10707
Szczegóły |
Tytuł |
10707 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10707 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10707 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10707 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Iwona Surmik
Stokrotka
Była gotowa do drogi. Uścisnęła rodziców.
- Pamiętaj, zawsze możesz na nas liczyć. Kochamy cię, Emmo.
Klakson taksówki wzywał do pośpiechu. Wyzwoliła się z objęć matki i spojrzała w lustro.
Wszystko było jak należy: dyskretny makijaż, krótkie, uładzone blond włosy, lśniący bielą
kołnierzyk, prosta sukienka, rękawiczki. Chwyciła walizkę i zbiegła po schodach, wsiadła do
samochodu. Nie obejrzała się na ogrodzony niskim płotkiem domek, w którym spędziła całe
życie, nie pomachała na pożegnanie.
Z ciekawością przyglądała się sterylnej, dworcowej sali. W podziemnym pasażu mijała,
oddzielonych od niej grubą taflą szkła, innych podróżnych, patrzyła, jak wsiadają do
oznaczonych na czerwono wagonów. Wiedziała, że oprócz białych i czerwonych wagonów na
końcu składu jest jeszcze jeden, oznaczony na czarno. Wyciągnęła dłoń i dotknęła
przejrzystej bariery. Rękawiczka zalśniła bielą. Ktoś zza szyby splunął w jej stronę.
- Gratulacje, Emmo. Przeszłaś pomyślnie wszystkie testy, a wykształcenie które
otrzymałaś otwiera ci drogę do wspaniałej kariery. Ludzie tacy jak ty są naszą przyszłością.
Masz kategorię C-3.
Siedziała przed ekranem komputera, śledząc ciągi cyfr, obrazy życia ludzi, których nie
znała. Jednym naciśnięciem klawisza decydowała o ich przyszłości. Co tydzień przechodziła
rutynowe badania. Mieszkała w luksusowym apartamencie, poruszała się po oznakowanych,
bezpiecznych ulicach pośród innych ludzi w białych rękawiczkach.
Centrum Rozrywki tętniło muzyką bez słów. Wielki ekran pulsował kolorami, światła
stroboskowych lamp wyławiały z mroku połyskujące bielą ubrania. Poruszające się w rytm
muzyki postaci wyglądały jak upiory bez twarzy. To był jej świat. Przerażał ją. Była w nim
tylko kolejnym cieniem z wydatnymi, pomalowanymi odblaskową szminką ustami, z pustymi
oczodołami okolonymi lśniącym tuszem, w rękawiczkach założonych na niewidoczne dłonie.
Uciekała z tego miejsca i wracała co wieczór po kolejną dawkę bezpiecznych narkotyków,
alkoholu, seksu, aż stało się to taką samą rutyną jak praca, jak cotygodniowe badania, jak
nieskazitelnie białe rękawiczki.
- Pamiętaj, kochamy cię. - Słyszała w słuchawce, ilekroć dzwoniła do domu. Wierzyła
w te słowa, póki nie usłyszała fragmentu rozmowy.
- ...to nie rodziny, to hodowle, plantacje ludzi. Biologiczni rodzice są genetycznie
dobierani...Wychowuję się takie dzieci w niby normalnych domach, nie za darmo,
oczywiście, ale każdy z plantacji prędzej czy później dostaje świra...
Rozmawiającymi byli zwykli C-10 ( śmieciarze, bileterzy, kierowcy, których jedynym
walorem było wolne od wirusa ciało, ale odkryli przed nią prawdę, której wcześniej nie była
świadoma. Musiała żyć z tą wiedzą, ale coś w niej narastało, dławiło w gardle, jak krzyk,
który tylko czeka, by go wyartykułować. Przestała sypiać, brała prochy, żeby przetrwać
kolejny dzień, nakładała rękawiczki i stukała w klawisze.
Jedno życie zniszczone, jedno ocalone, to zrujnowane, to odbudowane, tu wzlot, tam
upadek, życie i śmierć, życie i śmierć...
Znalazła wizytówkę obok kosza na śmieci. Śmierdziała, lepiła się obrzydliwie, a druk
rozmazał się na rękawiczkach. Schowała ją.
Kiedy C-5, którego imienia nawet nie starała się zapamiętać, nakładał opalizującą bielą
prezerwatywę i poruszał się w niej rytmicznie jak metronom, bawiła się myślą o wizycie
w "STREFIE". W pracy naciskała swoje klawisze, odtwarzając w pamięci drogę do bloku
3567. Na badaniu patrzyła, jak pod wpływem odczynnika jej krew barwi się na biało, i liczyła
godziny do wieczora.
Zamiast neonu, na ścianie bloku ktoś wymalował sprayem nazwę lokalu - "STREFA".
Rozczarowało ją to, tak samo jak ciasny hol i sztuczne kwiaty pachnące środkiem
dezynfekcyjnym. Chciała wyjść, kiedy usłyszała muzykę. Była inna niż ta, do której
przywykła, głośniejsza, dysharmoniczna, szybka. I miała słowa. Zaskoczona wsłuchała się
w chrapliwy głos, a potem poddała rytmowi.
Poruszała ciałem, wirowała w piruetach, oślepiana na przemian światłem i ciemnością.
Pozwoliła się objąć, długie włosy musnęły jej skórę, poczuła zapach potu, papierosów
i alkoholu. Przywarła do mężczyzny, czując, jak przesiąka jego zapachem. To oszałamiało
i podniecało bardziej niż narkotyki. Tańczyła, w ekstazie wyginając biodra, prowokując. Pot
małymi kropelkami osiadał jej na skórze, błyszczał na policzkach, spływał pomiędzy
piersiami, wabił. Muzyka była coraz szybsza, głośniejsza, tekst zamienił się w zlepki słów
powtarzanych w kółko jak modlitwa.
Poszła za nieznajomym, podniecona, chętna.
Smakowała słonawą szminkę na wargach i języku, widziała jaskrawoczerwone plamy na
skórze, czuła dreszcz i wilgoć śliny na wyprężonych sutkach, mocny, brutalny uścisk nagich
rąk. Zdjęła rękawiczki i odrzuciła je od siebie. Wbiła palce w śliskie ciało, rozorała
paznokciami, jej usta pieściły, ssały, kąsały.
- Proszę - jęczała.
- Proszę - krzyczała.
Ból, rozkosz i spełnienie, spazm, ochrypły krzyk, ciało rozpalone, nienasycone i nagły
chłód.
Zaszeleścił metalowy suwak, trzasnęły drzwi. Została sama.
Oparła głowę o ścianę, otwarła oczy. Była w łazience. Siedziała na umywalce opierając
się o białe kafelki. W plecy wbijał się jej matowy plastik baterii. Na podłodze, pośród
rozrzuconych papierowych ręczników, leżały podarte koronkowe majteczki i przybrudzone,
białe rękawiczki.
Zsunęła się z ceramicznej konchy, sięgnęła po rękawiczki i nałożyła je, obciągnęła
spódnicę, zapięła dekadencką, kolorową bluzkę. Odbicie w lustrze spoglądało na nią
oszołomionym wzrokiem. Tusz spłynął z rzęs okalając oczy szarymi kręgami, czerwona
szminka rozmazała się tworząc jaskrawe rumieńce na twarzy, szyi, piersiach. Wilgotne włosy
opadały luźnymi kosmykami na czoło i policzki. To był wizerunek kogoś obcego,
nieznanego. A jednak, kiedy wysunęła czubek języka i przeciągnęła po wargach, odbicie
powtórzyło ten gest. Znowu poczuła smak skóry, potu, papierosów. Na nowo ogarnęło ją
podniecenie, piersi napęczniały, uda zacisnęły. Wybiegła uciekając przed pożądaniem, przed
odbiciem w lustrze, przed sobą.
Dwa tygodnie.
Obudziła się z tą myślą i nie potrafiła się od niej uwolnić.
Miną dwa tygodnie zanim wirus pokona jej system odpornościowy i rozwinie się, by za
miesiąc, rok, dziesięć lat zabić ją.
- Kochamy cię, Emmo. Jesteśmy z ciebie dumni - powiedzieli jej ci, których przywykła
nazywać rodzicami.
- Umieram - szepnęła, kiedy odłożyli słuchawkę. - Zostały mi dwa tygodnie.
Stukot klawiszy układał się nieodmiennie w rytm tych słów, potem odliczał razem z nią:
dziesięć dni, siedem dni, cztery dni, jeden dzień...
Próbowała odebrać sobie życie, ale zamiast przeciąć żyły, pozostawiła na nadgarstkach
ledwie widoczne szramy. Kropelki krwi wsiąkły w rękawiczki, okoliły dłonie szkarłatnymi
bransoletkami. Płakała i płakała, skulona w pościeli, bezradna, samotna.
