Ripley Aleksandra - Dziedzictwo nowoorleańskie

Szczegóły
Tytuł Ripley Aleksandra - Dziedzictwo nowoorleańskie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ripley Aleksandra - Dziedzictwo nowoorleańskie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ripley Aleksandra - Dziedzictwo nowoorleańskie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ripley Aleksandra - Dziedzictwo nowoorleańskie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Alexandra Ripley ziedzictwo nowoorleańskie Prolog Dzień po dniu młoda kobieta siadywała na porośniętym bujną trawą stromym brzegu szerokiej, mulistej rzeki. W koszyku u jej boku spało dziecko. Od czasu do czasu nachylała się nad nim, żeby poprawić okrycie lub po prostu popatrzeć na twarzyczkę i rączki maleństwa. Potem sięgała po odłożone na bok pióro i papier, i znów zaczynała pisać. - Nie mogę uwierzyć, że byłam kiedyś tak idiotycznie młoda - zwierzyła się córeczce - ale byłam. Ciebie nie będę okłamywać. Nigdy. To właśnie dla niej spisywała historię swego życia. Wszystko wskazywało na to, że sama w przyszłości będzie mogła ją opowiedzieć. Nauczyła się jednak, że życie jest pełne niespodzianek, i że niektóre z nich bywają niebezpieczne. Na dole każdej strony pisała: "Kocham cię". Księga pierwsza 1. Skrzynka była tajemniczym i przez to najbardziej podniecającym prezentem, jaki Mary kiedykolwiek dostała. Jej przyjaciółki przyglądały się skrzynce przez chwilę, potem popatrzyły po sobie, niepewne co właściwie powinny powiedzieć. - Otwórz ją, Mary! - wykrzyknęła jedna z nich, starając się, by zabrzmiało to entuzjastycznie. - Jeszcze nie teraz - odpowiedziała. Dotknęła ręką starej, poplamionej i poobijanej drewnianej skrzynki. Był to gest pełen miłości. W drugiej ręce trzymała list, który nadszedł wraz z podarkiem. Kartki szeleściły w jej drżących palcach. - Przeczytaj to, Sue - powiedziała, wręczając list swojej najlepszej przyjaciółce. - Mój głos za bardzo drży. Sue gwałtownie wyrwała jej list, nie ukrywając już palącej ciekawości. "Moja najdroższa Mary - czytała na głos - ta skrzynka jest prezentem od Twojej matki..." - Podniosła wzrok na inne zebrane w pokoju dziewczęta. Nie ukrywały swego zdziwienia. Wszystkie wiedziały, że pani Macalistair nigdy nawet nie pisała do Mary, a tym bardziej nie przysyłała prezentów. Pudła słodyczy z eleganckich sklepów i kunsztownie ilustrowane książki, choć zabronione w klasztornej szkole - przychodziły od jej ojca. Sue pośpiesznie wróciła do listu. "Najdroższa Mary - powtórzyła - ta skrzynka jest prezentem od Twojej matki, nie ode mnie. Powiedziała mi, że kobiety z jej rodziny przechowują w niej tajemnicze skarby. Otrzymała ją od swojej matki. Jej matka z kolei od swojej i tak dalej, od wielu pokoleń. Zgodnie z tradycją skrzynkę dostaje najstarsza córka w dniu swoich szesnastych urodzin i przechowuje ją do czasu, gdy z kolei jej córka osiągnie ten wiek." Sue przycisnęła list do sztywnego, płóciennego gorsu szkolnej sukni. - Nigdy nie słyszałam czegoś równie romantycznego - powiedziała. - Czy masz zamiar to otworzyć, Mary? Już prawie twoje urodziny. Jutro skończysz szesnaście lat. Mary, pogrążona w marzeniach, nie usłyszała pytania przyjaciółki. Często marzyła. Kiedy była mała, odkryła, że może żyć w pięknym, szczęśliwym świecie swojej wyobraźni, nawet gdy wokół jest brzydko i smutno. W świecie marzeń, to czego pragnęła, było prawdą, lub wkrótce mogło się nią stać, a wszystko co bolesne przemijało, lub nigdy się nie zdarzyło. Teraz wyobrażała sobie, że otwiera skrzynkę, stojąc obok swojej mamy, gotowa dzielić z nią wszystkie sekrety. Mama była tą samą piękną i pachnącą kobietą, którą Mary zawsze podziwiała. I wcale nie tak niedostępną i surową. Kochała swą córkę, czekała jedynie, aż ta skończy szesnaście lat, żeby to okazać. Mary potrząsnęła głową. To nie sen. Ta masywna skrzynka to dowód miłości jej matki. Przytuliła policzek do szorstkiego wieka. Pogładziła je dłońmi, zapominając, jak dotąd robiła - schować swe dziwne palce. W tym momencie nie wstydziła się ich nienormalności, tego że serdeczne i małe palce są równe długością. Sue potrząsnęła listem. - Mary! - miała wprawę w budzeniu przyjaciółki z "głupot", jak nazywała jej marzenia. - Mary, czy mam czytać dalej? Mary usiadła wyprostowana i położyła dłonie na kolanach. - Proszę, czytaj. Dalszy ciąg jest jeszcze lepszy. "Tradycją jest również - czytała Sue - że żaden mężczyzna nigdy nie dowiaduje się, co jest w skrzynce. Wiem, że twoja matka włożyła tam przed ślubem swój skarb. Gdybyś i ty chciała coś kupić i umieścić w niej, załączam kilka banknotów. Obiecuję nigdy nie zapytać na co je wydałaś." Podpisane: "Twój kochający ojciec." Sue wpatrzyła się w pieniądze w kopercie. Jej oczy i usta zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - Mary! - westchnęła - jesteś bogata! Musisz tylko otworzyć skrzynkę. Na pewno jest pełna brylantów! Reszta dziewcząt przyłączyła się chórem do prośby Sue, otwórz ją! otwórz! Okrzyki wyrwały Mary z zamyślenia. Jednak sprowadziły również siostrę Josephę. Jej gładkie zwykle czoło przecinały zmarszczki. - Dziewczęta! Dziewczęta! - beształa je. - Chociaż jutro kończycie szkołę, dzisiaj obowiązują was jeszcze tutejsze reguły. To jest godzina ciszy i medytacji. - Ależ siostro, Mary ma... - osiem podekscytowanych głosów usiłowało jednocześnie opowiedzieć młodej zakonnicy o prezencie, który otrzymała Mary. Josepha zdołała je wreszcie uciszyć, ale sama była zbyt zaciekawiona, żeby odejść, gdy dziewczynka zgodziła się wreszcie otworzyć skrzynkę. Kiedy