Scott Justin - Licytacja
Szczegóły |
Tytuł |
Scott Justin - Licytacja |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Scott Justin - Licytacja PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Scott Justin - Licytacja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Scott Justin - Licytacja - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Powieści Justina Scotta
w Wydawnictwie Amber
Błękitne Bractwo
Licytacja
Pościg na oceanie
Szał
Hardscape
Królewskie więzy
Port szpiegów
The Widow of Desire
Znikający skarb
Strona 2
Przełożyła
BEATA PALUCHOWSKA
Strona 3
Tytuł oryginału THE AUCTION
Autor ilustracji
KLAUDIUSZ MAJKOWSKI
Opracowanie graficzne
IMI design studio /prepress
Redaktor
MARIA KWIATKOWSKA
Redaktor techniczny
ANNA WARDZAŁA
Copyright © Justin Scott 1984
For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.
ISBN 83-7082-316-5
Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.
Warszawa 1994. Wydanie I
Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa
Strona 4
Mojej żonie, Glorii Hoye,
i naszym przyjaciołom,
Markowi i Marilyn Barty-King
— pierwszą książkę napisaną w Parmalee Hill.
Strona 5
Prolog
W Monachium obstawili limuzynę samochodami z ochroną. Kiedy
się zatrzymała, wypadli na chodnik z pistoletami maszynowymi w rę-
kach, obrzucając czujnymi spojrzeniami jezdnię, chodniki, bramy do-
mów i szczyty dachów.
W Rzymie było gorzej. Tam wsadzili pana Hammonda do zwykłego
fiata, podwoili ochronę, codziennie zmieniali hotele i trasy przejazdów, i
modlili się, żeby tak papież wprowadził stan wyjątkowy.
Teraz był to jednak Londyn, a w Londynie nie można wymachiwać
bronią i pan Hammond nie może tu jeździć fiatem. Kiedy więc czarny
daimler majestatycznie mijał Harrodsa, Wheeler, szef ochrony Ham-
monda, podążał za swoim pracodawcą w nie rzucającym się w oczy sza-
rym jaguarze.
Wheeler uważał, że Londyn jest jednym z ostatnich miast, gdzie cią-
gle jeszcze jazda elegancką limuzyną nie stanowi jawnego zaproszenia
dla porywaczy. Oczywiście, to miasto także ma swoje problemy: zama-
chowców z IRA, arabskich fanatyków, bałkańskich maniaków — są to
jednak elementy pewnych sporów politycznych. Poza tym Charles
Hammond nie może być celem politycznego zamachu: Jest faktorem,
pośrednikiem w wielkich interesach, człowiekiem, który naprawia, a nie
prowadzi wojnę. Pracował ciężko, by nie narobić sobie wrogów, gdyż
7
Strona 6
wrogowie stanowią przeszkodę, a zawód pana Hammonda polegał wła-
śnie na usuwaniu przeszkód, aby ludzie mogli robić interesy.
Daimler zjechał z ruchliwej Sloane Street i chwilę później zatrzymał
się na Herbert Crescent przed kamienicą o fasadzie w stylu holender-
skim. Wheeler zaparkował jakieś sto stóp dalej, na spokojnej, wąskiej
uliczce, i porozumiał się przez radio z siedzącą w limuzynie eskortą
Hammonda.
Pośrednik, jak zwykle, wysiadał już z samochodu. Ochroniarze wy-
skoczyli za nim. Byli szybcy i zrównali się z Hammondem, zanim dotarł
do wejścia, kryjąc go między sobą. W domu z holenderskim frontonem
oczekiwano już gościa. Drzwi otworzyły się, gdy tylko dotarli na podest,
i sekundę później zamknęły.
Wheeler rozejrzał się po zabudowanej rezydencjami ulicy, pustej, je-
śli nie liczyć samochodów zaparkowanych przy krawężnikach. Odprężył
się. Był zmęczony. Pan Hammond przygotowywał coś dużego i bez prze-
rwy byli w ruchu. Ostatnie dwa tygodnie zlewały się w jego pamięci w
jedno zamazane pasmo portów lotniczych i hoteli. Teraz było już prawie
po wszystkim. Za kilka godzin znajdą się na pokładzie odrzutowca i noc
sylwestrową spędzą w Nowym Jorku. Nikt nie wiedział o ich przyjeź-
dzie, co oznaczało, że nie będzie kolejnych spotkań, eskorty, lecz tylko
zorganizowane w ostatniej chwili przyjęcie w hotelowych apartamen-
tach, z kilkoma życzliwymi, wynajętymi panienkami. A potem spanie do
późna w pierwszy dzień Nowego Roku.
