Alexandra Ripley ziedzictwo nowoorleańskie Prolog Dzień po dniu młoda kobieta siadywała na porośniętym bujną trawą stromym brzegu szerokiej, mulistej rzeki. W koszyku u jej boku spało dziecko. Od czasu do czasu nachylała się nad nim, żeby poprawić okrycie lub po prostu popatrzeć na twarzyczkę i rączki maleństwa. Potem sięgała po odłożone na bok pióro i papier, i znów zaczynała pisać. - Nie mogę uwierzyć, że byłam kiedyś tak idiotycznie młoda - zwierzyła się córeczce - ale byłam. Ciebie nie będę okłamywać. Nigdy. To właśnie dla niej spisywała historię swego życia. Wszystko wskazywało na to, że sama w przyszłości będzie mogła ją opowiedzieć. Nauczyła się jednak, że życie jest pełne niespodzianek, i że niektóre z nich bywają niebezpieczne. Na dole każdej strony pisała: "Kocham cię". Księga pierwsza 1. Skrzynka była tajemniczym i przez to najbardziej podniecającym prezentem, jaki Mary kiedykolwiek dostała. Jej przyjaciółki przyglądały się skrzynce przez chwilę, potem popatrzyły po sobie, niepewne co właściwie powinny powiedzieć. - Otwórz ją, Mary! - wykrzyknęła jedna z nich, starając się, by zabrzmiało to entuzjastycznie. - Jeszcze nie teraz - odpowiedziała. Dotknęła ręką starej, poplamionej i poobijanej drewnianej skrzynki. Był to gest pełen miłości. W drugiej ręce trzymała list, który nadszedł wraz z podarkiem. Kartki szeleściły w jej drżących palcach. - Przeczytaj to, Sue - powiedziała, wręczając list swojej najlepszej przyjaciółce. - Mój głos za bardzo drży. Sue gwałtownie wyrwała jej list, nie ukrywając już palącej ciekawości. "Moja najdroższa Mary - czytała na głos - ta skrzynka jest prezentem od Twojej matki..." - Podniosła wzrok na inne zebrane w pokoju dziewczęta. Nie ukrywały swego zdziwienia. Wszystkie wiedziały, że pani Macalistair nigdy nawet nie pisała do Mary, a tym bardziej nie przysyłała prezentów. Pudła słodyczy z eleganckich sklepów i kunsztownie ilustrowane książki, choć zabronione w klasztornej szkole - przychodziły od jej ojca. Sue pośpiesznie wróciła do listu. "Najdroższa Mary - powtórzyła - ta skrzynka jest prezentem od Twojej matki, nie ode mnie. Powiedziała mi, że kobiety z jej rodziny przechowują w niej tajemnicze skarby. Otrzymała ją od swojej matki. Jej matka z kolei od swojej i tak dalej, od wielu pokoleń. Zgodnie z tradycją skrzynkę dostaje najstarsza córka w dniu swoich szesnastych urodzin i przechowuje ją do czasu, gdy z kolei jej córka osiągnie ten wiek." Sue przycisnęła list do sztywnego, płóciennego gorsu szkolnej sukni. - Nigdy nie słyszałam czegoś równie romantycznego - powiedziała. - Czy masz zamiar to otworzyć, Mary? Już prawie twoje urodziny. Jutro skończysz szesnaście lat. Mary, pogrążona w marzeniach, nie usłyszała pytania przyjaciółki. Często marzyła. Kiedy była mała, odkryła, że może żyć w pięknym, szczęśliwym świecie swojej wyobraźni, nawet gdy wokół jest brzydko i smutno. W świecie marzeń, to czego pragnęła, było prawdą, lub wkrótce mogło się nią stać, a wszystko co bolesne przemijało, lub nigdy się nie zdarzyło. Teraz wyobrażała sobie, że otwiera skrzynkę, stojąc obok swojej mamy, gotowa dzielić z nią wszystkie sekrety. Mama była tą samą piękną i pachnącą kobietą, którą Mary zawsze podziwiała. I wcale nie tak niedostępną i surową. Kochała swą córkę, czekała jedynie, aż ta skończy szesnaście lat, żeby to okazać. Mary potrząsnęła głową. To nie sen. Ta masywna skrzynka to dowód miłości jej matki. Przytuliła policzek do szorstkiego wieka. Pogładziła je dłońmi, zapominając, jak dotąd robiła - schować swe dziwne palce. W tym momencie nie wstydziła się ich nienormalności, tego że serdeczne i małe palce są równe długością. Sue potrząsnęła listem. - Mary! - miała wprawę w budzeniu przyjaciółki z "głupot", jak nazywała jej marzenia. - Mary, czy mam czytać dalej? Mary usiadła wyprostowana i położyła dłonie na kolanach. - Proszę, czytaj. Dalszy ciąg jest jeszcze lepszy. "Tradycją jest również - czytała Sue - że żaden mężczyzna nigdy nie dowiaduje się, co jest w skrzynce. Wiem, że twoja matka włożyła tam przed ślubem swój skarb. Gdybyś i ty chciała coś kupić i umieścić w niej, załączam kilka banknotów. Obiecuję nigdy nie zapytać na co je wydałaś." Podpisane: "Twój kochający ojciec." Sue wpatrzyła się w pieniądze w kopercie. Jej oczy i usta zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - Mary! - westchnęła - jesteś bogata! Musisz tylko otworzyć skrzynkę. Na pewno jest pełna brylantów! Reszta dziewcząt przyłączyła się chórem do prośby Sue, otwórz ją! otwórz! Okrzyki wyrwały Mary z zamyślenia. Jednak sprowadziły również siostrę Josephę. Jej gładkie zwykle czoło przecinały zmarszczki. - Dziewczęta! Dziewczęta! - beształa je. - Chociaż jutro kończycie szkołę, dzisiaj obowiązują was jeszcze tutejsze reguły. To jest godzina ciszy i medytacji. - Ależ siostro, Mary ma... - osiem podekscytowanych głosów usiłowało jednocześnie opowiedzieć młodej zakonnicy o prezencie, który otrzymała Mary. Josepha zdołała je wreszcie uciszyć, ale sama była zbyt zaciekawiona, żeby odejść, gdy dziewczynka zgodziła się wreszcie otworzyć skrzynkę. Kiedy Mary zdjęła pokrywę, ze skrzynki wydobył się zapach minionego czasu, jakby ususzonych różanych płatków. Coś w środku zalśniło we wpadającej przez okno smudze słonecznego światła. - Złoto! - wykrzyknęła Sue. Mary wyjęła ciężki, złoty łańcuch. Podniosła go wysoko, żeby wszyscy mogli zobaczyć zawieszony na nim medalion wysadzany drogimi kamieniami. Z ust dziewcząt wydobył się okrzyk pełnego podziwu "oooch". Perły i rubiny na medalionie tworzyły zawiły monogram. Przyjrzała mu się uważnie, po czym potrząsnęła głową. - Nie mogę tego odczytać - powiedziała. - Ale jestem prawie pewna, że perły tworzą literę "M". Może moja babka także miała na imię Mary. - Zapytaj swojej matki... pokaż coś jeszcze. Mary starannie położyła złoty łańcuch i medalion obok skrzynki. Potem wyjęła wielki wachlarz i ostrożnie go rozłożyła. Nawet siostra Josepha westchnęła. Wachlarz był arcydziełem. Miał trzonek z kości słoniowej. Na cienkich pręcikach rozpinał się łuk kremowej koronki, delikatnej jak pajęczyna, wyobrażającej kwitnącą winorośl, choć był to największy wachlarz, jaki którakolwiek z nich widziała, wyglądał jakby ważył tyle co skrzydło motyla. Mary wstrzymała oddech, kiedy składała go i kładła obok medalionu. - Widzę jeszcze kawałek koronki - pisnęła Sue. - No, dalej. Pośpiesz się! Mary wyjęła dwie pożółkłe rękawiczki, wykończone szerokim pasem ciężkiej koronki. Wydały jej się sto razy bardziej interesujące niż złoto. - Spójrzcie - szepnęła - zobaczcie, jak są zrobione. - Wsunęła prawą dłoń w rękawiczkę i wygładziła ją. - spójrzcie - powtórzyła. Mały palec rękawiczki był tej samej długości co serdeczny. Uśmiechnęła się do koleżanek. - Musiałam odziedziczyć pajęcze palce po mojej babce lub prababce, lub nawet praprababce. - Jej duże, ciemne oczy wypełnione łzami szczęścia zalśniły. Ucałowała dziwną rękawiczkę. - Pokaż coś jeszcze, Mary. Mary ściągnęła rękawiczkę z doprowadzającą je do pasji powolnością. Pozostałe przedmioty ze skrzynki rozczarowały dziewczynki. Zbiór nieciekawych drobiazgów: mały skórzany woreczek z grotem indiańskiej strzały - nie różnił się niczym od dziesiątków, jakie widywały jako dzieci, kiedy uważały jeszcze, że groty są interesujące - i zwitek sztywnej, szarej nici. - To przypomina te okropne, sztuczne włosy, z których zrobiono nam brody na jasełki - powiedziała Sue. - Tam musi być coś jeszcze, Mary. - Nie, nic więcej nie ma. - Daj mi spojrzeć - Sue odsunęła Mary na bok. Przechyliła skrzynkę, żeby światło mogło sięgnąć w każdą szparę. - Tylko kurz - mruknęła. - Nie. Poczekaj. Tam jeszcze coś jest. Wycięte wewnątrz litery. - Wytarła pokrywę skrajem fartucha. - M... A... R... To musi być jakaś wiadomość dla ciebie, Mary. Chodź, zobacz! Mary nachyliła się i chusteczką oczyściła wyryte litery. - Tu jest napisane "Marie... Marie Duclos". To francuskie nazwisko. Muszę być częściowo Francuzką. Zanim przyjechałam do szkoły, miałam guwernantkę, która trochę uczyła mnie francuskiego. Mówiła, że nauka łatwo mi przychodzi. Muszę mieć francuski we krwi. - Jest jeszcze coś. "CouĂvent" znowu nazwisko? Nie. O, widzę. Tu jest napisane "CouĂvent des Ursulines" Klasztor Urszulanek. "Nouvelle Orleans". To po francusku Nowy Orlean. Jedna z dziewcząt roześmiała się. - Może twoja prababka była zakonnicą, Mary. Siostra Josepha żachnęła się. - Och, siostro, przepraszam - szepnęła przestraszona żartownisia. - Zapomniałam, że siostra tutaj jest. - Oddacie się teraz cichej medytacji i modlitwie - powiedziała stanowczym głosem siostra Josepha. Jej czoło znowu pokryły zmarszczki. Następnego ranka Mary obudziła się przed wschodem słońca. Próbowała zasnąć znowu, ale była nazbyt przejęta. Ściągnęła kołdrę z łóżka, owinęła ją sobie wokół ramion i przeszła cicho obok śpiących dziewcząt. Stanęła koło otwartego okna. Chociaż był wczesny czerwiec, w powietrzu żyła jeszcze pamięć mrozu. Szkoła klasztorna mieściła się na wysokim zboczu gór Allegheny. Oparła czoło o parapet i czekała niecierpliwie na wschód słońca, dygocąc z zimna ciągnącego od gołej podłogi. Zacznij się, dniu - wydała milczące polecenie. To jest najpiękniejszy dzień całego mojego życia i chcę, żeby już się zaczął. Mam teraz szesnaście lat, skończyłam szkołę, jestem dorosła i gotowa, by wejść w świat. Chcę go zobaczyć! Czuła, że jej serce jest ogromne i gorące. Położyła rękę na piersi, żeby poczuć, jak mocno bije. Uśmiechnęła się na myśl o tym, że mogłoby wyskoczyć z radości. Co za głupstwa! Jeszcze dwa dni wcześniej Mary bała się tych urodzin, bała się momentu otrzymania dyplomu! Klasztorna szkoła stała się jej domem, koleżanki i zakonnice rodziną. Przebywała tu pięć lat, nawet podczas wakacji, ponieważ jej ojciec i matka każdego lata podróżowali do Europy. Tylko na Gwiazdkę opuszczała góry i jechała do dużego, kamiennego domu w majątku koło Pittsburga. Jednak i wtedy tęskniła za klasztorem. Rodzice w czasie świąt wydawali zawsze wystawne przyjęcia i dlatego dom był wciąż pełen obcych ludzi. Mary czuła się tam jak jeszcze jeden gość. Należała do klasztoru i drżała na samą myśl o wyjeździe. Do tej chwili. Teraz nie czuła nic poza radosnym oczekiwaniem. Jej matka przybędzie wraz z ojcem na rozdanie świadectw. Była tego pewna. Skrzynka zapowiadała przecież cudowny świat wspólnych sekretów i miłości. Rodzice będą z niej dumni. Zdobyła nagrodę za dykcję - otrzyma ją podczas ceremonii. A także za sukienkę, którą musiała uszyć podobnie jak wszystkie dziewczęta. Był to końcowy sprawdzian świadczący o tym, czego zdołały nauczyć ją siostry. Ściegi Mary były najdrobniejsze, najbardziej równe, a kwiecisty haft po prostu prześliczny. Przygotowała także chusteczki dla swych rodziców. Uściskała samą siebie pod zwojami kołdry, wyobrażając sobie ich zdziwienie i zadowolenie, kiedy wręczy im "dyplomowy prezent". Jakby potwierdzając jej nadzieje, nad szczytem gór pojawiła się obręcz słońca, a niebo rozbłysło złotoróżową poświatą. - Wiem, że się zgodzą - wyszeptała Mary do budzącego się dnia. Napisała ojcu, co chciałaby dostać na urodziny i za ukończenie szkoły. "Proszę, pozwól mi pojechać z Tobą i Mamą do Europy". Światło zalało okno, a w chwilę potem pokój. Mary usłyszała narzekania budzących się dziewcząt. - Przestańcie marudzić - powiedziała, odwracając się do nich z uśmiechem. - Jest piękny, cudowny dzień. Mary nie przeczuwała nic złego, kiedy siostra Josepha podeszła do niej po śniadaniu. Zaproszenie do Matki Przełożonej należało do szkolnej tradycji. Każda z dziewcząt kończących szkołę składała jej krótką wizytę, żeby pożegnać się i otrzymać błogosławieństwo, zanim zacznie się zamieszanie związane z ostatnim dniem. - Co za piękny dzień, siostro Josepho. Młoda zakonnica nagle rozpłakała się. - Tak mi przykro, Mary... - łkała. Matka przełożona stała w otwartych drzwiach do salonu. - Wejdź moje dziecko i usiądź - powiedziała bez uśmiechu, wyciągając obie ręce do Mary. Dziewczyna poczuła skurcz lęku w piersi. Musiało wydarzyć się coś bardzo niedobrego. - Co się stało, Matko? - Chodź. Usiądź. Musisz być dzielna. Zdarzył się wypadek. Twój ojciec nie żyje. - Nie! - krzyknęła Mary. Nie chcąc w to uwierzyć, spróbowała uciec w swój wyimaginowany świat, gdzie takie rzeczy nigdy się nie zdarzały. Odtrąciła ręce Matki Przełożonej, krzycząc! - Nie, nie, nie, nie! Potem zobaczyła łagodne, jasnoniebieskie oczy starej kobiety, otoczone siateczką zmarszczek. Kryjące się w nich współczucie upewniło ją, że to, co wydawało się zupełnie niemożliwe, było prawdą. Prawdą, od której nie ma ucieczki. Krzyknęła cicho. Jak zranione zwierzę. Matka Przełożona objęła ją i mocno przytuliła do piersi. - Bóg zsyła nam siłę, byśmy sprostali naszym troskom, dziecko - powiedziała. - Nie jesteś samotna. - Usadowiła Mary na krześle. Jego obicie przytrzymywały duże, metalowe ćwieki. Jeden z nich uciskał Mary w lewą łopatkę. Jak mogę myśleć, że coś uwiera mnie w plecy, jeśli mój ojciec nie żyje - pomyślała. - Co się Ze mną dzieje? Jednak, choć wydawało jej się to bardzo dziwne, właściwie ta mała natrętna fizyczna niewygoda pozwoliła Mary wysłuchać słów Matki Przełożonej. Wysłuchać i zrozumieć. Wiadomości dotarły przez posłańca z biura adwokata pana Macalistaira. Przybył późno poprzedniego dnia przywożąc ze sobą wypchaną dokumentami teczkę. Właśnie te papiery spowodowały zwłokę w zawiadomieniu Mary, wyjaśniła Matka Przełożona. Jej stara twarz stała się blada i nienaturalnie ponura. Powiedziała, że ojciec Mary umarł przed sześcioma dniami. Został już pochowany, a Mary nie pozwolono nawet wziąć udziału w pogrzebie. Tak postanowiła pani Macalistair. Matka Przełożona trzymała w swoich dłoniach rękę dziewczyny. - Jest jeszcze coś, o czym musisz wiedzieć - powiedziała. - To nawet bardziej bolesne niż śmierć twojego ojca. - Kobieta, którą uważałaś za swoją matkę, jest dla ciebie obcą osobą, moje dziecko. Twoja prawdziwa mama umarła przy porodzie. Potem ojciec przeniósł się do Pittsburga, przywożąc ze sobą niemowlę. W kilka miesięcy później ożenił się po raz drugi. Pani Macalistair jest twoją macochą. Niech Bóg wybaczy mi to, co powiem, ale to okrutna, pozbawiona uczuć Kobieta. Kazała cię zawiadomić, że nie jesteś już mile widziana w domu swego ojca. Teraz cały jego majątek należy do niej. Widziałam ostatnią wolę twojego ojca. Napisał: "Wszystko co posiadam, zapisuję swojej żonie, Alice, wierząc, że otoczy ona miłością i opieką moją córkę, Mary". Jesteś biedna Mary i nie masz już domu. Nie wiemy kim są twoi dziadkowie. Ochrzczono cię tam, gdzie mieszkał twój ojciec, zanim przeprowadził się do Pittsburga. Kiedy cię tu przywiózł, powiedział mi, że choć sam jest protestantem, to jednak twoja matka była katoliczką i zgodnie z jej wolą zostaniesz wychowana w tej wierze. Kościół musi stać się teraz twoją rodziną, Mary. Nie masz innej. Nagle Mary uśmiechnęła się, co wprawiło zakonnicę w osłupienie. Ręka Mary była lodowata i sztywna. Jej twarz wyglądała jak wykuta z kamienia, oczy były suche i nic nie widzące. Stara zakonnica przeraziła się. Może powinna wezwać lekarza. Zaniepokojona obserwowała milczącą dziewczynę. - Ależ ja mam rodzinę, Matko - powiedziała Mary. - Moja prawdziwa mama przesłała mi wiadomość o sobie. To właśnie otrzymałam od niej w spadku. Wszystko, co muszę zrobić, to odszukać moich bliskich. - O czym ty mówisz, Mary? - Moja skrzynka, mój urodzinowy prezent. - Ależ to twój ojciec ją przysłał, Mary, wiele tygodni temu. Prosił, byśmy ją zatrzymały do dnia poprzedzającego uroczystość wręczenia świadectw. - Skrzynkę wysłał mój ojciec, ale to prezent od mamy. Mojej prawdziwej mamy. Tej, która mnie kochała. Pojadę do Nowego Orleanu. Tam jest mój dom. 2. - To takie romantyczne - westchnęła siostra Josepha. - To takie niemądre - pokręciła głową siostra Michaela - Matka Przełożona zrobiła wszystko co mogła, żeby wyperswadować Mary podejmowanie takiego ryzyka, ale ta dziewczyna zawsze była uparta. - Och siostro, niech siostra nie będzie dla niej tak surowa - powiedziała młodsza zakonnica. Ostatni raz pomachała przez okno w kierunku oddalającego się wozu, wiozącego dwie zakonnice i Mary Macalistair do Pittsburga. - Powiedziałabym, że Mary jest wytrwała, a nie uparta. Jeżeli się czegoś podejmowała, nigdy nie zawiodła. Pamiętam, jak ciężko ćwiczyła, przygotowując się do deklamacji. A jej haft... Niektóre ściegi pruła po dziesięć razy, aż wreszcie jej się udało. Nie godzi się z porażką, niezależnie od tego, jak ciężka praca ją czeka. - Zobaczy, że osiągnięcia oratorskie i piękne ściegi nie na wiele się jej przydadzą. Ani marzycielstwo. Nie zauważy prawdy, choćby się o nią potknęła. Wspomnisz moje słowa. - Bóg ma w opiece niewinnych, siostro. On zajmie się Mary. Starsza zakonnica już miała otworzyć usta, żeby odpowiedzieć, ale gdy spojrzała na jaśniejącą, młodą twarz siostry Josephy, zacisnęła tylko wargi. Mary dostrzegła machającą na pożegnanie siostrę Josephę, ale nim zdążyła ją pozdrowić, wóz skręcił gwałtownie i klasztor zniknął jej z oczu. Nie będę się tym przejmowała - postanowiła - to za mną. Jadę do Nowego Orleanu. Tam jest moje miejsce. Roześmiała się głośno, patrząc na dwie zakonnice, gotowa podzielić się swym promiennym nastrojem. Spojrzały na nią zaczerwienionymi oczami pełnymi bólu i lęku. Obie wybierały się do Pittsburga, by usunąć chore zęby. Mary zrobiła współczującą minę, a potem odwróciła głowę. Nie pozwolę, żeby cokolwiek zepsuło ten dzień, pomyślała. Przypomniała sobie radość, z jaką czekała na rozdanie świadectw i udrękę, która zniweczyła jej nadzieje. Postarała się jednak odepchnąć to wspomnienie. Ból był zbyt świeży. Przyglądając się dzikim kwiatom wczepionym w skalne szczeliny, uciekła myślami w fantazję silniejszą od wspomnień. Starała się wyobrazić sobie matkę. Na pewno miała na imię Marie, tak, jak było napisane na skrzynce. To tyle samo co Mary, tyle że po francusku. Musiała być piękna, o delikatnej skórze i jasnych włosach, o oczach jak najczystszy, najgłębszy błękit. Wyglądała jak najcudowniejszy anioł z malowidła w kaplicy. Mary wiedziała też, że mama przygląda się jej teraz, że spogląda na dół z nieba i uśmiecha się przepięknym, szczęśliwym uśmiechem, zadowolona, że Mary jedzie do Nowego Orleanu, tam gdzie powinna być. Tam gdzie jej dziwne, pajęcze palce będą znakiem przynależności, a nie czymś, czego trzeba się wstydzić i co należy ukrywać. Rękawiczki w skrzynce były znakiem przesłanym przez matkę. Mary patrzyła z dumą i czułością na swe dłonie. Zagubiona w marzeniach nie zauważyła szarpania wozu, niewygody, niczym nie okrytych, drewnianych ław, ani ciężaru wolno upływających godzin. Ktoś dotknął jej ramienia. To przywołało ją do rzeczywistości. Siedząca obok niej zakonnica wskazywała jakiś punkt na horyzoncie. - Pittsburg - wymruczała poprzez nasączoną olejkiem goździkowym szmatkę zasłaniającą jej policzek. - Ooch! To wspaniale! - Mary wychyliła się mocno z wozu, żeby lepiej widzieć. Ujrzała szerokie wstęgi wody, migoczące refleksami jasnego słońca. Klasztorne lekcje geografii nabrały życia. Wymawiała głośno brzmiące jak muzyka, nazwy rzek: Allegheny... Monongahela... Ohio, lśniące w zielonym krajobrazie, łączące się gdzieś w środku skupiska budynków, kominów i wież kościelnych. - Och! - wykrzyknęła znowu. Miejsce, gdzie rzeki spotykały się, uderzało w oczy mnogością barw: migały koszule, spódnice i kapelusze maleńkich, podobnych do lalek figurek. Parowce wyglądały jak zabawki, nad złoto obramowanymi kominami unosiły się małe obłoczki czarnego dymu. - Nie zdążę na statek - jęknęła. - Jesteśmy tak daleko. Pośpieszmy się, proszę. Szybko! Ale wóz telepał się w tym samym tempie. Wkrótce miasto i rzeki znikły z oczu. Mary z trudem zwalczyła pragnienie, żeby zeskoczyć z wozu i pobiec na skróty. Zagryzła wargę i pochyliła się do przodu, jakby pomagając kołom toczyć się szybciej. Wydawało jej się, że minęła wieczność, nim droga wiodąca pomiędzy dwoma masywami skalnymi, doprowadziła ich na urwisty cypel górujący nad miejscem, w którym wody łączyły się w jeden nurt. Statki były tam nadal, ludzie także. Teraz do jej uszu zaczął docierać przytłumiony gwar. Krzyki, gwizdy i ochrypłe wycie syren okrętowych, splatały się w jakąś dziwną melodię. Odetchnęła z ulgą i opadła na siedzenie, zaskoczona tym, że tak bardzo zesztywniały jej ramiona i kark. Natychmiast jednak zapomniała o odrętwieniu, przejęta ważnością chwili. Teraz jej podróż naprawdę się zaczynała. Jeden ze statków zabierze ją przez lśniącą wodę rzeki do rodziny, do Nowego Orleanu. Ku przygodzie. Może nawet ku miłości. - Odprowadzimy cię na statek, Mary - powiedziała siedząca obok zakonnica, kiedy wóz zatrzymał się przy wejściu do doków. Mary potrząsnęła głową. - Poradzę sobie, siostro. Niech siostry idą do dentysty, wyrwać zęby. Od razu poczujecie się lepiej. - Ale Matka Przełożona powiedziała... - Matki Przełożonej nie bolą zęby. I tak w niczym nie mogą mi siostry pomóc. Proszę, idźcie. Mówię zupełnie poważnie. Dam sobie radę. - Jesteś pewna? - Tak, siostro, jestem. - Dłonie Mary już ciągnęły za pasy przytrzymujące bagaż z tyłu wozu. Nie było tego zbyt wiele, tylko walizka z grubego materiału, ze szkolnymi ubraniami, strojem na zakończenie szkoły i przyborami toaletowymi. Tylko walizka. I skrzynka. - Sama to z łatwością uniosę. - Pasy zwisały już luźno, Mary trzymała bagaż, stojąc obok wozu. - Do widzenia. Odwróciła się w stronę udekorowanego flagami portu dla parowców. - Bóg z tobą, Mary - zawołały zakonnice. Uśmiechnęła się do nich, odwracając głowę. Wygląda tak ładnie, że aż dziw - pomyślała jedna z sióstr. Określenia ładna nie kojarzono zwykle z Mary Macalistair. Zawsze wyglądała miło i schludnie: orzechowobrązowe włosy gładko splecione i zwinięte w węzeł z tyłu głowy, paznokcie krótko obcięte i czyste. Była jednak raczej niska, a mimo widocznej szczupłości słowo mocny lepiej określało jej budowę niż delikatny. Miała figurę chłopca. Ale najbardziej zwracały uwagę jej czerwone policzki. W czasach gdy ideałem była blada cera, mocne kolory Mary, uważano za wadę. Gdyby nie to, jej oczy mogłyby wydać się całkiem atrakcyjne - owalne i duże, w kolorze ciepłego brązu, jak mocne porto. Jednak to nie oczy, lecz policzki dostrzegali patrzący na nią ludzie. Jakie to dziwne, pomyślała zakonnica, że dzisiaj jej policzki nie są tak jaskrawe. Pasują do jej szczęśliwego uśmiechu. Kiedy pozbędę się tego zęba, a razem z nim bólu, też będę mogła się uśmiechać. Skinęła woźnicy, by jechał dalej. Mary przeszła szybko przez bramę i zatrzymała się oszołomiona. Nigdy nie widziałam, żeby działo się tyle rzeczy naraz, pomyślała. Całe nabrzeże kipiało życiem. Przejeżdżały i mijały się wozy i powoziki. Pokrzykiwali woźnice, współzawodnicząc o miejsce najbliżej kamiennych schodków, którymi schodzili pasażerowie. Skrzynie i beczki wkładano i zdejmowano z wozów. Jednocześnie grało kilka zespołów, ale bardziej od nich hałasował jeden ze statków, wydający przeraźliwe gwizdy. Pomiędzy muzykantami biegały dzieci, w pobliżu tańczyli młodzi. Mary obserwowała ich mając ochotę przyłączyć się. Potem zagapiła się na czarnoskórych mężczyzn dźwigających towary. Nigdy wcześniej nie widziała Murzynów, więc stała zafascynowana i speszona. Wychowywana przez żarliwych zwolenników abolicjonizmu, nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że niewolnicy śpiewają i śmieją się. Szukała wzrokiem kajdan, ale nie zdołała ich dostrzec. Wtem zauważyła białego mężczyznę ze zwiniętym biczem w ręku. Siedział na koniu w pobliżu rozładowywanego wozu. Wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. Trzy statki. Każdy kolejny był większy i robił silniejsze wrażenie niż poprzedni. Ich wysokie kominy zwieńczały złote korony. Wycięte w skomplikowany wzór i również pozłacane barierki, okalały pokłady statków. Największy miał trzy poziomy, Lśniący mosiężny dzwon, taki sam reling i drzwi o pomalowanej na złoto futrynie. Na osłonie gigantycznego koła łopatkowego namalowano miasto o złotych wieżach otoczone jaskrawymi kwiatami. Złote litery głosiły nazwę statku i malowidła: "City of Natchez". Tego było zbyt wiele. Mary kręciła głową raz w jedną, raz w drugą stronę, starając się niczego nie przegapić. "Z drogi" - słychać było zewsząd, od woźniców, od spieszących się mężczyzn, od chłopców niosących bagaże. "Z drogi", usłyszała Mary za sobą i została zepchnięta na bok przez wózek załadowany skrzyniami, walizami i pudłami na kapelusze. Od uderzenia zabolało ją ramię, ale nie przejęła się tym. To było życie, barwne, podniecające, radosne. To był świat, którego część stanowiła. Wsunęła swą skrzynkę mocniej pod pachę i wkroczyła w nadbrzeżny chaos. - Przepraszam, gdzie mogłabym kupić bilet? - próbowała zapytać przynajmniej z pół tuzina ludzi, ale wszyscy mijali ją śpiesznie, nie słysząc cichego, grzecznego głosu. Muszę się dostać na statek, postanowiła. Tam będą mieli bilety. Jednak nim zrobiła trzy kroki, coś stanęło jej na drodze, potem odepchnięto ją mocno. Tak było za każdym razem, gdy próbowała się ruszyć. Muszę to zrobić - powiedziała sobie - więc zrobię. Skrzynka wbijała się jej w bok, a torba ciążyła na ramienu. Przez chwilę miała ochotę się rozpłakać. Nagle zobaczyła mały, pomalowany na czerwono budynek. Złote litery na białej tablicy nad drzwiami informowały: "Bilety i opłaty bagażowe". Stał niezbyt daleko i droga wydawała się wolna. Mary ruszyła biegiem, torba obijała się o nogi, skrzynka niebezpiecznie wysuwała spod ramienia. Wewnątrz budynku panował półmrok. Po ostrym słońcu na zewnątrz była to tak wielka odmiana, że przez chwilę nic nie widziała. Zamrugała oczami. Choć i tutaj kłębił się hałaśliwy tłum, przy kasach panował większy porządek. Przed wysokim kontuarem ustawiły się trzy szeregi ludzi. Miejsce wydawało się oazą spokoju pośród zgiełku. Wzdłuż ścian stały niskie, drewniane ławki. Mary zauważyła, że z jednej wstaje jakaś kobieta i odchodzi. - Dzięki Bogu - wyszeptała. Położyła skrzynkę i torbę na wolnym miejscu, wytarła ręce i twarz wyjętą z kieszeni chusteczką. Potem poprawiła niciane rękawiczki, wygładziła pomiętą spódnicę i przesunęła czepek na właściwe miejsce. Poczuła, że znowu jest sobą. Zbeształa się za to, że tak łatwo straciła głowę. Wybrała najkrótszą kolejkę i ruszyła w jej stronę. - Lepiej nie zostawiaj swoich rzeczy, panienko - odezwała się stojąca w pobliżu kobieta. - Tu pełno takich, co z tego żyją. Mary pospieszyła z powrotem do ławki. Sięgnęła po skrzynkę i nagle usiadła obok. Kolana jej drżały. Czuła, że całe podniecenie i zdecydowanie gdzieś zniknęło. Była samotną i przerażoną dziewczynką. Co ja wyprawiam? - krzyczała bezgłośnie. Wcale nie pomyślałam o złodziejach. Nigdy o niczym nie myślę. Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak cokolwiek załatwić. Nigdy nigdzie nie byłam sama. Matka Przełożona miała rację. To, co robię, jest głupie. Chciałabym być z powrotem w klasztorze. Tu jest dom wariatów. Jej myśli przerwał odgłos dzwonów z nabrzeża. Mary rozejrzała się nerwowo. Wokół stało mnóstwo ludzi. Elegancko ubrane damy i panowie w skórzanych kurtkach obszytych frędzlami o twardych spojrzeniach i pomarszczonych, brązowych twarzach, mężczyźni i kobiety o bosych stopach, w wyblakłych, pocerowanych ubraniach, dzieci w różnym wieku biegające swobodnie lub trzymane mocno przez dorosłych. Wszyscy oni wydawali się wiedzieć, co robią, rozumieć to całe zamieszanie wokoło. Nikt nie wyglądał na przestraszonego. Tylko ja - pomyślała Mary. Potem dzwon zabrzmiał jeszcze raz. Mary pociągnęła za rękaw tęgą, siwą kobietę stojącą obok. - Przepraszam - powiedziała - czy ten dzwon oznacza, że statek odpływa? Kobieta odwróciła się i spojrzała badawczym wzrokiem na Mary. Kiedy jednak zobaczyła pełne przerażenia oczy dziewczyny, schludny, szary strój i czepek, jej twarz złagodniała. - To właśnie ma oznaczać, ale nie martw się. Wsadzają wszystkich na pokład przed jedenastą rano, a potem każą siedzieć do czwartej po południu, dopóki nie załadują towaru. Znam ich dobrze. To twoja pierwsza rzeczna podróż? Mary przytaknęła, starając się uśmiechnąć? - I jesteś całkiem sama? - Tak, proszę pani - przyznała Mary. Przypomniała sobie ostrzeżenia Matki Przełożonej. Samotnie mogą podróżować jedynie starsze damy, chociaż rzadko im się to zdarza. Młode nigdy. Tylko prostym kobietom to uchodzi. - Właśnie umarł mój ojciec - Mary pośpieszyła z wyjaśnieniem - i jadę do babki, do Nowego Orleanu. Jest teraz jedyną bliską osobą, jaką mam. Mama umarła dawno temu. - Biedna gołąbeczko - głos kobiety był pełen współczucia. Stań tu ze mną, moja droga. Nazywam się Watson. Znam tę rzekę równie dobrze jak kapitan. A czego sama nie wiem, wie pan Watson. Wsiadł na pokład, żeby znaleźć nam dobre miejsca. Daj mi pieniądze na bilet. Już on przypilnuje, żeby cię nie oszukali. A potem odprowadzi nas do kabiny. - Bardzo pani dziękuję. - Mary poszperała w kieszeni i wyciągnęła zwitek banknotów, przesłanych przez ojca razem z drewnianą skrzynką. Wręczyła pieniądze pani Watson. - Nie wiem, ile kosztuje bilet. - Niech Bóg błogosławi twoje niewinne serce, dziecko, ale nigdy nie dawaj obcym wszystkich swoich pieniędzy. Bilet kosztuje znacznie mniej. Powiem panu Watsonowi, żeby przechował dla ciebie resztę. Stojąca w pobliżu wystrojona w pióra kobieta odwróciła się z niesmakiem. Tłusty kurczak dojrzał do oskubania - zamruczała cicho - i ktoś mnie w tym ubiegł. 3. Pani Watson objęła ręką ramiona Mary, a jej brązowy szal o grubych frędzlach rozpostarł się jak skrzydło pulchnej kuropatwy. - Rób to, co ci mówię, moja droga, a wszystko będzie dobrze. Wiem, jak opiekować się młodymi dziewczętami. Cóż, sama wychowałam pięć, a na dodatek jeszcze czterech chłopców. Jak się nazywasz, dziecko? - Mary Macalistair. To były pierwsze słowa, jakie udało się Mary wypowiedzieć od paru godzin. Pani Watson nie milkła ani na chwilę. Musiała jednak zapytać o nazwisko Mary, żeby przedstawić ją swemu mężowi. Wysoki, chudy, cichy mężczyzna uśmiechnął się do dziewczynki, a pani Watson szczegółowo opowiedziała mu o smutnej sytuacji, w jakiej znalazła się Mary. Nie przerywając ani na chwilę, poinformowała także Mary o sklepie, który z dużym powodzeniem prowadził pan Watson w Portsmouth. Mówiła też o sprytnych transakcjach przeprowadzanych przez niego w Pittsburgu, dokąd jeździł cztery razy w roku, by zapełnić półki swego sklepu najnowszymi towarami. Pani Watson chwyciła ramię Mary, kiedy ruszyły za smutną figurą pana Watsona, przedzierającego się przez kolorowy tłum. Krzyknęła jej do ucha, żeby się nie martwiła o bagaż. - Pan Watson jest naprawdę silny i bardzo uważny. Z łatwością da sobie radę z twoim i naszym bagażem. Mary starała się nie okazać, jak bardzo jest zawiedziona, gdy pan Watson poprowadził je w stronę najmniejszego statku. Kiedy podeszli bliżej zauważyła, że obłazi z niego farba, a złocenia dawno już straciły blask. - Płyniemy "Cairo ŃQueen" - donośnym głosem obwieściła pani Watson. - Właściciel jest przyjacielem pana Watsona, będziemy więc mieli najlepszą obsługę. Za nic bym nie wsiadła na któryś z tych dziwacznych, nowych statków. Pełne bogatej hołoty, pływają, jakby to były wyścigi. Tylko w ostatnim miesiącu dwa wybuchły, a ci, którzy się nie spalili, utonęli. "Queen" nie pływa może tak szybko, ale za to dowiezie cię tam, gdzie chcesz. A w drodze nie oszczędza na jedzeniu. Później, w czasie kolacji Mary stwierdziła, że opinia jej towarzyszki o jedzeniu była słuszna. Wcześniej jednak pani Watson pokazała jej wszystkie cudowności statku, zalewając ją przy tym nieprzerwanym, oszałamiającym potokiem słów. Najpierw zaprowadziła Mary do damskiej kabiny, sprawdziła materace i wybrała dla nich dwa sąsiednie łóżka. Pokazała jak zasunąć zasłony, żeby uzyskać trochę prywatności. Zwróciła uwagę dziewczyny na miękkie poduszki i kołdry, dywan o kwiecistym wzorze, na stojące obok w umywalni misy i dzbanki malowane w kwiaty, i na ubikację odgrodzoną drzwiami. Kabina dla mężczyzn była większa. Stało tu trzydzieści pięć łóżek, a nie dwadzieścia, jak w damskiej. Nie było też miejsca na odosobnienie. Pan Watson odpowiedział żonie na wszystkie pytania dotyczące męskiej kwatery. Zdał jej też relację z tego, co dzieje się, kiedy po kolacji panie udają się na spoczynek. Pani Watson szybko mu jednak przerwała, twierdząc, że Mary jest jeszcze zbyt młoda, żeby słuchać o takich rzeczach, jak picie, hazard i palenie. A szczególnie nie powinna wiedzieć, o czym rozmawiają mężczyźni, kiedy zostają sami. Musi jedynie zrozumieć, że rano najlepiej jeść śniadanie bez pogaduszek, czy podzwaniania widelcem i nożem. Mary próbowała wyobrazić sobie milczącą panią Watson, ale bez skutku. Nie miała zresztą na to czasu. Starsza dama pokazywała jej cuda salonu, dużego, centralnego pomieszczenia, gdzie pasażerowie spędzali wolny czas i spożywali posiłki. Stoły spod ścian przesuwano wtedy na środek, tłumaczyła pani Watson, i przystawiano do nich krzesła. - Zobaczysz Mary, jak elegancka jest zastawa. Srebrne widelce tak ciężkie, że trudno je utrzymać w ręku, i srebrne talerze roznoszone przez chłopców w rękawiczkach. Wszystkie żyrandole zapalone. Odbijając się w lustrach wyglądają jak gwiazdy. Zobaczysz. I czerwone, pluszowe obicia ze złotymi frędzlami. I czerwone chodniki, grube, jak trawa na pastwisku. Założę się, że nigdy nie widziałaś czegoś podobnego. Mary rzeczywiście nie widziała. Przyzwyczajona do surowej atmosfery klasztoru nie dostrzegała, że tu, na statku, plusz był wyświechtany od długiego używania, a pozłota wyblakła. Poczuła nagle, że znowu chce jej się płakać. Czyżby popełniła jakiś straszliwy błąd? Może powinna wysiąść? Jednakże seria gwizdów oznajmiła właśnie odejście statku. Pani Watson pociągnęła Mary na pokład, żeby spojrzeć na oddalający się brzeg. Mary ledwie zwróciła na to uwagę. Oczami pełnymi zdumienia wpatrywała się w gigantyczne, błękitne koło łopatkowe na rufie. Obracało się, unosząc kropelki wody i rozrzucając je jak diamenty. Podobny do łabędzia statek sunął ku środkowi szerokiej rzeki. Bryza musnęła pieszczotliwie jej zarumienioną twarz i Mary roześmiała się głośno. W jednej chwili jej smutek prysł. Zwykły statek przemienił się w magiczny okręt, niosący ją w czarodziejską podróż. Wydawało się, że jej lęki i troski zmalały, oddaliły się jak brzeg rzeki. Ruszyła w stronę rufy. Wyciągnęła dłonie, próbując uchwycić krople wody spadające z koła i podnieść je do ust. Rzeka była szeroka, piękna i silna. Zabierze mnie od wszystkiego co złe i bolesne - pomyślała. Do mojej prawdziwej rodziny, do kobiety o pajęczych palcach - takich jak moje - do mojego dziedzictwa. Do Nowego Orleanu. Pani Watson nie pozostawiła Mary zbyt wiele czasu na posmakowanie nowo odkrytego uczucia szczęścia. - Odejdź stąd - zbeształa ją - bo przemokniesz i przeziębisz się na śmierć. Dwie godziny później spacerując w kółko po pokładzie, wciąż jeszcze opowiadała Mary historie chorób swoich dzieci. Najwyraźniej jej potomstwo bez przerwy znajdowało się o krok od śmierci lub kalectwa. - Dlaczego zatrzymujemy się? - zdołała wtrącić Mary. Statek płynął znacznie wolniej, kierując dziób w stronę zalesionego brzegu. Potok słów, wylewający się z ust pani Watson, także nieco zmienił kierunek. - Coś albo kogoś mamy zostawić na brzegu lub z niego zabrać, a może jedno i drugie. Na brzegach rzeki leżą miasta i "Queen" zatrzymuje się w nich od czasu do czasu, jeżeli może na tym zarobić. Chwyciła za ozdobny reling i wychyliła się, odsłaniając halkę z grubego płótna i solidne, czarne buty na wysokich obcasach. - Hej! - krzyknęła. - Wy tam na dole. Jak się to miejsce nazywa? - Nie wiem, pszepani. Tu wszystko wygląda tak samo. Kto by tam znał nazwy. Pani Watson nie zniechęcała się tak łatwo. - Jeżeli nie wiesz, to zapytaj kogoś, kto wie - poleciła. Czarny mężczyzna wzruszył ramionami i odszedł. Pani Watson wyprostowała się, jej twarz spurpurowiała. - Nie wiem, po co w ogóle zawracam sobie głowę, pytając czarnucha. Mary spojrzała na nią zaskoczona. Nigdy nie słyszała słowa "czarnuch" wypowiedzianego głośno. Równocześnie jednak poczuła chęć przyjrzenia się z bliska niewolnikom. Z dołu doszedł ją głos: - To jest Rochester, pszepani. Mary podeszła bliżej do nadburcia i spojrzała w dół. Mężczyzna był bardzo duży i bardzo czarny. Dziewczyna patrzyła na niego z oczami i buzią szeroko otwartymi ze zdziwienia, zupełnie zapominając, jak się powinna zachować. Murzyn zobaczył ją i uśmiechnął się. Mary, zachwycona, odpowiedziała uśmiechem. Uniosła nieznacznie dłoń, jakby chcąc mu pomachać. W tym samym momencie uświadomiła sobie, że to obcy mężczyzna, opuściła więc rękę i wzrok. Fala czerwieni zalała jej twarz. Zaczęła kręcić jedną z licznych drewnianych gałek ozdabiających reling, udając, że właśnie po to podniosła rękę. Ku jej przerażeniu, gałka odpadła i potoczyła się na pokład. Mary podbiegła, by ją złapać, czując się niezręcznie i śmiesznie. - Na litość boską - fuknęła pani Watson - co ty u licha wyprawiasz, Mary? Co się stało? Mary była wdzięczna, że jej zmieszanie pozostało niezauważone. Podniosła gałkę i wsunęła ją na kołek. - Dotknęłam jej i opadła, pani Watson. - Myślę, że lepiej w takim razie trzymać się z dala od burty. Cofnij się tutaj. Stąd też zobaczysz, jak przybijamy do brzegu. To miasto nazywa się Rochester. Mary pozostała z panią Watson przez parę minut. Ale ciekawość wkrótce popchnęła ją w stronę dziobu. Statek podpływał do cypla na wschodnim brzegu. Ciężkie liny z pętlami na końcach frunęły z niewidocznego dla niej dolnego pokładu do rąk podekscytowanych małych chłopców na brzegu. Walczyli i popychali się, żeby zdobyć przywilej zarzucenia pętli na przygotowany w tym celu drewniany pal. Na brzegu zebrał się tłum mężczyzn, kobiet i dzieci. Kiedy dwie kładki zostały opuszczone, podeszli bliżej. W tym momencie wybuchło małe piekło. Krzyki z brzegu, krzyki ze statku, hałas dzwonków, gwizdy, chłopcy przebiegający po kładce ze statku i na statek, słabe protesty popędzanej krowy. Przez ten zgiełk przebił się władczy, donośny głos. - Dawaj tutaj. Ja ładuję ten towar. Po jednej z kładek zszedł Murzyn, trzymając na swych hebanowych ramionach dwie olbrzymie baryłki. Za nim podążał biały mężczyzna, w żakiecie zapiętym na mosiężne guziki i w czapce z daszkiem, sprawdzając treść trzymanego w ręce dokumentu. - Beczki z gwoździami dla Hinkla. Wystąp. W tym momencie jakiś mężczyzna przepchnął się przez tłum. - Mój muł nie będzie ciągnął wozu obok tej narowistej krowy - powiedział, wskazując na tarasującą wejście na statek oszalałą z przerażenia jałówkę. - Rozumiem go - powiedział Murzyn. - Gdzie jest pański wóz, panie Hinkle, położę tam gwoździe. Tłum rozstąpił się, robiąc mu przejście. Murzyn wrócił szybko na statek, a Hinkle wymienił kilka srebrnych monet na papier trzymany przez mężczyznę w mundurze. Uwaga tłumu przeniosła się teraz na porykującą krowę, która za nic w świecie nie chciała wejść na kładkę. Mężczyzna w mundurze wsadził ręce do kieszeni i oparł się o drzewo, ignorując zamieszanie. Inni doradzali marynarzom, co powinni zrobić, albo też pokpiwali z nich dobrodusznie. Mary również parsknęła śmiechem. Pani Watson wygłosiła - i to nie w dwóch słowach - swoją opinię na temat tego, co się powinno zrobić. Po chwili do gapiów dołączyli inni ludzie ze statku. Mary zobaczyła Murzyna, który wcześniej niósł beczki. Stanął wśród tragarzy i zaśmiewał się do łez. Zauważyła także trzech czerwonoskórych, ubranych w skórzane kurtki z frędzlami. Wyciągnęła szyję, żeby ich lepiej widzieć. O tak, mieli też mokasyny. Mary westchnęła cicho. To było takie romantyczne. Mimo złego zdania, jakie zakonnice miały o powieściach, ona i wszystkie jej koleżanki przeczytały "Pogromcę zwierząt" i "Ostatniego Mohikanina". Pani Watson westchnęła również. - To wszystko jest bardzo nudne. Chodź, Mary. Wejdźmy do środka. Co za pomysł! Żeby ludzie musieli czekać na krowę! - Czy mogłabym jeszcze chwilę popatrzeć? - spytała Mary. - Przyjdę do pani później. - Co? Mam zostawić młodą dziewczynę samą w tłumie obcych? Nie byłabym Muriel Watson. Nikt mi nigdy nie zarzuci, że nie zrobiłam tego, co było moim obowiązkiem. Pamiętam jak pewnego razu... Mary puściła mimo uszu wspomnienia pani Watson. Była zafascynowana zmaganiami z krową. Mężczyzna w mokasynach próbował właśnie ruszyć ją z miejsca. Objął ramieniem szyję zwierzęcia i mocno ściskając gwałtownie pociągnął. Krowa ryknęła żałośnie. - Zabije moją krowę - rozległ się kobiecy głos. Urzędnik w mundurze odszedł od drzewa. - Hej tam, dość tego! - wrzasnął. - Krowa ma być zaokrętowana, a nie uduszona! - Ruszył w stronę statku. - Polegać na Indianach... - mruknął. Czerwonoskóry rozluźnił uchwyt. Urzędnik odwrócił się w stronę Murzyna. - Joshua - krzyknął. - chodź i zrób porządek z tym towarem. Duży, czarny mężczyzna podszedł do krowy. - Spójrz no, krowo - powiedział głośno. - Pamiętasz, co się stało w Jerycho, ha? Sądzę, że nie chcesz upaść. Rusz się więc. Wziął sznur, który był obwiązany wokół krowiej szyi i włożył koniec pomiędzy swoje zęby. Zanim ktokolwiek zorientował się, co robi, stanął tuż za zwierzęciem i swoimi dużymi dłońmi silnie chwycił wierzgające, tylne nogi. Uniósł je i popchnął krowę w stronę kładki. Uśmiechał się szeroko, pokazując duże, białe zęby zaciśnięte na postronku. - Jak taczkę - spójrz no - powiedziała pani Watson. - Na to bym nie wpadła. Tłum śmiał się i klaskał. Chłopcy gwizdali i podskakiwali z uciechy. Mary też uderzała w dłonie. Zdziwiona krowa weszła na kładkę, smętnie porykując. Kątem oka Mary zauważyła błysk. W dłoni Indianina, któremu nie udało się zaokrętować krowy, mignęło coś jasnego. Szedł w stronę statku z podniesioną ręką. - Zrobiłeś ze nie głupca, co czarnuchu? - krzyknął. On trzyma tomahawk - pomyślała Mary. O, ma pióra przy trzonku, tak jak to opisywali w książkach. Och, Boże w niebiesiech, chce nim rzucić! - Uważaj, Joshua! - krzyknęła. Jej ręka sama odnalazła ozdobną gałkę na balustradce. Odkręciła ją i cisnęła w lśniący tomahawk. Usłyszała nieprzyjemnie głuchy odgłos, kiedy kulka uderzyła mężczyznę w skroń. - Och nie - jęknęła - co ja zrobiłam? - Co ty zrobiłaś? - spytała pani Watson. - Chodź stąd szybko, zanim ktokolwiek zorientuje się, że to ty. - Wzięła Mary za ramię i pociągnęła ją wzdłuż pokładu przez salon do damskiej kabiny. - Nie chciałam go zranić - łkała Mary - ale on chciał rzucić... - Ciii, dziecko. Im mniej będziesz paplać, tym mniejszy będzie kłopot. Lepiej, żeby nikt nic nie mówił. I trzymaj się z dala od pokładu. Niech pospólstwo samo załatwia swe porachunki. Chodź, umyjesz twarz. Niedługo będzie kolacja, musimy być gotowe. Paplanina pani Watson działała uspokajająco. Wypytała Mary o jej garderobę i zadecydowała, że sukienka uszyta na zakończenie szkoły będzie odpowiednia. Wytłumaczyła, że wszystkie bagaże są w pomieszczeniu obok biura kapitana. Poszła tam z Mary. Poleciła jednej z czarnych pokojówek wyprasować sukienkę Mary i jej własną i przynieść je szybko do kabiny. - To ulubiona suknia pana Watsona - powiedziała. - Zawsze zabieram ją w podróż, bo gdy ją noszę podczas kolacji, czuję się jak na przyjęciu. Załóż pantofle, są ładne choć bardzo niepraktyczne. Pomogę ci się uczesać. Będziesz królową statku. Czyż nie ładna z niej dziewczyna? - pani Watson zapytała głośno kapitana. - To sierota, jej historia jest bardzo smutna. Wzięłam ją na swe łono, jak Abraham jagnię. Mary, przywitaj się z kapitanem. Jestem pewna, że chce, byśmy usiadły koło niego. Sierota w swej pierwszej podróży rzeką... Kapitanie, stół wygląda tak elegancko. Jaki piękny, gruby obrus. Prawda, Mary? Na "Queen" stół zawsze wygląda dobrze. Mój mąż, pan Watson, zna właściciela statku... to znaczy jednego z właścicieli, wiem, że jest ich cała gromada... pan pamięta, kapitanie, ja i pan Watson zawsze podróżujemy na "Queen". Kapitan zamruczał przez swoje obfite bokobrody, że bardzo dobrze pamięta panią Watson. Potem zajął się nalewaniem gęstej, brązowej zupy ze stojącej przed nim wazy. Kelnerzy zabierali talerze i ustawiali je przed każdym z dwudziestu sześciu pasażerów. Statek nie miał nawet połowy kompletu w kabinach. Zarabiał głównie na frachcie i pasażerach, którzy podróżowali pomiędzy pakami, skrzyniami i bydłem przewożonym na niższym pokładzie. Za takie miejsce płaciło się tylko dziesięć centów dziennie, a prowiant brało ze sobą. Tak jak obiecywała pani Watson jedzenie dla pasażerów mieszkających w kabinach było bardzo smaczne i w wielkiej obfitości. Po pierwszych dwudziestu minutach kolacji Mary doszła do wniosku, że nikt nie zamierza