Rainer Maria Rilke EWALD TRAGY I Ewald Tragy idzie obok ojca wzdłuż „fosy". Jest niedzielne popołudnie i promenada. Ubrania zdradzają porę roku: mniej więcej początek września, zużyte, wymęczone lato. Dla niektórych toalet nie jest ono już nawet pierwszym. Np. dla modnej zielonej sukni pani von Ronay albo dla niebieskiej fularowej pani von Wanka. „Jeśli się ją trochę przerobi i odświeży — myśli młody Tragy — wytrzyma z pewnością jeszcze rok." Potem przechodzi młoda dziewczyna i uśmiecha się. Ubrana jest w bladoróżowy krepdeszyn — ale ma świeżo uprane rękawiczki. Panowie idący za nią płyną w oparach benzyny. Tragy nimi gardzi. Gardzi w ogóle wszystkimi tymi ludźmi. Ale kłania im się bardzo uprzejmie, z nieco przesadną staroświecką kurtuazją. Co prawda, tylko wtedy, gdy ojciec odpowiada na ukłon lub kłania się. Nie ma własnych znajomych. Tym częściej musi jednak uchylać kapelusza; ojciec jego bowiem jest dystyngowany i szanowany, jest tak zwaną osobistością. Wygląda nader arystokratycznie, a młodzi oficerowie i urzędnicy są niemal dumni, gdy mogą go pozdrowić. Z głębi uporczywej swej milkliwości stary pan mówi wtedy: „Tak", i wielkodusznie odpowiada na ukłon. Owo głośne „tak" przyczyniło się do rozszerzenia błędnej pogłoski, jakoby pan inspektor wśród zamieszania panującego na niedzielnej promenadzie prowadził z synem mądre i głębokie rozmowy i jakoby istniała pomiędzy nimi niezwykła jednomyślność. Ale z tymi rozmowami rzecz ma się następująco: — Tak — powiada pan von Tragy, jak gdyby wynagradzając tym słowem urojone pytanie, wyrażone w uniżonym pozdrowieniu, a mogące na przykład brzmieć: „Czyż nie jestem grzeczny?" — Tak — powiada pan inspektor, a brzmi to jak odpuszczenie. Niekiedy Tragy-syn podchwytuje na serio owo „tak", doczepiając doń szybko pytanie: — Kto to był, papo? — A wtedy owo biedne „tak" z doczepionym pytaniem stoi niczym lokomotywa z czterema wagonami na ślepym torze nie mogąc ruszyć naprzód ani w tył. Pan von Tragy senior ogląda się za tym ostatnim ukłonem, nie ma pojęcia, kto by to mógł być, zastanawia się wszakże jeszcze przez następne trzy kroki, a potem mówi rozglądając się bezradnie: — Taaak? Niekiedy dodaje jeszcze: — Twój kapelusz jest doprawdy całkiem zakurzony. — Czyżby? — odpowiada młody człowiek z rezygnacją. I przez chwilę obaj są smutni. Po przejściu dziesięciu kroków wyobrażenie zakurzonego kapelusza rozrasta się w myślach ojca i syna do anormalnych rozmiarów. „Wszyscy ludzie na nas patrzą, to skandal" — myśli starszy, a młody człowiek usiłuje sobie przypomnieć, jak też może wyglądać ów nieszczęsny kapelusz i gdzie mógł na nim osiąść kurz. Na rondzie, przychodzi mu na myśl i zastanawia się: „Na to nie ma rady. Powinni by wynaleźć taką szczotkę..." Nagle widzi przed sobą cielesny obraz swego kapelusza. Jest przerażony: pan von Tragy po prostu zdjął mu kapelusz z głowy i teraz uważnie strzela po nim palcami w czerwonych rękawiczkach. Ewald przygląda się przez chwilę z gołą głową. Potem oburzonym gestem wyrywa ten haniebny przedmiot z ostrożnych rąk starszego pana i gwałtownie naciska go sobie na głowę. Jak gdyby włosy stanęły mu nagle w płomieniach: — Ależ, papo... — i jeszcze chce powiedzieć: „Skończyłem osiemnaście lat — po to więc! Po to, żebyś zdejmował mi kapelusz z głowy tu, przy niedzieli, w południe, wobec tych wszystkich ludzi..." Lecz nie może wykrztusić słowa i dławi się tylko. Czuje się upokorzony i mały, jak w wyrośniętym ubraniu. A pan inspektor idzie nagle daleko, po drugiej stronie chodnika, sztywny i uroczysty. Nie ma syna. I cała niedziela przepływa pomiędzy nimi. A jednak nie ma w tym tłumie ani jednego człowieka, który by nie wiedział, że ci dwaj należą do siebie, i wszyscy żałują, że bezwzględny a brutalny przypadek tak bardzo ich rozdzielił. Wszyscy ustępują im z drogi, pełni współczucia i wyrozumienia, i są zadowoleni dopiero wtedy, gdy znowu widzą ojca i syna idących obok siebie. Stwierdzają przy tej okazji pewne wzrastające podobieństwo w sposobie chodzenia i w gestach u obu i wszyscy się tym. cieszą. Dawniej bowiem, powiadają, młodzieniec przebywał poza domem, w szkole wojskowej. I pewnego dnia — kto wie dlaczego — wrócił stamtąd jakiś obcy. Ale teraz: — Proszę spojrzeć — mówi pewien dobroduszny starszy pan, któremu inspektor właśnie przed chwilą ofiarował swoje „tak" — głowę pochyla już troszeczkę na lewo, jak ojciec — i starszy pan promienieje radością przy tym odkryciu. Starsze panie również okazują zainteresowanie młodym człowiekiem. Przechodząc obejmują go przez chwilę szacującym spojrzeniem. Rozumują: Ojciec był pięknym mężczyzną. Jeszcze i teraz jest przystojny. Ewald taki nie będzie. Nie. Bóg wie, do kogo jest podobny. Może do matki (gdzież to się ona zresztą podziewa?). Ale jest postawny i jeśli się okaże dobrym tancerzem... i starsza dama mówi do córki w różowej sukience: — Czy odkłoniłaś się grzecznie panu Tragy, Elly? Lecz właściwie wszystko to jest zbyteczne — radość starszego pana i roztropna zapobiegliwość matki Elly. Z chwilą bowiem gdy obaj panowie skręcają z promenady w pustą, wąską Herrengasse, młody człowiek oddycha z ulgą: — Ostatnia niedziela. Odetchnął dość głośno. Starszy pan mimo to nie ma zamiaru mu odpowiedzieć. „Ta milkliwość — myśli Ewald. — Ta milkliwość jest jak cela dla furiatów, głucha i z bezlitosnymi materacami ze wszystkich stron." Tak dochodzą aż do Niemieckiego Teatru. Tam Tragy-ojciec pyta nieoczekiwanie: — Co? A Tragy-syn powtarza cierpliwie: — Ostatnia niedziela. — Tak — replikuje krótko inspektor — kto nie chce słuchać dobrej rady... — Pauza. Potem dodaje: — Idź, opal sobie skrzydła, przekonasz się jeszcze, co to znaczy stać o własnych nogach. Dobrze, zbieraj sobie doświadczenia. Nie mam nic przeciwko temu. — Ależ, papo — mówi młody człowiek nieco gwałtownie — sądzę, że dość często omawialiśmy już to wszystko. — Ale ja ciągle jeszcze nie wiem, czego ty właściwie chcesz. Nie wyrusza się przecież tak w nieznane. Powiedz mi wreszcie, co chcesz robić w Monachium? — Pracować — spieszy z odpowiedzią Ewald. — Taaak... jak byś tu nie mógł pracować! — Tu — i młody człowiek uśmiecha się z wyższością. Pan von Tragy zachowuje całkowity spokój. — Czegóż ci brak? Masz swój pokój, masz co jeść, wszyscy ci dobrze życzą. Ostatecznie jesteśmy tu znani i jeśli będziesz należycie traktował ludzi, to najlepsze domy staną przed tobą otworem. — Wiecznie ludzie i ludzie — podejmuje syn tym samym ironicznym tonem — tak, jak by to było wszystko. Na diabła mi ludzie — przy tym dumnym zdaniu przypomina mu się historia z kapeluszem i czuje, że kłamie, dlatego też zaznacza raz jeszcze: — Ludzie nic mnie nie obchodzą. Bo i czymże są? Czyżby naprawdę ludźmi? Teraz z kolei starszy pan się uśmiecha; tak jakoś osobliwie pojawia się ów uśmiech na jego subtelnej twarzy, że trudno powiedzieć, czy igrał na jego wargach pod białym wąsem, czy też wokół oczu. Zaraz zresztą znika. Ale osiemnastolatek nie może tego zapomnieć; wstydzi się i różnymi wielkimi słowami osłania swój wstyd. — W ogóle — mówi wreszcie, kreśląc ręką niecierpliwy zygzak w powietrzu — znasz, zdaje się, dwie tylko rzeczy: ludzi i pieniądze. Wokół nich wszystko się u ciebie obraca. Leżeć na brzuchu przed ludźmi — to jest droga. I czołgać się na brzuchu do pieniędzy — to jest cel. Nieprawdaż? — Obu ich będziesz jeszcze potrzebował, moje dziecko — mówi cierpliwie starszy pan — a do pieniędzy nie trzeba się czołgać, jeśli się je tylko ma. — A jeśli się ich nawet nie ma, to... — młody Tragy waha się nieco. — To? — pyta ojciec i czeka. — Ooch — rzuca tamten beztrosko i pozostawia pytanie bez odpowiedzi. Wydaje mu się, że dobrze będzie rozpocząć nowe zdanie. Lecz starszy pan uparcie powtarza „to" — i kończy brutalnie: — To staje się łobuzem, który przynosi hańbę dobremu, uczciwemu nazwisku. — O, ależ wy macie pojęcia! — młody człowiek przejawia wielkie oburzenie. — Po prostu jesteśmy niedzisiejsi — odpowiada starszy pan — i basta. — No, właśnie — triumfuje Tragy-syn — jesteście przedpotopowi, zakurzeni, zasuszeni, w ogóle... — Nie krzycz! — komenderuje inspektor i wtedy poznać w nim starego oficera. — Mam chyba prawo... — Cicho! — Wolno mi mówić... — A mów sobie! — rzuca pan von Tragy ze wzgardą. Niczym uderzenie w twarz jest to krótkie: „A mów sobie!" Potem ojciec Tragy przechodzi sztywno i uroczyście na drugą stronę ulicy. Ponieważ ulica jest całkiem pusta, obaj nie spotykają się znowu tak prędko i wydaje się, jak by gorąca, słoneczna jezdnia stawała się pomiędzy nimi coraz szersza. Teraz już wcale nie są podobni do siebie. Chód i postawa starszego pana stają się z każdą chwilą coraz bardziej nienaganne, a jego buty rozsiewają blask dokoła. Ten drugi, po tamtej stronie, również się zmienia. Wszystko się na nim marszczy i jeży niczym zwęglony papier. Ubranie jego ma nagle mnóstwo fałd, krawat mu pęcznieje, a rondo u kapelusza zdaje się rozrastać. Krótkim, modnym płaszczykiem owinął się niczym peleryną, która ma go osłonić przed burzą. Kroki jego borykają się z czymś. Wygląda jak stara litografia zatytułowana 1848 albo Rewolucjonista. Mimo to ostrożnie spogląda od czasu do czasu na drugą stronę. Niepokoi go widok starego człowieka, całkiem opuszczonego na bezkresnym, pustym chodniku. „Jakiż on jest samotny — myśli — a jeśli mu się coś stanie..." Oczy jego nie odrywają się już od ojca, towarzyszą mu i niemal bolą z wysiłku. W końcu obaj stają przed tym samym domem. Gdy wchodzą do sieni, Ewald prosi: — Papo! — Przez chwilę jest zmieszany, a potem bełkoce: — Musisz podnieść kołnierz, papo, tak zawsze tu zimno na schodach. Głos jego jest nieśmiały i kończy pytająco, choć przecież nie jest to żadne pytanie. Toteż ojciec nie odpowiada, tylko rozkazuje: — Popraw sobie krawat. — Tak — potwierdza Ewald pedantycznie i poprawia krawat. Potem wchodzą na górą, statecznie, jak to się z punktu widzenia higieny należy. Na pierwszym piętrze po prawej mieszka pani von Wallbach, zwana ciocią Karoliną, u niej co niedzielę zbiera się cała rodzina na obiad — godzina 13,30. Panowie Tragy, ojciec i syn, są punktualni. Mimo to wszyscy już się zeszli. Słowo „punktualność" można bowiem, jak wiadomo, stopniować. Ewald ociąga się chwilę w przedpokoju przed lustrem. Przybiera wyraz twarzy: „Ostatnia niedziela", i wtedy dopiero wkracza za ojcem do żółtego salonu. — Ach! Całe towarzystwo jest niesłychanie zdumione, ciągle któryś bardziej jest zdumiony od drugiego. Wejście obu Tragych w ten łatwy sposób staje się wydarzeniem. Trzeba po prostu umieć wzbogacać własne życie — w jakikolwiek sposób. Ogólne powitanie. Nie lada sztuki trzeba na to, aby z najróżniejszych kolan chwytać właściwe ręce i bezbłędnie odkładać je na właściwe miejsce. Ewald robi dzisiaj furorę ze swoją twarzą „Ostatnia niedziela". Podczas gdy starszy pan dotarł dopiero do swej siostry Joanny, młodzieniec zdołał już bez najmniejszych oznak zmęczenia pokonać trzy ciotki, cztery kuzynki, małego Egona oraz Frädulein. Wreszcie i pan von Tragy senior dotarł do celu, a teraz wszyscy siedzą naprzeciw siebie i pożerają się wygłodniałym wzrokiem. Cztery kuzynki uważają wprawdzie, że należy coś mówić. Usiłują więc tu i ówdzie zaczepić słowem o jakiś przedmiot — np. o barometr, o stojące na oknie azalie, o miedzioryt — nagrodę, zawieszoną nad kanapą. Lecz wszystkie te przedmioty są niebywale gładkie i słowa odpadają od nich niczym syte pijawki. Zapada milczenie. Obejmuje ich wszystkich niczym długie, długie pasma bielonych nici. Najstarsza z rodziny, owdowiała majorowa Eleonora Richter, ostrożnie porusza twardymi palcami złożonymi na podołku, jakby starała się troskliwie zwinąć w kłębek tę bezkresną nudę. Widać: majorowa pochodzi jeszcze z tych dobrych czasów, kiedy kobiety nie umiały siedzieć bezczynnie. Lecz i to pokolenie, które owdowiała majorowa nazywa „młodym", bynajmniej się w danej chwili nie okazuje gnuśne. Cztery panienki mówią niemal jednocześnie: — Lora? Na ten melodyjny dźwięk wszyscy zaczynają się uśmiechać, jakby ich obdarowano. I pani domu, ciocia Karolina, otwiera dyskusję: — Jak mówi pies? — Hau, hau — szczekają cztery panienki. A mały Egon wypełza gdzieś z kąta i z ożywieniem uczestniczy w tej rozmowie. Lecz gospodyni uważa ów temat za wyczerpany i proponuje: — A kot? I teraz już wszyscy zajęci są miauczeniem, pianiem, beczeniem i ryczeniem, wedle zasług i skłonności. Trudno powiedzieć, kto dowiódł największego talentu; nad całym tym rwetesem perlistych i skrzekliwych, i płynnych dźwięków góruje jedynie gdaczący organ owdowiałej majorowej, która gwałtownie przy tym młodnieje. — Ciocia gdacze — mówi ktoś z pietyzmem. Lecz dłużej nikt się nad tym nie zastanawia. Wszyscy są urzeczeni ogromem możliwości, podejmując coraz to śmielsze próby i coraz więcej przydając własnego do owych przedziwnie stylizowanych onomatopei. Wzruszające jest, że przy całym zindywidualizowaniu pozostaje delikatny odcień rodzinnego podobieństwa głosów, wspólny a zasadniczy serdeczny ton, z którego jedynie powstać może prawdziwa a beztroska wesołość. Nagle szarozielona papużka zaczyna poruszać się za żółtymi prętami klatki i, rzec można, że w owym niemym, powolnym skinieniu jej łebka przejawia się pewne dystyngowane uznanie. Wszyscy to tak odczuwają, ściszają głosy i uśmiechają się z wdzięcznością. Papuga zaś ma minę żydowskiego nauczyciela muzyki i jeszcze kilkakrotnie kłania się swoim uczniom; faktem jest: odkąd Lora stała się współdomownikiem, wszyscy w rodzinie nauczyli się wielu dźwięcznych słów, o których dawniej nikt z nich by nie marzył, poszerzając tak znacznie zasób swego słownictwa. Wobec owej milczącej papuziej pochwały każdy uświadamia sobie tę okoliczność i staje się dumny i szczęśliwy. W najlepszym więc nastroju wszyscy idą do stołu. Ewald co niedziela czeka, aż trzecia z ciotek, panna Augusta, uśmiechnie się: — Jadło, jak widzę, nie jest urojeniem — na co ktoś, wedle dobrego zwyczaju, przytwierdzi: — Nie, i ono ma swoje zalety. Zwykle następuje to po drugim daniu. Ewald wie również doskonale, co nastąpi po trzecim, itp. Podczas podawania potraw mówi się niewiele, po pierwsze, ze względu na „służbę", a poza tym dlatego, że dialog z własnym talerzem wystarczająco każdego