Na następny dzień zaplanowano rozmowy w Organizacji Narodów
Zjednoczonych, być może krótkie spotkanie w Comptelu z panną Thorp,
a potem długi lot do Tananariwy, by świętować malgaskie wybory, bez
względu na to, która strona je wygra. Pan Hammond był zaprzyjaźniony
z obiema. Wheeler opuścił szybę. Było ciepło, jak na tę porę roku.
Zza rogu Herbert Crescent wyszedł umundurowany policjant. Whe-
eler oszacował go okiem zawodowca. Masywny mężczyzna, przynajm-
niej sześć stóp i cztery cale wzrostu, wyglądał w swoim kasku na jeszcze
wyższego. Człowiek tak potężny, który umiałby w dodatku poruszać się
szybko, a chód policjanta na to właśnie wskazywał — to gość, z którym
należałoby się liczyć. O ile tylko jego mózg był zdolny sensownie poru-
szać maszynerią takiego ciała.
8
Strona 7
Wheeler zerknął we wsteczne lusterko. Jezdnia i chodniki nadal były
puste. Obserwował drzwi, w których zniknął pan Hammond. Londyński
bobby znalazł się na wysokości daimlera, schylił się, żeby zajrzeć przez
przyciemnione szyby i dostrzegł kierowcę.
Wheeler sięgnął po radio.
— Zostańcie w środku — polecił ludziom wewnątrz budynku.
— W porządku — nadeszła odpowiedź. Byli to Anglicy, pracownicy
londyńskiego biura Hammonda. Wheeler podróżował z Hammondem,
podobnie jak Rice, kierownik jego biura oraz sekretarz Rice’a, były pra-
cownik FBI, którego zadaniem była także ochrona pryncypała. Reszta
personelu pomocniczego była miejscowa. Hammond miał biura w Lon-
dynie, Tokio, Waszyngtonie i Tananariwie, które wspierały go w prowa-
dzeniu spraw w Europie, na Wschodzie, w Stanach i w Afryce.
Wheeler przełączył kanał i odezwał się do szofera:
— Daj mu po prostu swoje prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
Kierowca był Maltańczykiem. Zatrudniono go niedawno i choć miał
świetne rekomendacje, ciągle jeszcze był nerwowy i zbyt gorliwy.
— Tak, proszę pana.
— Jeśli będzie ci robił jakieś trudności, odeślij go do mnie.
— Dziękuję, proszę pana.
Wheeler przyglądał się, jak policjant obchodzi limuzynę i wkracza na
jezdnię. Szofer otworzył okno, wręczył mu prawo jazdy i dowód reje-
stracyjny. Jeden z dokumentów upadł na ziemię. Bobby cofnął się i
czekał. Kierowca wysiadł z samochodu, schylił się niezgrabnie i podniósł
papiery.
Wheeler z aprobatą pokiwał głową; policjant postąpił słusznie, nie
wystawiając się na ewentualne niebezpieczeństwo nawet w tak banalnej
sytuacji. Podobnie miał rację sprawdzając, co robi daimler przed Over-
seas Club. Pomimo faktu, że był to całkiem oficjalny prywatny klub dla
emerytowanych oficerów służb wywiadowczych — głównie Brytyjczyków
i Amerykanów — jego członkowie mogli wzbudzać niepożądane zainte-
resowanie. Nie mając chwilowo nic do roboty, Wheeler sam się zasta-
nawiał, jakie sprawy załatwia tu Hammond.
Policjant zwrócił papiery szoferowi i wrócił na chodnik. Wheeler,
przygotowując własne dokumenty, zamruczał przez radio:
— Droga wolna.
9
Strona 8
— Dobra — potwierdził z ulgą człowiek w klubie. Hammond zawsze
się spieszył i nikt nie lubił informować go, że musi czekać.
Bobby dostrzegł siedzącego w szarym jaguarze Wheelera i wyszedł
na jezdnię.
— Dzień dobry, sir — zasalutował.
— Czekam na pewnego dżentelmena, który gości w Overseas Club —
wyjaśnił Wheeler i podał swoje międzynarodowe prawo jazdy.
Trzymając dokumenty dwoma grubymi palcami, policjant skierował
je w stronę promieni bladego słońca. Sprawiał wrażenie twardego, mło-
dego chłopaka ze wsi, bardzo pewnego siebie. Jego surowe oczy ześli-
znęły się szybko z dokumentów na twarz Wheelera.
— Ma pan pozwolenie na tę broń, sir?
Twardy sukinsyn — pomyślał Wheeler, zirytowany, że policjant za-
uważył niemal niedostrzegalne wybrzuszenie na jego doskonale skrojo-
nej wełnianej kurtce. Sam nie ma broni, a pyta o moją. Mógłbym go
przecież zabić w ułamku sekundy.
— Jest w tej kieszeni.
— Chciałbym je zobaczyć.
— Oczywiście. — Wheeler zerknął na drzwi Overseas Club. Jak by
to, do licha, wyglądało, gdyby Hammond wyszedł z klubu i pojechał na
lotnisko, podczas gdy jego ochroniarzowi sprawdza się pozwolenie na
broń? Wręczył policjantowi dokument i sięgnął po radiotelefon, żeby
polecić ochronie pozostanie wewnątrz budynku.
— Pistolet, sir.
— Po co?
— Numer seryjny.
— W porządku.
Odłożył mikrofon, wyciągnął broń z kieszeni, wyjął magazynek i
przez uchylone okno podał pistolet policjantowi, rękojeścią do przodu.
Bobby sięgnął po niego, drugą ręką zwracając prawo jazdy. Wheeler
chwycił je i w tej samej chwili uświadomił sobie, że popełnił śmiertelny
błąd pozwalając, by jego obie ręce były zajęte.
W lewej dłoni policjanta błysnął metal. Mężczyzna poruszał się
zwinnie jak na tak potężnego osobnika. Pchnął z szybkością błyskawicy i
wdziękiem tancerza. Sztylet wystrzelił z jego dłoni jak język węża. Za-
lśnił w słońcu i zagłębił się w gardle Wheelera, tuż pod węzłem krawata.
10
Strona 9
Napastnik wyciągnął ostrze z szyi ofiary, oparł jego twarz o kie-
rownicę, wytarł do czysta wąską klingę o rękaw Wheelera i spokojnym,
miarowym krokiem ruszył w kierunku Crescent Garden.
Charles Hammond wyszedł pierwszy, ochroniarze przepchnęli się za
nim. Hammond był niskim, krępym pięćdziesięciolatkiem o rudych
włosach, krzaczastych brwiach i szczeciniastym wąsie. Kiedy energicz-
nie zbiegał ze schodów, przypominał mocno napompowaną piłkę.
Goryle dogonili go u stóp schodów i osłonili swoimi ciałami tak, jak
to zrobili poprzednio. Jeden z nich mówił do radiotelefonu, starając się
nawiązać kontakt z siedzącym w jaguarze Wheelerem. Przeklinał zabu-
rzenia atmosferyczne, które najwidoczniej zablokowały sygnał. Drugi,
który wiedział, że rumiana cera Hammonda jest symptomem marnego
stanu jego serca, zastanawiał się, co zrobić, by jego podopieczny nieco
zwolnił. Pościg nie był najwłaściwszą metodą. Hammond uprzedził go,
sięgając do klamki daimlera. Jedna z podstawowych zasad systemu
bezpieczeństwa, wprowadzonego przez Wheelera, polegała na tym, że
szofer nigdy nie wysiadał, by otworzyć drzwi. Hammond szarpnął klam-
kę i wskoczył na tylne siedzenie samochodu.
Pochylił się w przód, żeby zastukać w szklaną przegrodę, dając swój
zwykły niecierpliwy sygnał do odjazdu, i zawołał: — Gatwick!
Przegroda była opuszczona; Hammond z irytacją wcisnął podnoszą-
cy ją guzik.
— Mówiłem, żebyś trzymał tę cholerną szybę zamkniętą!
Kierowca odwrócił się z ujmującym uśmiechem. Człowiek z obstawy
wsiadał już do samochodu, kiedy dostrzegł broń w dłoni kierowcy. Szo-
fer wystrzelił z prawej ręki i biała mgła osnuła twarz Hammonda.
Ochroniarz pomyślał, że zapachniało brzoskwiniami. Zatrzymał się
na moment, po czym zaczął z powrotem pakować się do środka. Kie-
rowca wrzucił pistolet gazowy za podnoszącą się przegrodę. Osłonił
dłonią twarz przed oparami, które unosiły się w przedziale pasażerskim
jak para w mroźnym powietrzu — i dwukrotnie wypalił z automatyczne-
go pistoletu z tłumikiem, trzymanego w lewej ręce.
11
Strona 10
Pierwsza kula przeszła ponad ramieniem faceta z ochrony i powaliła
jego partnera; dźwięk stłumionego wystrzału nie był głośniejszy od
stuknięcia, z jakim pocisk ugodził ciało. Drugi strzał odrzucił ochronia-
rza od samochodu i rozciągnął na chodniku.
Daimler ruszył gwałtownie i otwarte tylne drzwi zatrzasnęły się sa-
me. Na końcu Herbert Crescent skręcił z dużą prędkością i zniknął,
kierując się w stronę Sloane Street.
Wheeler nie podnosił głowy wspartej o kierownicę i trzęsącymi się
palcami szukał kluczyka tkwiącego w stacyjce. W ustach czuł krew, ale
ostrze widocznie ominęło serce, bo nadal oddychał. Zacisnął palce na
kluczyku.
Był oszołomiony tym, co się zdarzyło, ale postanowił czekać. Zdawa-
ło się, że trwa to wieczność. Jeśli się pomylił, straci jedyną szansę podą-
żenia śladem Hammonda. Usłyszał startującą limuzynę. Chwilę później
ruszyła, stojąca kilka samochodów za nim, biała viva.
Dopiero gdy drugi samochód skręcił za róg, Wheeler uruchomił sil-
nik. Unikając gwałtownych ruchów, by ograniczyć krwawienie, wypro-
wadził jaguara na jezdnię. Dogonił oba pojazdy na Sloane Street. Lśnią-
ca viva mknęła w kierunku Knightsbrigde, śpiesząc się, by przejechać na
tych samych światłach co daimler, który majestatycznie skręcił w pra-
wo, wymijając tłoczące się czarne taksówki.
Wheeler przyspieszył. Jaguar wyskoczył do przodu szybciej, niż to
zamierzał. Wziął zakręt, kiedy światła zmieniły się na czerwone i skrył
za furgonetką rozwożącą prasę. Wheeler nie czuł bólu, tylko odrętwie-
nie, rozchodzące się od rany, podobne do tego, jakiego doświadcza
człowiek, który za dużo wypił. Wiedział, że prowadzi samochód kiepsko,
jakby kierownica i pedał gazu były tylko odbiciami w lustrze.
Furgonetka stanęła obok kiosku z gazetami, odsłaniając daimlera i
trzymającą się blisko niego vivę. Wheeler spróbował zawiadomić przez
radio policję. Przełączniki znajdowały się na mikrofonie, ale kiedy zna-
lazł właściwy kanał stwierdził, że nie może mówić.
Ostrożnie przechylił głowę i pozwolił, by słona krew wypłynęła mu z ust
na spodnie. Pomyślał, jak zawsze, gdy miał je na sobie, że dwieście pięć-
dziesiąt dolców za parę portek to całkiem nieźle jak na emerytowanego
żandarma armii Stanów Zjednoczonych. Pracował już dla Hammonda od
12
Strona 11
lat, kiedy pewnego dnia ten oświadczył, jakby widział go pierwszy raz:
— Wyglądasz okropnie! — Zaprowadził go do najlepszego sklepu w
jakimś mieście, w którym akurat gościli, i kupił mu ubranie. A tymcza-
sem Rice dostawał szału, ponieważ byli spóźnieni na spotkanie z grupą
bankierów.
Pozbycie się krwi z ust nie pomogło. Nadal nie mógł mówić. Wiedział
także, że nie prowadzi dość dobrze, żeby zepchnąć daimlera z drogi. Nie
teraz, kiedy viva osłaniała mu flanki. Mógł tylko jechać za nimi.
Sylwetka Hammonda była częściowo widoczna przez przyciemnioną
tylną szybę: ciągle siedział prosto, ale jego kwadratowa głowa pochyliła
się na bok, jakby spał. Daimler raptownie zmienił pas ruchu i ciało
Hammonda osunęło się na siedzenie. Bezgłośne przekleństwo zagoto-
wało się w gardle Wheelera. Gdyby chcieli zabić Hammonda, nie zawra-
caliby sobie głowy usypianiem go, ale też nie użyliby gazu, wiedząc o
jego chorym sercu.
Daimler zjechał na lewą stronę podziemnego przejazdu pod Welling-
ton Arch i skręcił w Park Lane, nabierając szybkości. Potem minął Mar-
ble Arch i wjechał w Edgware Road. Wywozili Hammonda na północ,
poza miasto. Wheeler podążał za nim uparcie. Zesztywniały mu dłonie i
stopy, wzrok na zmianę to pogarszał się, to poprawiał. Ochroniarza
ogarnął strach, gdy do jego świadomości zaczęło nagle docierać, że nie
będzie mógł jechać dalej, gdyż umiera.
Strona 12
Księga
pierwsza
Strona 13
Rozdział pierwszy
Chamberlain pomyślał, że choć raz udało mu się być w domu na No-
wy Rok. Stracił już Boże Narodzenie, zajęty łagodzeniem sporu między
Comptelem i lokalną policją w Rangunie, o ochronę zakładów przemy-
słowych. Po siedemnastu latach rodzina przyzwyczaiła się do ciągłych
zmian jego planów, chociaż matka wciąż powtarzała ze smutkiem, że
wydawało jej się, iż będzie miał większy wpływ na swoje urlopy, odkąd
opuścił marynarkę. Była to delikatna sugestia, aby wrócił do domu i
osiadł na stałe. I rzeczywiście, parę minut po rozpoczęciu pierwszego
Sylwestra w rodzinnym gronie, jego brat, Billy, zapytał:
— Jak długo jeszcze chcesz się bawić w żołnierzyka?