wspomnieć incydentu z gałką. To musiało oznaczać, że Indianinowi nic się nie stało. Uspokoiwszy się, z przyjemnością zjadła kurczaka z mocno omaszczonymi ziemniakami, świeżą fasolkę, marchewkę, pszenne bułeczki i coś przepysznego z zielonych pomidorów i mleka. Również z przyjemnością rozmawiała ze swoją sąsiadką. - Mam osiemdziesiąt siedem lat - mówiła do Mary - i jeszcze wszystkie zęby. Słyszałam o tych statkach i pomyślałam, że jeżeli mam zamiar popłynąć jednym z nich przed śmiercią, lepiej żebym ruszyła się teraz. No i jestem. Wsiadłam z moją krową w Rochester i płynę aż do Crown City. Dobre trzysta mil. Sądzę, że to mi wystarczy. Po drugiej stronie Mary, niespodziewanie milcząca pani Watson pochłaniała jedzenie z pełną poświęcenia żarłocznością. Dopiero, kiedy rozprawiła się z ostatnim kęsem, odzyskała głos. - Teraz możemy się trochę poudzielać towarzysko, Mary. Oczywiście wśród pań. Panowie czekają z niecierpliwością, żebyśmy wyszły, aby mogli wyciągnąć swoje cygara i inne diabelstwa. Rzuciła zalotne spojrzenie kapitanowi, który uśmiechnął się słabo, ale ochoczo podniósł się, żeby odsunąć pani Watson krzesło i pomóc jej wstać od stołu. Kiedy wróciły do kabiny, pani Watson przedstawiła siebie i Mary dwunastu damom, z którymi dzieliły pokój. - Dzielna, mała sierota - powiedziała im - jedzie aż do Nowego Orleanu, do swojej babki, której nigdy nawet nie widziała. Panie odpowiedziały cichymi okrzykami pełnymi sympatii. Zanim pani Watson znowu zaczęła mówić, Mary skorzystała ze sposobności, żeby zapytać, czy któraś z nich może jej powiedzieć, jak wygląda Nowy Orlean. - Nic o nim nie wiem, naprawdę - wyznała. - Nie wiem nawet, jak to daleko. Dowiedziała się, że bardzo daleko. Tak bardzo, że żadna z pań nigdy tam nie była. Nie znały nawet nikogo, kto kiedykolwiek odwiedziłby to miasto. Próbowały odgadnąć odległość. Domysły mieściły się w granicach od półtora do pięciu tysięcy mil. - A ile przepłynęłyśmy dotąd? - Prawie sto. W Mary jakby piorun strzelił. Zestarzeję się na tym statku, pomiędzy tymi starymi kobietami, pomyślała. A pani Watson przegada każdą minutę, dzień po dniu. - Pan Watson zna właściciela - mówiła właśnie ta zacna dama - zawsze więc podróżujemy na "Queen". Pływamy do Pittsburga cztery albo pięć razy w roku. Pan Watson prowadzi sklep w Portsmouth, więc... W nocy Mary długo nie mogła usnąć. Leżała nieruchomo za zaciągniętymi zasłonami. Z daleka słyszała śmiechy dochodzące z salonu. Wydawało jej się, że czuje zapach cygar. Ubranie ojca zawsze pachniało lekko tytoniem. Usnęła wreszcie zmęczona płaczem. Zbudziła się nagle, zastanawiając się, co wyrwało ją ze snu. Rytmiczne puff_puff z komina przypomniało jej, gdzie się znajduje. Potem usłyszała dochodzące z oddali dźwięki. Z każdą chwilą muzyka rozbrzmiewała głośniej. Mary wstała z łóżka i przeszła obok śpiących kobiet do okna kabiny. Rozsunęła zasłony i wyjrzała. Jasny księżyc oświetlał balustradkę na pokładzie, rzędem lśniły ozdobne gałki. Za balustradką wiła się rzeka, czarna i tajemnicza, ze srebrną ścieżką księżycowego światła, prowadzącą do odległego brzegu z widmowymi cieniami drzew o srebrnych koronach. Muzyka stała się wyraźniejsza, a na rzece zamajaczył wielki, biało_złoty statek, ten sam, który widziała w Pittsburgu. Ze wszystkich okien na trzech pokładach wylewało się światło, ożywiając lśniące ozdoby. Kiedy mijał "Queen", muzyka otoczyła Mary, jak czar. Słyszała śmiechy. Widziała mężczyzn i kobiety tańczących pod jasnymi, kryształowymi żyrandolami. A potem szybko wszystko znikło. Mary nasłuchiwała przez chwilę, dźwięki cichły coraz bardziej, aż wreszcie umilkły zupełnie. Patrzyła na oświetlony księżycowym blaskiem, biały ślad statku, póki on również nie zniknął. Woda znów stała się czarna, przecinała ją tylko srebrna księżycowa wstęga. Odległy brzeg z posrebrzonymi drzewami przesuwał się powoli, spokojnie, pięknie i tajemniczo. Mary westchnęła. Zauroczona cudownością tego, co widziała, zapragnęła, by podróż trwała wiecznie. Życie Mary na pokładzie "CairoŃ Queen" było niepodobne do niczego, co znała wcześniej lub co mogła sobie wyobrazić. Wydawało się, że nie istnieje czas ani odległość. Mimo mijanych zakrętów, wysepek i miast, rzeka pozostawała zawsze szeroka i leniwa. Niezmienna. Mary siadywała twarzą do rufy, na ławce osłoniętej długim cieniem kabiny pilota górującej nad pokładem. Stąd patrzyła na rzekę, na inne statki, na wielkie tratwy z drewnianych bali, na czółna przewożące skrzynie, beczki, zwierzęta, a czasami nawet rodziny z całym dobytkiem. Widziała, jak przyzywano "Queen" do brzegu - ludzie na przystani zaczynali wtedy machać białą flagą. Nauczyła się rozpoznawać trzy gwizdy, ogłaszające, że "Queen" ma zamiar zatrzymać się dla rozładunku. Nigdy jej nie nużyło przyglądanie się, jak nagle port ożywa, kiedy statek cumuje do brzegu. Wkrótce umiała też powiedzieć, kiedy będą musieli się zatrzymać, aby uzupełnić zapas drewna pod kotły, lub wziąć prowiant. Kiedy jacyś pasażerowie wysiadali, stawała koło relingu i machała im na pożegnanie. Kiedy wsiadali nowi przyglądała im się z zainteresowaniem, zgadując, kim są. Wiedziała, że najprawdopodobniej dowie się czegoś o ich życiu, ponieważ pani Watson na pewno przedstawi im najpierw siebie, a potem ją i opowie "smutną historię" Mary. Panie będą cmokały współczująco i zadeklarują chęć występowania w roli zastępczych matek na czas pobytu na pokładzie. Mary miała więc zawsze towarzystwo na swojej ławce. A wszystkie damy odpowiadały niezwykle wyczerpująco na grzeczne pytania dotyczące ich rodzin i domów. Od nich to Mary dowiedziała się, że po jednej stronie rzeki jest Ohio, a po drugiej Zachodnia Wirginia. Pensylwania pozostała daleko za nimi. Dni, mile i brzegi zlały się w jedno i pewnego dnia po jednej stronie było Ohio, a po drugiej Kentucky. Wkrótce potem państwo Watsonowie wysiedli. Pan Watson zwrócił jej pieniądze ze sztywnym ukłonem, pani Watson utuliła ją w pełnym łez uścisku, pozostawiając pod opieką pani Ohlandt. Stout, Wrightsville, Aberdeen, Higginsport, Neville. W Cincinnati czekali przez całą dobę na duży załadunek wołowiny zasolonej w beczkach. Potem jeszcze parę godzin i Ohio było za nimi. Po jednej stronie rzeki nadal rozciągało się Kentucky, ale po drugiej była już Indiana, a pierwszym miastem, w jakim zacumowali - Rabbit Hash. Pani Ohlandt przekazała Mary pannie Dickens. Miasta zjawiały się i znikały, panie rozmawiały z Mary na jej ławce, przy stole i w kabinie. Ale żadna z nich nie odwiedziła nigdy Nowego Orleanu, ani nie znała nikogo, kto by tam był. Aż do Louisville. Tam wsiadła rodzina z piątką dzieci, z których żadne nie przekroczyło siedmiu lat i spokojne odrętwienie panujące dotąd na "Queen" rozwiało się. - Cóż, raz przepłynąłem statkiem całą drogę, aż do Nowego Orleanu - powiedział stojący na czele tej gromadki ojciec. - Ale byłem wtedy bardzo młody, a poza tym to, co widziałem, zupełnie nie nadaje się na opowieści dla panienek takich jak ty. Dwa dni później zatrzymali się w Evansville. Wielodzietna rodzina wysiadła, a wszyscy na statku tak ludzie, jak i zwierzęta z ulgą przyjęli powrót spokoju. Statek jednak stał w Evansville jeszcze długo po tym, jak wszystko zostało wyładowane na brzeg, a nowe towary rozmieszczone bezpiecznie na pokładzie. Z komina leciał dym, wskazując, że kotły nieustannie wytwarzają parę obracającą wielkim kołem - mimo to łopatki nie poruszały się. - Na cóż u licha jeszcze czekamy? - narzekała panna Dickens. - Zaraz będzie ciemno. Już godzinę temu powinni wołać na kolację. - Sądzę, że czekamy na kogoś, kto właśnie nadjeżdża tym powozem - podsunęła Mary. - Niech pani spojrzy, panno Dickens. Pędzi jak wiatr. Czarny powóz, lśniący, jakby zrobiono go z dobrej skóry, ciągnęły ogromne, białe konie, rozpędzone w pełnym, szalonym galopie. Stangret Murzyn miał czarny cylinder i czarny frak, ozdobiony z przodu lśniącym, białym żabotem. Zaczął wstrzymywać konie, kiedy byli tuż nad wodą. Mary widziała jak wodze wpijają się w jego dłonie w białych rękawiczkach. Jednak, mimo tego gwałtownego przybycia, pasażerowie powozu najwyraźniej nie śpieszyli się z wysiadaniem. Drzwi pozostały zamknięte w czasie, gdy stangret ściągał z dachu powozu walizy i pudła na kapelusze. Nic się nie działo, dopóki Murzyn nie obrócił cztery razy na statek i z powrotem, przenosząc cały bagaż. Dopiero wtedy otworzył drzwi powozu i skłonił się głęboko. W drzwiach pojawiła się najbardziej elegancka kobieta, jaką Mary kiedykolwiek widziała. Miała na sobie strój podróżny w praktycznym, brązowym kolorze i czarne równie praktyczne rękawiczki. Z pewnością nie będzie na nich znać brudu. Jednak pojęcie praktyczności tej damy kończyło się na doborze kolorów. Mieniąca się w blasku słońca wszelkimi odcieniami brązu - od ciepło bursztynowego do prawie czarnego, jak kawa - jedwabna suknia nie była zwyczajnym strojem podróżnym. Dopasowana góra podtrzymywana przez skomplikowane, poskręcane zapięcia, kończyła się niewiarygodnie cienką talią, owiniętą pasem z tego samego, czarnego jedwabiu, co ozdoby na staniku. Spódnica wykończona trzema czarnymi jedwabnymi falbanami, podobnie jak szerokie bufy, wieńczące rękawy z cieniutkiego, czarnego szyfonu haftowanego w delikatny, brązowy wzór. Obcisłe mankiety ozdabiały czarne, jedwabne kokardy. Dama miała kapelusz z brązowej słomki z czarną koronkową woalką i zadziwiająco szeroką, błękitną, jedwabną wstążką zawiązaną pod brodą na dużą kokardę. Kiedy wysiadała z powozu, przez moment można było dostrzec halki w pięciu odcieniach błękitu. Ruszyła w stronę statku, a w tym czasie z powozu wyłoniła się druga kobieta, ubrana w suknię z szarego jedwabiu, którą okrywał wykończony koronką fartuch, służący raczej za ozdobę niż ochronę. Kolczyki z jasnego złota chwytały ukośne promienie słońca i lśniły na tle jej ciemnej skóry, wyglądającej na jeszcze ciemniejszą przez kontrast z białym turbanem na głowie. Odprawiła ręką woźnicę, który chciał wziąć od niej czerwony, skórzany kuferek i pośpieszyła za swoją panią. - No, no - mruknęła panna Dickens. - Widywałam już ładne fatałaszki, ale takich jeszcze nigdy. - Kapitanie, nigdy sobie nie wybaczę, że zatrzymałam pana tak długo - Mary usłyszała głos eleganckiej damy, kiedy wchodziła do salonu za panną Dickens. - Słusznie - szepnęła panna Dickens na tyle głośno, żeby zostało to usłyszane. Twarz Mary poczerwieniała z zażenowania. Kobieta odwróciła się w ich stronę, unosząc lekko brwi. Kapitan odchrząknął. - Pani Jackson, pozwoli pani, że przedstawię dwie damy, które będą podróżowały razem z panią. Oto panna Dickens, a ta młoda osoba to panna macalistair. Jest na statku od początku podróży, to znaczy od Pittsburga i pozostanie tu całą drogę aż do Nowego Orleanu. Pani Jackson uśmiechnęła się do Mary i wyciągnęła rękę w gładkiej rękawiczce. - Miło panią poznać, panno macalistair. Nowy Orlean to także mój dom. Mary ujęła podaną dłoń z niezręcznym pośpiechem. - Och, jakże się cieszę, że czekaliśmy na panią! - wykrzyknęła. 4. - Jesteś niezwykle odważną młodą osobą, Mary - stwierdziła pani Jackson. Kiedy zostały sobie przedstawione, Mary zarzuciła ją pytaniami o Nowy Orlean. Pani Jackson była grzeczna, lecz bardzo chłodna. Jednak później, gdy dowiedziała się, że dziewczyna jest sama na świecie, zmiękła. A kiedy Mary zwierzyła się, że nawet nie wie, jak się nazywa jej babcia, ani czy w ogóle jeszcze żyje, pani Jackson ujęła dłonie dziewczyny w swoje ręce i raz po raz wyrażała jej swój podziw. Mary rozkwitała w cieple aprobaty. - Co za szczęście mieć za przyjaciółkę taką osobę jak pani, pani Jackson. Jest pani miła, piękna i elegancka. Chciałabym być taka sama. - To urocze, co mówisz, kochane dziecko. Mary nie znała nikogo, kto by wymawiał słowa tak jak pani Jackson: powoli i miękko. Słowa jakby ciekły jej z ust, a spółgłoski były niewyraźne lub w ogóle niewymawiane, a samogłoski rozciągane, jak frazy muzyczne. Jej uśmiech również wydawał się być leniwy, zaczynał się od lekkiego drżenia warg, potem kąciki szerokich ust rozciągały się i podnosiły w górę, by wreszcie odsłonić piękne, białe nieregularne zęby, z malutką szparką na samym przodzie, która dodawała im jeszcze uroku. Miała jasne włosy i niebieskie oczy, najbardziej niebieskie oczy, jakie Mry kiedykolwiek widziała. Głębokie, przysłonięte w chwilach milczenia ciężkimi powiekami. Za to, gdy mówiła, jej brwi unosiły się w górę, a oczy robiły się wielkie i okrągłe, prawie hipnotyczne. Wszyscy na pokładzie ulegli jej czarowi, nawet panna dickens. Mary czuła się wnieboĂwziętą, ponieważ pani Jackson nie ukrywała, że to właśnie jej towarzystwo lubi najbardziej. Po kolacji, kiedy inne panie udały się do kabiny, zapytała, czy Mary nie wolałaby raczej wyjść na pokład. - Szkoda byłoby nie zobaczyć zachodu słońca. Kolory na wodzie są takie piękne. Mary była przekonana, że pani Jackson jest najbardziej romantyczną kobietą na całym świecie. Mogę przysiąc, myślała, że właśnie taka była moja mama. Równie piękna, o głosie, brzmiącym jak najpiękniejsza muzyka. To tak, jakby wcale nie umarła, tylko wyjechała gdzieś bardzo daleko, a teraz wróciła, żeby zabrać mnie do domu. - Czy Nowy Orlean jest bardzo piękny? - zapytała, pewna pozytywnej odpowiedzi. Był przecież miejscem, gdzie mieszkała pani Jackson. I mama. - Jak z bajki. Domy pomalowane na różne kolory, ozdobione, niczym czarną koronką, metalowymi balkonami. A za każdym domem ukrywa się ogród, w którym przez cały rok kwitną kwiaty. Mary westchnęła. - Cudowne. - Naprawdę cudowne. Pokochasz to miejsce. Chciałabym być wtedy z tobą, żeby dzielić twą radość. Mary poczuła, że jej serce staje się ciężkie jak z ołowiu. - Ależ pani tam będzie. Przecież pani też jedzie do Nowego Orleanu, prawda? - Tak, oczywiście. Ale nie tym statkiem. Jest zbyt wolny i niewygodny. Jesteśmy o dwieście mil od Cairo w stanie Illinois. I od rzeki Missisipi. Tam przesiadam się na inny parowiec. - Ach, tak - Mary z trudem powstrzymała łzy. I wtedy pani Jackson powiedziała to, co dziewczyna najbardziej chciała usłyszeć. - Dlaczego nie przesiądziesz się razem ze mną. Mary? Wtedy będziemy mogły dalej podróżować razem. Bardzo bym tego pragnęła. - Ja chyba śnię - zawołała Mary. Odkręciła się, żeby zobaczyć, jak spódnice wirują wokół niej. Była oszołomiona ruchem i szczęściem. Pani Jackson obdarzyła ją swym leniwym uśmiechem. To ona przeobraziła Mary. - Nie możesz już nosić klasztornej sukni, kochanie - powiedziała. - Z każdym dniem będzie się robić coraz cieplej, przecież podróżujemy na południe. Usmażysz się. Służąca przerobi dla ciebie jedną z moich sukienek. Ma zręczne palce i jest bardzo szybka. Góra sukni zrobiona była z cieniusieńkiego białego płótna, z zakładkami, mankietami wykończonymi koronką. Spod błękitnego, jedwabnego kołnierza wysuwał się biały, również jedwabny gorset ozdobiony koronką, pokrywającą niczym piana trzy jedwabne spódnice. Kiedy Mary skończyła się Ubierać, służąca pani Jackson wyszczotkowała jej włosy i zakręciła na gorąco. Potem związała loki niebieską, jedwabną wstążką. - Wyglądasz uroczo, moja droga - powiedziała pani Jackson. - Masz tu jeszcze białe rękawiczki i parasolkę. Chodź, pożegnaj się z kapitanem i twoimi przyjaciółmi. Statek już wkrótce przybije do brzegu. - Niech Bóg cię błogosławi, dziecko - powiedziała panna Dickens, przyciskając do oczu chusteczkę. - Życzę ci szczęścia. - Dziękuję - oczy Mary także zwilgotniały. Pożegnała się po kolei ze wszystkimi pasażerami, potem na pokładzie odnalazła kapitana. - Będzie nam panienki brakowało - powiedział. - Z prawdziwą przyjemnością gościliśmy panienkę na naszym statku. - Do widzenia, panienko - szepnęła pokojówka, obsługująca kabinę. - Wygląda panienka jak jakaś księżniczka. - I tak się czuję - odpowiedziała Mary. - W życiu nie byłam taka szczęśliwa. Prawie biegła po kładce za panią Jackson. Przed nimi łagodnie kołysał się na wodzie imponujący, ozdobiony flagami statek. Orkiestra grała wesołą melodię. Mary stanęła i odwróciła się, żeby pomachać na pożegnanie. Wielki Murzyn, nadzorujący załadunek, pozdrowił ją ruchem ręki. Mary uśmiechnęła się. - Do widzenia, Joshua - zawołała i pośpieszyła za panią Jackson. Pani Jackson dotknęła cienkim pręcikiem zanurzonym w perfumach miejsc za uszami Mary. Potem przytuliła policzek do policzka dziewczyny. - Zawsze chciałam mieć córkę - powiedziała cicho - słodką dziewczynkę, właśnie taką jak ty, Mary. Ponieważ nie masz własnej mamy, czy chciałabyś być dla mnie jak córka? Mary zarzuciła jej ramiona na szyję. - Bardziej, niż czegokolwiek innego na świecie - wyszeptała. Pani Jackson ucałowała ją w oba policzki i uwolniła się z uścisku. - Uszczęśliwiasz mnie, moja droga. Będzie nam razem wspaniale. Zamieszkasz ze mną w Nowym Orleanie, zanim odnajdziemy twoją rodzinę. A do czasu, gdy tam dopłyniemy, nauczę cię jak być prawdziwą dziewczyną z Południa. Zacznijmy od tego, że będziesz nazywała mnie panną Rose, nie panią Jackson. Rose to moje imię. - Oczywiście - powiedziała Mary. - Pani jest właśnie jak róża, taka różowa i słodko pachnąca. Pani Jackson parsknęła śmiechem. - Ty także, kochanie. To zadziwiające, ile może zdziałać odrobina perfum. W dodatku masz taki świeży, naturalny kolor policzków. Myślę jednak, że moglibyśmy przetrzeć trochę twoje czoło i brodę pudrem ryżowym, żeby się nie świeciły. - Jej dłonie poruszały się z niezwykłą wprawą. Mary zawierzyła całkowicie pani Jackson. Oddała jej serce. "Memphis Bell" wydał się Mary prawdziwą skarbnicą cudów. Był jednym z najnowszych parowców na Missisipi. Posiadał wszystkie wygody "pływających pałaców" stanowiących chlubę tej rzeki. Pasażerowie mieszkali w osobnych kabinach, w każdej z nich znajdowało się ogromne łóżko z baldachimem, z jedwabnego sklepienia spływała delikatna moskitiera. Jedwabne zasłony osłaniały wielkie okna, otwierające się na lśniący pokład, a grube dywany miękko zapadały się pod stopami. Salon mierzył prawie dwieście stóp. Lśniące lustra w złoconych ramach sięgały aż do sufitu, a gazowe, kryształowe kandelabry błyskały miriadami tęczowych świateł. Obiad podawano o ósmej - siedem dań na srebrnych talerzach, a do tego pięć rodzajów wina w rubinowych kielichach. Pasażerowie zasiadali na wybitych brokatem krzesłach. Za każdym krzesłem stał czarny steward w białych rękawiczkach. Zręcznie podawał potrawy, gotowy na każde skinienie. Mężczyźni siadali do kolacji w strojach wieczorowych. W koszulach spiętych pod szyją perłą lub innym szlachetnym kamieniem. Kobiety wkładały suknie odsłaniające ramiona. Ich szyje i uszy lśniły od klejnotów. Do obiadu cicho przygrywał kwartet smyczkowy. Po posiłku stoły odsuwano i zaczynały się tańce. Panie nie musiały odchodzić do swych kabin. Na górnym pokładzie na mężczyzn czekały: palarnia, sala ze stolikami karcianymi i bilard. - Nigdy nie tańczyłam - przyznała się Mary. - Czy mogłabym chociaż popatrzeć? - Oczywiście, moja droga - powiedziała pani Jackson. - Usiądziemy na kanapie i posłuchamy muzyki. Jutro poćwiczysz z którymś z oficerów. - Przyjrzała się Mary z serdeczną aprobatą. Koronkowa chusteczka okrywała ramiona i dekolt dziewczyny. W otrzymanej od pani Jackson sukni czuła się zbyt naga. Trzy dni później miała na sobie różową muślinową suknię z ogromnymi bufiastymi rękawami. Jej stopy chętne do tańca podrygiwały w rytm muzyki. Panna Rose uczyła ją, jak powinna się zachowywać prawdziwa nowoorleańska młoda dama. Mary rozwinęła czarny, koronkowy wachlarz i nagle poczuła się niezwykle światowo. Po drugiej stronie salonu jakiś mężczyzna próbował założyć się z przyjacielem o to, czy uda mu się zatańczyć z "tą małą w różowym". Przyjaciel odmówił. - Widziałem, jak jej matka traktuje każdego przed siedemdziesiątką. Poza tym niewinne panienki piekielnie mnie nudzą, a takiej naiwnej jeszcze nie widziałem. Prędzej próbowałbym z mamusią, ale chyba dostałbym kosza, co? Pani Jackson spojrzała na nich z zimną wyniosłością. - Brrr - powiedział jeden z nich. Obydwaj wybuchnęli śmiechem i odeszli. Pani Jackson uśmiechnęła się do zbliżającego się kapitana. - Mary, najmilsza - szepnęła. - Sądzę, że kapitan chce cię poprosić do walca. Mary wachlowała się zawzięcie. Tańczyła już tyle razy z kapitanem, że przestała obawiać się nadepnięcia mu na nogę. Usiłowała tylko ochłodzić twarz i szyję. Od czasu, kiedy statek ruszył na południe od Illinois rzeką Missisipi do Tennessee, temperatura podnosiła się z godziny na godzinę. Podczas tańca zwierzyła się kapitanowi, że jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak gorąco. - Wiem, że to już czerwiec, ale zawsze dotąd spędzałam letnie miesiące w górach. To zaskakujące, jak naprawdę wygląda lato. Martwię się, że sprawiam tyle kłopotu pannie Rose... pani Jackson. Dzisiaj jej pokojówka cztery razy układała mi włosy. Kapitan uśmiechnął się. Naturalność Mary działała na niego niezwykle ożywczo. Damy z Południa uczyły się sztuki uwodzenia w znacznie młodszym wieku. - Mógłbym poprosić panią Jackson, żeby pozwoliła mi towarzyszyć paniom w małej przechadzce po pokładzie - powiedział. - Dziś wieje naprawdę przyjemna bryza. Robimy prawie dwadzieścia mil na godzinę. Mary przytaknęła energicznie. - Bardzo bym chciała wyjść na świeże powietrze. Dziękuję panie kapitanie. Pani Jackson przyjęła zaproszenie, ale z pewnym zastrzeżeniem. - Po tańcach łatwo się zaziębić - powiedziała. - Pobiegnij do kabiny, Mary i przynieś nam lekkie szale. Kiedy Mary odeszła, pani Jackson uśmiechnęła się do kapitana. - Widzę, że płyniemy zgodnie z rozkładem - powiedziała. Jej głos był bardziej ożywiony niż zazwyczaj. - Ile pieniądzy by pan stracił, nie zatrzymując się nigdzie po drodze do Nowego Orleanu? - Bez postoju w Natchez? Wykluczone. - Kapitanie, mam bardzo ważne spotkanie wieczorem Czwartego Lipca. Żeby zdążyć na czas gotowa jestem zapłacić bardzo wiele. Kapitan spojrzał na panią Jackson i roześmiał się. - Jestem chciwym człowiekiem, proszę pani. Roześmiała się również. - Zaskoczył mnie pan, kapitanie. Teraz niech mnie pan zadziwi. Proszę podać pańską cenę. Kiedy to zrobił, jej brwi uniosły się w górę. - Miał mnie pan zadziwić, a nie przerazić. Cztery takie statki nie uniosłyby ładunku, na którym można by tyle zarobić. Proponuję panu połowę. Targowali się krótko i po przyjacielsku. Zanim Mary powróciła z szalami, transakcja została zawarta. Mary pomyślała, że oboje, panna Rose i kapitan, wyglądają na bardzo z siebie zadowolonych. Czy nie byłoby wspaniale, gdyby zakochali się w sobie? Mogłaby być druhną na weselu. Dla jej młodej, romantycznej duszy to, że panna Rose była wdową i nie miała zamiaru nigdy więcej wychodzić za mąż, wydawało się bardzo smutne. Podczas spaceru po pokładzie, Mary starała się wyprzedzać ich o kilka kroków tak, aby kapitan mógł pozostać sam na sam z panną Rose. Później zupełnie o nich zapomniała. W bezksiężycową noc gwiazdy wydawały się ogromne. Mary nigdy jeszcze nie widziała tak rozgwieżdżonego nieba. - Wyglądają, jakby były zupełnie blisko - powiedziała na głos - i są takie inne. Nie są odległe i zimne jak te, które dotąd widywałam. Pałają ciepłym, łagodnym blaskiem. Pani Jackson objęła Mary w pasie. - Teraz jesteś na Południu, moja droga. Tu wszystko jest inne. Piękniejsze. Następnego ranka pani Jackson obudziła Mary znacznie wcześniej niż zwykle. - Ubierz się szybko, chcę ci coś pokazać. Napijemy się kawy na pokładzie. Mary nie zdołała jednak wypić tej kawy. Była zbyt oszołomiona, żeby zajmować się czymś tak zwyczajnym, jak śniadanie. Statek płynął tuż przy brzegu zanurzony w chmurach szaro_złotej, kłębiącej się w świetle poranka mgły. Szare obłoczki spływały z drzew i łączyły z mgłą ponad rzeką. Powietrze zdawało się być przesycone słodyczą: świergotały setki niewidzialnych ptaków, a tysiące gwiaździstych, cudownie pachnących kwiatów otulało pnie i pokrywało ziemię niczym wspaniały dywan. Mary chwyciła się relingu. Oczarowana, chłonęła piękno chwili wszystkimi zmysłami, oddychała słodkim powietrzem, na skórze czuła delikatny dotyk wiatru. Na końcu szpaleru pokrytych gniazdami drzew Mary ujrzała drewniany port. Stare belki połyskiwały srebrzyście od wilgoci. Dalej biegła szeroka, biała droga, ocieniona wysokimi drzewami o gałęziach, ciężkich od lśniących, ciemnozielonych liści i białych, jakby ulepionych z wosku, kwiatów, tak dużych, że wprost trudno było uwierzyć w ich prawdziwość. Na końcu drogi stała jakaś świątynia. Biała, z masywnymi kolumnami wznoszącymi się aż do trójkątnego, ciemnego dachu ponad szerokim łukiem okna, mieniącego się jak złoty wachlarz w porannym słońcu. - Tak wygląda dom na plantacji - powiedziała cicho pani Jackson, prawie dotykając ustami ucha Mary. - Te drzewa to magnolie, a pnącza - kaprifolium. Jesteśmy w Luizjanie. - To wspaniałe - wyszeptała dziewczyna. 5. Mary odmówiła powrotu do kabiny. Siedziała na pokładzie przez cały poranek. Coś ciągnęło ją w stronę brzegu, na którym widziała tyle piękna. Nawet wtedy, gdy statek wypłynął na środek rzeki i brzegi przemieniły się w odległe, zielone wstęgi, Mary wpatrywała się w nie, mrużąc oczy w blasku, odbitego od wody, słońca. Pani Jackson starała się nakłonić dziewczynę, by zeszła do chłodnego salonu na lunch, jednak Mary błagała, żeby pozostawić ją na pokładzie. - Tego właśnie mi potrzeba, panno Rose. Czuję, że poznając to miejsce, poznaję swoją mamę. Pani Jackson zaproponowała kompromis. Jeżeli Mary założy kapelusz z szerokim rondem i usiądzie w cieniu, i w dodatku jeśli wypije czekoladę, i zje kawałek zimnego kurczaka, wtedy będzie mogła zostać. - Niszczysz sobie cerę, ale sądzę, że w dobrej sprawie. Mary straciła poczucie upływającego czasu. Choć dzwonki nieustannie dzwoniły, a mijane statki gwizdały przeraźliwie, nic nie słyszała. Znowu przeniosła się w świat swoich marzeń. Kiedy statek zbliżał się do brzegu, podnosiła głowę i wdychała zapach Luizjany, dopóki przy kolejnym zakręcie słodycz powietrza nie ulotniła się zupełnie. I znowu. I znowu. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a bryza marszczyła wodę, przynosząc na nowo zapach lądu, silniejszy w nagrzanym po całym dniu powietrzu. Mary zadrżała. Była podekscytowana, jakby miała gorączkę. W tej właśnie chwili pani Jackson pojawiła się na pokładzie i podeszła do Mary. - Dobrze się czujesz? Możesz dostać porażenia słonecznego. - Dotknęła wierzchem dłoni rozpalonego czoła dziewczyny, potem jej policzka. Nagle odwróciła głowę, podbiegła do relingu. Osłaniając obiema rękami oczy, wpatrzyła się w brzeg. - Zmieniamy kurs! - wykrzyknęła. - Zatrzymujemy się. No, nie! Na to nie pozwolę. - Wybiegła, nie zwracając już uwagi na Mary. Postój. Mary przeszła pośpiesznie na rufę. Zobaczyła z bliska drzewa i kwiaty, całą plantację. Dygotała z podniecenia. Komin zagwizdał przeraźliwie. Przez ciało Mary przebiegło drżenie. Fala gorąca uderzyła jej do głowy. Może to rzeczywiście porażenie słoneczne? Mniejsza z tym. Czuła, że wszystkie jej zmysły są wyostrzone, jak nigdy wcześniej - to było zadziwiające uczucie. Nowe i wspaniałe. Parowiec podpływał do brzegu, wzdłuż którego nieprzerwanie ciągnął się pochyły, porośnięty trawą nasyp. Był równie wysoki, jak pokład, na którym stała. Statek łagodnie oparł się o brzeg. Na szczycie grobli zobaczyła mężczyznę, za nim, w pewnej odległości biały dom z kolumnadą, podobny do wielu mijanych wcześniej. Lśnił pomiędzy bogatą zielenią, obsypanych kwiatami drzew. Mężczyzna zdawał się być jego częścią, jakby wyszedł z tego samego cudownego snu. Ubrany był w strój do konnej jazdy. Czarna płócienna marynarka podkreślała jego szerokie ramiona i szczupłą talię, biel bryczesów raziła w oczy. Nosił także nieskazitelnie białą koszulę i lśniące czarne buty. Równie czarne były jego kręcone włosy i oczy. W pewnej chwili dostrzegł Mary i jego pełne, szlachetne w kształcie usta, odsłoniły w uśmiechu idealnie białe zęby. Uniósł rękę w geście pozdrowienia i skłonił się. Mary nie była w stanie odpowiedzieć. Stała jak zaczarowana. Zaczęto opuszczać kładkę. Skrzypienie lin przywróciło jej zdolność myślenia. Nie wolno się tak gapić - pomyślała. Muszę się odwrócić, odejść. Jednak, nie potrafiła tego zrobić. Mężczyzna spojrzał na kładkę, której koniec właśnie opadł na trawę tuż obok jego stóp. Nie czekając, aż trap dotknie ziemi wskoczył na niego i wbiegł na dolny pokład, znikając Mary z oczu. Jego zniknięcie zdjęło czar, który ją zniewalał. Nagle zdała sobie sprawę ze wszystkiego, co działo się wokół. Czuła, jak wiatr igra kosmykami jej włosów, i jak woda kołysze statkiem. Zapach kwiatów przenikał wszystko. Widziała trawę pogniecioną przez kładkę. Usłyszała także głos pani Jackson i odwróciła się w jej stronę niezwykle skruszona. Chciała przeprosić za swe zachowanie, ale ze zdumieniem stwierdziła, że została na pokładzie zupełnie sama. Głos pani Jackson zniknął gdzieś w zgiełku dochodzącym z dołu. Mary rzuciła się do kabiny, uciekając przed nowym, przerażającym uczuciem, które wbrew jej woli, zaczęło ją ogarniać. Głos pani Jackson dobiegał z dolnego pokładu. Wymyślała kapitanowi, żądając, by statek natychmiast odbił od brzegu i popłynął do Nowego Orleanu. Mężczyzna, który właśnie wsiadł na statek, roześmiał się głośno. - Za chwilę ruszamy, Rose. Tylko moi ludzie wprowadzą dwa konie. Rose Jackson odwróciła się w stronę nowego pasażera. - Życzę dobrego dnia, panie Saint_brevin. - Syknęła, zaciskając usta ze złości. - Jestem na tym statku prywatną osobą. Tak samo jak wszystkie damy. Proszę łaskawie zwracać się do mnie: pani Jackson. - Spojrzała na kapitana. - Jeżeli nie będę w Nowym Orleanie na czas, nici z pańskiej premii. - Odepchnęła Saint_brevina na bok i sztywno ruszyła w stronę schodów. Cała sztywność i złość zniknęły, gdy znalazła się w kabinie. - Moje drogie dziecko - krzyknęła. - Czemu zeszłaś tutaj? Źle się czujesz? - usiadła obok Mary i objęła ją. - No, nic - szeptała. - Panna Rose pomoże ci. Powiedz, czy stało się coś złego? Mary z ulgą przytuliła się do niej. - Nic złego, panno Rose. Po prostu nagle poczułam się trochę dziwnie. Pani Jackson przesunęła dłonią po jej czole. - To ten upał, kochanie. Nie jesteś do tego przyzwyczajona. Wiele ludzi źle znosi upały, w końcu jednak udaje im się do nich przywyknąć. Dzięki Bogu, nie masz gorączki. Przemyję ci twarz mokrą chusteczką, a potem pójdziemy zjeść lekką kolację. - O nie, nie mogłabym nic zjeść. - Mary pomyślała, że woli raczej umrzeć, niż stanąć twarzą w twarz z przepięknym mężczyzną z plantacji. Pewnie uważa ją za najgłupsze stworzenie na całym świecie. Pani Jackson roześmiała się, przytulając ją mocniej. - Ależ musimy, Mary. Pokojówka przyjdzie spakować nasze rzeczy. Jesteśmy już prawie na miejscu. A poza tym, naprawdę powinnaś coś zjeść. W nowym Orleanie nie będzie na to czasu, a dziś przez cały dzień właściwie nic nie wzięłaś do ust. Dziewczyna nie może dobrze się bawić, kiedy myśli o tym, jak bardzo jest głodna. A ty będziesz się dzisiaj bawić, jak jeszcze nigdy w życiu. Nie mówiłam ci tego dotąd, bo nie byłam pewna, czy zdążymy. Teraz już wiem, że tak. Czy pamiętasz, że dzisiaj jest Czwarty Lipca? Bawi się cały Nowy Orlean. Fajerwerki. Tańce na ulicach. I przyjęcia. Ja też wydaję dziś bal. Dom został udekorowany, wieczorem zjawią się moi przyjaciele. Służba wszystko przygotowała. Nie mogę się wprost doczekać chwili, kiedy przedstawię cię i powiem: "To jest moja wspaniała dziewczynka, którą znalazłam na Północy". Wszyscy będą cię kochać. Mary zapomniała o zmieszaniu, o lękach i dziwnym, nieznanym, a tak przejmującym uczuciu. Nowy dom. Nowy Orlean. Nowi przyjaciele, którzy przyjmą ją do swego grona. Będzie tak, jakby znów miała rodzinę. - Lepiej pójdę i opłuczę twarz - powiedziała i przytuliła się mocno do pani Jackson. - Kocham panią, panno Rose. Ponieważ podróż dobiegała końca, obiad nie był tak formalny, jak zwykle. Na długich stołach wzdłuż ścian ustawiono półmiski z gorącymi i zimnymi potrawami, a pasażerowie sami nakładali sobie na talerze wszystko, na co mieli ochotę. Po raz kolejny Mary zetknęła się z czymś zupełnie nowym. Stała koło stołu, nie mogąc się zdecydować, co wybrać. Była tym tak pochłonięta, że nie zauważyła, kiedy do jadalni wszedł Saint_brevin w towarzystwie dwóch mężczyzn. Ukłonił się pani Jackson. Ta pochyliła głowę i odwróciła wzrok. Mężczyźni zatrzymali się przy stole, na którym stało duże, srebrne wiadro napełnione lodem z butelkami szampana. - Weźmiemy kieliszki i butelkę - powiedział Saint_brevin do stojącego w pobliżu stewarda. - Chodźmy napić się do palarni - zaproponował swym towarzyszom. - Potem może zgodzę się zagrać z wami partyjkę czy dwie... - Nie zdążymy, Monty. Za jakieś pół godziny będziemy w Nowym Orleanie. Ciemne brwi Valmonta Saint_brevina uniosły się wysoko. - Sądzę, że raczej za piętnaście lub dwadzieścia minut. Ale co z tego? Przecież statek dalej nie popłynie. A szampan będzie tu nadal. Możemy grać aż do znudzenia... lub póki nie wygram od was wszystkich pieniędzy. - Skłonił się dwornie, wskazując ręką, w której trzymał butelkę szampana, drogę do palarni. Nikt z patrzących nie mógł pomylić się co do tej trójki: dwaj Amerykanie i Kreol, francuskojęzyczny mieszkaniec Nowego Orleanu. Saint_brevina zdradzał jego akcent, choć mówił po angielsku bardzo płynnie. Zdradzało go również wieczorowe ubranie. Po zaokrętowaniu na "Belle" zdążył się już przebrać. Kreole zawsze zmieniali wieczorem ubranie, a Saint_brevin okazał się człowiekiem wyjątkowo eleganckim: jedwabną koszulę zdobiła koronka i kamizelka ze złoto_białej satyny. Na małym palcu lewej ręki połyskiwał złoty sygnet. Strój, buty, fryzura, wygolone policzki, wszystko było nieskazitelne. Towarzyszący mu Amerykanie mieli na sobie to samo ubranie, które nosili przez cały dzień. Bogate i modne, ale bez stylu widocznego w sprowadzonych z Paryża wąskich spodniach i marynarce Kreola. Przy nim wyglądali prostacko. Poszli na górę, do palarni i rozsiedli się wokół stołu. Saint_brevin napełnił kieliszki szampanem, po czym skinął na stewarda. - Proszę podać nierozpieczętowane pudełko, żeby moi partnerzy mogli sprawdzić karty, zanim oskubię ich z pieniędzy - zarządził. Wyciągnął przed siebie długie nogi i zapadł głęboko w skórzany fotel. - Drodzy przyjaciele, chyba nie mylę się przypuszczając, że płyniecie do Nowego Orleanu na niedzielną gonitwę? Sam wystawiam dwa konie. Macie ochotę na mały zakładzik? Jestem tak pewien wygranej, że stawiam w ciemno. - Widziałem te dwie chabety, które wtaszczyłeś na pokład - powiedział młodszy z Amerykanów. - Na ile oceniasz swoją pewność? - Poczekaj chwilę - odezwał się drugi. - Zanim się tym zajmiemy, powiedz mi Monty, kim jest ta dama, której ukłoniłeś się w salonie. Starałem się jej przedstawić od Paducah. Niestety bez powodzenia. Valmont Saint_brevin uśmiechnął się szeroko. - Powodzenie nie ma tu nic do rzeczy, mój przyjacielu. Powinieneś raczej przedstawić stan swego konta w banku. Ta elegancka kobieta to Rose Jackson. Prowadzi najbardziej luksusowy burdel w Nowym Orleanie, a pewnie i w całym kraju. - Burdel_mama? Nie do wiary. - Jeśli chcesz, mogę cię tam zabrać. Jestem dobrym klientem. Mają tam najlepsze wina i najlepsze łóżka. - A dziewczęta? Ta, która jej towarzyszy, wygląda, jakby codziennie przed snem czytała katechizm. Valmont roześmiał się. - To właśnie specjalność zakładu. Wszystkie dziewczęta Rose wyglądają, jakby nikt ich jeszcze nie tknął. Jednak pozory mylą - w swym rzemiośle to prawdziwe artystki. Wiedzą, jak robić rzeczy, o których ci się nawet nie śniło. Dlatego trzeba im dużo płacić. Za wrażenie, że to ty jesteś tym pierwszym i, że wszystko jest tylko dla ciebie. - Jaka stawka? - To zależy. Zwykła wizyta pięćdziesiąt dolarów. Jeżeli chcesz coś ekstra, więcej. - Nigdy nie słyszałem o tak drogim burdelu. Najlepsza dziwka w Kentucky nie bierze więcej niż dziesięć! Młodszy mężczyzna palił w milczeniu. Teraz przyłączył się do rozmowy. - Co rozumiesz przez "coś ekstra"? - Wszystko, co zechcesz. Cokolwiek wymyślisz, dla Rose nie będzie to nic nowego. Jeżeli jesteś w stanie zapłacić dwieście, załatwi ci nawet prawdziwą dziewicę. Przyznam, że sam nigdy nie miałem na to ochoty. Na dole, w salonie, pani Jackson wręczyła Mary kieliszek szampana. - Wypij to, kochanie. Za Czwartego Lipca, za Nowy Orlean i wspaniałe, nowe życie, które cię tam czeka... Wyglądasz uroczo z tym zmarszczonym noskiem. Czy te bąbelki nie są cudowne? Do szampana trzeba się przyzwyczaić. Przypuszczam, że już niedługo będziesz go uwielbiać. 6. Na długo zanim statek dotarł do Nowego Orleanu, pasażerowie mogli oglądać fajerwerki rozświetlające ciemne niebo fontannami kolorów. Stali na pokładzie przypatrując im się z podziwem. Stewardzi pogasili światła, żeby race były bardziej widoczne. Mary ścisnęła pannę Rose za ramię. - Tak się właśnie czuję. Jakbym za chwilę miała eksplodować, jakby miał ze mnie wytrysnąć snop czerwono_niebiesko_białych iskier. Taka jestem podniecona! Pani Jackson uśmiechnęła się. Spoglądała na to świąteczne zamieszanie chłodnym okiem, szacując prędkość statku i wybierając najlepszy moment, by zejść na dolny pokład i jako pierwsza znaleźć się przy kładce. Zauważyła, że z komina "Belle" wydobywają się snopy iskier. Znaczyło to, że statek zaraz dobije do brzegu. Kotły pracowały z pełną mocą, może nawet nieco ją przekraczały. Kapitan poważnie potraktował jej ostrzeżenia. Postanowiła, że wstrzyma obiecaną premię nawet, jeżeli przypłyną na czas. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Po chwili jednak zmieniła zdanie. Lepiej nie mieć w kapitanie wroga. Pani Jackson była przede wszystkim kobietą interesu i wiedziała, że w interesach nie ma miejsca na sprawy osobiste. Przybycie do Nowego Orleanu rozczarowało Mary. Z dolnego pokładu, gdzie stała obok pani Jackson właściwie nic nie mogła zobaczyć. - Dlaczego miasto otacza mur, panno Rose? - zapytała. Przypomniała sobie usłyszaną kiedyś rozmowę dwóch pań o aligatorach. - To jest grobla, Mary, nie mur - panna Rose była bardziej niż zwykle niecierpliwa. Odzyskała swą zwykłą pogodę ducha, gdy w końcu opuściły statek i wsiadły do czekającego na nabrzeżu powozu. Służąca zajęła miejsce naprzeciwko Mary. Pani Jackson usiadła obok. Pocałowała dziewczynę w policzek i powiedziała: - Witaj w domu, kochanie. - Poruszyła lekko zasłoną, odsłaniając nieco okno. - Przyjrzyj się Nowemu Orleanowi. Po ciemku dużo nie zobaczysz, ale może sztuczne ognie rozjaśnią nieco mrok. - Mary wychyliła się przez okno, chcąc zaczerpnąć choć trochę powietrza. Od momentu opuszczenia statku, oddychanie przychodziło jej z ogromnym trudem. Było gorąco, bezwietrznie, duszno. Niestety wystawienie twarzy za okno nie przyniosło jej żadnej ulgi. Na zewnątrz panował jeszcze gorszy upał, w dodatku przez otwarte okno do wnętrza powozu wdzierał się opętańczy hałas. Tuż za oknem w nocnym świetle rakietnic, przesuwał się jakiś szalony kalejdoskop twarzy - męskich, kobiecych i dziecięcych, czarnych i białych. Ulice były pełne ludzi. Miała wrażenie, że wszyscy się śmieją i śpiewają. Ich usta wyglądały jak czarne dziury. Mary gwałtownie cofnęła głowę i opadła na siedzenie. Pani Jackson poklepała ją po dłoni. - Chyba jest nieco za głośno. Ale w końcu to święto. Spójrz w górę. Wjeżdżamy na naszą ulicę. Popatrz na balkony. Wyżej, wyżej, Mary! Wyciągnij mocno szyję. Widzisz? Mary westchnęła. Powyżej ulicznego piekła, ujrzała cudowny obraz spokojnego piękna. Świece w szklanych świecznikach oświetlały stół i czworo siedzących wokół niego ludzi. Były tam dwie kobiety, mężczyzna i dziecko. Wszyscy ubrani na biało. Skąpani w pastelowych smugach sztucznych ogni, które strzelając nad ich głowami, oświetlały zwisające z balkonu kosze kwiatów. Mary widziała ich tylko przez chwilę, potem powóz potoczył się dalej. Ale ten moment wystarczył. Zobaczyła rodzinę, piękną i szczęśliwą. Czuła, że i ona odnajdzie swoją, równie szczęśliwą rodzinę. - Jest pani pewna, że zabrałyśmy moją skrzynkę, panno Rose? - Nagle zrobiło jej się zimno z przerażenia. Co by się stało, gdyby straciła swój skarb, swoje dziedzictwo? - Tak, kochanie. Twoją skrzynkę i twoje pieniądze. Są bezpieczne. Nie martw się, zaopiekuję się tobą najlepiej, jak potrafię. Mary odetchnęła. - Jak to dobrze, że trafiłam na panią - powiedziała. - Dziękuję, panno Rose. Powóz zwolnił i skręcił na podjazd. Przez okno wpadł chłodniejszy powiew. Mary odetchnęła głęboko. Nagle krzyknęła głośno ze zdziwienia, gdy wjechały do zachwycającego ogrodu. - Jesteśmy w domu - powiedziała pani Jackson. Prześliczna, młoda dziewczyna w bufiastej, błękitnej sukni, otworzyła drzwi powozu. - Witam w domu, panno Rose - powiedziała. - Myślałyśmy, że już nigdy się pani... Witaj, kim jesteś? Ja mam na imię Annabelle. - To jest Mary - powiedziała pani Jackson. - Wysiadamy. Mary zrobiła krok w dół, i gdy stanęła na ziemi, pośpiesznie rozejrzała się wokół. Stała na kwadratowym, wyłożonym cegłami dziedzińcu. Na samym środku placu dostrzegła fontannę, wesoło tryskającą wodą. Gazowe płomyki latarń oświetlały ogród pełen kwiatów, zielonych drzew i krzewów. Po ogrodzie przechadzały się dziewczęta podobne do kolorowych motyli. - Panna Rose! - zawołały. Ich głosy brzmiały jak dźwięki fletu. Mary odwróciła się do Annabelle. - Przepraszam, chyba byłam niegrzeczna - powiedziała. - Tak nagle zrobiło się chłodno i spokojnie. Nazywam się... - Później, Mary, później - przerwała panna Rose. - Moi przyjaciele będą chcieli cię poznać. Czas się przebrać. Lucy, zabierz Mary do swojego pokoju i znajdź jej coś ładnego. Ona jeszcze nigdy nie była na nowoorleańskim przyjęciu. Pani Jackson powiedziała to z wyraźnym naciskiem. Dziewczyna o imieniu Lucy skinęła głową ze zrozumieniem. - Chodź, Mary. Musisz być zmęczona. Przyszykuję Ci chłodną kąpiel i coś odświeżającego do picia. Mary nie smakowała lemoniada przyniesiona przez Lucy. Była gorzkawa i kręciło się po niej w głowie. Jednak Lucy uparła się, że Mary musi ją wypić. - Kiedy napijesz się szampana, przestaniesz czuć tę gorycz. Pewnie zapomnieli osłodzić. Jej głos był jakiś rozmazany. Mary przypuszczała, że to wina akcentu Lucy. Południowcy mówią tak śpiewnie - pomyślała. Zachichotała mimowolnie, choć wcale nie było jej wesoło. - Co się ze mną dzieje? - zapytała. - Jesteś po prostu podekscytowana przed przyjęciem, to wszystko. Podnieś ramiona i wsadź je w rękawy. Mary poruszała się jak marionetka. Twarz Lucy przez chwilę wydawała się jej ogromna, potem odpłynęła, by po chwili pojawić się znowu. Gdy Lucy sprowadziła Mary na dół, ogród był już pełen ludzi. Śmiali się i rozmawiali. Z zacienionego kąta dobiegały dźwięki muzyki. Lucy trzymała Mary za rękę, pomagając jej utrzymać równowagę. Pani Jackson podeszła i objęła ją z drugiej strony. - Jak ślicznie wyglądasz, kochanie. Chodź, napijesz się trochę szampana. Jest tu ktoś, kto chciałby cię poznać. - Czuję się bardzo dziwnie, panno Rose - powiedziała Mary, ale słowa nie zabrzmiały tak, jak chciała. Z trudem poruszała językiem. Pani Jackson uśmiechnęła się. - Masz, moja śliczna, wypij. To rozwiąże wszystkie twoje problemy. Bąbelki kłuły ją w nosie, oczy zaczęły łzawić. Panna Rose posadziła ją przy małym stoliku koło mocno pachnącego krzewu. Mary zobaczyła srebrne wiaderko z butelką owiniętą białą serwetą. Pani Jackson sięgnęła po butelkę i napełniła na wpół opróżniony kieliszek mężczyzny, który już wcześniej siedział przy stoliku. Wyjął z ust cygaro, żeby powiedzieć: - Dzięki, Rose. - To jest Mary - odezwała się pani Jackson. - Sądzę, że przez kilka chwil nie powinna pić szampana. Mężczyzna przejechał cygarem po wilgotnych, czerwonych wargach. - Czy zapach cygara przeszkadza ci, Mary? - zapytał. - Nie, proszę pana. Mój ojciec palił cygara - odpowiedziała wyraźnie. Poczuła ulgę. - Co za ładny uśmiech - zauważył mężczyzna. Podniósł wzrok na panią Jackson. - Zawsze trafiasz w dziesiątkę, Rose. Czas przystąpić do dzieła. - Nie zostaniesz na przyjęciu? Mary jest dobrą tancerką. - Jestem umówiony. Właśnie wychodziłem, gdy nadeszła wiadomość od ciebie. Podniósł się z trudem. Był dużym mężczyzną. Wysokim i zażywnym. Ciężki, złoty łańcuch lśnił na żółtej kamizelce ciasno opinającej jego gruby brzuch. Chwycił Mary za nadgarstek. Na jednym z czarno owłosionych paluchów lśnił pierścień z brylantem. - Chodź, kochanie. Chcę ci coś pokazać. Mary spojrzała na swą opiekunkę. Nie rozumiała, co się dzieje. Pani Jackson uśmiechała się jakoś inaczej. W świetle gazowej latarni wyraźnie widać było zmarszczki na jej twarzy. Nad ich głowami wybuchła raca. Oczy panny Rose zalśniły w niebieskim świetle. Mary poczuła chłód. Mężczyzna pociągnął ją mocno. Mary starała się opierać, ale zabrakło jej sił. Zachwiała się. Pani Jackson podtrzymała ją w porę. - Wstydliwa, co? - mruknął mężczyzna. - Zgodnie z zaleceniem lekarza. Przyciągnął Mary do siebie, zamykając ją w mocnym uścisku. Przycisnął swe wilgotne wargi do jej ust, aż poczuła dotknięcie jego zębów. W dłoni, którą uciskał jej pierś, wciąż trzymał cygaro. Mary szamotała się rozpaczliwie, próbując się wyrwać. Chciała krzyczeć, ale wargi otyłego mężczyzny kneblowały jej usta. Pani Jackson syknęła z dezaprobatą. - Nie tutaj, ty barbarzyńco - powiedziała. - Znasz zasady. Patio jest moim salonem. Tutaj wszyscy zachowują się przyzwoicie. Idź do pokoju koło kuchni. Na górę z pewnością nie uda ci się jej zaciągnąć. Usta mężczyzny oderwały się od Mary, ale w tej samej chwili dłoń, która dotąd miętosiła piersi dziewczyny, zakryła jej wargi. Koniec cygara przypalił kosmyk włosów. Poczuła ostry kwaśny swąd i to raptownie rozwiało mgłę spowijającą jej umysł. Muszę stąd uciec! Uświadomiła sobie, że nie pomoże jej nikt z obecnych. Słyszała, jak mężczyzna spiera się o coś z panią Jackson, ale nie zwracała już na to uwagi. Próbowała zebrać myśli. Udając, że mdleje, osunęła się bezwładnie na ziemię. Zaskoczony nagłym ciężarem, mężczyzna zwolnił uścisk i puścił ją. - Co u diabła?! - wrzasnął. Mary zerwała się na równe nogi i rzuciła się do ucieczki. Biegła tak szybko, jak nigdy dotąd, potykając się i zanosząc od płaczu, tratując cierniste krzaki kwitnących róż. Przez bramę, do ogrodu, wchodziło właśnie dwóch nowych gości. - Co się dzieje? - zapytał jeden. - Jakaś nowa gra? Czy wszyscy bawią się w berka? Hej, Rose! Kto to jest? Mary słyszała za sobą łagodny głos pani Jackson, a potem jej dźwięczny śmiech. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, wypadła wprost na ulicę, wypełnioną hałaśliwym tłumem. Ktoś grał na akordeonie, pozostali śpiewali i tańczyli. - Dołącz do kółeczka! - zawołał jakiś młody człowiek z obnażonym torsem. Mary nie zrozumiała go, chyba nie mówił po angielsku. Objął ją ramieniem w pasie i zaczął wlec przez zakurzoną ulicę. Mary wrzeszczała jak opętana i z całych sił okładała go pięściami. Uderzył ją mocno w twarz. Z jej nosa pociekła krew. Zatoczyła się nieprzytomnie i oparła o ścianę domu, piszcząc jak przerażony kot. Tancerz zamierzył się po raz drugi... - ~ca suffit - powiedział wysoki mężczyzna w ciemnym ubraniu. Zbliżył się i podniósł laskę ze złotą główką, by powstrzymać uderzenie. Rozgniewany młodzik wyszarpnął zza pasa nóż. Miał zamiar cisnąć nim w stronę mężczyzny. W tej samej chwili z laski wyskoczyło lśniące ostrze, zatrzymując się o włos od gardła nożownika. Młody człowiek wzdrygnął się, odskoczył przerażony i rzucił do ucieczki. - Mademoiselle - dobry Samarytanin wyciągnął w stronę Mary jedwabną chustkę. Przyjęła ją i próbowała dostrzec w ciemnościach rysy jego twarzy. Był jednak tylko cieniem pomiędzy cieniami. W tym momencie biała rakieta rozświetliła niebo. Mary rozpoznała mężczyznę z plantacji. - Och, dziękuję panu - wyszeptała. Przyłożyła jego chustkę do zakrwawionej twarzy. Valmont Saint_brevin także ją rozpoznał. - Ty jesteś dziewczyną, która płynęła statkiem z Rose! - wykrzyknął. - Co robisz tutaj, w tłumie? Chodź, weź mnie pod ramię. Zaprowadzę cię do domu. Mary krzyknęła. Upuściła przesiąknięty krwią kawałek jedwabiu i rzuciła się do ucieczki. Odpychał ją tańczący tłum, ogłuszał płynący ze wszystkich stron zgiełk, przerażały oświetlone na zielono, niebiesko i czerwono twarze o otwartych ustach. Czuła ciepłą krew na twarzy. W ustach miała słony smak, niemal nie mogła oddychać. Mimo to nie zatrzymywała się ani na chwilę, bardziej lękając się obejrzeć, niż po prostu biec przed siebie. Nagle usłyszała znajomy dźwięk górujący wyraźnie nad innymi. Dzwony. Kościelne dzwony. Zatrzymała się i rozejrzała. Stała przed wysokimi, lekko uchylonymi drzwiami, zza których dobywała się muzyka organowa. Dzięki Bogu! krzyknęła bezgłośnie i w zapamiętaniu poczęła przepychać się przez tłum ludzi. Przerażenie dodawało jej sił. Kiedy słaniając się stanęła na progu katedry, pokonał ją duszący zapach kadzidła i zapalonych świec. Była bezpieczna. Ręce drżały jej tak mocno, że nie mogła nawet zrobić znaku krzyża. Jeszcze raz z jej piersi wyrwał się szloch. Upadła, obsuwając się w czarną otchłań nieświadomości. 7. Starsza zakonnica zapukała do drzwi i uchyliła je nieśmiało. - Proszę mi wybaczyć, Matko, nie wiedziałam, że jesteś zajęta - powiedziała zaglądając do środka. Cofnęła się o krok. - Nie, siostro, niech siostra nie odchodzi. Proszę wejść. Matka Przełożona Zakonu Urszulanek zachęcająco skinęła głową. Odwróciła się do kobiety siedzącej koło biurka. - Pani pozwoli? - zapytała. - Ależ oczywiście - odpowiedziała kobieta. Rozmawiały po francusku. Siostra nachyliła się do ucha Matki Przełożonej. - Jest u mnie ta młoda osoba, którą znaleziono w katedrze ubiegłej nocy, Matko. Gdy przyprowadzono ją do nas, wysłuchałam jej historii. Myślę, że i Matka powinna to uczynić. - Czy to nie może zaczekać? - Ona jest w bardzo złym stanie. Do rozmowy wtrąciła się siedząca obok kobieta. - Ja się nigdzie nie spieszę. Miała kanciastą figurę, bladą cerę i jasne usta, prawie niewidoczne zza grubego, ciemnego welonu. Nosiła żałobę: surową, czarną suknię, czarny czepek i czarne rękawiczki. Celesta Sazerac była niestrudzoną uczestniczką wszystkich akcji dobroczynnych, prowadzonych przez zakon. Kiedy im przerwano, planowały właśnie wraz z Matką Przełożoną odnowienie sierocińca, kierowanego przez Regułę. Celesta wyraziła chęć zorganizowania zbiórki na ten szczytny cel. Sama oczywiście także złoży hojną ofiarę. Sazeracowie byli jedną z najzamożniejszych rodzin, w bogatym Nowym Orleanie. - Oto ona, Matko - zakonnica wróciła po chwili prowadząc ze sobą Mary. Dziewczyna miała opuchnięte oczy i nos, i straszliwie posiniaczoną twarz. Czerwone ślady wokół ust wskazywały dokładnie miejsce, gdzie poraniły ją brutalne palce. Lewy nadgarstek był starannie obandażowany. Matka Przełożona podniosła się z krzesła. - Ma pauvre petite! - krzyknęła. - Ona nie mówi po francusku - powiedziała zakonnica. - A więc będziemy mówić po angielsku. - Matka Przełożona dotknęła przelotnie policzka Mary. - Moje drogie dziecko, jak możemy ci pomóc? Jest trochę wolnych miejsc w naszym szpitalu... Mary potrząsnęła głową. - Nie potrzebuję lekarza, Matko. Szybko dojdę do siebie, to wszystko gorzej wygląda niż boli. Przyszłam tu prosić o pomoc w znalezieniu mojej rodziny. - Nie możesz odnaleźć swojej rodziny? Nie rozumiem. - To długa historia, Matko. Czy zechcesz jej wysłuchać? - Oczywiście. Usiądź, dziecko. Tak, tu koło mnie, żebyś nie musiała wytężać głosu. Mary chwyciła oparcie krzesła i wolno usiadła, starając się uniknąć bólu. Jej ruchy były niezgrabne, ale gdy w końcu usadowiła się, wyprostowała plecy. Próbowała zachować spokój. Surowe, choć pełne miłości wychowanie w klasztornej szkole, nauczyło ją, że nie wolno użalać się nad sobą. Tylko poraniona twarz świadczyła o tym, co przeszła Mary poprzedniego wieczoru. Kiedy rozpoczęła swe opowiadanie, jej głos również był spokojny. - Dziękuję Matko... to wszystko zaczęło się w dniu moich urodzin. Ojciec przysłał mi skrzynkę. Mniej więcej tej wielkości - Mary pokazała dłońmi wyimaginowany przedmiot. - Otworzyłam ją. Na pokrywie było wyryte nazwisko i adres... Mary ciągnęła dalej swą opowieść. Od czasu do czasu milkła - łzy wypełniały jej gardło i nie mogła ich dłużej powstrzymać. Nawet długi trening w sztuce ukrywania emocji nie mógł sprostać jej rozpaczy i przygnębieniu. Pomimo to zdołała opowiedzieć wszystko. Śmierć ojca, ukrycie prawdy o matce, odrzucenie przez macochę, podjęcie decyzji poszukiwania rodziny, spotkanie z panią Jackson, przerażające wydarzenia na przyjęciu. - ...udało mi się uciec - kończyła Mary - ale moja skrzynka i pieniądze są tam nadal. Teraz nie mam dokąd pójść i nie znam nikogo, kto mógłby mi pomóc je odzyskać. Czy możecie mi powiedzieć, jak odnaleźć moją rodzinę? Celesta Sazerac podniosła się. - Wybacz mi, Matko - powiedziała po francusku. - Wiesz, że mój angielski nie jest najlepszy, ale zrozumiałam wystarczająco dużo. To, co przeszła ta biedna dziewczyna, wstrząsnęło mną do głębi. Jeśli można coś zaproponować... ta Jackson musi zostać ukarana. Natychmiast idę do mego adwokata, żeby się tym zajął. To brudna sprawa i zakon nie powinien mieć z nią nic wspólnego. - Bardzo pani dobra, mademoiselle Sazerac. - Jestem zawsze szczęśliwa, mogąc służyć innym. Wrócę, żeby powiedzieć, co zdołam osiągnąć. - Celesta śpiesznie opuściła pokój. Przy każdym kroku jej jedwabne halki miękko szeleściły. Pod welonem widać było zaciętą twarz. - Co się stało? - zapytała Mary. - Mademoiselle postanowiła ci pomóc - wyjaśniła zakonnica. - A ona zawsze osiąga to, co postanowi - dodała Matka Przełożona. Na jej łagodnej, starej twarzy pojawił się uśmiech. - Odzyska twoje pieniądze i rzeczy, moje dziecko. - Bardzo bym chciała zobaczyć tę - jak to nazywasz - skrzynkę. Chyba wiem, co to jest. Nazywamy to trumną. - Trumna? - Mary zaczęła płakać. - Czy wszystko, co się wokół mnie dzieje, musi mieć związek ze śmiercią? - Szszsz - zakonnica podała Mary świeżą chusteczkę. Matka Przełożona ujęła dłoń Mary w swoje ręce. - Wybacz mi. To nieporozumienie językowe. Po francusku wymawia się to casquette, co oznacza małe pudło, "skrzynkę" - jak ty mówisz. Po angielsku brzmi to jak trumna. Ale nie martw się, to nie ma nic wspólnego ze śmiercią. Wprost przeciwnie - z odwagą i nadzieją. Twoja skrzynka ma wspaniałą historię. Kiedy ją poznasz, będziesz naprawdę dumna. Czy chcesz, żebym ci o niej opowiedziała? - Tak, proszę. - Masz, otrzyj oczy. Napijemy się kawy z beignet. My w Nowym Orleanie pijemy bardzo dużo kawy, a beignet to wyborne ciastka. Bardzo je tutaj lubimy... Siostro, czy siostra będzie tak miła? - Już przynoszę, Matko - zakonnica wymknęła się bezszelestnie. Wróciła po paru minutach niosąc ostrożnie tacę. Pokój wypełnił się smakowitymi zapachami. Mary ze zdziwieniem poczuła, że jest bardzo głodna. Zakonnica napełniła dużą filiżankę gorącym mlekiem i bardzo czarną kawą. Wrzuciła do niej trzy pełne łyżeczki cukru i postawiła obok Mary, na stoliku. Potem z uśmiechem rozwinęła śnieżnobiałą serwetkę. - Połóż ją na kolanach - powiedziała - nie będziesz się martwić, że nakruszysz. - Obok filiżanki postawiła talerzyk pełen gorących, brązowych pączków pokrytych grubą warstwą lukru. Mary poczuła, że jej usta napełniają się śliną. Jednak inny głód był silniejszy. - Czy może mi Matka opowiedzieć o casquette? - Będę mówiła, a ty jedz. Tylko uważaj, wszystko jest bardzo gorące... Było to ponad sto lat temu, w 1718, kiedy przybyli tutaj, gdzie dziś leży Nowy Orlean, pierwsi Francuzi. Tylko pięćdziesięciu, sami mężczyźni. Zrobili niewiele więcej poza wykarczowaniem kawałka lasu. Nie minęły jednak nawet trzy lata, a było już ich trzystu. Wytyczyli ulice i zbudowali kościół. Dwa lata później miasteczkowa społeczność liczyła dwa tysiące ludzi. Stanowili ją głównie mężczyźni. Królewscy żołnierze, traperzy i ludzie głodni ziemi i nowego życia w Nowym Świecie. Było też oczywiście trochę kobiet, ale niezbyt wiele. Nic dziwnego: tam gdzie żołnierze, są i kobiety. Wiesz już, jakie to kobiety. Życie było wtedy twarde i niebezpieczne. Choć kolonia miała kościół, brakowało księdza. Żołnierze zbudowali szpital, ale nie było pielęgniarek. Napisali więc petycję do króla Ludwika, zwanego Królem Słońce. Odpowiedział na nią jak kochający ojciec. W roku 1727 przysłał tu księdza i grupę dziesięciu Urszulanek, mających zajmować się chorymi. Chcemy także żon, powiedzieli żołnierze. Pragniemy założyć rodziny, budować cywilizację. Więc król posłał im silne, chrześcijańskie dziewczyny, aby stały się ich żonami i matkami ich dzieci. W całej Francji księża rozmawiali z rodzinami dziewcząt, które wydawały się odpowiednie. Musiały być bardzo dzielne, ponieważ czekała je długa podróż na małym statku, przez wielkie morze. Podróż pełna niebezpieczeństw i niedostatku. Musiały być tak odważne, by znieść świadomość, że na zawsze żegnają się ze swymi rodzicami, dziadkami, braćmi, siostrami, kuzynkami i przyjaciółmi. Kilka najdzielniejszych postanowiło spróbować szczęścia. Zgodziły się. W nagrodę sam król dał im posagi. Nie było tego zbyt wiele, bo na statku i tak brakowało miejsca. Bielizna, kołnierzyki i czepki, suknie. Wszystko starannie zapakowane w drewniane skrzynki. Pierwsze dziewczęta zjawiły się w 1728 roku. Przez następnych dwadzieścia lat co roku przyjeżdżało kilka nowych. Czasami przybywały nawet dwa razy w roku. Każda dziewczyna ze swym posagiem od króla Ludwika w małym drewnianym pudle. Ich dzieci, wnuki i prawnuki stały się mieszkańcami Nowego Orleanu. Mary zapomniała o jedzeniu. - Jestem taka dumna - powiedziała. - I głodna - dodała za nią Matka Przełożona. - Twoje śniadanie całkiem ostygło. Mary uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. Wypiła duży łyk. - To najlepsza kawa, jaką kiedykolwiek piłam! - wykrzyknęła. Także pączek bardzo jej smakował. Po chwili sięgnęła po drugi. Potem po trzeci. Poranione usta Mary były teraz białe od cukru. Za to jej policzki poróżowiały. - Na moim pudle była nazwa zakonu, Matko. Dlaczego? - Wszystkie dziewczęta po przyjeździe mieszkały najpierw w klasztorze. Zakonnice opiekowały się nimi aż do ślubu. Pomagały im również wybrać męża. Każda panna miała wielu starających się. Oczy Mary znowu zaszły łzami. Tym razem jednak były to łzy szczęścia i ulgi. Wiedziała ze swych szkolnych lat, że klasztory prowadzą skrupulatne, szczegółowe rejestry. Gdy tylko powróci ta ubrana na czarno dama, Mary będzie mogła pokazać Matce Przełożonej nazwisko wyryte na pokrywie. Wtedy dowie się wszystkiego. - Przyszedłem w imieniu młodej damy, która podróżowała na "Memphis Belle" z panią Jackson - powiedział pan Carre. - Jestem adwokatem. Zaprowadźcie mnie do swej pani. Pan Carre był człowiekiem świadomym swej władzy. Emanował z niego autorytet. - Pani Jackson jeszcze nie wstała - odpowiedziała służąca - ale zawiadomię ją, że pan przyszedł. - Proszę zaprowadzić mnie do salonu - polecił pan Carre - i przynieść kawę w czasie, gdy będę czekał. - Dla dwóch osób - wtrąciła Celesta Sazerac. Stanęła tuż za plecami adwokata. Pan Carre zmarszczył brwi. Nie chciał, żeby Celesta mu towarzyszyła. Dom publiczny nie należy do miejsc odwiedzanych przez niezamężne damy. Wiedział jednak, że Celesta już podjęła decyzję, a to znaczyło, że żadna rada, żaden autorytet nie był w stanie zmienić jej zamiarów. Odsunął się, przepuszczając ją pierwszą. Była przecież damą, a w dodatku jego klientką. Salon pani Jackson, choć wystawny, nie robił wrażenia wulgarnego. To zaskoczyło pana Carre. Podzielił się swym zdziwieniem z Celestą. Uniosła rękę, żeby go uciszyć. Zatrzymała się w pobliżu drzwi, nasłuchując ściszonego głosu służącej, dochodzącego gdzieś z głębi domu. Nagle kiwnęła głową. - Niech pan tu zaczeka - powiedziała i wyszła, zostawiając pana Carre samego. Szybkim krokiem podeszła do schodów, weszła na piętro i znalazła się tuż za plecami pokojówki, szepczącej coś gorączkowo przez lekko uchylone drzwi. Odepchnęła ją mocno, weszła do pokoju i zamknęła drzwi za sobą. - Chcę ubić z panią interes, pani Jackson - powiedziała. Jej angielski był słaby, z mocnym francuskim akcentem. - Kim u diabła pani jest? - zapytała Rose. - Proszę natychmiast wyjść, albo każę stąd panią wyrzucić! Celesta podeszła bliżej, nie zwracając uwagi na groźby Rose. - Nie wierzę - powiedziała spokojnie. Pociągnęła za sznur, rozsuwając zasłony. Jasne światło wdarło się do pokoju, ujawniając ciemne koła i worki pod oczami Rose, obwisłą skórę na jej policzkach i nagich ramionach. Celesta przyglądała jej się chłodno, nie okazując żadnych uczuć. - Nie wyrzuci mnie pani, bo doskonale zdaje pani sobie sprawę z tego, że pan Carre może panią zniszczyć. Nie wątpię, że opłaca się pani policji i prawdopodobnie połowie rady miejskiej. Ale oni nie obronią pani przed Carre. Ani przed moją rodziną. Moim bratem jest Julian Sazerac. Pani Jackson pominęła milczeniem pogróżki Celesty. - Czego pani chce? - Rzeczy młodej kobiety, którą tak głupio zwabiła pani do swego domu ubiegłej nocy. - Jakie rzeczy? O jakiej kobiecie pani mówi? Celesta Sazerac roześmiała się dziwnie. Po raz pierwszy od wielu lat Rose Jackson poczuła prawdziwy strach, w tym śmiechu było zbyt wiele satysfakcji, zbyt wiele podniecenia. Ta kobieta jest szalona - pomyślała. Nie wiedziała, co robić dalej. Brat Celesty był właścicielem największego banku w Nowym Orleanie. Jedno jego słowo - uświadomiła sobie Rose - a wyląduję w więzieniu. Dziwka ma tylko taką ochronę, jaką zdoła sobie kupić, a każdy urzędnik, któremu się opłacam, siedzi u Sazeraców w kieszeni. Celesta przerwała gonitwę oszalałych ze strachu myśli Rose. - Jestem skłonna pójść z panią na kompromis, pani Jackson - powiedziała. - Pani zgodzi się zwrócić mienie dziewczyny, a ja postaram się, żeby wydarzenia wczorajszego dnia nie miały dalszych konsekwencji. Rose propozycja wydała się podejrzana. Skąd nagle taka wielkoduszność? - Jak to pani załatwi? - zapytała. - Najpierw wytłumaczę panu Carre, że to pomyłka. Potem przypilnuję, żeby dziewczyna natychmiast zniknęła z miasta. Bez świadków nie ma przestępstwa. Wzrok pani Jackson był zimny. Już odzyskała spokój i na chłodno kalkulowała swoje szanse. - A dlaczegóż to miłaby pani coś takiego zrobić, jeżeli rzeczywiście przestępstwo zostało popełnione? Oczywiście zdaje pani sobie sprawę, że stanowczo zaprzeczam takiemu oskarżeniu? - Zdaję sobie sprawę. Jak również z tego, że pani kłamie. Jednak nie interesuje mnie ukaranie pani. Myślę tylko o losie tej dziewczyny. Chcę uniknąć skandalu. Jest sierotą i pozostaje obecnie pod opieką sióstr Urszulanek. Jeśli wyjedzie, uda się uniknąć wielu kłopotów. Będzie żyć przyzwoicie pod dachem jakiejś odpowiedniej rodziny i zapomni o tym, co jej się tu przydarzyło. Wy, od dobrych uczynków, uwielbiacie układać innym życie - pomyślała pani Jackson szyderczo. Głośno powiedziała tylko: - Zgadzam się. - Przyślę po skrzynkę i walizkę. Mają być gotowe. Celesta Sazerac z uśmiechem opuszczała pokój. Gdyby pani Jackson upierała się przy swych zaprzeczeniach, zostałaby w końcu zdemaskowana z pomocą konfrontacji, czy czegoś w tym rodzaju. Wtedy jednak skrzynka byłaby bezpowrotnie stracona. Bezcenna casquette. Nikt inny nie wie, że jeszcze istnieje. Gdy zbliżyła się do pana Carre, jej twarz spoważniała. - Tracimy czas - powiedziała. - Dziewczyna musiała się pomylić. Mówiła, że było ciemno i przywieziono ją z portu powozem. Jest wiele podobnych domów. Ta kobieta twierdzi, że w jej profesji kobiety dość często posługują się nazwiskiem Jackson. Ona sama zna co najmniej z dziesięć takich. To naprawdę wstyd, monsieur, że wy mężczyźni pozwalacie, by coś takiego istniało. W starej części miasta na każdej ulicy jest przynajmniej jeden dom publiczny. Czasami więcej. To wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie wasze odrażające zachcianki. Czy wie pan, kto był tutaj wczoraj wieczorem? Trzech członków rady miejskiej! To dopiero byłoby ładnie, gdyby mieli potwierdzić zeznania tej kobiety, świadcząc przeciwko niewinnej dziewczynie. Powóz Celesty czekał na zewnątrz. Najpierw odwieźli pana Carre, do jego biura. Potem Celesta poleciła stangretowi wrócić do domu, który niedawno opuścili i odebrać walizkę i skrzynkę. Sama postanowiła poczekać w powozie na jego powrót. Stangret zjawił się już po niecałej minucie. Położył bagaż na siedzeniu, naprzeciw Celesty. - Teraz zawieź mnie do domu mojego kuzyna Courtenaya, na Esplanade. Celesta zasłoniła okno. Wewnątrz powozu zrobiło się jeszcze bardziej gorąco i duszno. Nie dbała o to. Udało jej się. Miała casquette. Czubkami palców delikatnie dotykała skrzynki, pieszczotliwie głaskała rysy na jej wieku. Zerwała z rąk rękawiczki i położyła obie dłonie na pokrywie. Pochyliła się i ucałowała brudne drewno. - Moje - wyszeptała, dotykając ustami wieka casquette. W nagłym porywie namiętności przytuliła skrzynkę do piersi. Z odrzuconą do tyłu głową i zamkniętymi oczami zaniosła się niesamowitym, skrzekliwym śmiechem. Kołysała starą, brudną skrzynkę w ramionach jak niemowlę. - Moje - mruczała do siebie, - wszystko moje. - Ciemne oczy lśniły tryumfem. Mój wachlarz, moje rękawiczki, mój medalion, mój grot. Nie musiała otwierać skrzynki, by wiedzieć, co znajdzie w środku. Pamiętała drżenie, z jakim przyglądała się casquette jako mała dziewczynka, gdy matka opowiadała historię kolejnych właścicielek skrzynki. Celesta zrozumiała, kim jest Mary w chwili, gdy dziewczyna pokazała rękami kształt casquette. Palce! To były palce babki Celesty. I jej praprababki. W tym momencie Celesta poprzysięgła sobie, że nie dopuści, by Mary kiedykolwiek dowiedziała się, kim jest. - Jej matka dostała wszystko - Celesta zwierzała się, trzymanej w ramionach skrzynce. - Była moją siostrą. O, jakże jej nienawidziłam! Wszyscy ją kochali. Była taka piękna i utalentowana. Matka zajmowała się tylko nią, ojciec wprost szalał na jej punkcie. Dostała mężczyznę, którego ja kochałam. A potem odeszła z innym, zabierając mi ciebie. Teraz jesteś moja. Będziesz moim sekretnym skarbem. Nikt cię nigdy nie zobaczy. I nikt nigdy nie zobaczy tej dziewczyny, córki mojej siostry. Spalę jej walizkę i wszystkie jej rzeczy. A pieniądze... a pieniądze oddam na sierociniec. Zaczęła trząść się ze śmiechu. 8. Dlaczego nic nie czuję? Zastanawiała się Mary. Utraciłam ostatnią nadzieję. Straciłam wszystko. Moje życie zostało zniszczone, a ja nic nie czuję. Nic. Żadnego bólu, nawet zadrapania na twarzy właściwie mi nie dokuczają. To tak, jakbym umarła, lecz nadal mogła chodzić, mówić, widzieć i słyszeć. Odrętwienie ogarnęło ją, zanim jeszcze Celeste Sazerac wróciła do klasztoru. Mary sądziła, że nazwisko na wieku skrzynki wskaże jej rodzinę, ale Matka Przełożona potrząsnęła przecząco głową. - Przykro mi, dziecko, to niemożliwe. Archiwa klasztoru spłonęły w 1788, w czasie pożaru miasta. To smutny rozdział naszej historii. Siostrom zabrakło wiary. Kiedy wydawało się, że ogień pochłonie wszystko, wyniosły księgi na duży dziedziniec przed katedrę. Myślały, że w ten sposób uratują klasztorne archiwum. Powinny były raczej zaufać Bogu. Dopiero, gdy pożar zbliżył się do katedry, przypomniały sobie o Nim. Wyniosły figurę Naszej Pani, wznosząc modlitwy o ocalenie. Wtedy Bóg sprawił, że wiatr zmienił kierunek i ogień oszczędził klasztor. Był to jedyny budynek w Nowym Orleanie, który ocalał tego strasznego dnia. Jednak wszystkie księgi spłonęły. Mary poczuła się jakby i ją pochłonął ogień. Co ja zrobiłam! - krzyczała bezgłośnie. Przyjechałam tu, gdzie nikt mnie nie zna, gdzie nawet język jest inny. Żyłam we śnie, który nagle przemienił się w koszmar. Jej serce płonęło z rozpaczy. I nagle przestało czuć cokolwiek. Kiedy Celeste powiedziała, że nie ma żadnej szansy na odzyskanie jej dobytku, Mary przyjęła to zupełnie obojętnie. Chociaż rozmowa toczyła się po angielsku, nie była w stanie nic wykrztusić. Słyszała słowa, ale nie rozumiała ich znaczenia. Jej umysł wypełniała pustka, serce przestało czuć cokolwiek. - ...pojechałam więc od razu do mojej kuzynki, Berthe CourĂtenay, Matko. Wiedziałam, że jest w mieście, przyjechała na urodziny swego dziadka obchodzone czwartego lipca. Berthe - powiedziałam, ta nieszczęsna młoda kobieta potrzebuje domu. Czy może być lepsze miejsce niż twoja plantacja? Będzie towarzyszką dla Jeanne. Pamięta Matka, że wszystkie dzieci Berthe umarły, wszystkie, poza Jeanne. Od tej chwili trzyma dziewczynkę na wsi, bardzo się bojąc, żeby jej także nie stracić. Montfleury leży na zupełnym odludziu. To takie smutne życie dla dziewczynki. Mary to dla Jeanne prawdziwy dar niebios. W dodatku na plantacji nie będzie jej grozić febra. Nieprzywykli do naszego klimatu ludzie tak łatwo na nią zapadają. Courtenayowie będą ją traktować jak członka rodziny. Berthe potrzebuje kogoś, kogo mogłaby kochać. To jej pomoże stłumić ból, jaki czuje wciąż jeszcze po stracie dzieci. Matka Przełożona oświadczyła, że Celeste musiał chyba natchnąć jakiś dobry duch. Jak to dobrze, że zjawiła się właśnie wtedy, gdy jej potrzebowały. - Jesteś prawdziwie dobrą chrześcijanką, mademoiselle Celeste. Myślę, że Mary będzie w Monfleury bardzo szczęśliwa. Celeste namawiała do pośpiechu. Jej kuzynka była już gotowa do drogi. Mary poruszała się jak kukiełka. Z trudem przyszło jej nawet znalezienie słów, żeby podziękować Matce Przełożonej za jej dobroć. Wszystko wokół niej wydawało się rozmazane i nijakie. Upał był tak wielki, że nawet chodniki zdawały się parować. Mary ruszyła za Celestą Sazerac do powozu. Nie czuła gorąca, od którego na jej stopach, niedostatecznie chronionych przez cienkie podeszwy butów, wyskakiwały podeszłe wodą bąble. Podczas jazdy wpatrywała się tępo w podłogę, a gdy dotarły do domu Courtenayów, w jego ceglaną ścianę. Nie widziała, jak wielkie wrażenie zrobiła swym wyglądem na Berthe. Nie poczuła także współczującego dotknięcia pulchnej i ładnej kobiety, której została przedstawiona. Wydawało się, że przebywa w jakimś innym świecie. Dopiero w parę godzin później zdolność czucia wróciła równie gwałtownie, jak odeszła. Były już daleko poza miastem, jechały wąską, nierówną drogą. Przez otwarte okno na jej kolana spadł długi pęd hiszpańskiego mchu. Co to może być? Umysł Mary powrócił do rzeczywistości. Znam to, pomyślała. Roztarła w palcach przypominającą kosmyk włosów gałązkę. Coś takiego znalazłam w mojej skrzynce. Wydało mi się dziwaczne i brzydkie. A przecież jest piękne. Wygląda jak miękki szal otulający drzewa. Wyjrzała przez okno. Drzewa! Wspaniałe drzewa. Wysokie i zielone. I kwiaty. Czuję ich zapach, mimo że mój nos spuchł tak okropnie. Kocham Luizjanę. Kocham ją od pierwszej chwili. Miałam rację przyjeżdżając tutaj. Moje serce zawsze znało to miejsce, tylko umysł będzie się go musiał na nowo nauczyć. Tu jest mój dom, niezależnie czy też zdołam tego dowieźć, czy też nie. W głębi duszy jestem tego pewna. Dotknęła lekko ramienia ŃBerthe Courtenay. - Czy będę mogła uczyć się francuskiego? - zapytała. - Marzę o tym. Księga druga 9. Plantacja Courtenayów nosiła nazwę "Montfleury", czyli ukwiecona góra. Nazwa ta jednak wprowadzała w błąd. Nigdzie nie widać było żadnej góry, porośniętej kwiatami, ani czymkolwiek innym. Nie było nawet żadnego wzgórza. Płaska jak stół ziemia ciągnęła się po horyzont. Jedyny wyjątek stanowiła wysoka grobla, oddzielająca rzekę od rozległego trawnika. Dom wyglądał zupełnie inaczej niż to sobie Mary wyobrażała. Nie był tak masywny i wysoki, jak ten, który widziała ze statku. Jednopiętrowy, wzniesiony na potężnych fundamentach, wydał jej się jednak ogromny. Równie wielka była weranda, nazywana tu galerią. Dom wspierał się na kolumnach. Nie miały w sobie nic klasycznego. Grube, kwadratowe, murowane filary podtrzymywały galerię i jej strop. Górna galeria, również osłonięta dachem, dodawała konstrukcji lekkości. Drewno z wiekiem nabrało łagodnej srebrzystoszarej barwy. Wszystko to tworzyło atmosferę swoistej przytulności. Mary szybko odgadła, dlaczego galerie zostały osłonięte tak szerokim dachem. Idąc za ŃBerthe w kierunku domu, musiała przejść w pełnym słońcu jedynie kilka kroków. Ale i tak poczuła wielką ulgę, gdy znalazła się w cieniu. Dawał on złudzenie chłodu. Wydawało jej się nawet, że czuje wiejącą od rzeki bryzę. Berthe wprowadziła ją do szerokiego, mrocznego hallu. Można było tędy przejść do galerii po drugiej stronie domu. Pociągnęła za ozdobny, jedwabny sznur. - Pić kawa - powiedziała. - Jeanne przyjść. - Zmagała się z angielskimi słowami, marszcząc czoło w zakłopotaniu. Muszę jak najszybciej nauczyć się francuskiego - pomyślała Mary. Muszę. Pewnie i moja babka nie mówi po angielsku. Najwyraźniej większość ludzi w Nowym Orleanie w ogóle nie zna tego języka. Odezwała się szybko: - Madame, czy są tu jakieś słowniki lub książki z gramatyką, z których mogłabym się uczyć francuskiego? Berthe ujęła jej dłonie w swoje i potrząsnęła głową, pokazując, że nie rozumie. Mary szukała w pamięci zwrotów, których nauczono ją w dzieciństwie. - Parler fran~cais - przypomniała sobie. - Berthe uśmiechnęła się i potakując otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. Mary energicznie potrząsnęła głową. - Moi - powiedziała. Nie mogła sobie przypomnieć nic więcej. - Chcę się uczyć! - zawołała zrozpaczona. - Chcę się uczyć! - Tak - odpowiedziała Berthe. - Bardzo dobrze Jeanne będzie uczyć cię francuskiego. Ty będziesz uczyć Jeanne angielskiego. Jeanne przyjść. - Kto to jest Jeanne? Berthe Uśmiechnęła się promiennie. - Jeanne to moja córka. W tej samej chwili Jeanne wbiegła do pokoju. Uściskała matkę, po czym obie zaczęły bardzo szybko mówić po francusku. Mary wpatrywała się w dziewczynę, oszołomiona jej urodą. Jeanne była tego samego wzrostu, co Mary. Na tym jednak kończyły się podobieństwa, bo Jeanne wyglądała już na dojrzałą kobietę. Miała w pełni zaokrąglony biust i cienką talię podkreśloną dopasowanym strojem do konnej jazdy. Czarny płócienny żakiet i biały krawat podkreślały nieskazitelność ciemnych włosów i oczu, i białej jak płatki gardenii cery. Twarz miała kształt serca, podobnie jak pełne usta. Najpiękniejsza jednak była zgrabna szyja. Długa, choć nie przesadnie, przypominała łodygę, na której wznosiła się, jak kwiat w rozkwicie, twarz dziewczyny. Jeanne przysłuchiwała się opowieści matki, przechylając głowę na bok jak ciekawski ptaszek. Potem klasnęła w dłonie i podbiegła do Mary. Ciężki tren jej sukni zafalował gwałtownie. - May_ree - krzyknęła. - Będziesz moją przyjaciółką, prawda? Ku zdziwieniu Mary, Jeanne objęła ją mocno i ucałowała głośno najpierw w jeden, potem w drugi policzek. - Papa przysyłał mi wiele amerykańskich nauczycielek, ale wszystkie były stare i kościste. Uczyłam się źle bardzo. Ty uczysz mnie dobrze bardzo, bo przyjaciółka, tak? - Tak - Mary wzięła głęboki oddech. Zgodziłaby się na wszystko, o co poprosi Jeanne. Żywiołowość i uroda dziewczyny zupełnie ją oczarowały. Jeanne szepnęła coś matce. Berthe aprobująco skinęła głową. Nagle Jeanne chwyciła Mary za rękę i pociągnęła w stronę schodów. Mary musiała uskoczyć, żeby nie nadepnąć na tren sukni. Jeanne parsknęła śmiechem, zatrzymała się i przełożyła go przez rękę. - Chodź - rozkazała. - Znajdziemy ci ładną suknię. Ta jest brzydka. Do tej pory Mary nie zwracała uwagi na swój strój. Nosiła to, co dostała od sióstr Urszulanek - ciemną, bezkształtną suknię z długimi, szerokimi rękawami, przepasaną czarnym sznurem. Musiała przyznać, że wygląda w niej okropnie. Wbiegła za swą przewodniczką po wysokich, szerokich schodach i wpadła do najbliższego pokoju. Bez wątpienia była to sypialnia Jeanne. Stało tam ogromne łóżko z baldachimem. Materiał w delikatnym, różowym kolorze został przypięty do słupków jedwabnymi rozetami z błękitnej i niebieskiej wstążki. Zwisającą wewnątrz moskitierę zawieszono na uchwytach w kształcie pęków róż. Takie same bukiety zdobiły różową kapę i dywan pokrywający podłogę. W głowie łóżka wznosiła się góra obszytych koronką poduszek. Takie same poduszki leżały niedbale rozrzucone na szezlongu i wygodnych krzesłach obitych jedwabiem w białe i niebieskie prążki. Na półeczce Mary dostrzegła plik ilustracji wyrwanych z magazynów mody, parę powieści Alexandra Dumasa, "Bajki" La Fontaine'a i wybór baśni. Na krześle obok pudła z przyborami do wyszywania siedziały dwie woskowe lalki. Na małym, drewnianym biureczku leżała angielska gramatyka, obok srebrny kałamarz z wyschniętym na dnie atramentem i kryształowy pojemnik z wysuszonymi płatkami róż. Toaletkę okrywała biała, koronkowa serweta. Koronka ozdabiała też złotą ramę ogromnego lustra, w którym odbijało się z kolei lustro zawieszone na przeciwległej ścianie. Obok wisiał palcat. W czterech rogach pokoju stały pomalowane w bukiety kwiatów szafy. Jeanne otworzyła je po kolei. Wszystkie były pełne ubrań. - Ta - powiedziała wręczając Mary jedną z sukienek - i ta... celle_la et puis... non... ta... cette horreur... na pewno ta... Po godzinie pokój zarzucony był sukienkami, spódnicami, chustkami, halkami, pantoflami i nocnymi koszulami. Jeanne zmieniła trzy razy zdanie, zanim w końcu zdecydowała się na różową organdynową suknię. Berthe wybrała dla Mary cztery bawełniane sukienki, stwierdzając, że będą w sam raz, jeżeli tylko zbierze się Trochę materiał z góry. Mary siedziała na ławce koło otwartych drzwi do galerii, zupełnie wyczerpana upałem i rozpasaną kobiecością. Posłusznie poszła za Berthe i Jeanne przez galerię do przeznaczonego dla niej pokoju. - Ty śpisz tu, May_Ăree, tak? - powiedziała Jeanne. - O, tak - odpowiedziała Mary. Pokochała pokój od pierwszego wejrzenia. Był bardzo skromny, prawie surowy w porównaniu z sypialnią Jeanne. Nad wysokim, choć wąskim sosnowym łóżkiem zwisała jedynie biała moskitiera. Białą płócienną kołdrę i dwie poduszki ozdabiał w rogach delikatny haft. Umeblowanie pokoju stanowiła prosta, sosnowa szafa na ubrania, sosnowy stół i niewielki fotel bujany. Mary spostrzegła, że podłoga nie jest niczym przykryta. Wyobraziła sobie, że stoi boso na lśniących, wywoskowanych deskach. Wreszcie poczuję chłód, pomyślała. Chłód. W tym momencie przez otwarte drzwi galerii wpadł wiatr. Poruszył moskitierą zwisającą nad łóżkiem. Mary odwróciła się, wystawiając twarz na orzeźwiający powiew. Ku swemu zdumieniu, za oknem, zobaczyła ścianę wody. Deszcz przestał padać równie nagle, jak zaczął. Tylko woda spływająca rynnami z dachu i odświeżająca, chłodna wilgoć w powietrzu, upewniały, że deszcz nie był jedynie złudzeniem. W ten sposób Mary po raz pierwszy zetknęła się z nowoorleańską letnią ulewą. Czegoś takiego nigdy dotąd nie widziała. Jednak w Nowym Orleanie wszystko było inne. Musiała się dużo nauczyć. Jeanne uśmiechnęła się szeroko. - Voil~a May_ree. Masz pokój i sukienki, a Maman znajdzie ci jakąś szczotkę do włosów. Potrzebujesz jeszcze tylko służącej. Wolisz młodszą, czy starszą? - Czy wy macie niewolników? - zapytała Mary. Nie pomyślała o tym wcześniej. Wszystko działo się zbyt szybko. Ale Montfleury było przecież plantacją, a plantacja oznaczała niewolnictwo. Łańcuchy i nieludzkie okrucieństwo. Zanim Jeanne zdążyła odpowiedzieć, Mary potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie będę wykorzystywać nieszczęścia tych uciskanych, biednych istot - powiedziała wyniośle. Jeanne zmarszczyła brwi. - Nie rozumiem, co mówisz, May_ree. Takie długie słowa i tak szybko. Czy to znaczy, że nie chcesz pokojówki? Czy tak postępują Amerykanie? Kto cię ubiera i rozbiera? - Sama to robię. - Dziwactwo - Jeanne wzruszyła ramionami. - Oczywiście, będzie jak chcesz, May_ree. Mam nadzieję, że Clementina nie poczuje się urażona. - Kto to jest Clementina? - Pokojówka Maman. Ona jest - jak to powiedzieć - ona zarządza pokojówkami. Poproszę ją, żeby ci wybaczyła. Mary próbowała coś z tego zrozumieć, ale bezskutecznie. Dlaczego niewolnica miałaby coś wybaczać białym, jeżeli to oni ponosili odpowiedzialność za niewolnictwo? I dlaczego właściciel niewolników miałby się przejmować, że obrazi niewolnika? Wszyscy wiedzą, pomyślała Mary, że plantatorzy biją i głodzą swych niewolników. Sprzedają też ich dzieci, nie dbając o łzy matek. Nagle poczuła się nieswojo. Miotały nią sprzeczne uczucia. Lubiła Jeanne i jej matkę, ale nie potrafiła lubić właścicieli niewolników. Zmieszanie Mary pogłębiło się jeszcze bardziej, gdy do pokoju wkroczyła zagniewana Murzynka. Jej skóra była raczej jasnobrązowa, niż czarna, a otyłość pozwalała podejrzewać, że w ogóle nie wie, co to głód. Wymierzyła palec w Jeanne i zaczęła na nią krzyczeć. Po francusku. Dopiero później Mary zrozumiała, że niewolnicy muszą mówić w tym samym języku, co ich właściciele. Ale to przyszło później. W tamtej chwili było to po prostu najbardziej zadziwiające zdarzenie, jakie przydarzyło się Mary w ciągu ostatnich i tak zwariowanych dni. Mary padła gwałtownie na bujany fotel i zaczęła się śmiać. Nie wiedziała, dlaczego się śmieje. W tym co się wydarzyło, nie było nic zabawnego. Śmiech wynikał raczej z zakłopotania i poczucia nierealności tego, co się działo. Nie mogła się uspokoić. Kobiety patrzyły na nią zupełnie zaskoczone. Potem Jeanne także zachichotała. W końcu wszystkie zaczęły się śmiać, głośno, właściwie bez powodu. Tak właśnie wyglądało pierwsze spotkanie z Mirandą, pokojówką i opiekunką Jeanne. Wkrótce potem poznała Clementinę, pokojówkę Berthe, zarządzającą całą kobiecą służbą w domu. I Charlottę - kucharkę i absolutną władczynię sąsiadującego z domem budynku, który służył za kuchnię. I najważniejszego ze wszystkich: Hercule'a. Hercule był wielce dystyngowanym Murzynem, tak chudym, że Mary mogłaby uwierzyć w to, że Courtenayowie głodzą niewolników, gdyby po spotkaniu z Mirandą nie zrewidowała swych poglądów. Hercule pełnił funkcje głównego lokaja i szefa całej służby. Mówił zawsze w imieniu swego pana i jego słowo było prawem. Tego samego popołudnia poznała też właściciela Montfleury. Przebrana w lekką, bawełnianą sukienkę zaczęła właśnie studiować znalezioną przez Berthe francuską gramatykę, gdy usłyszała nagle swe imię, wśród potoku szybko wypowiadanych przez panią Courtenay słów. Mary uśmiechnęła się i ukłoniła przed imponującym, siwym dżentelmenem. Spojrzał na nią niechętnym wzrokiem, miała jednak nadzieję, że okaże się równie miły jak reszta rodziny, kiedy usłyszy jej historię. On tylko burknął coś krótko i odszedł. Berthe próbowała przetłumaczyć, co powiedział, ale utknęła już przy pierwszym słowie. Zwróciła się do córki po pomoc. Jeanne chichotała. - Dziadek powiedział, że nie cierpi Amerykanów, i że w tym domu mówi się tylko po francusku, więc bądź lepiej cicho, dopóki się nie nauczysz. Berthe wzięła Mary za rękę. - Proszę - powiedziała - wybacz mu. Grand_p~ere jest starym człowiekiem. Lubi, kiedy wszystko jest po staremu. I tak się nauczę, pomyślała Mary. Tak szybko, jak to tylko możliwe. I nawet jeszcze szybciej. Już ja pokażę temu gburowi. Nie będę się do niego w ogóle odzywać! Dopiero przed wyjazdem pójdę się pożegnać i zacznę tak szybko paplać po francusku, że mnie przeprosi. Pokażę mu, co potrafią Amerykanie. I tak niedługo stąd odjadę, gdy tylko mademoiselle Sazerac odnajdzie moją rodzinę. Cieszę się, że nie będę musiała z nim długo mieszkać. Ani poznawać tych jego starych zwyczajów, jeśli należy do nich obrażanie ludzi. Wieczorem dowiedziała się, co znaczy po staremu. Podczas kolacji zjawił się Carlos Courtenay, mąż Berthe. Przybył, by sprawdzić, kogo jego żona przywiozła do towarzystwa dla ich córki. Zobaczył młodą kobietę o opuchniętej i podrapanej twarzy, czerwonych policzkach i oczach lśniących od wstrzymywanych łez. Mary z determinacją gryzła i przełykała nieznane potrawy. Nie była przyzwyczajona do ostrych, ziołowych przypraw używanych w Nowym Orleanie. Zmusiła się jednak, by zjeść wszystko, co nałożono jej na talerz. To spodobało się Carlosowi CourĂtenayowi. Po kolacji odciągnął Mary na bok, żeby porozmawiać z nią na osobności. Jego angielski był sztywny, lecz poprawny. W krótkim czasie wiele się od niego dowiedziała. O rodzinie, plantacji i Nowym Orleanie. Był bardzo młody, kiedy Nowy Orlean i cała Luizjana stały się częścią Stanów Zjednoczonych. Dorastając zaakceptował ten fakt. Jednak pokolenie jego ojca nadal sprzeciwiało się zmianom wprowadzanym przez Amerykanów. Pragnęli, by Nowy Orlean pozostał taki, jak dawniej. To Amerykanie chcieli zmian. Odrzucali francuskie zwyczaje i francuski język. Mimo to Kreole tacy jak Grand_p~ere wcale nie mieli zamiaru ustąpić. W rzeczywistości Nowy Orlean nie był jednym miastem, tłumaczył Carlos CourĂtenay, ale dwoma. Istniało stare miasto, zbudowane na planie dużego prostokąta i podzielone na mniejsze prostymi, wąskimi ulicami. Budynki tłoczyły się tu jeden obok drugiego. Jak wszystkie stare miasta ograniczone murami - oszczędnie gospodarowało przestrzenią. Z czasem pojawiło się nowe miasto, w którym ulice biegły promieniście w kierunku rzeki. Tu, pośród rozległych trawników, wznosiły się imponujące domy. Stare i nowe. Jedno francuskie, drugie amerykańskie. Rozdzielone aleją i dużym parkiem. Zarówno Francuzi jak i Amerykanie nazywali go pasem neutralnym. - Język wojny - powiedział i uśmiechnął się ponuro. - To szaleństwo. My Francuzi przegramy tę wojnę. Dobrze o tym wiemy. Ale jest wielu takich jak mój ojciec, zdecydowanych walczyć do końca. Nie pogodzą się z tym, co nieuniknione. Amerykanie mają więcej ludzi i więcej pieniędzy. Wcześniej czy później połkną Francuzów. Nauczyłem się mówić po angielsku, ponieważ jestem bankierem i prowadzę interesy z Amerykanami. Chcę, żeby Jeanne także nauczyła się tego języka, bo angielski jest językiem jej przyszłości. Mój ojciec uważa, że to mowa barbarzyńców. Sprzedał swój dom w mieście i przez okrągły rok mieszka w Montfleury, żeby nie słyszeć tego języka. Wspaniały, niemądry stary człowiek. Jako Kreol kocham go za upór i dumę. Ale kłócimy się bez przerwy. - Uważa mnie za zdrajcę - dodał po chwili. - Nie tylko zadaję się z wrogiem, ale co gorsza, wolę być bankierem niż plantatorem. Lubię interesy i Amerykanów, bo interesy to cel ich życia. Pewnego dnia jako najstarszy syn stanę się właścicielem Montfleury. Nigdy jednak nie będę zarządzał posiadłością. Mój syn Philippe zostanie Courtenayem z Montfleury. Kiedyś plantacja będzie jego własnością. Chciałby mieszkać tutaj, ale mój ojciec nie odda nikomu ani odrobiny swej władzy. Nie pozwoli nawet, by ktoś mu patrzył na ręce. Dlatego Philippe mieszka na plantacji jednego z moich braci. Uczy się uprawiać trzcinę od Bernarda. Z kolei jeden z synów Bernarda pracuje w moim banku. Uczę go interesów. Rodzina bywa bardzo użyteczna... - Ja szukam swojej rodziny - udało się wtrącić Mary. - To znaczy mademoiĂselle Sazerac jej szuka. Kiedy mogłabym spodziewać się od niej jakiejś wiadomości? - Twoja rodzina mieszka w Nowym Orleanie? Jak się nazywa? - Nie wiem... to bardzo długa historia. - Przykro mi, ale dzisiaj nie będę cię już mógł wysłuchać. Może innym razem. Chciałbym spędzić chwilę z moją żoną i córką, zanim wrócę do miasta... Ale nie ma pośpiechu. W lecie wszyscy wyjeżdżają na wieś. Z wyjątkiem tych, którzy pracują i paru zwariowanych ekscentryków. O znalezieniu twojej rodziny można myśleć dopiero jesienią, kiedy wszyscy wrócą do miasta. Nie trać ducha, panno Macalistair. To tylko parę miesięcy. Zobaczysz, że życie w Montfleury może być bardzo przyjemne. Jestem zachwycony, że Jeanne będzie miała tak wykształconą i inteligentną towarzyszkę. Powiem madame Courtenay, że jestem bardzo zadowolony. - Merci, monsieur. - Dobrze powiedziane, mademoiselle. Kiedy Carlos odszedł, by dołączyć do Berthe i Jeanne, Mary pozostała w galerii sama. Nie rozumiała, o czym rozmawiają, ale czuła, że nie powinna im przeszkadzać. Jaki to miły człowiek, pomyślała. Na szczęście odziedziczył po swym ojcu tylko zalety. Choć nawet Grand_p~ere teraz, gdy zrozumiała dlaczego nienawidzi Amerykanów, nie wydawał jej się już taki okropny. Co za szczęście - pomyślała - że moja rodzina lubiła Amerykanów. Inaczej mama i tata nigdy by się nie pobrali. Poczuła zapach cygara palonego przez Carlosa Courtenaya i przypomniał jej się ojciec. Odsunęła jednak to wspomnienie na bok. Teraz chciała myśleć tylko o mamie i rodzinie, którą z pewnością pozna jesienią. Dziwne są te podobieństwa rodzinne, pomyślała. Pan Courtenay miał na policzku taką samą rysę jak jego ojciec. Miała ją także Jeanne, choć u niej wyglądała jak dołeczek. I te portrety w jadalni... prawie wszyscy mają to znamię. Nieświadomie dotknęła małego palca. Słysząc, że Berthe ją woła, uśmiechnęła się radośnie. Jacy oni wszyscy mili! Musi znaleźć sposób, żeby odwdzięczyć się im, kiedy pojedzie do swego rodzinnego domu. - Ależ Mary nie ma żadnej rodziny - mówiła Berthe. - Celeste Sazerac wszystko mi o niej powiedziała. Jako niemowlę zostawiono ją u drzwi klasztoru w Saint Louis. Jedna z zakonnic opowiadała jej o Nowym Orleanie i biedne dziecko wmówiło sobie, że to jest jej własna historia. Później sama w to uwierzyła. My również musimy udawać, że w to wierzymy. Wymyślona rodzina jest jedyną, jaką Mary posiada. Celeste mówiła, że Mary szła z Saint Louis całymi tygodniami. Była poraniona i umierała z głodu, a jej ubranie nadawało się tylko do wyrzucenia, tak że dobre siostry musiały ją ubrać i nakarmić. 