absorbuje. Jedynie mały Egon, któremu nie wolno przy stole rozmawiać, chyba że go o coś pytają, nie może się najeść do syta ani nawet przeżuć porządnie potraw wskutek życzliwego zainteresowania rodziny. Stąd też malec pierwszy odczuwa zawsze przykre uczucie nadmiernej sytości i zwierza się ze swych najbardziej intymnych doznań Fräulein, która pomału oblewa się rumieńcem. Inni bynajmniej nie są tak dyskretni. Napełniają swoje talerze łagodnie postękując, a gdy służąca wkracza ze słodkim kremem, wzdychają głośno i boleśnie. Mrożony grzech kusi każdego, a któż zdoła się oprzeć? Pan inspektor myśli: „Jeśli potem wezmę sody..." Panna Augusta zaś zwraca się do pani domu: — Czy masz w apteczce krople na żołądek, Karolino? Pani von Wallbach z szelmowskim uśmiechem przyciąga mały stoliczek, na którym stoją w pogotowiu liczne pudełeczka i puszki obok dziwnie ukształtowanych butelek. Wszyscy się uśmiechają, rozchodzi się zapach apteczki, a krem można raz jeszcze obnieść wokół stołu. Nagle zachodzi niespodziewane zakłócenie porządku. Najstarsza z pań wstaje niczym widmo prababki, wołając ostrzegawczo: — Ewaldzie — a ty? Talerz Ewalda jest pusty. „A ty"? — pytają wszystkie oczy, pani domu myśli: „Izoluje się od rodziny, jak zwykle. Jutro wszyscy będziemy chorzy, a on? Czy to wypada?" — Dziękuję — mówi krótko młody człowiek odsuwając nieco talerz. Oznacza to: sprawa załatwiona — i basta. Lecz nikt tego nie rozumie. Wszyscy cieszą się z nowego tematu i starają się o dalsze wyjaśnienia. — Nie wiesz, co dobre — mówi ktoś. — Dziękuję. Wtedy cztery kuzynki, wszystkie jednocześnie, wyciągają swoje łyżeczki: — Popróbuj. — Dziękuję — powtarza Ewald i udaje mu się unieszczęśliwić cztery młode panienki za jednym zamachem. Nastrój staje się napięty. Wreszcie ciocia Augusta cytuje: — Babcia zawsze mówiła: „Jadać wiele", nie, „cierpieć jak..." — Nie — poprawia ciocia Karolina: — „Cierpieć, ile..." — Lecz tak też nie jest dobrze. Cztery kuzynki są bezradne. Pan von Tragy kiwa synowi głową: „Teraz pokaż się, zaimponuj im — nuże!" Tragy-junior milczy. Wie: wszyscy oczekują od niego pomocy, a ponieważ jest to ostatnia niedziela, decyduje się wreszcie: — ..Jadać, co kto lubi, i cierpieć, ile kto zdoła" — rzuca przed siebie z pogardą. Powszechny podziw. Podają sobie dalej to przysłowie, kontemplują je i ważą — biorą je w usta, jakby dla lepszego strawienia, i zużywają je tak doszczętnie, że znowu staje się całkiem niejasne, z chwilą gdy obszedłszy stół dokoła, powraca do Ewalda. On pozostawia je w ustach Fräulein, anemicznej Francuzki, która traktuje je jako ćwiczenie językowe i pochylona nad małym Egonem powtarza: — Co kto lubi jadacz... Ewald staje się na chwilę duchowym centrum rodziny. Podziwiają jego pamięć, aż ciocia Karolina wzgardliwie wydyma wargi: — Hm — jak się jest tak młodym... „Pewnie — myślą cztery kuzynki — jak się jest tak młodym..." I nawet na bladej twarzyczce małego Egona rysuje się wzgardliwa myśl: „Jak się jest tak młodym" — że osiemnastolatek czuje:,, A cóż to znowu się dzieje? Chyba niebawem zaczną się spodziewać moich narodzin." Jest w ogóle podrażniony, wykorzystuje więc sposobność, kiedy ciocia Augusta, pomiędzy dwoma kęsami, opowiada całą historię swoich zębów — ich szczęścia i upadku — i w chwili największego napięcia mówi prosto w szeroko otwarte usta ciotki: — Myślę, że przy stole... Spodziewa się, że usłyszy w odpowiedzi: Nie musisz tego przecież dłużej słuchać, możesz odejść, jeśli ci to nie odpowiada." Ale wszyscy są tylko urażeni i milczą. Później, kiedy catenakiem spełniają różne toasty, młody człowiek myśli: „Teraz chyba ktoś podniesie kieliszek: «No, Ewaldzie...»" Lecz jedni do drugich przepijają kolejno, a nikomu na myśl nie przyjdzie zacząć: „No, Ewaldzie." Potem nastaje długa przerwa i Ewald ma czas na trwożne myśli; czuje nagle, jak wszystkie spojrzenia czepiają się go obojętnie lub złośliwie, i stara się utrącić je nieśmiałymi gestami. Lecz każdym ruchem plącze tylko jeszcze bardziej te niewidzialne sieci, czuje się najpierw wzburzony, potem bezradny i myśli jego krążą ciągle w kółko; gdyż wskutek niezadowolenia i niecierpliwości stale do tego powraca: „Trzeba by powiedzieć coś potwornego, niesłychanego, trzeba by jakimś rozłożystym słowem zamordować wasze oczy, żeby popuściły, oto, co trzeba by zrobić." Lecz myśl ta pozostaje życzeniem; sam bowiem lubi wiele rzeczy z tej wygodnej, żałosnej codzienności, w której oni go wychowali, i jest jak dziecko złodziei, które gardzi rzemiosłem rodziców, a przecież pomału uczy się kradzieży. W sam środek jego trosk wpada niewinny głos cioci Augusty: — Jeśli temu młodzieńcowi nie odpowiada żadna z naszych rozmów, to niechże przynajmniej sam coś opowie według własnego gustu. Wówczas się przekonamy... No, Ewaldzie, ty chyba dużo obracasz się w świecie? Ewald, który ledwo słuchał, unosi wzrok i uśmiecha się smutno: — Och, ja... Słyszy też jakby z oddali, że cztery kuzynki przypominają mu: — Zacząłeś nam opowiadać pewną historię przed czterema czy pięcioma tygodniami — i szybko chce sobie przypomnieć, co też to mogła być za historia. Dopytuje z uwagą: — O czym to było? Cztery kuzynki zastanawiają się. Tymczasem zwraca się do niego pani domu: — Pisujesz jeszcze wiersze? Ewald blednie i mówi do kuzynek: — Więc nie przypominacie sobie...— I słyszy, jak owdowiała majorowa wykrzykuje w zdumieniu: — Cooo, to on pisze wiersze? — po czym potrząsa głową: — Za moich czasów... Lecz mimo wszystko Ewald chce sobie przypomnieć tę historię, którą zaczął opowiadać przed pięciu czy sześciu tygodniami. Ma nadzieję: gdzieś da się wspomnieć o tym, że dziś jest ostatnia niedziela, a potem można będzie odetchnąć. Lecz nagle przerywa mu pani von Wallbach: — Poeci są zawsze roztargnieni. Myślę, że wszyscy już skończyliśmy i możemy udać się do salonu — i do Ewalda: — Ta historia może chyba poczekać do następnej niedzieli, prawda? Uśmiecha się dowcipnie i wstaje. Młody człowiek czuje się jak skazaniec. Więc zawsze będzie jeszcze jakaś „następna" niedziela i wszystko jest na próżno. „Na próżno" — jęczy w nim coś. Lecz tego już nikt nie słyszy. Wszyscy odsuwają krzesła, przeciągają się, mówią sobie tłustymi, zadowolonymi głosami, podskakującymi na częstej czkawce niczym na złym bruku; „Dziękuję!" — i spoconymi rękami pociągają się wzajemnie do salonu. Tam wszystko odbywa się jak przedtem. Tylko siedzą dalej od siebie i uczucie wspólnoty nie jest już tak żywe jak przed obiadem. Owdowiała majorowa chodzi tam i na powrót przed pianinem i z trzaskiem prostuje sobie artretyczne palce. Pani domu mówi: — Ciocia zawsze gra wszystko ze słuchu, to zdumiewające. — Doprawdy? — dziwi się ciocia Augusta. — Na pamięć? — Na pamięć — ręczą cztery kuzynki i zwracają się do majorowej: — Proszę, zagraj coś. Owdowiała pani Richter długo daje się prosić, zanim wspaniałomyślnie spyta: — No, a cóż wy chcecie? — Mascagniego — marzą cztery kuzynki, bo to właśnie modne. — Tak — mówi pani Eleonora Richter próbując klawiszy. — Cavalleria? — Tak — mówią niektórzy. — Tak — kiwa głową starsza pani i zastanawia się. — Ciocia gra wszystko ze słuchu — mówi ciotka Augusta, która niepostrzeżenie się zdrzemnęła, a ktoś głęboko zaczerpnąwszy tchu, dodaje: — Tak, to zdumiewające. — Tak — ociąga się majorowa próbując klawiszy. — Ktoś musi mi to zagwizdać Pan inspektor gwiżdże: „Tak oto szukam wesela" — Mikado. — Dobrze — uśmiecha się ciotka — Cavalle-ria — a uśmiecha się, jakby to była jej „młodość". Zaczyna więc od Mikada, a później, cudownie pogodzona ze światem, gra: Studenta-żebraka i Dzwony Cornevilskie. Pozostali z wdzięcznością zasypiają, a majorowa idzie w końcu za ich przykładem Wtedy Ewald nie może już dłużej wytrzymać, musi to wypowiedzieć za wszelką cenę i tak, jakby to była logiczna konkluzja Dzwonów Cornevilskich, mówi: — Ostatnia niedziela. Nikt tego nie usłyszał oprócz Färulein Jeanne. Przechodzi bezszelestnie po puszystym dywanie i siada naprzeciw młodzieńca przy oknie. Chwilę patrzą na siebie. Potem Francuzka pyta cicho: — Est-ce que vous partirez, monsieur? — Tak — odpowiada jej po niemiecku Ewald — wyjeżdżam, Fräulein. Wy-jeżdżam — powtarza przeciągle, ciesząc się rozciągliwością swoich słów. Właściwie po raz pierwszy mówi z Jeanne i jest zdumiony. Czuje nagle, że nie jest ona po prostu Fräulein, jak sądzą inni, i myśli: „Dziwne, że nigdy tego nie rozumiałem. Jest osobą, przed którą powinniśmy się skłonić — obcą." I chociaż pozostaje spokojnym obserwatorem, coś w nim skłania się przed tą obcą, nisko, tak przesadnie nisko, że ona się uśmiecha. Finezyjny to uśmiech, zarysowujący się barokowymi floresami wokół delikatnych warg i nie sięgający smutku ocienionych oczu, które zawsze wyglądają jak po niedawnym płaczu. „A więc gdzieś daleko ludzie uśmiechają się w ten sposób" — dowiaduje się Tragy-junior. I zaraz potem odczuwa potrzebę wyrazić jej wdzięczność, powiedzieć coś, co jej sprawi radość. Wydaje się, że powinien przypomnieć jej coś, co by było im wspólne, powiedzieć np.: „wczoraj" i przy tym spojrzeć na nią porozumiewawczo. Lecz przecież na całym świecie nie ma nic, co by ich łączyło. Wtedy ona wśród tego zmieszania pyta go swoją filigranową niemczyzną: — Dlaczego? Dlaczego pan wyjeżdża? Ewald opiera łokcie o kolana, a brodę na dłoniach. — Pani też wyjechała z domu — odpowiada. Jeanne ostrzega szybko: — Będzie pan tęsknił. — Tęsknię — wyznaje Ewald i tak przez chwilę mówią każde o czym innym. Potem oboje zawracają i zbliżają się ku sobie, bo Jeanne spowiada się cichutko: — Musiałam wyjechać, jest nas w domu ośmioro, więc może pan sobie wyobrazić, ale bardzo mi smutno. Wprawdzie wszyscy są tutaj dobrzy — dodaje bojaźliwie, potem pyta błagalnie: — A pan? — Ja? — młody człowiek jest roztargniony. — Ja? Nie, ja nie muszę wyjeżdżać, Bóg świadkiem, wręcz przeciwnie. Sama pani widzi: każdy tutaj wie, że jestem ostatnią niedzielę, a czy ktokolwiek o tym napomknął? Ale mimo to... Dlaczego pani się uśmiecha? — przerywa sam sobie. Ona waha się, a potem: — Pan jest poetą, prawda? — Zaczerwieniła się i jest przerażona jak dziecko. — Właśnie o to chodzi, Fräulein — wyjaśnia Ewald — że sam nie wiem. A kiedyś wreszcie trzeba się tego dowiedzieć, prawda? Tak czy owak. Tu w żaden sposób tej sprawy nie wyjaśnię. Nie można uciec od siebie, brak tu spokoju, brak przestrzeni, perspektywy. Czy pani to rozumie, Fräulein? — Może — kiwa głową Francuzka. — Ale... sądzę, że... pański Herr Vater chyba się cieszy, a pańska... — Moja matka, chce pani powiedzieć. Hm. Tak, to już wielu ludzi mówiło. Wie pani, matka jest chora. Słyszała pani pewno o tym, choć unikają tutaj jej imienia. Opuściła mego ojca. Podróżuje. Ma ze sobą zawsze tylko tyle, ile jej potrzeba w drodze, nawet miłości. Od dawna nic już o niej nie wiem, bo od roku do siebie nie pisujemy. Ale z pewnością opowiada pomiędzy dwoma stacjami, w przedziale: „Mój syn jest poetą!" Pauza. — Tak, co do ojca... To wspaniały człowiek. Kocham go. Jest taki dystyngowany i serce ma szczerozłote. Ale ludzie pytają go: „Kim jest pański syn?" A on się wtedy wstydzi i jest zakłopotany. Bo cóż tu powiedzieć? Tylko poetą? Po prostu śmieszne. Nawet gdyby to było możliwe, to przecież żadne stanowisko. Nie daje dochodów, nie daje żadnego stopnia służbowego ani uprawnień do emerytury, słowem: taki człowiek nie jest związany z życiem. Dlatego nie można takiej rzeczy popierać ani uznawać. Rozumie pani teraz, że nigdy nic ojcu nie pokazuję — w ogóle nikomu tutaj; bo tu nie oceniają moich prób, tylko mnie w nich nienawidzą. A ja tu sam mam tyle wątpliwości. Doprawdy: całe noce leżę bezsennie, ze złożonymi rękami, i dręczę się: „Czy jestem godzien?" Ewald pozostaje smutny i milczący. Inni tymczasem już się obudzili i parami przechodzą do sąsiednich pokoi, gdzie stoją przygotowane stoliki do wista. Inspektor jest w dobrym humorze. Lekko klepie syna po ramieniu: — No, stary? Ewald usiłuje się uśmiechnąć i całuje go w rękę. „On jednak zostanie — myśli inspektor — to jest rozsądne." I podąża za innymi. Młody Tragy natychmiast zapomina o swoim uśmiechu i żali się: — Widzi pani, on tak właśnie mnie trzyma. Tak cicho, nie przemocą ani perswazją, prawie niczym innym niż wspomnieniem, tak jak by mówił: „Byłeś kiedyś mały, a ja co roku zapalałem dla ciebie świeczki na choince — pamiętaj !" W ten sposób pozbawia mnie siły. Nie ma ucieczki od jego dobroci, a za jego gniewem jest przepaść. Nie mogę się odważyć na ten skok. W ogóle jestem chyba tchórzem. Może mi pani wierzyć: jestem tchórzliwy i mało wart. Byłoby mi całkiem dobrze, gdybym tu został, tak jak to sobie wszyscy wyobrażają, dzielny i skromny, i przeżywał wiecznie te same marne dni w kółko i w kółko... — Nie — mówi zdecydowanie Jeanne — teraz pan kłamie... — Och tak, być może. Bo trzeba pani wiedzieć: kłamię bardzo często. W zależności od potrzeb: raz w górę, raz w dół; w środku powinienem być ja sam, ale czasami myślę, że tam nie ma nic. Przychodzę np. z wizytą do ciotki Augusty. Jest jasno i prastara bawialnia jest właśnie nader przytulna. A ja siadam sobie po prostu w najlepszym fotelu, zakładam nogę na nogę i mówię: „Droga ciociu — mówię mniej więcej — jestem zmęczony i dlatego położę zakurzone nogi na twojej kanapie, akurat na te czyste pokrowce, pozwól." I żeby poczciwa ciocia swą radością z tego żartu niepotrzebnie mnie nie wstrzymywała, zaraz wprowadzam swój zamiar w czyn, bo mam jeszcze wiele do powiedzenia, np. to: „Wszystko to bardzo dobrze i pięknie; wiem, że istnieją prawa i obyczaje, a ludzie zwykli się mniej lub więcej do nich stosować. Ale mnie, droga ciociu, nie wolno zaliczać do grona tych szacownych obywateli. Sam sobie jestem prawodawcą i królem, nade mną nie ma nikogo, nawet Boga." Tak, Fräulein, tak oto mniej więcej mówię do ciotki, która czerwieni się z oburzenia i drży: „Już nie tacy jak ty nauczyli się posłuchu..." „Możliwe" — odpowiadam obojętnie. „Nie jesteś najważniejszy, a dla ludzi o takich poglądach są domy wariatów i więzienia, dzięki Bogu — moja ciotka już płacze — takich są setki." Ale tu ja się oburzam: „Nie — wrzeszczę na nią — nie ma nikogo takiego jak ja, nigdy taki nie istniał..." — Krzyczę i krzyczę, bo samego siebie muszę zakrzyczeć tym frazesem. Aż nagle widzę, że stoję w obcym pokoju przed bezradną starszą damą i gram jakąś rolę. Wtedy wymykam się cicho i nieśmiało, biegnę przez ulicę i wchodzę do swego pokoju w ostatniej chwili, zanim łzy mi wytrysną z oczu. A potem... Ewald Tragy gwałtownie potrząsa głową, jakby chciał doprowadzić do zawalenia się coraz to dalej rozbudowujące się myśli. Wie: „Potem, oczywiście, płaczę, ponieważ zdradziłem samego siebie. Ale jakże to mam wyjaśnić i po co? To przecież znowu zdrada." I zapewnia spiesznie: — Bzdury, Fräulein — nie powinna pani wierzyć, że naprawdę płaczę... I już go boli to kłamstwo. Tak dobrze zrobiło mu zwierzenie się, a teraz znowu wszystko popsuł. „Nie trzeba wiecznie zaczynać na nowo" — myśli Tragy i siedzi milczący i przygnębiony. Fräulein milczy również. Nasłuchują; karty padają na stoliki jak krople z drzew, którymi ktoś potrząsa. Od czasu do czasu z wielką powagą: — Ciocia rozdaje. — Albo: — Kto tasuje? — Albo: — Atu trefl — i chichot czterech kuzynek. Jeanne się namyśla. Chce powiedzieć coś miłego, a więc dla niego: coś po niemiecku. Ale nie wie, w jaki sposób ogrzać te obce słowa, dlatego prosi w końcu: — Nie bądź smutny — i wstydzi się. Młody człowiek podnosi wzrok i poważnie, w zamyśleniu patrzy w jej twarz tak długo, aż dziewczyna przestaje myśleć: „Z pewnością powiedziałam jakieś głupstwo." Potem z lekka kiwa głową i bardzo poważnie ujmuje rękę dziewczyny, kładąc ją ostrożnie pomiędzy obie własne dłonie. Jest to jakby próba, a on nie wie, co robić z tą dziewczęcą ręką, gdyż puszcza ją, pozwala jej po prostu opaść, ten młody człowiek. Jeanne tymczasem znalazła drugie niemieckie zdanie, z którego jest bardzo dumna: — Pan przecież jeszcze nic nie stracił? Wtedy Ewald splata ręce na kolanach i wygląda przez okno. Pauza. — Pan jest taki młody — pociesza go dziewczyna nieśmiało. — Och — mówi. Jest doprawdy przekonany, że życie już się dla niego skończyło; nie, że przeszedł był przez samą jego gęstwinę, ale że minęło bezpowrotnie. Nie kłamie więc teraz i jest naprawdę smutny: — Młody? Czyż o to chodzi? Wszystko straciłem... Pauza. — ...Boga też — i stara się uniknąć wszelkiego patosu. Teraz ona się uśmiecha; jest pobożna. On tego uśmiechu nie rozumie, właśnie teraz przeszkadza mu ten uśmiech, czuje się z lekka urażony. Ona jednak podchodzi, aby go prosić o przebaczenie, i mówi: — Ewalde — wymawia to z błędnym akcentem na „a" i ciemnym, niemym „e" na końcu, co brzmi tajemniczo i jak obietnica — myślę, że pan dopiero znajdzie wszystko. Przy tych słowach stoi obok niego wysoka i uroczysta. On opuszcza głowę niżej i chce się pochwalić: — Dziecko! — z taką melancholijną wyższością, a jednak jest zaraz potem tak w głębi duszy wdzięczny i chciałby wykrzyknąć radośnie: „Ja wiem!" Ale nie robi ani tego, ani tamtego. Wtedy ktoś w pokoju karcianym spostrzega, że obok jest tak cicho. Pani von Wallbach marszczy czoło i natychmiast rozkazuje: — Jeanne! Jeanne się waha. Pani domu jest naprawdę zatroskana, a cztery kuzynki przychodzą jej w sukurs: — Fräulein! Wtedy Francuzka się nachyla i nie wiadomo, czy to pytanie, czy rozkaz: — I... pan wyjeżdża? — Tak — szepce Ewald szybko. Czuje przez sekundę jej rękę na włosach i przyrzeka jakiejś obcej młodej dziewczynie wyruszyć w świat, i wcale nie wie, jakie to wszystko osobliwe. II Trudno doprawdy w to uwierzyć: Ewald Tragy śpi całe czternaście godzin. Śpi w obcym, lichym łóżku hotelowym, a na placu przed dworcem jest hałas i słońce od godziny piątej rano. Zapomniał nawet, że należało o czymś śnić, chociaż wie, że „pierwsze" sny mają szczególne znaczenie. Pociesza się, że teraz wszystko może się spełnić, niezależnie od tego, czy się przyśniło, czy nie, i przeciąga ten pusty sen pod wszystkim, co wczorajsze, niczym długi, długi myślnik. Skończone. No, a teraz? A teraz może się zacząć — życie czy też to, co właśnie w kolejności teraz się zacząć powinno. Młody człowiek wyciąga się wygodnie na poduszkach. Może chce właśnie tak, w tym miłym cieple, przyjąć wydarzenia? Czeka jeszcze pół godziny, ale życie nie nadchodzi. Wstaje wtedy i postanawia wyjść mu naprzeciw. Odkryciem pierwszego poranka jest, że trzeba tak zrobić. Zadowala go to, wprawia w ruch, nadaje cel i wygania na ulice nowego, jasnego miasta. Z początku wie tylko, że ulice są nieskończenie długie, tramwaje natomiast śmiesznie małe, i natychmiast skłonny jest tłumaczyć jedno zjawisko drugim — co go niesłychanie uspokaja. Wszystkie sprawy go interesują, wielkie i ważne nie na ostatku. Lecz im dalej zagłębia się w dzień, tym bardziej wszystko traci znaczenie wobec rynien, przed którymi Tragy zatrzymuje się coraz bardziej zamyślony. Nie uśmiecha się już z powodu nalepionych na nich karteczek i nie ma już czasu zastanawiać się nad przedziwnym językiem, jakim są zredagowane. Bardzo zaabsorbowany, z zapałem przekłada je sobie i zapisuje do notesu wiele nazwisk i numerów. W końcu dokonuje pierwszej próby. W sieni poprawia krawat i postanawia: „Powiem bardzo grzecznie: «Przepraszam, tu zdaje się jest pokój do wynajęcia dla pana, prawda?»". Dzwoni, czeka i mówi te słowa grzecznie, poprawną niemczyzną i skromnym tonem. Wielka, rozłożysta kobieta wpycha go zaraz w drzwi na lewo, zanim jeszcze dokończył pytania, — Wie pan co, od razu panu powiem, jak tu jest. Czysto tu jest. A jeśli pan jeszcze czegoś potrzebuje... — I z tymi słowy, oparłszy ręce na biodrach, czeka na jego decyzję. Jest to mała izba o dwu oknach, ze starymi, niezgrabnymi sprzętami i już cała tonie w mroku, tak że doznaje się uczucia, iż wynajmuje się zarazem mnóstwo innych rzeczy, o których się ani marzy. A ponieważ młody człowiek nic nie mówi i ledwo się rozgląda po ciemnym pokoju, kobieta dodaje z wahaniem: — Kosztuje dwadzieścia marek miesięcznie, ze śniadaniem, tyle zawsze dostawaliśmy. Tragy kilkakroć kiwa głową. Potem podchodzi do starej sekretery stojącej w kącie, bada szeroki, opuszczony do pisania blat i uśmiecha się, wyciąga dwie czy trzy szufladki w głębi i znów się uśmiecha. — To biurko zostanie tutaj, prawda? — dopytuje się i jest całkiem zdecydowany: „A więc zostanę." Ale potem przypomina mu się długi szereg numerów w notesie, niczym obowiązek, i dodaje szybko: — To znaczy — do jutra mogę się chyba zastanowić? — Jak pan chce. I Tragy zapamiętuje dobrze ten dom i zapisuje w notesie: „Pani Schuster, Finkenstrasse 17, oficyna, parter, biurko." Za słowem „biurko" trzy wykrzykniki. Potem jest bardzo z siebie zadowolony i niczego już więcej w tym dniu nie ogląda. Lecz nazajutrz z samego rana zaczyna wędrować śladem swoich zapisków w notesie. A to bynajmniej nie drobiazg. Przed południem, gdy ludzie są jeszcze wyspani, a pokoje dobrze przewietrzone, cieszy go jeszcze nieco ta wędrówka. Odnotowuje sumiennie wszelkie zalety: tam wykusz z ładnym widokiem, naprzeciw kanapa i łazienka pod nr 23, drugie piętro, ale biurka nigdzie już nie ma. Natomiast tu i ówdzie notuje też drobne ostrzeżenia, np. „małe dzieci", albo „fortepian", albo „gospoda". Potem notatki jego stają się coraz bardziej skąpe i spieszne; wrażenia jego dziwnie się odmieniają. Wraz z utratą zdolności widzenia wzrasta wrażliwość powonienia i około południa tak dalece już wyszkolił ten dotąd zaniedbany zmysł, że wyłącznie przy jego pomocy świat zewnętrzny dociera do jego świadomości. Myśli: „Aha, soczewica", albo: „Kiszona kapusta"; zawraca już od progu, jeśli gdzieś buchnie ku niemu wielkie pranie. Zapomina całkiem o celu swoich wizyt i ogranicza się po prostu do ustalania właściwości każdej poszczególnej atmosfery, napastującej go ze śmiesznie małych kuchenek niczym spuszczone z łańcucha psy. Przewraca przy tym zaryczane małe dzieci, uśmiecha się z wdzięcznością prosto w twarze rozgniewanych matek zapewnia milczących staruszków, których płoszy w jakimś kącie pokoju, o swym szczególnym dla nich szacunku. Wreszcie wszystkie sienie ciemnieją i wtedy z każdych drzwi, do których dzwoni, wychodzi mu naprzeciw ta sama rozłożysta kobieta, te same dzieci ryczą i wrzeszczą wokół niego, a w głębi pojawia się zawsze ten sam przestraszony staruszek o wylękłych, nic nie rozumiejących oczach. Wtedy Ewald Tragy ucieka bez tchu. Ochłonąwszy odnajduje się przed prastarym biurkiem z licznymi szufladkami — właśnie zaczął pisać: „Drogi papo, mieszkam więc: Finkenstrasse 17 u pani Schuster" — potem długo się zastanawia i decyduje wreszcie, że dopiero nazajutrz będzie dalej pisał. Potem rzadko używa tej sekretery. Pierwsze tygodnie przebywa bezczynnie, cały dzień poza domem, bez właściwego planu, doznając stale uczucia: „Czego ja właściwie chcę?" Zachodzi do galerii i obrazy rozczarowują go. Kupuje sobie Przewodnik po Monachium i przemęcza się przy tym. W końcu usiłuje zachować się tak, jak by całe lata miał tu mieszkać, a to niełatwe. Siedzi w niedzielę pośród gromady filistrów w ogródku piwiarni, idzie na Oktoberwiese, gdzie ustawiono budy i karuzele, jedzie po południu dorożką do „Angielskiego Ogrodu". 1 zdarza się niekiedy jakaś godzina, której nie chciałby zapomnieć. Mniej więcej między piątą a szóstą, kiedy chmury na wysokim niebie przybierają tak fantastyczne kształty i barwy wyrastają nagle niby góry za płaskimi łąkami Ogrodu Angielskiego, myśli: „Jutro wejdę na te szczyty." A nazajutrz jest dzień deszczowy i gęsta, ciężka mgła zalega bezkresne ulice. Zawsze nadchodzi jakieś takie jutro, które wszystko utrąca, a młody człowiek czeka, aż się to odmieni. Nie ma nikogo, by mógł zapytać, co należy robić w jego wypadku. Gdy gospodyni przynosi mu śniadanie, zamienia z nią dziesięć słów, a co wieczór spotyka jej męża, hrabiowskiego stangreta, i pozdrawia go bardzo uprzejmie. Wie, że jego gospodarze mają córkę, i często, gdy cały dom już umilkł, słyszy przez ścianę: — Mamo... — Jest to delikatny głosik dziewczęcy. Głosik czyta coś i czasami się wydaje, że to wiersze. Z tego powodu Ewald wraca teraz wcześniej do domu, pije herbatę i siedzi przy pracy albo nad jakąś książką do późna w noc. Za każdym razem, kiedy głos obok zaczyna czytać, uśmiecha się i tak powoli nawyka do swego pokoju. Dba o niego, przynosi do domu kwiaty i w ciągu dnia często mówi głośno, jak by nie miał już tajemnic przed tymi czterema ścianami. Lecz choć tak bardzo się o to stara, rzeczy wokół niego mają w sobie coś zimnego, odpychającego i wieczorem Tragy często ma uczucie, że niezależnie od jego obecności wraz z nim ktoś tu mieszka, i używa wszystkich tych przedmiotów, a one służą mu ochotnie. Uczucie to jeszcze się umacnia wskutek następującego wydarzenia: — Dziwne — mówi Ewald pewnego dnia rano, właśnie gdy pani Schuster stawia dzbanek z kawą — niech no pani spojrzy, te dwie szuflady biurka nie dają się otworzyć. Czy pani ma klucz? Bo można by dorobić. — I szarpie dwoma najbardziej tajemniczymi szufladami w sekreterze. — Pan wybaczy — waha się pani Schuster i w zmieszaniu mówi poprawną niemczyzną — ale mnie nie wolno otworzyć tych dwóch szuflad, bo... Tragy zdumiony podnosi na nią oczy. — Bo to, proszę pana, jest tak: raz mieliśmy tu takiego pana, któremu się bardzo źle wiodło. I ponieważ nic nam nie mógł zapłacić, to zostawił tę komodę i powiedział: „W tych dwóch szufladach zostawiam wam ważne papiery w zastaw." — Tak powiedział, a klucz wziął ze sobą... — Aha, aha — mówi Tragy z wyrazem obojętności. — Dawno to było? — Mhm — zastanawia się kobieta — już chyba ze siedem albo i z osiem lat, jak nie dał znaku życia; ale któregoś dnia może przyjść i zabierze wszystko. Nieprawda? Nigdy nie wiadomo... — Pewnie, pewnie — mówi Tragy mimochodem, bierze kapelusz i wychodzi. Zupełnie zapomniał zjeść śniadanie. Od tej pory Tragy pracuje przy owalnym stole, który przesunął od sofy do drugiego okna; październik bowiem poczynił postępy, a sekretera stoi o wiele za blisko szyby. Tak więc ta zmiana da się wyjaśnić w najbardziej naturalny sposób. Młody człowiek wynajduje niejedną jeszcze zaletę nowego miejsca, np.: że tak wprost patrzy się przez okno. To jest jak obraz: podwórze, na którym z wolna więdną kasztany. (Bo to chyba kasztany?) Stara kamienna studnia, całkiem w głębi, a woda z niej płynie i płynie jak piosenka, jak akompaniament wszystkiego. A na cembrowinie jest nawet coś w rodzaju płaskorzeźby. Ach, jakże szybko już się ściemnia, trzeba będzie zaraz zapalić lampę. Poza tym: kiedy na dworze wcale nie ma wiatru, tak jak teraz, jakże wtedy powoli opadają liście, śmiesznie powoli. „Jeden liść zawisł niemal w gęstym, wilgotnym powietrzu i zagląda tu i zagląda tu — jak twarze, jak twarze"... — myśli Tragy siedząc spokojnie, bez ruchu, i pozwala, żeby ktoś opierał się o okno i gapił do wnętrza, tak z bliska, że nos mu się spłaszcza o szyby, a rysy stają się jakieś rozlane, chciwe, jak u wampira. Wzrok Ewalda śledzi w zadumie linie tej twarzy, dopóki nagle nie zapadnie w czyhające, obce oczy, niczym w przepaści. To dopiero przywraca go świadomości. Zrywa się i już jest przy oknie. Rygle nie od razu ustępują jego drżącym rękom, a tamten zza okna jest już daleko, kiedy Tragy wychyla się w mgłę. Chłodne powietrze widocznie go uspokoiło; nie robi już bowiem nic nadzwyczajnego. Zapala lampę, przygotowuje sobie herbatę, jak w każdy inny dzień, i można by sądzić, że interesuje go leżąca przed nim książka. Jedno tylko jest dziwne: nie idzie spać. Czeka, aż lampa zagaśnie; następuje to około pół do drugiej. Wtedy zapala świecę i cierpliwie przypatruje się, dopóki i ona, całkiem w głębi lichtarza, nie stopnieje. A wtedy jest już nieśmiały poblask światła za szybami. Krótka noc, nieprawdaż? Ewald nie zastanawia się wcale, czy powinien się wyprowadzić. To oczywiste. Zastanawia się jedynie, jak to powie: „Bardzo mi przykro, pani Schuster", albo: „Doprawdy było mi tutaj dobrze, ale..." I pracuje, pracuje nad tym marniutkim zdaniem. Ale z nastaniem dnia przekonany jest, że ani myśleć można o wypowiedzeniu, ponieważ nie da się tego w żaden sposób wyrazić. Trzeba więc zostać. Trzeba się jakoś urządzić. Tak to już jest z tymi pokojami: ci, którzy przedtem tu mieszkali, jeszcze się nie całkiem wyprowadzili, a ci, którzy przyjdą po Ewaldzie Tragy, już czekają. Cóż robić, trzeba się przystosować. I tej niedzieli Ewald postanawia stać się jak najmniejszy, aby nie przeszkadzać żadnemu ze swych nieznajomych współlokatorów, i po prostu współżyć z nimi jako ktoś najniepozorniejszy na tej masowej kwaterze przy Finkenstrasse. I popatrz: to się udaje. Mija kilka wcale znośnych tygodni i tak pomału wkracza się już w listopad, otrzymując w zamian za krótki, smutny dzień długą noc, w której mieszczą się rozmaite rzeczy. Przede wszystkim: „Luitpold". To przecież coś. Siada się przy jednym z małych marmurowych stoliczków, kładzie obok siebie stos gazet i to zaraz nadaje wygląd bardzo zajętego człowieka. A potem przychodzi panienka w czarnej sukni i przechodząc nalewa pełną filiżankę cienkiej kawy, o Boże, tak pełną, że nie sposób się prawie odważyć na wrzucenie tam jeszcze cukru. Mówi się przy tym* „średnia" albo „czarna" i ściśle według życzenia i skinienia dostaje się „średnią" albo „czarną". Ponadto rzuca się jakiś żart, jeśli akurat przyjdzie do głowy, a wtedy Minna czy Berta zmęczona uśmiecha się w nieokreślony sposób, wymachując niklowym dzbanem w prawej ręce. Tragy widzi to tylko przy innych stolikach. Sam ogranicza się do: „dziękuję", gdyż jemu wydają się te czarne panie, które w dzień są takie przywiędłe, wielce niesympatyczne; żałuje tylko małej Betty, która mu przynosi wodę. Bóg wie czemu chciałby jej zrobić jakąś przyjemność i raz oprócz napiwku wciska jej w rękę mały złożony papierek i cieszy się, że oczy jej błyszczą. Jest to los jakiejś loterii na cele dobroczynne i można wygrać 50 000 marek. Ale mała Betty wygląda na bardzo rozczarowaną, kiedy po chwili wychodzi zza kolumny, i wcale nie mówi: „Dziękuję". Są to tylko takie drobne przypadki, które głębiej dotykają młodego człowieka, niż sam przypuszcza. Sprawiają, że czuje się izolowany, jak gdyby przestrzegał obyczajów jakiejś dalekiej krainy pośród tych wszystkich ludzi, którzy porozumiewają się za pomocą uśmiechu, w przelocie. Tak bardzo chciałby być jednym z nich, jednym z tych, co płyną z prądem, i niekiedy niemal już wierzy, że nim jest. Aż znowu zachodzi jakiś drobiazg, który dowodzi, że nic się w tym stosunku nie zmieniło: on po jednej stronie, a cała reszta świata po drugiej. I żyj tu, człowieku! Właśnie w tym czasie, gdy Tragy odczuwa potrzebę poznania kogoś, otrzymuje list. „Posłyszałem przypadkiem, że Pan jest w Monachium. Czytałem parę pańskich utworów i byłoby mi niezmiernie miło zobaczyć się z Panem — u Pana, u mnie czy w jakimś trzecim miejscu, jak Pan zechce i — jeśli Pan zechce." Ale Tragy nie chce. Nazwisko figurujące pod tym listem zna od dawna z pism i antologii poetyckich i nic nie ma przeciw Wilhelmowi von Kranz, bynajmniej. Ale w chwili kiedy ów pan pragnie z nim nawiązać kontakt, kurczy się w sobie jak ślimak. To, czego życzył sobie jeszcze wczoraj, staje się niebezpieczeństwem z chwilą, kiedy może się spełnić, i wydaje mu się rzeczą niesłychaną, że oto jest ktoś, kto tak bezceremonialnie, w zakurzonych niejako butach, chce wtargnąć do jego samotności, wśród której on sam tylko cichutko ośmiela się stąpać. Nie tylko więc nie daje odpowiedzi, lecz ostrożnie unika nawet wszelkich „trzecich miejsc", często przebywa w domu i dzięki temu udaje mu się widywać niekiedy córkę gospodarzy, którą znał dotychczas jedynie z głosu. Mówi jej kiedyś, gdy mu przynosi kawę: — Cóż to pani zawsze czyta wieczorami, Fräulein Sophie? — Ach, co akurat mamy. Nie mamy dużo książek, ale — czy tu słychać? — Słowo w słowo — przesadza Ewald. — A panu to bardzo przeszkadza? Tragy mówi tylko: — Nie, nie przeszkadza mi. Ale jeśli pani lubi czytać, dam pani to, co wziąłem ze sobą. Niewiele tych rzeczy, ale wielkie. — I podaje jej tom Goethego. Bardzo mizerny jest ten kontakt pomiędzy nimi, lecz wypełnia w Tragym jakieś miejsce, staje się stałą myślą pośród wielu innych wypełniających jego umysł, który chętnie tak oto wypoczywa. Pożyczać komuś takie książki to właściwie jak by podarować mu los. Ale tym razem otrzymuje za to Tragy miłą podziękę. I to go cieszy. Jest w dobrym humorze tego popołudnia, kiedy niespodziewanie wraca do domu i słyszy głosy w swoim pokoju. Waha się i nasłuchuje. Szybkie, wpół szeptane słowa zdają się uciekać przed jego krokami, a potem staje przed drzwiami jakiś młody człowiek o szerokiej, pełnej twarzy i gwiżdże, gwiżdże obojętnie, jak gdyby nigdy nic. I właśnie w chwili, gdy Ewald chce żądać od niego wytłumaczenia, z drzwi jego pokoju wychodzi Sophie, bardzo blada, a zachowuje się, jak by to wszystko było całkiem zwyczajne. Potem mówi niepewnie: — Ten pan... chciał obejrzeć pokój, panie Tragy. Obaj młodzi ludzie patrzą sobie w oczy. Obcy przestaje gwizdać i kłania się. A ponieważ grzecznie się przy tym uśmiecha, twarz jego staje się szeroka i zamazana i Tragy mimo woli myśli o czymś brzydkim. Jednak oddaje ukłon przelotnie, tak z ręką przy kapeluszu, i wchodzi do swego pokoju. Dopiero po chwili spostrzega, że Sophia stoi za nim przy drzwiach, i nagle ma strasznie dużo do roboty, całkiem niepotrzebnie przenosi jakieś rzeczy z jednego stołu na drugi i schyla się niekiedy, żeby coś podnieść. Ale w końcu uporał się z tymi nieszczęsnymi porządkami i teraz powinien chyba zapytać dziewczynę: „Czego pani chce?" Bo ona nie chce chyba tak dalej stać bez powodu. Nagle coś mu przychodzi do głowy i mówi w drugą stronę, gdziekolwiek, w kąt pokoju: — Może pani być spokojna, ja nic nie powiem. Bo to przecież chce pani usłyszeć, prawda? Więc dobrze. Ale w przyszłym miesiącu się wyprowadzę; i tak miałem zamiar... I oto już siedzi przy stole i pisze, pisze tak, jak by pisał od dwóch godzin. Lecz okazuje się, że jest to bardzo krótki list do pana von Kranz, w którym prosi go, aby był nazajutrz o czwartej w „Luitpold", jeśli mu to odpowiada. Dopiero gdy skończył pisać adres, ogląda się ostrożnie. Nikogo już nie ma i Ewald zmienia buty i ubranie, ma bowiem zamiar zjeść kolację na mieście. Panu von Kranz godzina odpowiada, tak jak odpowiadałaby mu każda inna godzina. Nie jest bowiem człowiekiem nadmiernie zajętym. Pisze coś wielkiego, jakiś epos albo nawet coś większego od eposu, w każdym razie coś zupełnie nowego, coś „szczytowego", jak zapewnił swego nowego znajomego w trakcie pierwszej półgodziny. Taka praca jednak, jak wiadomo, zależy wyłącznie od natchnienia, od głębokiego entuzjazmu, który (według pana von Kranz) „spełnia marzenia mrocznego średniowiecza i potrafi wszystkie rzeczy zamienić w złoto". Taka rzecz wydarzyć się może ciemną nocą albo o innej jakiejś nieprawdopodobnej porze, ale nie o czwartej po południu, kiedy, jak wiadomo, dziać się mogą najpospolitsze rzeczy i dlatego pan von Kranz jest wolny i siedzi w „Luitpold" naprzeciw Tragy'ego. Jest wielce wymowny, gdyż Ewald dużo milczy, a Kranz, zdaje się, nie lubi milczenia. Uważa je za przywilej samotników, tam jednak, gdzie zeszło się dwóch albo trzech, tam doprawdy nie ma ono sensu, a przynajmniej nie ma takiego sensu, który by można pojąć od pierwszego wejrzenia. I tylko bez żadnych ciemnych, niepojętych spraw, przynajmniej w życiu. Bo w sztuce? A, to co innego, tam, prawda, mamy symbole. Ciemne kontury na jasnym tle, prawda? Zawoalowane obrazy — co? Ale w życiu — symbole, och — to śmieszne! Ewald niekiedy mówi „tak" i dziwi się, skąd, u Boga, ma w sobie takie mnóstwo tych niezużytych „tak". I dziwi się wielkim słowom i małemu życiu gdzieś bardzo głęboko, w dole. Bowiem w trakcie tego popołudnia poznaje cały światopogląd pana von Kranz, ten światopogląd z lotu ptaka i — i dziwi się po prostu. Jest młody, sprawy uważa za fakty, a doznania za ludzkie losy i niekiedy ma ochotę zapisać parę tych" olśniewających wyznań, ponieważ pełne ich powiązania wydają mu się, niestety, niedościgłe. Największą niespodzianką jest jednak dla niego skończoność wszystkich tych poglądów, lekka beztroska, z jaką Kranz usadza jeden pogląd obok drugiego — same jajka Kolumba; a jeśli jedno z nich nie chce od razu stanąć prosto, wali się pięścią w stół i — jajko stoi. Czy to zręczność, czy siła — któż rozstrzygnie? Pan von Kranz jest szczerze przejęty. Mówi bardzo głośno i widocznie zapomniał o miejscu, w jakim się to wszystko rozgrywa. Mowa jego, niczym burza gwałtownie otwierająca okna w obcych izbach, wdziera się we wszystkie inne rozmowy, tak że w końcu wszyscy rezygnują i okna powszędy zostawiają otwarte. A burza właśnie doszła do szczytu. Nawet piękna Minna zapomniała o nalewaniu, przystanęła wsparta o jakąś kolumnę i słucha. Niestety z absolutnie bezczelnym spojrzeniem. I nagle łapie tymi swoimi wielkimi, zielonymi oczami błyszczący wzrok pisarza, ujarzmia go, czyni go małym, nic nie znaczącym, nic niewartym, i z obrzydliwym uśmieszkiem po prostu go upuszcza. Pan von Kranz przez chwilę traci panowanie nad sobą. Chwieje się w siodle, lecz zaraz udaje, że zachwianie to było umyślne, i rzuca owej pięknotce słowo, takie lepkie słowo, raczej żabę niż kwiat. Potem zaraz nawraca do tematu, a nawet dociera do szczytu, mianowicie w tym miejscu: „Jak przezwyciężyłem Nietzschego." Lecz Ewald Tragy nagle już nie słucha. Spostrzega to znacznie później, gdy Kranz dotarł już do konkluzji i czeka. To czekanie oznacza: „A pan? Pan chyba też ma jakieś zdanie o tym wszystkim, miejmy nadzieję." Światopogląd za światopogląd, co? Tragy nie od razu to pojmuje, wreszcie zrozumiawszy wpada w nieopisane pomieszanie. Stoi pośrodku tego wszystkiego, niczym w głębokim lesie, i widzi tylko pnie, pnie, pnie i ledwo wie, czy noc nad nimi, czy dzień. A powinien przecież podać dokładną godzinę, dokładną co do minuty, tak, aby nie było żadnych wątpliwości. Obawia się urazić pana von Kranz swym milczeniem; tamten staje się jednak coraz bardziej łagodny, współczujący, niemal ojcowski. I szybko rozkazuje: — Płacić! — Taki jest subtelny. Lecz w ciągu następnych dni Tragy czuje coraz bardziej, że musi dać temu nowemu znajomemu coś ze siebie, nie przez sympatię, tylko dlatego, że od owego uroczego popołudnia stał się jego dłużnikiem w zwierzeniach. I raz, kiedy obaj idą przez Ogród Angielski — znowu zapada taki zmierzch z górami chmur na horyzoncie — mówi nieoczekiwanie: — Zawsze byłem tak bardzo sam. Gdy miałem dziesięć lat, oddano mnie z domu do szkoły wojskowej, pomiędzy pięciuset kolegów, a mimo to... Bardzo tam byłem nieszczęśliwy — pięć lat. A potem znowu mnie wpakowali do jakiejś szkoły, a potem znowu do innej, itd. Zawsze byłem samotny, wie pan... „No, jeśli tylko o to chodzi — myśli pan von Kranz — temu można zaradzić." I odtąd co chwila wpada do Ewalda, rano, przed południem, często aż do późna w noc. A robi to tak po prostu, że Tragy nie ośmiela się już zaryglowywać swojej samotności; żyje, żeby tak rzec, przy drzwiach otwartych. A pan von Kranz przychodzi i odchodzi, przychodzi i odchodzi. Ma po temu prawo, gdyż: — Los nasz jest całkiem jednakowy, miły przyjacielu — twierdzi — i mnie, ma się rozumieć, nie pojmują w domu. Nazywają mnie nadwrażliwym i zwariowanym, jak gdyby... Przy tej okazji nigdy nie zapomina dodać, że ojciec jego jest marszałkiem na jakimś małym niemieckim dworze i że w tych sferach — najwidoczniej ceni je bardzo nisko — ludzie posiadają znane, konserwatywno-wytworne poglądy. I wskutek tych właśnie poglądów stać się musiał porucznikiem, pomyśleć tylko, porucznikiem gwardii, i zapewnia, że wiele trudu kosztowało go przejście po roku do rezerwy, nie licząc się z sympatią, jaką okazywali mu podwładni i przełożeni. A ponadto, że w domu, na zamku Seewies-Kranz, zupełnie, ale to zupełnie nikt nie godzi się na nowy, obrany przezeń zawód, i chyba nie musi zapewniać, że stale rzucają mu kłody pod nogi. Lecz on mimo wszystko nie rezygnuje z walki. Przeciwnie. Zaręczył się, ależ tak, całkiem oficjalnie się zaręczył, rozsyłając drukowane zawiadomienia. Ona pochodzi oczywiście z jak najlepszej rodziny, jest dystyngowana, dobrze wychowana, nie bogata, ale prawie arystokratka (matka jej jest hrabianką taką-to-a-taką). No i ten właśnie krok, na który zdobył się bez wahania, jest przecież, poniekąd, dowodem jego wolności. I zresztą ze ślubem nie będzie zwlekał zbyt długo, a dopiero potem nastąpi największy jego sukces, mianowicie: „Moje wystąpienie z kościoła." Kranz podkręca jasne wąsy i uśmiecha się. — Tak — mówi niesłychanie zadowolony z siebie i ze zdumienia Tragy'ego — to jest cios, nieprawda? Wyrzeknę się przy tym, oczywiście, mojej oficerskiej szarży, poświęcę ją dla swych przekonań. Ale należenie do wspólnoty, której praw się nie wypełnia, to zdrada wobec samego siebie... „Zdrada wobec samego siebie" — przypomina się kiedyś Tragy'emu pośród nocy — jakież to znowu skończone, jasne, przezwyciężone. I odtąd każdej niemal nocy przypomina sobie jakiś fragment swoich rozmów z Kranzem i wszystkie wydają mu się równie celne i znamienne. Skutki nie dają na siebie czekać. Pewnego poranka, jeszcze w listopadzie, Tragy budzi się i ma już światopogląd. Naprawdę. Nie może go się zaprzeć, po prostu jest, wszystkie oznaki za tym przemawiają. Nie bardzo jest pewien, do kogo ów światopogląd należy, ale skoro już znalazł go w sobie, zakłada, że to jego własny. Oczywiście zabiera go przy najbliższej okazji ze sobą do „Luitpold". I ledwo go pokazał, ma nagle mnóstwo znajomych, niemalże przyjaciół; mówią o jego wierszach, które wszyscy znają, i co pięć minut częstują go papierosami: — Ależ proszę, niech pan pozwoli. — Brak tylko tego jeszcze, żeby go klepali po plecach i mówili mu „ty". Ale Tragy nie pali, choć czuje, że to należy do jego światopoglądu, na równi z sherry, które przed nim stoi, i z zamiarem spędzenia wieczoru w Salach Kwiatowych, gdzie śpiewa słynna Branicka. I właśnie ktoś oświadcza, że Kranz zna chyba bardzo dobrze tę Branicka. — Jak to? Kranz wzrusza ramionami i kręci wąsa; w tej chwili jest znowu porucznikiem, jest panem „von" Kranz. A ktoś dowcipkuje: — No tak, po godzinach, które spędza u narzeczonej, potrzebuje przecież... rozrywki. — I wielki wybuch śmiechu: bo wszyscy uważają takie ujęcie sprawy za celne, „kapitalne", jak brzmi techniczna tego nazwa i sam Kranz tak to nazywa. Czuje się on w ogóle świetnie w gronie tych młodych ludzi, którzy w dodatku mają nawet nazwiska, choć dla odróżnienia wystarczyłoby ich ponumerować. Co prawda, Kranz nie ma wysokiego mniemania o swoich codziennych