— Skończyłem z tym.
— Wiesz, o co mi chodzi.
Kiedy Chamberlain w wieku siedemnastu lat pierwszy raz opuścił
Connecticut, rodzina mogła powiedzieć sąsiadom: „Pete nie może po-
wiedzieć, dokąd jedzie”. Każdy jednak, kto czytał gazety, wiedział, że
musi to być Laos albo Kambodża, gdyż bliski koniec wojny w Wietnamie
nie był tajemnicą. Później jednak, po okresie studiów na nowojorskim
uniwersytecie, opłacanych skąpo przez Wuja Sama, to pytanie zrobiło
się kłopotliwe. Gdzie w czasie pokoju mógł działać oddział FOK Mary-
narki Wojennej Stanów Zjednoczonych?
Jednym z takich miejsc była Zatoka Perska, gdzie do rewolucji
17
Strona 14
szkolili wojska szacha, potem odbijali zakładników. Podczas tej akcji
Chamberlain stracił więcej przyjaciół, niż miał ich na Morzu Południo-
wochińskim. Innym razem działali w basenie Morza Śródziemnego,
gdzie stosowali wobec pułkownika Kadafiego metodę łagodnej perswa-
zji. Kiedy indziej był to, o dziwo, południowy Atlantyk, gdzie dostarczali
amunicji przypartym do muru brytyjskim oddziałom szturmowym, któ-
re wylądowały poza zasięgiem broni ręcznej, a zbyt blisko jak dla artyle-
rii.
Potem Chamberlain pozwolił, by skusiła go CIA i opuścił marynarkę.
Wywiad, odrodzony po pogromie we wczesnych latach siedemdziesią-
tych, operował na wodach Salwadoru i Nikaragui. Jego szefowie doszli
do wniosku, że łatwiej jest nauczyć płetwonurków z oddziałów dywer-
syjnych jak być szpiegami, niż wyszkolić szpiegów, by dorównywali żoł-
nierzom FOK. Chamberlain pracował w zespole ze swoim starym kum-
plem z marynarki, Arnie Fastem. Arnie, który opuścił armię kilka lat
wcześniej i miał teraz spore wpływy w CIA, zabrał go do Europy, gdzie
Chamberlain — oficjalnie nadal w marynarce, choć w rzeczywistości na
cywilnym kontrakcie CIA — pracował trochę na dnie Łaby, zanim dołą-
czył do brygady antyterrorystycznej współpracującej z CIA. Pogmatwa-
ne ścieżki życiorysu doprowadziły go w końcu do udziału w akcji rato-
wania porwanego szefa monachijskiego biura Comptel Inc.
Comptel był międzynarodowym koncernem telekomunikacyjnym, z
główną siedzibą w Ameryce. Ponieważ zajmował trzynaste miejsce na
liście pięciuset najbogatszych przedsiębiorstw, opublikowanej przez
miesięcznik „Fortune”, szefowie z Comptelu przyzwyczajeni byli kupo-
wać to, co chcieli. Podziękowali więc Chamberlainowi za pomoc i zaofe-
rowali mu pracę w charakterze specjalisty od rozwiązywania międzyna-
rodowych problemów bezpieczeństwa. Na jego wizytówce widniał napis
Wiceprezes do Spraw Analizy Bezpieczeństwa.
— Amatorskie dupki! — określił ich Arnie Fast.
Jednak Chamberlain opuścił CIA, porzucając historyjkę o pracy w
marynarce, i przyjął ofertę Comptelu, gdyż widział wreszcie szansę wy-
korzystania siedemnastoletniego doświadczenia wojskowego i szpie-
gowskiego dla osiągnięcia prawdziwego sukcesu. Obecnie, po dwunastu
miesiącach, zastanawiał się, czy przyjemność bycia człowiekiem biznesu,
18
Strona 15
polegająca głównie na lataniu pierwszą klasą i posługiwaniu się tytułem
VIP, w ogóle warta jest zachodu. W sylwestrowe popołudnie zwierzył się
ze swoich rozterek starszemu bratu.
— Czego więc chcesz? — spytał Billy, pewny siebie trzydziesto-
sześciolatek, który właśnie zaczął robić interesy w budownictwie.
— Jakiejś przyszłości.
— Trafiłeś więc we właściwe miejsce, Pete.
— To ma być Sand Bend? Od kiedy?
Billy dał Chamberlainowi żartobliwego kuksańca w ramię i zdumio-
ny zaczął rozcierać sobie dłoń.
— Ciągle w formie?
— To jedna z rzeczy, za które mi płacą.
— Przejedziemy się.
— Właśnie przyjechałem. Mama chce porozmawiać.
— Mama chce, żebyś się ze mną przejechał.
Lśniąca nowa corvetta Billego, w kolorze strażackiej czerwieni, stała
zaparkowana przed domem rodziców w Cape Cod. Był to niewielki bu-
dynek kryty bitumiczną dachówką. Billy statecznie wjechał do miasta,
minął skromny, czworokątny kompleks handlowy — z pocztą, domem
towarowym, domem sprzedaży wysyłkowej, sklepem z artykułami pa-
pierniczymi i agencją wynajmu — i pojechał dalej nadrzeczną ulicą.
Słońce świeciło blado, z trudem przebijając się przez chmurę, która
napłynęła z północnego wschodu. Zrobiło się trochę cieplej, co zapowia-
dało obfite opady śniegu.
— Ciągle ją docierasz?
— Jeżdżę bez szaleństw. Mam zbyt wiele rzeczy, dla których warto
żyć.
— W takim razie po co kupiłeś corvettę?
— Bo mogę sobie na to pozwolić.
Chamberlain dobrze pamiętał, że kiedy wyrasta się w biedniejszej
części północno-zachodniego Connecticut, lśniący stingray wydaje się
nastoletniemu chłopakowi szczytem marzeń. Dwie mile dalej Billy wje-
chał do opuszczonej wytwórni węży strażackich w Sand Bend. Kiedyś
dawała zatrudnienie całemu miasteczku. Była to mocna, licząca sto lat
budowla z cegły. Rzeka, przegrodzona zaporą elektrowni, rozlewała się
w tym miejscu szeroko. Były tam trawniki, potężne stare drzewa i wyso-
kie palladiańskie okna.
19
Strona 16
— To okna podsunęły mi ten pomysł. Chodzi o światło.
— Kupujesz to?
— Próbuję.
— Żeby robić węże strażackie?
Brat z udawaną cierpliwością potrząsnął głową.
— Nie węże. Apartamenty. Mieszkania i biura.
Łukowate okna ciągnęły się przez całą wysokość trzech kondygnacji.
Chamberlain wyobraził sobie słońce padające na jasne, wypolerowane
drewniane podłogi.
— To ładne.
— I rzeka. To przypomina park. Będzie tu pięknie.
— Co na to miasto? — zapytał Chamberlain, wiedząc, że radni w tej
części Nowej Anglii nieprędko akceptują zmiany.
— Miasto uważa, że to znakomity pomysł. Za to z tą cholerną Komi-
sją Wetlanda jest duży problem. Żądają oczyszczalni ścieków.
— Cóż, z pewnością nie zamierzasz spuszczać nieczystości do rzeki.
— Kim jesteś, ekspertem?
— Człowieku, spędziłem masę czasu pod wodą. Nie podoba mi się,
gdy ludzie ją zanieczyszczają.
— Mam nadzieję, że znajdzie się jakieś wyjście. Może zbuduję
oczyszczalnię do spółki z miastem, może po prostu postawię osadnik.
Przepompuję wszystko na drugą stronę wzgórza. To może zadziałać.
Wszystko jest możliwe. Co o tym myślisz?
— To może być miłe miejsce do zamieszkania.
— Cieszę się, że masz takie wrażenie.
— Dlaczego mama chciała, żebym to zobaczył?
— Chcesz być moim wspólnikiem?
— Ja?
— Wróć do domu. Zabaw się trochę. Zarób coś.
Chamberlain popatrzył na starą fabrykę. Za wysokimi oknami wi-
dział więzienie, w którym jego ojciec i dziadek przepracowali swoje ży-
cie. Widział organizowane przez firmę doroczne pikniki, podczas któ-
rych szefowie przekonywali ich, jakimi są szczęściarzami. Widział nie-
widoczną linię, dzielącą w szkole średniej tych, którzy byli kimś, od
tych, którzy pracowali w fabryce. Pamiętał, jakby to było wczoraj, swoje
siedemnaste urodziny, kiedy wstąpił do marynarki i wyniósł się stąd do
diabła.
20
Strona 17
— Ja już mam pracę. Dobrą pracę. Zarabiam niezłe pieniądze.
— To do niczego nie prowadzi. W twojej firmie nie mają zamiaru cię
awansować.
— Nie jestem tego taki pewien. Muszę po prostu znaleźć sposób, że-
by firma zaczęła pracować dla mnie.
— Znam korporacje — odparł Billy. — Pracowałem dla nich.
