10789

Szczegóły
Tytuł 10789
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10789 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10789 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10789 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Rainer Maria Rilke EWALD TRAGY I Ewald Tragy idzie obok ojca wzdłuż „fosy". Jest niedzielne popołudnie i promenada. Ubrania zdradzają porę roku: mniej więcej początek września, zużyte, wymęczone lato. Dla niektórych toalet nie jest ono już nawet pierwszym. Np. dla modnej zielonej sukni pani von Ronay albo dla niebieskiej fularowej pani von Wanka. „Jeśli się ją trochę przerobi i odświeży — myśli młody Tragy — wytrzyma z pewnością jeszcze rok." Potem przechodzi młoda dziewczyna i uśmiecha się. Ubrana jest w bladoróżowy krepdeszyn — ale ma świeżo uprane rękawiczki. Panowie idący za nią płyną w oparach benzyny. Tragy nimi gardzi. Gardzi w ogóle wszystkimi tymi ludźmi. Ale kłania im się bardzo uprzejmie, z nieco przesadną staroświecką kurtuazją. Co prawda, tylko wtedy, gdy ojciec odpowiada na ukłon lub kłania się. Nie ma własnych znajomych. Tym częściej musi jednak uchylać kapelusza; ojciec jego bowiem jest dystyngowany i szanowany, jest tak zwaną osobistością. Wygląda nader arystokratycznie, a młodzi oficerowie i urzędnicy są niemal dumni, gdy mogą go pozdrowić. Z głębi uporczywej swej milkliwości stary pan mówi wtedy: „Tak", i wielkodusznie odpowiada na ukłon. Owo głośne „tak" przyczyniło się do rozszerzenia błędnej pogłoski, jakoby pan inspektor wśród zamieszania panującego na niedzielnej promenadzie prowadził z synem mądre i głębokie rozmowy i jakoby istniała pomiędzy nimi niezwykła jednomyślność. Ale z tymi rozmowami rzecz ma się następująco: — Tak — powiada pan von Tragy, jak gdyby wynagradzając tym słowem urojone pytanie, wyrażone w uniżonym pozdrowieniu, a mogące na przykład brzmieć: „Czyż nie jestem grzeczny?" — Tak — powiada pan inspektor, a brzmi to jak odpuszczenie. Niekiedy Tragy-syn podchwytuje na serio owo „tak", doczepiając doń szybko pytanie: — Kto to był, papo? — A wtedy owo biedne „tak" z doczepionym pytaniem stoi niczym lokomotywa z czterema wagonami na ślepym torze nie mogąc ruszyć naprzód ani w tył. Pan von Tragy senior ogląda się za tym ostatnim ukłonem, nie ma pojęcia, kto by to mógł być, zastanawia się wszakże jeszcze przez następne trzy kroki, a potem mówi rozglądając się bezradnie: — Taaak? Niekiedy dodaje jeszcze: — Twój kapelusz jest doprawdy całkiem zakurzony. — Czyżby? — odpowiada młody człowiek z rezygnacją. I przez chwilę obaj są smutni. Po przejściu dziesięciu kroków wyobrażenie zakurzonego kapelusza rozrasta się w myślach ojca i syna do anormalnych rozmiarów. „Wszyscy ludzie na nas patrzą, to skandal" — myśli starszy, a młody człowiek usiłuje sobie przypomnieć, jak też może wyglądać ów nieszczęsny kapelusz i gdzie mógł na nim osiąść kurz. Na rondzie, przychodzi mu na myśl i zastanawia się: „Na to nie ma rady. Powinni by wynaleźć taką szczotkę..." Nagle widzi przed sobą cielesny obraz swego kapelusza. Jest przerażony: pan von Tragy po prostu zdjął mu kapelusz z głowy i teraz uważnie strzela po nim palcami w czerwonych rękawiczkach. Ewald przygląda się przez chwilę z gołą głową. Potem oburzonym gestem wyrywa ten haniebny przedmiot z ostrożnych rąk starszego pana i gwałtownie naciska go sobie na głowę. Jak gdyby włosy stanęły mu nagle w płomieniach: — Ależ, papo... — i jeszcze chce powiedzieć: „Skończyłem osiemnaście lat — po to więc! Po to, żebyś zdejmował mi kapelusz z głowy tu, przy niedzieli, w południe, wobec tych wszystkich ludzi..." Lecz nie może wykrztusić słowa i dławi się tylko. Czuje się upokorzony i mały, jak w wyrośniętym ubraniu. A pan inspektor idzie nagle daleko, po drugiej stronie chodnika, sztywny i uroczysty. Nie ma syna. I cała niedziela przepływa pomiędzy nimi. A jednak nie ma w tym tłumie ani jednego człowieka, który by nie wiedział, że ci dwaj należą do siebie, i wszyscy żałują, że bezwzględny a brutalny przypadek tak bardzo ich rozdzielił. Wszyscy ustępują im z drogi, pełni współczucia i wyrozumienia, i są zadowoleni dopiero wtedy, gdy znowu widzą ojca i syna idących obok siebie. Stwierdzają przy tej okazji pewne wzrastające podobieństwo w sposobie chodzenia i w gestach u obu i wszyscy się tym. cieszą. Dawniej bowiem, powiadają, młodzieniec przebywał poza domem, w szkole wojskowej. I pewnego dnia — kto wie dlaczego — wrócił stamtąd jakiś obcy. Ale teraz: — Proszę spojrzeć — mówi pewien dobroduszny starszy pan, któremu inspektor właśnie przed chwilą ofiarował swoje „tak" — głowę pochyla już troszeczkę na lewo, jak ojciec — i starszy pan promienieje radością przy tym odkryciu. Starsze panie również okazują zainteresowanie młodym człowiekiem. Przechodząc obejmują go przez chwilę szacującym spojrzeniem. Rozumują: Ojciec był pięknym mężczyzną. Jeszcze i teraz jest przystojny. Ewald taki nie będzie. Nie. Bóg wie, do kogo jest podobny. Może do matki (gdzież to się ona zresztą podziewa?). Ale jest postawny i jeśli się okaże dobrym tancerzem... i starsza dama mówi do córki w różowej sukience: — Czy odkłoniłaś się grzecznie panu Tragy, Elly? Lecz właściwie wszystko to jest zbyteczne — radość starszego pana i roztropna zapobiegliwość matki Elly. Z chwilą bowiem gdy obaj panowie skręcają z promenady w pustą, wąską Herrengasse, młody człowiek oddycha z ulgą: — Ostatnia niedziela. Odetchnął dość głośno. Starszy pan mimo to nie ma zamiaru mu odpowiedzieć. „Ta milkliwość — myśli Ewald. — Ta milkliwość jest jak cela dla furiatów, głucha i z bezlitosnymi materacami ze wszystkich stron." Tak dochodzą aż do Niemieckiego Teatru. Tam Tragy-ojciec pyta nieoczekiwanie: — Co? A Tragy-syn powtarza cierpliwie: — Ostatnia niedziela. — Tak — replikuje krótko inspektor — kto nie chce słuchać dobrej rady... — Pauza. Potem dodaje: — Idź, opal sobie skrzydła, przekonasz się jeszcze, co to znaczy stać o własnych nogach. Dobrze, zbieraj sobie doświadczenia. Nie mam nic przeciwko temu. — Ależ, papo — mówi młody człowiek nieco gwałtownie — sądzę, że dość często omawialiśmy już to wszystko. — Ale ja ciągle jeszcze nie wiem, czego ty właściwie chcesz. Nie wyrusza się przecież tak w nieznane. Powiedz mi wreszcie, co chcesz robić w Monachium? — Pracować — spieszy z odpowiedzią Ewald. — Taaak... jak byś tu nie mógł pracować! — Tu — i młody człowiek uśmiecha się z wyższością. Pan von Tragy zachowuje całkowity spokój. — Czegóż ci brak? Masz swój pokój, masz co jeść, wszyscy ci dobrze życzą. Ostatecznie jesteśmy tu znani i jeśli będziesz należycie traktował ludzi, to najlepsze domy staną przed tobą otworem. — Wiecznie ludzie i ludzie — podejmuje syn tym samym ironicznym tonem — tak, jak by to było wszystko. Na diabła mi ludzie — przy tym dumnym zdaniu przypomina mu się historia z kapeluszem i czuje, że kłamie, dlatego też zaznacza raz jeszcze: — Ludzie nic mnie nie obchodzą. Bo i czymże są? Czyżby naprawdę ludźmi? Teraz z kolei starszy pan się uśmiecha; tak jakoś osobliwie pojawia się ów uśmiech na jego subtelnej twarzy, że trudno powiedzieć, czy igrał na jego wargach pod białym wąsem, czy też wokół oczu. Zaraz zresztą znika. Ale osiemnastolatek nie może tego zapomnieć; wstydzi się i różnymi wielkimi słowami osłania swój wstyd. — W ogóle — mówi wreszcie, kreśląc ręką niecierpliwy zygzak w powietrzu — znasz, zdaje się, dwie tylko rzeczy: ludzi i pieniądze. Wokół nich wszystko się u ciebie obraca. Leżeć na brzuchu przed ludźmi — to jest droga. I czołgać się na brzuchu do pieniędzy — to jest cel. Nieprawdaż? — Obu ich będziesz jeszcze potrzebował, moje dziecko — mówi cierpliwie starszy pan — a do pieniędzy nie trzeba się czołgać, jeśli się je tylko ma. — A jeśli się ich nawet nie ma, to... — młody Tragy waha się nieco. — To? — pyta ojciec i czeka. — Ooch — rzuca tamten beztrosko i pozostawia pytanie bez odpowiedzi. Wydaje mu się, że dobrze będzie rozpocząć nowe zdanie. Lecz starszy pan uparcie powtarza „to" — i kończy brutalnie: — To staje się łobuzem, który przynosi hańbę dobremu, uczciwemu nazwisku. — O, ależ wy macie pojęcia! — młody człowiek przejawia wielkie oburzenie. — Po prostu jesteśmy niedzisiejsi — odpowiada starszy pan — i basta. — No, właśnie — triumfuje Tragy-syn — jesteście przedpotopowi, zakurzeni, zasuszeni, w ogóle... — Nie krzycz! — komenderuje inspektor i wtedy poznać w nim starego oficera. — Mam chyba prawo... — Cicho! — Wolno mi mówić... — A mów sobie! — rzuca pan von Tragy ze wzgardą. Niczym uderzenie w twarz jest to krótkie: „A mów sobie!" Potem ojciec Tragy przechodzi sztywno i uroczyście na drugą stronę ulicy. Ponieważ ulica jest całkiem pusta, obaj nie spotykają się znowu tak prędko i wydaje się, jak by gorąca, słoneczna jezdnia stawała się pomiędzy nimi coraz szersza. Teraz już wcale nie są podobni do siebie. Chód i postawa starszego pana stają się z każdą chwilą coraz bardziej nienaganne, a jego buty rozsiewają blask dokoła. Ten drugi, po tamtej stronie, również się zmienia. Wszystko się na nim marszczy i jeży niczym zwęglony papier. Ubranie jego ma nagle mnóstwo fałd, krawat mu pęcznieje, a rondo u kapelusza zdaje się rozrastać. Krótkim, modnym płaszczykiem owinął się niczym peleryną, która ma go osłonić przed burzą. Kroki jego borykają się z czymś. Wygląda jak stara litografia zatytułowana 1848 albo Rewolucjonista. Mimo to ostrożnie spogląda od czasu do czasu na drugą stronę. Niepokoi go widok starego człowieka, całkiem opuszczonego na bezkresnym, pustym chodniku. „Jakiż on jest samotny — myśli — a jeśli mu się coś stanie..." Oczy jego nie odrywają się już od ojca, towarzyszą mu i niemal bolą z wysiłku. W końcu obaj stają przed tym samym domem. Gdy wchodzą do sieni, Ewald prosi: — Papo! — Przez chwilę jest zmieszany, a potem bełkoce: — Musisz podnieść kołnierz, papo, tak zawsze tu zimno na schodach. Głos jego jest nieśmiały i kończy pytająco, choć przecież nie jest to żadne pytanie. Toteż ojciec nie odpowiada, tylko rozkazuje: — Popraw sobie krawat. — Tak — potwierdza Ewald pedantycznie i poprawia krawat. Potem wchodzą na górą, statecznie, jak to się z punktu widzenia higieny należy. Na pierwszym piętrze po prawej mieszka pani von Wallbach, zwana ciocią Karoliną, u niej co niedzielę zbiera się cała rodzina na obiad — godzina 13,30. Panowie Tragy, ojciec i syn, są punktualni. Mimo to wszyscy już się zeszli. Słowo „punktualność" można bowiem, jak wiadomo, stopniować. Ewald ociąga się chwilę w przedpokoju przed lustrem. Przybiera wyraz twarzy: „Ostatnia niedziela", i wtedy dopiero wkracza za ojcem do żółtego salonu. — Ach! Całe towarzystwo jest niesłychanie zdumione, ciągle któryś bardziej jest zdumiony od drugiego. Wejście obu Tragych w ten łatwy sposób staje się wydarzeniem. Trzeba po prostu umieć wzbogacać własne życie — w jakikolwiek sposób. Ogólne powitanie. Nie lada sztuki trzeba na to, aby z najróżniejszych kolan chwytać właściwe ręce i bezbłędnie odkładać je na właściwe miejsce. Ewald robi dzisiaj furorę ze swoją twarzą „Ostatnia niedziela". Podczas gdy starszy pan dotarł dopiero do swej siostry Joanny, młodzieniec zdołał już bez najmniejszych oznak zmęczenia pokonać trzy ciotki, cztery kuzynki, małego Egona oraz Frädulein. Wreszcie i pan von Tragy senior dotarł do celu, a teraz wszyscy siedzą naprzeciw siebie i pożerają się wygłodniałym wzrokiem. Cztery kuzynki uważają wprawdzie, że należy coś mówić. Usiłują więc tu i ówdzie zaczepić słowem o jakiś przedmiot — np. o barometr, o stojące na oknie azalie, o miedzioryt — nagrodę, zawieszoną nad kanapą. Lecz wszystkie te przedmioty są niebywale gładkie i słowa odpadają od nich niczym syte pijawki. Zapada milczenie. Obejmuje ich wszystkich niczym długie, długie pasma