towarzyszach, stanowią jak gdyby tło dla jego własnej osobowości, a gdy Tragy pyta czasami o któregoś z nich, słyszy lekceważące: — Ten? No, jeszcze trudno powiedzieć, czy ma talent, możliwe... — i Kranz wykorzystuje tę okazję do długiej rozmowy o „zadaniach sztuki", o „technicznych wymogach dramatu" albo o „eposie przyszłości." I tu również czuje się Tragy całkiem niedoświadczony i właściwie prawdziwa dyskusja nigdy nie może się zawiązać, ponieważ rzadko kiedy potrafi coś odpowiedzieć. Ale niewiedza, która niepokoi go w innych wypadkach, wobec tych spraw wydaje mu się jakby tarczą, za którą może ukryć coś miłego, głębokiego — nie umie tego określić — przed jakimś obcym niebezpieczeństwem, i znowu nie potrafi powiedzieć — przed jakim. Waha się też przed pokazaniem swemu towarzyszowi tego, co mu się udało napisać o jakiejś cichej godzinie, i tylko bardzo rzadko czyta mu nieświadomie żałosnym półgłosem kilka bladych wierszy, i zaraz tego żałuje, i wstydzi się gotowego aplauzu tamtego, tak głośnego i bezwzględnego. Wiersze jego są po prostu chore i nie należy głośno mówić w ich obecności. Zresztą Tragy'emu nie pozostaje zbyt wiele czasu na takie sekrety. Naraz tak wiele spraw wtargnęło w jego dni, a mimo to przeżywa je lżej niż dawniej, gdy były puste i gdy o nic nie mógł się oprzeć. A teraz ma mnóstwo drobnych obowiązków, codzienne spotkania z Kranzem i jego kółkiem, stałe jakieś zajęcia, bez właściwego sensu, i rozmowy, które w każdej chwili można by zakończyć w każdym dowolnym miejscu. Brak natomiast wszelkiego podniecenia i niepokoju; jest tylko nieustanne chodzenie w gromadzie, a własna wola nie ma nic do roboty. Istnieje jeszcze jedyne tylko, prawdziwe niebezpieczeństwo: samotność, ale tu każdy umie bronić przed nią drugiego. I tak to wszystko trwa aż do owego popołudnia, kiedy pan von Kranz, ważniejszy niż kiedykolwiek, siedzi w „Luitpold" i tłumaczy Tragy'emu: — Dopóki tego nie osiągniemy, będzie pustka. Trzeba nam sztuki szczytowej, drogi przyjacielu, sztuki sięgającej ponad tłum. Wici, które zapłoną na wierzchołkach wszystkich gór z kraju do kraju — sztuki jak proklamacja, sztuki bojowej. — Bujda! — mówi za nim ktoś, a słowa te padają jak mokry tynk na świetną elokwencję pisarza i zasypują ją. Owo „bujda" powiedział mały, czarny człowiek, który zaciąga się mocno jakąś niewiarygodnie nikłą resztką papierosa, a wraz z popiołem rozżarzają się jego wielkie, czarne oczy i z nim razem przygasają. Potem człowiek ten idzie spokojnie dalej, a pan von Kranz, rozgniewany, woła za nim: — Oczywiście, Thalmann... — I do Ewalda dodaje jeszcze: — To łobuz. Należałoby go kiedyś pociągnąć do odpowiedzialności. Ale on jest po prostu źle wychowany. On się w ogóle nie liczy. Najlepsza rzecz — to nie zwracać na niego uwagi — i ma wielką ochotę podjąć znowu swe rozważania o szczytowej sztuce. Ale Tragy broni się przeciwko temu z niezwykłą energią i z uporem zapytuje: — Kto to jest? — Żyd z jakiejś zapadłej dziury, pisze, zdaje się, powieści. Jedna z tych podejrzanych figur, które tu można spotkać na tuziny, na tuziny. Pojawia się taki dzisiaj nie wiadomo skąd, znika pojutrze i nie wiadomo dokąd, a nie pozostaje po nim nic prócz odrobiny brudu. Niech się pan nie daje zwieść takim gestom, drogi Tragy... Głos jego staje się niecierpliwy, a znaczy to: „Koniec, dość o tym." Tragy zgadza się całkowicie i gotów jest nie dać się zwieść. Lecz to popołudnie staje się jednak zakończeniem jakiegoś okresu. Tragy nie może zapomnieć tego ośmieszającego: „Bujda!", które tak ciężko i szeroko spadło na zapał proroka, i co gorsza, słyszy, jak słowo to pada ciągle jeszcze — chlap! — spada za każdym wielkim wyznaniem pana von Kranz i gdzieś w pamięci dostrzega sylwetkę małego, czarnego człowieka o szerokich barach, stojącego w swym wytartym ubraniu i uśmiechającego się. I właśnie takim odnajduje go tydzień później wieczorem w Salach Kwiatowych. Jak by to było zupełnie zrozumiałe, podchodzi i wita się z nim, Bóg wie czemu. A tamten też nie jest tym zdumiony, pyta tylko: — Czy pan tu jest z Kranzem? — Kranz ma przyjść później. — Pauza, a potem: — Czy Kranz wydaje się panu niesympatyczny? Thalmann kłania się komuś w parterze i odpowiada mimochodem: — Niesympatyczny? Niechże pan nie używa takich wielkich słów. On mnie nudzi. — A poza tym nigdy się pan nie nudzi? Tragy czuje się podrażniony lekceważącym tonem tamtego. — Nie, nie mam na to czasu. — Dziwne wobec tego, że można pana tutaj spotkać. — Dlaczego? — Przecież tutaj przychodzi się wyłącznie z nudów. — Może inni, ja nie. Tragy zdumiony jest swoim własnym uporem. Nie ustępuje: — Interesuje się pan zatem...? — Nie — rzuca czarny i idzie dalej. Tragy za nim: — Tylko co? Thalmann odwraca się krótko: — Współczuję. — Komu? — Panu przede wszystkim. — Z tymi słowy zostawia Tragy'ego i tak jak wtedy, w „Luitpold", spokojnie idzie dalej. A Ewald jest już o jedenastej w domu i źle śpi tej nocy. Nazajutrz spadł śnieg. Wszyscy się cieszą, a spotykając się na białych ulicach uśmiechają się do siebie: — Nie stopnieje — i są zadowoleni. Ewald spotyka Thalmanna na rogu Theresienstrasse i kawałek drogi idą razem. Długa cisza, aż Ewald zaczyna: — Pan pisze, prawda? — Owszem, i tym się niekiedy zajmuję. — I tym? Więc nie jest to pańskie właściwe zajęcie? — Nie. Pauza. —• Więc co pan robi, jeśli można wiedzieć? — Patrzę. — Co? — Patrzę — no i cała reszta: jem, piję, śpię od czasu do czasu — nic specjalnego. — Można by przypuszczać, że pan nieustannie się natrząsa. — Tak — a z czego? — Ze wszystkiego — z Boga i ludzi. Thalmann nie odpowiada, tylko się uśmiecha. — A pan, pewno pisze pan wiele wierszy? Tragy zaczerwienił się i milczy. Nie może wykrztusić słowa. A Thalmann uśmiecha się tylko. — Czy pan to uważa za hańbę? — wykrztusza wreszcie Tragy i marznie. — Nie. Ja w ogóle nie uważani niczego za — coś. To tylko — niepotrzebne. Ale muszę tu wstąpić. — I w bramie: — Do widzenia, a z tym natrząsaniem się, to może pan ma rację. I oto Tragy jest znowu sam. Przypomina sobie ów czas, kiedy jako dziesięcioletni, wypieszczony "chłopiec wyjechał z domu, aby żyć pośród brutalności i obojętności, i czuje się całkiem tak jak wtedy, przerażony, bezradny, bezwolny. Zawsze to samo. Tak, jak by mu czegoś do życia brakowało, jakiegoś ważnego organu, bez którego nie można wręcz istnieć. Po cóż ciągle na nowo te próby? Wraca do domu zmęczony, jakby z dalekiej drogi, i nie wie, co z sobą robić. Grzebie w starych listach i pamiątkach i odczytuje także wiersze, te ostatnie, najcichsze, których nie zna nawet pan von Kranz. I wtedy się odnajduje i rozpoznaje znowu siebie, stopniowo, rys po rysie, jak by był wyjechał na długi czas. I w porywie pierwszej radości pisze list do Thalmanna wezbrany wdzięcznością: „Ma pan zupełną rację — brzmi ów list — stałem się przecież taki fałszywy i pustosłowy. Teraz wszystko to widzę i wszystko rozumiem. Zbudził mnie pan ze złego snu. Jakże mam panu za to dziękować? Nie mogę inaczej, jak przesyłając panu te pieśni, najdroższą, najtajniejszą rzecz, jaką posiadani..." A potem Tragy zanosi sam ów list i wiersze pod dany adres, ponieważ poczta nagle wydaje mu się niepewna. Późno już i musi po omacku gramolić się aż na czwarte piętro do pracowni przy Giselastrasse, gdzie mieszka Thalmann. Zastaje go w śmiesznie małej klitce, która właściwie stanowi tylko ramę wokół ukośnego, ogromnego, ku północy zwróconego okna. Thalmann pisze. Stara, pokrzywiona lampa płonie tu wysoko wśród nocy, nie mając siły na zróżnicowanie rozmaitych przedmiotów, porozrzucanych wokół bezładnie. Thalmann unosi ową lampę ku twarzy wchodzącego: — Ach, to pan? — I podsuwa mu własny fotel. — Czy pan pali? — Nie, dziękuję. — Nie mogę zrobić panu kawy. Nie mam już spirytusu. Ale jeśli pan chce, niech pan pije ze mną. — I stawia pomiędzy nimi stary kubek bez uszka. Ze skrzyżowanymi ramionami, paląc, obserwuje spokojnie, doskonale obojętny. Tragy nie może się zdecydować. — Czy pan chce mi coś powiedzieć? — Thalmann pije łyk kawy i ociera usta grzbietem ręki. — Ja panu coś przyniosłem — ośmiela się Ewald. Tamten ani się ruszy: — Tak? To niech pan położy. Przejrzę sobie przy okazji. A co to takiego? — List — ociąga się Tragy — i... ale może zechce go pan zaraz przeczytać, proszę. Thalmann już rozdarł kopertę, tak niedbale, jednym ruchem. Trzyma nadal papieros w zębach i czyta pobieżnie, mrużąc w dymie oczy. Ewald wstał z podniecenia i czeka. Lecz nic się nie zmienia w bladej twarzy czarnego, jedynie dym zdaje mu się okropnie przeszkadzać. W końcu kiwa głową: — No tak, itd. — I do Tragy'ego: — Napiszą panu kiedyś, co o tych sprawach sądzę, nie lubią o tym mówić. — I duszkiem wypija kawę. Tragy z powrotem opada na fotel i walczy ze łzami. Czuje na swoim czole śnieżycę, która szeroko wciska się z nocy poprzez ogromne szyby. Milczenie. Potem Thalmann pyta: — Zimno panu, że pan się tak wzdryga? Ewald potrząsa głową. I znowu milczenie. Od czasu do czasu, gdy wiatr uderzy w szyby, trzeszczą cicho, tajemniczo, niczym kra, zanim lody ruszą. Tragy mówi w końcu: — Dlaczego pan mnie tak traktuje? — Wygląd ma niezmiernie chory i smutny. Thalmann pali zajadle: — Traktuję? Pan to nazywa traktowaniem? Pan jest naprawdę skromny. Chyba dość wyraźnie okazuję panu, że bynajmniej nie mam zamiaru traktować pana jakkolwiek. Jeśli pan chce, żebym się panem tak czy owak zainteresował, musi pan przede wszystkim odzwyczaić się od tych wielkich słów, bo ja nie lubię wielkich słów. — Ale kimże pan jest w końcu? — krzyczy Tragy i jednym susem skacze do czarnego tak, jakby chciał go uderzyć w twarz. Dygocze ze złości. — Kto panu dał prawo deptania mi wszystkiego? Ale już łzy dławią głos, tłumią go i czynią Ewalda ślepym, słabym, rozluźniają mu pięści. Tamten łagodnie wpycha go znowu na fotel i czeka. W pewnej chwili patrzy na zegarek i mówi: — Niech pan da teraz spokój. Pan musi wracać do domu, a ja muszą pisać; jest północ. Pyta mnie pan, kim jestem: robotnikiem jestem, widzi pan, człowiekiem o poranionych rękach, przybłędą, kimś, kto kocha piękno, a jest na to o wiele za biedny. Kimś, kto musi czuć, że go nienawidzą, żeby wiedzieć, że go nie żałują... Bzdury, zresztą. I Tragy podnosi oczy, które są suche i gorące, i wpatruje się w lampę. „Zaraz zgaśnie" — myśli, wstaje i wychodzi. Thalmann świeci mu na wąskich schodach. A Tragy'emu wydaje się, że schody te nie mają końca. Tragy jest chory. Dlatego nie może się wyprowadzić i do pierwszego stycznia zatrzymuje pokój przy Finkenstrasse. Leży na niewygodnej sofie i myślami jest w ogrodzie; widzi szerokie, blade łąki i wzgórza, na które cicho i skromnie wstępują brzozy. Dokąd? Do nieba. I nagle wydaje mu się niesłychanie zabawną rzeczą wyobrażać sobie brzozę, młodą, smukłą brzozę gdziekolwiek indziej niż w niebie. Zapewne, brzozy istnieją tylko w niebie, zapewne. Bo cóż by robiły tu, na dole? Wystarczy je sobie wyobrazić obok tych szerokich brązowych pni — tak samo mogłyby pojawić się na suficie pokoju gwiazdy. Ale nagle pyta: — Co pani zrywa, Jeanne? — „Gwiazdy." Zastanawia się chwilę, a potem mówi: — To dobrze, Jeanne, to bardzo dobrze. — I czuje błogość w całym ciele, dopóki jej nie niweczy gwałtowny ból w krzyżach. „Za bardzo się zmęczyłem, przecież całe przedpołudnie zrywałem kwiaty. Doprawdy, jak mogłem? Przedpołudnie? Śmieszne. Dwa dni, czternaście dni, ooch, w ogóle." Ale oto Jeanne nadchodzi aleją, tą długą topolową aleją. Nareszcie jest blisko. — Makii — mówi Ewald rozczarowany — Maki! Któż zerwie maki? Jeden poryw wiatru i wszystko poleci. Zobaczy pani. A potem co? no, co potem? Naraz Tragy siada, ma niejasne uczucie, że gdzieś był ogród, i chce sobie przypomnieć: „Kiedy to było, wczoraj? — I męczy się: — Rok temu?" I stopniowo przypomina sobie, że to był sen, tylko sen, więc w ogóle nic. To mu nie daje spokoju. — Kiedy są sny? — pyta siebie głośno. I opowiada panu von Kranz, który odwiedza go o zmroku, co następuje: — Życie jest takie rozległe, a tak mało w nim różnych rzeczy, co wieczność — jedna. A te momenty przejściowe męczą i przerażają. Jako dziecko byłem kiedyś we Włoszech. Niewiele z tego pamiętam. Lecz jeśli się tam zapyta po drodze jakiegoś chłopa: „Jak daleko do wsi?" — „Un mezz'ora" — odpowie. A następny to samo i trzeci też, jak by się umówili. Idzie się cały dzień i ciągle jeszcze nie dochodzi się do wsi. Tak jest w życiu. Ale we śnie wszystko jest bardzo blisko. I wtedy człowiek się nie boi. Właściwie stworzeni jesteśmy do snu, nie mamy wcale odpowiednich organów do życia, jesteśmy po prostu rybami, które usiłują latać. I cóż tu można zrobić? Pan von Kranz rozumie to doskonale i zgadza się: — Świetne — śmieje się — doprawdy świetne, musi pan to wyrazić w wierszach, to warto. To doprawdy pański styl. Potem wkrótce odchodzi; nieswojo się czuje przy takich rozmowach i zjawia się coraz rzadziej. Tragy jest mu za to wdzięczny. Żyje teraz rzeczywiście we śnie i nie lubi, gdy mu przeszkadzają; wtedy bowiem musi patrzeć na smutny, szary dzień za oknem i na obcy, wilgotny pokój, który nie chce się nagrzać, a przecież Tragy jest obecnie tak rozpieszczony przez barwy i zabawy. Jedynie noce są złe i straszne. Powracają wówczas dawne męki, wywodzące się z wielu gorączkowych nocy dzieciństwa, opadają go i osłabiają; pod członkami ma kamień, a w jego szukające dłonie wciska się szary granit, zimny, twardy, bezwzględny. Biedne rozpalone ciało wwierca się w tę skałę, a nogi są korzeniami i wsysają mróz, który powoli przenika martwiejące żyły... Albo: ta sprawa z oknem. Malutkie okienko wysoko za piecem. Wysoko za piecem malutkie okienko. Och, jakkolwiek się to powie, nikt nie zdoła pojąć, jak straszne jest to okno. Okno za piecem, no, proszę. Czyż to nie okropne pomyśleć, że tam z tyłu jeszcze coś jest. Komórka? Sala? Ogród? Któż wie? — Żeby to tylko już nie powróciło, panie doktorze! — Nerwowi jesteśmy — uśmiecha się doktor i w zasadzie jest całkiem zadowolony. — Nie powinniśmy się niepotrzebnie podniecać. To tylko mała temperaturka, z którą się już uporamy; a poza tym trzeba dużo jeść. Ewald uśmiecha się za plecami starszego pana. Czuje się taki chory, taki naprawdę chory, a wszystko świetnie do tego pasuje. Zmącone, senne dni, ciężko wspierające się o szyby, i pokój, w którym mrok, niczym stary kurz, przylega do wszystkiego, i delikatny, zwiędły zapach, który bije od mebli i od podłogi, zawsze a zawsze. A czasami dzwonią gdzieś wielkie dzwony, których nigdy przedtem nie słyszał, wtedy składa ręce na piersiach i zamyka oczy, i marzy, że świece płoną u jego wezgłowia, siedem wysokich świec o spokojnych czerwonych płomieniach, które stoją jak kwiaty pośród tego uroczystego smutku. Lecz starszy pan ma rację: gorączka mija i Tragy nagle nie napotyka już na sny. Nowa, wypoczęta siła niecierpliwie przenika członki i niemal wbrew woli wypędza go z łóżka. Bawi się jeszcze jakiś czas w chorobę, ale niekiedy stwierdza, że się uśmiecha, i to z tej tylko przyczyny, że jakiś przypadek uniósł na chwilę zimowy dzień ku słońcu, aż zaczyna lśnić i migotać ze wszystkich stron. A ten uśmiech to symptom. Nie powinien jeszcze wychodzić na powietrze, siedzi więc w pokoju i czeka. Wszystko teraz zdolne jest sprawiać mu radość; każdy dźwięk docierający z zewnątrz zostaje przyjęty niczym śpiewak wędrowny i musi opowiadać. I Tragy spodziewa się listu, jakiegokolwiek listu. I żeby pan von Kranz kiedyś zastukał. Ale dni mijają. Za oknami pada śnieg i hałas ginie w głębokich zaspach. Ani listu, ani odwiedzin. A wieczory ciągną się bez końca. Tragy czuje się zapomniany i mimo woli zaczyna się ruszać, wołać, zwracać na siebie uwagę. Pisze: do domu, do pana von Kranz, do wszystkich, którzy należą do grona jego przypadkowych znajomych, a nawet wysyła kilka przywiezionych z domu listów polecających, których dotąd nie wykorzystał, i spodziewa się, że odpowiedzą mu zaproszeniami. Na próżno. Pozostaje zapomniany. Może sobie wołać i dawać znaki. Głos jego nigdzie nie dociera. A właśnie w tych dniach odczuwa tak wielką potrzebę współczucia; rośnie w nim i staje się niepohamowanym, suchym pragnieniem, które go nie upokarza, lecz czyni rozgoryczonym i upartym. Zastanawia się nagle, czy tego, o co na próżno wszystkich prosi, nie może od kogoś zażądać jako prawa, jako spłaty starego długu, który ściąga się wszelkimi sposobami, bezwzględnie. I żąda od swej matki: „Przyjdź, daj, co mi się należy." Długi, długi staje się list i Ewald pisze do późna w noc, coraz szybciej i z coraz bardziej płonącymi policzkami. Zaczął domaganiem się wypełnienia obowiązku, lecz nim się spostrzegł, prosi o łaskę, o dar, o ciepło i czułość. „Jeszcze czas — pisze — jeszcze jestem miękki i mogę stać się jak wosk w Twoich rękach. Weź mnie, nadaj mi kształt, uczyń mnie doskonałym..." Jest to przywoływanie macierzyństwa sięgające znacznie dalej, poza jedną kobietę, aż ku owej pierwszej miłości, gdy wiosna staje się beztroska i pełna wesela. Te słowa nikomu już nie wybiegają naprzeciw, z wyciągniętymi ramionami pędzą prosto w słońce. Nic więc dziwnego, że Tragy pod koniec pojmuje: nie ma nikogo, komu by mógł posłać ten list, nikt by go nie zrozumiał, a najmniej chyba ta szczupła, nerwowa pani. „Przecież czuje się dumna, że mówią do niej na obczyźnie «panienko»" — myśli Ewald i wie: ten list trzeba szybko spalić. Czeka. Ale list spala się bardzo powoli pośród wielu drobnych, drżących płomieni. ELEGIE DUINEJSKIE PIERWSZA ELEGIA Kto, gdybym krzyczał, usłyszałby mnie wśród zastępów anielskich ? i gdyby nawet któryś anioł nagle przygarnął mnie do serca, umarłbym, porażony jego potężniejszym istnieniem. Piękno bowiem jest jedynie przerażenia początkiem, który potrafimy jeszcze znieść, i podziwiamy je, bo gardzi łaskawie naszym unicestwieniem. Każdy anioł jest straszny. I tak przeczekuję połykając ciemnego płaczu głos wabiący. Kto więc jest naszą potrzebą? Nie aniołowie, nie ludzie, a zmyślne zwierzęta spostrzegają już, że nie czujemy się pewni w objaśnianym nam świecie. Zostanie nam może jakieś drzewo na zboczu, byśmy je co dzień widzieli, zostanie wczorajsza ulica i obmierzła wierność jakiegoś przyzwyczajenia, które się w nas zadomowiło, więc pozostało i nie odeszło. O, i noc, noc — gdy wiatr wszechświata pełen lecąc trawi naszą twarz — komu nie zostałaby ona, wytęskniona, łagodnie rozczarowująca, która z trudem opiera się pojedynczemu sercu. Czy lżejsza jest kochającym? Ach, oni wzajem sobie zakrywają swój los. Nie wiesz tego jeszcze? Próżnię, którą trzymasz w ramionach, dorzuć przestworzom, którymi oddychamy, być może ptaki lotem dotykalniejszym poczują obszerniejsze powietrze. Tak, wiosny zapewne żądały ciebie. I były gwiazdy, które ośmielały cię, dotykając wręcz. Fala wysoka, która wynurzała się z Minionego ku tobie, lub muzyką oddające się skrzypce, gdy mijałeś otwarte okno. Wszystko to było nakazem. Czy sprostałeś trudom? Czy nie byłeś wciąż jeszcze rozproszonym oczekiwaniem, jakby ci wszystko zapowiadało umiłowaną kobietę? (Gdzie chcesz ją ukryć, skoro wielkie i obce myśli ciągle odchodzą i nachodzą ciebie i nieraz pozostają na noc.) Gdy tęsknić zaczniesz, opiewaj kochających, bo wciąż jeszcze nie dość jest nieśmiertelne ich sławne uczucie. I tych opuszczonych, którym zazdrościsz niemal, a których znajdowałeś bardziej miłymi niż dane to jest sytym. Zaczynaj, wciąż zaczynaj od nowa nieosiągalny hymn; wiedz: przetrwa bohater, bo nawet kres jego powodem był mu jedynie, by istnieć w ostatnim narodzeniu. Ale kochających zabiera na powrót wyczerpane łono natury, jakby jej sił brakło, aby dzieło powtórzyć. Czy dość myślałeś o Gasparze Stampa, i o tym że którejkolwiek z dziewcząt, którą opuścił kochanek wzniosły przykład tej kochanki, podtrzyma uczucie: obym stał się jak ona? Czyż te najstarsze cierpienia nie winny nam wreszcie obficiej owocować? Czy nie czas już, byśmy kochając uwalniali się od ukochanego i mimo drżenia przetrwali: jak strzała, która opiera się cięciwie, aby spięta w odskoku być już czymś więcej niż sobą. Nie ma dla nas zatrzymania. Głosy, głosy. Serce moje, wsłuchuj się, jak wsłuchiwali się jedynie święci: póki wezwanie potężne nie uniosło ich nad ziemię, lecz oni, Nieprawdopodobni, klęczeli nadal na nic nie bacząc w zasłyszeniu. I nie po to, byś wytrzymało głos Boga. Ale słuchaj wiewu przeciągłego, wieści nieprzerwanej, która się z ciszy wyłania. To od młodych zmarłych teraz biegnie ku tobie szum. W którymkolwiek byłeś kościele w Rzymie lub Neapolu, czyż nie przemówił do ciebie spokojnym głosem ich los? Albo napis, wyjawiający powagę swych słów, jak niedawno tablica w Santa Maria Formoza. Czego żądają ode mnie? Abym zdjął cicho pozór krzywdy, który krępuje czasem nieskazitelne ruchy ich duchów. Nie mieszkać już więcej na ziemi, to doprawdy niepojęte, i nie powtarzać zwyczajów ledwo przyswojonych, różom i innym odrębnie obiecującym rzeczom. Nigdy już nie dawać znaczeń przyszłej ludzkości, i tym, czym się było w nieustannie przerażonych rękach, nie być więcej i nawet imię własne precz odrzucić jak połamaną zabawkę. I nie ponawiać więcej życzeń. I widzieć zdumiewający, nieskrępowany ruch w przestrzeni wszystkiego, co przedtem tkwiło w zamknięciu. A śmierć nasza mozołem jest i ciągłym doganianiem, aby z wolna wczuwać się w wieczność. Lecz wszyscy żywi popełniają ten błąd zbyt mocno odróżniając. Powiadają, że aniołowie nie wiedzą często, czy idą wśród żywych, czy umarłych. Prąd odwieczny wciąż porywa z sobą wszystkie pokolenia z jednego obszaru w drugi i tłumi ich głosy w obydwu. Wreszcie owi przedwcześnie zmarli nie żądają nas więcej i lekko odwykają od ziemi, tak jak łagodnie odwyka się od piersi matki. Lecz my, którym potrzebne są wielkie tajemnice, którym żałoba bywa natchnieniem duszy, czy bez nich moglibyśmy istnieć? Czy daremnie trwa legenda, że ongiś po Linosie skargi żałobnej pierwsza śmiała muzyka przeniknęła jałową martwotę, że najpierw w przestrzeni przerażonej, z której na zawsze wyszedł nagle niemal boski młodzieniec, poruszona próżnia potoczyła się falą, która nas teraz porywa, pociesza, wspiera. DRUGA ELEGIA Straszny jest każdy anioł. A jednak świadom waszej mocy, o biada mi, wam ślę mój śpiew, zabójcze niemal ptaki duszy. Gdzież są dni Tobiasza, gdy jeden z Najpromienniejszych stanął u prostych drzwi chaty przebrany trochę jakby do podróży, nie przerażający już: (młodzieniec młodzieńcowi —gdy wpatrywał się ciekawie). Gdyby choć jednym krokiem zstąpił ku nam zza gwiazd się wychylając archanioł straszliwy: serca wzlot gwałtowny zabiłby nas. Kto jesteście? Wy, wcześnie szczęśliwie poczęci, ulubieńcy stworzenia, gór pasma, zorze kiełkujące wszelkich narodzin, pyłki kwitnącej boskości, światła przeguby, korytarze, schody, trony, wrzenia burzliwe zachwyconych uczuć i nagle, samotni — lustra, które piękno wypromieniowane na powrót wchłaniają w swoje oblicze. Bo tam gdzie czujemy, tracimy obecność i oddychając każdym tchem wydychamy siebie; i od żaru do żaru coraz jest słabszy nasz zapach. I wtedy ktoś nam mówi: tak ty przenikasz mą krew, ten pokój, ta wiosna wypełnia się tobą... Na próżno on nas nie zatrzyma. Znikamy w nim i wokół niego. A pięknych kto zatrzyma tu. Bezustannie przemyka po ich twarzy pozór. Jak rosa poranna z traw uchodzi z nas, to, co nasze, jak ciepło od gorących posiłków. O uśmiechy dokąd? O spojrzenie: nowa, ciepła fala umykająca sercu. O, biada mi: to my tam jesteśmy. Czy wszechświat, w który się wtapiamy, nami smakuje? Czy aniołowie rzeczywiście odławiają tylko własne cząstki,- czy też jest w tym niekiedy bezwiedny jakby, nieśmiały ruch naszej ręki? Czy tylko tyle naszych rysów jest w ich obliczu, ile jest niepewności w twarzach ciężarnych kobiet? Zamiecią wracając w siebie nie dostrzegają tego. (Jak mieliby spostrzec.) Zakochani mogliby, gdyby umieli, w powietrzu nocy mówić osobliwie. Bo wydaje się, że wszystko nas zataja. Spójrz: są drzewa; i domy, w których mieszkamy, trwają jeszcze. Tylko my jak lekki powiew mijamy wszystko. I wszystko także jest zgodne, aby nas przemilczeć, na pół jak hańbę, a na pół jak niewyrażalną nadzieję. Zakochani, sobą nasyceni, was zapytują o nas. Chwytacie siebie. Macie dowody? Spójrzcie, zdarza mi się, że dłonie splecione wyczuwają siebie albo że chroni się w nich moja zniszczona twarz. I to napawa mnie odrobiną wrażenia. Lecz kto z tej przyczyny miałby odwagę istnieć? Lecz wy, którzy przybieracie od zachwytu drugich aż przez nich pokonani błagać zaczniecie: dość już; wy, którzy pod rękami stajecie się sobie obfitsi niby winobranie, którzy znikacie czasem dlatego tylko, bo tamta istota włada wami: was zapytuję o nas. Wiem, dotykacie siebie tak czule, bo pieszczota jeszcze trwa, bo nie znika tu miejsce, które wy, tkliwi, sobą przykrywacie, bo czujecie pod nim źródło trwania. Od uścisku swego niemal wieczności się spodziewając. A jednak, kiedy przetrzymacie przerażenie pierwszych spojrzeń i tęsknotę przy oknie i pierwszą wspólną przechadzkę, jeden raz tylko przemierzając ogród: o kochankowie, czy jeszcze jesteście nimi wtedy? Gdy podnosicie siebie, jedno drugiemu do ust i przylegacie — napój obok napoju: o jak dziwnie wymyka się wtedy swoim czynom pijący. Czy nie zdumiała was ostrożność ludzkiego gestu na attyckich stelach? miłość i pożegnanie, tak lekko złożone na ramionach, czyż nie z innej sprawione zostały materii niż nasza? Przypomnijcie sobie dłonie spoczywające, jakby wyzbyte dotyku, choć w torsach drzemała siła. I Powściągliwi wiedzieli na tyle: dotąd sięgamy, to jest nasze, i nam odczuwalne: silniej napierają na nas tylko bogowie, lecz to jest już bogów sprawa. Gdybyśmy i my znaleźć mogli między rzeką i skałą czyste, ustronne, człowiekowi przeznaczone szczupłe pasmo żyznej ziemi. Bo własne serce jeszcze wciąż nas przerasta, jak tamci. I już nie dostrzegamy je w obrazach, które je uśmierzają, I także w ciałach bogów, w których wzniosłej łagodnieje. TRZECIA ELEGIA Śpiewać o ukochanej— to jedna sprawa. A inna, biada, o utajonym, obwinionym bogu-rzece krwi. Którego ona z daleka poznaje, młodzieńca swojego, cóż wie on sam o władaczu rozkoszy, który nieraz z samotności, nim dziewczyna uśmierzy, a często jakby jej wcale nie było o jakąż niepoznawalnością skąpany, boską uniósł głowę, noc podburzając do wiecznych rozruchów. O Neptunie krwi, o trójzębie straszliwy. O wietrze ciemny jego piersi z wnętrza skręconej muszli. Słuchaj, jak noc drąży siebie i w siebie zapada. O, gwiazdy, czyż nie wy darowałyście kochankowi chęci oglądania ukochanej. Czyż to patrzenie głębokie w jej czyste oblicze nie otrzymał od nieskazitelnych gwiazd? Biada, nie ty, nie matka jego takim oczekiwaniem napięła mu łuki brwiowe. Nie przy tobie, dziewczyno, która go dotykałaś, nie przy tobie wargi jego otwierały się ważkim słowom. Czy naprawdę sądzisz, ty, która pomykasz jak poranny wiatr, że twoje lekkie stąpanie nim wstrząsnęłoby także? Przestraszyłaś mu wprawdzie serce, lecz dawniejsze przerażenia spadały weń, od najlżejszego dotyku. Zawołaj go... nie cały wróci z mrocznego obcowania. Chce, oczywiście, wyrywa się, odciążony, oswaja się z twoim tajemniczym sercem i czerpie, i zaczyna siebie. Ale czy zaczął się kiedykolwiek? Matko, ty uczyniłaś go małym, ty byłaś tą, która dała mu początek, dla ciebie był nowy, ty pochylałaś nad nowymi oczami przyjazny świat, przystępu nie dając obcemu. Ach, gdzież podziały się te lata, gdy swoją szczupłą postacią z taką prostotą zastępowałaś mu kłębiący się chaos? Wiele w ten sposób przed nim skrywając; nocny podejrzany pokój wypełniałaś spokojem dobroć swego serca sącząc w jego noc, obszar jej uczłowieczałaś. Nie w mrok, nie, ale w krąg twojej bliższej obecności wstawiałaś zapaloną lampę i to było światło zaprzyjaźnionych. Nie było szelestu, którego by nie wyjaśnił twój uśmiech, jakbyś już dawno wiedziała, kiedy skrzypnie podłoga... A on słuchał i uspokajał się. Tak wiele potrafiło twoje tkliwe wstawanie; za szafę odchodził w płaszczu jego wysoki los i jakby w fałdach zasłony ukryta poruszała się falując jego niespokojna przyszłość. A on, już sam leżąc, lęków wyzbyty pod sennymi powiekami twojej czułej obecności, sączącej słodycz w przeczucie snu — wydawał się być strzeżonym... Ale w nim: kto zatrzymywał, kto bronił jego wnętrza przed potokami z głębin początków? Niestety, w uśpionym nie istniała żadna przezorność, śpiąc gorączkowym, żarliwym snem zanurzał się. On, nowy, trwożny, jakże spleciony był dalej wijącym się pnączem wewnętrznych zdarzeń, już pochłonięty we wzór, w dławiące wzrastanie, w zwierzęcą gonitwę form. Jak się poddawał. —Jak kochał. Kochał swoje wnętrze, ten dziki świat swego wnętrza, ten bór pierwotny w sobie, na którego pniach powalonych stało jasnozielone jego serce. Kochał. Opuścił go i schodząc własnymi korzeniami, wkroczył w straszliwy prapoczątek, gdzie drobina jego istnienia już przeminęła. Kochając schodził w głąb starszej krwi, w otchłanie, gdzie legła groza, przodkami jeszcze syta. A każde przerażenie znało go, mrugając poufale. Zaprawdę, Straszliwe uśmiechało się... Rzadko uśmiechałaś się, matko, tak tkliwie. I jakże nie miał TEGO kochać, skoro uśmiechało się doń. Przed tobą je kochał, bo gdy go już w sobie nosiłaś, ONO rozpuszczone było w wodzie, w której lżej kiełkuje zarodek. Spójrz, nie kochamy tak jak kwiaty tylko w ciągu jednego lata, bo tam, gdzie my kochamy, w ramionach naszych wzbiera odwieczny sok. O dziewczyno, to co myśmy ukochali w sobie, nie to Jedno, Przyszłe, lecz to bez liku kłębiące się; nie dziecko jedyne, ale ojców naszych, którzy jak złomy skalne legli w naszej głębi; ale wymarłe łona byłych matek: ale rozległy, głuchy obszar pod chmurnym lub jasnym Zrządzeniem: to cię ubiegło, dziewczyno. A tobie samej czy jest wiadome, że wabiąc wywoływałaś przeszłość odległą w ukochanym. Jakie uczucia wynurzały się na jaw z przemienionych istot. Jakie kobiety nienawidziły cię tam. Jakich mężczyzn ponurych wzburzyłaś w żyłach młodzieńca? Umarłe dzieci ku tobie wyciągały ręce... Cicho, spokojnie wykonuj przed nim swój miły, codzienny trud — prowadź go blisko ogrodu i daj nocy nadmiar... zatrzymaj go... CZWARTA ELEGIA O drzewa życia, kiedy zimowe? Nie jednoczy nas porozumienie, jak wiąże ptaki w locie. Prześcignieni i spóźnieni narzucamy się nagle wiatrom na obojętną powierzchnię stawu opadając. Kwitnienie i śmierć są nam jednocześnie wiadome. A gdzieś tam jeszcze kroczą lwy i póki są wspaniałe, nie wiedzą nic o bezsilności. Lecz nam, którym jedno wydaje się zawsze całością, odczuwalny jest zaraz opór drugiego. Wrogość jest nam czymś Najbliższym. Czyż zakochani nie dostępują wciąż w sobie krańców, przestrzeń, łowy, ojczyznę wzajemnie obiecując. Tu, rycinie ułamka czasu żmudnie stwarza się fundamenty przeciwieństwa, byśmy ją widzieć mogli. Bo traktuje się tu nas z całą wyrazistością. Nie granica uczuć jest wyczuwalna, ale to co ją kształtuje z zewnątrz. Któż się nie trwożył przed kurtyną serca swego? Rozsuwa się: ukazuje scenę pożegnania. Łatwo pojąć. Znajomy ogród kołysał się cicho: po chwili dopiero wyszedł tancerz. Nie ten. Dość. I choć udaje lekkość, przecież jest w przebraniu tylko mieszczaninem, który przez kuchnię do mieszkania wchodzi. Nie chcę tych na pół zapadłych masek.- wolę lalkę, jest pełna. Zniosę to ciało wypchane, drut i twarz odpatrzoną twarz. I jestem tu przed nią. Nawet jeśli zgasną lampy, gdy mi powiedzą: już koniec — gdy szarym podmuchem próżnia spłynie ze sceny, jeśli już żaden z moich umilkłych przodków nie będzie siedział przy mnie, żadna kobieta, nawet chłopiec z zezem piwnych oczu. Zostanę jednak. Wciąż trwa oglądanie. Czyż nie tak jest? Ty, który zaznałeś zewsząd gorzkiego smaku życia, moje smakując, ojcze, moją pierwszą mętną pianę musu wciąż smakując, bo dorastałem, i czując ciągle posmak obcej przyszłości — badałeś moje niepewne spojrzenie — ojcze, ty, który — odkąd nie żyjesz, często w nadziei mojej, z głębi się trwożysz i niezmącony spokój, właściwy umarłym, całe obszary spokoju łatwo odstępujesz za odrobinę mego przeznaczenia, czy nie tak jest? A wy, czyż przeczę prawdzie, wy, którzyście mnie kochali za ów mały początek miłości do was, od którego się ciągle oddalałem, bo przestrzeń w obliczu waszym, którą kochałem, ujawniała wszechświat, w którym już was nie było... Gdy mi smutek pozwala czekać przed lalkową sceną, więcej, zapatrzyć się zupełnie, tak jednak, aby moje patrzenie w końcu jawą ożyło, tam w głębi, aktorem być musi anioł, który poderwie kukły. Anioł i lalka: oto wreszcie nastąpi widowisko. Połączy się wówczas to, co my bezustannie rozdwajamy, w czym sami tkwimy. Wtedy dopiero z naszych pór utworzy się krąg wszystkich przemian. Wtedy ponad nami grać będzie anioł. Spójrz, czy konający nie mieliby prawa przypuszczać, jak pełne pozoru jest wszystko, co tu czynimy. Nic tu nie jest sobą. O godziny dzieciństwa, kiedy za figurami było więcej niż tylko przeszłość, a przyszłości przed nami nie było. Rośliśmy nieskrępowani, domagając się nieraz rychłej dorosłości, trochę z miłości ku tym, którzy nic poza dorosłością nie mieli. A jednak bawiło nas to samotne obcowanie z trwałym i staliśmy w przejściu między światem i zabawką, w miejscu, które od zarania przeznaczono czystym zdarzeniom. Kto pokaże dziecko, tak jak je widzi? Kto je umieści wśród gwiazd i wręczy miarę odległości? Kto lepi dziecku śmierć z szarego chleba, który twardnieje — albo zostawia ją w ustach jako ziarnko po pięknym jabłku?... Morderców poznać nietrudno, lecz to: śmierć, całą śmierć, jeszcze przed życiem tak łagodnie nieść w sobie i bez gniewu, to niewyrażalne. PIĄTA ELEGIA DEDYKOWANA HERCIE KOENIG Lecz powiedz mi, kim są owi linoskoczkowie, bardzie] jeszcze od nas samych niespokojni, którymi zaraz od rana miota — komu, komu na uciechę — nie nasycona nigdy wola? Splata ich i rozplata, gnie, owija, wzbija, wyrzuca i chwyta; jak po gładkim, naoliwionym powietrzu zsuwają się na dywan, wciąż cieńszy od nieustannych podskoków, na dywan zagubiony we wszechświecie. Nałożony jak plaster, jak gdyby rogatki nieba uraziły w tym miejscu ziemię. Ledwie tam stając, prosto, jawnie, wskazująco: obecności wielki inicjał... już najtęższych mężczyzn toczy znów . ku uciesze zawsze wracający chwyt, jak August Mocny na stole biesiadnym cynowe talerze. Ach, i wokół tego środka róża zapatrzenia wykwitająca i gubiąca płatki. Wokół tego stępora, słupka tkniętego własnym, kwietnym pyłkiem, zapładnianego wciąż złudnymi owocami niechęci nieświadomy jej nigdy — błyszczący najcieńszą powłoką złudnie uśmiechniętego zniechęcenia. Oto zmęczony, pomarszczony siłacz, już stary, grający tylko na bębenku, zapadły w swojej ogromnej skórze, jak gdyby przedtem mieściła dwóch mężczyzn, z których jeden jakby już na cmentarzu leżał, a on przeżył tamtego, głuchy i czasem trochę błędny w owdowiałej skórze. Lecz ten młody mężczyzna jest jakby synem karku i mniszki: krzepki, jędrny, wypełniony muskułami i prostotą. O wy, których niegdyś małe jeszcze cierpienie dostało jako zabawkę na jedno ze swoich długich ozdrowień... Ty, który spadaniem znanym jedynie owocom, niedojrzały, co dzień stokrotnie spadasz z drzewa wspólnie wzniesionego ruchu (który śmiglejszy jesteś od wody i w mgnieniu masz wiosnę, lato i jesień) — spadasz i w grób uderzasz: czasem, wpół chwili chce się pojawić tobie miłe oblicze i przeniknąć pragnie tam, ku twojej matce rzadko tkliwej; lecz ginie pochłonięta twoim płaskim ciałem, nieśmiała, ledwie widziana twarz... I znów mężczyzna klaszcze w dłonie do skoku i nim tobie kiedykolwiek wyraźniejszy stanie się ból blisko kłusującego wciąż serca, wtedy jego stóp palenie i dwie łzy cielesne, szybko wpędzone w twoje oczy, wyprzedzą jego przyczynę. A mimo to, przez łzy oślepiające, uśmiech... Aniele! weź, zerwij i to zioło lecznicze o drobnych kwiatach. Stwórz wazon, przechowaj je! Umieść pośród tamtych, nam nie znanych jeszcze, radości i wysławiaj na pięknej urnie kwiecistym, wspaniałym napisem: „Subrisio Saltat” Potem ty, miła, ty, nad którą niemo przemykają najczarowniejsze radości. Może frędzelki twoje przynoszą ci szczęście — albo na twoich młodych, jędrnych piersiach zielony, metaliczny jedwab czujący nieustanną pieszczotę, któremu nic już nie trzeba. Ty, na wszystkich wahających się szalach równowagi jak na jarmarcznych zakupach, kładziony wciąż inaczej, owocu obojętności, jawnie, pod wzniesionymi ramionami. Gdzie, o gdzie jest to miejsce — noszę je w sercu — gdzie jeszcze dalecy byli od swoich umiejętności jeszcze z siebie spadali jak naskakujące się nieparzyste zwierzęta; — gdzie ciężary są jeszcze ciężkie, gdzie jeszcze z drążków daremnie wirujących staczają się talerze... I nagle w tym mozolnym NIGDZIE, nagle to niewyrażalne miejsce, gdzie Niedobór czysty w niepojęty sposób przemienia się, przeskakuje, zbacza w ów pusty NADMIAR. Gdzie liczby obszernego rachunku same się znoszą. Place, o ów plac w Paryżu, ogromna widownia, gdzie modystka, Madame Lamort, z ruchliwych dróg ziemi, nie kończące się pasma wije i zwija i nowe wynajduje wstęgi, falbanki, kwiaty, kokardy, owoce — wszystkie sztucznie barwione — do tanich zimowych kapeluszy losu. .................................................................................... Aniele, gdyby istniał taki plac, nam nie znany, i gdyby tam, na niezwykłym dywanie, kochankowie pokazali to, co tu nie udawało im się nigdy, wzlotu serca śmiałe, wysokie figury, radości wieże, już dawno przez nich wzniesione, tam gdzie nie było nigdy ziemi tylko drżące drabiny, wsparte o siebie — i gdyby to potrafili, w kręgu widzów, niezliczonych, niemych umarłych: czy wówczas oni swoją ostatnią, wciąż oszczędzaną, ciągle skrywaną, której nie znamy, wiecznie ważną monetę szczęścia nie rzuciliby wreszcie, prawdziwie uśmiechającej się Parze na ukojonym dywanie? SZÓSTA ELEGIA Drzewo figowe, odkąd już dla mnie pełne jest doniosłości to jak ty, nie sławione kwitnienie niemal przestępując w owoc w porę otwarty, tłoczysz swoją czystą tajemnicę. Jak rury fontanny, twoje wygięte gałęzie pędzą w dół i w górę pnia sok, który niemal nie zbudzony wytryska ze snu w szczęście swego najsłodszego dokonania. Spójrz: jak bóg w łabędzia. ...Lecz my zatrzymujemy się, chlubą nam jest kwitnienie i w zapóźnione Wnętrze naszego skończonego owocu wnikamy zdradzeni. W niewielu z taką siłą jawi się napór czynów, że stają gotowością wyprężeni pełnią serca płonąc, gdy kwitnienie kusząc łagodnym wiatrem nocy dotyka ich ust niewinnych, ich powiek: w bohaterach może i w naznaczonych przedwczesną śmiercią, którym ONA, odwieczna Ogrodniczka, inaczej zgina żyły. Ci rzucają się naprzód: wyprzedzając własny uśmiech jak na wklęsłych obrazach Karnaku zaprzęg konny wyprzedza zwycięskiego króla. Jak dziwnie bliski jednak jest bohater młodo umarłym. Nie tknie go trwanie. On zaczyna się istnieniem, wciąż się oddala i wkracza w zmieniające się zbiory gwiazd swego ciągłego niebezpieczeństwa. Tam odnajdują go nieliczni. Ale, przemilczający nas ponuro, nagle zachwycony los śpiewem zsyła go w burzę jego świata, który wybucha szumem. A przecież słyszę go jak nikogo. I naraz przenika mnie w strumieniu powietrza jego mroczny ton. Jak chętnie wtedy kryję się przed tęsknotą: och, gdybym był, gdybym był chłopcem i mógł nim być i siedzieć na przyszłych ramionach wsparty i czytać o Samsonie, gdy matka jego, wpierw nic, a potem urodziła wszystko. Czyż nie był bohaterem już w twoim łonie, Matko, czyż nie zaczął się już tam, w tobie, jego władczy wybór? Tysiące kłębiły się w twoim łonie i chciały być nim, lecz spójrz: on chwytał, odtrącał, wybierał i władał. A kiedy obalał kolumny, to wtedy, gdy wyłamywał się ze świata twego ciała w świat ciaśniejszy, gdzie dalej wybierał mocą władając. O Matki bohaterów, o źródła rzek rwących! Wąwozy, w które z wysokiego brzegu serca z jękiem rzucały się dziewczęta, przyszłe ofiary dla syna. Bo jak burza szedł bohater przez postoje miłości i wznosiło go każde, jemu przeznaczone uderzenie serca, odwrócony już — na krańcach uśmiechu — inny. SIÓDMA ELEGIA Nie wabienie już, nie wabienie, lecz głos dojrzały niech stanie się naturą twego krzyku; choć krzyczałeś czysto jak ptak, gdy podrywa go pora lotów, wznosząca, zapominając niemal, że jest słabym stworzeniem, a nie tylko pojedynczym sercem, które ona rzuca w jasne, głębokie niebiosa. I ty, głosem nie słabszym niż on, przyzywałaś, żeby cię usłyszała, choć niewidocznego jeszcze, przyjaciółka cicha, w której powoli budzi się odzew i słuchaniem się ogrzewa, twoim ośmielonym uczuciom, płomienna ośmielona. O, wiosna zrozumiałaby, że nie ma miejsca, w którym nie dźwięczałby ton zwiastowania. Wpierw ów mały okrzyk zapytania, przemilczany wzrastającą ciszą stwierdzającego i jasnego dnia. Potem stopnie wzwyż, stopnie wołania, wiodące w górę do świątyni Przyszłości widzianej we śnie; potem trel, fontanna, która już w pnącym się strumieniu przewiduje spadania olśniewającą, przyrzeczoną grę... I lato przed sobą. Nie tylko jego wszystkie poranki — te stające się dniem, te promieniujące o świcie. Nie tylko te dnie czułe od kwiatów i mocne, potężne w górze wokół konarów wielkich drzew. Nie tylko skupienie owych rozrosłych mocy, nie tylko drogi, nie tylko łąki o zmroku, nie tylko po późnej burzy oddychającą czystość powietrza, nie tylko snu zbliżanie, przeczucia o zmierzchu... lecz noce! wysokie noce lata, gwiazdy, gwiazdy ziemi. O, być kiedyś umarłym i przenikać, znać je nieskończenie, wszystkie: bo jak, jak, jak je zapomnieć! Spójrz, i stałoby się, że przywołałbym Ukochaną. Wtedy nie tylko ona by nadeszła, z wątłych grobów wyszłe przystanęłyby dziewczęta... Bo jakże poskromić mam, jak odwołać wołanie? Pogrążeni w nicości wciąż jeszcze szukają ziemi. — O, dzieci, raz pochwycony tu przedmiot wiele ich oznacza. Nie wierzcie, jakoby Przeznaczenie było czymś bardziej nieprzeniknionym, od gąszczu dzieciństwa; jakże często od oddechu kochanka szybszy jest wasz oddech po radosnym biegu za niczym w dal. Tu być — to wspaniałe. Wiedziałyście o tym, dziewczęta, i wy też, pozornie wyrzekające się tego, ginące, wy, w najgorszych zaułkach miast owrzodzone, rzucone na dno. Bo jedną godzinę miała każda, może niecałą, miarami czasu niezmierzalną, między dwiema chwilami, gdy miała istnienie. Wszystko. Żyły pełne istnienia. Tylko my zapominamy łatwo to, czego nam śmiejący się sąsiad nie potwierdza lub nie zazdrości. Uczynić chcemy je widocznym, gdy przecież szczęście najjawniejsze rozpoznać się nam pozwala, jeśli przeistoczymy je w naszym wnętrzu. Wiedz, Ukochana, nigdzie, tylko we wnętrzu zaistnieje świat. W przeobrażeniach przemija nasze życie. Wciąż bardziej nikłe jest to, co z zewnątrz czujemy. W miejsce trwałego domu, w poprzek