10. Pierwszy dzień Mary w Montfleury był pełen wrażeń. Tak wiele musiała się nauczyć. Wieczorem zupełnie wyczerpana padła na swe nowe łóżko. Jęknęła cicho. Gdyby nie podniecenie wywołane spotkaniem nowych ludzi w nowym otoczeniu, wcześniej zdałaby sobie sprawę ze swej sytuacji. Była samotna... przestraszona... bezradna... z poranionym ciałem i sercem. Dotykała ran, ostrożnie badając, jak bardzo bolą. Czemu wszystko potoczyło się właśnie w ten sposób? Tak źle? Gorące łzy spływały jej po twarzy. Zmusiła się, by zakryć dłonią obolałe usta i zdusić szloch. Wszystko stracone. Ojciec nie żyje. Matka nie jest jej matką, a prawdziwa mama nie żyje. Pieniądze przepadły. A co najgorsze na zawsze utraciła skrzynkę, najcenniejszy dar matki. Zmęczona i poraniona, nie potrafiła uciec od wspomnień. Cisnęły się do niej, sprawiając jej dotkliwy ból, mocniejszy od towarzyszącego fizycznym urazom. Przypomniała sobie klasztor, zakonnice, przyjaciółki i zapragnęła wrócić do czasów, kiedy jej życie było proste, uporządkowane i bezpieczne. Potem ujrzała twarz Matki Przełożonej i usłyszała słowa: "Twój ojciec nie żyje... twój ojciec nie żyje... twoja matka nie żyje... nie masz domu..." Łagodna, prawie święta twarz zakonnicy przybrała rysy panny Rose, pogodne, ładne, uśmiechnięte... a potem twarde, okrutne i zimne. Mary szamotała się, jęcząc cicho: nie, nie, nie, gdy w jej wyobraźni pojawiło się narkotyczne wspomnienie złudnie pięknego ogrodu. Czuła zapach palących się włosów i cygara, ciężką, męczącą słodycz kwiatów i odurzających perfum. Nie mogła oddychać, coś obrzydliwego wypełniało jej usta, przed oczami widziała orgię kolorów i monstrualnych twarzy, czerwonych, niebieskich, zielonych, białych i purpurowych z ziejącymi czarnymi dziurami. Spadała w ciemność, poczuła w ustach smak krwi. To była krew, prawdziwa krew. Mary wyjęła palce z ust i załkała w poduszkę. Powiew wiatru uniósł moskitierę. Gdzieś w oddali pohukiwała sowa. Mary wstała i na palcach wyszła na galerię. W ciemności rysowały się korony wysokich drzew. W nocy wszystko wydawało się dziwne i tajemnicze: upiorna szarość pnączy, zwieszających się z gałęzi, srebrny księżyc i blade wobec jego blasku, rozrzucone po niebie, gwiazdy. Zdawało się, że poza Mary i sową, zasnął cały świat. Dom i otaczający go ogród pogrążone były w spokojnej, srebrnej ciszy. Jej serce wypełniło się spokojem. Nie będę o tym więcej myślała, obiecała sobie. Należę do tej pięknej krainy, ten dom będzie moim domem, dopóki nie znajdę swojej rodziny. Będę tu szczęśliwa. Wróciła na palcach do łóżka i usnęła. Następnego ranka obudziła ją Miranda, przynosząc tacę z filiżanką kawy i świeżo ściętą różą. Na liściu lśniła kropla rosy. Za oknem było szaro. Mary chciała zapytać o godzinę, ale nie pamiętała odpowiednich francuskich słów. Zamiast tego powiedziała więc tylko: "Merci". Pijąc mocną, czarną kawę, przeglądała pożyczoną francuską gramatykę. Musi uczyć się szybko, by być gotowa na spotkanie z rodziną. Kiedy Jeanne zajrzała przez drzwi łączące ich pokoje, Mary potrafiła już powiedzieć po francusku" Dzień dobry. Jest piękny dzień. Spałam bardzo dobrze." - May_ree, jak szybko tak dobrze się nauczyłaś! - wykrzyknęła Jeanne po angielsku. Podczas następnych dni i tygodni Mary wciąż uczyła się "szybko tak dobrze", jak mówiła Jeanne. Zawsze zdecydowana, nie bała się ciężkiej pracy. Jej zapał potęgowało przekonanie, że wkrótce znajdzie się wśród swojej francuskojęzycznej rodziny. Lekcje udzielane w dzieciństwie przez francuską guwernantkę dały jej więcej niż myślała. Mary robiła naprawdę zadziwiające postępy. Wraz z językiem przychodziła zdolność zadawania pytań i rozumienia odpowiedzi. A także czytania. Dwa razy w tygodniu w Montfleury zatrzymywał się statek, przywożąc rzeczy zamówione w Nowym Orleanie, w tym codzienną, dwujęzyczną gazetę "L'Abeille_pszczółka". Pismo było ciekawe i zabawne. Dwie zewnętrzne strony drukowano po angielsku, dwie wewnętrzne po francusku. Mary starała się czytać środek, zaglądając do wersji angielskiej tylko wtedy, gdy czegoś nie rozumiała. Z każdym kolejnym numerem poznawała lepiej zarówno francuski, jak i Nowy Orlean. Gazeta informowała o wszystkim: kto zamówił ser, który przypłynął właśnie parowcem "Normandia", prosto z Francji, który sklep otrzymał dostawę płótna odpowiedniego na chusteczki do nosa, gdzie dostarczono wina i wódki, i która modystka ma najnowsze wzory kapeluszy, prosto z Paryża. Takie wiadomości równie chętnie czytywała Jeanne. Jeżeli jednak chodziło o informacje z Waszyngtonu, Paryża, Nowego Yorku czy złotych pól kalifornijskich, Mary miała gazetę wyłącznie dla siebie. Poprosiła Jeanne, by poprawiała jej wymowę, w czasie, gdy czytała na głos rozdziały powieści drukowanej w "Pszczółce". I nie ustępowała, póki Jeanne nie przeczytała z kolei przynajmniej krótkiej kolumny z wiadomościami po angielsku. Tylko tyle zdołała osiągnąć Mary jako nauczycielka amerykańskiego. - May_ree - tłumaczyła Jeanne. - Ja jestem bardzo leniwa. Lubię tańczyć i jeździć konno. Przez całe życie będę tylko ozdobą. Ta kreolska dziewczyna doprowadzała Mary do szału. Ale także fascynowała, zniewalała swym wdziękiem. Mary interesowała się wszystkim, co dotyczyło życia Kreoli i ich historii. Wierzyła, że w ten sposób poznaje lepiej swoją mamę. Stworzony w marzeniach obraz matki zmienił się całkowicie. Mary wyobrażała ją sobie teraz jako ciemnowłosą i ciemnooką piękność, o cerze bielszej niż mleko. Była równie piękna jak Jeanne. Jak portrety na ścianach salonu Montfleury. Może także mieszkała na plantacji trzciny cukrowej? Mary pociągał romantyzm tej wizji. Plantacja była światem marzeń. Piękno trawników, ogrodu, porośniętej trawą grobli, wielkiej, szerokiej rzeki. Świat tak inny od wszystkiego, co Mary dotąd znała. Uporządkowane piękno życia w Montfleury przypominało sielankę. W każdym pokoju srebrne wazy pełne kwiatów lśniły, odbijając się w lustrzanych blatach mahoniowych stołów. Lekkie koronkowe zasłony przy najmniejszym powiewie, poruszały się jak tancerki na tle wysokich okien. Powietrze było zawsze przesycone słodkim aromatem. Ogród, wazy pełne kwiatów, saszetki z zasuszonymi płatkami w każdej szufladzie, woda kwiatowa, którą spryskiwano dla ochłody nadgarstki i skronie, gdy wiatr zamierał w upale południa - wszystko przenikała woń kwiatów. Mary wyobrażała sobie mam pośród tych słodkich zapachów, błogo uśmiechniętą, bujającą się w fotelu na biegunach, popijającą kawę małymi łyczkami, dokładnie tak jak to robiła przez większość dnia Jeanne. Wyobrażała sobie również swą mamę siedzącą z gracją w siodle, z trenem sukni sunącym po ziemi. Widziała oczami wyobraźni, jak jedzie przez tajemniczy, podmokły las. Jeanne jeździła konno każdego dnia po śniadaniu i przed kolacją. Mary również próbowała się tego nauczyć, ale w tym przypadku determinacja nie wystarczyła. Codziennie rano wyjeżdżała z Jeanne i stajennym i za każdym razem coraz mniej to lubiła. Wykręcała się od popołudniowej jazdy, tłumacząc, że musi koniecznie pomóc matce Jeanne. Prawdę mówiąc dla Berthe CourĂtenay Mary stanowiła mizerną pomoc. Jednakże wrażliwe serce Berthe wzruszał zapał, z jakim Mary chłonęła wiedzę o życiu Kreoli. Wymyślała więc prace, które mogła wykonywać wspólnie z dziewczyną. Berthe była wiecznie zajęta. Nawet największy upał zdawał się jej nie męczyć. Mary podążała za nią wszędzie, asystując przy liczeniu prześcieradeł w maglu, sprawdzaniu ilości lodu dostarczonego do chłodni i wydawaniu poleceń kucharce i innym służącym w budynku kuchennym, położonym w odległym końcu tylnego dziedzińca. Czuła się tam nieswojo. Było to miejsce spotkań towarzyskich całej służby. Przy ogromnym stole, na środku pomieszczenia, siedziało zawsze kilka osób. Pili kawę i rozmawiali. Kiedy Berthe wchodziła do środka, zrywali się z miejsc i bez szemrania wykonywali jej polecenia. Chętnie odpowiadali na pytania dotyczące ich rodzin i zdrowia. Często opowiadali anegdotki, śmiejąc się przy tym głośno. Nie ulegało wątpliwości, że lubią i szanują Berthe. Jednak byli niewolnikami. Musieliby być posłuszni nawet wtedy, gdyby jej nienawidzili. Wszystko, co dotyczyło niewolnictwa, wprawiało Mary w zakłopotanie. Czuła, że niewolnictwo jest złe, niemniej rzeczywistość Południa wyglądała zupełnie inaczej, niż przedstawiano to w klasztorze. Prawda okazała się znacznie bardziej skomplikowana. Niewolnicy wcale nie harowali jak zwierzęta, aż do kompletnego wyczerpania. Zawsze zajęta Berthe, pracowała ciężej, niż którekolwiek z nich. Podobnie Grand_p~ere - niezależnie od pogody szedł codziennie na pole rano i popołudniu, wieczorami wypełniał księgi i pisał listy. Nikt nie traktował służby, jakby była czymś gorszym. Miranda wydawała polecenia Jeanne. Berthe radziła się Clementiny przed podjęciem każdej decyzji. Sypialnia Hercule'a sąsiadowała z sypialnią Grand_p~ere. Co wieczór przed spaniem grywali w szachy. Jednak wszystkie Murzynki musiały nosić na głowach kolorowe chustki. Takie było prawo. A Clementina potrzebowała pisemnej zgody Berthe, jeśli chciała odwiedzić jedną ze swych córek w Nowym Orleanie. Każdy policjant mógł ją zatrzymać i sprawdzić czy ma dokument. Gdyby go nie miała, zostałaby zaaresztowana i wsadzona do więzienia. I nikt z nich, nawet mądry Hercule, nie mógł sam zmienić pracy. Nie miał też prawa pozostać w Montfleury, gdyby Grand_p~ere zdecydował się go sprzedać. Sprzedać. Jak konia, lub beczułkę cukru. Niewolnictwo było czymś złym. Tego Mary była pewna. Wątpiła tylko, czy na plantacji, ktokolwiek poza nią tak myśli. Nawet niewolnicy. To było przykre. I z nikim nie mogła na ten temat porozmawiać. Próbowała więc o tym nie myśleć. Uczyła się francuskiego i powoli przyzwyczajała się do życia na plantacji, życia po staremu, tak jak to rozumiał Grand_p~ere. Codziennie o szóstej trzydzieści wszyscy mieszkańcy domu, biali i czarni, zbierali się w salonie. Klękali i słuchali, jak monotonnym głosem odczytuje modlitwę. O siódmej podawano śniadanie. Grand_p~ere zajmował miejsce u szczytu stołu. Tak samo było o dwunastej, przy lunchu. I o siódmej wieczorem, na obiedzie. Co niedziela, podczas mszy w kaplicy zasiadał w dużym fotelu, stojącym obok rodzinnej ławki. A po niedzielnym obiedzie regularnie wygrywał w szachy z ojcem Hilaire'ym przyjeżdżającym, aby odprawić mszę. Co drugą środę zjawiał się doktor Limoux, by leczyć rodziny niewolników. Po badaniu, błyskawicznie ogrywał Grand_p~ere w szachy, kończąc partię sakramentalnym "szach i mat". Potem podczas lunchu tłumaczył mu jego błędy. W poniedziałek przyjeżdżał monsieur Damien z Nowego Orleanu i udzielał Jeanne lekcji tańca i gry na fortepianie. Gdy tańczyła walca czy menueta, zachwycał się jej gracją. Cierpiał jednak katusze, bo za każdą jego wizytą, Jeanne coraz gorzej grała etiudy Chopina. Monsieur Damien nie zostawał na lunchu. Zawsze czekały na niego bardzo pilne spotkania w Nowym Orleanie. Mary przypuszczała, że Damien boi się Grand_p~ere. Nie przyszło jej do głowy, że zapewne, po prostu nie odpowiadała mu kreolska tradycja, którą ona tak bardzo lubiła. W poniedziałki obiad był zawsze taki sam. Zwykła, trochę tylko przyprawiona, czerwona fasola z ryżem. Mary nauczyła się doceniać nieskończoną różnorodność kreolskich potraw. Przyjęła kreolski zwyczaj picia kawy przy każdej okazji. Odpowiadała jej ta kuchnia. Od pierwszego kęsa stała się nienasyconą miłośniczką czerwonej fasoli z ryżem. Pod koniec miesiąca czuła się tak, jakby Montfleury było jej domem. Po francusku mówiła na tyle płynnie, że Grand_p~ere zaczął uczyć ją gry w szachy. Bieg życia wydawał jej się cudownie naturalny. Prawie uwierzyła, że sama jest Kreolką. W pełni, nie w połowie. Miała nadzieję, że jej rodzina będzie z niej zadowolona. Jedynym, do czego nie mogła się przyzwyczaić - choć próbowała ze wszystkich sił, było wieczne, duszące ciepło. Mogła tylko zacisnąć zęby i czekać na koniec lata. Pewnego dnia, w połowie sierpnia, Jeanne i Mary wróciły z grobli i zastały stajnię pełną obcych koni. - Przyjechał! - wykrzyknęła Jeanne. - Mój brat i jego przyjaciele są tutaj. - Zeskoczyła z konia i ruszyła biegiem w stronę domu, nie podnosząc nawet trenu sukni. Mary, choć bardziej godnie, podążyła za nią. Jeanne tyle opowiadała o Philippe, że Mary była bardzo ciekawa spotkania z nim. - Jest taki przystojny, May_ree i taki szarmancki! A jaki potrafi być zabawny! To najcudowniejszy brat na całym świecie. Zakochasz się w nim od pierwszego wejrzenia. Zobaczysz. `ty Księga druga (c.d.) 11. Kiedy Mary podeszła bliżej domu, usłyszała męskie głosy i śmiechy, zatrzymała się. Zdała sobie sprawę, że ma spoconą twarz, a sukienka wyciągnięta z zakamarków szafy Jeanne, wyjątkowo źle na niej leży. Przetarła twarz chusteczką, potem oczyściła nią ubranie. Jednak nawet kiedy doprowadziła się do porządku, dalej nie weszła do środka. Bała się. Nie bądź taką ciamajdą, Mary Macalistair - zbeształa samą siebie. - To tylko ludzie. Poza tym i tak nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Uszy do góry i naprzód marsz! Wciąż stała nieruchomo. Rzadko bywała w towarzystwie i nie wiedziała, jak się zachować. To wszystko wina Jeanne - pomyślała - cały czas paple tylko o miłości, o romansach, wielbicielach i uwodzicielach, właśnie dlatego jestem teraz taka zdenerwowana. Mam kolana jak z waty. Jeżeli zaraz nie wejdę do środka, za chwilę w ogóle nie będę mogła się ruszyć. Gdybym tylko nie była tak zgrzana i rozczochrana! Pomimo wszystkich obaw, w głębi swego młodego serca, podekscytowana Mary pragnęła wstąpić w świat flirtów, oczarowań, spotkań, powłóczystych spojrzeń i porozumiewania się bez słów. Niepewnie wysunęła lewą nogę do przodu, potem prawą... Resztę ścieżki i schody pokonała biegiem, wpadając bez tchu w głęboki cień ganku. Zatrzymała się przed dużym, oszklonym wejściem do jadalni. Zajrzała do środka, by zobaczyć, ilu jest gości. Zastanawiała się czy zdoła rozpoznać Philippe'a na podstawie opisu Jeanne. Usłyszała wśród gwaru śmiech przyjaciółki, jasny, dzwoniący jak lód w karafce, wnoszonej właśnie do pokoju. Odnalazła wzorkiem stojącą nie opodal Jeanne. Wzięła głęboki oddech i zrobiła krok w stronę drzwi. Wtem u boku Jeanne zauważyła mężczyznę. Był wysoki, szczupły, ubrany w białe bryczesy i czarny żakiet. Nachylał się ku dziewczynie, jakby chciał lepiej słyszeć, co mówi. Mary spojrzała na niego w momencie, kiedy prostował się na całą swą wysokość, odrzucając w tył głowę. Usłyszała jego serdeczny śmiech. To był on. Mężczyzna, którego widziała z pokładu statku, mężczyzna, który uratował ją tamtej straszliwej nocy w Nowym Orleanie. To jego twarz i sylwetka pojawiały się zawsze przed oczami Mary, gdy mowa była o miłości. Na pewno tylko to sobie wyobrażam - pomyślała. Jednak wyraźnie słyszała jego mocny głos. Wszystkie inne dźwięki zlewały się w zgiełk. Tamtej nocy powiedział do niej zaledwie parę słów, ale dobrze zapamiętała jego głos. Nigdy go nie zapomni. Odskoczyła od szyby i oparła się o ścianę. Nie mogę tam wejść! Nie może zobaczyć mnie w tym stanie - brudnej, nieładnie ubranej i zdenerwowanej. Jego obecność w tym domu jest niczym sen, który się ziścił. Będę mogła z nim rozmawiać, poznać jego imię, słuchać jak mówi. Muszę coś ze sobą zrobić - zdecydowała. Zebrała w garść spódnicę i schodami dla służby pobiegła do swego pokoju, by umyć się, zmienić ubranie i skropić płonące policzki różaną wodą. Doszedł ją stukot końskich kopyt przed domem. Potem usłyszała głosy. Goście wyszli na dziedziniec. - Nie! - krzyknęła Mary. - Nie jestem jeszcze gotowa. Poczekaj! Wybiegła z pokoju na górną galerię i spojrzała w dół. Obok koni kręcili się stajenni i mężczyźni w kapeluszach zakrywających twarze. Mary nie mogła nikogo rozpoznać. Jeanne była tam także, trzymała za ramię mężczyznę w brązowej marynarce, coś mu pośpiesznie tłumacząc. Pokręcił głową i odszedł. Jeanne tupnęła nogą. Mężczyzna odwrócił się do niej plecami i wsiadł na kasztanka. Ten, którego Mary wypatrywała, wyszedł właśnie z domu i ruszył szybkim krokiem przez podwórze w stronę Jeanne. Jego twarz także ukryta była pod szerokim rondem kapelusza, ale Mary nie musiała jej widzieć, by wiedzieć, że to on. Poruszał się szybko i zwinnie, jakby bez wysiłku. Miał więcej wdzięku niż powinien mieć normalny człowiek. Przypominał dzikiego kota. Mary pamiętała z jaką szybkością z jego laski wyłoniło się ostrze. Przypomniała sobie również, jak wbiegał na statek. Nie, nie musiała widzieć jego twarzy. Tylko jeden mężczyzna poruszał się w ten sposób. Cieszyła się, że może na niego patrzeć, sama pozostając w ukryciu. Omiotła wzrokiem silne ramiona i plecy mężczyzny. Na małym palcu jego lewej dłoni dostrzegła złoty sygnet. Mężczyzna ujął dłoń Jeanne i Mary poczuła, jakby uderzono ją w serce. Skłonił się, prawie dotykając dłoni ustami. Mary ścisnęła szeroką poręcz balkonu tak mocno, że aż poczuła ból. Odwrócił się, zabierając stajennemu chłopcu wodze i w jednej chwili znalazł się na koniu. Mary spuściła wzrok. Nie chciała widzieć, jak odjeżdża. Poczuła ciepłą wilgoć. Zdała sobie sprawę, że po twarzy płyną jej łzy. Nienawidziła Jeanne Courtenay. - May_Ăree, szukałam cię wszędzie. Co robisz w tym pokoju z zaciągniętymi żaluzjami? Dlaczego nie przyszłaś, żeby przywitać się z Philippe'em i jego przyjaciółmi? Bardzo mi ciebie brakowało. Mary zasłoniła oczy ramieniem, chroniąc je przed światłem, które wpadło do pokoju wraz z Jeanne. Pragnęła także zatkać uszy. Głos dziewczyny był zbyt głośny, zbyt radosny, zbyt ufny w przyjaźń Mary. - Biedna May_ree. Źle się czujesz? - Jeanne usiadła na skraju łóżka i dotknęła ręką jej czoła. - Czy poprosić o kawę? Przyniosę lód, chcesz? Chłodny kompres na oczy dobrze ci zrobi. Mary wstydziła się swego gniewu i zazdrości. Przecież to nie wina Jeanne, że jest taka piękna i pełna wdzięku. - Wszystko w porządku, naprawdę. - Zmusiła się do odpowiedzi, mimo że czuła w gardle ból. - Muszę tylko trochę odpocząć. Wiesz, jak męczy mnie upał - uwolniła ramię, odpychając rękę Jeanne. - Zadzwoń po kawę, z przyjemnością się napiję. Wyjdę na galerię, na świeże powietrze. Tak właśnie zrobię - pomyślała. Muszę się zachowywać, jakby wszystko było tak jak przedtem. Potrafię. Muszę. Galeria, mimo że ocieniona, była gorąca i duszna. Tym razem wcale jej to nie przeszkadzało. Zasłaniała twarz szerokim, zrobionym z suchej trawy, wachlarzem w kształcie serca. - Och, May_ree. Złamałaś mi serce. Nigdy nie uwierzysz, co się stało. To było cudowne, May_ree. Zakochałam się. Płynę w powietrzu, tańczę w chmurach. Powinnaś tam być, May_ree, by go spotkać... - paplała wesoło Jeanne. Valmont Saint_brevin. Najbardziej romantyczny mężczyzna na całym świecie! I taki bogaty. Mówią, że jest najbogatszym człowiekiem w Luizjanie... Oczywiście zakochałam się w nim nie po raz pierwszy. To stało się już dwa lata temu, na przyjęciu z okazji osiągnięcia pełnoletności przez Philippe'a. Nie pozwolono mi bawić się na balu, mogłam tylko patrzeć. Valmont wrócił właśnie z Paryża i wszystko kręciło się wokół niego. A mimo to poprosił Maman, by pozwoliła mu zatańczyć ze mną. Jest świetnym tancerzem, May_ree. W dodatku jest taki przystojny. Oczywiście, że się w nim zakochałam. Ale wtedy byłam dzieckiem. To było tylko zadurzenie. Dzisiaj to co innego. Dzisiaj zakochałam się naprawdę. A on mnie lubi. Pamiętał nasz taniec. Zapytał, czy nadal lubię tańczyć. I powiedział, że przemieniłam się w młodą, piękną kobietę. Jeanne dotykała swej twarzy, ust i szyi. - I tak jest, prawda May_ree? Jestem piękna. Widzę to w lustrze. I naprawdę stałam się kobietą. - Wciąż dotykała dłońmi swego ciała. - Zobacz, jak pełny jest mój biust i jak cienka kibić. Mężczyzna może objąć mnie w pasie dwiema rękami. Te same ręce napełnią się, gdy sięgną po moje piersi. Jestem gotowa, by być kochaną, May_ree. I kocham go! Och, jestem taka szczęśliwa. Pochyliła się w stronę Mary z łobuzerskim, porozumiewawczym uśmieszkiem. - Zwierzę ci się z czegoś - wyszeptała. - Zawsze kiedy jedziemy groblą, prowadzę konia w kierunku jego plantacji. Robię tak od dwóch lat, od czasu kiedy spotkałam go po raz pierwszy. Może spotkam go znowu i wtedy on naprawdę mnie dostrzeże. Mary poruszała wachlarzem w przód i w tył tak szybko, że zabolało ją ramię. Przełożyła wachlarz do drugiej ręki. Tego dnia Jeanne powracała do porannej wizyty jeszcze kilkanaście razy. I za każdym razem odkrywała większe znaczenie w każdym spojrzeniu i w każdym słowie Valmonta Saint_brevina. Wieczorem, podczas kolacji, Mary spotkała Philippe'a CourĂtenaya. Jeanne tak często opowiadała, jak niesamowicie przystojny jest jej brat, że Mary trudno było uwierzyć, że w końcu siedzi przy stole z tym właśnie mężczyzną. Philippe wyglądał na więcej niż swoje dwadzieścia trzy lata. Gęste, czarne bokobrody nie mogły ukryć pulchnych policzków i wyłaniającego się drugiego podbródka. Jego otyłość sprawiała, że wyglądał jak stateczny mężczyzna w średnim wieku. Eleganckie wieczorowe ubranie źle maskowało wąską pierś, a brokatowa kamizelka tylko podkreślała brzuszek. Mary wyobrażała go sobie zupełnie inaczej. Mało udzielał się przy stole, rozmawiał prawie wyłącznie z Grand_p~ere, co zresztą przyjęła z ulgą. Mogła cierpieć w milczeniu. Za to Jeanne wcale nie ukrywała swego niezadowolenia. - Philippe - odezwała się w połowie posiłku - odkąd przyjechałeś, nie powiedziałeś nic interesującego. Trzcina, cena trzciny i jaka będzie pogoda w czasie zbiorów. Uważam, że jesteś okropny. - Jeanne - powiedziała ŃBerthe surowo - bądź cicho! Jak ty się zachowujesz. Mars na twarzy Grand_p~ere wyglądał przerażająco. Jeanne jednak wcale się nim nie przejęła. - Twoja trzcina cukrowa niszczy moje życie, Grand_p~ere - powiedziała. Wydęła wargi patrząc na starszego pana ponuro. Grand_p~ere żachnął się. Jeanne nie ustępowała. - Proszę, Grand_p~ere, powiedz Philippe, żeby nie był dla mnie taki niedobry. Tak dobrze zaczynałam się bawić, a on zabrał stąd wszystkich swoich przyjaciół. Postanowił pokazać im trzcinę. A mnie nie pozwolił pojechać z nimi. Grand_p~ere, mam złamane serce. Po raz pierwszy Mary zobaczyła, jak stary monsieur CourĂtenay śmieje się. Najpierw zaskrzeczało mu głęboko w gardle, dźwięk potężniał, aż wreszcie niepowstrzymany wybuch wesołości eksplodował z ust. Philippe i ŃBerthe śmiali się także. Nawet Mary czuła, jak drgają jej usta, chociaż nie wiedziała, co ich właściwie tak śmieszy. Usłyszała parsknięcie i zobaczyła, że Jeanne zakrywa sobie usta chusteczką. - To nie jest wcale zabawne - powiedziała tłumiąc chichot. Potem nie mogąc już dłużej zachować powagi, odrzuciła chusteczkę i zaczęła śmiać się wraz z innymi. Później wytłumaczyła Mary, że przez całe życie nawet nie zbliżyła się do pól trzciny. Wierzyła, że w gęstej zieleni mieszkają węże i krokodyle. Bagno było przecież tak blisko. Następnego ranka Philippe pojechał z Jeanne i Mary na groblę. Kiedy stanęli na szczycie porośniętego wysoką trawą wału, Jeanne jak zwykle zaproponowała jazdę w prawo. - Ja jadę w dół rzeki - powiedział Philippe. - Jeżeli chcecie, możecie wybrać się ze mną. Choć to niestety daleko od pól - uśmiechnął się szeroko do siostry. Jeanne spojrzała na niego z ukosa i pociągnęła nosem. - Masz w tej chwili skończyć te żarty. Wczoraj dość się naśmiałeś. Wolę jechać w drugą stronę. - Jak chcesz. - Czy mogę pojechać z tobą, Philippe? - zapytała nieśmiało Mary. Uniósł brwi zdziwiony. - To będzie dobrych parę mil. - Lubię długie wycieczki - skłamała. Nie mogła znieść myśli, że będzie wraz z Jeanne szukać Valmonta Saint_brevina. Gdyby spotkały go przypadkiem na grobli, musiałaby patrzeć na tych dwoje razem. To byłoby nie do zniesienia. - Jedźmy więc - powiedział Philippe. - Jeanne, żeby ci nie przyszło do głowy zapuszczać się gdzieś dalej. Jedź za panienką - zawołał do stajennego, który zawsze w pewnym oddaleniu towarzyszył dziewczętom. Zawrócił konia i ruszył galopem. Najwyraźniej uważał drogę za tor wyścigowy. Mary spięła swego wierzchowca i ruszyła za nim, modląc się, aby nie spaść w czasie tej wariackiej jazdy. 12. - Mój Boże, kobieto, mogłaś się zabić! Grandpa by mi tego nie darował. Mary udawało się nadążać za Philippe przez dziesięć przerażających minut. Potem zgubiła wodze i straciła równowagę. Stoczyła się z siodła na skraj drogi i przekoziołkowała w dół po trawiastym zboczu, prosto w kępę oleandrowych krzaków obsypanych jaskrawo_niebieskimi kwiatami. Ledwie zdążyła wygładzić swą poszarpaną suknię, kiedy Philippe stanął tuż przy niej. Był równie zły jak ona. - Zanim zacząłeś krzyczeć, mogłeś przynajmniej zapytać, czy mi się coś nie stało - powiedziała Mary ze złością. Udało się jej go zawstydzić. Skruszony zapytał: - Przepraszam, wybacz mi, proszę. Byłem niegrzeczny. Czy coś ci się stało? Dobrze się czujesz? Mary wiedziała, że może winić tylko samą siebie. To rozzłościło ją jeszcze bardziej. - Oczywiście, że tak. Sam spadnij ze wzgórza, a zobaczysz jak się będziesz czuł. Philippe zaczął ściągać marynarkę. - Pozwól, że zrobię ci poduszkę pod głowę. Pojadę po powóz i zawiozę do doktora. Mieszka niedaleko. Tym razem Mary poczuła skruchę. - Przepraszam, Philippe. Myślę, że nic mi nie jest. Po prostu się przestraszyłam. I było mi wstyd. Wyprostowała jedną nogę, potem drugą. Poruszyła stopami i podciągnęła kolana, sprawdzając, czy naprawdę niczego nie złamała. Skupiona na swych nogach nie zauważyła podejrzliwego wzroku Philippe'a. Obserwując jej rzeczowe oględziny, doszedł do wniosku, że nie są to żadne damskie sztuczki. Poprzedniego wieczoru, przy obiedzie Philippe poczuł do Mary sympatię. Podobała mu się. Inaczej niż większość młodych kobiet nie flirtowała z nim, nie wybuchała śmiechem po każdym wypowiedzianym przez niego zdaniu i nie usiłowała przez cały czas zwracać na siebie uwagi. Jako kawaler, który pewnego dnia odziedziczy dużą fortunę, przywykł do takiego właśnie zachowania się młodych kobiet. Zawsze zachowywał wobec nich dystans. Mary wydawała mu się inna. Ale kiedy wprosiła się na przejażdżką w dół rzeki, jego sympatia wyparowała. Tak samo jak inne dziewczęta poluje na męża - pomyślał. Jest tylko bardziej bezczelna. Dobrze wychowana młoda kobieta nigdy sama nie pojechałaby na przejażdżkę z mężczyzną. Kiedy upadła, był przekonany, że zastawia na niego sidła, spodziewając się, że zachowa się jak dżentelmen. Następnym ruchem będzie zapewne osunięcie się w moje ramiona, może nawet omdlenie - pomyślał. Ale na pewno takim ruchem nie mogło być zbesztanie go. Z pewnością też nie ryzykowałaby takiego upadku, w efekcie którego można nie tyle złapać męża, co złamać sobie kark. Philippe przyglądał się brudnej, podrapanej twarzy Mary i jej potarganym włosom. Żadna kobieta nie pozwoliłaby sobie, by wyglądać tak nieatrakcyjnie, podczas uwodzenia mężczyzny. Wyciągnął do niej rękę. - Pomogę ci wstać - powiedział. - Dziękuję. Pewnie będę jęczeć i stękać. Nie zwracaj na to uwagi... Oooo! Wstała i zaczęła pośpiesznie otrzepywać pobrudzoną suknię. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Tak, skończyło się na paru siniakach i porwanej sukni. Nic poważnego. - To dobrze. Wsiadajmy na konie. - Czy musimy jechać? Wolałabym raczej iść - jęknęła Mary. - Kiedy się spadnie z konia, trzeba natychmiast znów na niego wsiąść. Zaraz wrócę. - Philippe zaczął wchodzić na groblę. Mary patrzyła na niego z ponurą rezygnacją. Nie mogła nawet wzbudzić w sobie uczucia gniewu. To wszystko moja wina - pomyślała. Nie galopowali już. Jechali spokojnie obok siebie. Podczas jazdy gawędzili. Oboje byli zdziwieni, że tak łatwo im się rozmawia. Wcześniejsza złość zerwała z nich maski. Poczuli dziwną bliskość, pozbawioną seksualnego zabarwienia. - Dlaczego chciałaś jechać na długą przejażdżkę? - zapytał Philippe. - Przecież nie lubisz koni. - Widać to na pierwszy rzut oka, prawda? Nie znoszę koni. Nie umiem na nich jeździć, a nienawidzę czegoś nie umieć. Wybrałam po prostu mniejsze zło. Nie chciałam być z Jeanne, na wypadek, gdyby udało jej się spotkać swojego bohatera. - Kto to taki? - chciał wiedzieć Philippe. - Jeanne nie mówiła mi, że ma adoratora. - To twój przyjaciel. Valmont Saint_brevin. - Mary wymówiła nazwisko pozornie bez wysiłku, ale na jego dźwięk serce zadrżało jej z bólu i słodyczy. Śmiech Philippe zaskoczył ją. - Val? - powtórzył. - Val nie ma czasu dla takich małych dziewczynek jak Jeanne. Mary poczuła oszałamiającą nadzieję. Bała się jednak uwierzyć Philippe. - Jeanne nie jest dzieckiem, Philippe - powiedziała. - Jest przekonana, że monsieur Saint_brevin interesuje się... nią. - Pochlebia sobie. Nieważne. Do jutra o nim zapomni. Mary nie mogła pozwolić, żeby rozmowa się na tym urwała. Słowa Philippe były jak kojący balsam na jej zranione uczucia. - Powiedziała, że go kocha. Nie powinieneś tego lekceważyć. - To śmieszne. Ojciec już zaplanował całą przyszłość Jeanne. W tych planach nie ma miejsca na zakochanie się ani w Valu, ani w nikim innym. Jeanne doskonale o tym wie. Ma poślubić bogatego Amerykanina. Dlatego właśnie uczy się angielskiego. Mary nie wiedziała, co powiedzieć. Philippe musiał się mylić. Przecież Grand_p~ere tak bardzo nie cierpiał Amerykanów, a Jeanne myślała tylko o miłości. Philippe chwycił jej wodze. - Zatrzymamy się tutaj - powiedział. - Dalej pójdziemy na piechotę. - Dokąd? - Obejrzeć groblę. Chcę z bliska zobaczyć, jak została załatana. Nie było mnie tu zeszłej wiosny, kiedy uszkodziła ją woda. Grand_p~ere wysłał mnie, żebym sprawdził, czy nie ma drugiego przecieku. Nie wiesz o czym mówię? Spójrz na rzekę, Mary. Jest szeroka na pół mili, płynie z prędkością ośmiu mil na godzinę, cały czas podmywając te piękne, trawiaste brzegi. Na wiosnę woda przybiera, dochodzi prawie do szczytu grobli. Missisipi żyje - to nie tylko śliczny obrazek czy droga dla statków. Ma siłę, potrafi być groźna. Spójrz na tę ziemię. Kiedyś był to ogród różany, z krzakami wyższymi od ciebie. Nic z niego nie zostało. Wszystko zabrała woda. Konie i muły, krowy i kurczaki. To cud, że ludziom nic się nie stało. Widzisz, woda wdarła się przez szczelinę w grobli. Wszystko zaczęło się od niewidocznego przecieku, potem była już prawdziwa powódź. Woda przedostawała się groblą aż do Nowego Orleanu. A to więcej niż siedem mil. Pucołowata twarz Philippe'a spoważniała, gdy mówił o tym nieszczęściu. Potem uśmiechnął się szeroko. - Grand_p~ere powie ci, że to znak boży. Ta część miasta, którą zajmują Amerykanie, znalazła się dziewięć stóp pod wodą, natomiast dzielnica francuska nie była bardziej błotnista niż zwykle. Zsiadł z konia i pomógł zejść Mary. - Może usiądziesz tu, a ja pojadę obejrzeć groblę. Pewnie wszystko cię boli. Mary potrząsnęła głową. - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym raczej pokuśtykać za tobą. To wszystko jest takie ciekawe. Tak było naprawdę. Chciała dowiedzieć się więcej o rzece i o otaczającej ją ziemi. Choć wszystko ją bolało - każda kosteczka, każdy mięsień - czuła się cudownie. Nie ciążyła jej już zazdrość. Cieszyła się miłym towarzystwem Philippe'a, który uczył ją dziwnego, pięknego świata Luizjany. Jej świata. - Nie wiem, która część grobli jest nowa - zwierzyła się Mary, kiedy wracali do Montfleury. - Ani ja. Val powiedział mi, że wszystko zaszło trawą, ale chciałem sam to zobaczyć. Serce Mary zamarło. Nie była przygotowana na to imię. Philippe mówił dalej, nieświadom efektu swoich słów. Val sądzi, że trzeba tylko podsypać trochę groblę, zaczynając od jego plantacji, przez Montfleury i teren Pierre'a Saute'a - wszędzie tam, gdzie były szczeliny - i dalej aż do posiadłości Soniatsów. Na naszych ziemiach rzeka gwałtownie zakręca, wchodząc w głąb lądu. Dlatego jesteśmy najbardziej zagrożeni. Val rozmawiał już ze wszystkimi sąsiadami. Jeżeli Grand_p~ere poprze go, oni również będą musieli się zgodzić. Philippe prychnął niecierpliwie. - Grand_p~ere jest czasami starym sknerą. Podejrzewam, że chciałby usłyszeć ode mnie, iż reperacje nie są potrzebne. Kiedy mu powiem, co myślę, naszą kłótnię będzie słychać w całym domu. - Dziwi mnie, że mógłby kogokolwiek posłuchać, nawet ciebie. - O, wcale nie mnie. Ja mówię w imieniu wuja Bernarda, ukochanego syna Grand_p~ere. Jego plantacja ma największe zbiory z akra w całym stanie. Większe niż Valmont Saint_brevin. - Philippe uśmiechnął się. - Kiedy na mnie przyjdzie czas, żeby rządzić w Montfleury, postaram się trochę porywalizować z wujem Bernardem. Jutro porozmawiam z Valem. Zamówimy kilku Irlandczyków. - Kogo? - Irlandczyków. W Nowym Orleanie są ich setki. To robotnicy. Do takich prac zawsze bierze się Irlandczyków. Niewolnicy są zbyt cenni. Taka praca wyciąga z człowieka całą siłę. Przed trzydziestką staje się wrakiem. Jeżeli w ogóle jeszcze żyje. Mary spojrzała na Philippe'a. Nie żartował. I nie wyglądał na potwora. Pomyślała o swoim ojcu. Pamiętała, że tak samo bezdusznie traktował służbę. To również byli Irlandczycy. A jednocześnie zdecydowanie przeciwstawiał się niewolnictwu, potępiał okrutnych właścicieli plantacji z Południa. Mary potrząsnęła głową, starając się zebrać myśli. Wszystko było takie pogmatwane i dziwne. - Boli cię głowa? - zapytał Philippe. Ucieszyła się, że ma wymówkę, by nie myśleć o Irlandczykach, okrucieństwie, panach i niewolnikach. - Trochę - odpowiedziała z zaskoczeniem stwierdzając, że mówi prawdę. - To słońce. Kiedy upadłam, mój kapelusz gdzieś przepadł. Upał zawsze mnie męczy. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam. - Mój Boże, nie zauważyłem. - Philippe ściągnął swój trzcinowy kapelusz z szerokim rondem i włożył jej na głowę. - Jestem ślepym głupcem. Mary też poczuła się jak ślepa. Kapelusz był dla niej zdecydowanie za duży. - Weź Go, Philippe - poprosiła. - Nie potrzebuję go. Prawie jesteśmy w domu. - Przecież musisz mieć coś na głowie! Jeszcze dostaniesz udaru. Lub co gorsza opalisz się. Tego Berthe by mi nie darowała. Mary próbowała jeszcze protestować, ale nie zdjęła kapelusza. Wystarczyło, że ma czerwone policzki. Gdyby cała jej twarz zrobiła się czerwona, umarłaby z rozpaczy. A głowa dokuczała jej coraz bardziej. W dwie godziny później płakała z bólu. Gorączka paliła ją straszliwie. Wszyscy myśleli, że to porażenie słoneczne. Położono Mary do łóżka, zaciemniono pokój, po dwóch stronach łóżka posadzono niewolnice z wachlarzami. Jeanne całymi godzinami siedziała przy pryzjaciółce przykładając do jej czoła szmatkę zmoczoną w lodowato zimnej wodzie. Berthe cztery razy smarowała masłem pokryte bąblami, czerwone czoło, nos i policzki dziewczyny. Mary nie była tego świadoma. Tylko momentami odzyskiwała przytomność, by po chwili znów zapaść się w koszmarne, gorączkowe majaki. Jeanne zaczęła się o nią bać. Błagała matkę, żeby posłać po doktora. Ale Berthe zachowała spokój. - Porażenie słoneczne musi samo przejść. Mary nic nie grozi. Doktor Limoux przyjedzie tu za dziesięć dni. Do tego czasu Mary będzie już zupełnie zdrowa. Przekonasz się. Berthe miała rację, po czterech dniach Mary spadła temperatura. Była osłabiona i potwornie głodna. Jeanne przyniosła jej trochę bulionu. - Przez dwa dni będziesz dostawała tylko to - powiedziała. - Przykro mi, ale Maman tak kazała. Philippe pojechał nawet do miasta, żeby przywieźć dla ciebie lody, ale Maman nie pozwoliła ich podać. Czy mogę zjeść je za ciebie? - Tak - skrzekliwie odpowiedziała Mary. Gardło miała opuchnięte i obolałe, wargi zupełnie suche. Próbowała przełknąć kilka łyżek rosołu, ale jej żołądek zaczął się buntować. Przeszedł ją dreszcz. Z całej siły zacisnęła usta, ale nie mogła powstrzymać torsji. Zwymiotowała wszystko. Chciała przeprosić, chciała się rozpłakać, ale była zbyt słaba, by zrobić zarówno jedno, jak i drugie. Jeanne pobiegła poszukać matki, ale ŃBerthe gdzieś przepadła. Na samym końcu zajrzała do kuchni. Tutaj również nie było matki. Jeanne wybuchnęła płaczem. - Cicho, dziecko, cicho - uspokajała ją kucharka. Objęła ją i kołysała z boku na bok. - Powiedz starej Charlotte, co się stało. - Mary wcale nie wyzdrowiała, Charlotte! Maman mówiła, że jak tylko zje trochę bulionu, od razu poczuje się lepiej. Ale ona nie może go zjeść. Zwymiotowała wszystko. Maman musi posłać po doktora, musi! A ja nie mogę jej znaleźć. - Posłała już po doktora, gołąbeczko. Będzie tu przed zmrokiem. I nie zawracaj jej głowy takimi drobiazgami, jak chory żołądek. Stary Hercule umiera. Maman i Grand_p~ere są teraz przy nim. Mam nadzieję, że niedługo przyjedzie ksiądz. Po niego też posłano. - Charlotte przeżegnała się. - Proszę, Boże, pozwól staremu człowiekowi umrzeć w łasce i nie zsyłaj kłopotów na ten dom. Jeanne przestała płakać. - Jakich kłopotów, Charlotte? - To nie ma związku z tobą, ch~ere. - Jeżeli ma związek z domem, to i ze mną. O co chodzi, Charlotte? Dopiero teraz mnie przestraszyłaś. Moja przyjaciółka jest strasznie chora, a ty mówisz, że czekają nas jakieś okropne kłopoty. Boję się. Chcę do mamy. Idę do niej. - Nie, nie pójdziesz. Nie ma się czego bać. Mary niedługo wyzdrowieje. Nic złego się nie stanie. Tylko stary Hercule posłał po swoją wnuczkę, to wszystko. A ona mieszka daleko. Nic złego. Jeanne otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. - Ciągle myślisz, że jestem jeszcze dzieckiem, Charlotte. I że nic nie rozumiem. Ale to nie tak. Wiem, że to oznacza kłopoty. - Nie mów o tym nikomu. - Nie powiem ani słowa. Jeanne wybiegła z kuchni, przebiegła przez dziedziniec i jak burza wpadła do pokoju Mary. - May_ree, wkrótce poczujesz się lepiej. Właśnie dowiedziałam się czegoś bardzo interesującego. Hercule poprosił swoją wnuczkę, żeby przyjechała zobaczyć się z nim przed śmiercią. To jego ostatnie życzenie. A Maman nigdy nie pozwoli jej tu przyjechać. Och, May_ree, musisz wstać i iść ze mną. Ona jest kochanką Papy, kupił jej elegancki dom w Nowym Orleanie. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak wygląda. 13. Mary była zbyt słaba, żeby sprzeciwić się zdecydowaniu Jeanne. Równocześnie jednak brakło jej sił, by pomagać w realizacji planów przyjaciółki. Pół godziny później wciąż jeszcze nie udało się Jeanne ubrać Mary do końca. Usiłowała właśnie zasznurować gorset, kiedy otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł doktor Limoux. Za nim wsunęła się Berthe. - Co ty wyrabiasz, Jeanne? - wykrzyknęła. - Chcesz, żeby Mary rozchorowała się znowu? Jeanne puściła sznurówki i odskoczyła od łóżka. - May_ree powiedziała, że chce wstać, Maman. Twierdziła, że to jej dobrze zrobi. Bardzo dobrze. - Ukłoniła się szybko. - Bonjour docteur Limoux. Lekarz w odpowiedzi skinął głową. - Jeanne. Bądź tak miła i podnieś żaluzje. Daj mi się dobrze przyjrzeć temu przypadkowi porażenia słonecznego. Mary próbowała uśmiechnąć się do łagodnej, pomarszczonej twarzy, którą zobaczyła w świetle świec. Gdy jednak, po odsłonięciu okien, do pokoju wtargnęło słońce, poczuła silny ból. Jakby jej oczy stanęły w ogniu. Zagryzła wargi. Doktor Limoux uniósł jedną jej powiekę kciukiem. Było to tak bolesne, że z gardła dziewczyny wyrwał się okrzyk bólu. - Przepraszam, mademoiselle - powiedział lekarz. Podniósł prawe ramię Mary, potem lewe, obracał je przyglądając się purpurowym pręgom. - A to skąd się wzięło? - zapytał mierząc puls. - Koń ją zrzucił - odpowiedziała Berthe - tego samego dnia, kiedy dostała porażenia. Przeszła okropne chwile. Doktor Limoux delikatnie opuścił rękę Mary. Prze chwilę trzymał dłoń na jej czole. - Rozbierzcie tę nieszczęsną kobietę i załóżcie jej luźną, wygodną koszulę. Musi pozostać w łóżku jeszcze co najmniej przez tydzień. Nie widzę żadnych objawów porażenia słonecznego. Dochodzi do siebie po żółtej febrze. Berthe Courtenay wydała przeraźliwy, wysoki krzyk. Potem padła bez zmysłów na podłogę. - Na Boga, czy każdy w tym domu potrzebuje lekarza? - jęknął poirytowany medyk. - Jeanne, przynieś jakieś sole trzeźwiące dla twojej matki. I zawołaj służącą, żeby odprowadziła ją do pokoju. - Odwrócił się do Mary i powiedział uspokajającym, łagodnym głosem. - Wyzdrowiejesz, moje dziecko. Przygotuję ci syrop laudanumowy. Złagodzi ból. Niech ci kładą na oczy pokruszony lód. Już niedługo poczujesz się lepiej. Nie będę ci upuszczał krwi, przeszłaś już kryzys i teraz wracasz do zdrowia. Po prostu odpoczywaj i pij tyle płynów, ile tylko wytrzyma twój żołądek. Jutro spróbuj zjeść trochę zupy i jeżeli będziesz mogła, kawałek chleba namoczonego w mleku. Wrócę jutro wieczorem, żeby cię obejrzeć. Pochylił się nad leżącą Berthe. Po chwili wyprostował się i powiedział: - Wystarczy jej odrobina koniaku. Nie rozumiem, dlaczego wy kobiety z uporem ściskacie się tymi piekielnymi gorsetami. Nie możecie oddychać, więc nic dziwnego, że od czasu do czasu mdlejecie. - Mamrotał coś do siebie, idąc za służącymi, prowadzącymi Berthe do jej pokoju. Mary posłuchała wszystkich zaleceń doktora Limoux. Zrezygnowała tylko z laudanum. Spróbowała raz, ale po narkotycznym śnie poczuła się znacznie, znacznie gorzej. Nie chciała już więcej tego syropu. Kiedy doktor Limoux odwiedził ją następnego dnia, siedziała oparta o stertę poduszek i jadła pudding ryżowy. - Młodość - powiedział. - Gdybym mógł ją wlać do butelki i przepisywać jako lekarstwa, byłbym najlepszym lekarzem na świecie. Nie będziesz musiała mnie już więcej oglądać, młoda damo. - Ujął dłoń Mary i skłonił się rycersko, muskając wąsami skórę, co bardzo ją rozśmieszyło. Parę minut po jego wyjściu wbiegła Jeanne. - May_ree? Co, jesz już? Jak wspaniale! Doktor Limoux nie pozwolił mi cię odwiedzać. Boję się, że zaszkodziłam ci przez swoją głupotę. Jak się czujesz? Czy mogę chwilę zostać? - Czuję się dużo, dużo lepiej. Zostań. Usiądź tutaj na skraju łóżka. Wydaje mi się, jakbym wróciła po całych tygodniach nieobecności. - Mary była uszczęśliwiona, widząc Jeanne. Przypomniała sobie własne brzydkie uczucia i zrobiło jej się wstyd. - To prawdziwe szczęście mieć taką wspaniałą przyjaciółkę, jak ty! - wykrzyknęła. - A twoja rodzina jest dla mnie taka miła. Powinnam bardziej okazywać wam swoją wdzięczność. - Jaka ty jesteś śmieszna. May_ree. To my powinniśmy być wdzięczni, że przyjechałaś do nas. - Jak się czuje twoja matka? - Jak zawsze. Biega w kółko, zamartwiając się każdym drobiazgiem. Nie przejmuj się jej omdleniem. Była zdenerwowana przed przyjazdem wnuczki Hercule'a. A kiedy w dodatku usłyszała, że masz febrę, to było dla niej za dużo. - Rozumiem. - Wątpię. Biedna Maman, to taka smutna historia. Widzisz May_ree, ja miałam kiedyś czterech braci i cztery siostry. Przyszła febra i w dwa dni już ich nie było. Tylko ja jedna nie zachorowałam. Maman przywiozła mnie tu na plantację. Od tego czasu nie byłam w mieście. To już prawie dwanaście lat. Śmiertelnie się bała, że także umrę na febrę. Podobno Kreole i czarni nie chorują na nią. Ale wszyscy moi bracia i siostry zachorowali. Najstarsza, kiedy umarła, miała prawie tyle lat, ile ja teraz. Jak bardzo chciałabym ich wszystkich znać. - Piękne, ciemne oczy Jeanne zalśniły łzami. Mary ujęła ją za rękę. - Nie smuć się. Masz Philippe'a. On żyje. Jeanne roześmiała się. - May_ree, ty nic nie wiesz? Philippe nie jest moim prawdziwym bratem. Papa adoptował go. Tak naprawdę jest synem wuja Fran~cois. Kiedy Papa nie miał już żadnego syna, jego brat dał mu Philippe'a. Był bękartem, ale wuj Fran~cois uznał go. Mimo to pozostałe dzieci wuja nie traktowały Philippe'a najlepiej. Tante Sophie też wolała się go pozbyć. Żadna kobieta nie chce wychowywać syna, którego jej mąż zrobił innej kobiecie. Mary była oszołomiona. Nie wiedziała, czy może uwierzyć w choć jedno słowo Jeanne. To wszystko przypominało powieści, jakich zabraniano jej czytać w klasztorze. Ale Jeanne opowiadała to zbyt spokojnie... Zupełnie jakby tłumaczyła rodowód konia. Jednak to wszystko nie mogło być prawdą. Tacy mili ludzie nie miewają dzieci z nieprawego łoża. Mary próbowała się roześmiać. - Jeanne, jesteś niedobra. Prawie ci uwierzyłam. - May_ree, ranisz mnie. Przecież ja mówię prawdę. - Nic o tym nie wiesz. Sama mówiłaś, że miałaś wtedy dwa lata. - Ale Maman bez przerwy opowiada o mych utraconych braciach i siostrach. Ma ich miniatury, z wygrawerowanymi na ramkach imionami. Jeśli chcesz, mogę ci je pokazać. To były piękne dzieci. - No dobrze, wierzę, że miałaś braci i siostry i że wszyscy umarli na febrę. Ale nie wierzę, że Philippe jest... no tym, co powiedziałaś. - Bękartem? Ależ oczywiście, że teraz nie jest. Papa go prawnie adoptował. W obliczu prawa uczynił go swoim synem. Ludzie bez przerwy robią takie rzeczy. Każdy o tym wie. - Kto ci o tym powiedział? - Nie pamiętam. Może podsłuchałam. Słyszałam wiele rzeczy, o których nie powinnam wiedzieć. Na przykład o kochance Papy. Mam nadzieję, że przyjedzie, by zobaczyć Hercule'a. Doktor Limoux mówi, że Hercule ma apopleksję. Jeszcze trochę pożyje, ale gdy przyjdzie następny atak, to będzie koniec. Maman i Grand_p~ere kłócili się ubiegłej nocy. Grand_p~ere chciał, żeby ostatnie życzenie Hercule'a zostało spełnione, a Maman przysięgała, że póki żyje nie pozwoli, żeby ta kobieta postawiła nogę w jej domu. Całkiem niezła kłótnia. Grand_p~ere tak krzyczał, że aż trzęsły się żyrandole. Prawdopodobnie postawi na swoim. Jak zwykle. - Jeanne, chyba powinnam teraz trochę odpocząć. Zostaw mnie samą na trochę, bardzo cię proszę. Jeanne pocałowała Mary w policzek. - Wiesz, Mary, czasami wydaje mi się, że jesteś ode mnie o wiele młodsza. Słyszałam jak Papa mówił o Amerykanach, że są jak dzieci. Idź spać, amerykańskie dziecko. Jeanne wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Mary zdawało się, że wciąż jeszcze słyszy śmiech przyjaciółki. Ułożyła poduszki i zamknęła oczy. Jednak sen nie przychodził. To, co Jeanne przed nią odkryła, łatwość, z jaką mówiła o kochankach i bękartach, wzburzyło Mary. Ona i jej przyjaciółki w szkole klasztornej marzyły o miłości, o kawalerach, ślubach i dzieciach. Jedna z dziewcząt powtórzyła im kiedyś, co jej zamężna siostra opowiadała o mężach i dzieciach. Z przerażeniem odrzuciły te informacje. Nigdy nie rozmawiały o miłości fizycznej, najwyżej o romantycznym pocałunku. Opowieści Jeanne Courtenay były pełne nieznanej dotąd Mary zmysłowości. Osobowość Jeanne, jej ciekawość, jej żywa natura były mocno zabarwione seksem. To na skutek zetknięcia z nią, Mary zaczęła odczuwać dziwne uczucia i przerażające ją emocje. Starała się je odrzucać, ale bezskutecznie. Nie potrafiła się pohamować. Przypomniała sobie, jak Jeanne dotykała swego ciała, jak pieściła swe piersi, myśląc o dłoniach Valmonta Saint_brevina. Mary na próbę przesunąła dłońmi po własnym ciele. Zaskoczyła ją miękkość skóry, nagła sztywność sutek. Poczuła nigdy jeszcze nie odczuwaną przyjemność - podwójne uczucie rozkoszy w dłoniach i piersiach. Wydało jej się, że oto odkryła wielki sekret. Gdy posuwała się w swych badaniach, zmartwiło ją, że dowiedziała się o nim tak późno. W pośpiechu odpięła guziki nocnej koszulki niezgrabnymi palcami. Kiedy dotknęła nagich piersi, westchnęła z przeszywającej ją nagle rozkoszy. Przesunęła dłońmi po swych ramionach, szyi, po bokach i wróciła znowu do piersi. Czuła przepływające przez nią ciepło, potem nagły dreszcz, a w końcu dziwną mieszaninę gorąca i chłodu. Nie mogła złapać tchu. Przyjemność była zbyt wielka. Stała się wewnętrznym, szaleńczym wołaniem. Jej ciało wiło się w rozkoszy, z gardła wydobywały się nie chciane jęki. Przeraziła ją moc namiętności. Rozrzuciła szeroko ręce, nie chcąc już czuć nic więcej. Napięcie opadło. Wpatrywała się w czystą biel baldachimu. Dygotała, jej piersi unosiły się i opadały, gdy chciwie łapała powietrze. Po jakimś czasie znów zaczęła widzieć wszystko normalnie. Drżenie ustało, oddech uspokoił się. Czuła ogromne znużenie. Nie rozumiem, co się ze mną działo - pomyślała, zapadając w sen. Po przebudzeniu muszę się nad tym zastanowić. - Psst, May_ree, obudź się, szybko. Spójrz. Przyniosłam ci kawę. Z pysznym gorącym mlekiem. Tak jak lubisz, May_ree. No, obudź się. - Co się dzieje? Czego chcesz? - Masz. Wypij kawę. Maman będzie tu za chwilę. Och, May_ree, to takie podniecające. Wszyscy są na nogach od świtu. Maman jedzie z wizytą do swojej siostry w Baton Rouge. Wyciągnęła ze strychu skrzynie i rozrzuca po całym pokoju suknie i buty. Strasznie się spieszy. To może oznaczać tylko jedno. Kochanka Papy przyjedzie tutaj. Wiem, co się zaraz stanie. Zacznie mnie szukać, żebym też się spakowała. Ale ja nigdzie nie jadę. Chcę zobaczyć tę kobietę. May_ree, musisz poprosić Maman, żeby mi pozwoliła z tobą zostać, bo jesteś jeszcze taka słaba. Ja też ją będę błagać. Obie się popłaczemy - tak trochę. Wtedy nie każe mi jechać. Na pewno. Jeanne myliła się. Wczesnym popołudniem ona i jej matka, dwie służące, woźnica, cztery konie, powozik, dwóch stajennych, cztery skrzynie i sześć waliz załadowano na parowiec, który zatrzymał się przy grobli w Montfleury. Mary pomachała im na pożegnanie z górnej galerii. Berthe Courtenay uznała, że Mary jest jeszcze zbyt słaba, by podróżować. A w skrytości ducha pomyślała, że obecność w domu, w czasie, gdy zjawi się ta kobieta, nie przyniesie Mary wstydu i nie spowoduje uszczerbku w jej reputacji. W końcu nie była przecież członkiem rodziny. Mary wróciła do pokoju i położyła się do łóżka, tak jak poleciła jej Berthe. Pokojówka przyniosła jej lunch: rosół, miskę puddingu i dzbanek kawy. Mary zjadła wszystko, lecz nadal była głodna. To bzdura - pomyślała. Czuję się już dobrze i mam dość leżenia w łóżku. Ubiorę się i zejdę do jadalni. Grand_p~ere niedługo zasiądzie do stołu, więc i dla mnie coś się znajdzie. Okazało się, że jest jednak znacznie słabsza niż przypuszczała. Ubieranie i czesanie zabrało jej dużo czasu. Kiedy dotarła do jadalni, nikogo już tam nie było. Stoły uprzątnięto, pozostały tylko apetyczne wonie - ulotne ślady niedawno spożytego posiłku. Postanowiła więc pójść do kuchni na poszukiwanie resztek. Światło słoneczne na podwórku uderzyło w nią jak młot. Zatoczyła się i zakryła dłońmi oczy. Wracaj do domu, do łóżka, powiedziała do siebie. Postanowiła jednak zdobyć coś do jedzenia. Potykając się, ruszyła w stronę lśniącego bielą budynku. - Prosz tam nie iść, mademoiselle - wąskie ramię wysunęło się z cienia pod figowym drzewem. Złapało Mary wpół, wstrzymując jej chwiejny marsz. - Kto to? Proszę mnie puścić - Mary bezskutecznie usiłowała coś dojrzeć. Z cienia wyłoniła się młoda kobieta. - Pani nie może tam iść - powiedziała. - Stary człowiek nie żyje. Opłakują go teraz. - Jej głos był zimny i surowy. Postawa i wygląd wyniosłe, pogardliwe. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką Mary kiedykolwiek spotkała. Jej wąski, krótki nos miał doskonały kształt. Usta przywodziły na myśl świeżość truskawek. Ciemne oczy zakrywały długie rzęsy. Ponad nimi widniały idealne łuki wąskich, ciemnych brwi. Wydawały się prawie czarne na tle bardzo jasnej skóry. Twarz miała odcień i delikatność płatków magnolii. Do tej chwili Mary sądziła, że Jeanne Courtenay jest najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Teraz wiedziała, że Jeanne jest zaledwie ładna. Piękność była czymś większym, bardziej królewskim. Młoda kobieta patrząca na nią była naprawdę piękna. Stopień doskonałości jej urody kazał wątpić, czy w ogóle jest realną istotą. Mary była tak zaskoczona, że znaczenie słów dziewczyny dotarło do niej dopiero po dobrej chwili. - Nie żyje? Hercule? Tak mi przykro. Zawsze był dla mnie miły. - Odwróciła się w kierunku domu. - Oczywiście, że nie będę przeszkadzać. Potem przypomniała coś sobie. - Nie wiesz, czy przyjechała jego wnuczka? Tak bardzo chciał ją zobaczyć. Czy jego ostatnie życzenie spełniło się? Niezwykłe usta dziewczyny rozchyliły się. Ale zanim zdołała odpowiedzieć, coś odciągnęło jej uwagę. Z kuchni wychodziła Clementine z jakąś kobietą. Obie głośno płakały. Clementine podtrzymywała złamaną bólem postać. - Niech Bóg i wszyscy święci i Błogosławiona Maryja wybaczą mi - krzyczała - wezwał mnie, a ja przybyłam za późno. - Czy to jest odpowiedź na twoje pytanie? - zapytała dziewczyna. Ruszyła biegiem przez podwórze z rozwartymi ramionami, by objąć załamaną wnuczkę Hercule'a. Dziewczyna poruszała się jak trawa na wietrze, a jej suknia szeleściła jak wiatr w trawie. Różowy jedwab był tego samego koloru, co jej usta, podobnie jak miękkie, skórzane buciki okrywające drobne stopy. Mary zmusiła się, żeby odwrócić wzrok od sceny żałoby. Wstyd jej było, że chce się przyjrzeć wnuczce Hercule'a, a jednocześnie czuła zawód, że Clementine zasłania jej widok. Wciąż była głodna - wydało jej się to wysoce niestosowne. Nagle nowa myśl spowodowała, że zapomniała o głodzie. Ciekawe - pomyślała - czy ta dziewczyna jest córką wnuczki Hercule'a. Jeśli tak, jest córką ojca Jeanne, czyli siostrą Jeanne! Na pewno. Są przecież tak podobne, tylko ona jest o wiele piękniejsza. Nic dziwnego, że Berthe zabrała stąd swoją córkę. Byłoby okropne, gdyby te dwie dziewczyny spotkały się ze sobą. 14. Hercule został pochowany następnego dnia. Mary na polecenie Grand_p~ere wzięła udział w pogrzebie. - Philippe i ja będziemy z tobą. Hercule był dobrym człowiekiem i wszyscy biali z Montfleury powinni okazać mu swój szacunek. Mary siedząc w kaplicy, rzucała na boki szybkie, ukradkowe spojrzenia. Nigdzie nie zauważyła ślicznej dziewczyny. Jej matki również. Pierwszą z żałobnic była Clementine. Siedziała z przodu na ławce wraz z mężczyznami, kobietami i dziećmi. Philippe powiedział, że to dzieci, wnuki i prawnuki Hercule'a. - Być może nawet praprawnuki - szepnął. - Nie potrafię zapamiętać wszystkich powiązań pomiędzy niewolnikami z Montfleury. Mary rozumiała go. Mała kaplica była przepełniona. Zajęto wszystkie ławki i każdy cal podłogi, dostawiono krzesła. Musi być ze trzysta osób, pomyślała. Nie miałam pojęcia, że jest ich aż tak dużo. Co oni wszyscy robią? Jak wielkie jest Montfleury? Zapytała o to Philippe'a, kiedy wracali do domu. - Nie wiem dokładnie - powiedział. - Grand_p~ere sam prowadzi wszystkie księgi i zapisy. Nie pozwoli nawet zajrzeć do nich. Mówił mi już z dziesięć razy, żebym poczekał aż umrze - wtedy je zobaczę. Przypuszczam, że jakieś osiemset hektarów. Tysiąc, jeśli doliczyć bagna. Większość niewolników pracuje na polach. Uprawa trzciny cukrowej wymaga wiele zachodu. Plantacja przypominała małe państwo. W swych granicach jest samowystarczalna, wytwarza wszystko, co potrzebne. Poza winem dla dżentelmenów i fatałaszkami dla dam. To sprowadzamy z Francji. - Pokażesz mi plantację, Philippe? Chciałabym się dowiedzieć o niej czegoś więcej. - Naprawdę? - Tak. Tak jak wtedy przy grobli. Chcę wiedzieć wszystko o życiu tutaj, zobaczyć jak ono wygląda. - A utrzymasz się na koniu? - Mary miała niewyraźną minę. - Jeśli będziesz pamiętał, że to nie wyścigi. - Umowa stoi. - Wyciągnął do niej rękę. Mary odwzajemniła mocny uścisk. - Muszę oczywiście poprosić Grand_p~ere o pozwolenie. Tu nic nie dzieje się bez jego zgody. Damy zazwyczaj siedzą w domu. Wiesz Mary, co mi się w tobie podoba? Nie jesteś taka, jak normalne kobiety. - Zostawił ją i przeszedł na koniec galerii, gdzie Grand_p~ere z księdzem pili poncz. - Przypuszczam, że to miał być komplement - pomyślała Mary. Nie była pewna czy jest jej miło, czy przykro. Kilka dni później wiedziała już, że jest jej miło. Zobaczyła Philippe'a w towarzystwie normalnych kobiet... Dwa gwizdy dochodzące z niewielkiego statku były pierwszym ostrzeżeniem, że zjawiają się goście. W chwilę potem paru czarnych chłopców przybiegło pod dom, krzycząc: - Parowiec, parowiec! Później zaczęło się piekło. Najgorsze, że trwało ponad tydzień. Gośćmi były dzieci Grand_p~ere: Charles i Ursule. Przyjechali z rodzinami. Żona Charlesa także miała na imię Ursule, a mąż Ursule nazywał się Jean_Charles. Towarzyszyło im dziewięcioro dzieci. Czworo zamężnych - trzy pary podróżowały z dziećmi. Mary nigdy do końca nie zapamiętała wszystkich imion i rodzinnych powiązań. - Będziesz musiała zastąpić Berthe - powiedział jej Grand_p~ere. - Jesteś teraz jedyną kobietą w domu. - Po czym ruszył na groblę, w stronę nadchodzących gości. Mary pobiegła do Clementine, wołając o pomoc. Na szczęście Clementine wszystkim się zajęła. Natychmiast wysłała służących, by przygotowali świeżą pościel, napełnili wodą miski do mycia, ścięli kwiaty do wazonów, przynieśli szynkę i bekon z wędzarni, lód z lodowni, wino i whisky z jednej spiżarni, a mleko i śmietanę z drugiej. - Proszę ładnie się uśmiechać i przywitać ze wszystkimi, panienko Marie. Będę stała tuż za panią i podpowiadała, co trzeba robić. Charlotte przyszykuje od razu kawę, mamy też mnóstwo "kocich języczków" - tych ciasteczek, które tak panience smakowały. Niech się panienka niczym nie przejmuje. W tym domu dobrze wiemy, jak przyjmować gości... Choć niestety brak dziś Hercule'a. Proszę zapytać Grand_p~ere, czy wyznaczył już kogoś na kamerdynera. Jeśli można prosić, niech panienka będzie tak dobra i zaproponuje mu Christophere'a. Goście zbliżali się aleją jak fala przypływu. Mary z trudem zmusiła się do pozostania w miejscu. Najchętniej uciekłaby, gdzie pieprz rośnie. Po chwili rodzina Grand_p~ere stłoczyła się wokół niej. Kobiety całowały ją w policzki, mężczyźni w ręce. - No nie! Spójrz tylko, Charles, ona jest dokładnie taka, jak Berthe opisywała w listach... Urocza... Świetnie mówi po francusku... Wcale nie wygląda na Amerykankę... - okrzyki radości i podziwu dobiegały Mary ze wszystkich stron. Nigdy w życiu nie słyszała takich entuzjastycznych i życzliwych uwag na swój temat. Pół godziny później do salonu, gdzie wszyscy siedzieli nad tacami słodyczy i filiżankami z kawą, wkroczył Philippe. - Właśnie dowiedziałem się, że jesteście - powiedział. - Wybaczcie, że nie wyszedłem wam na powitanie. - Philippe! - rozległ się zbiorowy okrzyk i znowu rozpoczęła się orgia uścisków. Wreszcie wszystkie ciotki, wujowie i kuzyni uznali się za dostatecznie uhonorowanych i z powrotem zajęli swoje miejsca. Philippe wziął filiżankę kawy i stanął koło okna. Natychmiast otoczyło go tęczowe kółko ślicznie ubranych dziewcząt. Mary przyglądała się, jak zabiegały o jego względy. Chichotały, rzucały spojrzenia znad wachlarzy, zachwycały się jego marynarką, butami, bokobrodami i tym, co mówił. Jakież one wszystkie głupie - pomyślała Mary - i jakie fałszywe. Jeżeli taka ma być normalna kobieta, to cieszę się, że nią nie jestem. Zauważyła, że Clementine daje jej znaki od drzwi. - Przepraszam - powiedziała Mary do kobiety, która właśnie opowiadała jej o kłopotach z zębami jednego ze swych dzieci. - O co chodzi, Clementine? - Musimy wszystko zaplanować. - Nigdy w życiu nie byłam taka zmęczona - skarżyła się Mary Philippe'owi tego samego wieczoru po obiedzie. W duchu błogosławiła Clementine za posadzenie ich obok siebie. Potrzebowała jakiejś przyjaznej duszy pośród tych wszystkich obcych ludzi. - Wkrótce się przyzwyczaisz - pocieszał ją Philippe. - Tak przecież wygląda normalnie, rodzinne spotkanie Kreolów. U wuja Bernarda do obiadu zasiada zawsze dwadzieścia, a czasem nawet trzydzieści osób. Mary popatrzyła wzdłuż długiego stołu. Otoczony ludźmi stół wyglądał bardziej naturalnie, niż wtedy, gdy tylko jeden jego koniec był zajęty. Zauważyła, że nawet go nieco przedłużono. Dopiero teraz naprawdę pasował do ogromnego pokoju. Uświadomiła sobie, że po to właśnie ten pokój zbudowano. W dwunastu wysokich kandelabrach płonęły jasnym blaskiem świece. Światło odbijało się w masywnych, złoconych lustrach. Pokój pełen był śmiechu, ożywionych rozmów, pobrzękiwania srebrnych sztućców, czystego dźwięku stukających o siebie w toastach wysokich kieliszków. Ci ludzie cieszyli się sobą, kochali życie i siebie nawzajem. Mary widziała na ich twarzach courtenayowskie znamię, u kobiet dołeczek, u mężczyzn zmarszczkę. Takie samo znamię nosili ich przodkowie spoglądający teraz na nich z portretów. Tak wygląda nowoorleańska rodzina - pomyślała Mary. Poczuła, jak mocno bije jej serce. Może w tym samym momencie także i jej rodzina siedzi wokół długiego stołu. Może jej krewni podnoszą teraz do góry kieliszki z winem swymi dziwnie długimi palcami, stanowiącymi podobnie jak policzki Courtenayów, znak przynależności do klanu. Oni są gdzieś blisko - pomyślała - czuję to. Wkrótce będę razem z nimi. Jest sierpień. Jeszcze dziesięć tygodni i skończy się lato. Wszyscy wrócą do miasta i wtedy mademoiselle Sazerac odnajdzie moją rodzinę. Celeste Sazerac upajała się malowidłem, wpatrując się oszalałymi oczyma w portret pięknej kobiety we wspaniałej sukni ze złotego brokatu. Jej dziwne palce trzymały delikatny, koronkowy wachlarz. Teraz to jest moje, triumfowała. Jej władczy, chciwy uśmiech stał się wprost nieludzki. Moje! Wachlarz, którego jej praprababka używała na królewskim dworze, czarując swą urodą króla. Moje, tak jak zawsze powinno być. Wreszcie moje. Mój skarb. Cała skrzynka należy tylko do mnie. Mój skarb i mój sekret. Nikt się nigdy nie dowie. To głupie, amerykańskie stworzonko zgnije w Montfleury ze stukniętą Berthe, przyjeżdżającą do Nowego Orleanu tylko raz w roku. Tak łatwo ich oszukać. Zatańczą, jak im zagram. Głupcy! Zakryła usta dłońmi. Musi być cicho. Nikt nie może odkryć jej szczęścia, wielkiego triumfu. Wreszcie zwyciężyła swą siostrę, odebrała jej skrzynkę, zniszczyła jej córkę. Jakież to słodkie uczucie. Jeszcze słodsze po tylu latach czekania. Bóg zesłał mi tę zemstę - pomyślała i, mimo że dłonią wciąż zakrywała usta, wyrwał się z nich dziki krzyk. Opuściła rękę i powiedziała głośno. - To jest moje i nikt nigdy mi tego nie zabierze. Zrobię wszystko, żeby to zatrzymać. Wszystko. 15. - Zrobiło się tak cicho, kiedy wyjechali - powiedziała Mary. - Szkoda, że nie zostali dłużej. Philippe był zdecydowanie innego zdania. - Ja nie żałuję. To tylko wstrzymywało pracę przy grobli. Przez ciągłe spacery i pikniki nic nie mogłem zrobić. Mary piła kawę w milczeniu. Gdy patrzyła na opustoszały wielki stół czuła się mała i samotna. I bezużyteczna. Organizowanie zajęć dla gości było ciężką pracą, nawet pod kierownictwem Clementine. Ale przynajmniej coś się działo. Teraz nie miała już nic do roboty. Spojrzała na Philippe'a. Chciała go zapytać, kiedy Jeanne i jej matka wrócą z Baton Rouge. Zrezygnowała, widząc, że czyta gazetę. Zresztą prawdopodobnie i tak nic nie wiedział. Powinna raczej zapytać Grand_p~ere. Ale ten wstał od stołu ledwie zaczęło się śniadanie, zaniepokojony stanem trzciny po wieczornym gradobiciu. Wszyscy mieli swoje sprawy. Poza nią. Jeszcze raz spojrzała ukradkiem na Philippe'a. Na jego policzku pozostał mały trójkąt zarostu, nie dostrzeżony przy goleniu. Mary zastanowiła się, jakie byłoby to uczucie dotknąć go. Na samą myśl o tym poczuła mrowienie w palcach. Co się ze mną dzieje? Skąd przychodzą mi do głowy takie pomysły? Wiedziała, że przeżywa wiele dziwnych rzeczy we śnie, choć rano nic nie pamiętała. Raz obudziła się z dłońmi na piersiach... Mimo że potępiała flirciarstwo kuzyneczek Philippe'a, sama przed lustrem spróbowała używać wachlarza tak samo jak one. Szybko jednak zrezygnowała z prób, uznając, że wyglądała zupełnie idiotycznie. Wiem, że Philippe mnie lubi - pomyślała. Ciekawe jak bardzo. Czy chciałby mnie pocałować? I czy ja sama miałabym na to ochotę? Znowu zerknęła na niego. Miał pulchne usta. Musiały być miękkie. Dotknęła palcami własnych warg, chcąc sprawdzić, jakie są w dotyku. Były spękane. Powinna posmarować je maścią. - Mary - podniosła wzrok na dźwięk głosu Philippe'a. Czy mógł odgadnąć, o czym myślała przed chwilą? - Przestań bujać w obłokach, Mary. Mówię do ciebie, a ty nie słuchasz. - No dobrze, powiedz o co chodzi? - spytała, spuszczając wzrok. - Jadę do cukrowni. Chcesz jechać ze mną? Wyglądasz na śmiertelnie znudzoną. - Bo jestem. I to bardzo. - Wszystkie niespokojne myśli wyparowały jej z głowy wobec perspektywy zrobienia czegoś. - Tylko przebiorę się w strój do konnej jazdy. Będę gotowa za parę minut. - Nie musisz się śpieszyć. Wypalę jeszcze papierosa. W następnych dniach Mary była zbyt zajęta, by snuć próżne, męczące domysły. Grand_p~ere zgodził się na to, żeby Philippe pokazał je pracę na plantacji. Teraz każdy dzień przynosił nowe doświadczenia, nowe wiadomości. Jeżeli jeszcze śniła, nie zdawała sobie z tego sprawy. Cukrownia znajdowała się w odległej części posiadłości. Aby się tam dostać, Philippe i Mary musieli przejechać wzdłuż "ulicy", pomiędzy chatami niewolników i przez pola trzciny. Philippe ukłonił się grupce starych Murzynów i Murzynek siedzących w bujanych fotelach, w cieniu potężnej palmy rosnącej na środku drogi. - A ci plugawi abolicjoniści mówią, że czarnym będzie lepiej, jeśli odzyskają wolność - powiedział do Mary. Jego głos brzmiał twardo. - Ci niewolnicy nie pracują już od lat, ale nadal dostają jedzenie, ubranie i bezpłatną opiekę lekarską. Gdyby byli na swoim, umarliby z głodu. Mary miała na tyle rozsądku, żeby siedzieć cicho. Zresztą w tym właśnie momencie zobaczyła pole trzciny i nawet, gdyby chciała coś powiedzieć, nie byłaby w stanie tego zrobić. Z daleka trzcina wyglądała jak zielona ściana. Gdy podjechali bliżej, Mary zatrzymała się oszołomiona. Trzcinowe pole zdawało się ciągnąć bez końca. To było wręcz przerażające. - Tędy - wskazał drogę Philippe. - Trzymaj krótki odstęp. Konie nie znoszą trzciny, uważaj więc, żeby twój cię nie poniósł. - Wjechali w wąską przecinkę pomiędzy wysokimi, sztywnymi, zielonymi roślinami. Już po paru jardach Mary sama miała ochotę gdzieś czmychnąć. Przejeżdżając, potrącali liście, szeleszczące przy każdym ruchu. Otaczały ich zielone, wysokie do ramion ściany. Wokół latały chmary owadów, podrażnionych obecnością ludzi. Mary wpadła prawie w panikę, gdy zaczęły siadać jej na twarzy i szyi. Gwałtownie wydmuchiwała nosem powietrze, żeby utrzymać je jak najdalej od siebie. Końskie podkowy zapadały się w wilgotnej ziemi. Mary przypomniała sobie z przerażeniem o ruchomych piaskach. Z bezchmurnego nieba lał się żar. Rozgrzane, wilgotne powietrze opalizowało ponad trzciną. Philippe zawołał do niej przez ramię. - Czy to nie wspaniałe? - O tak - przytaknęła Mary. I zrozumiała, że tak jest naprawdę. Roślinność była tak gęsta, tak bujna. Silna i pełna życia. Mary poczuła kiełkującą w niej radość. Należała do tej ziemi. Odpędziła owady i wytarła spoconą twarz rękawem żakietu. - Wspaniałe - krzyknęła śmiejąc się szczęśliwa, że jest młoda, że żyje i że jest właśnie tu, w Luizjanie. Widok cukrowni rozczarował ją. W porównaniu z żywotnością pól wydawała się martwa i zimna. Duży, ceglany budynek z wysokim kominem zbudowany pośrodku prostokątnego placu na mocno ubitej ziemi nie zrobił na niej większego wrażenia. Rozejrzała się wokoło, po wielkiej, pustej przestrzeni magazynu z ceglaną podłogą i wzruszyła ramionami. - Tu nie ma życia - powiedziała. - Wyjdę na zewnątrz. - Nie ma życia? Chyba oszalałaś! - zawołał Philippe. - To jest właśnie serce plantacji. Spójrz tutaj. - Złapał ją za rękę i pociągnął w stronę sąsiedniego pomieszczenia. - Popatrz na te kotły. Kiedy nadejdzie jesień, będą pełne soku z trzciny, gotującego się i napełniającego powietrze żarem i słodyczą. Prasa wyciskać będzie sok z trzciny. Ludzie będą biegać jak opętani znosząc trzcinę i wrzucając pod prasę. Dzień i noc, wyciskanie i gotowanie. Najpierw w jednym kotle, potem w drugim i jeszcze w jednym, aż stanie się tak gęsty, że po ochłodzeniu powstaną kryształki. Tony trzciny i tysiące galonów syropu. Wszyscy będą uwijać się jak pszczoły w ulu. Mężczyźni pracują tu do całkowitego wyczerpania sił. Przy pracy śpiewają i tańczą. Jak możesz mówić, że w tym miejscu nie ma życia! - Przepraszam - powiedziała Mary słabo. Spojrzała na ogromne kotły. W każdym zmieściłoby się czworo ludzi. Potem przeniosła pełen podziwu wzrok na potężne prasy. - To wszystko jest zbyt duże, Philippe. Nie mogę sobie w tym miejscu wyobrazić ludzi. Raczej jakichś olbrzymów. - Wybaczam ci. Musisz przyjść tu znowu, kiedy będą i ludzie, i trzcina. Wtedy zobaczysz. To miejsce jest wyjątkowe. A kiedy praca się kończy, przychodzi czas zabawy. Panowie i niewolnicy, ich żony i dzieci, wszyscy świętują. Jest jedzenie, muzyka i tańce. To naprawdę warto zobaczyć. - Bardzo bym chciała. Kiedy to będzie? - Na każdej plantacji w innym czasie. Zależy od wielkości zbiorów i szybkości pracy maszyn. Zbiór trzciny zaczyna się w październiku. Wuj Bernard zazwyczaj kończy produkcję cukru przed Bożym Narodzeniem. Grand_p~ere celuje, jak myślę, na środek stycznia. - Tak późno? - Widziałaś pola, Mary. Trzciny jest bardzo dużo. Trzeba ją ściąć, zebrać i przewieźć do cukrowni. Dopiero potem zaczyna się produkcja. To wszystko trwa, nawet jeśli nic złego się nie zdarzy. A przecież wiele rzeczy może pójść źle. To zupełnie zwariowany okres roku. Uwielbiam go. Ty też go polubisz, jeżeli Grand_p~ere pozwoli ci wtedy tu przyjechać. Mary skinęła głową z uśmiechem. Po cichu pomyślała jednak: wtedy już mnie tutaj nie będzie. Ale to rzeczywiście brzmi wspaniale. Może moja rodzina też ma plantację. Chciałabym, żeby tak było. Chciałabym zobaczyć ten szalony festiwal. - Obejrzałem już wszystko - odezwał się Philippe. - Jedźmy. Muszę odszukać Grand_p~ere i złożyć mu raport. Ty wracaj do domu. - Nie mogłabym pojechać z tobą? - Nie. Jeśli chcesz, po południu wybierzemy się do bednarza. Potrzebuję nowych beczek. Ale uprzedzam, że to może nie być takie ciekawe. - Nie będę się nudzić, obiecuję. I nie nudziła się. Ani u bednarza, ani u kowala, ani w warsztacie stolarskim następnego dnia, ani później u kołodzieja, garbarza, w odlewni, młynie czy w cegielni. Po raz pierwszy zaczęła rozumieć Grand_p~ere. Gdyby ona władała tym fascynującym królestwem, też nie chciałaby z niego rezygnować. I nagle, wszystko się skończyło. Odkrywanie i poznawanie świata, wycieczki z Philippe'em, rozmowy, wspólny śmiech. Gdy Mary i Philippe wyszli ze stajni, Grand_p~ere popijał grog, siedząc na galerii. - Christophere! - krzyknął - przynieś kawę. A wy dwoje, siadajcie. Godzinę temu przyszła poczta. Jest do ciebie list, Mary, od Jeanne. Na pewno pisze ci, że wraca pojutrze. Ja otrzymałem wiadomość od jej ojca. Przyjeżdżają razem z Baton Rouge. Wycelował palec w Philippe'a. - Jeżeli zaś chodzi o ciebie, młody człowieku, byłoby lepiej, gdybyś też wrócił do siebie. Kiedy robiłeś spis mego inwentarza, poszukiwał cię Saint_brevin. Przyjechali do niego Irlandczycy. Trzeba ich zmusić do pracy, zanim zaczną pić. - Hura! - krzyknął Philippe. Zerwał się i ruszył biegiem do domu. Mary ledwie zauważyła jego zniknięcie. W jednej chwili zapomniała o spędzonych z nim, szczęśliwych godzinach. Zostały wymazane w momencie, gdy Grand_p~ere wymienił nazwisko Saint_brevina. Przyjechał tu, a ja go nie widziałam! Tym razem porozmawiałabym z nim, podziękowałabym za uratowanie z rąk bandyty. Zrobiłabym to. Na pewno! Pełniłabym honory domu, jak wtedy, gdy przyjechali goście. Nalałabym mu kawy, poczęstowała ciastkami, a potem powiedziała: - Proszę mi wybaczyć, monsieur, ale myśmy się już spotkali. Był pan moim rycerzem... - nie to źle... - był pan... - Mary - powiedział Grand_p~ere. - Czy weźmiesz wreszcie ten list? Nie będę go wiecznie trzymał. - May_ree, taka jestem szczęśliwa, że cię znów widzę - Jeanne zbiegła po kładce z parowca i zarzuciła Mary ramiona na szyję. Ucałowała ją w oba policzki, a potem jeszcze raz i jeszcze. - Czy dostałaś mój list? Przepraszam, że był taki krótki. Chciałam ci tyle napisać, ale właśnie wtedy przyszła jedna z moich kuzynek i wyciągnęła mnie na przyjęcie. Baton Rouge jest jak sen, May_ree, ciągle jakieś zabawy. Miałam szalone powodzenie. Ciotka Matilde powiedziała, że ziemię pokryły serca złamane z powodu mojego odjazdu. Chodź. Pójdziemy do domu i pozwierzamy się sobie troszeczkę. Czy bardzo za mną tęskniłaś? Czy czułaś się straszliwie samotna? Czy drżałaś, kiedy Grand_p~ere się złościł? Czy zakochałaś się do szaleństwa w Philippe? A on w tobie? Dlaczego nic nie mówisz, May_ree? Czy już mnie nie kochasz? Dlaczego się ze mnie śmiejesz? To nieładnie. - Nie dopuściłaś mnie do głosu, Jeanne. Baton Rouge wcale cię nie zmieniło, tyle że jesteś jeszcze ładniejsza niż przedtem. - Naprawdę tak myślisz? Mnie też się tak wydaje. Jestem przekonana, że przyjęcia, to właśnie to, czego mi potrzeba. Nie nadaję się do mieszkania na wsi i do tych wszystkich nudnych, starych ludzi... Grand_p~ere! Tak bardzo za tobą tęskniłam. Jak to cudownie być znowu w domu. Kiedy otrzymała mocny pocałunek od Grand_p~ere, chwyciła Mary za rękę i zaciągnęła ją na górę do pokoju. - Ach, pomóż mi zdjąć ten szkaradny strój podróżny, May_ree. Jest taki praktyczny! Nie znoszę go. Ani na chwilę nie przestawała mówić, choć jej głos przez moment stłumiły fałdy ciemnoniebieskiej sukni. Mary nigdy nie widziała Jeanne tak tryskającej energią. - To było jak sen, May_ree i wszystko dzięki tobie. Wyobraź sobie, Papa przyjechał do Baton Rouge wściekły. Maman napisała do niego okropny list, że już zawsze będzie mieszkać ze swoją siostrą, ponieważ Papa obraził ją, pozwalając swojej kochance przyjechać do Montfleury. Papa chciał chyba siłą zaciągnąć Maman do domu, wierz mi. Strasznie się pokłócili. Krzyczeli tak głośno, że było ich słychać w całym domu. Nie musiałam nawet stać przy drzwiach. Dowiedziałam się o tylu ciekawych sprawach! Kiedy Maman zabrała mnie z Nowego Orleanu, żeby uniknąć febry, powiedziała Papie, że nie da mu więcej dzieci, bo nie może znieść tego, że tak łatwo umierają. Odpowiedział jej, że nie dba o to, bo Amarinthe - jego kochanka - da mu tyle dzieci, ile tylko będzie chciał. Powiedział też, że Amarinthe bardziej na nim zależy, niż Maman kiedykolwiek. Kłócili się niemal bez przerwy. Potłukli porcelanę w najlepszym pokoju gościnnym ciotki Matilde. To było wspaniałe! - Nigdy nie myślałaś o mnie! - krzyczał Papa. - Chciałaś tylko ojca dla swoich dzieci. A Maman na to, że to nieprawda, że kochała go bardziej niż swoje życie i że te wszystkie lata na plantacji były piekłem - tak powiedziała "piekłem", May_ree - bo on tak rzadko przyjeżdżał z miasta i wiedziała, że jest z tamtą kobietą. Potem Papa zaczął krzyczeć jeszcze głośniej: A czego się spodziewałaś, jeżeli twoje drzwi były dla mnie zawsze zamknięte! I Maman zaczęła płakać. Nie są już zamknięte od trzech lat - powiedziała - bo miałam zmianę. Co to znaczy, May_ree, zmiana? Wiesz? Nie? Ja też nie. Muszę się dowiedzieć... W każdym razie Papa ryknął tak, że zadrżały szyby w oknach: Ty zawsze płaczesz. Nie potrafię z tobą rozmawiać, kiedy płaczesz. Maman rozryczała się jeszcze bardziej. Płakała jak bóbr. Pisałam w liście do ciebie - powiedziała - że zrozumiałam, wreszcie, jak źle postępowałam. Prosiłam cię w nim, żebyś pozwolił mi wrócić do miasta. Wtedy znowu moglibyśmy żyć jak mąż i żona. Papa krzyknął: Co?, a Maman wciąż łkając powiedziała, że pisała ten list przez całą noc, ale zanim go skończyła, dowiedziała się, że kochanka Papy jest w drodze do Montfleury. Rozzłoszczona spaliła swój list. Papa zapytał znowu: Co? Co było w tym liście? I Maman powtórzyła to, co już powiedziała. Wtedy on też zaczął płakać. Tak jak Maman. Potem było dużo "moje ty kochanie i najdroższa moja" i słychać było pocałunki. Rozmawiali jeszcze, ale już nie krzyczeli, więc niewiele usłyszałam. Ale podsłuchałam to, co najlepsze: Papa obiecał pozbyć się Amarinthe i to na zawsze. Usłyszałam też o tobie, May_ree. Maman powiedziała, że to, właśnie wtedy, gdy dowiedziała się, że masz żółtą febrę, zrozumiała, jak bardzo źle robiła, chowając mnie na plantacji. Choroba zawsze cię znajdzie, jeśli tak ma być. Widzisz więc, May_ree, że to dzięki tobie Maman i Papa są znowu razem. Poczekaj, aż ich zobaczysz. Trzymają się za ręce i patrzą sobie w oczy. Tacy starzy ludzie. To bardzo wzruszające. Jeszcze przed Zaduszkami przeniesiemy się do Nowego Orleanu. Zostanę wprowadzona w świat. Maman napisze do Paryża i zamówi dla mnie sukienki. Jeśli Baton Rouge było takie cudowne, jak wspaniale musi być w Nowym Orleanie! Jestem najszczęśliwszą dziewczyną na całym świecie i to dzięki tobie, May_ree. Jesteś moim specjalnym, osobistym aniołem! 16. Ku zdziwieniu Mary, wrzesień był gorętszy od sierpnia. Wszystko toczyło się jeszcze wolniej. Nawet ptaki słychać było tylko od czasu do czasu, jakby śpiew kosztował je zbyt dużo wysiłku. Zwierzęta i ludzie poruszali się ospale i łatwo wpadali w złość. Zdawało się, że nawet potężna rzeka zwolniła swój bieg. Za to deszcze i burze szalały częściej niż zwykle. Chmury zadziwiająco szybko zbierały się na wyblakłym, niebieskim niebie. Ciemniały, rozświetlane tylko przez błyskawice i zalewały ziemię strugami wody. Dawało to jednak tylko chwilową ulgę. Burze kończyły się równie nagle, jak zaczynały, pozostawiając powietrze nasycone wilgocią, szybko parującą w gorącym słońcu. Mary uległa rozleniwiającemu klimatowi. Jej francuski słownik pleśniał gdzieś w kącie i nie potrafiła już zmusić Jeanne do lekcji angielskiego. Nawet zwykłe podniesienie ręki wymagało ogromnego wysiłku. Cały czas miała ochotę płakać. Przestała już wierzyć, że kiedykolwiek nadejdzie jesień. Jeanne śmiała się z niej. - Nie bądź taką Amerykanką - mówiła. - Nie myśl o upale, to przestanie ci przeszkadzać. - Mary spróbowała jej posłuchać. Raz nawet zmusiła się, żeby pojechać z Jeanne na groblę. Ale tylko raz. Za bardzo przygnębił ją widok irlandzkich robotników. Młodzi i starzy mężczyźni pracowali w ponurym milczeniu. Ich nagie plecy były spalone od słońca. Pod owiniętymi, chroniącymi głowy chustkami widać było zacięte twarze. Odsunęli się, robiąc przejście dla młodych kobiet i jadącego za nimi stajennego. Mary słyszała ich zmęczone oddechy. - Nikogo nie powinno się zmuszać do pracy w takim upale - powiedziała. - Nie mogę na to patrzeć. Jeanne wcale to nie wzruszało. Jeździła tam każdego dnia. Poszerzenie grobli było pomysłem Valmonta Saint_brevina, przypominała przyjaciółce. Na pewno go kiedyś tam spotka. Jeanne myślała tylko o miłości. Bez przerwy opowiadała o sercach złamanych w Baton Rouge i o adoratorach, jakich z pewnością będzie miała w Nowym Orleanie. Jej wieczne zainteresowanie własną osobą działało Mary na nerwy. Niekiedy zdarzało się, że opowiadała też o cudzych romansach, ale to denerwowało Mary jeszcze bardziej. Jeanne uważała, że Mary i Philippe powinni się pokochać. Paplała nieustannie jaki jej brat jest przystojny, jaki będzie bogaty i jak bardzo podziwia Mary. Kiedy zjawiał się Philippe, wychwalała przy nim Mary, zupełnie nie dbając, czy to, co mówi, jest prawdą. W rezultacie miła przyjaźń, która cieszyła zarówno Mary jak i Philippe, została zniszczona. Teraz w swej obecności stawali się sztywni i skrępowani. W połowie września Philippe powrócił do Bayou Teche. Nie był już potrzebny przy pracach związanych z poszerzeniem grobli. Poza tym wzywał go wuj Bernard. Mary z ulgą przyjęła jego wyjazd. Potem jednak zaczęła za nim tęsknić. Winiła o to Jeanne i jeszcze szybciej traciła cierpliwość. Niełatwo było zachowywać spokój, zwłaszcza, kiedy wszyscy wokoło także się kłócili. Grand_p~ere i Carlos, ojciec Jeanne, zamienili posiłki w mordercze batalie. Starszy pan atakował bankierów, nazywając ich pasożytami wysysającymi z plantatorów wszystkie pieniądze. Carlos odpierał zarzut, twierdząc, że świat nie kończy się na Montfleury, które wciąż jeszcze tkwi w osiemnastym wieku. Berthe bezskutecznie próbowała ich uspokoić. Wkrótce wyjechał również Carlos. - Oczekuję was w Nowym Orleanie - powiedział. Pocałował Mary w rękę, mówiąc, że jej towarzystwo jest dla jego córki darem niebios. Mimo że oznaczało to koniec codziennych sporów, Mary z przykrością myślała o jego odjeździe. Kiedy nie kłócił się z Grand_p~ere, stawał się naprawdę miłym towarzyszem. Carlos Courtenay był przystojnym mężczyzną. Wcale nie wyglądał na swe pięćdziesiąt pięć lat. Miał siwiejące, gęste włosy i roześmiane, ciemne oczy. Był szczupły i zawsze elegancko ubrany. Patrząc na ozdobiony koronką żabot przy koszuli i pierścień z szafirem, można było go nazwać wręcz dandysem. Mówąc, lubił gestykulować. Był doskonałym gawędziarzem i wiedział o tym. Każdego popołudnia wypijał z paniami kawę na galerii. Opowiadał historie z czasów swej młodości, o niebezpiecznych eskapadach podejmowanych wraz z braćmi, o szaleństwach nie zważających na ryzyko chłopców. Powtarzał też ploteczki nowoorleańskie. O stałej rywalizacji pomiędzy dwoma nauczycielami fechtunku. O ich pojedynkach na ulicach, tak by każdy mógł je obejrzeć i postawić na przyszłego zwycięzcę. O wyścigach statków parowych, wprawiających w przerażenie pasażerów i czworonożny towar. O dwóch braciach pojedynkujących się o to, który z nich ma lepszego krawca. O wyczynach trupy włoskich akrobatów, przyciągającej tłumy do teatru w amerykańskiej dzielnicy, póki nie okazało się, że drugim zawodem akrobatów było złodziejstwo. Zawsze potrafił rozśmieszyć Jeanne i Mary. Żona przyglądała mu się z podziwem. Płakała, kiedy jego statek odbił od przystani i zniknął za zakrętem rzeki. Dopiero wtedy otarła łzy, wydmuchała nos i wróciła do domu. - Jeżeli zamierzamy w przyszłym miesiącu przeprowadzić się do miasta - powiedziała - czeka nas mnóstwo pracy. Trzeba przewietrzyć skrzynie, wytrzepać chodniki i przygotować pokój dla krawcowej, która przyjedzie w przyszłym tygodniu. Musimy też znaleźć perły, żeby wysłać je do nawleczenia. I powinnam pamiętać o... - Maman nigdy się Nie zmieni - szepnęła Jeanne do Mary. Energiczne przygotowania Berthe do przeprowadzki obudziły z letargu cały dom. Z końcem września Grand_p~ere zaczął wstawać o świcie. Obchodził pola i sprawdzał, czy maszyny są przygotowane do nadchodzących żniw. Zjawiał się podniecony na śniadaniu, zapowiadając, że takich zbiorów jak tego roku, nigdy jeszcze nie było. Każdy kolejny, słoneczny dzień sprawiał, że trzcina robiła się coraz słodsza. Na Grand_p~ere słońce też miało dobroczynny wpływ. Na innych zresztą również. Choć termometr wskazywał wciąż to samo, Mary żyło się jakoś łatwiej. Podobnie jak Berthe i Jeanne, również i ona marzyła o Nowym Orleanie. Berthe już cieszyła się na ogrom pracy, czekającej na nią w mieście. Musi przecież odnowić duży dom, od piwnic po dach. Z kolei Jeanne widziała siebie w otoczeniu przystojnych kawalerów, błagających o wpisanie ich nazwisk do karnecika. Bez przerwy radośnie nuciła walce. Mary wyobrażała sobie pierwsze spotkanie z rodziną. Marzyła o serdecznym powitaniu. Drugiego października rozszalała się burza z piorunami. Po niej wiatr zmienił kierunek. Następnego ranka niebo było bardziej błękitne, a drzewa szeleściły kołysane delikatną bryzą wiejącą od wody. Mary miała ochotę zatańczyć. Po raz pierwszy od wielu tygodni uwierzyła, że nadejdzie jesień, a ona odnajdzie swoich bliskich. Męczyło ją, że nie podziękowała dotąd Courtenayom za to, że potraktowali ją jak członka rodziny. Jesteś niegrzeczna, samolubna i niewdzięczna, Mary Macalistair - pomyślała. - Musisz natychmiast się zmienić. Poprawię się, postanowiła. Teraz, kiedy oddychała świeżym, chłodnym powietrzem, wszystko wydało jej się możliwe. Podziękowała Berthe za jej dobroć, przeprosiła Jeanne, za swoją jędzowatość i rzuciła się z całą energią w wir pracy. Przygotowanie Jeanne do jak najświetniejszego wejścia w towarzystwo całkowicie pochłonęło Mary. Nie czuła się pokrzywdzona. Była pewna, że i ją także wprowadzi w wielki świt jej własna rodzina. To, że wszystko: suknie, perły, cała uwaga przeznaczone było dla Jeanne, nie miało znaczenia. Kiedyś przyjdzie kolej i na nią. Do tego czasu, razem z Jeanne, będzie słuchać opowieści Berthe, w marzeniach widzącej już swą córkę jako królową sezonu. - Zabierzemy cię do Opery. Będzie tam sama śmietanka nowoorleańskiego towarzystwa. Wszyscy chodzą do Opery. Oczywiście, my mamy swoją lożę. Zmieszczą się w niej stoliki zastawione szampanem i słodyczami. Zjawimy się w Operze na długo przed podniesieniem kurtyny. Usiądziemy. Ty z przodu, obok ciebie Papa. Każdy będzie mógł zobaczyć, jak siedzisz piękna, w białej sukni, prosto z Paryża, obok twego przystojnego ojca. Tak pokazuje się młode damy z najlepszych francuskich rodzin. W czasie przerwy będziemy przyjmować gości. Przyjaciele i członkowie rodziny wiedzą, że tego wieczoru powinni zaczekać co najmniej do piątego lub szóstego antraktu. Natomiast już od pierwszej przerwy będą się zjawiać kawalerowie. Twój Papa powita każdego w drzwiach loży i poczęstuje szampanem. Potem przedstawi go mnie, a później tobie. Berthe uśmiechnęła się do własnych wspomnień. - To takie ekscytujące! Mężczyźni przechodzą od loży do loży. Wszyscy przyglądają się, komu składają wizyty, jak długo zostają. Liczą, ilu kawalerów ma każda dziewczyna. Do ciebie, moja kochana, będą się zlatywać, jak ćmy do ognia. Jesteś taka piękna i pochodzisz z bardzo dobrej rodziny. Wprowadzimy cię w świat podczas przedstawienia otwierającego sezon. Nie ma sensu czekać na dzień, w którym byłabyś jedyną debiutantką. Początek sezonu jest dla najpiękniejszych. Ty będziesz ich królową. Po jednym z wieczorów wypełnionych opowieściami Berthe o Operze, Jeanne wstała w środku nocy z łóżka i na paluszkach poszła do sypialni matki. Otworzyła drzwi bardzo cicho i wsunęła się do środka, trzymając palec na ustach. Zamknęła starannie drzwi za sobą, podbiegła do łóżka, wdrapała się na nie i przytuliła mocno do matki. - Jestem taka szczęśliwa, Maman. - Ja też, moje dziecko. - Tylko... trochę się martwię. - Powiedz, o co chodzi. - Wciąż nie ma mojej sukni, a sezon rozpoczyna się za trzy tygodnie. Berthe pogładziła dłonią jej policzek. - Trzy tygodnie to dużo czasu, mój aniele. Wszystko będzie na czas. Nie martw się. Przyrzekam ci. A to drugie? - May_ree. Czy ona może pójść z nami do Opery? - Och. Och, kochanie. W ogóle o tym nie pomyślałam. - Ona myśli, że też tam pójdzie. Maman. Nie wiem, co mam jej powiedzieć. - W takim razie musimy ją wziąć. To taka miła dziewczyna. Zrobimy jej przyjemność. Po prostu nie weźmiemy służącej. Mary usiądzie z tyłu, na jej miejscu. - Dziękuję, Maman. - Jeanne pocałowała matkę i zeszła z wysokiego łóżka. Miała już odejść, ale zawahała się i zapytała Berthe. - Maman, co się stanie z May_ree? - Teraz nie mam czasu, żeby się nad tym zastanawiać. W domu może być użyteczna. Trzeba będzie pisać zaproszenia i wysyłać odpowiedzi. A potem dostanie gdzieś pracę jako guwernantka i będzie robić to samo, co tutaj. To bystra dziewczyna. Wkrótce się zorientuje, że życie w mieście nie jest tak swobodne, jak tu na plantacji. 17. Wreszcie nadszedł ten dzień. Piękny jesienny dzień. Świeciło jasne słońce, powietrze było chłodne i rześkie. Wspaniały dzień na podróż, nawet na podróż w staroświeckim powozie, który Berthe wolała od statku. Mary i Jeanne były zbyt podniecone, żeby móc siedzieć spokojnie. Podskakiwały na wybojach, opadając na miękkie siedzenia i zaśmiewając się do łez. Kiedy ta zabawa już im się znudziła, zaczęły śpiewać. Najpierw francuskie piosenki, których Jeanne nauczyła Mary, potem angielskie, których Mary nauczyła Jeanne. Gdy nie mogły już sobie żadnej przypomnieć, powóz wjechał w ulice Nowego Orleanu. Nie przejmując się zakazami Berthe, dziewczęta wystawiły głowy przez okna, Mary z jednej, Jeanne z drugiej strony. Chciały zobaczyć wszystko. - Zobacz... ooo, zobacz... - wołały jedna przez drugą. Wykrzykiwały tak na widok każdego domu, niebieskiego, białego, zielonego, czy różowego, zachwycały się zapachami dochodzącymi z otwartych drzwi kawiarń i pokazywały sobie stojące na ulicach kobiety sprzedające cukierki, ciastka, owoce i kawę. Kiedy powóz skręcił w szeroką dwupasmową aleję przedzieloną rzędem starych drzwi, zaczęły zachwycać się pięknem murowanych domów po jej obu stronach. Z trzaskiem bata woźnica skierował konie na podjazd dużej, ceglanej rezydencji. - Jesteśmy w domu - powiedziała Berthe. Pomiędzy drzewami dzielącymi dwa pasma alei naprzeciwko rezydencji Courtenayów, kryła się w głębokim cieniu czarno ubrana postać. Celesta Sazerac starała się uspokoić serce bijące jak oszalałe, tuląc się do grubego pnia. Stanęła zaintrygowana widokiem powozu skręcającego na podjazd Courtenayów. Carlos nie lubił i nie używał powozów. Kiedy dostrzegła w oknie twarz Mary Macalistair, zrobiło jej się niedobrze z przerażenia. Jak mogło do tego dojść? Ta nieszczęsna dziewczyna miała zostać żywcem pogrzebana na odległej plantacji. Co robić? Musiała znaleźć jakiś sposób, by uratować siebie... I skrzynkę. Przez chwilę stała nieruchomo, pogrążona w ponurych myślach. Potem ruszyła szybkim krokiem ulicą, skręciła za róg, potem jeszcze raz. Wąskie uliczki starego miasta doprowadziły ją w końcu do dzielnicy, w którą niewielu białych ludzi ośmielało się zapuszczać. Z wahaniem zrobiła znak krzyża i poszła dalej. Zupełnie niepotrzebnie tak się denerwowałam, pomyślała Mary. Te moje ciągłe strachy. Czysty idiotyzm. Tu jest po prostu cudownie, bardziej cudownie, niż mogłam to sobie wyobrazić. Pierwsze spojrzenie na dom Courtenayów przywołało złe wspomnienia. Poczuła przenikający ją chłód. Tuż za wjazdową bramą rozpościerał się ogród. W jednej chwili wróciła pamięcią do Czwartego Lipca i przyjazdu do Nowego Orleanu w towarzystwie panny Rose. - Chodź, May_ree - zawołała Jeanne i zła chwila minęła. Dziedziniec tonął w promieniach słońca. Zdawał się być kolorowy i przyjazny. Mary nie mogła powstrzymać okrzyku podziwu na widok omszałej, tryskającej wodą fontanny, wielkich, glinianych dzbanów, w których rosły drzewa obsypane różowymi kwiatami i paproci umieszczonych na tle czerwonych ścian domu. Biegnące łukiem schody prowadziły z dziedzińca na ocienione dachem piętro. Do wnętrza domu docierały słodkie wonie ogrodu. Mary poczuła, że coś ciągnie ją do środka. Pokoje były wysokie, pełne krzywizn i łuków, bieli i lśniącego złota, wielkie okna otwierały się na ogród. Wszystko było tu świeże, pełne powietrza i piękna. Uwagę Mary przykuł balkon. W dniu przyjazdu do Nowego Orleanu na takim samym balkonie dostrzegła piękną rodzinę. Służąca właśnie przyniosła im kawę i Mary stała się w jednej chwili częścią sceny, która ją kiedyś tak urzekła. Uśmiechnęła się do Jeanne i Berthe, do ulicy poniżej, do przechodzących ludzi, do sprzedawcy węgla drzewnego, który zachwalał swój towar piosenką: "Charbon de Paris@ de Paris, Madame, de Paris".@ Gdy wypiły kawę, Berthe poleciła Jeanne założyć kapelusz i płaszcz. Wyjaśniła, że muszą pójść na cmentarz, by przygotować rodzinny grób na dzień Wszystkich Świętych. Mary wydawało się, że chmury przysłoniły słońce. W dniu radości, nikt nie powinien myśleć o śmierci ani rozmawiać o grobach. Mimo to, zapytała, czy mogłaby pojechać z nimi. Chciała wiedzieć wszystko o Nowym Orleanie. Po raz kolejny to, co zobaczyła, nie zgadzało się zupełnie z jej oczekiwaniami. Cmentarz przypominał wioskę w dzień targowy, wszędzie widać było mnóstwo spieszących się, wesołych ludzi. Mary patrząc na nich nie wierzyła własnym oczom. Jakże się myliła, myśląc, że będzie tu smutno. Groby przypominały małe domy. W alejkach pomiędzy nimi pełno było ludzi - głównie kobiet. Wszyscy rozmawiali i śmiali się głośno, jakby znajdowali się nie na cmentarzu, lecz na urodzinowym przyjęciu. - Nic nie rozumiem - Mary poskarżyła się Berthe. - W dniu Wszystkich Świętych odwiedzamy naszych ukochanych bliskich, którzy już odeszli, Mary. Przynosimy w podarunku pracę naszych rąk i kwiaty, symbolizujące życie wieczne. W wigilię święta czyścimy i sprzątamy groby. Dzięki kwiatom miejsce spoczynku jest piękniejsze. Berthe uśmiechnęła się. - A przy okazji wszyscy, którzy wyjeżdżali z miasta na lato, mogą spotkać przyjaciół i posłuchać nowinek. Wchodząca właśnie przez bramę kobieta, spojrzała na Berthe i aż stanęła z wrażenia. - Oczom własnym nie wierzę! - krzyknęła. - To naprawdę ty, Berthe? Nie widziałam cię od roku. Czy to prawda, co mówią? Że przeprowadzasz się z powrotem do miasta? Uściskaj mnie, moja kochana. Tak się cieszę. - Ucałowała Berthe w oba policzki, potem zawołała gdzieś za siebie. - Helene, zobacz, kto tutaj jest. Berthe Courtenay wróciła. Berthe zwróciła się do Mary. - Będziemy teraz zajęte - powiedziała. - Rozumiesz chyba, Mary, że tylko rodzina zajmuje się grobem. Czy nie chciałabyś wrócić do domu? - Dziękuję, madame. Wolałabym zostać i obejrzeć cmentarz. Czy mogłabym się przejść? - Oczywiście. Będziemy czekać na ciebie tu przy bramie o zmroku... Helene, jak ślicznie wyglądasz. Jak się ma twoja kochana mama? Czy jest gdzieś tutaj? A to moja mała Jeanne... Madame Despres jest żoną kuzyna twojego ojca. O witaj, Agathe... Jeanne pomachała Mary na do widzenia. Potem znikła w otoczeniu dam. Mary spacerowała, przyglądała się nagrobkom, ludziom i dłoniom kobiet sprzątających groby. Miała nadzieję, że zobaczy palce podobne do swoich. Jej babka mogła być tą kobietą w kapeluszu, z odrzuconą to tyłu woalką... albo tą, która przed chwilą chyba płakała, albo tamtą siwą damą na klęczkach czyszczącą grób i pomrukującą jakąś arię Mozarta. Zza białego marmurowego grobu, przypominającego miniaturową grecką świątynię, wybiegły dzieci bawiące się w berka. Wpadły na Mary, grzecznie przeprosiły i pognały dalej. Uśmiechnęła się, widząc rozpierającą je radość. W chwilę później ujrzała grubą czarną służącą, bez powodzenia usiłującą złapać swych wychowanków. Nie wiedziała, że stoi tuż przy grobie swego dziadka. Na frontonie ponad jońskimi kolumnami wyryto nazwisko "Sazerac". Grób nie wymagał przygotowań. Celeste uprzątała go co tydzień, jakby w każdą niedzielę był dzień Wszystkich Świętych. Dziewczyna zauważyła nazwisko i pomyślała, że Celeste musiała już wcześniej odwiedzić cmentarz, by ozdobić grób. I ona pewnie spotkała przyjaciół, rozmawiała z nimi tak samo, jak madame Berthe. Może nawet wie, kim jest Mary! Twarz dziewczyny rozświetlił promienny uśmiech. Szła przez zatłoczony stary cmentarz, a ludzie także odpowiadali jej uśmiechem. Mary zauważyła podczas spaceru wiele dziwnych rzeczy. Gdy wracały do domu, zarzuciła Berthe pytaniami. - Dlaczego cmentarz przedzielono na dwie części, madame Berthe? I dlaczego nie ma tu w ogóle normalnych grobów? - Jedna część jest dla protestantów, druga dla katolików. Czarni też mają swoje osobne miejsce. A grobów nie można usypać ot tak, na ziemi. Pamiętaj o rzece, Mary. Czasami jej poziom podnosi się. Teren wokół Nowego Orleanu jest bagnisty. Jeżeli wykopiesz dziurę głęboką na dwie stopy, natychmiast wypełni się wodą. Mówiono mi, że w początkowym okresie osadnicy, grzebiąc swoich zmarłych, musieli kłaść kamienie na trumny, by te nie odpłynęły. Grobowce to jedyne mądre rozwiązanie. - Są takie duże. A co robią biedacy? - Używają pieców. Czy zauważyłaś mury wokół cmentarza? To rząd małych grobów. Rodziny mogą je wykupić lub - jeżeli naprawdę nie mają pieniędzy - wynająć. Mary wstrząsnął dreszcz. - Dlaczego piece, madame? Przecież na pewno nie pali się tam zmarłych? - Zazwyczaj nie. Wkłada się ich, jak do normalnego grobu, a potem zamurowuje otwór. Po roku spala się starą trumnę, a kości składa na dnie pieca. W ten sposób robi się miejsce na nową. Oczywiście, jeżeli grób jest wynajęty tylko na rok, spala się wszystko. Następny wynajmujący nie chce przecież cudzych kości. Jednak to nie dlatego nazywamy je piecami. Nazwa pochodzi od kształtu otworu. Jeanne przerwała jej. - To okropne rozmawiać o umarłych i grobach. Nienawidzę tego okropnego miejsca. Nie chcę umrzeć, nigdy - zaczęła płakać. Niespodziewanie Berthe okazała swemu jedynemu dziecku niezwykłą surowość. - Wszyscy umrzemy, Jeanne, taki jest Boży plan. Ważne, by żywi pamiętali o zmarłych i robili dla nich to, co należy. Zmarli wstawiają się za nas w niebie. Jutro skończymy sprzątanie, a pojutrze pięknie ozdobimy groby i będziemy się modlić do wszystkich świętych, by wieczność stała się rajem dla tych, których kochaliśmy i utraciliśmy. Odmówisz modlitwy za dusze twoich zmarłych sióstr i braci i nie będziesz już dąsać się jak dzisiaj. - Ale Maman, suknia nie nadeszła jeszcze z Paryża. Jak mogę myśleć o czymś innym? - Możesz i będziesz! Nie chcę o tym więcej słyszeć. - Berthe odwróciła się do Mary. - Co jeszcze chciałaś wiedzieć? - Na wielu grobach zauważyłam napis: "Zginął na polu chwały" lub "Poległ w obronie honoru". Czy chodzi o potyczki z Indianami? Mieszkańcy Nowego Orleanu nie brali chyba udziału w europejskich wojnach, prawda? Wiem, że amerykańska rewolucja nie dotknęła Luizjany - należała wtedy do Francuzów. Berthe potrząsnęła głową i westchnęła. - Mężczyźni nie są tak rozsądni jak kobiety, Mary. Szczególnie dotyczy to Kreolów. Mają temperament równie wybuchowy co proch. Pole chwały to miejsce, na którym stacza się pojedynki. Znałam młodych mężczyzn, którzy mieli przed sobą wspaniałe, ciekawe życie, a tracili je w wyniku jakiejś przypadkowej sprzeczki o kroplę kawy wylaną na ubranie. Nigdy tego nie zrozumiem. Jeanne przerwała znowu, już wesoła i pogodna. - Philippe mówi, że Valmont Saint_brevin jest najlepszym szermierzem w całym Nowym Orleanie. Podobno wszyscy chodzą patrzeć, kiedy się pojedynkuje, bo to lepsze nawet od wyścigów konnych. - Philippe nie powinien ci zawracać głowy takimi bzdurami... Dzięki Bogu, jesteśmy już w domu. Pójdę położyć się przed obiadem. Zapach wapna do bielenia zawsze wywołuje u mnie ból głowy. Mary usłyszała w jej głosie tłumione łzy. Czuła, że i ją ściska coś w gardle. To musi być straszne wiedzieć, że pod kamieniem, który czyścisz, spoczywa ośmioro twoich dzieci. - Madame Berthe - powiedziała cicho. - Nowoorleańskie damy są godne podziwu. Mają służbę, ale najcięższe prace wykonują zawsze same. Berthe poklepała Mary po kolanie. - Dziękuję, moja droga. Chodźmy do środka. W salonie czekał na nie Carlos Courtenay. - Witaj w domu, moja najdroższa Berthe. Mary zobaczyła, że w jednej chwili smutek opada z Berthe jak stary płaszcz. Lekko i płynnie ruszyła przywitać się z mężem. Jeanne również podbiegła do niego. - Papa! - Zarzuciła mu ręce na szyję. Carlos zatoczył się. - Co za powitanie - powiedział. Ucałował ją w oba policzki. - Musiałaś odgadnąć, co przyniosłem. Tej wielkiej radości nie mogło przecież wywołać spotkanie ze starym, zmęczonym bankierem. - Och, Papo, jest nareszcie? Gdzie? Gdzie? Moja suknia? Muszę ją zaraz zobaczyć - Jeanne podbiegła do matki. - Zachowywałam się okropnie, Maman, przepraszam. Teraz już obiecuję być grzeczna. Jutro tak długo będę się modlić, aż obetrę sobie kolana. Czy mogę od razu przymierzyć sukienkę? W tej chwili? Nikt nie mógł jej się oprzeć. To była pierwsza paryska suknia, jaką Mary w ogóle widziała. Od razu pojęła, dlaczego Paryż uchodził za Mekkę kobiecej mody. Suknia była prawdziwym dziełem sztuki, przywodziła na myśl młodość i niewinność. Szeroką spódnicę osłaniały obłoki białej, jedwabnej gazy, leciuteńkiej jak pajęczyna. Halki dodawały spódnicy szyku, ale ani milimetra talii. Wszystkie usztywniono wszytym na brzegu końskim włosem. Każda sama w sobie stanowiła arcydzieło. Pierwsza halka tuż pod suknią była z delikatnej jak mgła koronki w konwaliowy wzór. Pod spodem migotała satyna, a pod nią kaskadą spadały falbany krynoliny. Najniższą falbanę obszyto tą samą koronką, z której uszyto pierwszą halkę. Ozdabiała ona również rękawy z najcieńszej, jedwabnej organdyny, opadające w kunsztownych falach i kryzą wykańczającą i podkreślającą dekolt. Jedwabny stan przybrany był aplikacjami w konwalie. Kwiaty przecinały się z liśćmi, podkreślając cienką talię. Kwiatowy wzór sukni wykonano z prawdziwych pereł. Obok w pudle leżały białe, jedwabne pończochy w maleńkie, haftowane listki i jedwabne pantofelki z koronkowymi wachlarzykami podtrzymywanymi wąską sprzączką wykonaną z macicy perłowej. Na białym brokacie spoczywał grzebień do włosów w kształcie bukietu konwalii. Po raz pierwszy w życiu Jeanne nie potrafiła nic powiedzieć. Patrzyła na suknię i dodatki w niemym zachwycie. Potem podniosła wzrok na matkę. W jej oczach zalśniły łzy. Berthe przytuliła córkę. Kazała Mirandzie zagrzać wodę i zawołała Clementine. - Ale wcześniej obie umyjcie starannie ręce. Uśmiechnęła się do Jeanne. - Ty też, panienko. I niczego przedtem nie dotykaj! Jeanne doszła już do siebie. Porwała grzebień z pudła i tanecznym krokiem podbiegła do lustra. - Czy zamówimy fryzjerkę, żeby mnie pięknie uczesała? Wpięła grzebień w warkocz, oplatający jej głowę. - Oczywiście, ale na pewno nie włożysz tego grzebienia. Może białą wstążkę, nic więcej. Wyjmiemy z niego kwiaty i użyjemy je jako ozdoby do twego bukietu. Jeanne okręciła się wokół. - Mary, czyż to nie najbardziej oszałamiająca suknia w historii świata? Czy nie jesteś chora z zazdrości? Czy możesz mi wybaczyć, że jest moja. Ja bym ci nigdy, przenigdy nie wybaczyła. - Nie, Jeanne, cieszy mnie twoje szczęście, wcale nie jestem zazdrosna, chodź bezsprzecznie to najpiękniejsza suknia, jaką widziałam w życiu. Będziesz najpiękniejszą panną w całym Nowym Orleanie. Mary mówiła to zupełnie szczerze. Była pewna, że lada dzień odnajdzie swą rodzinę i, sama szczęśliwa, chciała by Jeanne - i wszyscy inni - otrzymali to, czego najbardziej pragną. - Jestem wspaniale, przeraźliwie, doskonale szczęśliwa - westchnęła Jeanne. - Chciałabym umrzeć i leżeć w grobie - łkała Jeanne. - Nigdy nie byłam taka nieszczęśliwa. Suknia źle leżała. - Och, kochanie - powiedziała Berthe - to jeszcze nie koniec świata. Popatrz, wszystko jest dobrze, tylko stan trochę za długi. Wypuścimy trochę koronki z gorsetu i... - I będę wyglądała jak krowa - lamentowała Jeanne. - Czy mogę zobaczyć - zapytała Mary. - Wstań, Jeanne i wyprostuj się. - Po co? Moje życie jest zniszczone. - Myślę, że to się da zebrać, ale muszę się upewnić. Berthe wytarła oczy. - Od razu o tym pomyślałam, Mary, ale to na nic. Jest tylko jedna osoba w całym Nowym Orleanie, która mogłaby to zrobić, madame Alphande, a ona jest teraz zbyt zajęta. Mary obchodziła Jeanne dookoła, przyglądając jej się uważnie. - Ja mogę to zrobić - powiedziała. - Uczyłam się haftu u sióstr. - Och, May_ree! Jesteś najlepszą przyjaciółką na całym świecie. - Jeanne otarła zapłakane oczy. - Jakie to szczęście, Maman, że May_ree jest tu właśnie wtedy, kiedy jej potrzebujemy. Berthe nie wiedziała, co powiedzieć. Nie wierzyła, by Mary podołała tak delikatnej robocie, ale nie chciała, by Jeanne znowu zaczęła rozpaczać. Udała, że też się cieszy. - Oczywiście, że mamy szczęście - powiedziała. Zgodziła się, by Mary zabrała suknię do swego pokoju, myśląc zupełnie o czym innym. Rozważała, ile trzeba będzie zapłacić madame Alphande, żeby nakłonić ją do zrobienia przeróbek. Następnego ranka, zarówno Berthe jak i Jeanne nie wierzyły własnym oczom. Suknia była poprawiona, zmiany niewidoczne, haft nie do odróżnienia od wykonanego przez paryskie specjalistki. Mary zrobiła to wszystko w ciągu jednej nocy. - Nie do wiary! - krzyknęła Berthe. - Szyjesz lepiej niż madame Alphande. Jeanne obsypała przyjaciółkę pocałunkami i podziękowaniami. Na promiennej twarzy Mary ciemne koła pod oczami wydawały się być prawie niewidoczne. Ale nie dla Berthe, która od razu wysłała dziewczynę do łóżka. Po kilku chwilach Mary zapadła w głęboki sen. Nie słyszała, jak wkrótce potem na dziedzińcu zaczęła się bieganina i krzyki. Carlos wyszedł na schody. - Co tu się dzieje! - krzyknął. - Spokój! Służba zebrała się razem, niektórzy klęczeli, głośno się modląc i wyciągając ręce do nieba. - Felix, chodź tu zaraz - zawołał Carlos, schodząc w dół po schodach. Felix, jego lokaj, rzucił się biegiem, by go zatrzymać. - Stój, panie Carlos, wracaj - głos Felixa był szorstki, łamał się z przerażenia. - Gris_gris - wyszeptał. Berthe wyszła na schody za mężem. Położyła rękę na sercu i zemdlała. Gris_gris oznaczało, że ktoś zesłał na nich przekleństwo voo_doo. 18. Młoda kobieta szła chodnikiem - lub jak nazywano to w Nowym Orleanie banquette - jakby cały należał do niej. Nie patrzyła pod nogi na nierówny bruk, głowę trzymała wysoko i dumnie, patrzyła prosto przed siebie. Jej gibkie ciało z łatwością dostosowało się do nierówności drogi, nigdy nie tracąc lekko uwodzicielskiego rytmu. Kołyszące się biodra, i sterczący wyraźnie biust zadawały kłam skromności prostej, błękitnej sukni zapiętej od szyi po kostki. Miała niezwykłą twarz. Lekko brązowa skóra świadczyła, że w żyłach dziewczyny płynie również krew białych. Wysokie kości policzkowe i miedziany odcień skóry wskazywał, że wśród jej przodków musiał być jakiś Indianin. Miała zmysłowe pełne usta, naturalnie czerwone. I zaskakująco jasne, szare oczy. Nosiła wielkie, ciężkie złote kolczyki z jaskrawymi, czerwonymi kamieniami. Uważny obserwator zauważyłby, że skomplikowany wzór przecinał się w siedmiu punktach. A z ukrycia przyglądało jej się wiele osób. Wszyscy rzucali na nią tylko nieśmiałe, ukradkowe spojrzenia. Otwarcie wlepiali w nią oczy, dopiero, gdy oddaliła się na bezpieczną odległość. Marie Laveau. Siedem punktów oznaczało, że posiada moc nad ciemnymi mocami. Była królową voo_doo. Jej matka, która także nazywała się Marie LaĂveau, została uznana za królową voo_doo przez wszystkich kapłanów tej starożytnej religii i przez czarowników, otrzymujących swą moc wprost od Zombi, boga_węża. Jednak byli tacy, którzy twierdzili, że moc jej córki jest jeszcze potężniejsza, że kiedy ona odprawia tajemniczy rytuał w sekretnym miejscu, emanacja boga staje się silniejsza, bardziej przerażająca, a dzikie orgiastyczne ceremonie, przenoszące wyznawców w świat ich boga jeszcze bardziej szalone. Dlatego właśnie ludzie schodzili Marie Laveau z drogi, i dlatego tylko najodważniejsi ośmielali się podnieść na nią wzrok. Kiedy szła przez Rampart Street, banquette należała do niej. Gdy skręciła w Espanade Avenue, jej krok się nie zmienił, ale reakcje ludzi były już nieco inne. Murzyni nadal z szacunkiem i lękiem schodzili jej z drogi. Niektórzy biali także. Jakaś kobieta szybko chwyciła dziecko i przeszła na drugą stronę ulicy. Byli jednak i tacy, co śmiało patrząc na nią, nie ukrywali swego podziwu i pożądania. Marie Laveau ignorowała ich wszystkich. Podeszła do domu Courtenayów i pociągnęła za dzwonek. Uśmiechnęła się, kiedy Firmin, główny lokaj, otworzył jej drzwi. Miała piękne, równe, bardzo białe zęby. - Twój pan prosił, żebym przyszła - powiedziała, patrząc na niego z rozbawieniem. - Oczywiście, że nie wierzę w te wszystkie świętokradcze bzdury o zaklęciach voo_doo - mówiła Berthe do przyjaciółek zebranych u niej na podwieczorku. - Pogniewałam się nawet na Carlosa, kiedy powiedział, że chce zawołać tę kobietę. Ale służba była w takim stanie, że prawdopodobnie podawałaby zimną kawę i dlatego musieliśmy coś zrobić, by ich uspokoić. Oni są tacy zabobonni, wiecie przecież. - Co ona zrobiła, Berthe?... - Co mówiła?... - Jak wyglądała? - przyjaciółki Berthe pochyliły się ku niej zaciekawione. Zapomniana kawa szybko stygła w porcelanowych filiżankach. Berthe roześmiała się nieszczerze. - Pozbierała te gris_gris. Żadne ze służących nie ośmieliło się nawet zbliżyć do nich. Ale ona po prostu je wyzbierała i wsadziła do bawełnianego woreczka, który przyniosła ze sobą. Potem wyjęła garść pozwijanych papierków i chodziła od pokoju do pokoju. Rozwijała je stopniowo i rozsypywała w rogach różnokolorowy proszek. Sądzę, że będę musiała sama go wymieść. - A jak wyglądają gris_gris? - Nic takiego. Po prostu czarne kulki. Jak z wosku. W salonie Berthe siedziało dziewięć kobiet, wszystkie w średnim wieku, wszystkie należące do nowoorleańskiej elity. Trzy z nich wyciągnęły z torebek sole trzeźwiące. Pozostałe chwyciły za zawieszone na piersiach krzyże. Berthe także wiedziała, że kulki czarnego wosku uważano za najsilniejsze gris_gris. Najbardziej przerażało ją, że w każdej znajdowała się odrobina ludzkiego ciała. Ale wszyscy Kreole udawali, że nie przejmują się bzdurnymi wierzeniami czarnych. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - Berthe dodała szybko, a potem roześmiała się nerwowo. - Nie chcę nawet myśleć, ile Carlos musiał zapłacić tej kobiecie, ale przynajmniej w jakiś sposób te pieniądze nie przepadną. Namówiłam ją, żeby uczesała Jeanne na wieczór w Operze. Nawet siedząc w Montfleury słyszałam, że jest najlepszą fryzjerką w mieście. - Berthe, ależ ty jesteś sprytna! - Chciałam, żeby uczesała moją Annette, ale powiedziała, że jest zajęta. - Słyszałyście, że mamy nowy sopran w tym sezonie? Podobno kiedy śpiewała w Paryżu, po każdym przedstawieniu musiała bisować przynajmniej trzy razy... Rozmowa potoczyła się w stronę zwyczajnych ploteczek. Jeanne, kryjąca się za uchylonymi drzwiami, zamknęła je teraz starannie i pobiegła na górę do pokoju, dzielonego z Mary. Wbiegła na palcach. Mary właśnie się ubierała. - Jak to dobrze, że już wstałaś, May_ree. Nawet nie wiesz, ile niesamowitych rzeczy zdarzyło się w ciągu dnia. Muszę ci wszystko opowiedzieć. Oczy Jeanne lśniły jak w gorączce. Opowiedziała o odkryciu gris_gris, nagłym wyjściu ojca i przybyciu Marie Laveau. - Ona jest dziwnie piękna. May_ree, inaczej niż Murzyni, których znam. Naprawdę wierzę, że ona jest voo_doo, niech sobie Maman mówi, co chce. Jej oczy nie mają koloru. Mogę się założyć, że gdy tylko zechce, robią się czerwone albo zielone. I wie wszystko. To musi być magia. A najwspanialsze w tym wszystkim jest to, że zgodziła się mnie uczesać. Na pewno posmaruje mi włosy jakimiś magicznymi olejkami czy czymś takim. Chcę ją poprosić o perfumy, które sprawią, że każdy mężczyzna się we mnie zakocha. Ty zagadasz Maman, dobrze? A ja powiem to jej w tym czasie. Mary była przerażona. - Jeanne, lepiej uklęknij i pomódl się, i to zaraz. To bluźnierstwo. Magia i diabły, i gris_gris, i voo_doo. Wstydziłabyś się! - Ależ, May_ree, nie bądź taką Amerykanką. Każdy wierzy w voo_doo, przynajmniej trochę. Miranda opowiadała mi takie... - Miranda jest biedną, głupią niewolnicą. - Jest katoliczką, tak samo jak ty i ja. Ale wie też o innych rzeczach. Poza tym zniszczyłam sobie całą skórę na rękach, gdy spałaś. Byłyśmy z Maman na cmentarzu. Ledwie zdążyłyśmy wrócić i zmienić suknie przed przyjściem przyjaciółek Maman. Wiesz, May_ree, wszystko ma swoją dobrą i złą stronę. Marzę o tym, żeby wejść w świat i zacząć bywać w towarzystwie. Ale wtedy będę musiała odwiedzać te wszystkie stare damy i przyjmować je razem z Maman. Prawdopodobnie oszaleję z nudów... - Może będą przychodzić razem z synami. - Nie pomyślałam o tym. Oczywiście, że tak. Nie zdołają mi się oprzeć, kiedy wetrę we włosy magiczny eliksir. - Jeanne! Jutro pomodlę się za ciebie do wszystkich świętych. Najpierw poszli na cmentarz, a potem na mszę. Nie brali powozu. Mary bardzo ucieszyła się ze spaceru. Ulice wyglądały jak rzeki kwiatów. Wszędzie tłoczyli się ludzie, każdy z wielkim bukietem chryzantem. Uformowali prawdziwą procesję kierującą się na stary nowoorleański cmentarz, pełen czystych, świeżo ozdobionych grobów. Strumienie kwiatów wypływały zza każdego rogu, rzeka stawała się coraz szersza, pokrywała jezdnie i chodniki prowadzące do bramy cmentarnej. Przed samą bramą rozlewało się w prawdziwe morze. Jakim pięknym, cudownym miejscem jest Nowy Orlean, pomyślała Mary. Była w ekstazie. Mój dom. Dekorowanie grobów, piękno delikatnie kremowych i białych kwiatów, surowa biel marmurów i sztukaterii, dbałość żywych o zmarłych - wszystko to razem zacierało okropne wspomnienie spokoju, z jakim Berthe mówiła o konieczności usuwania starych kości, by przyszykować miejsce na nowe. Katedra pod wezwaniem Świętego Ludwika była pełna kolorowo ubranych, roześmianych ludzi, muzyki, zapachów i świec. Mary ledwie mogła skupić się na modlitwach. Kusiło ją, by spojrzeć za siebie i sprawdzić, czy nie zawodzą jej oczy. W tłumie obok siebie stali biali i czarni. Poza nią, chyba nikogo to nie dziwiło. Nie mogła powstrzymać się od zerkania na boki. Z pewnością Bóg chce, żeby tak to właśnie wyglądało. Przypomniała sobie, czego jej kiedyś uczono, co opowiadały jej zakonnice i abolicjoniści na przyjęciach u ojca. Pragnęła, by znaleźli się teraz razem z nią w tej katedrze. Nowy Orlean jest inny. Nowy Orlean jest rajem na ziemi. Tu nie ma niesprawiedliwości. Tylko piękno i dobro. Życie wydawało jej się pasmem cudownych, wspaniałych wydarzeń i niespodzianek. Po mszy na Mary czekały kolejne niespodzianki. Kiedy wyszła z katedry, poczuła w powietrzu aromat kawy i jakiś, inny, nieznany zapach. Mimo że nie mogła go rozpoznać, jej usta wypełniły się śliną. Na szerokiej banquette Murzynki gotowały w lśniących miedzianych kotłach, opalanych węglem drzewnym, kawę. Obok pieniło się mleko. - Calas - wyśpiewywała nazwę smakołyku o nęcącym zapachu, smażąca je kobieta. - Belles calas... tout chaud... tout chaud... tout chaud... belles calas... Carlos Courtenay dotknął ramienia Mary. - To są ciasteczka ryżowe. Bardzo smaczne. Kupimy trochę. - Znowu tylko Mary dziwił zwyczaj publicznego jedzenia po mszy. Przynajmniej połowa osób wychodzących z katedry kierowała się prosto do kobiet przy piecykach. Panowała atmosfera pikniku. Wszyscy jedli, pili i rozmawiali. Tworzyły się małe grupki, mieszały się ze sobą, rozpadały i znowu łączyły w innych konfiguracjach towarzyskich. Wszyscy przyjaciele witali Berthe, szczęśliwi, że widzą ją w mieście. Jedyną osobą, która nie przejawiała ochoty, by mieszać się z tłumem była kobieta o jaskrawo czerwonych włosach. Szła zbyt szybko, by zdążyć odpowiedzieć czymś więcej niż tylko skinięciem głowy na pozdrowienia. Zmierzała prosto w stronę niewykończonego budynku, stojącego dokładnie na wprost katedry. Rozmowy przycichły. Wszyscy patrzyli na nią. - Kto to, Papo? - zapytała Jeanne. - Najbardziej niezwykła osoba w całym Nowym Orleanie. Baronowa Pontalba. Mary i Jeanne spojrzały na drzwi, za którymi zniknęła czerwonowłosa kobieta. Obie myślały dotąd, że arystokraci występują tylko w powieściach. Carlos Courtenay nie chciał powiedzieć nic więcej o baronowej Pontalba. Znał jej historię, każdy w dzielnicy francuskiej słyszał ją wielokrotnie. Ale nie była to opowieść odpowiednia dla niewinnych, młodych kobiet. 19. Urodziła się jako Michaela Leonarda Almonester w 1795 roku. Jej ojcem był Don Andres Almonester y Roxas, szlachcic z Andaluzji. Przybył do Nowego Orleanu dwadzieścia pięć lat wcześniej, jako oficjalny przedstawiciel rządu królestwa Hiszpanii, do którego należała wtedy część Luizjany. Już, kiedy tu przyjechał, był zamożnym człowiekiem, ale pobyt w kolonii znacząco powiększył jego fortunę. Był szczodry i kochał swe przybrane miasto. Kiedy wielki pożar w 1788 roku uszkodził poważnie katedrę, poniósł koszty odbudowy i wzniesienia nowych budynków w jej sąsiedztwie, które miały się stać siedzibą parafii. Po drugiej stronie katedry miasto chciało zbudować rządową rezydencję. Almonester dał pieniądze i na to. Sam też doglądał prac. Poza tym ufundował kaplicę dla sióstr Urszulanek, podmiejski azyl dla trędowatych i nowy Szpital Miłosierdzia, po tym gdy huragan poważnie uszkodził stary budynek. W ciągu piętnastu lat, zajęty stałym powiększaniem swej fortuny i pracą na rzecz swego miasta, Almonester nie znalazł czasu, by myśleć o życiu osobistym. Nagle zdał sobie sprawę, że skończył sześćdziesiąt lat i wciąż nie ma rodziny. Ożenił się więc z córką francuskiego pułkownika. Dziesięć lat później urodziła mu się córka, Michaela. Kiedy skończyła trzy lata, Don Andres zmarł. Michaela odziedziczyła największą fortunę w dziejach Luizjany. Mimo to wyrosła na rozsądną osobę, obdarzoną w dodatku silną wolą. O jej rękę starało się wielu kawalerów z najlepszych, nowoorleańskich rodzin. Jednak wdowa po Almonesterze mierzyła znacznie wyżej. Zawarła kontrakt małżeński z jedynym synem francuskiego szlachcica, który podobnie jak Don Andres służył dla rządu hiszpańskiego w Luizjanie i również zwielokrotnił tu swą fortunę przed powrotem do Francji. Mąż Michaeli nazywał się Xavier Celestin de Pontalba. Nazywano go Tin_tin, był ubóstwianym, najukochańszym skarbem swych rodziców. W roku 1811 Tin_tin wraz z matką przypłynął z Francji do Nowego Orleanu na ślub. Miał dwadzieścia lat. Piętnastoletnia Michaela właśnie zakończyła swoją edukację w szkole Urszulanek. Nie spotkali się wcześniej, to jednak nie było niczym dziwnym. Małżeństwo łączyło dwie wielkie rodziny i dwie wielkie fortuny, osobistych skłonności nie brano pod uwagę. W podróż poślubną popłynęli do Francji. Towarzyszyły im obie matki. W Nowym Orleanie uważano, że nie powrócą tu więcej. Obie rodziny posiadały co prawda majątki zarówno w mieście, jak i plantacje poza nim, ale obecność właścicieli nie była właściwie konieczna. O ich interesy dbali bankierzy. W ciągu następnych lat, od czasu do czasu, do Nowego Orleanu docierały z Francji wieści o burzliwym pożyciu Michaeli i Tin_tina. Stanowiło to smakowitą pożywkę dla nowoorleańskich plotkarek. Mówiono, że Michaela nie chciała mieszkać w zamku Pontalba. Stał osamotniony, z daleka od rozrywek i radości Paryża. Nietrudno było sobie wyobrazić, że musiał być świadkiem wielu gwałtownych scen. Michaela przyzwyczaiła się zawsze stawiać na swoim, a temperament miała dokładnie taki, jaki tradycyjnie przypisywano kobietom o rudych włosach. Mimo wszystko jednak spełniła obowiązki żony: powiła kolejno trzech chłopców. Macierzyństwo w niewielkim stopniu zmiękczyło jej charakter. Opowiadano, że Tin_tin ją porzucił. Mężczyźni w Nowym Orleanie zgodnie twierdzili, że tego należało się spodziewać. Michaela nigdy nie odznaczała się urodą, w dodatku ten jej charakterek... Tin_tin natomiast uchodził za wybitnie przystojnego mężczyznę i mógł gdzie indziej znaleźć uczucie, którego brakowało mu w domu. Kobiety nowoorleańskie zgodziły się między sobą, że mężczyźni to egoiści, niewrażliwi na uczucia innych. Brutale. Matka Michaeli zmarła kilka lat wcześniej, pozostawiając córce niesłychaną fortunę. Prawdopodobnie teraz jej mąż roztrwoni wszystko kupując biżuterię i moszcząc miłosne gniazdka głupiutkim, ładnym laleczkom, podczas gdy matka jego synów zmarnieje w jakimś wilgotnym, kamiennym zamku. Potem nastąpiło pojednanie. Później Tin_tin znów ją opuścił. I jeszcze raz się pogodzili... Nagle, w 1831 roku, Michaela zjawiła się w Nowym Orleanie. Tym razem to ona zostawiła męża. Szeptano, że wystąpiła o rozwód. Cóż za skandaliczny pomysł! Ciekawscy zachodzili do domu jej kuzyna, u którego się zatrzymała. Stwierdzili, że trzydziestopięcioletnia Michaela jest jeszcze brzydsza niż niegdyś. Teraz jednak nie miało to już znaczenia. Była niezwykle szykowną, imponującą kobietą. Znała się na polityce, sztuce, literaturze i interesach. W oparciu o tę wiedzę wygłaszała inteligentne opinie. Fascynowała i przerażała. Nikt nie żałował, kiedy po zakończeniu inspekcji swych nowoorleańskich posiadłości ruszyła na wycieczkę do Hawany. Jej energia zupełnie wszystkich obezwładniała. Znacznie zabawniej było mówić o niej niż z nią. Wiele miesięcy później powróciła do Francji; ona i Tin_tin otrzymali oficjalną separację i Michaela zamieszkała wreszcie w Paryżu. Prowadziła wystawne i wesołe życie. Nowoorleańczycy, którzy odwiedzali ją podczas swych wycieczek do Francji, opowiadali, że ma duży krąg przyjaciół. Uważali, że niektórzy z jej nowych znajomych należą do skandalizującej cyganerii, ale najwyraźniej odpowiadał jej taki tryb życia. Wydawało się, że życiowe dramaty są już poza nią. Ale największy miał dopiero nadejść. Tuż przed Gwiazdką 1834 roku jej kuzyn Victoire Chalmette otrzymał list, tak szokującej treści, że z trudem przyszło mu weń uwierzyć. Napisany został przez służącego Michaeli. Michaela leżała przykuta do łoża, dochodząc do siebie po ranach od czterech kul. Jej własny teść usiłował ją zabić, po czym popełnił samobójstwo. Michaela Almonester stała się teraz baronową Pontalba. Tin_tin odziedziczył tytuł po śmierci swego ojca. Stała się najsłynniejszą kobietą w całym Paryżu. Przeżyła, ale każdy mógł zobaczyć, że chciano ją zamordować. Straciła mały palec u lewej ręki, również serdeczny był poważnie okaleczony. Tą ręką zasłaniała się przed baronem, błagając o darowanie życia. Wkrótce potem Nowy Orlean mógł przeczytać, że wystąpiła o rozwód. Afera była tak skandaliczna, że paryscy reporterzy prześcigali się w relacjonowaniu wszystkich szczegółów z jej pozwu, obrony Tin_tina i zeznań świadków. Sprawa ciągnęła się przeszło cztery lata. Gazety opisywały także niezwykły hotel, zbudowany przez nią przy ulicy Faubourg Saint_honor~e. Wynajęła najbardziej cenionego we Francji architekta. Jej wymagania były tak wysokie, że kupiła pewien dom i kazała go zburzyć, chcąc użyć jego fragmentów do budowy swego hotelu. Wreszcie w 1838 otrzymała rozwód i zakończyła budowę. Nazwisko baronowej Pontalba zniknęło stopniowo z paryskich gazet. Najbardziej żałowali tego ich właściciele, bo nakłady gwałtownie spadły. Do Nowego Orleanu dochodziły z Paryża tylko sporadyczne wieści. Nowe pokolenie wyrosło, nie wiedząc nic o olśniewającym życiu Michaeli Almonester de Pontalba. Nagle w 1846 jej imię znowu pojawiło się na ustach wszystkich. Napisała do rady miejskiej, że pragnie odrestaurować plac d'Armes, by odzyskał swoją świetność jako centralny punkt starego miasta. Jej ojciec zbudował katedrę i sąsiadujące z nią budynki. Ona, Michaela, chce wznieść po drugiej stronie placu równie imponujące budowle. Ziemia należy do niej, zamierza więc zamienić obrzydliwe zbiorowisko sklepów, tawern i domów w dzieło architektoniczne. Tym samym przywróci temu miejscu utraconą urodę. Zrobi to, jeżeli miasto zgodzi się zwolnić ją od podatków na dwadzieścia lat. W części francuskiej nikomu nie przyszło nawet do głowy, by odrzucić propozycję, czy żądanie baronowej. Każdego roku znienawidzeni Amerykanie stawiali na Canal Street, wzdłuż linii podziału, coraz wyższe i potężniejsze budynki. Teraz pojawiła się okazja, żeby Francuzi umocnili swoją pozycję jako arbitrów gustu i elegancji, by dowiedli wszystkim, że serce Nowego Orleanu bije wciąż tam, gdzie dawniej. Na placu d'Armes. Rada odpowiedziała natychmiast. Zgodziła się na warunki baronowej. Wszyscy Francuzi czekali z niecierpliwością na jej przyjazd. Odgrzebano stare historie i bardziej niż kiedykolwiek zastanawiano się, jaka też może ona być. Na zaspokojenie ciekawości musieli czekać całe dwa lata. Wreszcie zjawiła się. Jej włosy nadal były rude, teraz jednak ich czerwień zdawała się nienaturalnie ostra. Baronowa nadal tryskała energią, choć męczyła się znacznie szybciej. Jej szczupłe niegdyś ciało, teraz wydawało się wręcz chude. Miała pięćdziesiąt cztery lata. Mimo to nadal fascynowała i przerażała: elegancka, arogancka i pełna siły. Była więcej niż tylko swoją legendą. Przyciągała i odpychała jednocześnie. Wydawała się zdolna do wszystkiego. Patrząc na nią można było uwierzyć w krążącą dawniej plotkę, że stary baron nie popełnił samobójstwa. To Michaela, krwawiąc z czterech ran w piersi, rzuciła się na niego, kierując pistolet w jego głowę i strzelając dwukrotnie. Carlos Courtenay wpatrywał się w ożywioną twarz swej córki. Była jeszcze takim niewinnym dzieckiem. Dzięki Bogu. - Prawdziwa baronowa! - wykrzyknęła Jeanne. - Czy znasz ją, Papo? Czy będę mogła ją spotkać? Uśmiechnął się i pokręcił głową. - Nie sądzę, moja droga. - Wyobraź sobie, May_ree, prawdziwa baronowa. Chciałabym zobaczyć ją z bliska. Czy myślisz, że tytuł zmienia coś w ludzkim wyglądzie? Papa był niedobry zabierając nas prosto do domu. Mogliśmy chociaż przejść koło domu, do którego weszła. Może zobaczyłabym ją jeszcze. - Kto wie? Może zjawi się w Operze? - Ależ oczywiście, że tak! Jaka ty jesteś sprytna, May_ree. Chociaż pewno będę wtedy zbyt zdenerwowana, żeby się jej przyglądać. Przyjdzie masa kawalerów. A ja będę najpiękniejszą ze wszystkich dziewcząt, prawda? Mary nigdy wcześniej nie słyszała, by Jeanne powątpiewała w swój sukces. Zaskoczyło ją, że w ogóle ma jakieś wątpliwości. - Zdobędziesz całą armię kawalerów - powiedziała. - Jestem tego całkowicie pewna. - Ale czy myślisz, że i Valmont Saint_brevin będzie w tej armii, May_ree? Jeżeli on nie przyjdzie do naszej loży, nic mi po innych. Słowa Jeanne spadły na Mary jak grom z jasnego nieba. Bez żadnego ostrzeżenia. Już dawno nie słyszała tego imienia i nie myślała o Valmoncie. Wydawało się, że w ogóle o nim zapomniała. Jednak, kiedy tak nagle usłyszała jego imię, jej serce zabiło mocniej. - May_ree! - głos Jeanne zmusił ją do zebrania rozbieganych myśli. Odepchnęła obraz ciemnych włosów i oczu Valmonta, pierścienia na jego silnej, zgrabnej dłoni, leniwego uśmiechu... - Monsieur Saint_brevin na pewno też się zjawi, Jeanne. - Jeśli nie, umrę. Wiem, że jestem głupiutka, May_ree i kiedy jakiś mężczyzna flirtuje ze mną, od razu marzę o nim. Ale to jest tylko zabawa. Z Valmontem... jest inaczej. Kocham go, naprawdę kocham. I zawsze będę, aż do śmierci. Czy naprawdę myślisz, że przyjdzie do naszej loży? - W pięknych oczach Jeanne zalśniły łzy. Mary uściskała ją serdecznie. - Twoja mama mówi, że każdy w Nowym Orleanie przychodzi na otwarcie sezonu w Operze, na pewno więc i on. A kiedy zobaczy cię w sukni prosto z Paryża, pierwszy złoży ci wizytę. Jeanne uśmiechnęła się promiennie, po łzach nie pozostało ani śladu. - Masz rację - powiedziała. - Jestem ci strasznie wdzięczna za suknię. Dzięki tobie pasuje jak ulał. Jesteś taka mądra, May_ree i najkochańsza na całym świecie. Zerwała się z sofy i ruszyła biegiem w stronę ogromnej szafy. - Nie wybrałaś jeszcze dla siebie sukni na ten wieczór w Operze. Chodź, znajdziemy ci coś ładnego. Twoje sukienki nie są wystarczająco eleganckie. Może ta niebieska? Miałam ją na sobie tylko raz. Mnie jest okropnie w niebieskim, ale przy twoich włosach wyglądałaby ładnie. Czy to wszystko nie jest podniecające, May_ree? Będziemy miały własną fryzjerkę! Zrobi nam cudowne fryzury. Wiesz, kiedy słońce pada na ciebie tak jak teraz, twoje włosy wydają się prawie czerwone! Jak u baronowej - Jeanne zachichotała. - Jestem bardzo ciekawa, dlaczego Papa powiedział, że nie spotkam jej. Czy ona jest bardzo, bardzo zła? Gdybym była baronową, robiłabym wszystkie złe rzeczy, na które miałabym ochotę. Już wiem. Mogę się założyć, że jest upadłą kobietą. Na pewno ma kochanka! Wiem, że znowu zachowuję się jak trzpiotka. Potrafię myśleć tylko o miłości. Dlaczego ty nie, May_ree? Nie chciałabyś się zakochać? Przez twarz Mary przebiegł uśmiech. - Jestem zakochana. Jestem zakochana w Nowym Orleanie. To przecież prawda - pomyślała. Ta miłość musi mi wystarczyć. Nie będę myślała o... nim. Valmont Saint_brevin wszedł do wysokiego, ceglanego budynku przy placu d'Armes. - Michaelo - krzyknął. - Gdzie ty u diabła jesteś? Podobno miałem zjeść u ciebie lunch, a nie zwiedzać twoje włości. W Paryżu traktowałaś mnie o niebo lepiej. 20. Baronowa Pontalba nalała kawę do delikatnej porcelanowej filiżanki i wręczyła ją Valmontowi. - Karafka z likierem stoi tuż obok twego łokcia, Val. Jeżeli masz ochotę, nalej sobie. - Dziękuję, poprzestanę tylko na kawie. Chcę, by smak wspaniałego sufletu, którym mnie uraczyłaś, jak najdłużej pozostał na mym podniebieniu. Jedzenie, jak zwykle było znakomite, droga baronowo. - Tak, mój kucharz sprawuje się dobrze. Zapłaciłam mu fortunę, żeby zgodził się opuścić Paryż. Wcale tego nie żałuję. Kreolska kuchnia jest okropna. - Mnie odpowiada. Nawet, gdy byłem we Francji, przysyłano mi stąd przyprawy, ale nie znalazłem nikogo, kto by wiedział, jak ich używać. Baronowa roześmiała się. - Pamiętam, przyniosłeś mi je w prezencie, gdy po raz pierwszy przyszedłeś z wizytą. Uznałam to za uroczo prowincjonalne. - Byłem młody i tęskniłem za domem. A ty byłaś dla mnie bardzo dobra, Michaelo. Ale nigdy nie poczęstowałaś mnie odmowną zupką. - Val uśmiechnął się na wspomnienie swoich pierwszych tygodni w Paryżu. Miał wtedy trzynaście lat i pierwszy raz w życiu był tak daleko od domu. Dziadek, sprawujący nad nim pieczę po śmierci rodziców wysłał go do szkoły. Rodzice zginęli podczas wybuchu na parowcu. Przygotowywał się do egzaminów wstępnych z synem Michaeli, Alfredem i ten któregoś dnia zabrał go do swojej matki, ponieważ również pochodziła z Nowego Orleanu. Był rok 1832. - Wtedy wcale by ci nie smakowała. Niezbyt długo pozostałeś prowincjuszem. - Każdy zielony młodzik powinien pojechać do Paryża. To idealne miejsce, żeby osiągnąć dojrzałość. I to szybko. - Pamiętam, że nie traciłeś czasu. Alfred był potwornie zazdrosny. Jego kieszonkowe nie pozwalało na utrzymywanie tancerek z baletu. - Pierwsza była aktorką, z Komedii Francuskiej. Powiedziałem moim bankierom, że udziela mi korepetycji z Moliera. - Hultaj. Baronowa i Val wymienili uśmiechy pełne nostalgii. Podczas tych lat, kiedy dorastał w Paryżu, Val bardziej niż z Alfredem zaprzyjaźnił się z jego matką. Mimo dwudziestu lat różnicy Val dorównywał baronowej inteligencją i wyrafinowaniem. Jej synowi nigdy się to nie udało. Michaela wzięła od Vala filiżankę i znów napełniła ją kawą. - Otrzymałam wczoraj pocztę. Mówi się, że Ludwik Napoleon okiełznał komunardów. Będziemy mogli pojechać do Paryża w przyszłym roku. Uważam, że powinien wystrzelać tę hołotę. Wreszcie byłby spokój. Nigdy nie zapomnę idiotów, którzy zaczęli rewolucję w czterdziestym ósmym. Musiałam uciekać do Londynu, ledwie udało mi się zabrać jedną zmianę bielizny. - I kucharza. - Mój drogi! Krawcowa znajdzie się wszędzie. - Ja uciekałem przez Lizbonę. Udało mi się jednak zabrać całą garderobę, bo o dobrego krawca wcale nie jest tak łatwo. Prawdę mówiąc dobrze się bawiłem podczas rewolucji. Te okrzyki, strzelanina, machanie chorągwiami. Przypominały mi uroczystości Czwartego Lipca w Nowym Orleanie. Michaelo, nie wybieram się w najbliższym czasie do Paryża. Zamierzam tu pozostać. Baronową niełatwo było zdziwić, ale Valowi udało się dokonać tej sztuki. Przez chwilę patrzyła na niego z otwartymi ze zdziwienia ustami. Potem potrząsnąła głową, jakby chcąc rozjaśnić myśli. - Dlaczego? - zapytała. - Mówiłeś, że nienawidzisz życia tutaj. - I tak i nie. Nienawidzę tych wszystkich absurdalnych przymusów. Każdy chłopak o gorącej głowie uważa, że udowodni swoją męskość, zmuszając mnie do pojedynku. Wszystko dlatego, że mam opinię najlepszego. Co oznacza, że muszę utrzymywać się w formie, żeby pozostać najlepszym. Nie mam zamiaru dać się zabić. Jednocześnie muszę uważać, żeby ich nie zabijać i nie okazywać im swego lekceważenia, bo wszyscy się poobrażają. To mi zabiera bardzo dużo czasu i jest takie nudne. Wiele też czasu marnuję, trzymając się z dala od miejscowych piękności. Nie jestem eremitą. Lubię chodzić na bale, przyjęcia i do Opery, jestem jednak zbyt bogaty i zbyt pożądany jako kandydat na męża. Chętne panienki robią, co mogą, żebym nadwerężył ich reputację i musiał się ożenić. Ojcowie są jeszcze gorsi. Nie mogą się zdecydować, czy lepiej byłoby przyjąć moje ewentualne oświadczyny, czy też raczej wyzwać mnie na pojedynek. Niewiele jest miejsc w tym mieście, gdzie naprawdę czuję się tak dobrze i swobodnie, jak w twoim salonie, Michaelo. - Wracaj więc do Paryża, głupcze - powiedziała baronowa. - Po cóż tu siedzieć? Val wyciągnął przed siebie nogi. Wpatrywał się w czubki butów, jakby tam szukał odpowiedzi. - Są rzeczy, które lubię - powiedział. Jego głos był głęboki, rozluźniony. Zdawało się, że mówi do siebie. - Dziadek zmarł tuż po moim powrocie i nagle okazało się, że jestem właścicielem ogromnej plantacji, którą przez trzydzieści lat systematycznie niszczono. Naprawienie zniszczeń, doprowadzenie jej do rozkwitu, oto prawdziwe wyzwanie! Mój Boże, Michaelo, czuję się jak król. Moje słowo jest prawem. Mogę sprawdzać swoje pomysły, wprowadzać nowe rozwiązania. To największa bitwa, w jakiej kiedykolwiek brałem udział. Tak, bitwa przeciwko naturze. Może pokonać mnie burza, przeciek w grobli, zbyt wczesny mróz. Stawiałem na szali swoje życie, ale nigdy przeciwko czemuś tak nieprzewidywalnemu. Dopiero teraz czuję, że żyję. Karciane stoliki w Baden_Baden nigdy nie zdołały tak mnie podniecić. Jest jeszcze coś... coś, czego nie umiem sprecyzować, coś w ludziach żyjących tutaj. To znaczy we francuskiej dzielnicy. Amerykanie są zupełnie inni. Francuzi wydają się wiedzieć, jak żyć i są w jakiś sposób świadomi tego, że żyją. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Jakby posiadali wspólny sekret, coś dla nich oczywistego, coś, co pozwala cieszyć się życiem. - Mój biedny Valmont. Twoje ci nie odpowiada? - Nie traktuj mnie protekcjonalnie, Michaelo, błagam cię. Powiedziałem, że nie umiem tego wytłumaczyć. Ale to tajemnica warta odkrycia. - Bardzo intrygujące. Oczywiście jesteś szalony. Val uśmiechnął się. - Możliwe. I odpowiada mi to. - No cóż, wszystko w porządku, dopóki sprawia ci to przyjemność. Wiem, że kiedyś bawiłeś się w lunatyka. Czy miałeś ostatnio wieści od baronówny Dudevant? - Jesteś złośliwa, Michaela. Wiesz, że Aurora nienawidzi swego prawdziwego nazwiska. - Mój drogi, naprawdę już nie wiem, jak się do niej zwracać. Madame Sand... Monsieur Sand... kobieta, która nosi spodnie, pali papierosy i podpisuje imieniem George swe peany na temat związków pozamałżeńskich... to doprawdy nie do zniesienia. Val roześmiał się. - To są powieści - udało mu się wtrącić - w których broni praw kobiet do niezależności, Michaelo. Ty pierwsza powinnaś się z nią zgodzić. - Niezależność, tak, ale można pozostać niezależnym, nie stając się nieprzyzwoitym. - Aurora robi tylko to, do czego ma prawo każdy mężczyzna, posiadający kochanki i ukrywający je jedynie przed żoną. Ona jest wolna, nie musi więc ukrywać kochanków. - Nie można z tobą rozsądnie rozmawiać, Val. Przypuszczam, że nadal jesteś w niej zakochany. Rewolucja zrobiła ci przysługę, mój przyjacielu. Gdybyś pozostał z tą hermafrodytą, zniszczyłaby ci życie. Ośmieszyłbyś się. Jest dwa razy od ciebie starsza. To idiotyczne. - Miałem trzydzieści jeden lat, a Aurora czterdzieści cztery. Jeżeli mężczyzna jest z kobietą młodszą od niego o dziesięć czy nawet dwadzieścia lat, nikt nie uważa tego za idiotyczne. Baronowa uniosła w górę ręce. - Zawrzyjmy pokój - powiedziała. - Nie znoszę się z tobą kłócić. Za bardzo cię lubię. Po co w ogóle o niej wspominałam. Myślałam, że skwitujemy to uśmiechem, a zamiast tego skaczemy sobie do gardeł. Udawajmy, że nic się nie stało. Lepiej opowiedz mi o swych miłostkach w Nowym Orleanie. To na pewno rozbawi nas oboje. Val wybuchnął śmiechem. - Jesteś bardziej zabawna, niż ci się wydaje, Michaelo. Wszyscy sądzą, że my właśnie jesteśmy kochankami. I co teraz powiesz o związku, w którym kobieta jest starsza od mężczyzny? Baronowa śmiała się tak, że aż łzy płynęły jej z oczu. - Czyż to nie fascynujące, jak niewielkie przesunięcie perspektywy może kompletnie zmienić ocenę? Niezmiernie mi to pochlebia. A ty, czy nie masz nic przeciwko takim plotkom? Valmont ucałował jej okaleczoną dłoń. - Moja wspaniała baronowo de Pontalba - powiedział - to prawdziwy honor dla mnie. Michaela pocałowała go lekko w usta. - Kawalerze - powiedziała - jak na mężczyznę ma pan tyle wdzięku, że to powinno być karalne. Jest pan też zdecydowanie za ładny. Dziękuję panu z głębi mojego swarliwego serca. Jaka szkoda, że nie jestem o dwadzieścia lat młodsza. Nie, wziąwszy wszystko pod uwagę, o dziesięć lat. - Jej uśmiech był równocześnie złośliwy, światowy i dziewczęcy. W tym momencie Val przypomniał sobie legendy krążące w Paryżu o mężczyznach popełniających samobójstwa, piszących wiersze i zdobywających górskie szczyty z miłości do niej. Po chwili znowu stała się zmęczoną panią w średnim wieku, z ufarbowanymi włosami i obwisłymi policzkami. - Mimo całego uczucia jakie mam dla ciebie, Valmont, muszę cię zbesztać. Czy wiesz jaką masz reputację? Ludzie nazywają cię fircykiem, lalusiem a nawet darmozjadem. Nie obchodzi mnie, czy plotki, że się hazardujesz i zadajesz z dziwkami, są prawdziwe. Masz więcej pieniędzy, niż zdołasz kiedykolwiek wydać, choćbyś nie wiem, jak się starał. A mężczyzna potrzebuje kobiet. To wszystko rozumiem. Tak się pechowo składa, że Ameryka jest bardzo mieszczańska, nawet Nowy Orlean. Nie ma tu kobiet wprawionych w grach miłosnych i wyrozumiałych mężów. Ale na Boga, czy wszyscy muszą wiedzieć o twoich miłostkach? Mówisz mi, że obchodzi cię plantacja. Dlaczego nie pokażesz światu swojej drugiej strony? Nikogo nie zapraszasz do siebie. Przez to plotkują jeszcze bardziej. Mówi się, że trzymasz tam harem Mulatek. Inni posądzają cię, że dla przyjemności torturujesz niewolników. Znam cię, Val i oczywiście nie wierzę w ani jedno słowo. Ale pamiętaj, że mieszkańcy Nowego Orleanu nie znają cię. Nawet twoja własna rodzina. Całe swe dorosłe życie spędziłeś daleko, a przez dwa lata, które minęły od twego powrotu, wyrobiłeś sobie bardzo złą opinię. Mówię to, ponieważ cię kocham. Daj sobie spokój z koronkowymi mankietami, ubraniami sprowadzonymi z Paryża i dziecinnymi zakładami o to, za ile minut spadnie następny deszcz. Słuchając wymówek, Val zmienił się na twarzy. Najpierw zesztywniał, potem zmarszczył czoło, wreszcie jego twarz wykrzywił sardoniczny uśmiech. - No, no, baronowo - powiedział - kto by pomyślał, że to właśnie ty zaczniesz mnie wychowywać. Gdybym zaczął przestrzegać wszystkich konwenansów, z pewnością umarłbym z nudów. Albo, co gorsza, zdołałbym przeżyć... Nie interesuje mnie to, co mówią inni, dopóki nie mówią tego przy mnie. Bo wtedy znów muszę się pojedynkować. Michaela wzruszyła ramionami. - Nie umiem się na ciebie gniewać, Valmont. Już więcej nie będę próbowała cię zmieniać. Bądź taki, jaki jesteś. Najurokliwszy hulaka w tym, czy w jakimkolwiek innym kraju. Teraz, ku mojemu żalowi, muszę cię opuścić. Mam do napisania wiele listów. Ale, jeżeli nie jesteś nigdzie umówiony, zostań. Alfred i Gaston powinni wkrótce nadejść. - Muszę iść, Michaelo. Mam mnóstwo pracy na plantacji i chciałbym już tam być. Gdybym nie musiał ubierać grobów wraz z całą plejadą moich krewnych, w ogóle nie pojawiłbym się dzisiaj w mieście. Ale cieszę się, że przyjechałem. Przebywanie z tobą to najlepszy odpoczynek. Wrócę za cztery dni, na otwarcie sezonu operowego. Czy zaszczycisz moją lożę? Oczywiście twoi synowie też są mile widziani. Baronowa zaśmiała się zmysłowo. - Obawiam się, że to ucięłoby plotki. Kobieta pozostająca w namiętnym związku z mężczyzną, nigdy nie zabrałaby na spotkanie z nim swych synów. Ja też wynajęłam lożę. Musimy wymienić bardzo sztywne i formalne ukłony, a potem szybko odwrócić wzrok. To potwierdzi wszystkie podejrzenia plotkarzy. Obwieszę się klejnotami i jaskrawo wymaluję twarz, ~a la parisienne. Może pozwolę sobie na jeden błogi uśmiech... to może być zabawne. A teraz, idź już. Val zatrzymał się na środku otwartego placu i odwrócił się, by spojrzeć na budynki wznoszone przez Michaelę. Twierdziła, że inwestuje swój czas i pieniądze tylko dlatego, że musi coś robić, dopóki przebywa na wygnaniu. Poza tym, oczekuje, że się to jej zwróci z nawiązką. Val jednak wiedział, że kryły się za tym bardziej istotne powody, powody o których nie mówiła nawet dobremu przyjacielowi. Budowla była imponująca. Sześć kamienic, stojących jedna przy drugiej. Szeregi wysokich okien i drzwi powtarzały się rytmicznie na trzech piętrach. Żelazne kolumny podtrzymywały rząd balkonów z metalowymi balustradami. Całość zwieńczały trzy równe frontony, każdy z ośmiokątnym okiem pośrodku. Jakby architektura chciała naśladować muzykę, żelazo stanowiło pauzę po murach z cegły i granitu. Valmont podejrzewał, że sekretnym powodem powrotu Michaeli do Nowego Orleanu były właśnie te piękne żelazne łuki. Zawsze dążyła do doskonałości we wszystkim, co robiła. Na środku budowli widniał monogram: Ap. Almonester_Pontalba. Hołd dla jej ojca, budowniczego monumentalnej strony placu. A równocześnie rzucone mu wyzwanie. Kiedy budowa kamienic zostanie zakończona, dzieło Michaeli Almonester dwukrotnie przewyższy piękno budowli jej ojca. Była kobietą, ale osiągnęła znacznie więcej niż jakikolwiek mężczyzna, nawet tak wspaniały jak on. Nic dziwnego, pomyślał Val, że tak gwałtownie potępiała George Sand. Skłonność pisarki do męskich strojów i męskich zwyczajów ośmieszała kobiecą niezależność, za którą Michaela zapłaciła ranami w piersi i zniekształconą dłonią. Jednak Val nie chciał zapomnieć o Aurorze. Wiele go nauczyła i za to zawsze będzie jej wdzięczny. Była niezwykle podniecającą kobietą. Zarówno w łóżku, jak i poza nim. Obawiał się, że teraz bardzo trudno go będzie zadowolić. Inne kobiety zbyt łatwo się poddawały, zbyt łatwo zgadzały się z męskimi sądami, zbyt łatwo można je było zdominować. Nie widział w tym żadnego wyzwania, żadnej intrygującej gry. Michaela miała rację, pomyślał smutno. Gdyby tylko była o dziesięć lat młodsza! Z rozkoszą namawiałby ją do pozostania w Nowym Orleanie. Chciał się zakochać, czy choćby udawać, że jest zakochany. Minęła go młoda dziewczyna, eskortowana przez czarną służącą. Ciemne oczy Kreolki napotkały spojrzenie Vala i natychmiast umknęły w bok. Miała jasną skórę i cienką talię. Mój Boże, jakież one są cudowne, pomyślał Val. En garde, mon ami. Jeżeli nie będziesz uważał, nim się spostrzeżesz, znajdziesz się na kolanach, prosząc o tę miękką, małą łapkę. Ruszył szybkim krokiem w kierunku czekającego tylko na niego statku. Ostry podmuch wiatru rzucił garść zwiędłych liści na opustoszały plac. Val szczelnie owinął się płaszczem. Był boleśnie świadomy swej samotności. 21. Ostatnie cztery dni przed wejściem Jeanne w świat, były najbardziej gorączkowymi dniami, jakie Mary kiedykolwiek przeżyła. Godziny mknęły jak szalone, a każdą minutę wypełniały różnorodne zajęcia. Miranda przynosiła kawę do ich pokoju o pierwszym brzasku. Wypijały ją podczas ubierania. Potem towarzyszyły Berthe i kucharce w wyprawach na rynek. Ten długi, oszklony budynek kryty dachówką stał w pobliżu grobli i pulsował mieszaniną dźwięków, zapachów i kolorów. Sprzedający głośno zachwalali swe towary, walcząc o uwagę kupujących. Pozamykane w klatkach ptaki o barwnym upierzeniu wyśpiewywały ostrymi głosami pieśni lęku i niepokoju. Spętane kurczęta, gęsi, kaczki, barany, jałówki, źrebaki i owce wtórowały swym beczeniem, ryczeniem i gdakaniem. Ze wszystkich stron dobiegały odgłosy targowania się i kłótni. Kalifornijscy poszukiwacze złota kupowali tanie namioty i narzędzia. Marynarze ze statków cumujących przy nabrzeżu mówili w kilkunastu językach. Z drugiej strony grobli dobiegał śpiew ładowaczy, wnoszących towar na statki. W powietrzu zapach palonego ziarna i świeżo parzonej kawy mieszał się z ostrymi woniami przypraw. Wokół wisiały wiechcie ziół, pęki czosnku i cebuli. Zapach powiązanych w bukiety kwiatów łączył się z aromatem gorącej oliwy, palonego węgla drzewnego i pączków. Większość sprzedających stanowiły Murzynki, o najprzeróżniejszych odcieniach skóry. Ich głowy zdobiły kolorowe chustki. Niebieskie, czerwone, żółte, zielone, pomarańczowe, fioletowe. Ułożone w piramidy cytryny, pomarańcze, śliwki, figi, grapefruity, orzechy kokosowe i granaty potwierdzały to, że do Nowego Orleanu zawijały statki ze wszystkich zakątków świata. W koszach połyskiwały wszelkimi kolorami tęczy rybie łuski. Góry krewetek, kraby i langusty staczały bitwy w wannach wypełnionych wodą. Obok stołu, przy którym trzech uśmiechniętych szeroko Murzynów machało nożami, otwierając cudownie opalizujące muszle ostryg, wznosiła się góra skrzyń. Przy wejściu na rynek siedział w kucki, owinięty w koce Indianin z tykwami pełnymi file lub sproszkowanego sassafras, koniecznych dodatków do gumbo, gęstej zupy podawanej u Kreolów prawie codziennie. Obok kobieta nalewała do misek gorącą zupę, którą można było zjeść na miejscu. Uliczki przecinające rynek tarasowały beczki i kosze, wypełnione po brzegi starymi ubraniami, kapeluszami, szczotkami, parasolkami, szalami, butami, naczyniami z gliny, garnkami i tanią biżuterią. Mary i Jeanne rozglądały się wokoło, przytłoczone bogactwem oferowanych towarów, podczas gdy Berthe z kucharką wybierały potrzebne produkty i układały je w niesionych przez pomocnice ogromnych koszach. Każda ze sprzedających wręczała Berthe wraz z wydawaną resztą mały prezent zwany tu lagniappe: kwiat, paczuszkę ziół, cukierek. Był to stary nowoorleański zwyczaj. Berthe dziękowała wylewnie, po czym poganiała dziewczęta dalej. Ich poranna wycieczka trwała zazwyczaj kilka godzin. Po zakupach na rynku szły jeszcze na Chartres Street, zaglądając po kolei do wszystkich sklepów. Oglądały nagromadzone w nich bogactwa i od czasu do czasu wybierały dla Jeanne jakąś zbytkowną rzecz z jedwabiu, satyny, srebra czy inkrustowanego drewna. Tutaj lagniappe były bardziej egzotyczne. Sklepy przywodziły na myśl skarby Sezamu. Każdy kraj składał daninę portowemu miastu. Popołudnia były spokojniejsze, ale dla Mary równie dziwne i podniecające. Pracowała nad suknią, którą dostała od Jeanne. Dopasowywała ją i haftowała kwiatowy wzór w wycięciu dekoltu. Szyła, siedząc na balkonie i słuchając paplaniny Jeanne o zakupach i zbliżającym się wieczorze w Operze. Od czasu do czasu Jeanne milkła i słuchała wraz z Mary piosenek ulicznych handlarzy. Sprzedawca mąki kukurydzianej miał zawieszony na szyi miedziany róg. Na każdym skrzyżowaniu zatrzymywał się, podnosił instrument do ust i dmuchał weń, a potem śpiewnym głosem recytował: świeża mąka kukurydziana, prosto z młyna. Mężczyzna sprzedający naleśniki używał metalowego trójkąta. Uderzał do taktu, wołając: Na_leś_ni_ki. Grube, słodkie ciastka nosił w skrzynce na plecach. Mężczyzna z cymbałami sprzedawał pączki. Ptasznikowi towarzyszył świergot. Szedł ostrożnie, balansując zręcznie długim prętem opartym na ramionach, na którym zawiesił sobie klatki. Kominiarz wystukując rytm swymi szczotkami śpiewał "Romonez la chemin~ee", a węglarz "Charbon de Paris". Świece... chlebek świętojański... gumbo... langusty... noże ostrzę... pączki... świeżutki serek... woda, świeża woda,... placki... pataty. W te ciepłozłote zimowe popołudnia pod oknami domu Courtenayów przeciągał niekończący się pochód handlarzy. Wszyscy obładowani, wszyscy uśmiechnięci i rozśpiewani. Dla Mary każda ich piosenka była miłosną serenadą opowiadającą o jej uczuciu do Nowego Orleanu. Czasami słyszała przejeżdżający powóz albo kroki przechodnia. Podnosiła wtedy głowę i patrzyła, czy nie zatrzymają się czasem przed ich domem. Często przychodziły jakieś panie chcąc zobaczyć się z Berthe. Za każdym razem Mary wstrzymywała oddech, mając nadzieję, że to ktoś do niej. Potem wracała do szycia i paplaniny Jeanne. Było jeszcze wcześnie, sezon rozpoczynał się dopiero za parę dni. Może poczekać. Kolacje podawano przy świecach na dziedzińcu. Chodniki oddawały ciepło, nagromadzone podczas dnia, ogrzewając chłodne, świeże, wieczorne powietrze. Z tyłu dochodził szmer fontanny. Carlos Courtenay narzekał, że jedzą za wcześnie, ale robił to raczej dla zasady. Na swój sposób był tak samo podniecony wejściem Jeanne w świat, jak Berthe. Musieli jeść kolację wcześniej niż zwykle, ponieważ o ósmej zjawiała się Marie Laveau, żeby czesać Jeanne. - Wypróbujemy różne fryzury - powiedziała do Berthe - aż znajdziemy tę najlepszą. Układała też włosy Berthe i Mary. Zgodnie z jej instrukcjami Berthe zaparzyła mocną kawę i wystudziła ją. Królowa voo_doo dodała do filiżanki czarnego proszku - żeby lepiej zadziałało, i tak długo wmasowywała płyn w siwe włosy Berthe, aż znowu stały się czarne. Zrobiła Mary masaż, po którym dziewczyna poczuła się jak nowo narodzona. Nakładała na jej włosy tłusty, zielonkawy krem i wcierała go silnymi palcami w głowę, aż do całkowitego wchłonięcia. - Po tym włosy zrobią się grube i gęste - powiedziała łagodnie. - Teraz są delikatne jak u dziecka. - Podczas pracy mruczała coś do siebie w nieznanym dla Mary języku. Niezrozumiałe słowa zlewały się w niepokojącą melodię. Dni mijały jeden po drugim i nim się spostrzegli, był już czwartek. - Dziś nigdzie nie wychodzimy - zarządziła Berthe. - Jeanne musi być wieczorem wypoczęta. Mary przyjęła to z ulgą. Było jej niedobrze. Na samą myśl o jedzeniu żołądek buntował się. Ogarniało ją jakieś dziwne znużenie, jakby była zbyt słaba, żeby chodzić. To na pewno z nadmiaru emocji - pomyślała i zaczęła wyszywać ostatni kwiat na sukni. Trzymała ją tuż przy oczach, ponieważ wszystko widziała jak przez mgłę. Jasną, słoneczną kuchnię w domu przy Saint Anne Street wypełniał zapach ziół. Czarny, metalowy kociołek bulgotał na dużej, węglowej kuchni, wydzielając zapachy delikatnego mięsa krabów, ostrych przypraw i ryżu. Przy czysto wyszorowanym stole, daleko od żaru bijącego od paleniska, siedziała Marie Laveau ucierając w moździerzu, marmurową szpatułką, liście i jagody. Pracując uśmiechała się do siebie. Za pięć dni amerykańska dziewczyna umrze. Reagowała szybciej, niż można się było spodziewać. Marie czuła radość na myśl o złotych monetach ukrytych pod podłogą. Ta głupia Sazerac zapłaciła dziesięć razy więcej niż wynosiła normalna stawka. Marie podniosła cenę. Postanowiła ukarać tę wiedźmę za jej arogancję. Nie powinna sama przychodzić do królowej voo_doo. Marie lubiła pokazywać możnym tego świata, jak wielka jest jej władza. Z łatwością przekonała panią Courtenay, żeby ta zatrudniła ją na cały tydzień. Marie wiedziała wszystko na temat towarzyskich zwyczajów białych. Już teraz w domu przy Esplanade Avenue leżało kilkanaście zaproszeń na bale, kolacje i wieczorki muzyczne. Córka będzie chciała pójść wszędzie, a pani Courtenay da córce wszystko, o cokolwiek poprosi. Śmierć przyjaciółki na pewno nie zatrzyma Jeanne w domu. Marie znała takie jak ona. Ale dziewczyna naprawdę miała przepiękne włosy. Mocne i miękkie jak jedwab. Marie dotykała ich z prawdziwą przyjemnością. Może zgodzi się czesać Jeanne przez cały sezon. Nie musi szanować głowy, na której rosną te włosy, wystarczy, że przyjemnie ich dotykać. Marie ani przez chwilę nie zastanawiała się, czy to, co robi, jest moralne. Była specjalistką od ziół, minerałów i wiedzy tajemnej przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Każda królowa voo_doo uczyła swą następczynię wszystkich sekretnych metod. Ludzie płacili za jej wiedzę, a ona więcej pomagała niż szkodziła. Wiedza była źródłem jej potęgi i tylko to się liczyło. Wsypała proszek ostrożnie do słoja z kwaśnym mlekiem, potem utarła wszystko na krem. Zamknęła słoik, bardzo starannie umyła moździerz, szpatułkę i łyżkę, którą mieszała zioła. Potem wytarła ręce w nieskazitelnie białą ścierkę i zanurzyła je w czystym roztworze zamykającym pory skóry i zapobiegającym przedostaniu się do krwi nawet odrobiny trucizny. Minęła trzecia. Czas iść. Opera zaczyna się o szóstej, a debiutantki powinny siedzieć w lożach zanim pogasną światła. Zakręci włosy w loki i zepnie je nad uszami po obu stronach, co odsłoni śliczną, długą szyję dziewczyny. Marie włożyła do torby wykonanej z perkalu rozpiętego na drutach dwie lokówki. Dodała fiolkę olejku kwiatowego, o działaniu podobnym do afrodyzjaków. Jeanne tak gorąco prosiła o czarodziejski środek, przyciągający kawalerów. Wierzyła, że zadziała i ta wiara może uczynić jego działanie bardzo skutecznym. No, powiedzmy: wystarczająco skutecznym. Na końcu Marie ostrożnie ułożyła w torbie słoik śmiertelnego kremu. Spięła włosy na czubku głowy i wprawnymi ruchami zawiązała jasnoczerwoną chustkę. Jej palce poprawiły siedem węzłów. Ruszyła swym dumnym krokiem w kierunku domu Courtenayów. Wydawało się, że nie idzie, a tańczy. Rozpoczęcie sezonu operowego było zawsze ekscytujące. Zarezerwowała już dla siebie miejsce. Jak co roku. Dzisiejsze przedstawienie nosiło tytuł "Napój miłosny". Donizetti był ulubionym kompozytorem Marie Laveau. 22. W dniu rozpoczęcia sezonu operowego, na długo przed zmierzchem, powozy zatarasowały całą Orleans Street, przy której stał budynek Opery. Zazwyczaj chodziło się tu, jak zresztą wszędzie, na piechotę. W Dzielnicy Francuskiej odległości były niewielkie, a w wąskich uliczkach powozy z trudem torowały sobie drogę. Tego wieczoru jednak nikt z nich dobrowolnie nie rezygnował. Debiutantki nie śmiałyby zaryzykować pobrudzenia białych sukni na błotnistych lub zakurzonych ulicach. Damy zakładały w tym dniu swe najpiękniejsze klejnoty i drżały przed złodziejami, czającymi się gdzieś za ciemnym rogiem. Z kolei goście przybyli z dalekich plantacji wierzyli, że wynajęte powozy dowiozą ich do Opery górującej nad katedralnym ogrodem. Zaś kochający muzykę lub starający się wejść do towarzystwa Amerykanie, mieli do centrum starej dzielnicy rzeczywiście bardzo daleko. Ci, którzy jak zwykle przyszli na piechotę, kręcili głowami na całe to hałaśliwe zamieszanie i wprawnie uskakując przed końskimi kopytami, gratulowali sobie, że nie spóźnią się na uwerturę. W powozie Courtenayów Jeanne szalała. Berthe bez powodzenia usiłowała ukryć własne zdenerwowanie. - Wysiądźmy i idźmy na piechotę, Papo - błagała Jeanne. - Jesteśmy tak blisko, a prawie stoimy w miejscu. Ja nie mogę się spóźnić. - Siedź spokojnie, Jeanne - odpowiedział ojciec. - Mamy aż nadto czasu, Berthe, przestań się niepokoić. Jesteś tak samo nieznośna jak twoja córka. Jeanne zaczęła popłakiwać. - Och, ch~erie, nie płacz - lamentowała Berthe. - Będziesz miała ślady na policzkach i wszyscy zobaczą, że pozwoliłam ci się przypudrować. Poczekaj, gdzieś mam chusteczkę. - Proszę - Mary podała swoją. - Weź, Jeanne. Widzisz? Jedziemy. Wytrzyj oczy, bo będą czerwone. Jeanne jeszcze raz pociągnęła nosem i natychmiast się uspokoiła. - Spójrz, Maman - powiedziała - z powozu przed nami wysiada jakaś dziewczyna, która również dzisiaj będzie przedstawiana. Ma bukiet i jest ubrana na biało. Kto to? - Nie wystawiaj głowy przez okno, Jeanne. Zachowuj się jak dama. - Berthe sama wyjrzała dyskretnie. - To Catherine Desmoulins. Mój Boże! Myślałam, że była prezentowana już całe lata temu. Przypuszczam, że jej ojciec nie miał ochoty wydawać pieniędzy. To taki nieudacznik. - Berthe - mruknął Carlos. - Nie zaśmiecaj głowy Jeanne plotkami. Jeszcze gdzieś to powtórzy. - Na litość boską, Carlosie, od tej chwili będzie ich słyszeć całe mnóstwo. Już przyszło kilkanaście zaproszeń. Zapowiada się wspaniały sezon... Nooo, dojeżdżamy. Teraz, pamiętaj Jeanne: najpierw wysiądzie twój ojciec i pomoże wyjść mnie, a potem tobie. Trzymaj bukiet w lewej ręce, prawą podaj Papie. Uważaj i nie pognieć wstążek. I nie gap się. Możesz zerknąć w bok od czasu do czasu, ale najlepiej patrz pod nogi. Schody są bardzo nierówne. Berthe przerwała litanię poleceń, gdy służący otworzył drzwi powozu. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i wyciągnęła rękę do męża, który już znalazł się przy schodkach. Mary zdziwiła się zmianą, jaka zaszła w Berthe. Dopóki krzątała się koło Jeanne była, mimo zmiany stroju tą samą osobą, którą Mary dotąd znała. Teraz w jednej chwili przeistoczyła się w kogoś innego. Stała się kobietą wytworną w każdym calu. Zupełnie spokojna, poruszała się bez pośpiechu i z królewską godnością. Miała na sobie jedwabną suknię w kolorze lawendy, wykończoną u dołu i przy rękawach fioletowym welwetem. Z tego samego welwetu uszyty był wieczorowy płaszcz z jedwabną kryzą. Jej szyję okalał sznur brylantów, z których spływał łzą wielki ametyst otoczony diamentami. Mniejsze ametysty i diamenty zdobiły jej uszy, a szeroki wysadzany brylantami łańcuch z ametystową zapinką podkreślał mocno zasznurowaną talię. Bukiet szklarniowych fiołków wpiętych w jej lśniące przyciemnione włosy, zdawał się zaćmiewać przytrzymującą je małą, diamentową zapinkę. Kiedy Mary po raz pierwszy zobaczyła tę wspaniałą suknię, wpadła w zachwyt, a gdy Berthe zaczęła otwierać jedną po drugiej wyściełane welwetem kasetki z biżuterią, nie mogła wyjść z podziwu. Jednak w głębi duszy Mary pomyślała, że to wszystko jest nazbyt zbytkowne, nieodpowiednie dla tej zaganianej, wiecznie spieszącej się kobiety, którą znała. Berthe była bardziej sobą w momencie, gdy zapinała sznurek prostych pereł na szyi Jeanne lub kiedy przetrząsała skórzane pudełko ze złotymi ozdobami. Wyciągnąła z niego w końcu broszkę z żółtoczerwonego złota i podała ją Mary. - To dla ciebie - powiedziała. - Za to, co zrobiłaś z sukienką Jeanne. Całą swą uwagę skupiła, jak zwykle na Jeanne. Berthe była matką, niczym więcej. Teraz zaś stała się madame Courtenay, modną żoną przystojnego monsieur Courtenay. Kobietą czującą się zupełnie swobodnie w uprzywilejowanym towarzystwie, do którego należała. Przyglądała się z dystyngowaną, królewską aprobatą, jak Carlos pomaga wysiąść z powozu córce, a potem Mary. Ujęła męża pod rękę i wprowadziła go do budynku Opery. Uśmiechnięci, zatrzymywali się, by przywitać przyjaciół i znajomych. Zachowywała się tak, jakby w ogóle nie wiedziała, co to znaczy pośpiech. Mary słyszała jak Jeanne zgrzyta zębami z niecierpliwości. Przynajmniej tak jej się wydawało. W niektórych momentach dźwięki dochodziły do niej normalnie, chwilę później jednak zagłuszał je dziwny szum. Podobnie figle płatał jej wzrok. Obrazy przypływały i odpływały falami, podłoga pod stopami też wydawała się chwiejna. Na schodach potknęła się i tylko napór innych ludzi uchronił ją przed upadkiem. W ich loży stały cztery krzesła, mimo to było jeszcze mnóstwo wolnego miejsca. Carlos Courtenay wysunął trzy siedzenia do przodu i posadził Jeanne pomiędzy sobą a Berthe. Mary była wdzięczna, że może zostać sama, ukryta w drugim rzędzie. Wychyliła się przez balustradkę i poczuła, jak wstrząsa nią nagły, zimny dreszcz. Szmer rozmów, szelest jedwabi i programów odpływał gdzieś w dal. Zrobiło się ciemno i cicho. - Jezu błogosławiony! - krzyknęła w głębi serca, dopomóż mi. Wydawało jej się, że oślepła i ogłuchła. Zabrzmiała muzyka, rosnąca, napełniająca budynek. Kurtyna poszła w górę, a światło zalało scenę. Mary nigdy dotąd nie była w teatrze, nigdy nie słyszała orkiestry, nigdy nie widziała opery. Wystarczyło kilka sekund, by poczuła się zupełnie oczarowana. Zapomniała o swym strachu, chorobie i o siedzących wokół niej ludziach. Z dłonią opartą o ścianę, pochyliła się do przodu, jakby chcąc wejść w cudowny świat dźwięków i kolorów. Kiedy po zakończeniu pierwszego aktu opadła kurtyna, Mary nadal przebywała w krainie marzeń, nieświadoma aplauzu i zamieszania w loży. Chciało jej się płakać ze szczęścia. A niech to, pomyślał Valmont Saint_brevin. Już przerwa. Trzeba zacząć rundę po lożach. Nie mogę dopuścić, by rzucił się na mnie tłum ojców, braci i kuzynów gotowych do pojedynku pod pretekstem, że obraziłem którąś debiutantkę. Wstał, poprawił żakiet i zwrócił się do przyjaciół, siedzących w jego loży. - Panowie, nadszedł czas obowiązków. Czy ruszamy en masse, by uradować młode serduszka, czy raczej rozproszymy się, żeby powalczyć na większym polu? - Jeden za wszystkich - wszyscy za jednego, d'Artagnanie - odezwał się najmłodszy z nich, jego kuzyn Jean_Luc. - Prowadź. - Pod warunkiem, że najpierw pójdziemy do mojej ciotki Athalie - wtrącił zatwardziały stary kawaler, imieniem Max. - Zapłacę głową, jeżeli nie ściągnę was do kuzynki Caroline. Philippe Courtenay otworzył drzwi. - Nie obchodzi mnie, którą odwiedzimy pierwszą, ale pamiętajcie, że mam siostrę, do której także musimy pójść. Brat powinien mieć pierwszeństwo nad kuzynem. - Zobaczymy wszystkie - powiedział Val. - Mam nadzieję, że chociaż szampan będzie najlepszej jakości. `ty Księga druga (c.d.) 22. (c.d.) W loży Courtenayów, "najlepszej jakości szampan" rozlewano już do kieliszków. Nim zdążyły rozbłysnąć światła, usłyszeli pierwsze grzeczne stukanie do drzwi. Jeanne stała się sensacją, uznano ją za najpiękniejszą dziewczynę pośród debiutantek. Jeden, potem drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty, siódmy... Młodzi ludzie śpieszyli, by zostać jej przedstawieni. Przez całą półgodzinną przerwę korytarz przy loży był pełen. Przywitać zdążyło się dwudziestu sześciu. Kilku czekało jeszcze, licząc, że wejdą w momencie gaszenia świateł. - Maman - szepnęła Jeanne. Jestem najpiękniejsza! - Usiadła i rozejrzała się po tysięcznej widowni, pozwalając wszystkim podziwiać swą jaśniejącą twarz. Mary opadła na krzesło w kącie, zadowolona, że może znowu usiąść. Twarze, imiona i potok słów zupełnie ją wykończyły. Courtenayowie skrupulatnie przedstawiali jej każdego kawalera przychodzącego do ich córki (przyjaciółka Jeanne, Mary Macalistair), ale Mary wiedziała, że goście w ogóle jej nie widzą, zapatrzeni w promienną twarzyczkę Jeanne. Nie obchodziło jej to zbytnio, liczyła się tylko opera. Namówiona przez Berthe wypiła odrobinę szampana i poczuła się trochę lepiej. Szczęśliwa oczekiwała następnego z czterech pozostałych aktów. Kiedy kurtyna znowu opadła, biła brawo wraz z innymi widzami. Chciałaby mieć tyle odwagi, żeby krzyknąć "brawo!" Znowu zaczęli zjawiać się kawalerowie, ale nie zwracała na nich uwagi. Nadal słysząc muzykę, automatycznie odpowiadała na pozdrowienia, kryjąc swe myśli pod maską grzecznego uśmiechu. - Dobry wieczór, panno Macalistair - odezwał się koło niej głęboki głos. Mary oprzytomniała. Już tak dawno nie słyszała, żeby ktoś mówił po angielsku, że zabrzmiało to wręcz obco. - Dobry wieczór - odpowiedziała. - Nic nie słychać w tym całym zamieszaniu. Nazywam się Will Graham. - Witam, panie Graham. - Mary zdziwiła przyjemność, jaką sprawiało jej mówienie po angielsku. I widok niebieskich oczu Willa Grahama. Już prawie zapomniała, że na świecie w ogóle są niebieskie oczy. Albo włosy nie tak ciemne, że zdają się być po prostu czarne. Włosy Willa Grahama były podobnie jak jej, brązowe, lekko przyprószone siwizną na skroniach. Był wysokim mężczyzną, lekko zgarbionym - jakby starał się zmniejszyć, tak by inni czuli mu się równi wzrostem. Miał pociągłą twarz, o kwadratowej szczęce, i nieco zadartym nosie. Mary odniosła wrażenie, że spotkała swego krewnego, choć wiedziała, iż to tylko jej fantazja. - Czy podoba się panu opera, panie Graham? - Ponieważ pani także jest Amerykanką, panno Macalistair, przyznam, że od wszystkich arii wolę pieśni Stephena Fostera. Nigdy nie miałem czasu, żeby naprawdę stać się znawcą opery. Jestem biznesmenem. Nie uważam jednak, żeby stare powiedzenie, że "czego się mały Jaś nie nauczył, tego Jan nie będzie umiał" było prawdziwe. Wierzę, że potrafię się jeszcze nauczyć nowych sztuczek. Carlos Courtenay wziął od Grahama pusty kieliszek i podał mu pełny. Nalał też szampana Mary. - Widzę, że cieszy cię rozmowa z rodakiem, Mary - powiedział po angielsku. Z bardzo silnym francuskim akcentem. - Jak ci mówiłem, Will, Mary uczy moją Jeanne twojego języka. - Jeanne mówi już bardzo dobrze - powiedział Will. Uśmiechnął się do Mary. - Musi być pani dobrą nauczycielką. Kiedy przyjechałem do Nowego Orleanu, usiłowałem nauczyć się choć trochę francuskiego, ale nigdy nie wyszedłem poza "bonjour" i "merci". Zrzucam winę na nauczyciela, ale to chyba mnie z trudem przychodzi nauka. - Ależ, panie Graham, powinien pan jeszcze raz spróbować. Proszę po prostu pomyśleć o francuskim, jako o nowej sztuczce. Carlos patrzył zdumiony, na dwoje Amerykanów parskających śmiechem zupełnie bez powodu. Will Graham skłonił się Mary. - Miło mi było panią poznać. Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję jeszcze porozmawiać. Wyciągnął rękę do Carlosa. - Dziękuję, że mnie przedstawiłeś. Pan Courtenay uścisnął dłoń Amerykanina obiema rękami. - Jesteśmy szczęśliwi, że zaszczyciłeś nas swoją wizytą - powiedział. Mary uśmiechała się jeszcze, gdy pan Graham wychodził. W chwilę później rozpromieniła się jeszcze bardziej. - Philippe! - krzyknęła. Wszedł do loży, gdy tylko pan Graham zamknął za sobą drzwi. - Mary, moja przyjaciółko - powitał ją Philippe. - Co u ciebie? Nie zauważyłem cię wcześnej... Ależ jesteś blada. Gdzie podziały się twoje różane policzki? Potrzebujesz trochę słońca. A przynajmniej jeszcze jeden kieliszek szampana. Pozwól, że ci naleję. - Dziękuję, Philippe. Lepiej, żebyś przywitał się najpierw z Berthe i Jeanne. To przecież jej debiut. - Droga Mary, moja urocza siostrzyczka zagryzie mnie swymi cudownymi ząbkami, jeżeli odepchnę któregoś z adoratorów, żeby zrobić miejsce dla siebie. Mary spojrzała w stronę Jeanne. Poczuła nagłe ukłucie bólu, widząc Valmonta Saint_brevina, stojącego z nieprzeniknionym uśmiechem na twarzy przed wpatrzoną weń Jeanne. Podobna scena zraniła ją w Montfleury, ale tym razem ból był jeszcze gorszy. Wydawało jej się, że już prawie zwalczyła tę śmieszną obsesję, że przekonała samą siebie, iż Valmont był tylko symbolicznym bohaterem z romantycznych powieści i jego prawdziwa osoba nie miała nic wspólnego z jej emocjami. Obiecywała sobie, że dźwięk jego imienia nie wywoła już u niej żadnej reakcji. Łatwo jednak wmawiać sobie to wszystko z daleka od niego. A teraz był tu. Wysoki, zgrabny, muskularny i przystojny. Pełen siły, ale zarazem delikatny i wrażliwy. To było nie do zniesienia. Mary spojrzała na Philippe'a. - Zdaje się, że chciałeś nalać mi szampana - powiedziała. - Muszę uczcić pierwszy wieczór w Operze. Jest cudownie. Nie będziesz płakać, Mary Macalistair - pomyślała. - Nie bądź taki okrutny, Valmont. Doprowadzasz mnie do łez - mówiła Jeanne. Spojrzała na prawo w stronę Maxa. - Prawda, że Valmont jest okrutny? - zapytała. - Przypomina mi to, co robiłam jako dziecko, a dobrze wie, że teraz, kiedy jestem dorosła, chętnie bym o tym zapomniała. - Jej małe, zmysłowe usta przyciągały spojrzenia równie mocno, jak urocze dołeczki na delikatnych policzkach. No, no, myślał Valmont. Mała siostra Philippe'a zupełnie omotała Maxa. Kto by pomyślał - taki był z niego zatwardziały stary kawaler. Jeżeli nie będę uważał i mnie zaraz poprowadzi na smyczy. Jest uroczą, małą flirciarką i dobrze zna swoją siłę. To największe wydarzenie towarzyskie Nowego Orleanu od mego powrotu z Paryża. Zazwyczaj tutejsze młode panienki są równie blade co niewinne. Ta mała Courtenayówna pięknie zaróżowiła się od triumfu, jaki odniosła dziś wieczorem, a dałbym głowę, że z największym entuzjazmem pozbyłaby się także swej niewinności. Patrzył z podziwem na jedwabistą skórę jej pełnych piersi, gładkość ramion i nieskazitelną szyję. Val widział, w jaki sposób Jeanne mu się przygląda. Jej piersi szybko unosiły się i opadały, a czubek różowego języka prowokująco zwilżał wargi. Ona nawet nie wie, co robi, stwierdził z niedowierzaniem. Jeanne patrzyła na niego oczami kobiety zbliżającej się do orgazmu. Jej źrenice rozszerzyły się. Oczy wydawały się czarne, pozbawione dna. Niemi świadkowie tajemnicy połączenia mężczyzny i kobiety. Val z trudem odwrócił wzrok. Nie był gotowy na przyjęcie tego zaproszenia. Nie z całym tym dodatkowym bagażem zalotów, małżeństwa, dzieci, utraty wolności. Jeszcze nie. - Nie możemy zatrzymywać tylko dla siebie królowej sezonu - powiedział krótko. Przeklął wiele mówiącą niespodziewaną chropowatość swego głosu. - Odwołuję wszystko, co powiedziałem o twoim dzieciństwie, Jeanne. Gdybyś miała przeze mnie płakać, serce by mi pękło. - Będę płakała, jeżeli odejdziesz tak szybko. - Ależ muszę. Tam czeka cała armia. Au revoir. - Valmont! Odwiedzisz nas? - Z największą przyjemnością. Wycofał się w pośpiechu. Zanim dotarł do drzwi, zatrzymał go Philippe. - Wcale nie wypiłeś szampana, Val. Jak wiesz, jestem w tej dziedzinie ekspertem i uważam, że ten tutaj jest rzeczywiście najlepszy. - Był już troszeczkę pijany. Val nie próbował z nim dyskutować. Przyjął kieliszek, skosztował i stwierdził, że szampan jest istotnie wyśmienity. - Czy spotkałeś moją przyjaciółkę, Mary? Oczywiście, że tak, w Montfleury? Valmont spojrzał na bladą, młodą kobietę stojącą obok Philippe. Ona również piła szampana. Zrób coś, żebym poczuła się lepiej, błagała milcząco napój. Czuję się pusta w środku. Czuję, jak pot spływa mi po krzyżu. Moje ręce są wilgotne i zimne, nogi mi się trzęsą i znowu wszystko faluje. Jeżeli miałabym zemdleć, to mam nadzieję, że wcześniej umrę. Uspokój się, Mary, mówiła dalej do siebie. Ten mężczyzna jest człowiekiem z krwi i kości, a nie żadnym bóstwem. A w dodatku winna mu jesteś podziękowanie. - Spotkaliśmy się - powiedziała. W tym samym momencie Val oświadczył: - Jestem pewien, że nigdy się nie spotkaliśmy. Philippe patrzył zdziwiony. - No to jak? Tak czy nie? Mary wtrąciła szybko. - Nie w Montfleury Philippe. Monsieur Saint_Brrevin nie może mnie pamiętać, ja za to pamiętam go bardzo dobrze, ponieważ pomógł mi, gdy znalazłam się w rozpaczliwej sytuacji. Być może nawet uratował mi życie. - To brzmi bardzo dramatycznie, Mary. - Philippe lekko zatoczył się. - Spadłaś z konia, czy coś w tym stylu? - roześmiał się głośno. Valmont szybko wyciągnął rękę i przytrzymał go mocno. - Przepraszam, mademoiselle - powiedział Val. - Nie przypominam sobie, żebym uratował życie jakiejś damie. W każdym razie jestem szczęśliwy, skoro mogłem w czymś się przysłużyć. Jeżeli mi pani wybaczy, to teraz z kolei oddam przysługę memu przyjacielowi Carlosowi CourĂtenayowi i odprowadzę jego syna do mojej loży. Mary po raz pierwszy spojrzała Valmontowi w oczy. Nie poznawały jej. - Oczywiście - zgodziła się. Jej głos był jak z ołowiu, podobnie jak serce. - Do widzenia, Philippe. Potem z nagłą determinacją zapragnęła zmusić Valmonta Saint_brevina, by przyznał, że nie są sobie całkowicie obcy, że ich losy zetknęły się, że trzymał ją w ramionach. - Zanim pan odejdzie, monsieur, proszę przyjąć moje wyrazy wdzięczności. Muszę panu podziękować. To było Czwartego Lipca. Jakiś gbur uderzył mnie na ulicy. Pan go zmusił do ucieczki. Jestem pańską dłużniczką. Czoło Vala na moment zmarszczyło się. - Więc to była pani? Mój Boże! Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że tamta bijatyka i dzisiejsze spotkanie jakoś się wiążą. Jak poznała pani Courtenayów? Przez Philippe'a? - Schroniłam się w klasztorze, zakonnice chciały mi pomóc, a madame Courtenay była tak dobra, że przyjęła mnie do swego domu. - Rozumiem - powiedział Valmont. Patrzył w rozgorączkowane oczy Mary, widział jej drżące dłonie. Philippe oparł się na nim ciężko. Światła zaczęły powoli gasnąć. - Musimy już iść - powiedział Val. - Dobranoc, mademoiselle. Tuż przed podniesieniem kurtyny Jeanne podbiegła do Mary i chwyciła ją za rękę. - Widziałaś, May_ree? Przyszedł. Myślę, że mnie lubi. Naprawdę! Widziałaś, May_ree? Czy myślisz, że mnie lubi? - Tak. Tak, jestem pewna. Widziałam i jestem pewna. Teraz szybko siadaj, matka cię woła. - Mary oparła czoło o ścianę, zdawało się jej, że jakieś wielkie młoty próbują rozłupać jej czaszkę. Język miała opuchnięty i sztywny, w ustach czuła gorzki, metaliczny smak. Szczęśliwie muzyka znowu uczyniła cud. Mogła zapomnieć o bólu. Ale podczas kolejnej przerwy siedziała na krześle w kącie milcząca i nieruchoma. Wyglądała bardzo niedobrze. Berthe i Carlos Courtenay postanowili, że będą się zachowywać tak, jakby jej tam w ogóle nie było. - Żadne z nas nie może teraz wyjść i zabrać jej do domu, choć wygląda na bardzo chorą. Niech posiedzi sobie spokojnie. Mary odpoczywała z zamkniętymi oczami, oddając się we władanie wszechobecnej muzyce. To ona pomogła jej przetrzymać nawroty mdłości i zawroty głowy. Otworzyła oczy dopiero pod koniec ostatniego aktu, żeby przyjrzeć się finałowej scenie dramatu. Potem klaskała przez cały czas, kiedy kurtyna siedem razy podnosiła się i opadała. Sama zeszła po schodach na ulicę i na ożywczo świeże powietrze. Kiedy dojeżdżali do domu, poczuła się niemal zupełnie dobrze. Musiałam wypić za dużo szampana - pomyślała. Jeanne ledwie pozwoliła się rozebrać. - Odejdź, Mirando - rozkazała. - Zabierz moje ubranie, sama założę nocną koszulę. Idź już. Szamotała się ze sznurówkami przy gorsecie i w końcu zasupłała je jeszcze bardziej. - O, nie - jęknęła i zaczęła płakać. - Szszsz - uspokajała ją Mary. - Rozplączę ci je, stań tylko prosto. Jesteś zdenerwowana. Nic dziwnego - tyle emocji! Spełniły się wszystkie twoje marzenia, Jeanne. Byłaś najpiękniejsza, miałaś najwięcej adoratorów. Zostałaś królową sezonu. Nie ma powodu do płaczu. - Wszystko przepadło. May_ree. - Jeanne szlochała z całego serca, jak małe dziecko. - Nie. Tylko się zaplątało. Zaraz będzie dobrze... o już. Teraz poluzujemy sznurówki. Kiedy zdejmiesz gorset, poczujesz się znacznie lepiej. - May_ree, ty nic nie rozumiesz. On był tam. Rozmawiałaś z nim, widziałaś go. Nigdy w to nie wierzyłam, ale to prawda. Papa chce mnie wydać za tego Amerykanina. - Jeanne rzuciła się Mary na szyję i załkała histerycznie. Mary zaprowadziła ją do łóżka i usiadła obok. - To, co mówisz, nie ma sensu - powiedziała. - Twój ojciec nie może cię zmusić do małżeństwa z kimkolwiek. Podnieś ręce do góry. - Wciągnęła na Jeanne koszulę nocną, kierując jej ręce w rękawy. Przypominało to ubieranie lalki. Jeanne przestała płakać, ale nadal wstrząsały nią dreszcze. Mary zmoczyła ręcznik i podała przyjaciółce. - Wytrzyj twarz - powiedziała. - Martwisz się byle czym. Wymyślasz jakieś bzdury. Jeanne rzuciła ręcznik na podłogę. - May_ree, ty nic nie rozumiesz - powiedziała głosem nabrzmiałym od łez. - Papa zawsze chciał, żebym wyszła za Amerykanina. Mówi, że oni wygrają, że Nowy Orlean będzie należał do nich, zanim będą mieć tyle lat, co on teraz. I może mnie do tego zmusić. Jeżeli nie będę posłuszna, nie da mi posagu, a wtedy nikt się ze mną nie ożeni. May_ree, ty nie jesteś taka, jak ja, ty nic nie rozumiesz. Nie mogłabym być starą panną. Wolałabym poślubić jakiegoś potwora, niż w ogóle nie mieć męża. Gdyby tylko Valmont bardziej mnie lubił. Na początku myślałam, że tak właśnie jest, ale nie przyszedł już drugi raz. Wiedziałam, że to zły znak. Kocham go tak bardzo, a Valmontowi Papa by nie odmówił. Jego ziemia sąsiaduje z naszą, a poza tym jest równie bogaty jak Amerykanin. Wiedziałam, że źle robię, ale modliłam się w dzień Wszystkich Świętych, by poprosił o moją rękę. Coś poszło nie tak. Może nie modliłam się wystarczająco mocno. Teraz to naprawię. Wyciągnęła ręce w błagalnym geście. - Matko Niepokalana! - krzyknęła. - Ojcze Niebieski! - Jezu Błogosławiony... proszę. - Potem załkała rozpaczliwie. W tej właśnie chwili do sypialni weszła Berthe swym zwykłym śpiesznym krokiem. Miała zatroskaną twarz. - Co się dzieje? Moje dziecko! Cicho, no już. Chodź do Maman. - Przytuliła Jeanne, całując ją gorąco. - Co się stało, Mary? - Boi się, że będzie musiała wyjść za pana Grahama. Starałam się jej powiedzieć, że... - Och, Jeanne. Posłuchaj Maman, mój aniele. Nie powinnam ci tego mówić, ale powiem. Papa dostał dziś wieczorem wiadomość. Bileter przyniósł ją podczas antraktu od Valmonta. Prosił twego ojca o spotkanie w klubie po zakończeniu przedstawienia. Napisał, że ma coś ważnego i pilnego do powiedzenia. Jeanne uniosła głowę. - Dziś w nocy? Chciał się spotkać z Papą jeszcze dziś w nocy? - Jej twarz wciąż była czerwona i opuchnięta, lecz teraz jaśniejąca nadzieją. - Napisał, że to pilne i ważne. Przypomina mi się mój debiut. Twój ojciec chodził przed naszym domem przez całą noc, aż mój Papa obudził się i ojciec mógł go wreszcie poprosić o moją rękę. 23. Nie zniosę tego, May_ree. Muszę wiedzieć - powtarzała Jeanne po raz setny, przysięgając, że nie uśnie do czasu powrotu ojca, nawet jeśli musiałaby czekać do rana. Ale atak płaczu po napięciu całego dnia i podniecenie wywołane sukcesem okazały się silniejsze niż najmocniejsze postanowienia. Zapadła w sen w połowie zdania. Mary leżała chwilami zasypiając, a chwilami tracąc świadomość. Była bardzo słaba. Carlos Courtenay zjawił się w domu o trzeciej nad ranem. Obudził żonę i ponad godzinę rozmawiali ze sobą przyciszonymi, zdenerwowanymi głosami. Valmont ostrzegł go, że towarzyszka jego córki była niegdyś jedną z ladacznic u Rose Jackson. Następnego ranka śniadanie podawano na dworze. Jeanne złościła się, że ojciec i matka wciąż nie wychodzą ze swoich pokoi. - To okrutne, że śpią tak długo. Torturują mnie. Nie zniosę tego dłużej. Muszę wiedzieć, May_ree. Wreszcie Carlos Courtenay zszedł po schodach. Jeanne zerwała się na równe nogi, przewracając krzesło. - Papa? - Matka chce z tobą mówić. Idź do jej pokoju. - Och, Papo! - Rozmowa między matką a córką? Lecę jak na skrzydłach. Papo, jestem taka szczęśliwa - Jeanne uściskała i ucałowała ojca. Potem chwyciła spódnice, podniosła je w górę i ruszyła biegiem, przeskakując po dwa stopnie na raz. Mary siedziała sztywno wyprostowana. Przygotowywała się do myśli o zaręczynach Jeanne z Valmontem od chwili, gdy Berthe powiedziała o bileciku. Potrafię się opanować, pomyślała. Nawet przez moment nie okażę tego, co czuję. Nie była jednak przygotowana na to, co miał jej do powiedzenia Carlos Courtenay. - Panno Macalistair - czy jak się tam pani nazywa - proszę zniknąć z mego domu w ciągu dziesięciu minut, bo jeśli nie, własnoręcznie wyrzucę panią na ulicę, w jednej sukience. Oto pieniądze. Wystarczy, żeby kupić bilet na statek i wrócić tam, skąd pani przybyła. Mój powóz zawiezie panią na przystań. Rzucił kopertę na stół i odchodząc dodał jeszcze: - Służba pakuje pani rzeczy. Może pani zatrzymać wszystko. Nie chcę, by nawet pyłek został po pani w tym domu. Księga trzecia 24. Mary stała bez ruchu, nie dbając o kłębiący się wokół portowy tłum. Jestem tam, gdzie zaczynałam. Tyle że w jeszcze gorszej sytuacji, pomyślała gorzko. Równie nieprzyjemny jak jej myśli był wiatr wiejący od rzeki. Niebo przesłaniały ciężkie, szare chmury. Nowoorleański port dla statków parowych był znacznie większy i bardziej hałaśliwy niż Pittsburski. Przy kei stały nie trzy, lecz kilkanaście statków. Na przystani czekały na załadunek setki beczek i skrzyń. Tym razem Mary już wiedziała, że musi pilnować swego dobytku. W ręku ściskała kopertę z pieniędzmi, a ramionami obejmowała walizkę. Usłyszała, że powóz Courtenayów odjeżdża. Powinnam była uderzyć Carlosa Courtenaya - pomyślała. Powinnam była plunąć na niego. Jak śmiał mówić do mnie w ten sposób? A Clementine... nie odezwała się ani słowem, nawet nie spojrzała na mnie! Po prostu złapała mnie za ramię i wepchnęła do powozu, a potem rzuciła walizkę i kopertę. Nie podała, nie położyła na siedzeniu czy podłodze. Rzuciła jak kość psu, jak pomyje świni. Wykorzystali mnie, a potem wyrzucili. Tak samo postąpił Carlos z wnuczką Hercule'ą, swoją kochanką. To potwór. Wygnanie z domu Courtenayów straszliwie wzburzyło Mary. Jej sere waliło jak oszalałe, a krew krążyła szybko roznosząc po całym ciele truciznę wtartą w jej głowę przez królową voo_doo. Czuła niewyobrażalny ból. Tak jakby ktoś ściskał jej czoło imadłem. Jej żołądek płonął żywym ogniem. W gardle i nosie czuła kwaśność, wiedziała, że za chwilę zwymiotuje. Przycisnęła róg walizki do ust i ruszyła biegiem w stronę rzeki, słaniając się z bólu. Kiedy dotarła na brzeg, rzuciła walizkę i padła na błotnistą ziemię, przyciskając głowę do falochronu. Fale mdłości skręcały jej ciało. Wymiotowała, wstrząsana dreszczami. Przechodnie omijali ją z daleka. Niektórzy pośpiesznie odwracali wzrok, inni znów zwalniali, bezwstydnie gapiąc się na nią. Kiedy opróżniła chory żołądek, jęcząc i popłakując cicho, zmusiła się do uklęknięcia. Bolało ją całe ciało, w ustach czuła nieprzyjemny smak. W kieszeni znalazła chusteczkę. Wytarła nią oczy i usta. Koronka wykańczająca chustkę zaczepiła o złotą broszkę. Prezent, który dostała od Berthe poprzedniego dnia. Twarz Mary wykrzywiła się w gniewnym grymasie. Słodkie słówka i prezenty z niepotrzebnych ubrań i błyskotek. Tylko tyle! Wystarczyło, by czuła się taka zadowolona, taka wdzięczna. Myślała, że Courtenayowie są jej przyjaciółmi. Była głupia. I dostała nauczkę. Potraktowali ją gorzej, niż którąkolwiek z ich niewolnic. Z trudem stanęła na nogi. Oderwała broszkę od sukienki. Gniew dodał jej sił. Zamachnęła się mocno i rzuciła broszkę do rzeki. Złoto zalśniło na krótko w słońcu, potem wpadło w mulistą, pełną pływających śmieci, wodę. Mary usłyszała tuż za sobą czyjś gromki śmiech. Zacisnęła pięści i odwróciła się, by zaatakować naśmiewającego się z niej intruza. Stał przed nią, wciąż zanosząc się od śmiechu. Prawdziwy olbrzym. Jego zęby na tle czarnej twarzy wydawały się być niesamowicie białe. Skóra zaś tak czarna, jakby był negatywem człowieka. Mary opuściła pięści. Poczuła nagle okropną słabość. - Poznałbym to rzucające ramię wszędzie - stwierdził pogodnie potężny mężczyzna. - Co się z panienką działo? - zapytał po angielsku. Przez moment Mary nie rozumiała go. Dopiero potem słowa ułożyły się w sensowną całość. JoĂshua. Pierwszy statek, którym wyruszyła z Pittsburga. Gałka od relingu. Krowa, człowiek z nożem i drewniana kulka, którą trafiła go w głowę. Spojrzała na dużego, czarnego mężczyznę, jakby był dawno utraconym przyjacielem. Należał do tego szczęśliwego czasu w jej życiu, kiedy wszystko zdawało się takie wspaniałe i ciekawe, kiedy wyruszała rozpocząć nowe życie z sercem pełnym nadziei i ufności. Jakże to było dawno! Wtedy nie została jeszcze okłamana, oszukana i okradziona. - No, panienko, nie można tak płakać. - Och, Joshua, wszystko się tak strasznie poplątało. Czy możesz mi pomóc? 25. - Jest panienka w niezłym kłopocie, nie ma co gadać - Joshua potrząsnął głową. Robił to wielokrotnie, gdy Mary wyliczała nieszczęścia, które ją spotkały. Był to gest współczucia, zrozumienia i oburzenia. Ale nie zwątpienia w jej słowa. - Nie jest jeszcze tak źle, jak panienka myśli. Możemy pójść do tej damy szukającej pani babki. Nowy Orlean nie jest duży, w każdym razie jego francuska część. Każdy nam powie, gdzie ona mieszka. - Pomożesz mi? - Oczywiście. Chodźmy. Ja wezmę walizkę. Byli tylko o pięć minut drogi od rogu, na którym czarna kobieta sprzedawała pączki. Po następnych pięciu minutach, idąc zgodnie z jej instrukcjami, trafili do wysokiego, ceglanego domu przy Royal Street. Tutaj mieszkała Celeste Sazerac. Mary przygładziła włosy i strząsnęła kurz z sukni. Wzięła głęboki oddech, podniosła ciężką, mosiężną kołatkę i pozwoliła jej opaść. W tym samym momencie zaczął padać deszcz. W jednej chwili Mary przemokła do suchej nitki. Drzwi otworzył służący w liberii, bryczesach i pończochach. Brązową twarz okalała upudrowana, biała peruka. Spojrzenie, którym obdarzył przemoczoną Mary, nie wyrażało absolutnie nic. Równie dobrze mógł być posągiem. - Chciałabym zobaczyć się z mademoiselle Sazerac - powiedziała Mary po francusku. - Proszę jej powiedzieć, że przyszła Mary Macalistair. Służący cofnął się o krok, sięgnął po srebrną tacę leżącą na stole, znowu zrobił krok do przodu podsuwając Mary tacę pod sam nos. Pani karta, mademoiselle - powiedział. - Nie mam karty wizytowej. Po prostu powiedz jej, że przyszłam. Jestem przemoczona i chciałabym wejść do środka. - Mademoiselle Sazerac nie ma w domu - odpowiedział lokaj. Odłożył tacę i zaczął zamykać drzwi. Mary przytrzymała je jedną ręką. Desperacja dodała jej sił. - Kiedy wróci? - zapytała. - Na pewno będzie chciała się ze mną zobaczyć. Mogę poczekać. - Mademoiselle wyjechała na tydzień z miasta. Powtórzę jej, że pani tu była. Odwaga Mary gdzieś przepadła. Oparła się o drzwi i zaczęła płakać. - No już, panienko, to nic nie da - szepnął Joshua. - Tydzień to przecież nie tak długo. Może wyjechała właśnie w sprawie panienki. Mary otarła oczy skrajem szala. To, co mówił Joshua, brzmiało rozsądnie. Gdyby tylko nie była taka mokra, gdyby nie czuła się tak źle, z pewnością nie wpadłaby tak szybko w rozpacz. - Przepraszam - powiedziała. - Nie czuję się najlepiej. - Jest panienka zapewne najgłodniejszą osobą wzdłuż całej rzeki Missisipi. W tym cały kłopot. Wróćmy na róg, żeby zjeść parę pączków. - Joshua odwrócił się i zaczął powoli iść w stronę portu. Mary ruszyła za nim na chwiejnych nogach. Nie zauważyła, że w jednym z okien domu Sazeraców uniosła się zasłona. - Jacques, kim była ta młoda osoba? - zapytała kobieta, wyglądając zza firanki. Ubrana we wdowią czerń, twarz miała bardzo bladą, ale nie bladością dla urody chronionej przed słońcem twarzy, lecz groźną bladością wywołaną chorobą i depresją. Jednak mimo zapadłych policzków i ciemnych cieni pod oczami znać było na niej ślady dawnej urody. Teraz była już tylko karykaturą pięknej kobiety z portretu wiszącego za nią, kobiety o tych samych rysach, lecz młodej i zdrowej, elegancko ubranej, trzymającej w dłoni wspaniały, na wpół rozwinięty wachlarz z kremowej koronki. Jeśli ktoś przyjrzałby się obrazowi dokładniej, jego uwagę zwróciłyby także palce kobiety - dziwne, długie, lecz przecież piękne. - Pytała o mademoiselle Celeste, madame - powiedział służący. - Ach tak - Anne_Marie Sazerac opuściła zasłonę i pokój znowu spowił głęboki mrok. - Panienko - ile pieniędzy jest w tej kopercie? Mary przełknęła ostatni kęs pączka i powiedziała: - Trzydzieści dolarów. - Teraz, gdy gorące ciasto wypełniło jej żołądek, poczuła się znacznie lepiej. Deszcz także przestał padać. Joshua potrząsnął głową. - Przynajmniej wystarczy panience na kabinę na statku. Proszę płynąć z nami. Stara "Cairo Queen" chętnie weźmie panią na pokład. Nie wiadomo, czy znowu nie będę potrzebował obrony. Tym razem Mary uśmiechnęła się zupełnie szczerze. - Dziękuję Joshua. Ale muszę tu zostać. To dziwne, ale od chwili przyjazdu czuję w głębi serca, że tu właśnie jest mój dom. Po prostu zamieszkam w hotelu do powrotu mademoiselle Sazerac. Czy znasz jakiś? - Jest ich cała masa, od naprawdę luksusowych po okropne mordownie. Cały problem w tym, że luksusowe również mogą się nie nadawać dla samotnej panienki. Poza tym z takim hotelu trzydzieści dolarów rozpłynie się, zanim tamta pani zdąży wrócić. Czy słyszała panienka o pensjonatach? Nie są takie luksusowe jak hotele, ale równie porządne. Wiem o jednym od pewnego pilota z "Queen". Mieszka tam jego siostra. Nie ma w nim wygód, do jakich panienka zapewne przywykła, ale jest czysto, można dobrze zjeść, a trzydzieści dolarów wystarczy na parę miesięcy. Prowadzi go pewna wdowa. Irlandka. Nazywa się O'neill. - To brzmi doskonale, Joshua. Gdzie to jest? Chodźmy zaraz. - To trochę poza centrum. Niezbyt daleko. Ale nie mogę tam pójść z panienką. To jest Irish Channel, dzielnica Irlandczyków. Oni naprawdę nienawidzą Murzynów. Gdybym spróbował przejść się po Adele Street, to po chwili byłbym już trupem. Doprowadzę panienkę do Canale Street i poszukamy policjanta, żeby doprowadził panienkę do pensjonatu. Mary nagle się przeraziła. - Och, Joshua. Jak ja mogłam cię tak narażać? - krzyknęła. - Nie miałam prawa prosić cię, żebyś poszedł ze mną do domu Sazeraców. Wyszedłeś poza obręb doków, a nie masz przecież przepustki. Wielki, czarny mężczyzna uĂśmiechnął się szeroko. - Po co mi przepustka, panienko? Jestem wolnym człowiekiem. - Tutaj? Na Południu? Myślałam, że trzeba pojechać na Północ, żeby być wolnym. Joshua roześmiał się. - Nawet Nowy Jork nie dorówna Nowemu Orleanowi pod względem ilości wolnych Murzynów - powiedział. - Połowa z tych, których panienka tu widzi, to wolni ludzie. W drodze do Canal Street Mary zastanawiała się, czy to, co powiedział Joshua, może być prawdą. Szybko jednak zapomniała o całej sprawie, zafascynowana widokiem, który wyłonił się właśnie przed nimi. Nigdy tu jeszcze nie była. Miejsce cumowania statków różniło się bardzo od reszty ulicy. Była to najszersza aleja w całej Ameryce. Mary choć nie wiedziała o tym, mogła się jednak tego domyślać. Aleja była trzy razy szersza od ulic w dzielnicy francuskiej. Po obu stronach jezdni ciągnęły się szerokie pasy zieleni. Kręcili się po niej elegancko ubrani mężczyźni i kobiety spieszący gdzieś w interesach lub po prostu spacerujący bez celu. Mijały ich rozpędzone eleganckie powozy. Wszystkie budynki zdawały się być równie nowe, co i piękne. Mary zatrzymała się zupełnie zaskoczona. To był zupełnie inny Nowy Orlean niż ten, w którym mieszkała kilka tygodni! Przypomniała sobie, co mówił jej kiedyś Carlos Courtenay: Canal Street dzieli miasto na część francuską i amerykańską. Ten pas zieleni pośrodku to zapewne tak zwany obszar neutralny - pomyślała Mary. - Jakże tu pięknie! I jak inaczej wyglądają tu ulice. Czy Nowy Orlean nigdy nie przestanie mnie zadziwiać? Czeka mnie tutaj chyba jeszcze wiele niespodzianek. Muszę się na to przygotować. A jednak Mary nie zdążyła przygotować się do wizyty w Irish Channel. Policjant był bardzo uprzejmy. Wziął jej walizkę i poprowadził ją wzdłuż ulicy nazywającej się - o czym skwapliwie poinformował Mary - Magazine. Kiedy zapytał ją, czy da radę pójść na piechotę, zgodziła się na to chętnie. Wkrótce jednak zaczęła się zastanawiać, czy nie przeceniła swych sił. Policjant mówił, że do pensjonatu jest niecała mila. Wydawało jej się, że przeszli już znacznie więcej. Na początku ciekawiły ją mijane sklepy i domy. Potem skończyły się szeregi solidnych kamienic, a zaczęły ogromne wille otoczone ogrodami o zupełnie oszałamiającej urodzie. Wiele z nich miało galerie podtrzymywane kolumnami, żelazne bramy kute w skomplikowane wzory, balkony i parkany. Jednocześnie jednak chodnik zmienił się z ceglanego i kamiennego w drewniany. Teraz nie szło jej się już tak wygodnie. W dodatku ulica była potwornie śliska od błota i innych rzeczy, którym Mary wolała się zbyt dokładnie nie przyglądać. Wzdłuż jezdni biegły rynsztoki, czasami musiała przez nie przeskakiwać, rezygnując z przeprawiania się po kamiennych mostkach, najczęściej nie wyglądających zbyt solidnie. Chwilami od zapachu gnijących odpadków robiło jej się niedobrze. Kiedy skręcili z Magazine Street, zniknęły nawet drewniane kładki. - Jeszcze tylko pięć domów - powiedział pogodnie policjant. Mary usiłowała się uśmiechnąć. Z każdym krokiem trudniej jej było podnosić nogi. Buty grzęzły w błocie, ciążąc przy tym jak ołów, stopy ślizgały się w kleistej mazi. Jeden dom, dwa. Dojdę na pewno, pomyślała, jesteśmy prawie na miejscu. Gdyby tylko droga była trochę lepsza. Mijane domy wydały jej się sympatyczne. Nieduże, ale ładne. Trzeci dom, czwarty. Usłyszała wysoki krzyk zwierzęcia, coś uderzyło ją od tyłu. Upadła na kolana i podparła się dłońmi. Odwróciła głowę i spojrzała na mały, brodaty pysk kozy. - Czy nic się panience nie stało? - policjant chwycił ją za ramię i pomógł stanąć na nogi. - Jestem taka brudna - powiedziała słabo Mary. Nie potrafiła dłużej powstrzymać łez. - No już, nie trzeba! - w obliczu takiej sytuacji policjant okazał się po męsku bezradny. Pociągnął Mary wzdłuż ulicy i postawił ją wraz z bagażem na stopniach jedynego dwupiętrowego domu. - Teraz już wszystko będzie dobrze - powiedział wesoło. - Pani O'Neill zaopiekuje się panienką. - Zasalutował dwoma palcami i oddalił się śpiesznie. Mary zapukała do drzwi. Wydawało jej się, że słyszy dobiegający ze środka śpiew. - Proszę, niech mi ktoś otworzy - błagała cicho. - Proszę, niech będzie dla mnie miły. Kobieta, która w końcu stanęła w drzwiach, była niewątpliwie najchudszą dorosłą osobą, jaką Mary kiedykolwiek widziała. Przez moment sądziła nawet, że to dziecko. Dopiero po chwili dostrzegła siwe pasma na grubych, kasztanowych warkoczach. Zauważyła także kurze łapki wokół niebieskich oczu, kiedy kobieta uśmiechnęła się na jej widok. - W życiu nie widziałam kogoś tak utytłanego w błocie. Chodź do środka. Jestem wdowa O'neill. - Nazywam się Mary Macalistair. - Wejdź, Mary Macalistair. W kuchni pali się ogień, a na nim stoi czajnik. Mary poczuła, jak zalewa ją fala wdzięczności. - Dziękuję - nic więcej nie potrafiła powiedzieć. W to proste słowo włożyła całe swoje serce. 26. Wdowa O'Neill na pewno nie uznałaby wdzięczności za wystarczającą zapłatę. Kiedy tylko usadziła Mary na stołku koło ognia z filiżanką herbaty w ręce, przeszła do interesów. - Będziesz mi płacić trzy dolary tygodniowo. Z góry, do czasu, aż się przekonam, że jesteś solidna. Potem będziesz mogła dawać pieniądze nawet i pod koniec tygodnia. Nie znam cię, Mary Macalistair, więc jeżeli jesteś bez grosza, wypij herbatę i zabieraj się stąd. - Mam pieniądze... - Mary zaczęła nerwowo szperać w portmonetce. - W takim razie wszystko w porządku. Dasz mi je później. Teraz ogrzej się i wysusz. Śniadanie jest o szóstej rano, kolacja o siódmej wieczorem. Jeżeli wrócisz do domu później, dostaniesz tylko to, co zostanie, czyli zazwyczaj nic. Jeżeli chcesz, żebym ci przygotowywała drugie śniadanie, będzie cię to kosztowało dodatkowo jednego dolara na tydzień. Zgadzasz się? Mary skinęła głową. Nie wiedziała, co pani O'neill rozumie przez drugie śniadanie, ale nie zdążyła jej o to zapytać. Wdowa O'neill mówiła tak szybko, że nie sposób jej było przerwać. - Kąpać się możesz tu, w kuchni. Uprzedź mnie wcześniej, a ja przygotuję wannę. Przyniosę też i podgrzeję wodę. Sama za to wymyjesz wannę po kąpieli. Jeżeli uznam, że dalej jest brudna, bez gadania zrobisz to jeszcze raz. Za wannę i ręcznik opłata dwadzieścia pięć centów. Dam ci mydło, ale jeżeli chcesz prać, musisz używać własnego. Na podwórzu stoi balia. Możesz też korzystać z żelazka i stołu, ale tylko, gdy będzie wolny. Świeżą pościel dostaniesz co drugą sobotę. Zapewniam cię, że takich wygodnych poduszek jak u mnie nie znajdziesz nigdzie. Uważaj tylko, żeby nie leżała na nich jakaś inna głowa, bo wtedy wynocha. Jeżeli masz kawalera, umówimy się, kiedy możesz go przyjmować. Ale pamiętaj: drzwi mają być wtedy otwarte. To jest chrześcijański dom i pod moim dachem nie będzie żadnych bezeceństw. Jeżeli zgadzasz się na moje warunki, Mary Macalistair, naleję ci jeszcze jedną filiżankę herbaty, a ty w tym czasie przygotuj dla mnie pieniądze. Potem pójdziemy obejrzeć pokój. Dzisiaj jest środa. Możesz zapłacić mi dolara trzydzieści za resztę tego tygodnia lub cztery dolary, dwadzieścia pięć centów do końca przyszłego. Zbieram należności w soboty. Ty dostajesz swoją pensję, ja swoją. Mary zapłaciła pani O'neill cztery dolary dwadzieścia pięć centów. W zamian otrzymała wąskie łóżko w ciasnym pokoiku i kilka praktycznych lekcji życia. W klasztornej szkole sama codziennie składała pościel, a pod cierpliwym nadzorem zakonnic uszyła suknię na zakończenie szkoły. Na tym kończyła się jej wiedza o pracach domowych. Nie miała pojęcia, jak dbać o swoje rzeczy. Umyła twarz, zmieniła ubranie i uładziła włosy, po czym poszła do pani O'neill i poprosiła o pomoc. - Czy nauczy mnie pani, jak uprać i wyprasować ubranie? Sukienka, którą miałam dzisiaj na sobie, jest straszliwie brudna. Wdowa podniosła wzrok znad obieranych kartofli. - Co znaczy "nauczyć cię"? - Nie umiem prać. Zawsze robiono to za mnie. Przed przyjazdem do Nowego Orleanu byłam w szkole klasztornej. Teraz szukam swojej babki... - opowiedziała wdowie całą swą nieszczęsną historię. Gdy skończyła, pani O'neill w milczeniu zaczęła ustawiać imbryk na palenisku. Mary wstała i podeszła do niej. - I co pani na to, wdowo O'neill? Czy nie potraktowano mnie okrutnie? Drobna kobieta popatrzyła surowo na Mary. - Co ja na to? Myślę, że kogoś głupszego jeszcze w tej kuchni nie widziałam. Masz. Trzymaj rączkę wyżej, a ja poprawię fajerki. Kiedy imbryk został w końcu ustawiony jak należy, pani O'neill położyła ręce na biodrach i przyjrzała się Mary od stóp do głów. - Nie wyglądasz na specjalnie chorowitą - powiedziała po uważnych oględzinach - więc musisz być głupia. Czego ty ode mnie oczekujesz, dziewczyno. Współczucia, że zgubiłaś pudło ze świecidełkami? Że ojciec nie zostawił ci pieniędzy? Że nigdy nie znałaś matki? Widzę zdrową, młodą kobietę, wyobrażającą sobie, że dobry Pan odłoży wszystkie inne ważne sprawy, tylko po to, żeby popatrzeć, czy nie zbywa jej na niczym, choć nawet nie kiwnęła palcem. A w dodatku, gdy tylko coś dostaje, czym prędzej to gubi i czeka na jeszcze. Powiem ci, że już otrzymałaś więcej, niż ci się należało, Mary Macalistair. Najwyższy czas, żebyś zabrała się do roboty. W Mary jakby grom strzelił. Wdowa O'neill przejrzała ją na wylot. Tak, tego właśnie oczekiwała - współczucia. Gdy go nie okazano, nie wiedziała, jak zareagować. - Proszę mi wybaczyć - szepnęła. - Chyba muszę odpocząć. Nie czuję się najlepiej. - Słyszała, że głos jej drży i bardzo ją to rozzłościło. Nie sprawię tej okropnej kobiecie przyjemności widokiem moich łez. Pośpiesznie opuściła kuchnię z wysoko podniesioną głową. Mocno zacisnęła szczęki, żeby nie trzęsły jej się policzki. Zanim doszła do swego pokoju, minęła jej ochota na płacz. Była na to zbyt wściekła. Mary wydawało się, że dzień trwa całe wieki. Czas dłużył się jej niemiłosiernie. Do kolacji pozostało ponad siedem godzin. Spędziła je siedząc sztywno na skraju twardego łóżka. Rosnący głód tylko podsycał jej złość. Złość na panią O'neill i jej ostre słowa, na Joshuę, który wysłał ją do tego okropnego miejsca, na Carlosa Courtenaya, jego rodzinę, służących, przyjaciół. Nawet na Jeanne. Szczególnie na Jeanne! Ona dostanie to, czego chce. Poślubi Valmonta Saint_brevina. Nie będę się tym przejmowała - pomyślała Mary. Wart Pac pałaca. Oboje są tak samo powierzchowni i bezmyślni. Valmont słuchał jej podziękowań, jakby to, co przeżyła podczas tamtej okropnej nocy, nic go nie obchodziło. Tamtej nocy Rose Jackson zdradziła ją haniebnie. Mary zaczęła tłuc pięściami w łóżko na samo wspomnienie o Rose. To właśnie Rose była najokrutniejsza. Rose, którą Mary podziwiała, którą obdarzyła uczuciem. Mamiła ją słodkimi słówkami i słodkim akcentem, żeby w końcu ukraść wszystko, co Mary posiadła - historię rodzinną. Jakby tego było za mało, Rose chciała także ukraść jej przyszłość. Tak, Rose obeszła się z nią najgorzej. Rose, kobieta zepsuta do szpiku kości. Każde jej słowo było kłamstwem. Kłamała mówiąc, kłamała nawet milcząc. Tak jak mój ojciec. Mary bezskutecznie starała się odpędzić od siebie tę myśl. Chciała osłonić ojca wykrętami, które niegdyś tak dobrze jej służyły. Był zawsze tak bardzo zajęty, nic więc dziwnego, że nie pisał do niej, nie odwiedzał w klasztorze ani nie zabierał na wakacje. Okazywał jednak swoją miłość, przysyłając kosztowne kosze z jedzeniem i słodyczami. Oddał ją do szkoły za namową macochy. Na święta zapraszał przyjaciół, przede wszystkim po to, aby pochwalić się córką. Teraz wszystkie te usprawiedliwienia przestały działać. Utraciły swoją moc. A może to raczej ona straciła zdolność zatracania się w nich. - Mój ojciec kłamał - wyszeptała. Znów przypomniała sobie wszystko, co się zdarzyło. Chciała go bronić. Pragnęła nadal wierzyć w niepodważaną nigdy dotąd swą miłość do niego. A jednak ta miłość gdzieś znikła. A raczej nigdy nie była prawdziwa, bo mężczyzna, którego kochała, w ogóle istniał. Wymyśliła go. Właściwie wcale mnie nie martwi to, że on nie żyje, pomyślała. Wreszcie nie będę musiała zabiegać o jego uczucie. Jego żonę też mogę wymazać z pamięci. Bardzo się cieszę, że już nigdy jej nie zobaczę. To okropna kobieta. Jak to dobrze, że nie była moją matką. Nigdy jej nie lubiłam. Tak, przez te wszystkie lata podziwiałam ją, ale nigdy naprawdę nie polubiłam. Ona także kłamała. Mówiła o mnie "nasza córka". Wszyscy okłamywali mnie, wszyscy. Ale przecież i ja także kłamałam. Mary zatkała dłońmi uszy, jakby to mogło zagłuszyć jej myśli. W żaden sposób nie potrafiła ich uciszyć. To ja kłamałam najwięcej! Kłamałam za każdym razem, gdy wymyślałam kolejne usprawiedliwienia dla ojca. Kłamałam, kiedy mówiłam sobie, że jestem szczęśliwa. Wierzyłam w ich kłamstwa, ponieważ chciałam, żeby były prawdą, ponieważ bałam się dojrzeć poprzez nie bolesną prawdę. Wszystkie te kłamstwa były okropne, ale najgorsze jest to, że okłamywałam samą siebie. Pamięć Mary przypominała kalejdoskop obracany niewidoczną dłonią. Patrzyła na swe życie tak, jakby widziała je po raz pierwszy. Wdowa O'neill miała rację, pomyślała. Byłam głupia. Gniew, który czuła do tych, co ją zdradzili, stał się jeszcze silniejszy. Tak naprawdę jednak złościła się na samą siebie i na własny, stworzony w marzeniach świat. Na ścianie obok łóżka wisiało małe lusterko. Mary spojrzała w swe odbicie i powiedziała: - Zrobiłaś z siebie idiotkę, Mary Macalistair. Musisz się zmienić. Teraz nauczysz się żyć w świecie bez marzeń. Masz tylko samą siebie. Tylko sobie możesz zaufać. Na zaufanie innych trzeba zasłużyć. Usłyszała dzwonek. Oprzytomniała. Jej otępiałe zmysły odzyskały swoją ostrość. Znów mogła słyszeć głosy, krzyki, śmiech, wrzaski zwierząt, skrzypienie kół, śpiew. Znów dotarły do niej otaczające ją zapachy. Pachniała ulica, błoto, śmieci, trawa, zwierzęta, kwiaty, jedzenie. Mary wstała, przeciągnęła się, chcąc wypędzić sztywność z ciała. Poczuła ukłucie podniecenia. Teraz wszystko musi się zmienić, ponieważ to ona się zmieniła. Otaczał ją świat, świat prawdziwy, a nie wymyślony. Otworzyła drzwi swego pokoju i ruszyła mu na spotkanie. 27. Podczas gdy Mary zaczynała od nowa budować swe życie, w domu Courtenayów rozszalała się burza. Burza, której na imię było Jeanne. Kiedy rano biegła do pokoju matki, oczekiwała, że dowie się, iż Valmont poprosił o jej rękę. Zamiast tego usłyszała, że jego spotkanie z ojcem dotyczyło Mary i jej sekretnej przeszłości. Przeszłości tak niechlubnej, że trzeba ją było natychmiast odprawić z domu. - May_ree? Valmont spotkał się z Papą, żeby porozmawiać o May_ree, a nie o mnie? - Jeanne zalewając się łzami, padła na łóżko matki. Berthe próbowała wszystkiego, by uspokoić córkę. Wszystko na próżno. Kiedy zjawiła się Marie Laveau, zastała obie pogrążone we łzach. Berthe wyjaśniła Marie, że powodem rozpaczy Jeanne było odejście przyjaciółki. - Jak teraz będą wyglądać piękne oczy panienki? - zapytała Marie. - Wymasuję jej skronie, żeby się uspokoiła. Potem przygotuję kompresy na oczy. Dla pani także, madame. - Bez wysiłku podniosła Jeanne, posadziła na krześle i stanąwszy z tyłu, zaczęła masować jej głowę mocnymi, okrężnymi ruchami, szepcząc dziwne słowa w rytm hipnotycznych spirali. Równocześnie Marie myślała o Mary Macalistair. Starała się ukrywać swoją radość. Jednak w duchu śmiała się głośno. Ta Sazerac wpadnie w furię, kiedy dowie się, że ofiara wymknęła się jej. Marie nie lubiła Celeste i nie miała nic przeciwko Mary. Teraz dziewczyna nie umrze. Skończy się na osłabieniu i na bólach głowy. Za tydzień albo dwa znów będzie zdrowa. A Marie zatrzyma złoto. Sprawy nie mogły ułożyć się lepiej. Tymczasem mała Courtenayówna zupełnie się uspokoiła. Marie mrugnęła do Berthe i przyłożywszy palec do warg, nakazała jej zachowanie ciszy. Potem zaczęła grzebać w wyjętych wcześniej z torby buteleczkach o tajemniczej zawartości. - Niech pani namoczy w tym gałganek, madame - nakazała - i położy go sobie na powieki. Proszę poleżeć i odpocząć przez godzinę. Pójdę z mademoiselle do jej pokoju, zrobię panience kompres na oczy i uczeszę ją. Jeanne posłusznie poszła za Marie. Jakby była w transie. Niepokój wrócił, gdy fryzjerka skończyła układać jej włosy. - Spójrz na mnie! - krzyknęła Jeanne. Chwyciła Marie za ramię. - Czyż nie jestem piękna. - Bardzo piękna, mademoiselle. - Więc dlaczego, dlaczego ten mężczyzna mnie nie chce? Jest mi smutno. Musi być jakiś sposób... Mówią, że ty... Pomagasz takim, jak ja... istnieją zaklęcia... czary... zioła... Marie uwolniła się z uścisku Jeanne. - Jest coś takiego, mademoiselle. - Wpięła mały grzebień we włosy dziewczyny, żeby podtrzymać długi lok nad lewym uchem. - Chcę to mieć - Jeanne błagalnym wzrokiem wpatrzyła się w królową voo_doo. - Muszę znać okoliczności, mademoiselle. Imię mężczyzny, muszę też wiedzieć, gdzie mieszka. Poza tym taka magia dużo kosztuje. - Nie mam pieniędzy. Czy może być coś innego? Moje perły? Futrzana pelerynka? Moja paryska suknia też jest wyszywana perłami. Marie zerknęła na sznur pereł Jeanne spoczywający we wnętrzu wybitego welwetem pudełeczka. Były - znała się na tym - niezwykle cenne, doskonale dobrane, o głębokim połysku. Warte tysiące, ware w opinii Marie dużo więcej niż miłość jakiegokolwiek mężczyzny. Jakże głupie są kobiety! - pomyślała. Tak samo jak mężczyźni. Dzięki ludzkiej głupocie zbiła już fortunę. - Tuż za katedrą stoi drzewo - powiedziała. - W jego cieniu stoi zawsze kaleka sprzedający kokosowe ciasteczka. W pniu drzewa znajdziesz dziuplę wielkości dłoni. Zawiń perły w chusteczkę i wrzuć do środka. Następnego dnia przyniosę ci to, o co prosisz. - Ale ja chcę mieć to teraz! Zabierz perły. - Nie ma mowy, mademoiselle. Musisz zrobić wszystko dokładnie, jak powiedziałam, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. - Zrobię. Zrobię. Zrobię wszystko, co każesz. Tylko pomóż mi, błagam. Marie zrobiła krok do przodu, żeby lepiej przyjrzeć się włosom Jeanne. Były doskonałe. Zaczęła pakować płyny i maści do torby. - Kim jest ten mężczyzna i gdzie mieszka? - Valmont Saint_brevin. Ma plantację w górze rzeki. Nazywają ją Benison. Marie skinęła głową. Jeanne wpatrywała się w nią, oczekując na jakiś znak... na coś, co dałoby jej nadzieję. Ale twarz Marie pozostała nieprzenikniona. * * * Gdy Marie odeszła o parę domów od willi Courtenayów, odrzuciła głowę w tył i zaczęła głośno się śmiać. Zaczął właśnie padać deszcz i Marie ruszyła biegiem w stronę domu ani na moment nie przestając się śmiać. Kiedy dotarła do Saint_Anne Street była zupełnie przemoknięta, ale nadal rozbawiona. Dom stał tyłem do ulicy, inaczej niż większość budynków we francuskiej dzielnicy. Od frontu dziedziniec zarastała dzika winorośl i wysokie drzewa bananowe. Woda, która zebrała się na szerokich liściach, spłynęła na głowę Marie, gdy potrąciła je otwierając furtkę w starym płocie o wysokich sztachetach. Zaklęła z uśmiechem, wciąż pogodna. Nic nie mogło zepsuć jej humoru, skoro poproszono ją, by rzuciła czar na Valmonta Saint_brevina. Prawie nikt nie wiedział, że Val i Marie przyjaźnią się ze sobą. Zważywszy na to, że różniło ich prawie wszystko, przyjaźń ta była naprawdę dziwna. Val uważał młode kobiety za niezwykle głupiutkie istoty. Jeżeli pochodziły z niższych warstw, można je było zdobywać i wykorzystywać, jeśli miały tę samą pozycję społeczną co on, należało ich unikać. Takiego zachowania oczekiwano od mężczyzn i Valovi nigdy nie przyszło do głowy, by naruszyć ten porządek rzeczy. Z kolei dla Marie to właśnie mężczyźni byli łatwą zdobyczą, manipulowała nimi dla własnych zysków i przyjemności. Jednak oboje bardzo się wzajemnie poważali, podziwiali i lubili. Cenili tę przyjaźń przede wszystkim dlatego, że była tak niezwykła, tak nieprawdopodobna. Poznali się przed dwudziestu laty, kiedy trzynastoletni Val wyjeżdżał do Paryża. Murzynka, która niańczyła kiedyś jego ojca, przyprowadziła go do matki Marie, starej królowej voo_doo. Prosiła o zaklęcie dla niego, o talizman, który broniłby go we Francji i przywiódł bezpiecznie do domu. Val zgodził się towarzyszyć niani, choć czuł się niezręcznie. Wypełnił wszystkie polecenia królowej voo_doo, ze stoickim spokojem zniósł namaszczanie i okadzanie. Posłusznie połknął dziwne mikstury podawane mu podczas długiej ceremonii. Na zakończenie rytuału otrzymał szczyptę sproszkowanego "dobrego gris_gris". Przyjął go z wdzięcznością. Stracił panowanie nad sobą dopiero wychodząc, gdy spomiędzy drzew bananowca spadło mu na ramiona jakieś dziwne, pokryte włosami zwierzątko. To była właśnie czteroletnia wtedy Marie. Usłyszała, jak mówił, że jedzie do Paryża. Błagała, by przysłał jej prawdziwą francuską lalkę. Królowa voo_doo uwolniła Vala od mocnego uścisku swej córki, po czym zbeształa ją surowo. Ale Val przyrzekł lalkę i obietnicy dotrzymał. Marie nauczyła się pisać, żeby mu podziękować. A także po to, by poprosić go o nowe sukienki dla lalki. I tak przez lata ciągnęła się, trochę nieregularna, wymiana listów i prezentów. Kiedy Marie podrosła, jej epistoły stanowiły najlepsze i najzabawniejsze źródło wiadomości o Nowym Orleanie. Z kolei jej pytania dotyczące Francji zwracały uwagę Vala na rzeczy, których inaczej by nie zauważył. Wysyłał jej książki, obrazki i pisma. Ona posyłała mu zioła i przyprawy wraz z instrukcjami, jak ich używać. I, jak to się często zdarza, w listach każde z nich zwierzało się drugiemu z myśli i uczuć, o których nie powiedzieliby nawet najbliższej osobie. Zanim Val wrócił do Nowego Orleanu zażyłość stała się tak silna, że nawet szok spotkania twarzą w twarz nie zdołał jej zniszczyć. Pielęgnowali ją oboje. Świadomie uniknęli potencjalnie niszczącej bliskości, jaką mógłby dać romans. Zamiast tego bawili się w skomplikowane gry słowne, wymieniali gesty, równocześnie obiecujące wiele i odpychające. To dodawało smaku ich przyjaźni. Marie znała serce i myśli Valmonta lepiej niż on sam. Podsunięcie go małej Courtenayównie uznała za świetny żart. Ale wiedziała też, że jej moc ma swoje granice. Potrafiła zrobić wiele, ale nie wszystko. Mogła tylko zastawić sidła, tak jak na innych mężczyzn. Jeżeli Val w nie wpadnie, będzie miała z czego się śmiać do końca życia. Nawet, jeżeli nigdy mu nie powie, że maczała w tym palce. Weszła do domu i zrzuciła mokre ubranie na podłogę. Naga i piękna kręciła się po kuchni, uśmiechając się i pomrukując. Nie spiesząc się, przygotowała składniki do magicznego płynu, który miała dostarczyć w zamian za perły Jeanne. Miłość to towar przynoszący duże zyski. Większe niż nienawiść. Marie przypomniała sobie, że powinna zawiadomić Celeste Sazerac o odejściu Mary Macalistair. Tyle rzeczy wydarzyło się jednego dnia! Marie była bardzo zadowolona. Śpiewała, ucierając w moździerzu zioła. Miała nadzieję, że bóle głowy Mary Macalistair nie będą nazbyt dokuczliwe. Jaka szkoda, że nie może jej posłać antidotum. * * * Valmont Saint_brevin zdjął kapelusz, wystawiając twarz na deszcz. Chłodna wilgoć przynosiła ulgę. Okropnie bolała go głowa - oczywisty skutek nieprzespanej nocy i zbyt wielu kieliszków szampana. Wściekał się na samego siebie za własną głupotę. Czas produkcji cukru był zbyt krótki, żeby tracić go na hazard i picie. Dlaczego nie odjechał do Benison od razu po operze? Musiał jednak spotkać się z Carlosem Courtenayem. Rozpoznał dziewczynę z jego loży - trzeba było ostrzec Courtenayów, że przyjaciółka ich córki nie jest najlepszą towarzyszką dla niewinnej dziewczyny. Jednak czuł po tym spotkaniu niesmak. To, co zrobił, zbyt blisko było rzeczy, którymi zawsze gardził - sprośności plotek, donosów. Zagrał parę partyjek w faraona, żeby zapomnieć o całej sprawie. I pił szampana. Oczywiście nie skończyło się na paru kieliszkach, a źle zrozumiany żart sprowokował kolejny pojedynek. Rozpoczął więc dzień na placu za katedrą. Chciał tylko musnąć przeciwnika w rękę - żeby honorowo zakończyć pojedynek jedną kroplą krwi. Był jednak zbyt pijany i przez przypadek poważnie zranił go w ramię. Boże! czuł wstręt do siebie i swojego życia. Męczył go okropny ból głowy i nieprzyjemne wspomnienia minionej nocy. Carlos Courtenay zachował się jak zraniony byk. Gdyby Valmont nie powstrzymał go jedynym argumentem, który mógł zadziałać: "skandal zaszkodzi reputacji twojej córki" - pobiegłby zabić tę Amerykankę. Val podejrzewał, że reputacja Jeanne musiała już teraz być mocno nadwerężona. Dziewczyna promieniowała zmysłowością, zachęcała spojrzeniem. Nie mylił się - sama prawie stał się obiektem jej ataków. Na samo wspomnienie pożądania, którym emanowała patrząc na niego, czuł niechciany ucisk w lędźwiach. Na wszystkich świętych, to by było przeżycie znaleźć się z nią w łóżku! Nawet dla tak doświadczonego mężczyzny jak on. Nie nauczyła się tego od tej amerykańskiej dziwki. To było równie stare i prymitywne, jak ludzkie ciało. Poza tym druga dziewczyna wcale nie promieniowała podobną siłą. To zabawne, że wyglądała na takie niewiniątko. Rose Jackson dobrze szkoliła swoje dziewczęta. Val uśmiechnął się na myśl, że jedna z dziewcząt Rose jakimś sposobem utorowała sobie drogę pod opiekę ultrakonserwatywnej Berthe Courtenay. Postąpił słusznie, odkrywając jej przeszłość, ale nie mógł powstrzymać się od podziwu. Prawie jej się udało. Pamiętał wieczór, kiedy to Philippe Courtenay do znudzenia opowiadał o jej niezwykłych zaletach. Doprawdy niezwykłych, bo nieistniejących. Val próbował odgadnąć, co tak bardzo oczarowało Philippe'a. On sam nie zauważył w niej nic szczególnie pociągającego. A niech to, traci zbyt wiele czasu na myślenie o kobietach. Spiął konia ostrogą. Czekała na niego praca, a wozy z przodu jechały tak wolno. Kiedy skończy z produkcją cukru, może przyjedzie do miasta i spędzi tydzień z dobrą dziwką w apartamencie, który wynajmował w hotelu Saint Louis. Może z tą Annabel od Rose. Miała poczucie humoru. Pamiętał, jak raz... 28. Celeste Sazerac dostała ataku szału, gdy dowiedziała się, że Mary odeszła. Porwała list od Marie Laveau na setki małych kawałeczków, rozrzuciła je po podłodze i deptała w złości, mamrocząc coś przez zaciśnięte zęby. W trakcie ataku nagle zamarła w bezruchu. Na wpół przykucnięta, zasłoniła usta ręką i z przekrzywioną głową nasłuchiwała nie istniejących dźwięków. Potem opadła na kolana i wyzbierała wszystko, do najmniejszego kawałeczka. Przeraziła się, że ktoś może je znaleźć, odtworzyć wiadomość i oskarżyć ją o usiłowanie morderstwa. Nadal klęcząc, zjadła je. Potem zeszła na dół, na kawę do salonu swojej matki. - Jak ci się udał pobyt nad jeziorem, Celeste? - zapytała Anne_Marie Sazerac obojętnie. - Dobrze. Choć obsługa w hotelu nie była najlepsza. - Nikt tam nie jeździ w zimie. Dziwię się, że hotel w ogóle był czynny. - Przygotowali apartament specjalnie dla mnie. Nie pamiętasz, Maman? To nasz hotel. Większość rodziny jeździ tam w lecie. Nie wiem dlaczego. Nie lubię jeziora w lecie, jest wtedy zbyt tłoczno. Celeste nie lubiła jeziora we wszystkich porach roku. W ogóle nienawidziła wyjeżdżać z domu przy Royal Street. Tutaj rządziła wszystkim jak absolutna monarchinii. Postanowiła jednak ukryć się w hotelu nad jeziorem na czas śmierci i pochówku Mary Macalistair. Bała się, że jej radość będzie zbyt widoczna. I oto okazało się, że spędziła te dziesięć koszmarnych dni w hotelu zupełnie niepotrzebnie. Dziesięć dni pełnych lęku, że ktoś włamie się do jej szafy i odnajdzie skrzynkę. Dziesięć dni bez jej skarbu. Dziesięć dni z dala od matki i tych okruchów uwagi, którymi ją raczyła. Dziesięć dni oczekiwania na chwilę, kiedy poczuje się wreszcie bezpieczna. Stracone. Do pokoju wszedł cicho Jacques i szepnął Celeste, że przy drzwiach czeka młoda osoba nazwiskiem Macalistair. Celeste krzyknęła. Jej matka uniosła głowę znad książki, którą trzymała na kolanach. - To nic, Maman - Celeste wysłała Jacquesa do kuchni po świeżą kawę, a sama pośpieszyła do drzwi. - Dzień dobry, mademoiselle Sazerac - powiedziała Mary. - Jak to dobrze, że zastałam panią w domu. Czy... Celeste nie dała jej skończyć. - Wynoś się - warknęła. - Nie masz żadnej rodziny w Nowym Orleanie. Wracaj, skąd przyszłaś i nie pokazuj się tu więcej. Nie mam z tobą nic wspólnego, rozumiesz? Wynoś się i zostaw mnie w spokoju. - Trzasnęła drzwiami. Mary wzdrygnęła się, jeszcze raz spojrzała na drzwi i odeszła. Służąca wychylona z okna sąsiedniego domu targowała się właśnie ze stojącym na chodniku sprzedawcą węgla drzewnego. Oboje zamilkli, by wysłuchać tyrady Celeste. Spojrzeli na Mary z ciekawością i potępieniem. Skinęła im głową i uśmiechnęła się. - Nie wiem czemu - powiedziała - ale wcale mnie to nie zdziwiło. Wiele się nauczyła podczas ostatniego tygodnia na Irish Channel. Po pierwsze, nowa przyjaciółka poradziła jej, by zawsze oczekiwała najgorszego, a nigdy nie poczuje się zawiedziona. Po drugie, przestała uważać, że gdy młoda kobieta idzie sama ulicą, popełnia grzech czy nawet zbrodnię. Do domu Sazeraców wybrała się bez żadnej eskorty i nie czuła jej braku. Wprost przeciwnie, to, że zależała jedynie od siebie, dawało jej wywołujące zawrót głowy, poczucie wolności. Teraz, kiedy zdarzyło się to, czego obawiała się najbardziej, poczuła ulgę. Nie musiała się już więcej bać. Mogła żyć dalej. Skręciła w Dumaine Street, minęła raźnym krokiem dwa domy i weszła na rynek. Była dziewiąta, poranny ruch już się skończył. Mary szła wśród tłumu nie zatrzymywana przez nikogo, przyglądając się towarom wystawionym w witrynach i na stoiskach. Kiedy obejrzała już wszystko, wróciła do Murzyna, którego gumbo pachniało najbardziej zachęcająco. - Czy masz kraby w swoim gumbo? - zapytała, starając się używać dialektu murzyńskiego. Mężczyzna mieszający w kotle uśmiechnął się szeroko. - Dużo kraba, panienko i dużo langusta. To najlepsza gumbo w Luizjana. Mary wręczyła mu drobną monetę zwaną picayune. Otrzymała za to głęboką, glinianą miskę, pełną gęstej zupy i łyżkę. Jadła z przyjemnością. Wdowa O'neill nie oszczędzała na jedzeniu, ale nie znała kuchni kreolskiej, której Mary brakowało. Po jedzeniu zwróciła pustą miskę sprzedawcy, chwaląc go za sposób przyrządzania zupy. Dał jej cukierka z orzecha kokosowego i melasy. - Lagniappe, panienko. Mary podziękowała mu i odeszła chrupiąc lepką słodycz. Zjadła duże śniadanie i nie potrzebowała ani gumbo, ani cukierka. Nie jadła po to, żeby się posilić, ani by złagodzić cios, jaki otrzymała w domu Sazeraców. Chciała raczej uczcić ten dzień. Teraz przyszłość naprawdę znalazła się w jej rękach i cieszyła się, że może robić to, co che. Wdrapała się na groblę i spojrzała w dół na rzekę, na oceaniczne statki o wielkich masztach, na góry towarów czekające na załadunek, na celowe, choć chaotyczne ruchy, ludzi, zwierząt i wozów. Był jasny dzień, słońce ogrzewało chłodny wiatr od rzeki. Kolorowe flagi różnych krajów powiewały na masztach, na tle niebieskiego, pogodnego nieba. Mary czuła się szczęśliwa. W Nowym Orleanie wszystko mogło się zdarzyć. Zatrzymała się na placu d'Armes, podziwiając budynki wzniesione przez wspaniałą baronową. Intrygowało ją, dlaczego Carlos CourĂtenay nazwał baronową najbardziej oryginalną kobietą w całym Nowym Orleanie. Drugi dom wydawał się już prawie ukończony. Mary obeszła dookoła armatę stojącą na środku placu w nadziei, że dojrzy gdzieś baronową. Na próżno. Budynki były pozbawione życia, zamknięte, poza jednym pomieszczeniem na poziomie ulicy. Mary podeszła bliżej, chcąc zajrzeć do środka. Był to sklep. Wewnątrz stały cztery kontuary ze lśniącego mahoniu i ściana półek ze stojakami na kapelusze, szale i peleryny. Młoda kobieta podbiegła do Mary i zapytała po angielsku, co mogłaby pokazać młodej damie. Mary z przyjemnością obejrzałaby wszystko z bliska, ale nie miała pieniędzy. Więc tylko pokręciła przecząco głową i ruszyła w stronę katedry. Wewnątrz panował miły chłód. Zatrzymała się w przedsionku, czekając aż jej oczy przywykną do półmroku, potem przeżegnała się, wślizgnęła do bocznej nawy i uklękła, by zmówić modlitwę. Dzięki Ci Ojcze Niebieski za szczęście, którym mnie dzisiaj obdarzyłeś. Wstała, ale po chwili znowu uklękła. I proszę, pomóż mi jutro, gdy będę szukać pracy, żebym mogła sama na siebie zarobić. Mary wyszła z katedry i ruszyła Chartres Street. Przechodziła z jednej strony na drugą, zaglądając do wszystkich sklepów. Tu już nikt nie podbiegał do niej, proponując pomoc. Sklepy były pełne ludzi. Mary patrzyła z podziwem na stosy eleganckich, ozdobnych przedmiotów wystawionych na sprzedaż. Po trzech godzinach znalazła się zaledwie o sześć domów dalej. Przyśpieszyła kroku, kiedy weszła na Canal Street. Teraz już nie przyglądała się ładnym rzeczom, ale naprawdę robiła zakupy. Rozejrzała się w poszukiwaniu sklepu, który jej polecono. Znalazła go niemal od razu. Duże litery na bocznej ścianie budynku głosiły: D. H. Holmes. Sklep wydał się Mary olbrzymi. To tak, jakby wszystkie sklepy z Chartres Street zebrać w jeden - pomyślała. Przechadzała się pomiędzy stoiskami, oszołomiona rozmaitością i ilością towarów. Ze swego bezcennego kapitału przeznaczyła na zakupy pięć dolarów. Postarała się wydać je bardzo rozważnie. Kiedy o trzeciej wychodziła ze sklepu, jej twarz była zaróżowiona z zadowolenia. Niosła dużą, owiniętą w papier paczkę, w której znajdowały się mocne, czarne, skórzane buty, brązowe wełniane rękawiczki, pięć jardów alpagi w kolorze czekolady, dwa komplety białych płóciennych kołnierzyków i mankietów, brązowe guziki i nici oraz dwie igły. Na głowie miała nowy, tani kapelusz z zawadiacką brązowo_białą wstążką zawiązaną pod brodą na kokardę. Po raz pierwszy w życiu kupiła coś dla siebie. Znalazła wszystko, czego szukała i zostało jej jeszcze sześćdziesiąt centów. Wystarczyło na ciastka dla jej przyjaciół w pensjonacie i powrót do domu dorożką. - Pani O'neill, proszę spojrzeć, co przyniosłam na deser - Mary położyła na stole paczkę przewiązaną wstążką. - To był wspaniały dzień! Pani O'neill rozwiązała wstążkę, wygładziła ją pomiędzy palcami, zwinęła w ciasną rolkę i włożyła do pudełka wyjętego z szuflady. Po chwili odłożyła pudełko na miejsce. Dopiero potem rozpakowała ciastka. - Czekolada - powiedziała. Dotknęła delikatnie jednego ciastka palcem i oblizała go. - Prawdziwa czekolada. To już dobre dwadzieścia lat, kiedy jadłam prawdziwą czekoladę. - Usiadła na stołku koło ognia. - Odnalazłaś więc swoją babkę i rzeczywiście jesteś bogata, tak jak w to wierzyłaś. - Nie. Wcale jej nie odnalazłam. Mademoiselle Sazerac zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Ale to nie ma znaczenia. Jestem nawet zadowolona. Wolę sama dbać o siebie i sama kierować swoim życiem. Wdowa O'neill powstrzymała się od wygłaszania nauk. Samo życie nauczy dziewczynę wszystkiego wystarczająco szybko. Ku jej zdumieniu zresztą Mary okazała się pojętną uczennicą. Pierwszy tydzień w pensjonacie spędziła bardzo pracowicie i już zupełnie nieźle dawała sobie radę z praniem, prasowaniem, szorowaniem i zamiataniem. Poznała dobrze całą okolicę i swobodnie poruszała się po mieście. Zaprzyjaźniła się z innymi pensjonariuszami, chodziła co sobotę do spowiedzi, a w niedzielę na mszę. I co najdziwniejsze, nie zadzierała wcale nosa. Przestała też opowiadać o tym, jaka to stała jej się krzywda. Pani O'neill prawie ją polubiła. Póki Mary miała pieniądze na czynsz, była zadowolona mając ją pod swoim dachem. - Czy mogę pożyczyć od pani nożyczki, pani O'neill? Chcę uszyć suknię, którą założę jutro, kiedy pójdę szukać pracy. Kupiłam prześliczny materiał. - A czy umiesz szyć, Mary Macalistair? - O tak, szyłam już wcześniej suknię. - A tę chcesz skończyć do jutra? - Jeżeli będzie trzeba, mogę pracować przez całą noc. - No tak. Będziesz potrzebowała więcej nafty do lampy. - Och. Nie pomyślałam o tym. Dziękuję pani bardzo. - Czy kupiłaś igły? - Tak. Nici i guziki, i bardzo ładne gotowe kołnierzyki i mankiety. Można je prać oddzielnie. Naprawdę mam wszystko, co mi będzie potrzebne. - Szpilki? Entuzjazm Mary raptownie opadł. - Nie martw się - powiedziała wdowa. - Mam całe pudełko szpilek i mogę ci je pożyczyć. Musiała kompletnie zwariować, pomyślała, kiedy Mary pobiegła do pokoju, żeby zabrać się do pracy. Jedna z sukienek, które Mary dostała od Jeanne CourĂtenay, była zrobiona z bladozielonego muślinu ozdobionego różowymi kwiatkami i zapięta od szyi, aż po brzeg różowymi porcelanowymi różyczkami. Mary najbardziej ją lubiła. Uważała, że to najładniejsza i najbardziej elegancka ze wszystkich sukienek podarowanych jej przez Jeanne. Leżała też lepiej niż inne. Teraz miała zamiar skopiować z niewielkimi zmianami ten sam wzór używając muślinu jako formy. Postanowiła rozpruć sukienkę, wyciąć z alpagi odpowiednie kawałki, znowu razem zeszyć muślin i w efekcie mieć nie jedną, lecz dwie ulubione suknie - jedną na lato, drugą na zimę. Potrzebowała zimowej sukni. Nawet w Nowym Orleanie listopad był za chłodny na noszenie letnich rzeczy. Poza tym potrzebowała czegoś mniej dziewczęcego, jeżeli miała szukać pracy. Musiała wyglądać odpowiedzialnie i dorośle. Plan był dobry. Ale wykonanie okazało się trudniejsze niż myślała. Suknia Jeanne została uszyta niezwykle starannie, ściegi miała drobne i mocne. Niełatwo było je wypatrzeć i rozpruć. Mary wciąż jeszcze pracowała nad pierwszym szwem, kiedy zaczął zapadać zmierzch. