał, przedrzeźniając go. Pani zastanawiała się, z której strony dopaść kapitana. Weszła na łóżko i na kolanach przesunęła się za plecy kapitana, który przez ramię spoglądał w dół, czekając napaści z tamtej strony. Ale pani nagle podskoczyła, objęła go jedną ręką za szyję, że stracił równowagę. Kapitan ani pisnął, tylko twarz mu czerwieniała coraz bardziej. Wasyl się przestraszył, jak zwykle gdy był świadkiem zbyt gwałtownych żartów, bo nie rozumiał, że wszystko zależy od nastroju bawiących się, nie od ich czynów. — Popatrz, Wasyl, zaduszę twego kapitana. Chodź, pomóż swemu panu, bo ja go nie wypuszczę, póki nie uduszę. Ach, nie chcesz, cóż z ciebie za żołnierz, co nie ma odwagi bronić swego pana. Jak ci nie wstyd, Wasyl! Wasyl kręcił w palcach połę bluzy i wykrzywiał się, jakby chciał spędzić muchy siadające mu na twarzy. Kapitan macał rękami w powietrzu, jakby chciał objąć wielką poduszkę i złożyć na niej głowę do snu. Pani ściskała go z całej siły. Siedziała na podwiniętych nogach, z rozsuniętymi kolanami: duże, okrągłe, gołe kolana. — Teraz dostałeś się w szpony kobiety. No, jak to smakuje? Chciałbyś raz jeszcze dostać się w kobiece szpony? Kapitan uwolnił się jednym gwałtownym ruchem. Położył panią na brzuchu i powiedział do Wasyla: — Przynieś rózgę. Brzozową. Prędko. Słyszysz, co mówię. — Jak pójdziesz, to ciebie zaduszę — powiedziała pani z twarzą wciśniętą w prześcieradło. — Idź w tej chwili i przynieś rózgę, cienką i giętką, wiesz, taką żeby świszczała i przecinała skórę, ale nie do kości. — Jak pójdziesz, oczy ci wydrapię. — Wasyl, każę ci... to rozkaz, nie życzenie. — A ja ci zabraniam — powiedziała pani. — Nie posłuchasz rozkazu, pójdziesz pod sąd wojenny za splamienie honoru żołnierza. — Jak się ośmielisz, to pójdziesz pod sąd. Już ja się postaram. — Osoba cywilna nie może pociągać przed sąd wojenny żołnierza w sprawie prywatnej jak ta. — Myślisz, że nie wiem, za co żołnierz może stanąć przed sądem wojskowym? Mój mąż był sędzią wojskowym. Wasyl, jeżeli się poważysz, powiem mężowi... — Przynieś rózgę. Teraz ci nie rozkazuję, tylko proszę cię. — Ja ciebie pociągnę przed sąd, nie Wasyla. — Mnie nikt przed sąd wojenny nie pociągnie. — Wobec tego zaskarżę cię w sądzie cywilnym. — Oficer nie może być sądzony przez władze cywilne. — Wyślę prośbę do cara. A on już zrobi z tobą, co zechce. — Dlaczego marudzisz? — syknął kapitan tonem, który wydawał się zupełnie serio. — Jeszcześ nie poszedł. Każę ci przynieść rózgę. — Idź, Wasyl, idź, jeżeli nie masz litości dla bezbronnej kobiety. — Ja ci to zapamiętam, Wasyl — powiedział kapitan i dał pani klapsa. —Wasyl, pomóż, złap swego pana za gardło i naucz go moresu! Wasyl poczuł nieprzepartą chęć do śmiechu, wyobraziwszy sobie, jak to on łapie kapitana za gardło. Kapitan jeszcze raz trzepnął, potem pozwolił jej wstać. Uklękła i natychmiast schwyciła go za gardło. Wziął ją za przeguby i wykręcił jej ręce do tyłu. Wtedy ugryzła go w rękę. Potem zupełnie nagle uspokoiła się i usiadła obok niego na brzegu łóżka. Obciągnął jej koszulę nocną, żeby zakryła kolana. — Poproś mnie o przebaczenie — powiedziała pani. — Z tonu jej głosu można było wywnioskować, że jest jej przykro. — A za cóż to, jeśli wolno spytać? — Za co? A coś ty ze mną zrobił? Sam zobacz. — Nic złego ci nie zrobiłem. — Ach tak. A jak moje włosy wyglądają. Jak ty je potargałeś, to ty je teraz rozczesz. — Wasyl to zrobi. — Nie Wasyl, tylko ty. — Ja nie potrafię — powiedział Wasyl. — Ja cię nauczę — odpowiedział kapitan. — Jak możesz kogoś nauczyć tego, czego sam nie umiesz? — powiedziała pani i zgarnęła swoje długie włosy w jeden kłąb. — Mogę. Chodź, Wasyl, pomóż mi. Pokażemy jej, na co stać nas, mężczyzn. — Tylko porządnie — powiedziała pani. — Pochyliła się do przodu, oparła rękami o kant łóżka, zsunęła kolana. Kapitan uczesał jej włosy z jednej strony, Wasyl z drugiej. Wasyl zwlekał... chciał zobaczyć, jak kapitan to robi. Gdy kapitan splótł włosy jak końską grzywę, poszedł za jego przykładem. Pani siedziała cicho, słychać było trzask grzebienia przesuwającego się po włosach. Pachniało kobiecymi włosami, mocny zapach rozchodził się w podmuchach, zagłuszał nawet słodki opar perfum. Ponieważ pani siedziała jak trusia, kapitan pochylił się i spojrzał na nią. Zwróciła na niego spojrzenie bez wyrazu. — No, i jak? Bardzo jestem ciekawa — powiedziała. Kapitan mrugnął do Wasyla. Coś podobnego nigdy się dotąd nie zdarzyło i Wasyl zapomniał o czesaniu. — Cóż to za spisek? — spytała pani podejrzliwie. Po stronie Wasyla zostało trochę włosów, nie wiedział, co z nimi zrobić. Nigdzie ich nie mógł wepchnąć. Obaj dali spokój czesaniu i w milczeniu przyglądali się swemu dziełu. Pani podeszła do lustra i wydęła usta, zobaczywszy ich miny. — Coś okropnego! — zawołała zakrywając twarz rozcapierzonymi palcami. Zachichotała. Potem odwróciła się i spojrzała na kapitana rozjaśnionymi oczami z wyrazem szczęścia na twarzy. Kapitan wyglądał na zgnębionego. — Och, Wasyl, masz zupełnie zwariowanego pana. Biedny Wasyl. — Zwariowany jestem? — spytał go kapitan. Wasyl podrapał się w policzek. — Odpowiedz krótko, po wojskowemu. — Nie wiem, panie kapitanie — brzmiała odpowiedź Wasyla. Wykrzyknął ją tak głośno, że sam swego głosu nie poznał. — Dlaczegóż to nie wiesz? — spytał kapitan. — Żadnej wiadomości co do tego jeszcze nie otrzymałem, panie kapitanie. — Tego by tylko brakowało — wzniósł oczy do nieba kapitan — wystarczy chyba, że pewna kobieta... no, więc już nic nie powiem tym razem. — A co chciałeś powiedzieć, kochanie? — spytała pani miękko. — Wystarczy chyba, że pewna mądra kobieta udzieliła informacji w tej sprawie. Pani pospiesznie zebrała fałdy koszuli nocnej. Podbiegła do kapitana i zaczęła go ciągnąć za włosy obiema rękami. — To ja jestem tą mądrą kobietą, o której mówisz? — Nie, to nie ty. — A więc jestem głupią kobietą? — Tego nie powiedziałem. — Ale to właśnie myślałeś. Przyznaj się albo ci włosy powyrywam. Z nieszczęśliwą miną pokazała kapitanowi kępkę włosów. — Co ty tam masz? — spytał. — Zobacz, ile mi w ręku zostało. — No, ile. — Sam zobacz. — Aj, aj — biadał kapitan. — Ta szalona kobieta do wyłysienia mnie doprowadzi. Co ci moje włosy zawiniły. Zabawa zaczęła się na nowo: — Powiedz, jestem zwariowana? — Puść mnie, nie mogę odpowiadać, jak mnie ciągniesz za włosy. — Dlaczego. Przecież cię nie za język ciągnę. — Aj, aj, ty nie jesteś... — Czym nie jestem? — powiedziała pani ciągnąc jeszcze mocniej. — Nic, nic. — Czym nie jestem? — Nie jesteś zwariowaną kobietą. — No, sam powiedziałeś. A tyś też słyszał? — Pani wzięła wyrwane włosy w palce i wyrzuciła do kosza. — Musisz dbać o włosy, strasznie ci wypadają. Czekaj, zobaczę. Tu na czubku są już takie rzadkie, że... trudno wprost powiedzieć, jak rzadkie. Dostajesz łysinki. — Cóż na to mogę poradzić — powiedział kapitan wzruszając ramionami. — Nie pozwól im wypadać. Powinnam się nimi zająć przez jakiś czas. Wiktor też nie dbał wcale o włosy, robiły się coraz rzadsze i rzadsze. Ale jak ja je zaczęłam szczotkować i masować, przestały wypadać. — Jakie to może mieć znaczenie. Przecież włosy tak w mgnieniu oka nie wypadają. Pani podeszła do lustra, żeby się uczesać. Kapitan i Wasyl stali obok siebie. — Panie kapitanie, czy mogę wyjść na chwilę? — Dokąd to? Chciałbym wiedzieć. — Tam. — Wasyl wskazał w kierunku kuchni. — Anna ma pranie i nie poradzi sama kosza z bielizną. Profesor parę razy mnie prosił „zanieś kosz". — Aha, to o to chodziło. Mnie też o to pytał. A może ja bym tak poszedł zamiast ciebie. A ty zostań. I rób wszystko, co ci pani każe. — Proszę, idź. Wasyl mi pomoże. Wasyl słowem się nie odezwał. — Ja jestem niewinny. Anna jest Wasyla, nie moja. — No, Wasyl, to w takim razie ty idź i zanieś kosz. — To narzeczona Wasyla. — Wasyl ma narzeczoną? A to przyjemnie. — Wkrótce zostanie ojcem. Spójrz tu: zobacz, jak wygląda ojciec. Wasyl patrzył w podłogę. — Rzeczywiście, prawda? — pani wydawała się zdziwiona i z zaciekawieniem spoglądała na Wasyla. — Ach, Wasyl, aleś ty głupi. Spójrz na mnie, w oczy mi popatrz. Wasyl zerknął na nią szparkami zmrużonych oczu i pociągnął nosem. Pani nic jakoś więcej nie miała do powiedzenia, potrząsnęła tylko głową i skrzywiła usta. — Wasyl powinien jeszcze dużo koszy zadźwigać za przyjemności, jakie miał — zadrwił kapitan. — Wasyl, idź natychmiast zanieś ten kosz! — Tam też usłyszysz za swoje! — Chodź tu, zanim pójdziesz — zakomenderowała pani. Wasyl podszedł, stanął przed nią. Obejrzała go od stóp do głów i z powrotem. — Jak dziewczyna wygląda? Ładna? — Tak... — odpowiedział Wasyl niechętnie, ociągając się. — Kochasz ją? Wasyl szybko zerknął przez ramię, pani spojrzała w tym samym kierunku. Kapitan odwrócił się plecami i poprawiał rękawy koszuli. — Tak — odpowiedział Wasyl wyraźnie, lecz miękko i słabo, jakby miał mokre wargi i język zbyt wilgotny. — Przestań się tam śmiać. — Wcale się nie śmieję, ani mi to w głowie. — Idź i bądź dla Anny uprzejmy. Obiecujesz? — Tak. Przy drzwiach usłyszał, że pani mówi do kapitana: — Chodź, pomóż mi. Mam włosy splątane jak kołtun. — Uroczy kołtun — powiedział kapitan. Anna siedziała w kuchni, w chustce na głowie, z odwróconą twarzą. Obok na podłodze stał kosz z bielizną. Gdy Wasyl wszedł, podniosła ręce do twarzy i zaczęła głośno szlochać. — Co ci? — spytał Wasyl nieśmiało. — Chora jesteś? Anna jeszcze głośniej zapłakała. — Nie, nie jestem chora. Skuliła się i oparta o poręcz krzesła płakała. Wasyl nie miał odwagi bliżej podejść. Wytarł ręce o spodnie, westchnął. W końcu przysunął sobie krzesło i usiadł obok Anny, żeby ją pocieszyć. — Nie płacz. Oczy będą czerwone. Spuchną. Gdzie boli? Podmucham na to. I Wasyl dmuchnął na kark Anny, we włosy wystające spod chustki. Włoski uniosły się, zadrżały, ale nie poruszyły się ani w prawo, ani w lewo. Anna zasłoniła kark rękami. — Dlaczegoś nie przyszedł? — spytała. — Przecież jestem. — Myślałam, że już nigdy nie przyjdziesz. Profesor wyszedł co najmniej godzinę temu. Ty wcale ochoty nie miałeś. — Nie puścili. Włosy pani musiałem czesać. — Nie powinieneś jakiejś tam pani czesać, nie powinieneś — i Anna znowu wybuchnęła płaczem. — Ty masz ładne włosy — powiedział Wasyl i uniósł róg chustki, tak że ukazał się kok Anny. — Nie dotykaj mnie — fuknęła Anna i ściągnęła chustkę. — Patrzę tylko. — Nie wolno ci patrzeć na moje włosy. Idź sobie tam, skąd przyszedłeś. — Kosz chcę zanieść. To ten? — Zostaw mnie w spokoju. — Pani powiedziała: „Musisz być uprzejmy dla Anny. To dobra dziewczyna". — Wcale tak nie powiedziała. — Właśnie, że powiedziała. — Nie, nieprawda. Każde słowo słyszałam. Pani powiedziała: „Ta Anna to musi być wariatka. Więcej do niej nie chodź, Wasyl. I żebyś nie zanosił jej kosza z bielizną." — Pani powiedziała: „Anna dobra dziewczyna". Kapitan chciał sam kosz zanieść, ale pani powiedziała: „Anna jest Wasyla narzeczona, Wasyl powinien zanieść". Anna otarła łzy. Nabrała ochoty do śmiechu. — Kapitan powiedział: „Mogę iść. Wasyl może zostać i pomóc ci". Ale pani nie chciała. Anna roześmiała się i pogładziła Wasyla po policzku. Odsunął się zmieszany. — Okropnie łżesz. — Niee. — Śpiewałeś? — Tak. — Słyszałam. Anna objęła Wasyla za szyję i uściskała go. — Powinieneś być grzeczny dla pani i dla kapitana. Nie sprzeciwiaj się tak ciągle. A mnie to już nie lubisz. — Właśnie że lubię... dawno już cię lubię. — Ale teraz już nie. Jak tak wyglądam. — Mnie się podobasz — powiedział Wasyl i chciał Annę pocałować. Ale odsunęła się, żeby wstać. — Daj spokój. — Ale ja chcę. — Nie teraz. Może ktoś zobaczyć. — Nikt nie zobaczy. — Ale domyśla się... i słychać przez ścianę. Anna wstała ociężale i przycisnęła rękę do boku. — Sam wezmę kosz, zostaw — powiedział Wasyl, widząc, że Anna chce wziąć za jedno ucho. — Idź za mną. Dźwignął na wysokość piersi kosz, który przechylił się w jedną stronę. — O coś zawadził — powiedział Wasyl stawiając kosz na podłodze. Przejechał palcami po guzikach bluzy, jakby sprawdzał, czy są wszystkie. Nie patrzył na Annę. Zebrał siły i próbował gwałtownym chwytem podrzucić sobie kosz na głowę. Udało mu się dźwignąć go na wysokość twarzy, wyżej nie. Mocno trzymał za uszy, ale sil starczyło mu tylko na utrzymanie kosza w powietrzu przez chwilę. Postawił go na stole. Odetchnął głęboko i spojrzał na Annę. Odwróciła się do ściany z uśmiechem. — Co ty masz w tym koszu? — Brudną bieliznę. Prześcieradła. Ręczniki. — Nie tylko bieliznę — powiedział Wasyl grzebiąc w rogu kosza. — Ale, nic innego. — Dlaczego taki ciężki? — Bo bielizny dużo. Wasyl zsunął kosz ze stołu do połowy, przykucnął pod nim i znowu próbował umieścić go sobie na głowie. Lecz przy tak niewygodnej pozycji wcale go nie mógł ruszyć. — Pozwól mi nieść z jednej strony — powiedziała Anna. — Nie będziesz nieść kosza! — Nie bądź dziecinny. Już dziesiąta godzina. Chcesz żebym cały dzień tak stała i patrzyła na twoje sztuczki. — To nie patrz. Nic nie mogę robić, jak na mnie patrzysz. Idź pierwsza. Przyjdę za tobą. — Przecież muszę drzwi zamknąć. Wasyl postawił taboret na stole i usiłował dźwignąć kosz na taboret, choć nie było to wcale łatwiejsze niż postawienie go sobie na głowie. Gdy mu się nie udało, sam wlazł na stół, ustawił kosz na taborecie i zeskoczył z takim rozmachem, aż deski w podłodze się zatrzęsły. — W butach na stół wchodzisz? Gdzie ja jedzenie szykuję. Razem już byśmy dwa razy kosz zanieśli, w tę i z powrotem. — Nie ma pośpiechu. Nie patrz tu. — Wasyl oparł się plecami o stół. Stał tak czekając, że Anna się odwróci. Posłuchała, tylko wpakowała sobie róg chustki do ust. — Nie patrz tu. Stój spokojnie. Z czego się śmiejesz? Wasyl ostrożnie podniósł ręce i namacał ucho, jak ślepiec. Nie mógł unieść kosza, tylko go pociągnął ku sobie, jednocześnie stołek się przechylił, punkt ciężkości przesunął się do tyłu, Wasyl sam też się przechylił do tyłu i próbował znów podstawić stołek pod kosz. Gdy poruszył głową, kosz zsunął się zupełnie ze stołka, który się wywrócił i z hałasem spadł na podłogę. — No, teraz to już dość — powiedziała Anna. Wasyl nie mógł się obejrzeć. Wyrównał sobie kosz na głowie i ruszył ku drzwiom. Najpierw poszedł w złym kierunku, zawrócił, a gdy wreszcie znalazł wyjście, zawadził o drzwi, znowu robiąc hałas. — Zaczepi o sufit? — krzyknął tak głośno, jakby wołał do niej z podwórza. Anna wybuchnęła śmiechem. — No, to go odczep. Zszedł bokiem ze schodów i z pewną trudnością przekroczył próg drzwi zewnętrznych. Macał przed sobą drogę czubkiem buta, by wybadać wysokość progu. Za progiem leżała wycieraczka z pozbijanych na krzyż listewek, ale ześliznęła się trochę dalej i Wasyl nie dosięgnął jej nogą. Potknął się o nią i poleciał z pięć kroków, nim odzyskał równowagę. Czapka spadła mu na oczy. Jednym okiem nic nie widział. — Nie przewróć się! — zawołał ostrzegawczo. Anna zamknęła drzwi. Wasyl wytaszczył się na ulicę. Wysoko podnosząc nogi ostrożnie przeszedł przez bramę, w której nie było progu. Na ulicy przystanął i rozejrzał się dokoła, jak gdyby wszystko stało się nowe i nieznane przez to, że dźwigał na głowie ciężki kosz. — W którą stronę mam iść? — Idź za mną. Z początku ciężko mu było, potem jakoś nabrał rozpędu. Minęli dwie dzielnice i doszli do spadzistego zbocza. Wasyl pomyślał, że jakby kogoś spotkał na tej pionowej niemal stromiźnie, mógłby mu przez pomyłkę na nos wdepnąć: — Skąd się tu ta góra wzięła? — spytał. — Zawsze tu była. — Ja jej przedtem nie zauważyłem. — Boś tu nigdy nie był. Deszcz wyżłobił głębokie bruzdy w drodze. Wasyl szedł środkową krętą koleiną, Anna samym brzegiem drogi. Kamienie, których prąd wody nie porwał z sobą, staczały się, gdy Wasyl je potrącał. Kilka ostatnich metrów zbocza Wasyl pokonał biegiem, potem przystanął i spojrzał na Annę. Przy pralni Anna wzięła kosz oburącz za jedno ucho. Razem wnieśli ciężar. Wasyl zerwał czapkę z głowy, zachwiał się i zgiąwszy się wpół jęknął. — Usiądź sobie na ławce i wytchnij trochę. — Oj, oj! — poskarżył się Wasyl. Oparł czoło o futrynę i zobaczył przed pralnią trawnik i ścieżkę. — Dlaczegoś mi nie pozwolił razem nieść? Ty wariacie. — Nic nie mów. Wasyl usiadł na podłodze przy drzwiach, głowę oparł o ścianę. Oddychał gwałtownie, Anna widziała, jak jego żołnierska bluza wydyma się i opada. — Ledwie żyję. — A dlaczegoś mnie nie słuchał. Przecież ci mówiłam. — Ty nie zawsze mówisz prawdę. — A kiedyś mnie na kłamstwie przyłapał. Powiedz mi w oczy. — Tylko żartuję przecież. — A ty toś mnie parę razy obełgał. — Kiedy? — Nigdy mi nie powiedziałeś, jak się nazywasz. Nie mówisz, bo nie chcesz, żebym wiedziała. Dlaczego nigdy nie powiesz, jak się nazywasz? — Ty nie rozumiesz — mówi Wasyl poważnie. — A cóż tu jest do rozumienia. — Wyśmiewasz się ze mnie, dlatego nie chcę powiedzieć. — Takie masz śmieszne nazwisko? — Ja wcale nie mam nazwiska. Nazywam się Wasyl i żadnej innej nazwy nie mam. — Znowu łżesz. Wszyscy ludzie mają jakieś nazwisko. — Nie, nie wszyscy. — Może kiedyś, dawniej mogło tak być, że ludzie nie mieli nazwisk, ale teraz wszyscy mają. — Ja też miałem, ale mi je zabrali. — Kto? — Oficerowie. — Kłamiesz. Spytam kapitana, on mi powie. — Nie pytaj. Powiem... ale nie powtarzaj nikomu. — Nikomu nie powtórzę. — Nazywam się Gram. — Ładnie. — Okropnie. Tak nikt się nie powinien nazywać. — A co to takiego? — Waga tak się nazywa. — Co? — Waga. — Nigdy nie słyszałam. — Ech, ciągle słyszysz. Chociaż to jest taka waga, co się nie używa. Ale jak trzeba, to tak się nazywa. — Nic nie rozumiem z tego, co gadasz. — Jak idziesz do sklepiku i chcesz kupić, to mówisz: poproszę piętnaście gramów tego... no, czego... cynamonu. — Ja tam zawsze kupuję nie na wagę, tylko papierek. — Ale jak byś chciała więcej... to byś tak powiedziała. Tak się nazywa. To nie jest nazwisko dla człowieka. — Zaraz, mówisz gram? — Annę takie zdumienie ogarnęło, że wpatrywała się w Wasyla, jakby go nigdy nie widziała. — Właśnie. — Przecież człowiek nie może się tak nazywać. — To, to właśnie mówię. — A skąd tyś wziął takie dziwne nazwisko? — Dziadka wina. Ludzie mówili jak trzeba: cetnar albo pud, a dziadek tylko wciąż gram i gram. I tak go wszyscy zaczęli nazywać. Koń go kopnął i tak mu wbił to słowo do głowy, wariat się z niego zrobił. — Twój dziadek umarł? — Już dawno. Koń go zabił. Nigdy nas nie słuchał, choć go przestrzegaliśmy, żeby do konia nie podchodził, bo on je bił, wydawało mu się, że jest woźnicą. Konie wciąż go kopały. — A ty widziałeś kiedy twego dziadka? — Oj, oj, ile razy. Raz byliśmy razem na jarmarku. Tam go koń kopnął w kolano, pod hołoblą, nie jego własny koń, nie wiem czyj, ale czarny koń, kobyła. — A co potem? — No, nic. Koń kopnął dziadka w kolano, noga zrobiła się sztywna jak słup. — A dziadek nie był zły? — Był, klął tak okropnie, że ludzie się zbiegli i prosili, żeby już był cicho, wszyscy ludzie z całego miasta. — O Jezu, żeby tak czas tracić na gadanie. Powróciwszy do domu, Wasyi usłyszał, że kapitan i pani rozmawiają w sypialni. Poruszał się cicho, żeby nie zauważyli, że już wrócił. Wyciągnął się na łóżku. Wstał, przyniósł sobie z kuchennej szafki dwie kromki pszennego chleba i kilka kawałków cukru. Wcisnął cukier w chleb i wziął się do jedzenia. — Mówię mu: „Powinieneś jeździć konno, spacerować i myśleć o czymś głębszym... rozwijałbyś się wtedy umysłowo, byłbyś młody i zdrowy". Wasyl przestał słuchać i poświęcił się wyłącznie jedzeniu. Potem znowu słuchał. — „Jesteś zazdrosna — mówi Jefimow. — A przecież ja zawsze tylko ciebie kochałem". Jefimow kupił sobie buty z cholewami... na takich wysokich obcasach... przed wyjazdem do Odessy. On tam ma kobietę, na pewno, ja się domyśliłam, i chciał się wydawać chudszy niż jest... słuchasz mnie? — Oczywiście. Twój mąż pojechał do Odessy. — Wyjeżdżając Jefimow powiedział do mnie: „Ciężko mi odjeżdżać, bo zawsze kochałem Petersburg". On ma tam kobietę, Francuzkę. — W Odessie? — I tam też. — Nieszczęśliwa kobieta! — Dlaczego nieszczęśliwa? — A któż mógłby być szczęśliwy z Jefimowem! — Ty, zdaje się, nic nie rozumiesz... — Chodź tu, odpocznij trochę, kochanie. — Jefimow mówi: „Mam dobrą żonę. Lidia nigdy nie jest zazdrosna". — A ty jesteś? — Oczywiście, że nie. Jefimow powiada do Wiery: „Pani jest blada i anemiczna. Powinnaś robić dla niej wszystko". Mówię do Wiery: „Podaj mi pantofle". Wiera wychodzi. Czekam i czekam. Wiery nie ma. Wyszła do miasta kupić koronki. Możesz sobie wyobrazić coś podobnego? — Wybornie, kochanie. — Tylko się nie śmiej. — Wcale się nie śmieję. Z czego miałbym się śmiać. KOBIETY ODJEŻDŻAJĄ 1. W czwartek wieczorem profesor poszedł z wizytą do nauczyciela matematyki. Minął drzwi wejściowe i poszedł aż do węgła domu, jak by się chciał upewnić, że dom nie jest większy, niż mu się wydaje. Okna były tak nisko, że siedzący wewnątrz mogli dojrzeć go, gdy przechodził, dlatego szybko zawrócił. Przekręcił dzwonek raz, a czekając oglądał swe odbicie w nieprzejrzystej szybie drzwi. Odbicie było bardzo niewyraźne: najpierw zobaczył jakiś osobliwy obraz, coś skrzyżowanego, przez chwilę myślał w popłochu, że to on sam, wstrząsnął się i wtedy dopiero odkrył, że to wiązanie dachu nie wykończonego domu z przeciwka. Wieczór był chmurny, przypominający o jesieni. Ulicą przeciągał chłodny porywisty wiatr, jak przed deszczem. Jakiś mężczyzna przeszedł, spojrzał na profesora, potem na drzwi. Na drzwiach był poczerniały miedziany szyldzik z cienkim frakturowym napisem: „Telegramy i gazety". Profesor zirytował się, że nikt nie otwiera, i zadzwonił jeszcze raz. W tejże chwili drzwi się otwarły i chuda służąca około pięćdziesiątki usunęła się, by przepuścić profesora. Gospodarz i gospodyni wyszli do przedpokoju na jego spotkanie. — Jesteś wreszcie. Właśnie mówiłem do Ireny: zobaczymy, czy przyjdzie. Służąca pomogła mu zdjąć płaszcz. Nim wszedł, odwrócił się i rzucił niepewne spojrzenie na wieszak, gdzie płaszcz został powieszony. — Tędy, tędy — mówił gospodarz. — Usiądź tu, na wyściełanym krześle. — Kwiaty dobrze się tu widać czują — powiedział profesor do pani, która obciągnęła sukienkę na kolanach. Dziesięcioletni syn ukazał się w drzwiach, ale cofnął się gwałtownie. Wtedy wysunęła się ośmioletnia córka, podeszła bliżej; miała białą spódniczkę, a we włosach czerwoną kokardę. — Liza! — zakomenderowała pani ostro — chodź tu i przywitaj się z profesorem Nuutinenem. Dziewczynka wyjrzała zza drzwi, potem nagle uciekła. — Liza! — zawołała pani. — Gdzie się podziewasz? Nie słyszysz, Liza! Profesor Nuutinen tu jest, a ty jak się zachowujesz. Taka duża dziewczynka! — Liza! — zawołał i ojciec. — Liza, nie słyszysz? — powtórzyła matka suchym, zmęczonym głosem. — Co, mamo? — Przyjdź tu. — Dobrze, mamo. Pani poszła i przyprowadziła ją z przedpokoju. Mała patrzyła na profesora z przekrzywioną w bok głową, szeroko otwartymi oczami, jak na przedmiot wystawowy, któremu można się przyglądać bez skrępowania. — Miło mi cię poznać — rzekł profesor żartobliwie. — Co się mówi, Liza? Dziewczynka cofnęła się. Stanęła obok matki, położyła jej głowę na ramieniu i gapiła się dalej na profesora. Potem zaczęła dłubać w nosie. — Liza, w nosie nie dłub! Gdzie masz chusteczkę? Dziewczynka wyciągnęła z kieszeni chusteczkę, pokazała matce. Potem zręcznie wsunęła ją w rękaw. — No, co słychać? — spytał profesor. — Odpowiedz na pytanie profesora — upomniała ją matka. Dziewczynka objęła matkę za szyję i przegięła się do tyłu, jakby to było ćwiczenie gimnastyczne przy drążku. — No, Liza, co ty wyprawiasz. Taka duża dziewczynka — powiedział ojciec z dezaprobatą. — Liza, to bardzo niegrzecznie odwracać głowę wobec gościa. Nie popisuj się. — Zmęczona jesteś? — Odpowiadaj, jak pan profesor pyta — strofowała matka. — Język ci uciekł? Dziewczynka wyciągnęła język. — Kalle — zawołała matka. — Co, proszę? — odpowiedział Kalle z przedpokoju. — Chodź przywitać się z profesorem Nuutinenem. Kalle zjawił się natychmiast, jak strażak, przymaszerował z przedpokoju, zatrzymał się tuż przed profesorem, wyciągnął rękę, skłonił się nisko, stuknął obcasami. Potem odszedł kilka kroków i stanął bezradnie. Usiądź tam na krześle — zakomenderowała matka. — Idziesz od jesieni do gimnazjum? — spytał profesor. — Tak jest — odpowiedział chłopiec grzebiąc w kieszeni. Pan domu poczęstował profesora cygarem, sam też zapalił. Usadowił się wygodnie, założył nogę na nogę. Chłopiec pociągnął nosem. — Nie pociągaj... — powiedziała matka z wyrzutem. — Nie masz chustki? — Mam. Wyciągnął chusteczkę, wytarł nos, przyjrzał się zawartości. Potem, huśtając się na krześle, schował chusteczkę. Rozległ się dzwonek u drzwi. Był to Aman, od razu od wejścia zaczął gadać. — Jest ktoś w tym domu? A, pani, pan, profesor... proszę, proszę, profesor Nuutinen, pisze się przez dwa u. Gospodarze wyszli do przedpokoju, dzieci też wstały, ale nie opuściły pokoju. — Jaką ładną kokardę masz we włosach — powiedział profesor do dziewczynki. Podniosła się i przytrzymała kokardę, jakby się bała, że profesor ją zerwie. — Jak się masz, stary — wrzeszczał Aman w przedpokoju. — Irena, ależ ty dziś kusząco wyglądasz. Karin przesyła pozdrowienie i kazała podziękować za ten ablegierek bluszczu. Tydzień go nosiłem w kieszeni, zapomniałem wyjąć, i tak sobie myślałem, co ja tam mam za świństwo. Najpierw chciałem go wyrzucić, ale potem wsadziłem jednak do wody i wyobraźcie sobie: przyjął się, zaczął rosnąć i wypuszczać nowe pędy. Aman potrząsnął ręką profesora i rączkami dzieci. — Kalle... popielniczkę dla wujka Amana. Kalle chętnie spełnił polecenie. — Zapal i ty. Między nami mężczyznami... — Kalle mi obiecał, że nigdy palić nie będzie. — Rzeczywiście coś takiego obiecywałeś? — spytał Aman. Kalle poczerwieniał. — Tak. — I jeszcze coś obiecywałeś? — Tak. — No, co na przykład? — W tych dniach Kalle powiedział, że nigdy się nie ożeni. — Ooo! — powiedział Aman. — A cóż ty, Kalle, masz przeciw małżeństwu? — On będzie podróżnikiem-odkrywcą — wyjaśniła pani. — Tacy rzadko się żenią, nie nadają się na prawdziwych mężów. — A więc takie masz plany? — Tak. — A jakież to pustynne tereny zamierzasz badać? — No, Afrykę. — A, to co innego. Wiesz, to będziesz mógł zabrać tam z sobą jakąś ładną murzyńską dziewuszkę. — Pewnie — odpowiedział chłopiec z całą powagą. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. — A Liza już sobie upatrzyła swego przyszłego — powiedział ojciec. — Co ty powiesz! — wykrzyknął Ämań. — No, proszę, proszę. I któż jest tym szczęśliwym? — Liza wierciła się. — Ona zdecydowała się na Jokela Jaska — powiedziała pani. — A cóż to za jeden? — spytał Aman. — No powiedz, Liza — zachęcała pani — powiedz. — On jest gońcem — zawiadomił Kalle. — Wcale nie — zaprzeczyła Liza rozgniewana. — Dlaczego przeczysz oczywistej prawdzie — powiedziała matka. — A cóż to złego być gońcem — zdziwił się Aman — nic złego. Weszła służąca, nalała kawy. Profesor musiał wziąć filiżankę jako pierwszy. Rozmowa urwała się, pozostali patrzyli na profesora; próbował znaleźć jakąś zwykłą przy takiej okazji uwagę. — No, no — powiedział do kawałków cukru, polując na nie szczypcami. Szczypce miały kształt nożyc, długich i wąskich, by podnieść kawałek cukru, trzeba było mocno naciskać uchwyty szczypców, zupełnie jak przy czerpaniu wiosłem wody, pomyślał profesor. Dzbanuszek do śmietany był ze srebra, wysoki i smukły jak mała pagoda. Prawdziwa przyjemność nalewać z niego śmietankę... Wtedy dzbanuszek wydawał się jeszcze piękniejszy, widziało się wszystkie szczegóły pięknej złotniczej roboty. Profesor ostrożnie wrócił na swoje miejsce. Kolej na Amana obsłużyć się. — Jak działają właściwie te wasze szczypce? — spytał gospodarzy. — To zbyt skomplikowane narzędzie jak na mój mały rozum. Ale nadążam za naszymi czasami. Z której strony się to trzyma? — Z tej dłuższej — powiedziała gospodyni. Profesora tak to wzburzyło, że kawa mu się przelała za brzeg filiżanki. — To domowe ciasto? — pytał Aman. — To znaczy czy w domu robione, we własnym piecu? — Niestety, nie. Z piekarni Vainikainena. — A słyszeliście piosenkę o Vainikainenie? — spytał Aman. — Irena, wyprowadź dzieci do kuchni — zarządził gospodarz. — Nie, nie — Aman przestraszył się i uniósł ręce na znak całkowitego poddania się. — Moja piosenka nie jest wcale tą, o której, jak można przypuszczać, ty myślisz, a której ja wcale nie mam przyjemności znać, słowo honoru. — Proszę więc zaśpiewać — powiedziała gospodyni. — Ja nie śpiewam, słuchu nie mam. W szkole mój nauczyciel śpiewu mawiał zwykle: „masz doskonały głos, ale słuchu nie masz". Ten nauczyciel miał niesłychanie mocne palce. Jeżeli na jego lekcji bawiliśmy się ołówkami, zabierał je nam, wkładał między palce i miażdżył, umiał nie tylko przełamać je przez środek, to każdy potrafi, on je potrafił zgnieść na kawałki. Raz wyjąłem grafit z ołówka i włożyłem drut w środek. Teraz ci się nie uda, staruszku, pomyślałem. Zabrał mi ołówek i chciał złamać, ale mu się nie udało. Spróbował jeszcze raz i wtedy zauważył, że w środku jest drut. Zostawił mnie na dwie godziny w kozie. Spytałem, dlaczego. Słowem mi nie odpowiedział, a do dziennika klasowego wpisał jako powód: „niewłaściwe zachowanie, przeszkadza podczas lekcji". No, więc ten nauczyciel mawiał, że ja nie mam słuchu, „muzycznego ucha" jak on to określał. Wyraziłem zdziwienie, że człowiek ma takie osobliwe ucho i odważyłem się zapytać, gdzie się ono właściwie znajduje. „U ciebie nigdzie, bo ty muzycznego ucha nie masz, idioto" — powiedział. Zaraz, co to ja miałem zrobić? — zastanowił się Aman i ukradkiem spojrzał, ile kawy jeszcze mają wszyscy w filiżankach. — Miałeś zaśpiewać piosenkę o Vainikainenie. — Nie zaśpiewam, wyrecytuję. Spokojnie jak fala na jeziorze Saimen urodził nam się piekarz Vainikainen. W Tawestahus, tam chłopak rósł, na samym rynku, w straganów ordynku. Ale nie w tym dowcip. Pewnego ranka jakiś pierwszoklasista na całe gardło wyśpiewywał na boisku szkolnym tak: Spokojny jak pieróg na Saimen urodził nam się piekarz Vainikainen. Czy to nie odkrywcze? Spytałem chłopca, ile ma ze śpiewu. Czwórkę, powiedział. Mówię więc potem do Laurila: „Wiesz, ten chłopiec z pierwszej klasy, Jussila syn, zasługuje na piątkę ze śpiewu". Obiecał poprawić mu stopień. Pora już była na drugą filiżankę kawy. Profesor przez cały czas ćwiczył w myśli sposób właściwego posługiwania się szczypcami do cukru. Gdy przyszła kolej na niego, zademonstrował to przed panią domu. — Takich szczypców jak te nigdy jeszcze nie widziałem. Bardzo kunsztowne i lekkie. — Wyłowił kawałek cukru i wpuścił go w filiżankę z takiej wysokości, że plusnął, ale krople kawy nie dosięgły szczypców. — Ho! ho! Nuutinen — pospiesznie wykrzyknął Aman. — Brawo, tym razem trzymasz szczypce z właściwego końca. Profesorowi podłoga zakołysała się pod stopami. — Poprzednim razem źle je trzymałem i bij zabij nie mogłem pojąć, dlaczego tak trudno nimi złapać cukier. Profesor z dumą zwycięzcy odłożył szczypce, ale serce mu jeszcze gwałtownie kołatało. Aman zaczął mówić o dyrektorze. — Reinhold stale zrzędzi, narzeka na dyscyplinę w szkole. Nie wystarcza, że każdy na swój sposób stara się utrzymać uczniów w rygorze. On uważa, że ogólna dyscyplina jest dalszym ciągiem i podstawą dyscypliny indywidualnej. Pewnego dnia słyszałem, jak strofował Laurila: „dyscyplina w naszej szkole jest nędzna, ale teraz raz na zawsze z nią skończę". Wszyscy roześmieli się dyskretnie. — No, a tego posłuchajcie — żywo ciągnął dalej Aman. — Chłopiec z trzeciej klasy, nazwisko nie gra roli, zresztą zapomniałem, przyszedł do pokoju dyrektora i poprosił o zwolnienie na poniedziałek. Umarł brat jego matki, na wsi, musiał jechać na pogrzeb. „No, cóż — powiedział Reinhold — muszę cię zwolnić, chociaż wolałbym, żeby to był jakiś bliższy krewny." Pan i pani domu znowu się roześmieli, profesor tym razem nie wziął udziału w wesołości. Uznał za niewłaściwe, by przejściowo zaangażowany nauczyciel takim tonem mówił o dyrektorze szkoły. Dziewczynka wybuchnęła głośnym chichotem, gdy starsi przestali się śmiać. Matka obrzuciła ją znużonym spojrzeniem. — Te same dykteryjki o dyrektorze szkoły słyszałem w innym mieście — powiedział sucho profesor. — Ja również — oświadczył matematyk. — Dlaczego od razu nie powiedzieliście? — spytał Aman. — Dzieci, czas się już położyć. Taka jesteś zmęczona, Liza, że oczy ci się same zamykają. — Wcale nie jestem zmęczona — zaprotestowała Liza. — Kalle, idź spać, to i Liza pójdzie. Kalle nie zareagował na rozkaz. — A wiecie, dlaczego dyscyplina w liceum jest marna? — podjął Aman. — A jest marna? — ze zdziwieniem spytał gospodarz. — Ja uważam, że dyscyplina w naszej szkole jest zupełnie właściwa. — A jakiego ty jesteś zdania, Nuutinen?— spytał Aman. — Ja nie mogę się skarżyć na dyscyplinę. Nie było więc sensu przeciągania dyskusji. — Być może, że jestem zbyt krytycznie nastawiony. — Czy jeszcze filiżankę? — spytała gospodyni Nuutinena. — Nie, dziękuję — odpowiedział. — A ty? — zwróciła się pani do Amana. — Nie chcę więcej. Służąca wyniosła filiżanki. Wszyscy siedzieli cicho, jakby na coś czekali. Pani wyprowadziła dzieci, które przed wyjściem pożegnały gości podaniem ręki. Gdy wróciła, Aman wstał. — Chyba nie chcesz już iść, tak wcześnie? — Żona i dzieci na człowieka czekają. — Krzywda im się nie dzieje. — Nigdy nie wiadomo. Profesor także wstał. Chciał wyjść razem z Amanem, choć dobrze pamiętał, że sprawa służącej jeszcze nie była poruszana. — Profesora Nuutinena nie puszczę — powiedziała pani. — Nigdzie nie pójdziesz. Nigdzie ci się nie spieszy, nie masz ani żony, ani dzieci, które by na ciebie w domu czekały — powiedział gospodarz. — Zostań i występuj także w moim imieniu, a jak by było głosowanie, możesz rozporządzać moim głosem — zawołał Aman od drzwi. — Ten Aman strasznie jest wygadany. — Ale ja bym nie była w stanie słuchać go przez okrągły tydzień — powiedziała pani. — Biedna Karin ma pewnie tych jego historyjek po dziurki w nosie. Pewnie, że przyjemni są ludzie rozmowni, nie zapominający języka w buzi, ale taka nieustanna swada też działa na nerwy. Ja bym nie potrafiła... — Tyle gadać? — uzupełnił mąż. — Nie bądź zbyt skromna. Dłuższą chwilę milczeli. — Muszę już jednak iść — rzekł profesor. — Siedź spokojnie — powiedział gospodarz niemal ze złością. — Jak jeszcze raz powtórzysz, że musisz już iść, to... — To co? — spytała pani. Gospodarz zapalił cygaro, a profesor, który nie palił, rozpaczliwie szukał jakiegoś tematu do rozmowy. Zauważył, że jego kolega natarczywie wpatruje się w żonę, mrużąc przy tym oczy, jakby ją oglądał z wielkiej odległości. — Uważam to za trochę niewłaściwe, że Aman tak bez szacunku i krytycznie wyraża się o starszym stanowiskiem koledze — powiedział profesor. — Może i tak. — Moim zdaniem powinien być ostrożniejszy. Jest tu od niedawna, nie może jeszcze dobrze znać stosunków ani wiedzieć, z jakiego powodu postępuje się tak czy inaczej. — Prawdopodobnie. — Muszę już jednak iść — powiedział profesor i podniósł się z krzesła. — Nie, zostań jeszcze — powiedział gospodarz — ale także wstał. — Najwyższy czas. Zmęczeni jesteście, musicie się wyspać. — W grobie się człowiek wyśpi — powiedział gospodarz ziewając. — Nigdy się tak wcześnie nie kładziemy — zauważyła pani. — Dziś w nocy źle spałem — rzekł gospodarz, żeby usprawiedliwić ziewnięcie. I pomógł profesorowi włożyć płaszcz. — A jak pan co do tego postanawia, panie profesorze? Co pan sądzi o naszej propozycji? — Cóż, chyba się zgadzam. — To osoba dobra i godna zaufania. — Tego jestem pewien. — Z pewnością będzie bardzo rada z pracy u pana. — A jaką pensję ona pobiera? — O pensji lepiej z nią wcale nie mówić. Służyła u mojej matki trzydzieści lat i nigdy nie chciała przyjąć jakiejś zapłaty w gotówce... była jak członek rodziny. Mówiliśmy do niej wszyscy Ida. Przywykła do tego i lubi to. Pan też może ją tak nazywać. — Od kiedy może przyjść? — Jak najprędzej. Rzecz w tym, że moja matka umarła... — O, to smutne wyrazy współczucia. — Dziękuję... Gdy matka umarła, Ida pomagała w porządkowaniu i likwidowaniu domu. W poniedziałek może się przeprowadzić. Mogłaby oczywiście zostać u nas przez jakiś czas... — Skądże znowu, proszę sobie nie robić żadnego kłopotu z mojego powodu — powiedział profesor przestraszony. — Ida, choć na jesieni skończy siedemdziesiąt lat, nigdy w życiu nie chorowała ani jednego dnia. Profesor mimo woli skrzywił się. — Może jeszcze pracować. Zdrowa jak orzech, ze starego dobrego gatunku. — Jak się przekroczy pięćdziesiątkę — powiedział gospodarz — to już nic człowiekowi nie zaszkodzi i siekierą nawet rady nie dasz. — Dobranoc — powiedział profesor wyciągając rękę. Dłoń pani spoczęła w jego dłoni jak pozbawiony życia kawał mięsa, nie związany z ramieniem. Profesor nie wiedział, jak się jej pozbyć, żeby to nie wyglądało nieuprzejmie. Wreszcie znalazł się znowu na ulicy, jak gdyby nigdy nie przekraczał drzwi wejściowych i przedpokoju w mieszkaniu nauczyciela matematyki. Przeszedł ze trzy kroki i zatrzymał się, bo uderzyła go pewna myśl. Spojrzał wrogo na ten dom i zaklął. Obejrzał się szybko, by upewnić się, że nikt nie słyszał, i ruszył w kierunku domu. Na dworze było ciemno, dął silny, nieustanny wiatr, jakby całe miasto chciał porwać. W ciemności tylko czuje się wiatr... czuje się tak samo jak w dzień, kiedy się widzi, że dmie. Profesorowi wydawało się, że zamknięty jest sam w sobie jak w butelce. Głowa była korkiem na pół wciśniętym. Raz wydało mu się, że wiatr uniesie go z ziemi... poły płaszcza wydęły mu się jak balon. Odwrócił się plecami do wiatru i przytrzymał płaszcz. Bliski był przeprowadzenia głośnej rozmowy z samym sobą, powstrzymał się jednak, bo jakiś człowiek nadchodził z przeciwnej strony ulicy, minął go i poszedł w stronę, z której profesor wracał. Anna wyszła mu do przedpokoju na spotkanie i pomogła zdjąć płaszcz. — Pan profesor laski zapomniał? — Nie. — Przecież jej pan profesor nie ma. — Owszem, mam. Poszedł prosto do swego pokoju, usiadł na łóżku, klął i zgrzytał zębami. Widział swoje odbicie w szybie, zaciągnął rolety. Dopiero teraz spostrzegł, że ma na sobie najlepsze ubranie i białą chustkę w kieszonce. Wyciągnął chustkę i starannie wytarł nos. Był tak wściekły, że wyobrażał sobie, jak to on wali matematyka pięścią w twarz. Od razu wiedziałem, pomyślał, i to go trochę pocieszyło. — Ach tak, zapłaty brać nie będzie — warknął i rzucił w głąb pokoju takie spojrzenie, jak gdyby ktoś tam stał i szydził z niego. Poszedł do kuchni. Anna siedziała na łóżku i płakała niepowstrzymanie. — Proszę nie płakać. Anna miała rację. Zostawiłem u nich parasol. Straciłem panowanie nad sobą. Niech Anna posłucha... mam starą ciotkę, której urządzono okrutny kawał, nie ma się gdzie podziać, dlatego tu przyjedzie. Nasze drogi się rozejdą. Takie to dla mnie przykre, że trudno sobie wyobrazić. Ale nie ma rady. Anna przestała płakać i spoglądała na profesora nieśmiało. — O mnie niech się pan profesor nie martwi — westchnęła głęboko. — Kiedy muszę wyjechać? — spytała po chwili. — Nic pilnego. — Może najlepiej od razu pojadę. — Ależ nie, mowy nie ma. Proszę zostać choć z tydzień. Moja ciotka przyjedzie dopiero w poniedziałek. Anna nic nie odpowiedziała, zdawała się zatopiona w głębokich rozmyślaniach. Profesor postał przy niej chwilę, potem, uspokojony, wrócił do swego pokoju. Rozebrał się, powiesił ubranie na ramiączku i wlazł do łóżka. Naciągnął kołdrę na głowę. Czuł zupełną pustkę w głowie, jedno, co tkwiło mu w mózgu, to zdziwienie. Wszystko poszło tak szybko i bezboleśnie, prostsze i mniej kłopotliwe niż buty zdjąć. Pod kołdrą zrobiło się gorąco, gdy oddychał pod przykryciem, ciepło oddechu spływało na twarz. Zrzucił kołdrę i usłyszał kobiecy płacz. Uznał za pewne, że to Anna piacze, a jednocześnie wydało mu się, że ten dźwięk dochodzi z pokoju kapitana. Ukląkł na łóżku, jedno ucho zwrócił ku ścianie sąsiada, drugie ku kuchni. Płacz dochodził z obu stron i był taki sam: lekki i niegwałtowny. Po chwili płacz w pokoju kapitana ustał. Anna płakała dalej. Gdy i ona skończyła, profesor ułożył się na boku, żeby zasnąć. Właśnie gdy zasypiał, gwałtowny wstrząs targnął jego ciałem, drgnął tak, że łóżko zadygotało. Zagrzmiało mu w uszach jak wystrzał armatni. Przestraszył się ogromnie i nie mógł zasnąć przez dobrą chwilę. Z pamięci wynurzyła się melodia a potem słowa: Cicha jak fala na Saimen rodzi się miłość w pamięci mej. Przypomniał mu się Aman i szczypce do cukru, i człowiek, którego spotkał na ulicy, i mała córeczka nauczyciela matematyki. Gdy zauważył, że na dodatek nuci tę piosenkę, starał się o niej zapomnieć. No, no, przekonywał sam siebie. Ale jak tylko nie miał się na baczności, zaraz zaczynał znowu nucić. Piosenka zjawiała się zamiast snu i aż do rana zamykała wszystkie drogi wyjścia. 