stojąc narzuca się twór wyobraźni, z niej wyrosły, w mózgu jakby tkwiąc jeszcze. Rozległe spichlerze sił buduje sobie duch czasu, bezkształtne, jak nabrzmiewające napięcie, które wyjmuje z wszystkiego. Nie zna już świątyń. Tę serca Rozrzutność, zaoszczędźmy skryciej. Tam gdzie ocalała jeszcze rzecz wymodlona, niegdyś wyklękana, strzeżona — istnieje, taka jaka jest już w Niewidzialnym. Wielu nie dostrzega już tego, i daremne ich mniemanie, że wznosząc w jej wnętrzu filary i posągi jakoby ją zwiększali. Każdy głuchy nawrót świata ma takich wydziedziczonych, do których Dawne już nie, a Najbliższe jeszcze nie należy. Bo również do Najbliższego daleko jest ludziom. Ale nas niech to nie peszy; niech umacnia w nas chęć ocalenia postaci jeszcze rozpoznawalnej. To ona stała kiedyś wśród ludzi, pośrodku niweczącego Przeznaczenia, stała uwikłana w środku Donikąd, istniejąc jakby i nachylała ku sobie gwiazdy z trwałych niebios. Aniele, jeszcze tobie ją pokażę, tam! w twoim spojrzeniu wreszcie ocalona niech stanie widomie. Kolumny, pylony, Sfinks, szaro wznoszący się napór nad ginącym lub obcym miastem — katedry. Czyż nie był to cud? O, podziwiaj, aniele, bo to my jesteśmy, my, o Wielki, rozpowiadaj, że potrafiliśmy tylu rzeczy dokonać, nie starczy mego oddechu, by zadość było sławie. A jednak, stworzyliśmy przestrzenie bezpieczne, nasze przestrzenie. (Jak ogromne być muszą, skoro nie przepełniły ich tysiąclecia naszych uczuć.) Lecz jedna wieża była wielka, nieprawdaż? była taka, o aniele, olbrzymia, nawet przy tobie? Chartres było wielkie — a muzyka szybując sięgała jeszcze wyżej i przerosła nas, lecz tylko kochająca, o jakże samotna przy nocnym oknie... czy nie sięgnęła twych kolan? Nie myśl, że wołam. I choćbym cię przyznawał, aniele, nie przybyłbyś. Bo wołanie moje jest nurtem powrotnym do Tamtąd, i kroczyć przeciw niemu nie podołasz. Jak wyciągnięte ramię jest moje wołanie. A jego do chwytu w górze otwarta dłoń pozostanie przed tobą jak odpór i ostrzeżenie, Niepojęty, rozwarta szeroko. ÓSMA ELEGIA DEDYKOWANA RUDOLFOWI KASSNEROWI Wszystkimi oczami widz! zwierzę otwartą przestrzeń. Tylko nasze oczy są jak odwrócone i szczelnie otaczają jak sidła wokół jego nieskrępowane wyjście. Co tam na zewnątrz jest, wiemy jedynie z twarzy zwierzęcia, bo nawet małe dziecko odwracamy i zmuszamy, by wstecz patrząc widziało kształt świata, nie ów obszar otwarty tak głęboki w oczach zwierzęcia! Wolny od śmierci. My ją tylko widzimy, wolne stworzenia kres swój mają wciąż za sobą — przed sobą Boga, gdy stąd odejdą — biec będą dalej przez całą wieczność, jak biegną źródła. Nigdy nie mamy, nawet przez jeden dzień tej czystej przestrzeni przed sobą, w której bezustannie otwierają się kwiaty. Wciąż tylko świat, a nigdy Nigdzie bez Nie: to Czyste, Niestrzeżone, które wdycham nieskończenie wiadome i nie żądane. Jako dziecko błądzimy marzeniem w Jego pobliżu, lecz budzą nas zaraz Może ten, co umiera, Tamtym jest. Bo w obliczu śmierci śmierci oblicza nie widać, i porażeni patrzymy, może wielkim spojrzeniem zwierzęcia. Bliscy jej są zadziwieni kochankowie, ale jedno zakrywa drugiemu Widzenie... i w przeoczeniu tylko nad ramionami odsłania się im jej ogrom... Nikt jej jednak nie przekroczy zawsze wracając do świata. Nam zwróconym wciąż ku Istnieniu, widzialne na NIM jest tylko odbicie Przestworzy, przez nas przyćmione. Albo zwierzęcia niemego w górę spokojne patrzenie nas przenikające na wskroś. To zwie się losem: stać wobec i nic więcej, wciąż wobec. Gdyby świadomość naszą miało nieulękłe zwierzę, które zmierza ku nam w inną dążąc stronę — zawróciłoby nas i porwało swoim przeobrażającym biegiem. Lecz jego istnienie jest dlań nieskończone, nieuchwytne i ślepe na jego stan, czyste jak jego patrzenie. I gdzie my widzimy przyszłość, tam widzi ono wszystko i siebie we wszystkim uleczone na zawsze. A jednak w czujnym ciepłym zwierzęciu jest ciężar i troska wielkiego smutku. Bo jemu także ciąży zawsze, co często nas obezwładnia — wspomnienie, jakby raz już to, ku czemu zdążamy, bliższe było, wierniejsze, a zespolenie z nim było tkliwością bezmierną. Tu wszystko jest oddaleniem, o tam było oddechem. Po pierwszej ojczyźnie druga wydaje mu się niepewna, dwuznaczna. O szczęście stworzenia małego, o zawsze pozostaje w łonie, które je zrodziło; o beztrosko komara, który nawet w locie godowym wciąż we wnętrzu lata: bo łono jest wszystkim. Zauważ jawną niepewność ptaka, który zna niemal oba wcielenia od zarania swego, jakby duszą był w kraju Etrusków, która wyleciała z umarłego, spoczywającego w grobowej komnacie, lecz jej wiekiem jest postać jego leżąca. jak przerażone jest to, co musi fruwać, a wywodzi się z łona, sobą jakby przestraszone szyje powietrze mknąc jak rysa na szkle. Tak nietoperz swoim lotem zarysowuje porcelanę zmroku. My pozostajemy widzami: wciąż, wszędzie na wszystko patrząc, bez mocy przenikania! Coś nas przepełnia. Porządkujemy. Rozpada się. Scalamy znowu i rozpadamy się sami. Któż to nas tak odwrócił, że cokolwiek czynimy, zachowujemy się jak człowiek, który odchodzi? Jak na ostatnim wzgórzu, które raz jeszcze ukazuje mu całą jego dolinę, odwracając się, staje i zwleka — tak my żyjemy, żegnając się wciąż. DZIEWIĄTA ELEGIA Czemu, zatem, gdy trzeba czas istnienia jako wawrzyn donieść, ciemniejszy nieco niż wszelka inna zieleń, z małymi falami u brzegu każdego liścia (jak wiatru uśmiech): czemu musimy wówczas pełnić ludzkie powinności — i, unikając Przeznaczenia, tęsknić za Nim?... O nie dlatego, że jest szczęście, owa przedwczesna korzyść nieuniknionych strat. Nie z ciekawości albo dla wprawy serca, które również miałoby laur... Ale że to istnienie jest znaczące i że wszystko co ziemskie widocznie nas potrzebuje, owa znikliwość, która tak dziwnie nas dotyka. Nas, najbardziej przemijających. Każda jeden raz. Jeden, nie więcej. I my też jeden raz. Nigdy więcej. Ale to jedno zaistnienie, choćby tylko — jedyne: ziemskie zaistnienie wydaje się nieodwołalne. I wytężamy się, i chcemy dostąpić istnienia, i zatrzymać je w naszych zwyczajnych rękach, w przepełnionym spojrzeniu, w oniemiałym sercu. Stać się NIM chcemy. Lecz komu je przekazać. Najchętniej zatrzymałoby się wszystko na zawsze... Biada, cóż weźmie człowiek z sobą do tamtych STREF? Ani patrzenia ćwiczonego tu długo, ani żadnego z ziemskich zdarzeń. Żadnego. Ale cierpienia. Ale nade wszystko przygnębienie i miłości długie doświadczenia — wszystko, co niewyrażalne. Lecz później, pośród gwiazd, na cóż zda się, gdy one niewyrażalniej są niewyrażalne. Jednak wędrowiec ze zbocza góry przynosi w dolinę nie garść ziemi, zatajonej każdemu, lecz zdobyte czyste słowo, żółtą i błękitną gencjanę. Może jesteśmy tu, by powiedzieć: dom, most, studnia, brama, dzban, drzewo owocowe, okno — lub najwyżej kolumna, wieża... ale powiedzieć, zrozum to, tak powiedzieć, jak nigdy samym rzeczom nie było wiadome, jakimi we wnętrzu są. Czy nie jest to ukryty podstęp milczącej ziemi, gdy nagli kochanków, tak że jedno zatraca się w miłości drugiego? Próg: czymże to jest dla dwojga kochanków, że własny, dawniejszy próg drzwi zetrą nieznacznie, oni także, po wielu przed nimi i tymi, co nadejdą... lekko. Tu jest czas Wyrażalnego, tu jego dziedzina. Mów i wyznawaj. Częściej niż kiedykolwiek spadają i umykają rzeczy, naszym przeżyciom dostępne, bo to, co je strąca i zastępuje, jest plątaniną ruchliwą obrazów. Ruchem pod skorupą, która łatwo pęka, skoro tylko we wnętrzu poruszenie się wzmoże i odmiennie zawęźli. Między młotami trwa nasze serce jak język między zębami, który jednak, na przekór, sławić nie przestaje. Wysławiaj aniołowi świat nie ten niewyrażalny, przed nim daremnie chełpiłbyś się głębią odczuwania, we wszechświecie, który on przenikliwiej czuje, ty jesteś nowicjuszem, dlatego pokaż mu rzeczy proste, które pokolenia tworzyły pokoleniom, jako nasze, żyjące obok dłoni, w zasięgu spojrzenia. Mów mu rzeczy. Stać będzie zdumiony bardziej, niż ty stałeś u powroźnika w Rzymie lub garncarza nad Nilem. Pokaż mu, jak szczęśliwa może być rzecz, jak niewinna i nasza, jak nawet łkające cierpienie jawi się czystą postacią i służy jak rzecz i w innej uśmierca się rzeczy i po tamtej stronie łagodnie umyka skrzypcom. I te, z umierania żyjące rzeczy pojmują, że je sławisz, przemijając powierzają nam drobinę ocalenia, nam, najbardziej przemijającym. Chcą, byśmy je bez reszty przemienili w swoim niewidzialnym sercu w nas — o, nieskończenie — w nas samych! kim byśmy w końcu nle byli. Ziemio, czy to nie jest to, czego chcesz: niewidzialnie w nas powstawać? Czyż nie jest twoim snem, być jeden raz niewidzialną? Ziemio! być niewidzialnym! Czym, jeśli nie przeobrażeniem, jest twoje naglące posłannictwo? Ziemio, umiłowana, chcę tego. O uwierz, nie trzaba by twych wiosen, by zjednać mnie tobie, jednej och, jednej jedynej nie mieści już krew. Bezimiennie, z zamierzchłej dali przynależą do ciebie. Ty zawsze miałaś słuszność, a twoim świętym pomysłem jest zaufana śmierć. Spójrz, żyję. Z czego? Ani dzieciństwu, ani przyszłości nic nie ubywa... Istnienie niezliczone tryska w moim sercu. DZIESIĄTA ELEGIA Abym kiedyś u kresu bezlitosnego poznania radość i chwałę wyśpiewał przyzwalającym aniołom. Aby żaden jasnokuty serca młot nie zawiódł na miękkich, niepewnych lub rwących się strunach. Aby moja promieniejąca twarz przydała mi blasku; aby płacz utajony zakwitł. O, jak miłe będziecie mi wtedy noce przebytego strapienia. Czemu nie przyjąłem was pokorniej, nieukojone siostry, czemu nie poddałem się łatwiej waszym rozpuszczonym włosom. My, trwoniący cierpienia, jakże przewidujemy je sobie, na smutne trwanie, czy nie zakończą się może. Lecz one są naszym zimującym listowiem, naszym ciemniejszym barwinkiem jedną z pór tajemniczego roku, nie tylko porą — są miejscem, osadą, leżem, ziemią, dziedziną. Zaprawdę biada, jakże obce są ulice Miasta-Cierpienia, gdzie w fałszywej, ze zgiełku zbudowanej ciszy, z formy odlewniczej Pustki wylew złotawego, chełpliwego wrzasku uderza twardo w pękający pomnik. O, jak doszczętnie rozdeptałby anioł ich Rynek-Pociechę, na którym stoi kościół gotowo kupiony, ich własny: czysty, zamknięty, i rozczarowujący jak urząd pocztowy w niedzielę. Ale na dworze wciąż wirują barwne wstęgi jarmarku. Huśtawki swobody! Nurkowie i kuglarze zapału! I wystrojonego szczęścia strzelnica z figurami, gdzie trzepocą się cele i słychać trzask blachy, gdy zręczniejszy strzelec trafia. I z oklasków potykając się o zaskoczenie zatacza się dalej; bo kramy pełne nowości wabią, bębnią i wrzeszczą, lecz dla dorosłych jest widok szczególny — jak rozmnaża się pieniądz, anatomicznie, nie dla uciechy tylko: narząd płciowy pieniądza, wszystko, całość, przebieg — to kształci i zapładnia... ...O, lecz zaraz za tym, w dali za ostatnim parkanem, oblepionym plakatami „Wolne od śmierci” tego gorzkiego piwa, które pijącym słodkie się zdaje, jeśli mają do niego wciąż świeżą rozrywkę... zaraz za parkanem, tuż za nim, istnieje rzeczywistość. Dzieci bawią się, a zakochani siedzą na uboczu poważni, na lichej trawie, psy są w swoim żywiole. Ale dalej jeszcze wędruje młodzieniec: może kocha młodą Skargę... Za nią idąc wychodzi na łąki. Ona mówi: Tam mieszkamy, daleko... Gdzie? I młodzieniec podąża za nią. Wzrusza go jej postać, ramiona, szyja — może pochodzi z wybitnego rodu. Lecz on rozstaje się z nią, zawraca i obrócony żegna ręką... Jakiż powód? Ona jest Skargą. Tylko młodzi umarli, na początku w stanie bezgranicznej obojętności odwykania, idą za nią, zakochani. Lecz na dziewczęta wyczekuje i zaprzyjaźnia je między sobą. Cicho pokazuje im, co ma na sobie. Perły cierpienia i zwiewne welony cierpliwości. Z młodzieńcami kroczy w milczeniu. Lecz tam, gdzie one mieszkają, w dolinie, jedna ze starszych Skarg wiedzie go opiekuńczo, gdy on pyta: byłyśmy, mówi ona, wielkim rodem dawniej, my Skargi. Ojcowie nasi rąbali skałę, tam, w głębi wysokich gór; nieraz znajdziesz — u ludzi odłamek toczonego prabólu albo ze starych kraterów gniewu skamieniałą lawę. Tak, to stamtąd pochodzi. Byłyśmy ongiś bogate. I wiedzie go lekko przez rozległy krajobraz Skarg, pokazuje filary świątyni lub ruiny owych zamków, skąd książęta Krainy Skarg niegdyś mądrze władali. Pokazuje mu wysokie drzewa płaczu i pola kwitnącego żalu, (żywym znane jest tylko jego łagodne listowie); pokazuje mu pasące się zwierzęta smutku — a czasem spłoszy się ptak i przetnie ich spojrzenie płaskim lotem w dal wpisując kształt swego samotnego krzyku. Wieczorem prowadzi go na groby przodków z rodu Skarg, między Sybille i wieszczów. Ale gdy noc nastaje, stąpają ciszej i wnet jak wielki księżyc jawi się nad wszystkim czuwający grobowiec. Jakby ten sam znad Nilu, wzniosły Sfinks: niemej komnaty oblicze. I podziwiają głowę w koronie, która na zawsze, milcząc twarz człowieczą złożyła na szalach gwiazd. Jego wzrok nie pochwycił tego we wczesnej błąkając się śmierci, lecz jej patrzenie płoszy sowę spoza podwójnej korony, która muskającym lotem, kreśląc wzdłuż policzka ową najdojrzalszą krągłość, wpisuje miękko w nowy słuch umarłych, nad podwójnie otwartą kartą nieopisany zarys. A wyżej gwiazdy. Nowe Gwiazdy Kraju Cierpienia. Powoli nazywa je Skarga: Spójrz, tu: „Jeździec”, „Laska”, a ten gęsty zbiór gwiazd nazywają: „Wieńcem Owoców”. A dalej w stronę bieguna: „Kolebka”, „Droga”, „Płonąca Księga”, „Lalka”, „Okno”. Ale na południowym stoku nieba, widomie jak we wnętrzu błogosławionej dłoni, jasne, błyszczące„M”, które oznacza matki... Lecz umarły musi odejść i w milczeniu wiedzie go starsza Skarga aż nad krawędź wąwozu, gdzie migoce w świetle księżyca źródło radości. Z głęboką czcią nazywa je, mówiąc: „Ludziom na ziemi jest ono rzeką, która ich niesie”. Stoją u podnóża gór. I nagle ona obejmuje go, płacząc. A on samotnie idzie w góry prastarego cierpienia, Nie słychać nawet odgłosu jego kroków w pustce Przeznaczenia. Ale gdyby nieskończenie umarli wywołali w nas porównanie, spójrz, wskazaliby może bazie zwisające na nagiej leszczynie albo myśleliby o deszczu, który wiosną pada na czarną rolę. A my, których wciąż zaprząta myśl o wstępującym szczęściu, doznalibyśmy tego wzruszenia, które przeraża nas niemal, gdy to, co jest szczęśliwe, opada.