- Masz krew jak mleko, kochanie - usłyszała rankiem. Nie mogła uwierzyć, patrząc na
biały płyn w probówce. Ukryła się w łazience, żeby nikt nie widział jak drży. Liczyła dni
wciąż na nowo, bała dać sobie nadzieję.
- Kocham was - powiedziała do słuchawki.
Wieczorem poszła do "STREFY" ubrana w nieskazitelną biel.
Był tam. Siedział przy stoliku, sącząc drinka, nawijając na palce ciemne loki
towarzyszącej mu dziewczyny. Żadne z nich nie miało rękawiczek.
Znów poczuła w gardle uścisk narastającego krzyku, ale zamiast niego, z ust wydobyła
tylko zduszony szept, skargę skrzywdzonego dziecka.
- Umierałam dwa tygodnie.
Długowłosa dziewczyna odeszła, kołysząc biodrami w rytm muzyki.
- Dlaczego?
Wstał, złapał ją za rękę, powyżej granicy wyznaczonej przez rękawiczkę, pociągnął za
sobą. Znów poczuła zapach rozgrzanej skóry, papierosów i alkoholu. Zadygotała, uległa,
gotowa przyjąć wszystko, co chciał jej ofiarować.
Poprowadził ją do wyjścia i korytarzem w ciemność.
Poczuła na twarzy muśnięcie wiatru, gwiazdy były tak blisko, że wystarczyło tylko
sięgnąć ręką, by ich dotknąć, wilgotne powietrze atakowało jej zmysły nieznanymi
zapachami.
- Popatrz.
Wskazał oświetloną od wewnątrz kopułę. W środku poruszały się błyskające bielą
postacie.
- To twój świat. Jak klatka, zamknięty, sterylny, bez lęku, bez namiętności. A to mój...
Schylił się, podniósł coś z ziemi i podał jej. Biały kwiatek, o stulonych delikatnych
płatkach, chwiejący się na cieniutkiej łodyżce, pokryty kroplami rosy, pachnący słodko
i gorzko zarazem.
- Tu życie nie zależy od wyniku testu. Żyjesz krótko albo długo, mądrze albo głupio.
Twoje ryzyko, twój wybór.
- A wirus?
- Jestem nosicielem, jak większość tutaj.
Nagle zapachy stały się za intensywne, dźwięki zbyt natrętne, dotyk brutalny. Usiane
gwiazdami niebo zdawało się dotykać jej głowy, przytłaczać. Nie było szklanej tafli zdolnej
powstrzymać ten ogrom. Zacisnęła dłoń na kwiatku, z łodyżki wyciekł zielono-brunatny sok,
zmiażdżone płatki opadły. Strzepnęła je z rękawiczki, spojrzała na kopułę.
Tam był nijaki, bezpieczny świat z cotygodniowym testem, stukot klawiszy, zapach
środków dezynfekujących.
- Chcę wrócić. Zaprowadź mnie.
Obrócił się na pięcie i poprowadził z powrotem. Szła w ciemności, unikając dotyku,
wpatrzona w drogowskaz ( migotliwy napis na koszulce.
Zanurzyła się z ulgą w świat oznaczonych na biało ulic. Sodowe lampy przyćmiewały
światełka gwiazd. Centrum Rozrywki było bezpieczną przystanią, wabiącą kolorowym
neonem, dźwiękiem stonowanej muzyki. Papierowe róże pachniały jodyną, na parkiecie
wirowali widmowi ludzie.
Biegła do utraty tchu, roztrącała przechodniów i ściągała po drodze rękawiczki.
Blok 3567 otoczony był ochronną zaporą. Policjanci ubrani w kombinezony,
z plastikowymi maskami zamiast twarzy, wyprowadzali gości, usadzali w jednym autobusie,
nie zważając na krzyki i protesty. Każdy z zatrzymanych musiał zdjąć rękawiczki.
Przybrudzone, stłamszone leżały na ulicy, czekając na śmieciarzy. Na ostatku, do błyskającej
światłami karetki, wniesiono nosze. W przezroczystym worku zamknięto ciało ubrane
w koszulkę z napisem "Ricky".
To, co narastało w niej od miesięcy, szarpało wnętrznościami, dusiło, pokonało wreszcie
bariery i wydostało się na zewnątrz. Zaczęła krzyczeć.
Sosnowiec, 2001-03-16