2. Anna siedziała na ławce przed stacją. Wasyl poszedł kupić jej bilet. Sprzedający bilety kasjer nie rozumiał, co Wasyl mówi. Jakiś wielki tłusty mężczyzna, w ubraniu niegdyś eleganckim, ale obecnie wyplamionym i zniszczonym, stanął przed Wasylem, który myślał, że nie chcą mu sprzedać biletu. — Ja byłem pierwszy — powiedział Wasyl i posunął się o kilka kroków za tłuściochem, który już dostał bilet. W poczekalni siedział pijak, tłuścioch spytał go, kiedy odchodzi najbliższy pociąg w kierunku południowym. Pijak nie zrozumiał pytania. Zmienił tylko pozycję, trochę się wyprostował. Gruby machnął ręką, podszedł do pary starszych ludzi i powtórzył pytanie. W drzwiach znowu zderzył się z pijakiem. — Mnie spytaj! Tłusty przyjrzał mu się poważnie i wyszedł przed stację. Pijak potoczył się do starszych państwa, ale pokazali mu plecy. Z drżącymi wargami podszedł do Wasyla. — Ty mnie spytaj. — O co? — Wszystko jedno. Ja wiem wszystko. Wasyl też się odwrócił i podszedł znowu do kasy. — Nie pamiętam, jaka stacja. Kasjer odczytał mu kolejno nazwy stacji. Wasyl potrząsnął głową z nieszczęśliwą miną. — Proszę sobie przypomnieć. Wasyl wyszedł. Gruby siedział koło Anny. — Jaka stacja? — Czytać nie umiesz: Tavestahus — powiedział gruby pokazując tablicę. Wasyl powtarzając sobie nazwę wrócił do kasy. Kasjer był młody, z krótko ostrzyżonymi włosami i wielkimi czerwonymi uszami. — Nie potrzebujecie biletu do tej stacji? — Ile kosztuje? — spytał Wasyl z zakłopotaniem. — Nic nie kosztuje. — No więc dać bilet. — Takich biletów nie mamy. — Dlaczego? — Wasyl oparł się niedbale o parapet okienka. — Bo Tavestahus jest tutaj. Nie można być na tej stacji i kupić bilet do tej stacji. Najbliższą stacją, na której możecie kupić bilet do Tavestahus, jest Farola. — To kupię bilet do tej stacji. Kasjer, przyjrzał mu się uważnie. Nie pojmował. I nie dawał biletu. — Dawaj. Płacę. Kasjer niechętnie podał bilet. — Dziękuję. Wasyl wrócił do Anny, usiadł obok niej. Tłusty siedział po drugiej stronie. — To jest ławka dla podróżnych, nie dla żołnierzy — powiedział. Wasyl odwrócił głowę. Anna wyprostowała plecy, zawsze męczyło ją siedzenie przez czas dłuższy w tej samej pozycji. Gruby wszedł do restauracji dworcowej i zajął stolik przy oknie, pod którym siedzieli Wasyl i Anna. Pukał w szybę, kiwał do nich. Wasyl spoglądał na niego przelotnie. — Wygodnie ci? — spytał. — Zostaw mnie — odpowiedziała Anna. Liczna chłopska rodzina rozlokowała się na sąsiedniej ławce — wyglądało to niemal, jak by się tam zamierzali osiedlić — czarno ubrana staruszka wyciągnęła się na ławce jak długa. Dzieci było czworo. Najmłodsze na kolanach matki. — Ty się też połóż — powiedział Wasyl do Anny. Posłuchała go. Dzieci podchodziły i gapiły się na nich. Stały chwilę, a potem odbiegały, jakby je coś odstraszyło. Powietrze było tak czyste, że gdy Anna odwróciła oczy od błękitu nieba i spojrzała na Wasyla, wydał jej się usiany wielkimi czarnymi dziurami. Trzech żołnierzy rosyjskich zjawiło się na stacji, jeden z nich był kapralem. Stanęli przy narożniku budynku, rozejrzeli się, potem podeszli do Wasyla i Anny. Kapral spojrzał na nich kątem oka i spokojnie zapytał, za czyim zezwoleniem Wasyl się tu znajduje. Wasyl odpowiedział, że kapitana. — Dokąd jedziesz? — Nigdzie — odpowiedział Wasyl. — Po cóż więc bilet kupiłeś? — Bo mi się podobało. Kapral wzruszył ramionami. Wszyscy trzej odeszli i stanęli na środku placu przed stacją. Nie rozmawiali z sobą, tylko od czasu do czasu któryś z nich kreślił kantem zelówki linię na piasku, a potem uważnie się jej przyglądał, jakby dokonał jakiegoś ważnego dzieła. Pociąg wjechał na stację kołysząc się i dzwoniąc mosiężnym dzwonkiem. Ludzie wysypali się z wagonów, wyglądali na zmęczonych, ostrożnie schodzili ze stopni. Odległość stopni od ziemi była spora. — Pociąg przyszedł — powiedział Wasyl i wziął walizkę Anny. Żołnierze weszli do wagonu razem z Anną i Wasylem. Kapral pokazał jej wolne miejsce na ławce. Usiadła przytrzymując rękami płaszcz na brzuchu... już się nie dopinał. Wasyl wszedł ostatni. Kapral kazał mu postawić walizkę Anny na półce. Wasyl opuścił wagon razem z żołnierzami, ale na peronie pospiesznie się od nich odsunął. Przeszedł obok budynku stacji do rynku po drugiej stronie. Żołnierze powlekli się za nim. Wasyl był na środku rynku, gdy pociąg zagwizdał. Zatrzymał się na chwilę, a potem szybko pobiegł do narożnika budynku. Żołnierze pobiegli w tę samą stronę tuż przy ścianie, ale zaniechali pogoni i zwolnili kroku, gdy spostrzegli, że Wasyl nie ma zamiaru gonić pociągu. Długa aleja lipowa wzdłuż toru wypełniła się dymem z lokomotywy. Pociąg był juz daleko, widać było tylko tylną ścianę ostatniego wagonu. Wasyl stał na stacji z rozcapierzonymi palcami. Kapral stuknął go w plecy. — Żeby mi to było ostatni raz, że musimy biegać za tobą. Idziemy stąd. Marsz. Wasyl potrząsnął głową. Kapral wyciągnął pajdkę chleba z kieszeni i zaczął żuć. — No co, mamy cię zanieść? Trzech nas jest, damy radę. Wasyl tak gwałtownie potrząsnął głową, że twarz mu się zwielokrotniła. Żołnierze wybuchnęli śmiechem. Wyobrażali sobie, jak taszczą Wasyla. Kapral wypluł zżuty chleb. — No, to niesiemy cię — powiedział i zaśmiał się gromko. Żołnierze zarżeli do wtóru. Wasyl przyglądał się im. Usta skrzywiły mu się w nikłym uśmiechu. Kapral dla żartu wziął Wasyla wpół i usiłował podnieść, ale nie udało mu się go ruszyć z miejsca. Wasyl powstrzymał się od śmiechu... i bliski był płaczu. Żadnemu z nich nie spieszyło się. Pod ścianami domów było najzaciszniej i tak upalnie, że aż dreszczów się dostawało, jak w gorączce. Żołnierze przecięli na przełaj ogród przykościelny i szli dalej nierówną ścieżką polną. Wasyl zboczył na rynek. Kupił bochenek chleba, rozłamał go na cztery części i wepchnął do kieszeni. Potem wałęsał się między straganami. Handlarze patrzyli na niego ze złością... przypuszczali, że niucha tu w poszukiwaniu ubrań, jakie kupowali od żołnierzy rosyjskich. — Czego żołnierz sobie życzy? — pytali i podtykali mu damskie rzeczy, chusteczki na głowę, spódnice, podwiązki, koszule, majtki. Czuł ból w sercu, jakby to były rzeczy Anny. Wasyl w drodze powrotnej do domu, mijając okno kuchni profesora zobaczył w jej wnętrzu pusty, lśniący blat stołu. Poszedł wprost do pokoju kapitana, żeby się dowiedzieć, czy pani nie życzy sobie czegoś. Pokój był zawalony rzeczami, tak że z początku nie mógł jej dostrzec wśród mnóstwa przedmiotów. Firanki były jeszcze zaciągnięte. Ostre światło dnia tak je prześwietlało, że deseń stał się zupełnie niewidoczny. Łóżko było nie zasłane. Pani była całkowicie ubrana. Zegar wskazywał pierwszą. — Nie mówiłam ci, żebyś rozsunął firanki? Wasyl nie mógł sobie przypomnieć, żeby coś takiego mówiła. Rozsunął firanki tak gwałtownie, że światło go oślepiło. Pani dała mu dwa listy i poleciła zanieść je kapitanowi. Pierwsza kompania ćwiczyła na placu koszarowym. Szef kompanii był tłustym blondynem, sierżant natomiast miał ciemny zarost i długą czarną brodę. Żołnierze mieli ćwiczenia z bagnetem. Na zmianę to je nakładali, to zdejmowali. W głębi przed stajnią były stojaki z workami wypchanymi słomą. Wasyl przystanął na skraju dziedzińca, bał się przejść przed szefem kompanii, bo nigdy nie udawało mu się zasalutować tak, by szef był zadowolony. Musiał salutować i salutować w obecności całej kompanii i powstawały sytuacje najbardziej bolesne. Raz się potknął i upadł jak długi, innym razem zasalutował nie tą ręką. Na rozkaz kapitana sierżant zatknął mu lewą rękę za pas, żeby pomyłka nie mogła się powtórzyć. Wasyl miał także trudności z utrzymaniem prawidłowej postawy, lewa strona była jak sparaliżowana, krok nierówny, chód chwiejny. Raz zwrócił głowę na prawo zamiast na lewo, gdzie stał kapitan. Sierżant wybrał teraz z szeregu wysokiego żołnierza o wyglądzie ponurym i poważnym, by wraz z nim zademonstrować przed kompanią walkę na bagnety. — Pchnij mnie — rozkazał sierżant. Żołnierz zaatakował go dwa razy, oba razy jednak trafił zbyt daleko, obok żywego celu. — Pchnij mnie, ty ośle, pchnij mnie tu! — sierżant wskazał palcem na swą pierś. Żołnierzowi uwydatniły się kości policzkowe, skóra napięła się, czerwone plamy wystąpiły mu na twarzy, nagle wykonał gwałtowne pchnięcie bagnetem, sierżant stracił równowagę, uskoczył tak szybko, że zgubił czapkę. Nadepnął na nią usiłując złapać równowagę, potem włożył ją na głowę, wcale nie oczyściwszy. Podniósł karabin, który poleciał z dziesięć metrów i upadł na ziemię. — Dlaczego stoisz na baczność? — spytał żołnierza. Żołnierz stanął więc w rozkroku, a sierżant zaczął go przyjaźnie pouczać: — Zrób taki sam ruch obronny, jak ja przed chwilą. Wybij mi karabin z ręki twoim karabinem, ukośnie na prawo, ale uważaj na bagnet. Żołnierz pochylił karabin. Kolbę objął oburącz. Sierżant zaczekał chwilę, a potem tak gwałtownie skierował ostrze bagnetu w pierś żołnierza, że mu czapka jeszcze raz z głowy spadła. Zręcznie wyciągnął bagnet, tak zręcznie, że klinga wcale nie była zakrwawiona. Żołnierz upuścił karabin. Trzymał ręce przed sobą, jak pies trzyma przednie łapy, gdy stoi na tylnych, potem upadł do przodu, opierając się na dłoniach. Wasyl, nie zastanawiając się, wszedł na plac ćwiczeń. Przeszedł już pól drogi, gdy zobaczył, że sierżant pochyla się i wyciera pot z czoła żołnierza. Kapitan stał nieruchomo jak posąg odlany z brązu. Potem odwrócił się i odszedł bez słowa. Otarł się o Wasyla, który zapomniał zasalutować, ale kapitan nie zauważył tego. Dwóch ludzi wyniosło żołnierza w kierunku lazaretu, sierżant poszedł za nimi. Kompania cały czas stała na baczność. Wasyl szybko wszedł do koszar i odnalazł swoją własną kompanię. Kapitan siedział w kancelarii przy stole przyciskając skronie palcami. Czapka, rękawiczki i szabla leżały na stole. — Pani przysyła te listy — powiedział Wasyl i wręczył listy. Kapitan położył je przed sobą. — Odprowadziłeś dziewczynę na stację? — spytał kapitan bardzo przyjaźnie, prawie łagodnie. — Tak jest. — Płakała? — Nie, nie płakała. — A ty płakałeś? — Nie. — No to idź do domu — polecił kapitan. Wasyl uważał, że nie wypełnił swego zadania należycie. Pierwsza kompania rozproszyła się na wszystkie strony. Na „suchym moście" spotkał młodego wieśniaka jadącego wozem z przeciwnej strony. Wszystko się trzęsło: koń, wóz i woźnica. W domu pani siedziała i oglądała album z fotografiami kapitana. Wyjęła dwie fotografie, na jednej kapitan siedział na wyściełanym krześle, w mundurze, z monoklem w oku... obecnie nie nosił monokla... na drugiej była altanka i w głębi jezioro. — Co ci kapitan powiedział? — Nic. — Gdzie go znalazłeś? — W kancelarii. — Co tam robił? — Nie wiem. — Co robił, jak ty tam byłeś? — Siedział. — Srogi był? — Nie, dobry. — A o mnie nic nie mówił? — Ani słowa. Siedział i myślał. Czapka, szabla i rękawiczki leżały na stole. — O czym on mógł myśleć? Pojąć nie mogę. Gdzie poszedł? — Nigdzie nie poszedł. — Ale po co tam siedział? — Tego nie wiem. — Nigdy mi nic nie mówisz, nawet tego, co wiesz. Dlaczego ty zawsze tylko mówisz: nie wiem, nie wiem. — Bo nie wiem... — Listy mu dałeś? — Tak. — Co powiedział? — Nic. — To już mówiłeś. Przeczytał je? — Nie wiem, zaraz sobie poszedłem. — Kazał ci wyjść? — Tak. — No więc pewnie je przeczytał. Wasyl nakrył w pokoju kapitana na dwie osoby. Pani przesunęła filiżanki, wzięła w usta kawałek cukru. Gdy nadeszła pora powrotu kapitana, Wasyl musiał iść do bramy i wypatrywać. Miał uprzedzić panią, która chciała zrobić kapitanowi niespodziankę. Wynalazła zabawę polegającą na tym, że schowa się pod łóżko, pod stół albo do szafy. — „Pani nie ma w domu?" — miał zapytać kapitan. „Nie, nie ma" — miał odpowiedzieć Wasyl. „Gdzież ona jest, na miły Bóg?" „Pojechała do Petersburga". „Dlaczego pojechała?" „Powiedziała: moje serce dłużej nie zniesie tego klimatu." Wasyl oparł się o zamkniętą połowę bramy i za każdym razem, gdy usłyszał kroki, wyglądał na ulicę. Przeszedł jakiś pan w średnim wieku. Po chwili wrócił, wtedy Wasyl znowu wyjrzał. Pan zatrzymał się przy bramie i rzucił okiem na podwórze. Wasyl z rękami w tył założonymi oparł się o bramę i oglądał czubki swych butów. Gdy przechodzień odszedł, Wasyl wysunął głowę i spoglądał za nim ciekawie. Wtedy ten człowiek przystanął i odwrócił się, Wasyl szybko zajął poprzednią pozycję. Gdy znowu wyjrzał, tamten stał na rogu ulicy i patrzył na swoje buty. Wasyl zobaczył, że profesor nadchodzi, i zwiał do mieszkania. — Idzie? — spytała pani i wlazła pod stół. — Profesor idzie. — Głuptak! — pani wylazła spod stołu. — Gdzie on się podziewa? Nie stój i nie gap się, idź i pilnuj, ale idź trochę dalej. Wasyl poszedł na górkę przy końcu „suchego mostu". Wszyscy wojskowi, którzy tamtędy przechodzili, wyglądali z daleka jak kapitan, ale żaden z nich nie był nim. Gdy tylko Wasyl dostrzegł kogoś jadącego konno, zaczynał biec i biegł aż do ostatniego narożnika, żeby zdążyć panią uprzedzić. Ale widoczny z dala jeździec nigdy nie nadjeżdżał. Wasyl wracał na swe miejsce obserwacyjne na szczycie wzgórza: po jeźdźcu nie było już śladu, nawet kurz nie pozostał. Czekając tak, Wasyl zrobił się bardzo głodny. Dalej stał i wypatrywał, ale głód gnał go do domu. Pani czekała przy oknie. — Idzie? — zawołała. — Tak — wykrzyknął Wasyl, bo chciał, żeby choć przez chwilę była zadowolona. Pani schowała się pod stół. — Przecież on wcale nie idzie. — Chyba mi się wydawało — powiedział Wasyl. — Widziałeś go? — Nie, nie widziałem. — Więc niepotrzebnie siedzę pod stołem — powiedziała pani i wylazła. — Czy ty po ludzku nie rozumiesz? Nie pojmujesz, co się do ciebie mówi? — Dlaczego, rozumiem... Pani usiadła na łóżku. Przyłożyła rękę do policzka, jakby ją kto uderzył, i zaczęła zawodzić: — Gdzie on jest? O mój Boże, gdzie on jest, że nie wraca do domu? Może mu się jakieś nieszczęście przytrafiło? — Na pewno nie — pocieszył ją Wasyl. — Do ciebie nie mówię. Bądź cicho. Nic ci kapitan nie mówił? Spróbuj sobie przypomnieć... — Pytał tylko, czy nie płakałem. — Płakałeś? O Boże, co ty wygadujesz? A ty płakałeś? — Jasne, że nie płakałem. — Więc dlaczego tak głupio pytał? Pomyśl, a może on pytał, czy j a płakałam? — Nie, o to nie pytał. — Znowu kłamiesz. — Słowo honoru: nie kłamię. — No, muszę ci więc wierzyć. Która godzina? — Wpół do siódmej. — W każdym razie coś się stało. Czy to fiński czas? — Tak. — Może zaraz przyjdzie. Idź zobacz, ale pospiesz się do domu, jeżeli o nim ani słychu. Wasyl znowu poszedł i stanął na końcu „suchego mostu". Ten sam pan w średnim wieku, który przechodził, gdy Wasyl stał przy bramie, szedł teraz spacerkiem