Wszystkie są takie same. Comptel wybiera kierownictwo spośród ludzi
zajmujących się albo sprzedażą, albo rachunkowością, zależnie od tego,
czy akurat przynoszą zyski, czy straty. Szefowie rzadko wywodzą się z
produkcji, a nigdy spośród służb pomocniczych, jak kadry czy ochrona.
— Płacą mi siedemdziesiąt pięć kawałków rocznie.
— Wielki interes.
— To więcej, niż ty zarabiasz.
— Dopiero zaczynam. I nie mam żadnych ograniczeń. A ty już osią-
gnąłeś pułap swoich możliwości.
— Chcę się zmierzyć z tym i zwyciężyć.
— Wiesz, jak zwycięża się w korporacjach? — ripostował Billy z gor-
liwością neofity. — Siedzisz na dupie, aż skończysz czterdzieści pięć lat.
Potem zaczynasz piąć się w górę, wykończając po drodze swoich przyja-
ciół. Facet, który w wieku pięćdziesięciu pięciu lat nie ma przyjaciół,
zostaje nowym szefem.
Chamberlain wpatrywał się w czerwoną cegłę. Może byłoby zabawnie
jeździć po rodzinnym mieście corvetta i śmiać się w twarz dawnym bon-
zom.
— Pamiętasz, kiedy się ożeniłeś, ukradłem samochód starego i gli-
niarze złapali mnie bez prawa jazdy. Pamiętasz, jak w całej trzydziesto-
stronnicowej gazecie nie było innego miejsca na wiadomość o moim
aresztowaniu, niż zaraz obok zawiadomienia o twoim ślubie?
— Stara historia.
Pete roześmiał się.
— Ciągle czuję się z tego powodu winny.
— Pokaż tym łajdakom. To jeszcze jeden dobry powód, żebyś wrócił.
— Najpierw chcę czegoś dokonać.
— Jeśli zdobędziesz jeszcze jeden medal, nie starczy ci miejsca na
piersiach, żeby go powiesić.
— Odznaczenia za zabijanie ludzi.
21
Strona 18
— W Comptelu jesteś po prostu prywatnym mordotłukiem. Pracując
ze mną nie będziesz musiał krzywdzić ludzi.
Chamberlain wyciągnął już wnioski z wywodów Billy’ego.
— A co ja wiem o hydraulice i oczyszczaniu ścieków?
— A co ja wiedziałem, kiedy opuszczałem Ma Bell? Powiem ci. Wie-
działem, że chcę być swoim własnym szefem i robić coś konkretnego. Ty
chcesz tego samego.
— Może muszę robić to na własny rachunek. Brat odwrócił wzrok,
rozczarowany.
— A to jeszcze jeden z powodów, żeby zostać tutaj.
Pete podążył za jego spojrzeniem. Zauważył już wcześniej małą fur-
gonetkę subaru, która zatrzymała się na zrytej koleinami drodze. Wy-
siadała z niej właśnie kobieta z dwiema małymi dziewczynkami.
Wszystkie trzy były w swoich najlepszych płaszczach, a dziewczynki
miały na nogach lakierki.
— To Katherine Rodgers?
— Katherine Grey. Wyszła za Buddy Greya.
— Czy on żyje?
— Przekoziołkował ze swoją wywrotką. I Katie została wdową. —
Billy wysiadł z samochodu. — Katie.
Dziewczynki podbiegły do nich. Billy przyklęknął i przywitał się z
każdą. Katherine podeszła bliżej, osłaniając oczy przed słońcem. W
średniej szkole była ładna. Teraz stała się piękna, nadal z tymi samymi
gęstymi kasztanowatymi włosami, które Chamberlain zawsze z daleka
podziwiał. Widok dziewczynek robił wrażenie, obie wyglądały doskonale
i były dumne ze swoich odświętnych ubrań.
— Katie. Pamiętasz Pete’a?
— Oczywiście. Jak się masz?
Odsunęła rękę od oczu i Pete stwierdził, że są jeszcze bardziej zielo-
ne, niż zapamiętał. Uśmiechnął się i uścisnął wyciągniętą dłoń.
— Twoje dzieci są takie urocze!
Uśmiechnęła się z dumą.
— To jest Rachel — przedstawiła. — A ta mała to Jackie. Dziewczyn-
ki, przywitajcie się z panem Chamberlainem.
Oszołomiony Chamberlain uścisnął drobne rączki. Obie miały ma-
leńkie białe rękawiczki, a Jackie, ta młodsza, poczęstowała go cukier-
kiem, który przyjął ze śmiertelnie poważnym podziękowaniem.
— Powiedzcie panu Chamberlainowi, gdzie byłyście.
22
Strona 19
— W teatrze marionetek.
Chamberlain przykucnął.
— Co tam widziałyście?
Pięciolatka cofnęła się, a on przez chwilę spojrzał na siebie oczami
tego dziecka; mężczyzna o twardszym niż inni dorośli spojrzeniu, z nie-
wielkimi bliznami rozsianymi po twarzy, z szorstkimi, muskularnymi
dłońmi i z jednym palcem krzywo zrośniętym po złamaniu. Mała nie
zwracała na to uwagi albo po prostu nie dbała o takie drobiazgi i paplała
beztrosko:
— Śpiącą królewnę.
— I co się zdarzyło? — Przymilnie zmrużył swoje szaroniebieskie
oczy do Rachel, która — zaintrygowana — podeszła ostrożnie jak kotka.
— Książę obudził ją.
— Oni zawsze to robią.
Spojrzały na niego okrągłymi, nieruchomymi oczami, czekając na
dalszy ciąg, ale on wyczerpał już wszystkie pomysły i dzieci czmychnęły
nagle nad brzeg rzeki.
Chamberlain podniósł się, oszczędzając kolano, które od czasu do
czasu sprawiało mu kłopoty.
— Śliczne dziewczynki.
— Odziedziczyły to po swojej mamie — stwierdził Billy.
— Na długo przyjechałeś do domu, Pete?
— Tylko na Nowy Rok.
— Zobaczysz go dziś wieczorem — oznajmił Billy. — Będziesz na
przyjęciu?
— Tak, będę — spojrzała na fabrykę. — Słyszałam, że masz zamiar to
kupić.
— Próbuję. Staram się namówić Pete’a, żeby wrócił do domu i po-
mógł mi.
Katherine popatrzyła kpiąco. Chamberlain wzruszył ramionami. Ko-
bieta zawołała:
— Dziewczynki, idziemy. Mamusia musi kupić coś na obiad. Zoba-
czymy się później, Billy, Pete.
— Z pewnością.
— Wspaniała dziewczyna — stwierdził Billy, kiedy odjechały. — Cza-
sami myślę, żeby rzucić to wszystko dla jednego weekendu z Katie.
23
Strona 20
— Uważaj — odezwał się Chamberlain. — Kobiety z dwojgiem ma-
łych dzieci po prostu muszą wyjść za mąż.
— Co z tego? To miłe dzieciaki. Ona ma nawet pieniądze. Firma
Buddy’ego była wysoko ubezpieczona.
— Jak dużo tego jest?
— Wystarczająco dużo. Spłaciła długi. Chodź, oprowadzę cię.
Sylwestrowe przyjęcie Billy’ego zaczęło się rozkręcać koło dziesiątej.
Chamberlain wypił do tego czasu kilka drinków, dzięki którym łatwiej
powracał do swojej przeszłości. Dalekiej przeszłości, jak sobie uświado-
mił. Do swojego dzieciństwa. Połowę życia spędził gdzie indziej, jednak
niektóre z tych twarzy były tak znane, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał.
Donny i Carol, którzy zaczęli chodzić ze sobą, kiedy mieli po dwana-
ście lat — pobrali się i teraz posiadali już piętnastoletnie dzieci. Nadal
trzymali się za ręce i ciągle wyglądali na najszczęśliwszą parę w tym
salonie. Kyle zapaśnik i Jerry, jego młoda żona, już druga, mała siostra
Phila, kumpla Pete’a. Tommy i Geeza, których rodziny miały pizzerię i
zaraz obok sklep z alkoholem. Następnie Spark, Kevin i Sherm. I
Katherine, nadzwyczaj ładna i bardzo samotna. Przyjaciele troszczyli się
o nią, ale było to dla nich wszystkich trudne, jako że Buddy był pierw-
szym z ich grona, który już nie żył.
Billy przedstawiał mu pozostałych, nieznanych gości — wspólników
w interesach. W rozmowie dominował temat wytwórni węży strażac-
kich. Zapowiadało się to na najgłośniejsze wydarzenie w okolicy, coś, co
ożywi gospodarkę i z czego miasteczko będzie mogło być dumne. Wszy-
scy zgadzali się, że sprawa oczyszczalni ścieków to cholerne gówno.
Księgowy Billy’ego wziął Chamberlaina na stronę i zaczął bez osłonek:
— Pomówmy o cyfrach.
— Ale ja nie jestem pewien, jakie Billy ma zamiary wobec mnie —
wymamrotał Chamberlain, kiedy zaczęto go naciskać. — Nie narzeka
przecież na brak ludzi.
— To dopiero pierwszy projekt, a jest wystarczająco duży dla nas
wszystkich. Danbury rozrasta się. Te wszystkie tereny rolnicze prze-
kształcają się w przedmieście. Będzie tu filia IBM i ITT. To my jesteśmy
przyszłością.
24