bielonych nici. Najstarsza z rodziny, owdowiała majorowa Eleonora Richter, ostrożnie porusza twardymi palcami złożonymi na podołku, jakby starała się troskliwie zwinąć w kłębek tę bezkresną nudę. Widać: majorowa pochodzi jeszcze z tych dobrych czasów, kiedy kobiety nie umiały siedzieć bezczynnie. Lecz i to pokolenie, które owdowiała majorowa nazywa „młodym", bynajmniej się w danej chwili nie okazuje gnuśne. Cztery panienki mówią niemal jednocześnie: — Lora? Na ten melodyjny dźwięk wszyscy zaczynają się uśmiechać, jakby ich obdarowano. I pani domu, ciocia Karolina, otwiera dyskusję: — Jak mówi pies? — Hau, hau — szczekają cztery panienki. A mały Egon wypełza gdzieś z kąta i z ożywieniem uczestniczy w tej rozmowie. Lecz gospodyni uważa ów temat za wyczerpany i proponuje: — A kot? I teraz już wszyscy zajęci są miauczeniem, pianiem, beczeniem i ryczeniem, wedle zasług i skłonności. Trudno powiedzieć, kto dowiódł największego talentu; nad całym tym rwetesem perlistych i skrzekliwych, i płynnych dźwięków góruje jedynie gdaczący organ owdowiałej majorowej, która gwałtownie przy tym młodnieje. — Ciocia gdacze — mówi ktoś z pietyzmem. Lecz dłużej nikt się nad tym nie zastanawia. Wszyscy są urzeczeni ogromem możliwości, podejmując coraz to śmielsze próby i coraz więcej przydając własnego do owych przedziwnie stylizowanych onomatopei. Wzruszające jest, że przy całym zindywidualizowaniu pozostaje delikatny odcień rodzinnego podobieństwa głosów, wspólny a zasadniczy serdeczny ton, z którego jedynie powstać może prawdziwa a beztroska wesołość. Nagle szarozielona papużka zaczyna poruszać się za żółtymi prętami klatki i, rzec można, że w owym niemym, powolnym skinieniu jej łebka przejawia się pewne dystyngowane uznanie. Wszyscy to tak odczuwają, ściszają głosy i uśmiechają się z wdzięcznością. Papuga zaś ma minę żydowskiego nauczyciela muzyki i jeszcze kilkakrotnie kłania się swoim uczniom; faktem jest: odkąd Lora stała się współdomownikiem, wszyscy w rodzinie nauczyli się wielu dźwięcznych słów, o których dawniej nikt z nich by nie marzył, poszerzając tak znacznie zasób swego słownictwa. Wobec owej milczącej papuziej pochwały każdy uświadamia sobie tę okoliczność i staje się dumny i szczęśliwy. W najlepszym więc nastroju wszyscy idą do stołu. Ewald co niedziela czeka, aż trzecia z ciotek, panna Augusta, uśmiechnie się: — Jadło, jak widzę, nie jest urojeniem — na co ktoś, wedle dobrego zwyczaju, przytwierdzi: — Nie, i ono ma swoje zalety. Zwykle następuje to po drugim daniu. Ewald wie również doskonale, co nastąpi po trzecim, itp. Podczas podawania potraw mówi się niewiele, po pierwsze, ze względu na „służbę", a poza tym dlatego, że dialog z własnym talerzem wystarczająco każdego absorbuje. Jedynie mały Egon, któremu nie wolno przy stole rozmawiać, chyba że go o coś pytają, nie może się najeść do syta ani nawet przeżuć porządnie potraw wskutek życzliwego zainteresowania rodziny. Stąd też malec pierwszy odczuwa zawsze przykre uczucie nadmiernej sytości i zwierza się ze swych najbardziej intymnych doznań Fräulein, która pomału oblewa się rumieńcem. Inni bynajmniej nie są tak dyskretni. Napełniają swoje talerze łagodnie postękując, a gdy służąca wkracza ze słodkim kremem, wzdychają głośno i boleśnie. Mrożony grzech kusi każdego, a któż zdoła się oprzeć? Pan inspektor myśli: „Jeśli potem wezmę sody..." Panna Augusta zaś zwraca się do pani domu: — Czy masz w apteczce krople na żołądek, Karolino? Pani von Wallbach z szelmowskim uśmiechem przyciąga mały stoliczek, na którym stoją w pogotowiu liczne pudełeczka i puszki obok dziwnie ukształtowanych butelek. Wszyscy się uśmiechają, rozchodzi się zapach apteczki, a krem można raz jeszcze obnieść wokół stołu. Nagle zachodzi niespodziewane zakłócenie porządku. Najstarsza z pań wstaje niczym widmo prababki, wołając ostrzegawczo: — Ewaldzie — a ty? Talerz Ewalda jest pusty. „A ty"? — pytają wszystkie oczy, pani domu myśli: „Izoluje się od rodziny, jak zwykle. Jutro wszyscy będziemy chorzy, a on? Czy to wypada?" — Dziękuję — mówi krótko młody człowiek odsuwając nieco talerz. Oznacza to: sprawa załatwiona — i basta. Lecz nikt tego nie rozumie. Wszyscy cieszą się z nowego tematu i starają się o dalsze wyjaśnienia. — Nie wiesz, co dobre — mówi ktoś. — Dziękuję. Wtedy cztery kuzynki, wszystkie jednocześnie, wyciągają swoje łyżeczki: — Popróbuj. — Dziękuję — powtarza Ewald i udaje mu się unieszczęśliwić cztery młode panienki za jednym zamachem. Nastrój staje się napięty. Wreszcie ciocia Augusta cytuje: — Babcia zawsze mówiła: „Jadać wiele", nie, „cierpieć jak..." — Nie — poprawia ciocia Karolina: — „Cierpieć, ile..." — Lecz tak też nie jest dobrze. Cztery kuzynki są bezradne. Pan von Tragy kiwa synowi głową: „Teraz pokaż się, zaimponuj im — nuże!" Tragy-junior milczy. Wie: wszyscy oczekują od niego pomocy, a ponieważ jest to ostatnia niedziela, decyduje się wreszcie: — ..Jadać, co kto lubi, i cierpieć, ile kto zdoła" — rzuca przed siebie z pogardą. Powszechny podziw. Podają sobie dalej to przysłowie, kontemplują je i ważą — biorą je w usta, jakby dla lepszego strawienia, i zużywają je tak doszczętnie, że znowu staje się całkiem niejasne, z chwilą gdy obszedłszy stół dokoła, powraca do Ewalda. On pozostawia je w ustach Fräulein, anemicznej Francuzki, która traktuje je jako ćwiczenie językowe i pochylona nad małym Egonem powtarza: — Co kto lubi jadacz... Ewald staje się na chwilę duchowym centrum rodziny. Podziwiają jego pamięć, aż ciocia Karolina wzgardliwie wydyma wargi: — Hm — jak się jest tak młodym... „Pewnie — myślą cztery kuzynki — jak się jest tak młodym..." I nawet na bladej twarzyczce małego Egona rysuje się wzgardliwa myśl: „Jak się jest tak młodym" — że osiemnastolatek czuje:,, A cóż to znowu się dzieje? Chyba niebawem zaczną się spodziewać moich narodzin." Jest w ogóle podrażniony, wykorzystuje więc sposobność, kiedy ciocia Augusta, pomiędzy dwoma kęsami, opowiada całą historię swoich zębów — ich szczęścia i upadku — i w chwili największego napięcia mówi prosto w szeroko otwarte usta ciotki: — Myślę, że przy stole... Spodziewa się, że usłyszy w odpowiedzi: Nie musisz tego przecież dłużej słuchać, możesz odejść, jeśli ci to nie odpowiada." Ale wszyscy są tylko urażeni i milczą. Później, kiedy catenakiem spełniają różne toasty, młody człowiek myśli: „Teraz chyba ktoś podniesie kieliszek: «No, Ewaldzie...»" Lecz jedni do drugich przepijają kolejno, a nikomu na myśl nie przyjdzie zacząć: „No, Ewaldzie." Potem nastaje długa przerwa i Ewald ma czas na trwożne myśli; czuje nagle, jak wszystkie spojrzenia czepiają się go obojętnie lub złośliwie, i stara się utrącić je nieśmiałymi gestami. Lecz każdym ruchem plącze tylko jeszcze bardziej te niewidzialne sieci, czuje się najpierw wzburzony, potem bezradny i myśli jego krążą ciągle w kółko; gdyż wskutek niezadowolenia i niecierpliwości stale do tego powraca: „Trzeba by powiedzieć coś potwornego, niesłychanego, trzeba by jakimś rozłożystym słowem zamordować wasze oczy, żeby popuściły, oto, co trzeba by zrobić." Lecz myśl ta pozostaje życzeniem; sam bowiem lubi wiele rzeczy z tej wygodnej, żałosnej codzienności, w której oni go wychowali, i jest jak dziecko złodziei, które gardzi rzemiosłem rodziców, a przecież pomału uczy się kradzieży. W sam środek jego trosk wpada niewinny głos cioci Augusty: — Jeśli temu młodzieńcowi nie odpowiada żadna z naszych rozmów, to niechże przynajmniej sam coś opowie według własnego gustu. Wówczas się przekonamy... No, Ewaldzie, ty chyba dużo obracasz się w świecie? Ewald, który ledwo słuchał, unosi wzrok i uśmiecha się smutno: — Och, ja... Słyszy też jakby z oddali, że cztery kuzynki przypominają mu: — Zacząłeś nam opowiadać pewną historię przed czterema czy pięcioma tygodniami — i szybko chce sobie przypomnieć, co też to mogła być za historia. Dopytuje z uwagą: — O czym to było? Cztery kuzynki zastanawiają się. Tymczasem zwraca się do niego pani domu: — Pisujesz jeszcze wiersze? Ewald blednie i mówi do kuzynek: — Więc nie przypominacie sobie...— I słyszy, jak owdowiała majorowa wykrzykuje w zdumieniu: — Cooo, to on pisze wiersze? — po czym potrząsa głową: — Za moich czasów... Lecz mimo wszystko Ewald chce sobie przypomnieć tę historię, którą zaczął opowiadać przed pięciu czy sześciu tygodniami. Ma nadzieję: gdzieś da się wspomnieć o tym, że dziś jest ostatnia niedziela, a potem można będzie odetchnąć. Lecz nagle przerywa mu pani von Wallbach: — Poeci są zawsze roztargnieni. Myślę, że wszyscy już skończyliśmy i możemy udać się do salonu — i do Ewalda: — Ta historia może chyba poczekać do następnej niedzieli, prawda? Uśmiecha się dowcipnie i wstaje. Młody człowiek czuje się jak skazaniec. Więc zawsze będzie jeszcze jakaś „następna" niedziela i wszystko jest na próżno. „Na próżno" — jęczy w nim coś. Lecz tego już nikt nie słyszy. Wszyscy odsuwają krzesła, przeciągają się, mówią sobie tłustymi, zadowolonymi głosami, podskakującymi na częstej czkawce niczym na złym bruku; „Dziękuję!" — i spoconymi rękami pociągają się wzajemnie do salonu. Tam wszystko odbywa się jak przedtem. Tylko siedzą dalej od siebie i uczucie wspólnoty nie jest już tak żywe jak przed obiadem. Owdowiała majorowa chodzi tam i na powrót przed pianinem i z trzaskiem prostuje sobie artretyczne palce. Pani domu mówi: — Ciocia zawsze gra wszystko ze słuchu, to zdumiewające. — Doprawdy? — dziwi się ciocia Augusta. — Na pamięć? — Na pamięć — ręczą cztery kuzynki i zwracają się do majorowej: — Proszę, zagraj coś. Owdowiała pani Richter długo daje się prosić, zanim wspaniałomyślnie spyta: — No, a cóż wy chcecie? — Mascagniego — marzą cztery kuzynki, bo to właśnie modne. — Tak — mówi pani Eleonora Richter próbując klawiszy. — Cavalleria? — Tak — mówią niektórzy. — Tak — kiwa głową starsza pani i zastanawia się. — Ciocia gra wszystko ze słuchu — mówi ciotka Augusta, która niepostrzeżenie się zdrzemnęła, a ktoś głęboko zaczerpnąwszy tchu, dodaje: — Tak, to zdumiewające. — Tak — ociąga się majorowa próbując klawiszy. — Ktoś musi mi to zagwizdać Pan inspektor gwiżdże: „Tak oto szukam wesela" — Mikado. — Dobrze — uśmiecha się ciotka — Cavalle-ria — a uśmiecha się, jakby to była jej „młodość". Zaczyna więc od Mikada, a później, cudownie pogodzona ze światem, gra: Studenta-żebraka i Dzwony Cornevilskie. Pozostali z wdzięcznością zasypiają, a majorowa idzie w końcu za ich przykładem Wtedy Ewald nie może już dłużej wytrzymać, musi to wypowiedzieć za wszelką cenę i tak, jakby to była logiczna konkluzja Dzwonów Cornevilskich, mówi: — Ostatnia niedziela. Nikt tego nie usłyszał oprócz Färulein Jeanne. Przechodzi bezszelestnie po puszystym dywanie i siada naprzeciw młodzieńca przy oknie. Chwilę patrzą na siebie. Potem Francuzka pyta cicho: — Est-ce que vous partirez, monsieur? — Tak — odpowiada jej po niemiecku Ewald — wyjeżdżam, Fräulein. Wy-jeżdżam — powtarza przeciągle, ciesząc się rozciągliwością swoich słów. Właściwie po raz pierwszy mówi z Jeanne i jest zdumiony. Czuje nagle, że nie jest ona po prostu Fräulein, jak sądzą inni, i myśli: „Dziwne, że nigdy tego nie rozumiałem. Jest osobą, przed którą powinniśmy się skłonić — obcą." I chociaż pozostaje spokojnym obserwatorem, coś w nim skłania się przed tą obcą, nisko, tak przesadnie nisko, że ona się uśmiecha. Finezyjny to uśmiech, zarysowujący się barokowymi floresami wokół delikatnych warg i nie sięgający smutku ocienionych oczu, które zawsze wyglądają jak po niedawnym płaczu. „A więc gdzieś daleko ludzie uśmiechają się w ten sposób" — dowiaduje się Tragy-junior. I zaraz potem odczuwa potrzebę wyrazić jej wdzięczność, powiedzieć coś, co jej sprawi radość. Wydaje się, że powinien przypomnieć jej coś, co by było im wspólne, powiedzieć np.: „wczoraj" i przy tym spojrzeć na nią porozumiewawczo. Lecz przecież na całym świecie nie ma nic, co by ich łączyło. Wtedy ona wśród tego zmieszania pyta go swoją filigranową niemczyzną: — Dlaczego? Dlaczego pan wyjeżdża? Ewald opiera łokcie o kolana, a brodę na dłoniach. — Pani też wyjechała z domu — odpowiada. Jeanne ostrzega szybko: — Będzie pan tęsknił. — Tęsknię — wyznaje Ewald i tak przez chwilę mówią każde o czym innym. Potem oboje zawracają i zbliżają się ku sobie, bo Jeanne spowiada się cichutko: — Musiałam wyjechać, jest nas w domu ośmioro, więc może pan sobie wyobrazić, ale bardzo mi smutno. Wprawdzie wszyscy są tutaj dobrzy — dodaje bojaźliwie, potem pyta błagalnie: — A pan? — Ja? — młody człowiek jest roztargniony. — Ja? Nie, ja nie muszę wyjeżdżać, Bóg świadkiem, wręcz przeciwnie. Sama pani widzi: każdy tutaj wie, że jestem ostatnią niedzielę, a czy ktokolwiek o tym napomknął? Ale mimo to... Dlaczego pani się uśmiecha? — przerywa sam sobie. Ona waha się, a potem: — Pan jest poetą, prawda? — Zaczerwieniła się i jest przerażona jak dziecko. — Właśnie o to chodzi, Fräulein — wyjaśnia Ewald — że sam nie wiem. A kiedyś wreszcie trzeba się tego dowiedzieć, prawda? Tak czy owak. Tu w żaden sposób tej sprawy nie wyjaśnię. Nie można uciec od siebie, brak tu spokoju, brak przestrzeni, perspektywy. Czy pani to rozumie, Fräulein? — Może — kiwa głową Francuzka. — Ale... sądzę, że... pański Herr Vater chyba się cieszy, a pańska... — Moja matka, chce pani powiedzieć. Hm. Tak, to już wielu ludzi mówiło. Wie pani, matka jest chora. Słyszała pani pewno o tym, choć unikają tutaj jej imienia. Opuściła mego ojca. Podróżuje. Ma ze sobą zawsze tylko tyle, ile jej potrzeba w drodze, nawet miłości. Od dawna nic już o niej nie wiem, bo od roku do siebie nie pisujemy. Ale z pewnością opowiada pomiędzy dwoma stacjami, w przedziale: „Mój syn jest poetą!" Pauza. — Tak, co do ojca... To wspaniały człowiek. Kocham go. Jest taki dystyngowany i serce ma szczerozłote. Ale ludzie pytają go: „Kim jest pański syn?" A on się wtedy wstydzi i jest zakłopotany. Bo cóż tu powiedzieć? Tylko poetą? Po prostu śmieszne. Nawet gdyby to było możliwe, to przecież żadne stanowisko. Nie daje dochodów, nie daje żadnego stopnia służbowego ani uprawnień do emerytury, słowem: taki człowiek nie jest związany z życiem. Dlatego nie można takiej rzeczy popierać ani uznawać. Rozumie pani teraz, że nigdy nic ojcu nie pokazuję — w ogóle nikomu tutaj; bo tu nie oceniają moich prób, tylko mnie w nich nienawidzą. A ja tu sam mam tyle wątpliwości. Doprawdy: całe noce leżę bezsennie, ze złożonymi rękami, i dręczę się: „Czy jestem godzien?" Ewald pozostaje smutny i milczący. Inni tymczasem już się obudzili i parami przechodzą do sąsiednich pokoi, gdzie stoją przygotowane stoliki do wista. Inspektor jest w dobrym humorze. Lekko klepie syna po ramieniu: — No, stary? Ewald usiłuje się uśmiechnąć i całuje go w rękę. „On jednak zostanie — myśli inspektor — to jest rozsądne." I podąża za innymi. Młody Tragy natychmiast zapomina o swoim uśmiechu i żali się: — Widzi pani, on tak właśnie mnie trzyma. Tak cicho, nie przemocą ani perswazją, prawie niczym innym niż wspomnieniem, tak jak by mówił: „Byłeś kiedyś mały, a ja co roku zapalałem dla ciebie świeczki na choince — pamiętaj !" W ten sposób pozbawia mnie siły. Nie ma ucieczki od jego dobroci, a za jego gniewem jest przepaść. Nie mogę się odważyć na ten skok. W ogóle jestem chyba tchórzem. Może mi pani wierzyć: jestem tchórzliwy i mało wart. Byłoby mi całkiem dobrze, gdybym tu został, tak jak to sobie wszyscy wyobrażają, dzielny i skromny, i przeżywał wiecznie te same marne dni w kółko i w kółko... — Nie — mówi zdecydowanie Jeanne — teraz pan kłamie... — Och tak, być może. Bo trzeba pani wiedzieć: kłamię bardzo często. W zależności od potrzeb: raz w górę, raz w dół; w środku powinienem być ja sam, ale czasami myślę, że tam nie ma nic. Przychodzę np. z wizytą do ciotki Augusty. Jest jasno i prastara bawialnia jest właśnie nader przytulna. A ja siadam sobie po prostu w najlepszym fotelu, zakładam nogę na nogę i mówię: „Droga ciociu — mówię mniej więcej — jestem zmęczony i dlatego położę zakurzone nogi na twojej kanapie, akurat na te czyste pokrowce, pozwól." I żeby poczciwa ciocia swą radością z tego żartu niepotrzebnie mnie nie wstrzymywała, zaraz wprowadzam swój zamiar w czyn, bo mam jeszcze wiele do powiedzenia, np. to: „Wszystko to bardzo dobrze i pięknie; wiem, że istnieją prawa i obyczaje, a ludzie zwykli się mniej lub więcej do nich stosować. Ale mnie, droga ciociu, nie wolno zaliczać do grona tych szacownych obywateli. Sam sobie jestem prawodawcą i królem, nade mną nie ma nikogo, nawet Boga." Tak, Fräulein, tak oto mniej więcej mówię do ciotki, która czerwieni się z oburzenia i drży: „Już nie tacy jak ty nauczyli się posłuchu..." „Możliwe" — odpowiadam obojętnie. „Nie jesteś najważniejszy, a dla ludzi o takich poglądach są domy wariatów i więzienia, dzięki Bogu — moja ciotka już płacze — takich są setki." Ale tu ja się oburzam: „Nie — wrzeszczę na nią — nie ma nikogo takiego jak ja, nigdy taki nie istniał..." — Krzyczę i krzyczę, bo samego siebie muszę zakrzyczeć tym frazesem. Aż nagle widzę, że stoję w obcym pokoju przed bezradną starszą damą i gram jakąś rolę. Wtedy wymykam się cicho i nieśmiało, biegnę przez ulicę i wchodzę do swego pokoju w ostatniej chwili, zanim łzy mi wytrysną z oczu. A potem... Ewald Tragy gwałtownie potrząsa głową, jakby chciał doprowadzić do zawalenia się coraz to dalej rozbudowujące się myśli. Wie: „Potem, oczywiście, płaczę, ponieważ zdradziłem samego siebie. Ale jakże to mam wyjaśnić i po co? To przecież znowu zdrada." I zapewnia spiesznie: — Bzdury, Fräulein — nie powinna pani wierzyć, że naprawdę płaczę... I już go boli to kłamstwo. Tak dobrze zrobiło mu