Mary zdjęła pokrywę, ze skrzynki wydobył się zapach minionego czasu, jakby ususzonych różanych płatków. Coś w środku zalśniło we wpadającej przez okno smudze słonecznego światła. - Złoto! - wykrzyknęła Sue. Mary wyjęła ciężki, złoty łańcuch. Podniosła go wysoko, żeby wszyscy mogli zobaczyć zawieszony na nim medalion wysadzany drogimi kamieniami. Z ust dziewcząt wydobył się okrzyk pełnego podziwu "oooch". Perły i rubiny na medalionie tworzyły zawiły monogram. Przyjrzała mu się uważnie, po czym potrząsnęła głową. - Nie mogę tego odczytać - powiedziała. - Ale jestem prawie pewna, że perły tworzą literę "M". Może moja babka także miała na imię Mary. - Zapytaj swojej matki... pokaż coś jeszcze. Mary starannie położyła złoty łańcuch i medalion obok skrzynki. Potem wyjęła wielki wachlarz i ostrożnie go rozłożyła. Nawet siostra Josepha westchnęła. Wachlarz był arcydziełem. Miał trzonek z kości słoniowej. Na cienkich pręcikach rozpinał się łuk kremowej koronki, delikatnej jak pajęczyna, wyobrażającej kwitnącą winorośl, choć był to największy wachlarz, jaki którakolwiek z nich widziała, wyglądał jakby ważył tyle co skrzydło motyla. Mary wstrzymała oddech, kiedy składała go i kładła obok medalionu. - Widzę jeszcze kawałek koronki - pisnęła Sue. - No, dalej. Pośpiesz się! Mary wyjęła dwie pożółkłe rękawiczki, wykończone szerokim pasem ciężkiej koronki. Wydały jej się sto razy bardziej interesujące niż złoto. - Spójrzcie - szepnęła - zobaczcie, jak są zrobione. - Wsunęła prawą dłoń w rękawiczkę i wygładziła ją. - spójrzcie - powtórzyła. Mały palec rękawiczki był tej samej długości co serdeczny. Uśmiechnęła się do koleżanek. - Musiałam odziedziczyć pajęcze palce po mojej babce lub prababce, lub nawet praprababce. - Jej duże, ciemne oczy wypełnione łzami szczęścia zalśniły. Ucałowała dziwną rękawiczkę. - Pokaż coś jeszcze, Mary. Mary ściągnęła rękawiczkę z doprowadzającą je do pasji powolnością. Pozostałe przedmioty ze skrzynki rozczarowały dziewczynki. Zbiór nieciekawych drobiazgów: mały skórzany woreczek z grotem indiańskiej strzały - nie różnił się niczym od dziesiątków, jakie widywały jako dzieci, kiedy uważały jeszcze, że groty są interesujące - i zwitek sztywnej, szarej nici. - To przypomina te okropne, sztuczne włosy, z których zrobiono nam brody na jasełki - powiedziała Sue. - Tam musi być coś jeszcze, Mary. - Nie, nic więcej nie ma. - Daj mi spojrzeć - Sue odsunęła Mary na bok. Przechyliła skrzynkę, żeby światło mogło sięgnąć w każdą szparę. - Tylko kurz - mruknęła. - Nie. Poczekaj. Tam jeszcze coś jest. Wycięte wewnątrz litery. - Wytarła pokrywę skrajem fartucha. - M... A... R... To musi być jakaś wiadomość dla ciebie, Mary. Chodź, zobacz! Mary nachyliła się i chusteczką oczyściła wyryte litery. - Tu jest napisane "Marie... Marie Duclos". To francuskie nazwisko. Muszę być częściowo Francuzką. Zanim przyjechałam do szkoły, miałam guwernantkę, która trochę uczyła mnie francuskiego. Mówiła, że nauka łatwo mi przychodzi. Muszę mieć francuski we krwi. - Jest jeszcze coś. "CouĂvent" znowu nazwisko? Nie. O, widzę. Tu jest napisane "CouĂvent des Ursulines" Klasztor Urszulanek. "Nouvelle Orleans". To po francusku Nowy Orlean. Jedna z dziewcząt roześmiała się. - Może twoja prababka była zakonnicą, Mary. Siostra Josepha żachnęła się. - Och, siostro, przepraszam - szepnęła przestraszona żartownisia. - Zapomniałam, że siostra tutaj jest. - Oddacie się teraz cichej medytacji i modlitwie - powiedziała stanowczym głosem siostra Josepha. Jej czoło znowu pokryły zmarszczki. Następnego ranka Mary obudziła się przed wschodem słońca. Próbowała zasnąć znowu, ale była nazbyt przejęta. Ściągnęła kołdrę z łóżka, owinęła ją sobie wokół ramion i przeszła cicho obok śpiących dziewcząt. Stanęła koło otwartego okna. Chociaż był wczesny czerwiec, w powietrzu żyła jeszcze pamięć mrozu. Szkoła klasztorna mieściła się na wysokim zboczu gór Allegheny. Oparła czoło o parapet i czekała niecierpliwie na wschód słońca, dygocąc z zimna ciągnącego od gołej podłogi. Zacznij się, dniu - wydała milczące polecenie. To jest najpiękniejszy dzień całego mojego życia i chcę, żeby już się zaczął. Mam teraz szesnaście lat, skończyłam szkołę, jestem dorosła i gotowa, by wejść w świat. Chcę go zobaczyć! Czuła, że jej serce jest ogromne i gorące. Położyła rękę na piersi, żeby poczuć, jak mocno bije. Uśmiechnęła się na myśl o tym, że mogłoby wyskoczyć z radości. Co za głupstwa! Jeszcze dwa dni wcześniej Mary bała się tych urodzin, bała się momentu otrzymania dyplomu! Klasztorna szkoła stała się jej domem, koleżanki i zakonnice rodziną. Przebywała tu pięć lat, nawet podczas wakacji, ponieważ jej ojciec i matka każdego lata podróżowali do Europy. Tylko na Gwiazdkę opuszczała góry i jechała do dużego, kamiennego domu w majątku koło Pittsburga. Jednak i wtedy tęskniła za klasztorem. Rodzice w czasie świąt wydawali zawsze wystawne przyjęcia i dlatego dom był wciąż pełen obcych ludzi. Mary czuła się tam jak jeszcze jeden gość. Należała do klasztoru i drżała na samą myśl o wyjeździe. Do tej chwili. Teraz nie czuła nic poza radosnym oczekiwaniem. Jej matka przybędzie wraz z ojcem na rozdanie świadectw. Była tego pewna. Skrzynka zapowiadała przecież cudowny świat wspólnych sekretów i miłości. Rodzice będą z niej dumni. Zdobyła nagrodę za dykcję - otrzyma ją podczas ceremonii. A także za sukienkę, którą musiała uszyć podobnie jak wszystkie dziewczęta. Był to końcowy sprawdzian świadczący o tym, czego zdołały nauczyć ją siostry. Ściegi Mary były najdrobniejsze, najbardziej równe, a kwiecisty haft po prostu prześliczny. Przygotowała także chusteczki dla swych rodziców. Uściskała samą siebie pod zwojami kołdry, wyobrażając sobie ich zdziwienie i zadowolenie, kiedy wręczy im "dyplomowy prezent". Jakby potwierdzając jej nadzieje, nad szczytem gór pojawiła się obręcz słońca, a niebo rozbłysło złotoróżową poświatą. - Wiem, że się zgodzą - wyszeptała Mary do budzącego się dnia. Napisała ojcu, co chciałaby dostać na urodziny i za ukończenie szkoły. "Proszę, pozwól mi pojechać z Tobą i Mamą do Europy". Światło zalało okno, a w chwilę potem pokój. Mary usłyszała narzekania budzących się dziewcząt. - Przestańcie marudzić - powiedziała, odwracając się do nich z uśmiechem. - Jest piękny, cudowny dzień. Mary nie przeczuwała nic złego, kiedy siostra Josepha podeszła do niej po śniadaniu. Zaproszenie do Matki Przełożonej należało do szkolnej tradycji. Każda z dziewcząt kończących szkołę składała jej krótką wizytę, żeby pożegnać się i otrzymać błogosławieństwo, zanim zacznie się zamieszanie związane z ostatnim dniem. - Co za piękny dzień, siostro Josepho. Młoda zakonnica nagle rozpłakała się. - Tak mi przykro, Mary... - łkała. Matka przełożona stała w otwartych drzwiach do salonu. - Wejdź moje dziecko i usiądź - powiedziała bez uśmiechu, wyciągając obie ręce do Mary. Dziewczyna poczuła skurcz lęku w piersi. Musiało wydarzyć się coś bardzo niedobrego. - Co się stało, Matko? - Chodź. Usiądź. Musisz być dzielna. Zdarzył się wypadek. Twój ojciec nie żyje. - Nie! - krzyknęła Mary. Nie chcąc w to uwierzyć, spróbowała uciec w swój wyimaginowany świat, gdzie takie rzeczy nigdy się nie zdarzały. Odtrąciła ręce Matki Przełożonej, krzycząc! - Nie, nie, nie, nie! Potem zobaczyła łagodne, jasnoniebieskie oczy starej kobiety, otoczone siateczką zmarszczek. Kryjące się w nich współczucie upewniło ją, że to, co wydawało się zupełnie niemożliwe, było prawdą. Prawdą, od której nie ma ucieczki. Krzyknęła cicho. Jak zranione zwierzę. Matka Przełożona objęła ją i mocno przytuliła do piersi. - Bóg zsyła nam siłę, byśmy sprostali naszym troskom, dziecko - powiedziała. - Nie jesteś samotna. - Usadowiła Mary na krześle. Jego obicie przytrzymywały duże, metalowe ćwieki. Jeden z nich uciskał Mary w lewą łopatkę. Jak mogę myśleć, że coś uwiera mnie w plecy, jeśli mój ojciec nie żyje - pomyślała. - Co się Ze mną dzieje? Jednak, choć wydawało jej się to bardzo dziwne, właściwie ta mała natrętna fizyczna niewygoda pozwoliła Mary wysłuchać słów Matki Przełożonej. Wysłuchać i zrozumieć. Wiadomości dotarły przez posłańca z biura adwokata pana Macalistaira. Przybył późno poprzedniego dnia przywożąc ze sobą wypchaną dokumentami teczkę. Właśnie te papiery spowodowały zwłokę w zawiadomieniu Mary, wyjaśniła Matka Przełożona. Jej stara twarz stała się blada i nienaturalnie ponura. Powiedziała, że ojciec Mary umarł przed sześcioma dniami. Został już pochowany, a Mary nie pozwolono nawet wziąć udziału w pogrzebie. Tak postanowiła pani Macalistair. Matka Przełożona trzymała w swoich dłoniach rękę dziewczyny. - Jest jeszcze coś, o czym musisz wiedzieć - powiedziała. - To nawet bardziej bolesne niż śmierć twojego ojca. - Kobieta, którą uważałaś za swoją matkę, jest dla ciebie obcą osobą, moje dziecko. Twoja prawdziwa mama umarła przy porodzie. Potem ojciec przeniósł się do Pittsburga, przywożąc ze sobą niemowlę. W kilka miesięcy później ożenił się po raz drugi. Pani Macalistair jest twoją macochą. Niech Bóg wybaczy mi to, co powiem, ale to okrutna, pozbawiona uczuć Kobieta. Kazała cię zawiadomić, że nie jesteś już mile widziana w domu swego ojca. Teraz cały jego majątek należy do niej. Widziałam ostatnią wolę twojego ojca. Napisał: "Wszystko co posiadam, zapisuję swojej żonie, Alice, wierząc, że otoczy ona miłością i opieką moją córkę, Mary". Jesteś biedna Mary i nie masz już domu. Nie wiemy kim są twoi dziadkowie. Ochrzczono cię tam, gdzie mieszkał twój ojciec, zanim przeprowadził się do Pittsburga. Kiedy cię tu przywiózł, powiedział mi, że choć sam jest protestantem, to jednak twoja matka była katoliczką i zgodnie z jej wolą zostaniesz wychowana w tej wierze. Kościół musi stać się teraz twoją rodziną, Mary. Nie masz innej. Nagle Mary uśmiechnęła się, co wprawiło zakonnicę w osłupienie. Ręka Mary była lodowata i sztywna. Jej twarz wyglądała jak wykuta z kamienia, oczy były suche i nic nie widzące. Stara zakonnica przeraziła się. Może powinna wezwać lekarza. Zaniepokojona obserwowała milczącą dziewczynę. - Ależ ja mam rodzinę, Matko - powiedziała Mary. - Moja prawdziwa mama przesłała mi wiadomość o sobie. To właśnie otrzymałam od niej w spadku. Wszystko, co muszę zrobić, to odszukać moich bliskich. - O czym ty mówisz, Mary? - Moja skrzynka, mój urodzinowy prezent. - Ależ to twój ojciec ją przysłał, Mary, wiele tygodni temu. Prosił, byśmy ją zatrzymały do dnia poprzedzającego uroczystość wręczenia świadectw. - Skrzynkę wysłał mój ojciec, ale to prezent od mamy. Mojej prawdziwej mamy. Tej, która mnie kochała. Pojadę do Nowego Orleanu. Tam jest mój dom. 2. - To takie romantyczne - westchnęła siostra Josepha. - To takie niemądre - pokręciła głową siostra Michaela - Matka Przełożona zrobiła wszystko co mogła, żeby wyperswadować Mary podejmowanie takiego ryzyka, ale ta dziewczyna zawsze była uparta. - Och siostro, niech siostra nie będzie dla niej tak surowa - powiedziała młodsza zakonnica. Ostatni raz pomachała przez okno w kierunku oddalającego się wozu, wiozącego dwie zakonnice i Mary Macalistair do Pittsburga. - Powiedziałabym, że Mary jest wytrwała, a nie uparta. Jeżeli się czegoś podejmowała, nigdy nie zawiodła. Pamiętam, jak ciężko ćwiczyła, przygotowując się do deklamacji. A jej haft... Niektóre ściegi pruła po dziesięć razy, aż wreszcie jej się udało. Nie godzi się z porażką, niezależnie od tego, jak ciężka praca ją czeka. - Zobaczy, że osiągnięcia oratorskie i piękne ściegi nie na wiele się jej przydadzą. Ani marzycielstwo. Nie zauważy prawdy, choćby się o nią potknęła. Wspomnisz moje słowa. - Bóg ma w opiece niewinnych, siostro. On zajmie się Mary. Starsza zakonnica już miała otworzyć usta, żeby odpowiedzieć, ale gdy spojrzała na jaśniejącą, młodą twarz siostry Josephy, zacisnęła tylko wargi. Mary dostrzegła machającą na pożegnanie siostrę Josephę, ale nim zdążyła ją pozdrowić, wóz skręcił gwałtownie i klasztor zniknął jej z oczu. Nie będę się tym przejmowała - postanowiła - to za mną. Jadę do Nowego Orleanu. Tam jest moje miejsce. Roześmiała się głośno, patrząc na dwie zakonnice, gotowa podzielić się swym promiennym nastrojem. Spojrzały na nią zaczerwienionymi oczami pełnymi bólu i lęku. Obie wybierały się do Pittsburga, by usunąć chore zęby. Mary zrobiła współczującą minę, a potem odwróciła głowę. Nie pozwolę, żeby cokolwiek zepsuło ten dzień, pomyślała. Przypomniała sobie radość, z jaką czekała na rozdanie świadectw i udrękę, która zniweczyła jej nadzieje. Postarała się jednak odepchnąć to wspomnienie. Ból był zbyt świeży. Przyglądając się dzikim kwiatom wczepionym w skalne szczeliny, uciekła myślami w fantazję silniejszą od wspomnień. Starała się wyobrazić sobie matkę. Na pewno miała na imię Marie, tak, jak było napisane na skrzynce. To tyle samo co Mary, tyle że po francusku. Musiała być piękna, o delikatnej skórze i jasnych włosach, o oczach jak najczystszy, najgłębszy błękit. Wyglądała jak najcudowniejszy anioł z malowidła w kaplicy. Mary wiedziała też, że mama przygląda się jej teraz, że spogląda na dół z nieba i uśmiecha się przepięknym, szczęśliwym uśmiechem, zadowolona, że Mary jedzie do Nowego Orleanu, tam gdzie powinna być. Tam gdzie jej dziwne, pajęcze palce będą znakiem przynależności, a nie czymś, czego trzeba się wstydzić i co należy ukrywać. Rękawiczki w skrzynce były znakiem przesłanym przez matkę. Mary patrzyła z dumą i czułością na swe dłonie. Zagubiona w marzeniach nie zauważyła szarpania wozu, niewygody, niczym nie okrytych, drewnianych ław, ani ciężaru wolno upływających godzin. Ktoś dotknął jej ramienia. To przywołało ją do rzeczywistości. Siedząca obok niej zakonnica wskazywała jakiś punkt na horyzoncie. - Pittsburg - wymruczała poprzez nasączoną olejkiem goździkowym szmatkę zasłaniającą jej policzek. - Ooch! To wspaniale! - Mary wychyliła się mocno z wozu, żeby lepiej widzieć. Ujrzała szerokie wstęgi wody, migoczące refleksami jasnego słońca. Klasztorne lekcje geografii nabrały życia. Wymawiała głośno brzmiące jak muzyka, nazwy rzek: Allegheny... Monongahela... Ohio, lśniące w zielonym krajobrazie, łączące się gdzieś w środku skupiska budynków, kominów i wież kościelnych. - Och! - wykrzyknęła znowu. Miejsce, gdzie rzeki spotykały się, uderzało w oczy mnogością barw: migały koszule, spódnice i kapelusze maleńkich, podobnych do lalek figurek. Parowce wyglądały jak zabawki, nad złoto obramowanymi kominami unosiły się małe obłoczki czarnego dymu. - Nie zdążę na statek - jęknęła. - Jesteśmy tak daleko. Pośpieszmy się, proszę. Szybko! Ale wóz telepał się w tym samym tempie. Wkrótce miasto i rzeki znikły z oczu. Mary z trudem zwalczyła pragnienie, żeby zeskoczyć z wozu i pobiec na skróty. Zagryzła wargę i pochyliła się do przodu, jakby pomagając kołom toczyć się szybciej. Wydawało jej się, że minęła wieczność, nim droga wiodąca pomiędzy dwoma masywami skalnymi, doprowadziła ich na urwisty cypel górujący nad miejscem, w którym wody łączyły się w jeden nurt. Statki były tam nadal, ludzie także. Teraz do jej uszu zaczął docierać przytłumiony gwar. Krzyki, gwizdy i ochrypłe wycie syren okrętowych, splatały się w jakąś dziwną melodię. Odetchnęła z ulgą i opadła na siedzenie, zaskoczona tym, że tak bardzo zesztywniały jej ramiona i kark. Natychmiast jednak zapomniała o odrętwieniu, przejęta ważnością chwili. Teraz jej podróż naprawdę się zaczynała. Jeden ze statków zabierze ją przez lśniącą wodę rzeki do rodziny, do Nowego Orleanu. Ku przygodzie. Może nawet ku miłości. - Odprowadzimy cię na statek, Mary - powiedziała siedząca obok zakonnica, kiedy wóz zatrzymał się przy wejściu do doków. Mary potrząsnęła głową. - Poradzę sobie, siostro. Niech siostry idą do dentysty, wyrwać zęby. Od razu poczujecie się lepiej. - Ale Matka Przełożona powiedziała... - Matki Przełożonej nie bolą zęby. I tak w niczym nie mogą mi siostry pomóc. Proszę, idźcie. Mówię zupełnie poważnie. Dam sobie radę. - Jesteś pewna? - Tak, siostro, jestem. - Dłonie Mary już ciągnęły za pasy przytrzymujące bagaż z tyłu wozu. Nie było tego zbyt wiele, tylko walizka z grubego materiału, ze szkolnymi ubraniami, strojem na zakończenie szkoły i przyborami toaletowymi. Tylko walizka. I skrzynka. - Sama to z łatwością uniosę. - Pasy zwisały już luźno, Mary trzymała bagaż, stojąc obok wozu. - Do widzenia. Odwróciła się w stronę udekorowanego flagami portu dla parowców. - Bóg z tobą, Mary - zawołały zakonnice. Uśmiechnęła się do nich, odwracając głowę. Wygląda tak ładnie, że aż dziw - pomyślała jedna z sióstr. Określenia ładna nie kojarzono zwykle z Mary Macalistair. Zawsze wyglądała miło i schludnie: orzechowobrązowe włosy gładko splecione i zwinięte w węzeł z tyłu głowy, paznokcie krótko obcięte i czyste. Była jednak raczej niska, a mimo widocznej szczupłości słowo mocny lepiej określało jej budowę niż delikatny. Miała figurę chłopca. Ale najbardziej zwracały uwagę jej czerwone policzki. W czasach gdy ideałem była blada cera, mocne kolory Mary, uważano za wadę. Gdyby nie to, jej oczy mogłyby wydać się całkiem atrakcyjne - owalne i duże, w kolorze ciepłego brązu, jak mocne porto. Jednak to nie oczy, lecz policzki dostrzegali patrzący na nią ludzie. Jakie to dziwne, pomyślała zakonnica, że dzisiaj jej policzki nie są tak jaskrawe. Pasują do jej szczęśliwego uśmiechu. Kiedy pozbędę się tego zęba, a razem z nim bólu, też będę mogła się uśmiechać. Skinęła woźnicy, by jechał dalej. Mary przeszła szybko przez bramę i zatrzymała się oszołomiona. Nigdy nie widziałam, żeby działo się tyle rzeczy naraz, pomyślała. Całe nabrzeże kipiało życiem. Przejeżdżały i mijały się wozy i powoziki. Pokrzykiwali woźnice, współzawodnicząc o miejsce najbliżej kamiennych schodków, którymi schodzili pasażerowie. Skrzynie i beczki wkładano i zdejmowano z wozów. Jednocześnie grało kilka zespołów, ale bardziej od nich hałasował jeden ze statków, wydający przeraźliwe gwizdy. Pomiędzy muzykantami biegały dzieci, w pobliżu tańczyli młodzi. Mary obserwowała ich mając ochotę przyłączyć się. Potem zagapiła się na czarnoskórych mężczyzn dźwigających towary. Nigdy wcześniej nie widziała Murzynów, więc stała zafascynowana i speszona. Wychowywana przez żarliwych zwolenników abolicjonizmu, nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że niewolnicy śpiewają i śmieją się. Szukała wzrokiem kajdan, ale nie zdołała ich dostrzec. Wtem zauważyła białego mężczyznę ze zwiniętym biczem w ręku. Siedział na koniu w pobliżu rozładowywanego wozu. Wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. Trzy statki. Każdy kolejny był większy i robił silniejsze wrażenie niż poprzedni. Ich wysokie kominy zwieńczały złote korony. Wycięte w skomplikowany wzór i również pozłacane barierki, okalały pokłady statków. Największy miał trzy poziomy, Lśniący mosiężny dzwon, taki sam reling i drzwi o pomalowanej na złoto futrynie. Na osłonie gigantycznego koła łopatkowego namalowano miasto o złotych wieżach otoczone jaskrawymi kwiatami. Złote litery głosiły nazwę statku i malowidła: "City of Natchez". Tego było zbyt wiele. Mary kręciła głową raz w jedną, raz w drugą stronę, starając się niczego nie przegapić. "Z drogi" - słychać było zewsząd, od woźniców, od spieszących się mężczyzn, od chłopców niosących bagaże. "Z drogi", usłyszała Mary za sobą i została zepchnięta na bok przez wózek załadowany skrzyniami, walizami i pudłami na kapelusze. Od uderzenia zabolało ją ramię, ale nie przejęła się tym. To było życie, barwne, podniecające, radosne. To był świat, którego część stanowiła. Wsunęła swą skrzynkę mocniej pod pachę i wkroczyła w nadbrzeżny chaos. - Przepraszam, gdzie mogłabym kupić bilet? - próbowała zapytać przynajmniej z pół tuzina ludzi, ale wszyscy mijali ją śpiesznie, nie słysząc cichego, grzecznego głosu. Muszę się dostać na statek, postanowiła. Tam będą mieli bilety. Jednak nim zrobiła trzy kroki, coś stanęło jej na drodze, potem odepchnięto ją mocno. Tak było za każdym razem, gdy próbowała się ruszyć. Muszę to zrobić - powiedziała sobie - więc zrobię. Skrzynka wbijała się jej w bok, a torba ciążyła na ramienu. Przez chwilę miała ochotę się rozpłakać. Nagle zobaczyła mały, pomalowany na czerwono budynek. Złote litery na białej tablicy nad drzwiami informowały: "Bilety i opłaty bagażowe". Stał niezbyt daleko i droga wydawała się wolna. Mary ruszyła biegiem, torba obijała się o nogi, skrzynka niebezpiecznie wysuwała spod ramienia. Wewnątrz budynku panował półmrok. Po ostrym słońcu na zewnątrz była to tak wielka odmiana, że przez chwilę nic nie widziała. Zamrugała oczami. Choć i tutaj kłębił się hałaśliwy tłum, przy kasach panował większy porządek. Przed wysokim kontuarem ustawiły się trzy szeregi ludzi. Miejsce wydawało się oazą spokoju pośród zgiełku. Wzdłuż ścian stały niskie, drewniane ławki. Mary zauważyła, że z jednej wstaje jakaś kobieta i odchodzi. - Dzięki Bogu - wyszeptała. Położyła skrzynkę i torbę na wolnym miejscu, wytarła ręce i twarz wyjętą z kieszeni chusteczką. Potem poprawiła niciane rękawiczki, wygładziła pomiętą spódnicę i przesunęła czepek na właściwe miejsce. Poczuła, że znowu jest sobą. Zbeształa się za to, że tak łatwo straciła głowę. Wybrała najkrótszą kolejkę i ruszyła w jej stronę. - Lepiej nie zostawiaj swoich rzeczy, panienko - odezwała się stojąca w pobliżu kobieta. - Tu pełno takich, co z tego żyją. Mary pospieszyła z powrotem do ławki. Sięgnęła po skrzynkę i nagle usiadła obok. Kolana jej drżały. Czuła, że całe podniecenie i zdecydowanie gdzieś zniknęło. Była samotną i przerażoną dziewczynką. Co ja wyprawiam? - krzyczała bezgłośnie. Wcale nie pomyślałam o złodziejach. Nigdy o niczym nie myślę. Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak cokolwiek załatwić. Nigdy nigdzie nie byłam sama. Matka Przełożona miała rację. To, co robię, jest głupie. Chciałabym być z powrotem w klasztorze. Tu jest dom wariatów. Jej myśli przerwał odgłos dzwonów z nabrzeża. Mary rozejrzała się nerwowo. Wokół stało mnóstwo ludzi. Elegancko ubrane damy i panowie w skórzanych kurtkach obszytych frędzlami o twardych spojrzeniach i pomarszczonych, brązowych twarzach, mężczyźni i kobiety o bosych stopach, w wyblakłych, pocerowanych ubraniach, dzieci w różnym wieku biegające swobodnie lub trzymane mocno przez dorosłych. Wszyscy oni wydawali się wiedzieć, co robią, rozumieć to całe zamieszanie wokoło. Nikt nie wyglądał na przestraszonego. Tylko ja - pomyślała Mary. Potem dzwon zabrzmiał jeszcze raz. Mary pociągnęła za rękaw tęgą, siwą kobietę stojącą obok. - Przepraszam - powiedziała - czy ten dzwon oznacza, że statek odpływa? Kobieta odwróciła się i spojrzała badawczym wzrokiem na Mary. Kiedy jednak zobaczyła pełne przerażenia oczy dziewczyny, schludny, szary strój i czepek, jej twarz złagodniała. - To właśnie ma oznaczać, ale nie martw się. Wsadzają wszystkich na pokład przed jedenastą rano, a potem każą siedzieć do czwartej po południu, dopóki nie załadują towaru. Znam ich dobrze. To twoja pierwsza rzeczna podróż? Mary przytaknęła, starając się uśmiechnąć? - I jesteś całkiem sama? - Tak, proszę pani - przyznała Mary. Przypomniała sobie ostrzeżenia Matki Przełożonej. Samotnie mogą podróżować jedynie starsze damy, chociaż rzadko im się to zdarza. Młode nigdy. Tylko prostym kobietom to uchodzi. - Właśnie umarł mój ojciec - Mary pośpieszyła z wyjaśnieniem - i jadę do babki, do Nowego Orleanu. Jest teraz jedyną bliską osobą, jaką mam. Mama umarła dawno temu. - Biedna gołąbeczko - głos kobiety był pełen współczucia. Stań tu ze mną, moja droga. Nazywam się Watson. Znam tę rzekę równie dobrze jak kapitan. A czego sama nie wiem, wie pan Watson. Wsiadł na pokład, żeby znaleźć nam dobre miejsca. Daj mi pieniądze na bilet. Już on przypilnuje, żeby cię nie oszukali. A potem odprowadzi nas do kabiny. - Bardzo pani dziękuję. - Mary poszperała w kieszeni i wyciągnęła zwitek banknotów, przesłanych przez ojca razem z drewnianą skrzynką. Wręczyła pieniądze pani Watson. - Nie wiem, ile kosztuje bilet. - Niech Bóg błogosławi twoje niewinne serce, dziecko, ale nigdy nie dawaj obcym wszystkich swoich pieniędzy. Bilet kosztuje znacznie mniej. Powiem panu Watsonowi, żeby przechował dla ciebie resztę. Stojąca w pobliżu wystrojona w pióra kobieta odwróciła się z niesmakiem. Tłusty kurczak dojrzał do oskubania - zamruczała cicho - i ktoś mnie w tym ubiegł. 3. Pani Watson objęła ręką ramiona Mary, a jej brązowy szal o grubych frędzlach rozpostarł się jak skrzydło pulchnej kuropatwy. - Rób to, co ci mówię, moja droga, a wszystko będzie dobrze. Wiem, jak opiekować się młodymi dziewczętami. Cóż, sama wychowałam pięć, a na dodatek jeszcze czterech chłopców. Jak się nazywasz, dziecko? - Mary Macalistair. To były pierwsze słowa, jakie udało się Mary wypowiedzieć od paru godzin. Pani Watson nie milkła ani na chwilę. Musiała jednak zapytać o nazwisko Mary, żeby przedstawić ją swemu mężowi. Wysoki, chudy, cichy mężczyzna uśmiechnął się do dziewczynki, a pani Watson szczegółowo opowiedziała mu o smutnej sytuacji, w jakiej znalazła się Mary. Nie przerywając ani na chwilę, poinformowała także Mary o sklepie, który z dużym powodzeniem prowadził pan Watson w Portsmouth. Mówiła też o sprytnych transakcjach przeprowadzanych przez niego w Pittsburgu, dokąd jeździł cztery razy w roku, by zapełnić półki swego sklepu najnowszymi towarami. Pani Watson chwyciła ramię Mary, kiedy ruszyły za smutną figurą pana Watsona, przedzierającego się przez kolorowy tłum. Krzyknęła jej do ucha, żeby się nie martwiła o bagaż. - Pan Watson jest naprawdę silny i bardzo uważny. Z łatwością da sobie radę z twoim i naszym bagażem. Mary starała się nie okazać, jak bardzo jest zawiedziona, gdy pan Watson poprowadził je w stronę najmniejszego statku. Kiedy podeszli bliżej zauważyła, że obłazi z niego farba, a złocenia dawno już straciły blask. - Płyniemy "Cairo ŃQueen" - donośnym głosem obwieściła pani Watson. - Właściciel jest przyjacielem pana Watsona, będziemy więc mieli najlepszą obsługę. Za nic bym nie wsiadła na któryś z tych dziwacznych, nowych statków. Pełne bogatej hołoty, pływają, jakby to były wyścigi. Tylko w ostatnim miesiącu dwa wybuchły, a ci, którzy się nie spalili, utonęli. "Queen" nie pływa może tak szybko, ale za to dowiezie cię tam, gdzie chcesz. A w drodze nie oszczędza na jedzeniu. Później, w czasie kolacji Mary stwierdziła, że opinia jej towarzyszki o jedzeniu była słuszna. Wcześniej jednak pani Watson pokazała jej wszystkie cudowności statku, zalewając ją przy tym nieprzerwanym, oszałamiającym potokiem słów. Najpierw zaprowadziła Mary do damskiej kabiny, sprawdziła materace i wybrała dla nich dwa sąsiednie łóżka. Pokazała jak zasunąć zasłony, żeby uzyskać trochę prywatności. Zwróciła uwagę dziewczyny na miękkie poduszki i kołdry, dywan o kwiecistym wzorze, na stojące obok w umywalni misy i dzbanki malowane w kwiaty, i na ubikację odgrodzoną drzwiami. Kabina dla mężczyzn była większa. Stało tu trzydzieści pięć łóżek, a nie dwadzieścia, jak w damskiej. Nie było też miejsca na odosobnienie. Pan Watson odpowiedział żonie na wszystkie pytania dotyczące męskiej kwatery. Zdał jej też relację z tego, co dzieje się, kiedy po kolacji panie udają się na spoczynek. Pani Watson szybko mu jednak przerwała, twierdząc, że Mary jest jeszcze zbyt młoda, żeby słuchać o takich rzeczach, jak picie, hazard i palenie. A szczególnie nie powinna wiedzieć, o czym rozmawiają mężczyźni, kiedy zostają sami. Musi jedynie zrozumieć, że rano najlepiej jeść śniadanie bez pogaduszek, czy podzwaniania widelcem i nożem. Mary próbowała wyobrazić sobie milczącą panią Watson, ale bez skutku. Nie miała zresztą na to czasu. Starsza dama pokazywała jej cuda salonu, dużego, centralnego pomieszczenia, gdzie pasażerowie spędzali wolny czas i spożywali posiłki. Stoły spod ścian przesuwano wtedy na środek, tłumaczyła pani Watson, i przystawiano do nich krzesła. - Zobaczysz Mary, jak elegancka jest zastawa. Srebrne widelce tak ciężkie, że trudno je utrzymać w ręku, i srebrne talerze roznoszone przez chłopców w rękawiczkach. Wszystkie żyrandole zapalone. Odbijając się w lustrach wyglądają jak gwiazdy. Zobaczysz. I czerwone, pluszowe obicia ze złotymi frędzlami. I czerwone chodniki, grube, jak trawa na pastwisku. Założę się, że nigdy nie widziałaś czegoś podobnego. Mary rzeczywiście nie widziała. Przyzwyczajona do surowej atmosfery klasztoru nie dostrzegała, że tu, na statku, plusz był wyświechtany od długiego używania, a pozłota wyblakła. Poczuła nagle, że znowu chce jej się płakać. Czyżby popełniła jakiś straszliwy błąd? Może powinna wysiąść? Jednakże seria gwizdów oznajmiła właśnie odejście statku. Pani Watson pociągnęła Mary na pokład, żeby spojrzeć na oddalający się brzeg. Mary ledwie zwróciła na to uwagę. Oczami pełnymi zdumienia wpatrywała się w gigantyczne, błękitne koło łopatkowe na rufie. Obracało się, unosząc kropelki wody i rozrzucając je jak diamenty. Podobny do łabędzia statek sunął ku środkowi szerokiej rzeki. Bryza musnęła pieszczotliwie jej zarumienioną twarz i Mary roześmiała się głośno. W jednej chwili jej smutek prysł. Zwykły statek przemienił się w magiczny okręt, niosący ją w czarodziejską podróż. Wydawało się, że jej lęki i troski zmalały, oddaliły się jak brzeg rzeki. Ruszyła w stronę rufy. Wyciągnęła dłonie, próbując uchwycić krople wody spadające z koła i podnieść je do ust. Rzeka była szeroka, piękna i silna. Zabierze mnie od wszystkiego co złe i bolesne - pomyślała. Do mojej prawdziwej rodziny, do kobiety o pajęczych palcach - takich jak moje - do mojego dziedzictwa. Do Nowego Orleanu. Pani Watson nie pozostawiła Mary zbyt wiele czasu na posmakowanie nowo odkrytego uczucia szczęścia. - Odejdź stąd - zbeształa ją - bo przemokniesz i przeziębisz się na śmierć. Dwie godziny później spacerując w kółko po pokładzie, wciąż jeszcze opowiadała Mary historie chorób swoich dzieci. Najwyraźniej jej potomstwo bez przerwy znajdowało się o krok od śmierci lub kalectwa. - Dlaczego zatrzymujemy się? - zdołała wtrącić Mary. Statek płynął znacznie wolniej, kierując dziób w stronę zalesionego brzegu. Potok słów, wylewający się z ust pani Watson, także nieco zmienił kierunek. - Coś albo kogoś mamy zostawić na brzegu lub z niego zabrać, a może jedno i drugie. Na brzegach rzeki leżą miasta i "Queen" zatrzymuje się w nich od czasu do czasu, jeżeli może na tym zarobić. Chwyciła za ozdobny reling i wychyliła się, odsłaniając halkę z grubego płótna i solidne, czarne buty na wysokich obcasach. - Hej! - krzyknęła. - Wy tam na dole. Jak się to miejsce nazywa? - Nie wiem, pszepani. Tu wszystko wygląda tak samo. Kto by tam znał nazwy. Pani Watson nie zniechęcała się tak łatwo. - Jeżeli nie wiesz, to zapytaj kogoś, kto wie - poleciła. Czarny mężczyzna wzruszył ramionami i odszedł. Pani Watson wyprostowała się, jej twarz spurpurowiała. - Nie wiem, po co w ogóle zawracam sobie głowę, pytając czarnucha. Mary spojrzała na nią zaskoczona. Nigdy nie słyszała słowa "czarnuch" wypowiedzianego głośno. Równocześnie jednak poczuła chęć przyjrzenia się z bliska niewolnikom. Z dołu doszedł ją głos: - To jest Rochester, pszepani. Mary podeszła bliżej do nadburcia i spojrzała w dół. Mężczyzna był bardzo duży i bardzo czarny. Dziewczyna patrzyła na niego z oczami i buzią szeroko otwartymi ze zdziwienia, zupełnie zapominając, jak się powinna zachować. Murzyn zobaczył ją i uśmiechnął się. Mary, zachwycona, odpowiedziała uśmiechem. Uniosła nieznacznie dłoń, jakby chcąc mu pomachać. W tym samym momencie uświadomiła sobie, że to obcy mężczyzna, opuściła więc rękę i wzrok. Fala czerwieni zalała jej twarz. Zaczęła kręcić jedną z licznych drewnianych gałek ozdabiających reling, udając, że właśnie po to podniosła rękę. Ku jej przerażeniu, gałka odpadła i potoczyła się na pokład. Mary podbiegła, by ją złapać, czując się niezręcznie i śmiesznie. - Na litość boską - fuknęła pani Watson - co ty u licha wyprawiasz, Mary? Co się stało? Mary była wdzięczna, że jej zmieszanie pozostało niezauważone. Podniosła gałkę i wsunęła ją na kołek. - Dotknęłam jej i opadła, pani Watson. - Myślę, że lepiej w takim razie trzymać się z dala od burty. Cofnij się tutaj. Stąd też zobaczysz, jak przybijamy do brzegu. To miasto nazywa się Rochester. Mary pozostała z panią Watson przez parę minut. Ale ciekawość wkrótce popchnęła ją w stronę dziobu. Statek podpływał do cypla na wschodnim brzegu. Ciężkie liny z pętlami na końcach frunęły z niewidocznego dla niej dolnego pokładu do rąk podekscytowanych małych chłopców na brzegu. Walczyli i popychali się, żeby zdobyć przywilej zarzucenia pętli na przygotowany w tym celu drewniany pal. Na brzegu zebrał się tłum mężczyzn, kobiet i dzieci. Kiedy dwie kładki zostały opuszczone, podeszli bliżej. W tym momencie wybuchło małe piekło. Krzyki z brzegu, krzyki ze statku, hałas dzwonków, gwizdy, chłopcy przebiegający po kładce ze statku i na statek, słabe protesty popędzanej krowy. Przez ten zgiełk przebił się władczy, donośny głos. - Dawaj tutaj. Ja ładuję ten towar. Po jednej z kładek zszedł Murzyn, trzymając na swych hebanowych ramionach dwie olbrzymie baryłki. Za nim podążał biały mężczyzna, w żakiecie zapiętym na mosiężne guziki i w czapce z daszkiem, sprawdzając treść trzymanego w ręce dokumentu. - Beczki z gwoździami dla Hinkla. Wystąp. W tym momencie jakiś mężczyzna przepchnął się przez tłum. - Mój muł nie będzie ciągnął wozu obok tej narowistej krowy - powiedział, wskazując na tarasującą wejście na statek oszalałą z przerażenia jałówkę. - Rozumiem go - powiedział Murzyn. - Gdzie jest pański wóz, panie Hinkle, położę tam gwoździe. Tłum rozstąpił się, robiąc mu przejście. Murzyn wrócił szybko na statek, a Hinkle wymienił kilka srebrnych monet na papier trzymany przez mężczyznę w mundurze. Uwaga tłumu przeniosła się teraz na porykującą krowę, która za nic w świecie nie chciała wejść na kładkę. Mężczyzna w mundurze wsadził ręce do kieszeni i oparł się o drzewo, ignorując zamieszanie. Inni doradzali marynarzom, co powinni zrobić, albo też pokpiwali z nich dobrodusznie. Mary również parsknęła śmiechem. Pani Watson wygłosiła - i to nie w dwóch słowach - swoją opinię na temat tego, co się powinno zrobić. Po chwili do gapiów dołączyli inni ludzie ze statku. Mary zobaczyła Murzyna, który wcześniej niósł beczki. Stanął wśród tragarzy i zaśmiewał się do łez. Zauważyła także trzech czerwonoskórych, ubranych w skórzane kurtki z frędzlami. Wyciągnęła szyję, żeby ich lepiej widzieć. O tak, mieli też mokasyny. Mary westchnęła cicho. To było takie romantyczne. Mimo złego zdania, jakie zakonnice miały o powieściach, ona i wszystkie jej koleżanki przeczytały "Pogromcę zwierząt" i "Ostatniego Mohikanina". Pani Watson westchnęła również. - To wszystko jest bardzo nudne. Chodź, Mary. Wejdźmy do środka. Co za pomysł! Żeby ludzie musieli czekać na krowę! - Czy mogłabym jeszcze chwilę popatrzeć? - spytała Mary. - Przyjdę do pani później. - Co? Mam zostawić młodą dziewczynę samą w tłumie obcych? Nie byłabym Muriel Watson. Nikt mi nigdy nie zarzuci, że nie zrobiłam tego, co było moim obowiązkiem. Pamiętam jak pewnego razu... Mary puściła mimo uszu wspomnienia pani Watson. Była zafascynowana zmaganiami z krową. Mężczyzna w mokasynach próbował właśnie ruszyć ją z miejsca. Objął ramieniem szyję zwierzęcia i mocno ściskając gwałtownie pociągnął. Krowa ryknęła żałośnie. - Zabije moją krowę - rozległ się kobiecy głos. Urzędnik w mundurze odszedł od drzewa. - Hej tam, dość tego! - wrzasnął. - Krowa ma być zaokrętowana, a nie uduszona! - Ruszył w stronę statku. - Polegać na Indianach... - mruknął. Czerwonoskóry rozluźnił uchwyt. Urzędnik odwrócił się w stronę Murzyna. - Joshua - krzyknął. - chodź i zrób porządek z tym towarem. Duży, czarny mężczyzna podszedł do krowy. - Spójrz no, krowo - powiedział głośno. - Pamiętasz, co się stało w Jerycho, ha? Sądzę, że nie chcesz upaść. Rusz się więc. Wziął sznur, który był obwiązany wokół krowiej szyi i włożył koniec pomiędzy swoje zęby. Zanim ktokolwiek zorientował się, co robi, stanął tuż za zwierzęciem i swoimi dużymi dłońmi silnie chwycił wierzgające, tylne nogi. Uniósł je i popchnął krowę w stronę kładki. Uśmiechał się szeroko, pokazując duże, białe zęby zaciśnięte na postronku. - Jak taczkę - spójrz no - powiedziała pani Watson. - Na to bym nie wpadła. Tłum śmiał się i klaskał. Chłopcy gwizdali i podskakiwali z uciechy. Mary też uderzała w dłonie. Zdziwiona krowa weszła na kładkę, smętnie porykując. Kątem oka Mary zauważyła błysk. W dłoni Indianina, któremu nie udało się zaokrętować krowy, mignęło coś jasnego. Szedł w stronę statku z podniesioną ręką. - Zrobiłeś ze nie głupca, co czarnuchu? - krzyknął. On trzyma tomahawk - pomyślała Mary. O, ma pióra przy trzonku, tak jak to opisywali w książkach. Och, Boże w niebiesiech, chce nim rzucić! - Uważaj, Joshua! - krzyknęła. Jej ręka sama odnalazła ozdobną gałkę na balustradce. Odkręciła ją i cisnęła w lśniący tomahawk. Usłyszała nieprzyjemnie głuchy odgłos, kiedy kulka uderzyła mężczyznę w skroń. - Och nie - jęknęła - co ja zrobiłam? - Co ty zrobiłaś? - spytała pani Watson. - Chodź stąd szybko, zanim ktokolwiek zorientuje się, że to ty. - Wzięła Mary za ramię i pociągnęła ją wzdłuż pokładu przez salon do damskiej kabiny. - Nie chciałam go zranić - łkała Mary - ale on chciał rzucić... - Ciii, dziecko. Im mniej będziesz paplać, tym mniejszy będzie kłopot. Lepiej, żeby nikt nic nie mówił. I trzymaj się z dala od pokładu. Niech pospólstwo samo załatwia swe porachunki. Chodź, umyjesz twarz. Niedługo będzie kolacja, musimy być gotowe. Paplanina pani Watson działała uspokajająco. Wypytała Mary o jej garderobę i zadecydowała, że sukienka uszyta na zakończenie szkoły będzie odpowiednia. Wytłumaczyła, że wszystkie bagaże są w pomieszczeniu obok biura kapitana. Poszła tam z Mary. Poleciła jednej z czarnych pokojówek wyprasować sukienkę Mary i jej własną i przynieść je szybko do kabiny. - To ulubiona suknia pana Watsona - powiedziała. - Zawsze zabieram ją w podróż, bo gdy ją noszę podczas kolacji, czuję się jak na przyjęciu. Załóż pantofle, są ładne choć bardzo niepraktyczne. Pomogę ci się uczesać. Będziesz królową statku. Czyż nie ładna z niej dziewczyna? - pani Watson zapytała głośno kapitana. - To sierota, jej historia jest bardzo smutna. Wzięłam ją na swe łono, jak Abraham jagnię. Mary, przywitaj się z kapitanem. Jestem pewna, że chce, byśmy usiadły koło niego. Sierota w swej pierwszej podróży rzeką... Kapitanie, stół wygląda tak elegancko. Jaki piękny, gruby obrus. Prawda, Mary? Na "Queen" stół zawsze wygląda dobrze. Mój mąż, pan Watson, zna właściciela statku... to znaczy jednego z właścicieli, wiem, że jest ich cała gromada... pan pamięta, kapitanie, ja i pan Watson zawsze podróżujemy na "Queen". Kapitan zamruczał przez swoje obfite bokobrody, że bardzo dobrze pamięta panią Watson. Potem zajął się nalewaniem gęstej, brązowej zupy ze stojącej przed nim wazy. Kelnerzy zabierali talerze i ustawiali je przed każdym z