od strony koszar i bardzo się zdziwił zobaczywszy Wasyla przy drodze. — To ty? — spytał. — Właśnie, ja. — Na kogo czekasz? — Czekam, aż spadnie. — Kto spadnie? — Księżyc. Proszę uważać! Pan szybko się pochylił. Potem spojrzał w górę i wyprostował się. Surowo popatrzył na Wasyla: — Też — powiedział i odszedł. — Ani śladu księżyca. Głupi chłopek! Wasyl wrócił do domu i pani wysłała go do koszar, żeby się dowiedział czegoś o kapitanie. — Nie wracaj, póki go nie znajdziesz. Najpierw Wasyl biegł. Dopiero na „suchym moście" zwolnił, zaczął iść zwykłym krokiem, nie dlatego, że pani nie mogła go już dojrzeć, ale dlatego, że grobla była długa. Kompania była już w koszarach, w salach i na korytarzach. Wasyl dowiedział się od dyżurnego wartownika, że kapitan wyszedł z koszar zaraz po południu. — A gdzie poszedł, nie wiesz? — Owszem wiem, wyszedł przez tamte drzwi. — Pewnie ci się wydaje, żeś bardzo dowcipny. W tejże chwili zawołano na zbiórkę kompanii, która miała się ustawić trójkątem w korytarzu. Rozkaz wydał grobowo poważny sierżant, znany z tego, że nigdy się nie uśmiechał. Wasyl schował się w szeregu, żeby móc się później wymknąć na dziedziniec. — Gdzie idziecie? — spytał sąsiada w swej trójce. — Nie wiesz? — odparł żołnierz ze zdziwieniem. — Nie pytałbym, gdybym wiedział. — Idziemy jeść, jasne — odpowiedział zagadnięty. Wasyl był głodny, więc postanowił iść razem z kompanią. W koszarach unosił się smakowity zapach kapuśniaku. Tak mocny, że gdyby się trzy razy obeszło budynek wokoło, można by się najeść samym zapachem, pomyślał Wasyl. — Kapuśniak będzie — powiedział Wasyl do sąsiada, który próbował trzymać się od niego z daleka, ale że w szeregu było to niemożliwe, zamknął przynajmniej oko od strony Wasyla. — Skąd wiesz? — spytał pogardliwie. — Bo mnie swędzi w lewym uchu. A jak jest grochówka, swędzi mnie w prawym. — To się poznaje po zapachu — powiedział tamten. — Pachnie, że i taki, co nosa nie ma, poczuje. — Nie znam nikogo, kto by nosa nie miał. — A chciałbyś poznać? — Nie. — Ja też nie. — No, zresztą... znajdź mi jakiego. — Nie gadaj cały czas. — Taki jestem głodny, że słowa we mnie zamierają, dlatego tak się ze mnie wymykają. — Jeszcze nigdy cię nie widziałem. Nowy jesteś? — Nie, taki stary, że już mnie nikt nie zauważa. Przy stole ten sąsiad odłamywał z chleba Wasyla za każdym razem, jak Wasyl patrzył w inną stronę. — Weź cały — powiedział Wasyl. — W chlebie są robaki. — Nie kłam! — Chcesz zobaczyć? Wasyl pogrzebał w ustach. Tamten spojrzał na chleb z obrzydzeniem. — Tu nic nie ma. — Nie, nie ma, zjedz tylko, zjedz. Tamten rzucił chleb pod stół i długo przyglądał się Wasylowi. Kapitan był w oficerskiej jadalni. Siedział z innymi oficerami. Żołnierz w białej kurtce roznosił jedzenie. Wasyl zajrzał przez dziurkę od klucza i poczuł ogromną ochotę do śmiechu. Jak się nie pamiętało, że oficerowie jedzą, ich zachowanie i gesty mogły się wydać śmieszne. Wszyscy kolejno opowiadali anegdoty. Gdy przyszła kolej na kapitana, Wasyl miał chęć wejść i pokazać mu się, ale nie zrobił tego. Kapitan opowiedział o żołnierzu, który stał na warcie przy bramie. Za bramą było pole, gdzie jakaś baba przygnała krowę, żeby się pasła. Po dwóch godzinach, kiedy warta została zluzowana, ten żołnierz był tak podniecony, że poszedł prosto do komendanta warty i powiedział: „Panie podporuczniku. Jeżeli ta krowa nie zostanie wypędzona z pola, to proszę posłusznie o zezwolenie, żebym już tam więcej nie musiał stać." „Dlaczego?" — spytał podporucznik... oczywiście, podporucznicy zawsze zadają takie pytania. „Dłużej nie mogę się powstrzymać. Ja tej krowie coś zrobię." „Na litość boską, co jej zrobisz? Wydoisz ją?" „Nie, coś dużo gorszego, panie podporuczniku." „Zastrzelisz ją?" „Gorzej, gorzej, panie podporuczniku." „Cóż więc, na miły Bóg, zrobisz z tą krową?" — spytał podporucznik zupełnie jeszcze niewinny. „Ja ją zgwałcę, panie podporuczniku" — odpowiedział żołnierz. Wszyscy się roześmieli. — Najlepszy kawał, jaki słyszałem w ostatnich dniach — powiedział major siedzący przy końcu stołu. Wasyl uznał, że anegdotki nie są przeznaczone dla uszu żołnierza, i wyszedł na dziedziniec. Nadbiegł wielki pies z długimi, opadniętymi uszami i obwąchał Wasyla, który skrzyżował ręce na plecach, żeby ani żaden pies, ani człowiek nie mógł podejrzewać go o chęć drażnienia zwierzaka... w wypadku gdyby zwierzakowi przyszła ochota ugryźć. Pies obwąchał go ze wszystkich stron i wsadził mu pysk w pachwinę. Wasyl próbował odwrócić się do niego plecami, ale pies obracał się razem z nim cały czas. Wreszcie jego pan gwizdnął gdzieś w oddali, pies odpowiedział szczeknięciem i długimi susami odbiegł, ale zawrócił do Wasyla, który zdążył uciec do budynku i zamknąć drzwi za sobą. Kapitan przechodził właśnie z jadalni do pokoju bilardowego. Wasyl podszedł do niego. — No? — Pani kazała mi zapytać, kiedy pan kapitan wróci do domu. — Teraz nie mam czasu. — Co mam pani powiedzieć? — Powiedz, co chcesz. Kapitan uderzył Wasyla w ramię. Pachniał wódką. Kilku innych oficerów wyszło do sieni i kapitan odszedł razem z nimi. Było wpół do dziewiątej, ściemniało się. Nie widać było czerwonego zachodu słońca, bo piętrowy budynek kuchni zasłaniał je. Żołnierz w białej kurtce przybiegł i zawołał Wasyla, żeby poszedł do kapitana. Kapitan siedział w salonie z trzema innymi oficerami. Na stole stała na pół opróżniona butelka i kilka pustych kieliszków. — Wiesz, gdzie są pistolety? — spytał kapitan. — Nie, nie wiem. — Natychmiast idź do domu i przynieś je. Ruszaj się. Bo zaraz będzie ciemno. Wasyl niemal biegł do domu. Klucz od szuflady biurka wyjął z kieszeni galowego munduru, który wisiał w szafie. — Co się stało? — spytała pani. Filiżanki wciąż stały na stole. W pokoju było ciemno. — Nie wiem — odpowiedział Wasyl i wyciągnął szufladę. Wyjął pistolet i dwa pudełka z nabojami. — Znalazłeś go? — Właśnie do niego idę. Zaraz wracam. — Dlaczego nie przychodzi? — Tego nie wiem — powiedział Wasyl i wsunął do kieszeni wyjęte przedmioty, klucz od biurka także, bo nie miał czasu go schować. Kapitan siedział jeszcze na tym samym krześle. W rozpiętym mundurze. Wstał, wziął pistolet w prawą rękę, pokazał go pozostałym. Potem wymierzył przez okno w brzeg chmury. Oficer siedzący naprzeciwko też miał w ręce pistolet, w drugiej ręce fajkę, którą drapał się w ramię. — Przynieś tarcze strzelnicze — rozkazał kapitan Wasylowi. — Nie mam zaufania do twoich tarcz — powiedział tamten oficer. — One nie są moje. — Czy mogę spytać, panie kapitanie, gdzie są tarcze? — powiedział Wasyl. — Szukaj, gdzie chcesz. Mnie wszystko jedno, skąd je weźmiesz. Wasyl na więcej pytań się nie poważył. Pobiegł do kompanii i spytał dyżurnego, który mu powiedział, że tarcze strzelnicze różnych rozmiarów widział na placu jazdy. Wasyl pobiegł tam, ale brama na plac była zamknięta. Wydało mu się, że i w nim samym coś się zamknęło, nie miał odwagi ani wrócić do kasyna, ani iść do domu. W końcu ukazał się kapitan i dwóch innych kapitanów. Jeden z nich nie miał pistoletu. Niósł krzesło, kieliszek i butelkę. — Plac jazdy zamknięty, panie kapitanie. — Kto to mówi? — Plac zamknięty — powiedział jeden z obcych kapitanów. — Więc co zrobimy? — Cicho bądź. Tam jest gwiazda — powiedział drugi kapitan. Usiadł na krześle z butelką w jednej, kieliszkiem w drugiej ręce. — To Wenus. — Ja żadnej gwiazdy nie widzę — powiedział kapitan Wasyla. — Jest gwiazda. Z pewnością. Chodź tu, zobacz. — Kapitan wstał z krzesła. — Usiądź. Nie ma o czym mówić. Wasyl! — Słucham, panie kapitanie. — Gdzie moja czapka? — Nigdzie jej nie widziałem, panie kapitanie. — Spróbuj rozejrzeć się porządnie. Kapitanowie zaczęli odmierzać krokami odległość od ściany maneżu. — Stąd będziemy strzelać — powiedział nieznajomy kapitan i próbował butem naznaczyć linię w trawie. — Wasyl, gdzie moja czapka? — W przedpokoju, panie kapitanie. — Wasyl, a ty gdzie jesteś? — Tu, pod drzewem, panie kapitanie. — Żadnego drzewa nie widzę. — Siergiej, gdzie butelka? — spytał jeden z nieznajomych kapitanów drugiego. — Pusta już. — Idź, przynieś nową. Najlepiej rum. Tak tu ciemno, że nikt pustej butelki nie dojrzy. — Mam już zacząć? — spytał kapitan Wasyla. — Jeszcze nie. Siergiej zaraz wróci. Drugi kapitan zaniósł krzesło pod ścianę maneżu. Siergiej wkrótce się pojawił, wołał z daleka: — Rumu nie ma. Wziąłem czerwone wino. — Wytrawne wino czerwone — powiedział jego kolega, stawiając butelkę na krześle. Kapitan Wasyla stanął na rozkraczonych nogach, lewą rękę oparł na biodrze i wymierzył. Im dłużej mierzył, tym bardziej rękojeść pistoletu drżała mu w ręce. Zaklął i przestał mierzyć. — Strzel wreszcie, żebym i ja mógł strzelać — powiedział drugi. Kapitan raz jeszcze wycelował i strzelił. Strzał huknął, aż w uszach zadźwięczało, ale nie trafił ani w butelkę, ani w krzesło. — Co teraz powiesz? — Chybiłeś. — Nie wydaje mi się. — Ale mnie się wydaje. Podeszli wszyscy trzej i skonstatowali fakt. Strzelali kolejno, ciągle chybiąc. — Za ciemno jest. Wasyl! — Jestem, panie kapitanie. — Chodź, poświecisz. Moja kolejka. — Czym mam poświecić? — Są tam zapałki, weź je i chodź tutaj. W ciebie nie strzelę, nie bój się. — Wiatr jest — powiedział Wasyl na próbę. — Nie szkodzi. Jak zawołam, zapalisz zapałkę. Uprzedzę, że strzelam. — Słuchaj no, to nie jest w porządku — powiedział jeden z kapitanów. — Już tak nie raz bywało. Stój tam, nie bój się, postaram się oczywiście nie trafić w ciebie. — Nie, no słuchaj, tego nie wolno robić. Nie można zmuszać żołnierzy do czegoś takiego. To surowo wzbronione. — Cicho bądź. Przeszkadzasz mi. Zapominam, co mam robić. Wasyl zapalił zapałkę. W tejże chwili rozległ się strzał. Wasyl rzucił się na ziemię jak długi. Zapałka zgasła. — Widzicie? — zawołał kapitan. — Zgasła. — Zastrzeliłeś żołnierza. — Brednie. — Sam zobacz. Nie ma go. — Wasyl, trafiłem cię? Wasyl tylko odpełzł na bok. — Tu jestem. — Ranny? — Nie. — To dlaczego się chowasz? Chodź tu! Wasyl podszedł do oficerów. — Powiedz sam. To był strzał. Zgasił płomień. — Jasne. Chodźmy już, za ciemno, żeby strzelać. Skończymy jutro. — Nie. Dziś. Idź poświeć, Wasyl. Twój strzał. — Więcej nie strzelam. Wygrałeś. — Nie wierzę ci. — Późno już. Wszyscy śpią. Nie słyszysz, jak cicho? — Nie. — To spytaj Siergieja. Siergiej, która godzina? Gdzie Siergiej? Siergiej! No, więc widzisz, że musimy skończyć... Siergiej już poszedł. — Ale nie ja. — Chodźże. Oficerowie weszli do budynku. Wasyl zachowywał się możliwie najciszej, żeby na niego nie zwrócili uwagi. Jak tylko zniknęli, ruszył do domu. Odszedłszy kawałek, zawrócił i zabrał butelkę, schował ją za pazuchę. W oknie profesora świeciło się, u kapitana — nie. Wasyl pomyślał, że może pani sobie wyjechała. Drzwi wejściowe otwarte były na rozcież, można było zajrzeć wprost do pokoju kapitana. Siedziała tam pani: jej twarz i ręce znaczyły się w ciemności białymi plamami. Siedziała jak nieżywa, miał ochotę podejść i dotknąć jej. W stojącym na stole brzuchatym samowarze odbijało się światło, od strony okna, ale źródła tego światła nie mógł wykryć. — Co tam masz? — spytała pani. Wasyl przeraził się. — Gdzie? — spytał. — Za pazuchą. To dla mnie?. Wasyl wyciągnął butelkę, postawił na stole. — Kapitan przesłał dla pani — powiedział spiesznie. — Nic więcej nie przysłał? — Nie, tylko to. — Pijany jesteś. — Nie, ja nie. — Zapal lampę. Wasyl wykonał polecenie. Pani nie mrugnęła nawet. — Nie poszedłeś do koszar i wcale nie widziałeś pana. — Dwa razy. — Kapitan, jak to usłyszy, kark ci przetrąci. — A komu bym nosił pistolet? — Sam go wziąłeś, żeby sprzedać i kupić sobie wódki. Ta butelka nie jest dla mnie. Nie potrzebowałbyś jej chować, jak by była dla mnie. — Pani spyta kapitana. — Tak mówisz, bo masz nadzieję, że on wcale do domu nie przyjdzie? Co? — Pewnie przyjdzie. — Jakoś jesteś strasznie pewny siebie. Jeżeli go widziałeś, to powiedz, gdzie jest. Powiedz, no proszę, i tak się potem dowiem od niego samego. — W kasynie. — Pije? — Nie. — Aha. Więc pije. Idź! Zostaw mnie w spokoju. Zabieraj tę butelkę. J a nie piję. Wasyl poszedł do kuchni. Schował butelkę do piecyka, wlazł pod kołdrę. Nie mógł się spodziewać, że zaśnie po wszystkim, co się zdarzyło, później wyjmie sobie butelkę i napije się, bo nieszczęśliwe ma życie: Anna wyjechała, Bóg wie gdzie, a on tu został sam. Nagle usłyszał straszny rumor z pokoju kapitana: pani zrzuciła nakrycie do kawy na podłogę. Gdy Wasyl wszedł, stała, trzymając nad głową w wysoko podniesionych rękach cukiernicę, jakby ją sama przed sobą chciała uratować. Wasyl zląkł się, że ciśnie nią w jego głowę, i instynktownie zasłonił oczy ramieniem, lecz w tejże chwili cisnęła ją o ziemię, cukiernica się zbiła, kostki cukru pozostały całe. Pani opadła na krzesło i zaczęła płakać. Wasyl schylił się i ostrożnie zaczął zbierać skorupy. — Zostaw je tam, głupcze! — krzyknęła pani. Zerwała się tupiąc w podłogę. — Wcale mu na mnie nie zależy, nie tyle nawet, żeby miał wracać do domu. Jadę do Petersburga. — Dlaczego? — Nigdzie nie jadę. Nic nie rusz. Wszystko ma leżeć tak, jak leży. Wynoś się! Wasyl poszedł się położyć. Obudził się, bo pani targała go za głowę. Była zupełnie ubrana, w pomiętej spódnicy. — Jakieś nieszczęście się zdarzyło. Wasyl od razu odzyskał całkowitą świadomość. Słońce świeciło. — Idź natychmiast do koszar. Kapitanowi zdarzyło się jakieś nieszczęście. Nie żyje. Wasyl zerwał się z łóżka. — Całą noc czuwałam. — Nie żyje? — spytał Wasyl. — Zastrzelił się z pistoletu. Dlatego prosił, żebyś mu go przyniósł. — Co to to nie. — Ja jestem temu winna — powiedziała pani. — Nie płacz, Wasylku. Od początku wiedziałam, od razu jak tu przyjechałam. Taki był dobry. Idź prędko do koszar. Wasyl popędził biegiem do kasyna. Było tam zupełnie cicho. Kilku żołnierzy sprzątało, Wasyl spytał najbliżej stojącego, gdzie jest kapitan. — Wszyscy jeszcze śpią. — Ale jest tutaj? — Tego nie wiem. Nie znam go. — Taki wysoki, chudy. Wygląda tak... — Wasyl zrobił dumną minę i zmrużył oczy. — Jeszcze śpi. — Właśnie go widziałem — powiedział drugi żołnierz. — Szedł do klozetu. — A gdzie to jest? — Tobie tam nie wolno. Kapitan przeszedł przez sień, zupełnie ubrany, gładko uczesany, mizerny i jakby świeżo umyty. Szedł z godnością, nie odwracając głowy. — Panie kapitanie — powiedział Wasyl. — A, to ty? — Tak jest, panie kapitanie. — Masz do mnie jakąś sprawę? — Pani zbiła serwis do kawy. — Można się było spodziewać. Pozwól jej tłuc wszystko, co zechce. Tylko dlatego przyszedłeś tu? — Nie, pani powiedziała, że pan kapitan nie żyje. — A w jakiż to sposób umarłem? — Zastrzelił się pan, panie kapitanie. Pani tak powiedziała. — Nie zastrzeliłem się. — Nie, nie zastrzelił się pan, panie kapitanie. — I nie zamierzam umrzeć, póki to nie jest konieczne. — Zupełnie słusznie, panie kapitanie. — Powiedz jej, że do tej pory nie umarłem z powodu kobiety i wcale nie zamierzam tego zrobić w przyszłości. — Tak jest, powiem. — Powiedz jej, że popełniałem w życiu wszelkie dozwolone i niedozwolone grzechy, ale tego grzechu nigdy nie popełnię, żebym sobie miał życie odebrać. — Tak jest. — Nic nie mów, właściwie żadna różnica. Ci sami oficerowie, których Wasyl widział wieczorem, zeszli z górnego piętra. — Kapitan zwrócił się do nich. — Ta ręka nie drży. To jest ręka ojca Aleksandra, ta ręka się nie zatrzęsie. Ojciec był silnym mężczyzną, który nigdy nie płakał. — Wierzę — powiedział Siergiej. Zniknęli w salonie. Wasyl wrócił do domu. Szedł wolno, coraz wolniej, im bliżej był bramy. — Gdzie on jest? — spytała pani. — Widziałeś go? — Tak, widziałem. — Co powiedział? — Że wszystko dobrze. — Coś podobnego! Po wszystkim, co zrobił. Wracam do Petersburga. — Byłem dwa razy w Petersburgu. — Gdzie mój kufer? Wasyl wyciągnął kufer. — Więc ty też tylko na to liczysz, że pojadę? Oj, Wasyl, wcale mnie nie lubisz? — Lubię. — Nawet jeżeli tak, to co nam z tego przyjdzie? No, powiedz. — Nie wiem... — Masz, zdaje się, wysokie mniemanie o sobie. — Jestem tylko prostym żołnierzem. — Kiedy odchodzi pierwszy pociąg do Petersburga? Dłużej tu nie zostanę. — Nie dowiadywałem się. — Nie potrzebujesz tego robić. Sama wiem. Pani wrzucała suknie do kufra. — Och, Wasyl, kto by pomyślał, że to się tak Skończy. Idź, sprowadź jakiś pojazd. — O tej porze żaden pociąg nie odchodzi. — Jakieś pociągi chodzą. I kiedyś tam któryś musi odejść. Wasyl poszedł na rynek, gdzie stały dorożki. Nie mógł wsiąść do dorożki, woźnica mu nie pozwolił. — Tylko spróbuj! Nie wożę żołnierzy. Zabrudzisz mi powóz. — Sam jesteś brudny! Wasyl szedł jezdnią obok dorożki. — Nie zniszczy się, jak wsiądę. — Nie chcę cię mieć w moim powozie. Ludzie zobaczą i nie będą chcieli nim jeździć. — Konia masz marnego. Zapomniał, jak się nogami rusza. — Może ma galopować na twoje życzenie. Gdy kufer pani został umieszczony, ona sama usadowiła się na tylnym siedzeniu. Wasyl przy woźnicy. — Chwileczkę, każ mu stanąć — powiedziała pani. —Pani każe: jeszcze nie jechać. Długo patrzyła na dom. — Teraz może jechać. Dorożkarz pchnął Wasyla w bok łokciem. — Dobry koń — pochlebił mu Wasyl. — Cicho bądź. Nie gadaj mi tu — powiedział dorożkarz. — Uszy masz chore? Co? — Jak nie zamkniesz gęby, to cię wypchnę. Będziesz biegł za powozem. — Wypchnij. Obiecuję ci, że od razu wypadnę. — Co to za kobieta? — Córka generała. — Co tu robi? — Przyjechała ciebie zobaczyć. — Zamknij pysk, bo stanę i oboje możecie iść piechotą. Może to ty jesteś generałem? — Jeszcze nie, ale zostanę... — Nigdy. — Wtedy będę cię wynajmował codziennie. — Co ten człowiek mówi? — spytała pani. — Mówi, że jeszcze nigdy nie wiózł takiej pięknej kobiety jak pani. — Są więc w tym mieście ludzie uprzejmi. — Gdzie mam zawieźć? Czy się gdzieś jedzie? — spytał dorożkarz. — Jedź, jedź. Ja ci drogę pokażę. Najpierw tam, potem tam... i tam, i tam... tylko jedź. — Tak bez celu jeździć nie będę. — Za to ci płacę. — O mój Boże, to nie ma sensu. Wasyl, poproś, żeby zawrócił — powiedziała pani błagalnie. — Zawracaj. — Ty mi nie rozkazuj — odparł woźnica. — Pani każe. — Dlaczego on nie zawraca? — zawołała pani. — Zawracaj, pospiesz się! — Tu nie można zawrócić. Za wąsko. Przejechali przez most do stacji. Woźnica zatrzymał na podjeździe stacyjnym. — Nie zawraca — wyjaśnił Wasyl. — Czy to kapitan ci kazał tak postąpić? — Nie rozumiem... — Pewnie, cóż ty możesz rozumieć, biedaku. — Proszę się nie kłócić w moim powozie — powiedział dorożkarz. — Nie rozumiesz, co mówimy. — Stań — rozkazała pani, choć już stali. — Ośle, podjedź przed wejście. — Zamknij no pysk, żeby ci z niego co nie wypadło — powiedział dorożkarz i zlazł z kozła. — Dlaczego on tu stanął? — Pojęcia nie mam, a on nie chce powiedzieć. — Zapłać! — Nie mam pieniędzy. — Idź do kapitana. — Kapitan ci zapłaci. — Dlaczego nie sam car, ty czorcie! Dorożkarz postawił kufer na ziemi i odjechał. Pani ruszyła do wejścia, Wasyl ciągnął za nią kufer. Pani poleciła dwom tragarzom wnieść kufer do poczekalni. Kupiła bilet i weszła do kawiarni. Wasyl poszedł za nią. — Czy nie mogę być wreszcie sama? Ruszaj w swoją drogę. Wasyl odszedł. Nie obejrzał się nawet. Nie miał odwagi. W domu wciąż się jeszcze bał, że pani wróci. Nie wychodził z mieszkania, czekał. Znalazł na stole jej list pożegnalny. „Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę. Niczego więcej nie pragnęłam, tylko móc cię kochać, a ty traktujesz mnie jak kobietę upadłą. Albo jesteś tchórzem, albo wcale mnie nie kochasz. Ale jakkolwiek jest, ja cię kocham, kocham, kocham. Żegnaj. Lidia". Przeczytawszy list Wasyl zwinął go i wsunął do kieszeni, żeby kapitan nie zobaczył. Poszedł do kuchni, wyciągnął z kieszeni chleb kupiony na rynku, a z piecyka butelkę. Wziął się do jedzenia, a pociągnąwszy łyk z flaszki zdumiał się tak, że chleb wypadł mu z ust. W butelce był koniak. jak komu chleb z ust wypadnie, to znaczy, że o śmierci się dowie — pomyślał Wasyl. 3. Annie wydawało się, że samotnie stojący obok na torze wagon towarowy samodzielnie ruszył z miejsca. Potem zauważyła, że krajobraz się przesuwa i że mijają aleję lipową. Ściany wagonu kołysały się i trzeszczały jak rozsychająca się balia. Przejechali obok magazynu i pod mostem, gdzie było tak ciemno, że rozróżniało się zaledwie czarno-białe plamy. Gdy wyjeżdżali spod mostu, słońce drążyło w zagłębieniach w wagonie. Drzwi, które ktoś zostawił otwarte, domykały się powolnymi szarpnięciami i już bliskie były zupełnego zamknięcia się, gdy gwałtowniejszy ruch znów odchylił je na zewnątrz. W tym samym co Anna przedziale siedziały dwie stare wieśniaczki, naprzeciw siebie, przy oknie. Ta, która siedziała obok Anny, twarzą w kierunku jazdy, była krępa i tęga, z małym kartoflowatym nosem. Opowiadała o prosiaku, co złamał nogę. — Okropne to było, okropne, tylko spojrzał kto na niego, a zaczynał krzyczeć. Trza go było uśmiercić. Ojciec go dorżnął, żal przecie, choć i taki mały. Potem kobiety zaczęły mówić o dzieciach, Kalle, Emil, Tento, Helmi, Kajsa i Wilma. Siedząca obok Anny cały czas mówiła tylko o ojcu: ojciec to a to zrobił, ojciec tak mówił, ojciec się zgniewał, złość go ogarnęła. Anna patrzyła na nie z zazdrością. Pierwszy raz w życiu pomyślała, że nim kobieta tak się zestarzeje i uspokoi, jak te dwie, niejedno musi przejść i z pewnością bardzo sobie chwali, gdy wreszcie ma już wszystko za sobą. W sąsiednim przedziale — plecami do Anny, siedzieli dwaj mężczyźni. Obaj w kapeluszach. Siedzący bliżej okna miał obrzmiały czerwony kark, pokryty głębokimi bruzdami, które tworzyły cały szereg regularnych ukośnych kwadratów. — Dokąd to jedziecie? — spytał swego sąsiada. — Do Riihimäki. — To znacie pewnie dróżnika Höga? Kobiety ucichły, gdy mężczyźni zaczęli rozmowę. — Znam Högströma. — A Höga nie? — Nigdym tego nazwiska nie słyszał. — A Kervina? — Czekajcie no. Z tej rodziny przecież jest... ten Kervin, co to ma dom. — Heikki Kervin? A w tych stronach on mieszka. — Ale ja go nie znam. Wszedł konduktor, zażądał biletów. Anna pogrzebała w torebce, wstydząc się trochę, że ma torebkę, bo baby nie miały, cały czas trzymały bilety w rękach. — Pani jedzie niewłaściwym pociągiem — powiedział konduktor do Anny. — Jak to? — A gdzie pani chce jechać? Bo bilet wskazuje na odwrotny kierunek. Anna wymieniła nazwę stacji. — Aha, to ten bilet nieważny. Musi pani kupić nowy. Przez okno widać było wielkie rozlewisko z pagórkami pokrytymi lasem. Tor biegł tuż nad brzegiem, zapach błota czuć było w wagonie jeszcze, gdy pociąg od dawna wjechał już w las. Chałupina i kury grzebiące tuż przy nasypie toru. Mężczyzna przy oknie powiedział: — Z tymi kurami to tylko kłopot. Jednego lata przeszły... to znaczy, nie te kury przecie... na drugą stronę toru, żeby tam sobie podziobać. Akurat pospieszny leciał, jak usłyszały dudnienie, tak się wystraszyły, że popędziły do domu jak głupie i wpadły prosto pod pociąg. Rzeźnia to była, pióra latały jak śnieg. Znowu rozlewisko, brzeg ledwie zamajaczył i w tejże chwili wyłonił się nagle wysoki i gęsty las sosnowy, jak gdyby chciał odstraszyć i przepędzić rozlewisko. Małe pólko z zapadłą chatą pośrodku, w każdym szczycie okienko zerkające w swoją stronę. Na małym wzniesieniu zrujnowana drewutnia z nie obciosanych desek. Chata leżała daleko od okolic zamieszkałych, co najmniej dziesięć kilometrów od najbliższej stacji kolejowej, choć trudno w to było uwierzyć, gdy się ją mijało, przejeżdżając w odległości dziesięciu metrów. Pociąg wjechał na stację z krytym peronem, wyglądającym jak wielka otwarta szopa. Mnóstwo ludzi czekało na pociąg, tłoczyli się do drzwi wagonów, próbowali zajrzeć do wnętrza ponad głowami innych, a potem jak by zostali pochłonięci, wsiąkli w próżnię. Nikt nie wsiadł do przedziału Anny. Na peronie pozostał samotnie człowiek bez nóg. Korpus jego spoczywał na skórzanej poduszce, która odbijała się od ziemi za każdym razem, gdy na nią opadał. Czołgał się na rękach, szedł na gołych dłoniach po pełnej zadr drewnianej podłodze peronu. Baby siedzące przy oknie przyglądały mu się zmrużonymi oczyma. Anna była przerażona i nie ważyła się spojrzeć w tamtą stronę. Odwróciła głowę do wnętrza wagonu, w końcu jednak nie mogła się powstrzymać od rzucenia okiem... chciała wiedzieć, czy jeszcze tam był. Siedział na wprost okna, wyjął z kieszeni pudełko papierosów, zapalił oburącz trzymając zapałkę. Odchyliwszy w tył głowę, zaciągnął się głęboko, a potem poczołgał się i potoczył dalej. Baby siedziały cicho. Zakrywały usta rękami, żeby ukryć uśmiech, i zachichotały, gdy kaleka znikł im z oczu. — Teraz każdy pali — powiedziała siedząca naprzeciw Anny. — Ci z Lampis zawsze tu do tej stacji dowożą len, przynajmniej dawniej tak robili — powiedział chłop siedzący na skraju ławki. — Jednej zimy ze dwustu się ich tu zjechało z wozami. Oni nie mają stacji bliżej. — A znacie gajowego Nyberga z Lampis? — Nigdy w Lampis nie byłem. — Aha, bo myślałem... — Nie dlatego... parę osób z Lampis znam. Mąż mojej ciotki tam mieszka, ogrodnik Kovala. Autti Kovala. Ale od czasu jak ciotka umarła, nie ma ogrodu. Pociąg ruszył. W następnej chwili ciemna stacja pozostała w tyle i światło wdarło się do wagonu. Nieruchome światło dnia przeciskające się przez ściany i jakby usiłujące powstrzymać ruch choć o sekundę. Po obu stronach rozciągały się szerokie równe pola, a za nimi wznosiły się lasy, jak nowizny, na których posiano nieznany rodzaj zboża. W środku pól stała obora z czerwonej cegły, należała do pobliskiego majątku i miała ze sto metrów długości. Nad dachem sterczała wieżyczka z czarną chorągiewką od wiatru na szczycie. Nieco dalej stał rząd murowanych domków: mieszkania fornali. — A znacie Masa Aaltona z Riihimäki? — spytał chłop z pomarszczonym karkiem. — A kto by Masa nie znał. — Tego zabijakę? — Właśnie tego. — Raz, pamiętam, spotkałem Masa na dworcu w Riihimäki w restauracji. Matti powiedział: „Chodź, napijemy się kawy". „Nie mam pieniędzy" — powiadam. „Ja też nie — mówi Matti — ale spróbujemy sposobu". Przy ladzie sporo ludzi czekało w ogonku. „Dwie kawy i pieczywo" — zamawia Matti. Myślę sobie, jak on to załatwi. Kawa już jest, Matti opiera się o ladę i powiada: „Może pani wyda resztę, bo kawa stygnie". „Nie zauważyłem, żeby pan zapłacił — powiada sprzedawczyni. — Ile pan dał?" „Pięć marek" — mówi Matti. Poszliśmy do stolika, usiedliśmy, podszedł do nas chłopak Mattila. Chłopaka Mattilasa znacie? — Nie, jakoś go nigdy nie spotkałem. — Jego wszyscy w Riihimäki znają. To karzeł, z urodzenia już taki niewyrośnięty. Mnie do pasa nie sięga. Jego ojciec ma sklep bławatny. Dla chłopaka zrobili w tym sklepie za ladą ławkę z desek... chodzi sobie po niej, a jak zeskoczy na podłogę, to go wcale nie widać, nawet jednego włoska z głowy. Jak ktoś przyjdzie do sklepiku, Axel zgina palec i mówi: „Może się spróbujemy w przeciągankę na palce?" „Nie daj się namówić — powiadają kompani. — Mocny jak diabli, z nim nikt nie wygra". — Taki on mocny? — Iii, jak koci ogon. Wszystko to tylko gadanie, że Axel mocny w ręku, że taką ma siłę w palcach, ale gdzieś się siła przecie musi usadowić, jak kto niewiele ma poza tym, żeby się przechwalać... No, i wtedy w restauracji Matti Aaltonez powiada do Axela: „Chodźże tu, posiedź raz wreszcie z mężczyznami." Bo on ma jakoby na baby być zajadły, ten Axel, i powiadają, że ma u nich powodzenie. Mnie się coś zdaje, że z tym, jak z tą siłą w palcach. Pociąg wjechał w przesmyk między dwoma zalesionymi wzgórzami, w wagonie zrobiło się mroczno. Krajobraz zmienił się w szeroki, otwarty, wtoczyli się na most przerzucony przez wielką rzekę, wysoko nad wierzchołkami sosen. Brzegi rzeki były grząskie, przechodzące w dzikie łąki. Pociąg przesuwał się jakby wyłączony z otaczającego świata. Na lewo wznosiła się góra mająca ze czterdzieści metrów, o ścianach zupełnie pionowych, dziw natury. Ten z mężczyzn, który siedział dalej od okna, opowiedział, że na jesieni spadł z tej góry chłopak ze szkoły. Nauczyciel wziął tam wszystkich na wycieczkę, a jak zeszli, chłopak leżał na ziemi z roztrzaskaną głową. Nikt nie widział, kiedy spadł. — A nie krzyczał? — spytał ten z pomarszczonym karkiem. — Pewnie tak się przestraszył, że słowa nie pisnął. I nic by mu to nie pomogło. Ludzie gadają, że może go zepchnął jakiś koleżka, jak dokazywali na górze, ale na pewno nikt się nie waży takich rzeczy mówić. Pociąg wjechał w ciemny las, ciemność złagodziła wrażenie okropnego opowiadania. Znowu stacja. Chłop z pomarszczonym karkiem kiwnął na sąsiadkę Anny, zebrała swoje manatki i wyszła razem z nim. Ten drugi oparłszy się o poręcz odwrócił się i przyjrzał dwom pozostałym kobietom. Przyglądali się sobie jak goście, którzy mało się znają, a gospodarze pozostawili ich samym sobie. Gdy pociąg ruszył, Annie zachciało się spać. Pochyliła głowę, zamknęła oczy. Wydało jej się, że widzi szyny uciekające pod podłogę wagonu. Na następnej stacji Anna ma wysiąść. Pewnie dlatego tak jej się spać chce... bo wie, że nie powinna zasnąć. Cienie drzew gonią się, druty telegraficzne za oknem podnoszą się i opadają: podnoszą się, gdy podbiegają do słupa, opadają odbiegając od słupa. Peron na tej stacji też drewniany, ale nie pod dachem. Tuż za stacją niewielki ogród z białym domkiem zawiadowcy pośrodku. Annie wydało się, że ziemia pod jej stopami kołysze się i wyślizguje się jednocześnie, jakby stąpała po dwóch różnych poziomach. Czuła się obrzmiała, ciężka i trochę brudna. Ptaki w ogrodzie śpiewały, jakieś dziecko zawołało przenikliwie czystym głosem. Nic się tu nie zmieniło, wszystko było tak jak przedtem: zbyt stare, by naprawiać i doprowadzić do porządku, ale jeszcze nadające się do użytku, za dobre, żeby zburzyć i wyrzucić. Na rozstaju biegła jedna droga na lewo, druga na prawo. Ta na lewo prowadziła przez las dziesięć kilometrów do papierni. W odległości pięćdziesięciu metrów od rozstaja zanurzała się w las jak w tunel. Anna skręciła na prawo, i przez chwilę wydawało jej się, że w niej samej droga się rozwidliła i wybrała ścieżkę w złym kierunku. Przeszła przez tor. Powietrze drgało od gorąca, przenikliwie pachniało smołą i smarem kapiącym na pokłady. Za torem było kilka chat i sklepik z wejściem wprost z drogi, bez żadnego schodka. Drzwi sklepiku były otwarte, można było zajrzeć w ciemne wnętrze i zobaczyć w smudze światła kobietę stojącą przy ladzie, a raczej tylko jej rękę, nogę i kawałek spódnicy. Na prawo od drogi stał wielki chojar i zaczynała się stamtąd brzozowa aleja wiodąca do dworu. Pola zza drzew widziało się jak w wielkim oddaleniu. Potem droga skręcała w drugą stronę, a od zakrętu mniejsza aleja wiodła wprost do głównego budynku mieszkalnego. O parę kilometrów stąd na bezdrzewnym wzniesieniu leżała wieś składająca się z kilkudziesięciu bezładnie rozrzuconych budynków. Anna postawiła walizkę i usiadła na niej, żeby wypocząć. Od wsi do dworu ktoś jechał wozem. Jechał tak wolno, że chwilami przestawało się w to wierzyć. Głowa konia ukazywała się raz z prawej, raz z lewej, bo droga była kręta. Nagle jednak dał się słyszeć stłumiony hałas, jak by gdzieś w oddali cała gromada mężczyzn rozpoczęła bijatykę. Siedzący na furze woźnica był młodziutki, nie miał dwudziestu lat. Nucił piosenkę. Choć siedział zwrócony w stronę Anny, nie widział jej. Na furze była skrzynia pełna prosiąt, to one kwiczały jak oszalałe. Hałas słychać było jeszcze, gdy turkot kół się przetoczył i ścichł za wzgórkiem. Doszedł ją z tamtej strony urywek piosenki, dobrze znanej piosenki o Jussim z Kultamaa, bracie jej babki, co w młodości zalecał się do córki Karlssonów lity. Gdy Anna była jeszcze mała i mieszkała w domu u ojca, stary Jussi przekłuł jej uszy szydłem, żeby mogła nosić kolczyki. Uszy potem bolały i jątrzyły się długo. W zagrodzie Karlssonów szary kamień stoi, a na tym kamieniu litery wyryte Jest tam imię lita, są chłopców imiona, wszystkie znamienite. Są tam wszyscy chłopcy, co się w niej kochali. Jest tam wyliczone, jako się też zwali. Asevolli, ten pierwszy, drugi zwał się Kore, a trzeci był Jussi, ten zwyciężyć musi. Kto by śpiewał tę piosenkę, co z ojca na syna, Päre Niko ją ułożył, niech nie zapomina. Anna domyśliła się, że chłopak poznał ją i dlatego zaczął śpiewać piosenkę o jej krewniaku. A znowu Päre Niko to był starzec stale wędrujący po proszonym. Miał żonę złośnicę, mimo to zawsze razem puszczali się na wędrówkę. Najpierw przychodził Niko, po godzinie zjawiała się jego stara. Sposobem wszystkich chłopów Niko wymykał się, słowa swojej babie nie mówiąc, ona go jednak zawsze w porę umiała dopaść. Anna wstała i potaszczyła dalej walizkę, ale ręce jej tak mdlały, jakby wcale nie odpoczywała. Postawiła walizkę i popchnęła ją nogą. W okolicy był jeszcze jeden stary włóczęga. Lindgren. Mówiono o nim, że był kiedyś studentem, ale w głowie mu się pomieszało, gdy go narzeczona porzuciła. Wciąż jeszcze chodził z paczką listów narzeczonej w kieszeni. Nie raz mu się zdarzyło, że przemókł do nitki, czy to w deszcz, czy jak szedł przez rzekę, nigdy jednak nie wyjmował listów z kieszeni, żeby je wysuszyć przy ogniu. „Tych listów ani zimno, ani mróz nie zniszczy" — mawiał. Za Anną szła malutka staruszka zgięta w pół. Miało się ochotę siłą ją wyprostować. Ubrana była w czarną spódnicę i czarną chustkę. — Coś ty za jedna? — spytała Annę. Anna dygnęła, ale nic nie odrzekła. — Eemelisa dziewczyna jesteś? — Nie. Starej nie zadowoliła ta odpowiedź, poszła dalej mamrocząc. Anna wzięła walizkę i ruszyła za starą. Wkrótce ją dogoniła. Wtedy postawiła walizkę i zaczekała, aż staruszka odejdzie kawałek, i poszła za nią w pewnej odległości. Stara zmierzała do wsi. W ten sposób udało się Annie przenieść walizkę przez pole. Na skraju lasu schowała ją pod drzewem i przykryła suchymi gałęziami. Teraz poszła szybko najkrótszą drogą poprzez wieś, a potem spadzistym zboczem. Droga pełna była głębokich bruzd. Prowadziła przez pola prawie równie wielkie jak pola dworskie, potem oddalała się od pól i wiła brzegiem lasu. Na lewo od drogi, na pół w lesie, leżała działka, zajmująca płaską pochyłość. Chata osadnika miała jedno tylko okno zwrócone do drogi. Na jednej z szyb była brunatna plama. Robiła wrażenie twarzy... wydawało się, że ktoś tam zawsze stoi i wygląda oknem. Anna widziała tę plamę ze sto razy, ale za każdym razem odczuwała strach. Dalej w długim rzędzie następowały drewutnia, studnia, cebry powywracane do góry dnem, sanie, wozy, sąg drzewa, szopa na siano, obora i łaźnia. Nic nie stało za czymś innym, nic nie było ani odrobinę przesunięte, wszystko stało w rzędzie równiutkim jak do przeglądu. Obora też była zwrócona gnojówką do drogi. Na ścianie obory wyraźnie znać było linię, do której sięgał wybrany o tej porze nawóz. Od tej działki droga gwałtownie skręcała w las, a przy jej skraju leżał duży płaski kamień, który Anna poznała jako swój, bo często, dzieckiem będąc, bawiła się przy nim. Tylko że teraz wydał jej się o połowę mniejszy niż z tamtych czasów. Droga leśna była wilgotna i ciągnęło od niej chłodem. W wilgotnych rozpadlinach widniały na pół metra głębokie ślady końskich kopyt. Powstałe pewnie jeszcze jesienią, nim mróz chwycił. Pierwszym rzeczywiście niezwykłym i godnym uwagi miejscem na jej drodze była Zbójna Górka. Taką nazwę miała dopiero od dziesięciu lat, przedtem była to sobie zwykła górka bez nazwy, łagodne wzniesienie, aż do szczytu okryte porostami. Tylko przednia ściana góry tworzyła strome urwisko, mające jednak wysokość kilkunastu zaledwie metrów. Parobek z zagrody Alitalo zabił parobka Noukkali, a przypuszczając, że tamten już nie żyje, zawlókł go nad brzeg górki i zrzucił z urwiska, w odległości dziesięciu może metrów od drogi. Ale tamten po krótkiej chwili odzyskał przytomność i zaczął wzywać pomocy. Zmarł zanim pomoc nadeszła. Kustaa, ojciec Anny, wracał wtedy właśnie do domu ze wsi. Usłyszał wołanie i pomyślał, że ktoś ugrzązł w bagnie. Pobiegł więc co sił do wsi po pomoc, paru chłopców z postronkami pospieszyło, żeby wyciągnąć tonącego na suchy grunt. To było w październiku, późnym wieczorem, nic nie było widać, tylko skrawek nieba majaczył. Ratujący przeszli przez górę na drugą stronę na bagna, a morderca obszedł górę z drugiej strony, do miejsca, gdzie leżała jego ofiara. Z jakiegoś tam powodu jednak średni chłopak Noukkali, piętnastolatek, został na drodze. Usłyszał kroki i poszedł w stronę, z której dochodziły. Morderca ryknął i z trzaskiem i chrzęstem uciekł między drzewa. Chłopak tak się przeraził, że stanął jak w ziemię wrośnięty, z otwartymi ustami. Tamci na bagnie też słyszeli ten ryk i przybiegli, żeby się dowiedzieć, co się stało, ale chłopak nie mógł się ani ruszyć, ani przemówić. Mężczyźni już chcieli odejść, ale jeden z nich zapalił fajkę. W blasku zapałki zobaczył twarz chłopca zwróconą ku stromej ścianie góry. — Toś ty tak krzyczał? Co tu robisz? — spytali. Gdy chłopiec nie odpowiedział, zrozumieli, że coś się stało i podeszli, żeby go zabrać, wtedy zobaczyli zwłoki tuż koło jego nóg. — Chodź — powiedzieli do chłopca, i poszedł. — Idź za mną — powiedział jego ojciec, i chłopiec usłuchał. Nie był w stanie zrobić coś sam, bez rozkazu. Mężczyźni pożyczyli konia i wozu z działki osadniczej i zawieźli zwłoki do stodoły Noukkali. A parobek Alitali, Jaakko, późno wrócił do domu. Był przemoczony i bardzo rozmowny. Spytał gospodarza, gdzie znaleziono zwłoki i kto je znalazł. — A co Noukkala na to, że mu parobka zabili? Dziwnie się ten Jaakko zachowywał: ciągle podchodził do wiadra i pił wodę, ale ust nie wycierał, tylko mu woda na piersi kapała. I ciągle miętosił przód koszuli. Gospodarz coś zaczął podejrzewać, wydało mu się, że coś w tym jest, bo ci parobcy to zawsze wszędzie razem bywali. — A kto ci powiedział, że to Noukkali parobka zabili? — spytał. — A Juuso od Ylitali stał na podwórzu i mówił mi. Gospodarz udał, że musi wyjść za potrzebą, i zaraz poszedł do Ylitali i spytał Juusa: — Tyżeś to powiedział naszemu Jaakko, że Noukkali Willego zabili? — Ja cały wieczór byłem w suszarni, paliłem tam, dopiero przed chwilą wróciłem do domu i usłyszałem o całym tym wydarzeniu. A waszego Jaakko wcale nie widziałem. Gospodarz całą noc nie spał, pilnował. Parobek, co spał w komorze, wymknął się raniutko, nim się inni pobudzili. Nie zauważył, że gospodarz za nim poszedł. Parobek przeszedł przez całą wieś aż do budy kowala, stamtąd skręcił na lewo do jeziorka. Gospodarz wstąpił do ostatniej przy drodze zagrody i zabrał z sobą jej właściciela wraz z synem. Razem poszli na brzeg. — Zobaczymy, co nasz Jaakko robi nad jeziorem tak skoro świt — powiedział gospodarz drżącym głosem. Jaakko w bieliźnie tylko siedział w łódce i prał wierzchnią koszulę i spodnie. — Nigdy nie miałeś zwyczaju sam prać swego przyodziewku — powiedział gospodarz. — Dlaczego teraz to robisz? — Nie można się tak ciągle kobietom naprzykrzać — odrzekł parobek. — A cóż to twoje rzeczy takie brudne się nagle zrobiły? — Bo jakem do łódki wskakiwał po desce, tom się pośliznął i w błoto upadłem. Pomyślałem sobie, lepiej wyprać od razu, nim się brud weżre. — A co miałeś w łódce do roboty? — Chciałem ten niewód, co w lecie zginął, wyciągnąć, nim się lód zetnie, bo później by na mnie było, jak by przepadł. — Błoto, powiadasz? — rzekł gospodarz. — Spodziewam się, że nie krew chcesz sprać. — Może i krwi trochę, bom się w brodę skaleczył, jak upadłem. — Zostaw to pranie. Ubierz się, idziemy do domu. W domu, w izbie, gospodarz usiadł przy jednym końcu stołu, parobek przy drugim, a tamci obcy na ławce przy drzwiach. — Dlaczegoś zełgał wczoraj wieczorem, żeś się od Juusa dowiedział, że to Wille od Noukkali został zamordowany? — A to nie Juuso mi powiedział? Proszę, a ja pewien byłem, że od niego słyszałem. — A gdzie twój nóż? Parobek przyniósł nóż z komory. — A czemu go przy pasku nie masz jak zawsze? — Dziś go chciałem w domu zostawić. Bo jak wezmę do stodoły, mogę zgubić przy młocce. — Pokaż mi ten nóż. — Popatrzeć można. Nie gryzie i nie kopie. — Kto to wie — powiedział gospodarz obracając nóż na wszystkie strony. Uniósł go wysoko nad głowę, jakby chciał nim kogoś uderzyć. Potem wstał, podszedł do siedzących na ławce. I znowu podniósł nóż. — A co byś powiedział, jakbym dźgnął nożem Peltolę? — Gospodarzu drogi, tak chłopa zabić nie da rady. Jakby on miał nóż, to z was samych już by był trup. — A jak to się robi? — Pozwólcie, pokażę wam... ja wiem, jak to się robi. — Więc pokaż, ale nie tak, żeby jeszcze jeden trup przybył. Parobek wziął nóż, podniósł go na wysokość piersi d natarł ciasno na gospodarza. — A teraz tylko pchnąć, trochę na ukos, w serce, nim czknąć zdążycie. Tak się chłopa zabija: między żebra, wcale nie trzeba mocno. Tylko głupiec wywija nożem nad głową, takiemu może się zdarzyć jak Nikolainenowi, nóż mu w belce utkwił, a kiszki mu tymczasem wypruli. I w co można trafić tak z góry, w ramię, czy gdzie? A tak nieborak się nie wymiga. Bez hałasu i bez szarpaniny. Żeby zabić, trzeba mieć pomyślunek i umieć wymiarkować. — A ty gdzieś się nauczył takich forteli? — Jeden stary kryminalista mnie nauczył. Dwa razy skazywali go za zabójstwo. — No, to już mamy biały dzień, chodźmy zobaczyć parobka Noukkali — powiedział gospodarz. Zwłoki leżały na snopach, w suszarni, którą ogrzano, ile się dało. Twarz zmarłego lśniła czarno od sadzy. — Biedny Wille — powiedział parobek — na co ci przyszło. No, dobrze ci choć tu teraz? — Ty, co się znasz, powiedz, czy on został zabity jak należy, według reguł. — Tego nie można powiedzieć. Cały podziurawiony. Chyba Cyganie go zamordowali. Wygląda to na pierwszą robotę jakiegoś fuszera albo głupca. Wierzcie mi: to cygańska robota. — Cyganie go z pewnością nie zabili. — Gospodarzu, lepiej to ode mnie wiecie — powiedział parobek. Obcych wszystko to przeraziło, patrzyli na siebie z przestrachem. Wyszli wszyscy razem do izby i zasiedli do rannego posiłku. — Przeżegnajże się — powiedział gospodarz. — Obejdzie się. Przeżegnam się po jedzeniu. — I teraz się nie żegnasz — powiedział gospodarz, gdy zjedli. — Innym razem to zrobię. — Powiedz szczerze: zabiłeś go? — Czas już kończyć i iść do młocki — odrzekł parobek. — Ziarno samo się z kłosów nie wykruszy. — No, więc chodźmy — powiedział gospodarz. Zabije mnie — myślał sobie gospodarz, jak nie inaczej, to cepami walnie — i był pełen najgorszych przeczuć. Przy młocce gospodarz mówił z parobkiem zupełnie otwarcie i prosił, żeby się przyznał. — Tylko trochę odwagi do tego potrzeba — mówił zachęcająco. — Nie pierwszy to raz i nie ostatni się zdarza, że ktoś kogoś zabije. Nic osobliwego. Powiedz tylko, jak było. — Teraz młócimy, a pogadać można będzie później. Czasu człowiek ma dość na tym świecie, a jakby go zabrakło, to sobie dołożymy. Do trzeciej wymłócili i zaczęli od nowa wypełniać suszarnię. Parobek zbierał snopy z klepiska, a gospodarz układał je na krokwiach. — Nie ciskaj mi w twarz — powiedział gospodarz. — A co za różnica. Morderca nie może być taki znowu akuratny. Przy wieczerzy parobek też się nie przeżegnał. — Znowu zapomniałeś choć ręce złożyć. — Co za różnica. Morderca nie musi być taki akuratny. Po jedzeniu wsadził kapelusz na głowę i chciał wyjść. — Gdzie idziesz? — spytał gospodarz. — Kto by się tam troszczył o to, gdzie morderca chodzi. Ale choć zbój ze mnie, nie myślę uciekać. Nie bójcie się. Parobek poszedł do Noukkali. Nie zdejmując kapelusza wszedł do izby, gdzie wszyscy siedzieli przy stole i jedli w ciszy i smutku. Usiadł na ławce przy drzwiach. — Czego chcesz, Jaakko? — spytał gospodarz. — Wasz Wille został zabity. Choć może i nie taka to wielka szkoda, bo letnie roboty już pokończone. — U nas roboty zawsze dość — odrzekł gospodarz. Gospodarze zjedli, wstali od stołu i rozeszli się, każdy do swoich zajęć. Tylko średni chłopak położył się na ławie za stołem. — Głowa cię boli? — spytał gospodarz. — Czego krzyczycie? — odpowiedział chłopak nieprzyjaźnie. — Zostawcie mnie w spokoju. Parobek wstał i podszedł do chłopca. — Podwiń nogi, to usiądę na brzegu. Słyszałem, że to ty Willego znalazłeś. — O tym z nim nie mów — ostrzegł gospodarz. — Tak się trupa przestraszyłeś? — Nie, ciebie. Bo nie wiedziałem, że to ty tam poszedłeś, żeby go z góry zrzucić — wyjaśnił chłopak spokojnie. — Skąd wiesz, że to ja? — Ryknąłeś, że mało uszy nie popękały. — A może to zając wrzasnął. Chłopak zerwał się i rzucił na parobka. — Zabiję cię, jak mnie w spokoju nie zostawisz. Po coś tu przyszedł, dlaczego mnie dręczysz? Mężczyźni ich rozdzielili. — I co na to powiesz? — spytał gospodarz. — Jak chłopak tak mówi, to musi być prawda. Zabiłem Willego. Przyznaję się ze względu na chłopaka. Inaczej nigdy bym się nie przyznał. Choćbyście mnie kołem rozciągali, w kawałki rozsiekli. Ale ze względu na chłopaka... bo on jest niewinny. Dla innych to nie ma znaczenia, twardzi jesteście i obłudni, ale chłopakowi trzeba pomóc w jego rozpaczy. Następnego dnia przyjechał więzienny wóz i zabrał parobka. — Żegnajcie, więcej mnie nie zobaczycie — powiedział parobek do mieszkańców wsi, co się zebrali dokoła, by przyjrzeć się jego wyjazdowi. — Biedny chłopaku — użaliła się nad nim kobieta Noukkali. — Toś się urządził. W żelazo cię zakuli. Trzeba było się zastanowić, póki była pora. — Nikogo nie można zakuć w kajdany na wieki! Kiedyś mnie uwolnią! — zawołał parobek i podskoczył na wozie skutymi nogami, aż hołoble popękały. Parobek przyznał się do popełnionego morderstwa, ale nie umiał podać przyczyny. On i zabity szli do zagrody Jokimaa, żeby kupić wódki. Przystanęli na górze i Wille potarł zapałkę, bo fajkę chciał zapalić. „Gdy zobaczyłem jego twarz w świetle płomyka, poczułem, że muszę to zrobić, nigdy złe słowo między nami nie padło. Wystraszyłem się, jak zobaczyłem, com zrobił. Dźgnąłem go jeszcze parę razy, bo chciałem, żeby nie był przytomny i nie wiedział, że to ja go zabiłem". „I nie udzieliliście mu pomocy, choć słyszeliście, że na was woła?" — spytał sędzia.'„Jak bym słyszał, to bym do niego podszedł, na pewno bym podszedł, bo żadnego gniewu między nami nie było. Teraz Wille ma dobrze, dużo lepiej niż ja. Słabszy był ode mnie i wciąż chorował. Często mu pomagałem, bo my zawsze: gdzie jeden, tam i drugi. Ja bym się od razu przyznał, tylko żeby był ktoś, kto by mnie zrozumiał." Kustaa, ojciec Anny, słyszał, jak ranny wołał w lesie. — Myślałem, że on woła na Jaakko, że jego wzywa na pomoc, a on wołał, bo chciał, żebyśmy wiedzieli, kto go zabił. Wtedy o tym nie pomyślałem, choć to oczywiście od razu powinno być jasne. Od dawna wiedziałem, że Jaakko to szubrawiec. Wiedziałem o tym już wtedy, gdy zrabował mi barana. Parobek-morderca łowił raki w rzece na wybrzeżu Kustaa. Zbierał je w ogromnych ilościach. To rozgniewało ojca Anny. — Słuchaj no, nie mam dla ciebie raków za darmo — powiedział. — To dostaniesz co trzeciego raka. — Wolałbym trzy marki. Następnego dnia na płocie wisiała skóra jego barana. Parobek go zabił, a mięso zużył na karmę dla raków. Nieco wcześniej, przed tym wydarzeniem, parobek idąc łowić raki spytał Annę: — Jak się nazywa ten baran? — Nie wiem... wcale się nie nazywa. — To musisz wynaleźć jakieś imię dla niego. — Jakie? — No, Kustaa, nie byłoby dobre? Owce beczały: mee! mee! bee! bee! — Chory tam kto? — zawołał parobek. Bee — odpowiedziało jakieś jagnię. — Spytaj jeszcze o coś — zaproponowali Anna. — Więcej nie. Nie wolno pytać tak raz za razem. Parobek wyciągnął mieszek z tabaką i pomachał nim przez płot. Baran podszedł do nich i zaczął dreptać w miejscu z pyskiem wyciągniętym do mieszka. Parobek usypał tabaki na dłoń i pozwolił mu zjeść. Gdy ruszył w kierunku brzegu, baran pobekując szedł obok po drugiej stronie płotu. — Kto mi da nową paczkę tabaki? Mee — beknął baran. Parobek roześmiał się. Anna też się śmiała i chciała z nim iść nad brzeg. Ale parobek się nie zgodził. — Wracaj do domu! Słyszysz? Natychmiast. — Sam wracaj — powiedziała zuchwale. Parobek nic się nie odezwał, tylko ułamał pręt łozy i zaczął go oskrobywać. — Na co ci to? — spytała. — Znienacka smagnął ją prętem po nogach. Uciekła z wrzaskiem do domu. Potem, gdy wołała na barana: „Kustaa, Kustaa", ojciec wyjrzał zza węgła. — Cicho! Tak na barana wołać nie wolno. Następnym razem, gdy tak zawołała, ojciec wziął rzemień z uprzęży i też ją smagnął po nogach. Kiedy ojciec położył się na trawie i zdrzemnął, ściągnęła mu mieszek z tabaką i próbowała zwabić nią barana, ale wcale nie przyszedł. Rozzłoszczona zawołała do owiec: „Co się wam stało?" — żadna nie odpowiedziała. Próbowała cichcem podrzucić ojcu mieszek, ale właśnie gdy go miała położyć, ojciec się obudził. Schowała rękę za plecy, ale nie pomogło, przyłapał ją. — Na co ci był potrzebny? — spytał. — Wzięłam tabaki dla Kustaa. — Jakiego Kustaa? — Dla barana. — On się nie nazywa Kustaa. Uwierz mi wreszcie. Przy drodze rosła brzoza, spod której wystrzelał świerk. Ich pnie stały tak blisko siebie, że gałęzie splatały się ciasno. Grupę powiększało mrowisko. Mrówki zbudowały kopiec u podnóża drzew i roiły się dokoła. Przechodząc tamtędy Anna poczuła ostry mrówczy zapach. To Wille Jokela nauczył Annę sposobu, który wróżył, czy się za mąż wyjdzie, czy nie. Wtyka się długi patyk w mrowisko, jeżeli mrówki wlezą aż na czubek patyka, wyjdzie się za mąż. Albo pójdzie się do nieba. Albo przejdzie się do następnej klasy. Czasem mrówki szły aż do czubka patyka, czasem nie. Raz przy mrowisku pokazał jej Wille kutasa. — Tylko nie mów nikomu — zastrzegł się. Ale już następnego dnia, jak się pokłócili, zaczęła wołać: — Widziałam kutasa Willego, widziałam kutasa Willego. — A ja twojego — powiedział Wille. — Ja wcale nie mam! — I rozzłościła się jeszcze bardziej. — Widziałem Anny kutasa! Widziałem Anny kutasa! — wykrzykiwał Wille. Przechodziła akurat stara Jokiska. Aż ją zatkało z oburzenia. — Powiem ojcu, że takich brzydkich słów używasz. Willemu matka umarła, mieszkał z ojcem tylko. — A ja powiem twojej mamie — odpowiedział Wille. Strasznie to było głupie. Stara Jokiska poszła wprost do ojca Willego, który przekopywał rów na swoim polu. Widzieli, jak ojciec Willego wyprostował się i poważnie spoglądał na starą. Gdy odeszła, zawołał na Willego. Chłopak tak się wystraszył, że zaczął kuleć, żeby ojciec nie był taki srogi. Ale ojciec kazał mu tylko przynieść butelkę świeżej wody. Wille potem opowiadał, że stara babka Jokela rozmawiała z ojcem o prosiętach. „Nie miała odwagi naskarżyć, ojciec by jej lanie spuścił" — twierdził Wille. Wille już nie żył. Położył się raz na trawie w słońcu i wąż mu wpełzł do brzucha. To się stało wtedy, kiedy Anna mieszkała u ciotek. Gdy opowiadała innym dzieciakom, jak to było z Willem, słuchały z rozdziawionymi ustami. O czymś podobnym nigdy nie słyszały i wierzyły w każdziusieńkie słowo. Anna zobaczyła raz węża, gdy zbierała borówki, tylko jej grzbiet węża w trawie mignął, jak się prześlizgiwał. Gospodarz, na którego gumnie to było, przybiegł na jej krzyk. — Czego wrzeszczysz? Krowy wystraszysz. — Węża widziałam. — Nic takiego strasznego. I wątpię, czyś widziała. Tu wężów nie ma. I nie zbieraj niedojrzałych borówek. Przyjdź za tydzień, a teraz idź do domu. Ciotki miały zwyczaj zbierać na pół dojrzałe borówki, potem im w cebrze dochodziły. Tak to drażniło inne kobiety, że stale wydziwiały, chyba tylko wydziwianie stało im na przeszkodzie, bo same by chętnie nazbierały borówek zawczasu. Potem przez długi czas Annie wydawało się, że widzi wijącego się węża, obraz był tak wyrazisty, że ubrdało jej się, jak to ten wąż wśliznął się w nią i śpi w jej brzuchu. Zimą dostała raz wymiotów i z ust wypadł jej tłusty biały robak. Ciotki wzięły go na patyk i wyrzuciły na śnieg. Ta leśna droga była drogą do domu. Na prawo było nieduże trzęsawisko. Tak jasne, że w oczach migotało. Anna przysiadła na poboczu, wypocząć chwilę. Za trzęsawiskiem wznosiła się góra, a u jej podnóża była woda, mała kryształowa czysta głębina. Mienił się w niej odwrócony obraz gór: kamienna kula, a pod nią niebo. Anna podciągnęła spódnicę, żeby słońce grzało w łydki. Łydki miała przeraźliwie białe i chude. Zebrało jej się na płacz, gdy pomyślała o Wasylu i zobaczyła go przed sobą, jak stał sam w zupełnie pustym pokoju. O czym on teraz myślał? I gdzie był? Zaraz jednak zapomniała o Wasylu i wspominała tylko miasto, które zostało za nią. Podniosła się i ruszyła dalej. To już naprawdę była droga do domu. W pociągu, nim wysiadła na stacji, była w drodze z miasta, od profesora, a od stacji do tego miejsca zupełnie tak, jakby od ciotek wracała. A teraz już zza drzew przeglądało pole, a na lewo widziała ścieżkę wiodącą wprost do domu. Choć chatę już było widać, nie spieszyło jej się. Zbierała i jadła dojrzałe borówki przy ścieżce. Ojciec stał na podwórku, plecami do niej i trzymał przed sobą koło od wozu. Miał na sobie ubranie tak samo szare jak zabudowania: zając też ma na zimę białe futro. Ojciec potoczył koło w kierunku kuźni, w otwarte drzwi. Jedno okno chaty wychodziło na las. Przesączał się w nie mrok i odbijały sosny, wrażenie jesiennego dnia. Anna weszła do kuchni, ale tam nie było mroczno, zupełnie jasno. Poszła w głąb słonecznej izby, zdjęła buciki, pończochy i spódnicę. Za oknem było rżysko, jakby tysiące rozsypanych wydrążonych rurek. Nigdy nie można by wśród nich odnaleźć tej, którą się raz z oka spuściło. Boso i w halce wyszła Anna na podwórze. Zajrzała do obory. Stały tam dwie krowy i cielak, z łańcuchami na szyi. Spoglądały na nią szklistymi wypukłymi oczami. Wyobraziła sobie, że może tak, jak ona widzi trzy krowy, one widzą trzy Anny. Podrzuciła im naręcze siana. Potem poszła do łaźni. Powrósło na jednym z cebrów pękło i leżało na podłodze. Liście w zeschłych miotełkach brzozowych pod pomostem szeleściły, poruszane przez wpadający w otwarte drzwi wiatr. Z łaźni poszła do studni i usiadła na pokrywie; nie przyciskano jej kamieniami, bo dzieci w zagrodzie nie było. Podniosła klapę i zajrzała do studni. Nie od razu zobaczyła, czy woda podeszła, czy opadła od ostatniego razu, bo woda była tuż pod powierzchnią ziemi. Studnia przybrała na wiosnę. Nie była to dobra studnia. Z trzaskiem zamknęła klapę, ojciec wyjrzał zza węgła kuźni. — To ja, Anna! Ojciec cofnął się za węgieł. Anna podeszła i przyglądała się, jak skraca obręcz na kole. Młotkiem i dłutem odciął kawałek obręczy i spoił końce. Potem rozgrzał obręcz, wpasował w drewniany rowek i polał zimną wodą. Żelazo sycząc przywarło do drzewa. Teraz obręcz mocno tkwiła na swoim miejscu i koło znowu mogło się potoczyć w świat, po szerokich drogach. Obręcz skróciła się o cal może, ale świat się przez to nie zmniejszył, nawet nikt nie zauważy. Anna nie chciała ojcu przeszkadzać. Dopiero gdy skończył, powiedziała: — Nie mogłam walizki dodźwignąć aż tutaj. Leży gałęziami przykryta koło wsi, obok Jussila. — Zaraz ją przywiozę — powiedział ojciec i już gotów był iść. — Od razu zatoczę to koło Noukkali. Ten Rosjanin obręczy naciągać nie potrafi. Zimą przybył do Noukkali Rosjanin i zaczął tam pracować jako kowal. W podkuwaniu koni był niezrównany... traktował konie jak ludzi. Nikt teraz koni do Kustaa nie przyprowadzał, ani z niczym innym nie przychodził. — Może ojciec spokojnie koło odnieść — powiedziała Anna. — A ja w łaźni napalę. Wykąpie się ojciec po powrocie. — Niedługo zabawię. Ojciec potoczył koło przez pole. Oburącz przeniósł je przez rów i poszedł drogą. Veijo Meri Korzenie na wietrze 21