zwierzenie się, a teraz znowu wszystko popsuł. „Nie trzeba wiecznie zaczynać na nowo" — myśli Tragy i siedzi milczący i przygnębiony. Fräulein milczy również. Nasłuchują; karty padają na stoliki jak krople z drzew, którymi ktoś potrząsa. Od czasu do czasu z wielką powagą: — Ciocia rozdaje. — Albo: — Kto tasuje? — Albo: — Atu trefl — i chichot czterech kuzynek. Jeanne się namyśla. Chce powiedzieć coś miłego, a więc dla niego: coś po niemiecku. Ale nie wie, w jaki sposób ogrzać te obce słowa, dlatego prosi w końcu: — Nie bądź smutny — i wstydzi się. Młody człowiek podnosi wzrok i poważnie, w zamyśleniu patrzy w jej twarz tak długo, aż dziewczyna przestaje myśleć: „Z pewnością powiedziałam jakieś głupstwo." Potem z lekka kiwa głową i bardzo poważnie ujmuje rękę dziewczyny, kładąc ją ostrożnie pomiędzy obie własne dłonie. Jest to jakby próba, a on nie wie, co robić z tą dziewczęcą ręką, gdyż puszcza ją, pozwala jej po prostu opaść, ten młody człowiek. Jeanne tymczasem znalazła drugie niemieckie zdanie, z którego jest bardzo dumna: — Pan przecież jeszcze nic nie stracił? Wtedy Ewald splata ręce na kolanach i wygląda przez okno. Pauza. — Pan jest taki młody — pociesza go dziewczyna nieśmiało. — Och — mówi. Jest doprawdy przekonany, że życie już się dla niego skończyło; nie, że przeszedł był przez samą jego gęstwinę, ale że minęło bezpowrotnie. Nie kłamie więc teraz i jest naprawdę smutny: — Młody? Czyż o to chodzi? Wszystko straciłem... Pauza. — ...Boga też — i stara się uniknąć wszelkiego patosu. Teraz ona się uśmiecha; jest pobożna. On tego uśmiechu nie rozumie, właśnie teraz przeszkadza mu ten uśmiech, czuje się z lekka urażony. Ona jednak podchodzi, aby go prosić o przebaczenie, i mówi: — Ewalde — wymawia to z błędnym akcentem na „a" i ciemnym, niemym „e" na końcu, co brzmi tajemniczo i jak obietnica — myślę, że pan dopiero znajdzie wszystko. Przy tych słowach stoi obok niego wysoka i uroczysta. On opuszcza głowę niżej i chce się pochwalić: — Dziecko! — z taką melancholijną wyższością, a jednak jest zaraz potem tak w głębi duszy wdzięczny i chciałby wykrzyknąć radośnie: „Ja wiem!" Ale nie robi ani tego, ani tamtego. Wtedy ktoś w pokoju karcianym spostrzega, że obok jest tak cicho. Pani von Wallbach marszczy czoło i natychmiast rozkazuje: — Jeanne! Jeanne się waha. Pani domu jest naprawdę zatroskana, a cztery kuzynki przychodzą jej w sukurs: — Fräulein! Wtedy Francuzka się nachyla i nie wiadomo, czy to pytanie, czy rozkaz: — I... pan wyjeżdża? — Tak — szepce Ewald szybko. Czuje przez sekundę jej rękę na włosach i przyrzeka jakiejś obcej młodej dziewczynie wyruszyć w świat, i wcale nie wie, jakie to wszystko osobliwe. II Trudno doprawdy w to uwierzyć: Ewald Tragy śpi całe czternaście godzin. Śpi w obcym, lichym łóżku hotelowym, a na placu przed dworcem jest hałas i słońce od godziny piątej rano. Zapomniał nawet, że należało o czymś śnić, chociaż wie, że „pierwsze" sny mają szczególne znaczenie. Pociesza się, że teraz wszystko może się spełnić, niezależnie od tego, czy się przyśniło, czy nie, i przeciąga ten pusty sen pod wszystkim, co wczorajsze, niczym długi, długi myślnik. Skończone. No, a teraz? A teraz może się zacząć — życie czy też to, co właśnie w kolejności teraz się zacząć powinno. Młody człowiek wyciąga się wygodnie na poduszkach. Może chce właśnie tak, w tym miłym cieple, przyjąć wydarzenia? Czeka jeszcze pół godziny, ale życie nie nadchodzi. Wstaje wtedy i postanawia wyjść mu naprzeciw. Odkryciem pierwszego poranka jest, że trzeba tak zrobić. Zadowala go to, wprawia w ruch, nadaje cel i wygania na ulice nowego, jasnego miasta. Z początku wie tylko, że ulice są nieskończenie długie, tramwaje natomiast śmiesznie małe, i natychmiast skłonny jest tłumaczyć jedno zjawisko drugim — co go niesłychanie uspokaja. Wszystkie sprawy go interesują, wielkie i ważne nie na ostatku. Lecz im dalej zagłębia się w dzień, tym bardziej wszystko traci znaczenie wobec rynien, przed którymi Tragy zatrzymuje się coraz bardziej zamyślony. Nie uśmiecha się już z powodu nalepionych na nich karteczek i nie ma już czasu zastanawiać się nad przedziwnym językiem, jakim są zredagowane. Bardzo zaabsorbowany, z zapałem przekłada je sobie i zapisuje do notesu wiele nazwisk i numerów. W końcu dokonuje pierwszej próby. W sieni poprawia krawat i postanawia: „Powiem bardzo grzecznie: «Przepraszam, tu zdaje się jest pokój do wynajęcia dla pana, prawda?»". Dzwoni, czeka i mówi te słowa grzecznie, poprawną niemczyzną i skromnym tonem. Wielka, rozłożysta kobieta wpycha go zaraz w drzwi na lewo, zanim jeszcze dokończył pytania, — Wie pan co, od razu panu powiem, jak tu jest. Czysto tu jest. A jeśli pan jeszcze czegoś potrzebuje... — I z tymi słowy, oparłszy ręce na biodrach, czeka na jego decyzję. Jest to mała izba o dwu oknach, ze starymi, niezgrabnymi sprzętami i już cała tonie w mroku, tak że doznaje się uczucia, iż wynajmuje się zarazem mnóstwo innych rzeczy, o których się ani marzy. A ponieważ młody człowiek nic nie mówi i ledwo się rozgląda po ciemnym pokoju, kobieta dodaje z wahaniem: — Kosztuje dwadzieścia marek miesięcznie, ze śniadaniem, tyle zawsze dostawaliśmy. Tragy kilkakroć kiwa głową. Potem podchodzi do starej sekretery stojącej w kącie, bada szeroki, opuszczony do pisania blat i uśmiecha się, wyciąga dwie czy trzy szufladki w głębi i znów się uśmiecha. — To biurko zostanie tutaj, prawda? — dopytuje się i jest całkiem zdecydowany: „A więc zostanę." Ale potem przypomina mu się długi szereg numerów w notesie, niczym obowiązek, i dodaje szybko: — To znaczy — do jutra mogę się chyba zastanowić? — Jak pan chce. I Tragy zapamiętuje dobrze ten dom i zapisuje w notesie: „Pani Schuster, Finkenstrasse 17, oficyna, parter, biurko." Za słowem „biurko" trzy wykrzykniki. Potem jest bardzo z siebie zadowolony i niczego już więcej w tym dniu nie ogląda. Lecz nazajutrz z samego rana zaczyna wędrować śladem swoich zapisków w notesie. A to bynajmniej nie drobiazg. Przed południem, gdy ludzie są jeszcze wyspani, a pokoje dobrze przewietrzone, cieszy go jeszcze nieco ta wędrówka. Odnotowuje sumiennie wszelkie zalety: tam wykusz z ładnym widokiem, naprzeciw kanapa i łazienka pod nr 23, drugie piętro, ale biurka nigdzie już nie ma. Natomiast tu i ówdzie notuje też drobne ostrzeżenia, np. „małe dzieci", albo „fortepian", albo „gospoda". Potem notatki jego stają się coraz bardziej skąpe i spieszne; wrażenia jego dziwnie się odmieniają. Wraz z utratą zdolności widzenia wzrasta wrażliwość powonienia i około południa tak dalece już wyszkolił ten dotąd zaniedbany zmysł, że wyłącznie przy jego pomocy świat zewnętrzny dociera do jego świadomości. Myśli: „Aha, soczewica", albo: „Kiszona kapusta"; zawraca już od progu, jeśli gdzieś buchnie ku niemu wielkie pranie. Zapomina całkiem o celu swoich wizyt i ogranicza się po prostu do ustalania właściwości każdej poszczególnej atmosfery, napastującej go ze śmiesznie małych kuchenek niczym spuszczone z łańcucha psy. Przewraca przy tym zaryczane małe dzieci, uśmiecha się z wdzięcznością prosto w twarze rozgniewanych matek zapewnia milczących staruszków, których płoszy w jakimś kącie pokoju, o swym szczególnym dla nich szacunku. Wreszcie wszystkie sienie ciemnieją i wtedy z każdych drzwi, do których dzwoni, wychodzi mu naprzeciw ta sama rozłożysta kobieta, te same dzieci ryczą i wrzeszczą wokół niego, a w głębi pojawia się zawsze ten sam przestraszony staruszek o wylękłych, nic nie rozumiejących oczach. Wtedy Ewald Tragy ucieka bez tchu. Ochłonąwszy odnajduje się przed prastarym biurkiem z licznymi szufladkami — właśnie zaczął pisać: „Drogi papo, mieszkam więc: Finkenstrasse 17 u pani Schuster" — potem długo się zastanawia i decyduje wreszcie, że dopiero nazajutrz będzie dalej pisał. Potem rzadko używa tej sekretery. Pierwsze tygodnie przebywa bezczynnie, cały dzień poza domem, bez właściwego planu, doznając stale uczucia: „Czego ja właściwie chcę?" Zachodzi do galerii i obrazy rozczarowują go. Kupuje sobie Przewodnik po Monachium i przemęcza się przy tym. W końcu usiłuje zachować się tak, jak by całe lata miał tu mieszkać, a to niełatwe. Siedzi w niedzielę pośród gromady filistrów w ogródku piwiarni, idzie na Oktoberwiese, gdzie ustawiono budy i karuzele, jedzie po południu dorożką do „Angielskiego Ogrodu". 1 zdarza się niekiedy jakaś godzina, której nie chciałby zapomnieć. Mniej więcej między piątą a szóstą, kiedy chmury na wysokim niebie przybierają tak fantastyczne kształty i barwy wyrastają nagle niby góry za płaskimi łąkami Ogrodu Angielskiego, myśli: „Jutro wejdę na te szczyty." A nazajutrz jest dzień deszczowy i gęsta, ciężka mgła zalega bezkresne ulice. Zawsze nadchodzi jakieś takie jutro, które wszystko utrąca, a młody człowiek czeka, aż się to odmieni. Nie ma nikogo, by mógł zapytać, co należy robić w jego wypadku. Gdy gospodyni przynosi mu śniadanie, zamienia z nią dziesięć słów, a co wieczór spotyka jej męża, hrabiowskiego stangreta, i pozdrawia go bardzo uprzejmie. Wie, że jego gospodarze mają córkę, i często, gdy cały dom już umilkł, słyszy przez ścianę: — Mamo... — Jest to delikatny głosik dziewczęcy. Głosik czyta coś i czasami się wydaje, że to wiersze. Z tego powodu Ewald wraca teraz wcześniej do domu, pije herbatę i siedzi przy pracy albo nad jakąś książką do późna w noc. Za każdym razem, kiedy głos obok zaczyna czytać, uśmiecha się i tak powoli nawyka do swego pokoju. Dba o niego, przynosi do domu kwiaty i w ciągu dnia często mówi głośno, jak by nie miał już tajemnic przed tymi czterema ścianami. Lecz choć tak bardzo się o to stara, rzeczy wokół niego mają w sobie coś zimnego, odpychającego i wieczorem Tragy często ma uczucie, że niezależnie od jego obecności wraz z nim ktoś tu mieszka, i używa wszystkich tych przedmiotów, a one służą mu ochotnie. Uczucie to jeszcze się umacnia wskutek następującego wydarzenia: — Dziwne — mówi Ewald pewnego dnia rano, właśnie gdy pani Schuster stawia dzbanek z kawą — niech no pani spojrzy, te dwie szuflady biurka nie dają się otworzyć. Czy pani ma klucz? Bo można by dorobić. — I szarpie dwoma najbardziej tajemniczymi szufladami w sekreterze. — Pan wybaczy — waha się pani Schuster i w zmieszaniu mówi poprawną niemczyzną — ale mnie nie wolno otworzyć tych dwóch szuflad, bo... Tragy zdumiony podnosi na nią oczy. — Bo to, proszę pana, jest tak: raz mieliśmy tu takiego pana, któremu się bardzo źle wiodło. I ponieważ nic nam nie mógł zapłacić, to zostawił tę komodę i powiedział: „W tych dwóch szufladach zostawiam wam ważne papiery w zastaw." — Tak powiedział, a klucz wziął ze sobą... — Aha, aha — mówi Tragy z wyrazem obojętności. — Dawno to było? — Mhm — zastanawia się kobieta — już chyba ze siedem albo i z osiem lat, jak nie dał znaku życia; ale któregoś dnia może przyjść i zabierze wszystko. Nieprawda? Nigdy nie wiadomo... — Pewnie, pewnie — mówi Tragy mimochodem, bierze kapelusz i wychodzi. Zupełnie zapomniał zjeść śniadanie. Od tej pory Tragy pracuje przy owalnym stole, który przesunął od sofy do drugiego okna; październik bowiem poczynił postępy, a sekretera stoi o wiele za blisko szyby. Tak więc ta zmiana da się wyjaśnić w najbardziej naturalny sposób. Młody człowiek wynajduje niejedną jeszcze zaletę nowego miejsca, np.: że tak wprost patrzy się przez okno. To jest jak obraz: podwórze, na którym z wolna więdną kasztany. (Bo to chyba kasztany?) Stara kamienna studnia, całkiem w głębi, a woda z niej płynie i płynie jak piosenka, jak akompaniament wszystkiego. A na cembrowinie jest nawet coś w rodzaju płaskorzeźby. Ach, jakże szybko już się ściemnia, trzeba będzie zaraz zapalić lampę. Poza tym: kiedy na dworze wcale nie ma wiatru, tak jak teraz, jakże wtedy powoli opadają liście, śmiesznie powoli. „Jeden liść zawisł niemal w gęstym, wilgotnym powietrzu i zagląda tu i zagląda tu — jak twarze, jak twarze"... — myśli Tragy siedząc spokojnie, bez ruchu, i pozwala, żeby ktoś opierał się o okno i gapił do wnętrza, tak z bliska, że nos mu się spłaszcza o szyby, a rysy stają się jakieś rozlane, chciwe, jak u wampira. Wzrok Ewalda śledzi w zadumie linie tej twarzy, dopóki nagle nie zapadnie w czyhające, obce oczy, niczym w przepaści. To dopiero przywraca go świadomości. Zrywa się i już jest przy oknie. Rygle nie od razu ustępują jego drżącym rękom, a tamten zza okna jest już daleko, kiedy Tragy wychyla się w mgłę. Chłodne powietrze widocznie go uspokoiło; nie robi już bowiem nic nadzwyczajnego. Zapala lampę, przygotowuje sobie herbatę, jak w każdy inny dzień, i można by sądzić, że interesuje go leżąca przed nim książka. Jedno tylko jest dziwne: nie idzie spać. Czeka, aż lampa zagaśnie; następuje to około pół do drugiej. Wtedy zapala świecę i cierpliwie przypatruje się, dopóki i ona, całkiem w głębi lichtarza, nie stopnieje. A wtedy jest już nieśmiały poblask światła za szybami. Krótka noc, nieprawdaż? Ewald nie zastanawia się wcale, czy powinien się wyprowadzić. To oczywiste. Zastanawia się jedynie, jak to powie: „Bardzo mi przykro, pani Schuster", albo: „Doprawdy było mi tutaj dobrze, ale..." I pracuje, pracuje nad tym marniutkim zdaniem. Ale z nastaniem dnia przekonany jest, że ani myśleć można o wypowiedzeniu, ponieważ nie da się tego w żaden sposób wyrazić. Trzeba więc zostać. Trzeba się jakoś urządzić. Tak to już jest z tymi pokojami: ci, którzy przedtem tu mieszkali, jeszcze się nie całkiem wyprowadzili, a ci, którzy przyjdą po Ewaldzie Tragy, już czekają. Cóż robić, trzeba się przystosować. I tej niedzieli Ewald postanawia stać się jak najmniejszy, aby nie przeszkadzać żadnemu ze swych nieznajomych współlokatorów, i po prostu współżyć z nimi jako ktoś najniepozorniejszy na tej masowej kwaterze przy Finkenstrasse. I popatrz: to się udaje. Mija kilka wcale znośnych tygodni i tak pomału wkracza się już w listopad, otrzymując w zamian za krótki, smutny dzień długą noc, w której mieszczą się rozmaite rzeczy. Przede wszystkim: „Luitpold". To przecież coś. Siada się przy jednym z małych marmurowych stoliczków, kładzie obok siebie stos gazet i to zaraz nadaje wygląd bardzo zajętego człowieka. A potem przychodzi panienka w czarnej sukni i przechodząc nalewa pełną filiżankę cienkiej kawy, o Boże, tak pełną, że nie sposób się prawie odważyć na wrzucenie tam jeszcze cukru. Mówi się przy tym* „średnia" albo „czarna" i ściśle według życzenia i skinienia dostaje się „średnią" albo „czarną". Ponadto rzuca się jakiś żart, jeśli akurat przyjdzie do głowy, a wtedy Minna czy Berta zmęczona uśmiecha się w nieokreślony sposób, wymachując niklowym dzbanem w prawej ręce. Tragy widzi to tylko przy innych stolikach. Sam ogranicza się do: „dziękuję", gdyż jemu wydają się te czarne panie, które w dzień są takie przywiędłe, wielce niesympatyczne; żałuje tylko małej Betty, która mu przynosi wodę. Bóg wie czemu chciałby jej zrobić jakąś przyjemność i raz oprócz napiwku wciska jej w rękę mały złożony papierek i cieszy się, że oczy jej błyszczą. Jest to los jakiejś loterii na cele dobroczynne i można wygrać 50 000 marek. Ale mała Betty wygląda na bardzo rozczarowaną, kiedy po chwili wychodzi zza kolumny, i wcale nie mówi: „Dziękuję". Są to tylko takie drobne przypadki, które głębiej dotykają młodego człowieka, niż sam przypuszcza. Sprawiają, że czuje się izolowany, jak gdyby przestrzegał obyczajów jakiejś dalekiej krainy pośród tych wszystkich ludzi, którzy porozumiewają się za pomocą uśmiechu, w przelocie. Tak bardzo chciałby być jednym z nich, jednym z tych, co płyną z prądem, i niekiedy niemal już wierzy, że nim jest. Aż znowu zachodzi jakiś drobiazg, który dowodzi, że nic się w tym stosunku nie zmieniło: on po jednej stronie, a cała reszta świata po drugiej. I żyj tu, człowieku! Właśnie w tym czasie, gdy Tragy odczuwa potrzebę poznania kogoś, otrzymuje list. „Posłyszałem przypadkiem, że Pan jest w Monachium. Czytałem parę pańskich utworów i byłoby mi niezmiernie miło zobaczyć się z Panem — u Pana, u mnie czy w jakimś trzecim miejscu, jak Pan zechce i — jeśli Pan zechce." Ale Tragy nie chce. Nazwisko figurujące pod tym listem zna od dawna z pism i antologii poetyckich i nic nie ma przeciw Wilhelmowi von Kranz, bynajmniej. Ale w chwili kiedy ów pan pragnie z nim nawiązać kontakt, kurczy się w sobie jak ślimak. To, czego życzył sobie jeszcze wczoraj, staje się niebezpieczeństwem z chwilą, kiedy może się spełnić, i wydaje mu się rzeczą niesłychaną, że oto jest ktoś, kto tak bezceremonialnie, w zakurzonych niejako butach, chce wtargnąć do jego samotności, wśród której on sam tylko cichutko ośmiela się stąpać. Nie tylko więc nie daje odpowiedzi, lecz ostrożnie unika nawet wszelkich „trzecich miejsc", często przebywa w domu i dzięki temu udaje mu się widywać niekiedy córkę gospodarzy, którą znał dotychczas jedynie z głosu. Mówi jej kiedyś, gdy mu przynosi kawę: — Cóż to pani zawsze czyta wieczorami, Fräulein Sophie? — Ach, co akurat mamy. Nie mamy dużo książek, ale — czy tu słychać? — Słowo w słowo — przesadza Ewald. — A panu to bardzo przeszkadza? Tragy mówi tylko: — Nie, nie przeszkadza mi. Ale jeśli pani lubi czytać, dam pani to, co wziąłem ze sobą. Niewiele tych rzeczy, ale wielkie. — I podaje jej tom Goethego. Bardzo mizerny jest ten kontakt pomiędzy nimi, lecz wypełnia w Tragym jakieś miejsce, staje się stałą myślą pośród wielu innych wypełniających jego umysł, który chętnie tak oto wypoczywa. Pożyczać komuś takie książki to właściwie jak by podarować mu los. Ale tym razem otrzymuje za to Tragy miłą podziękę. I to go cieszy. Jest w dobrym humorze tego popołudnia, kiedy niespodziewanie wraca do domu i sł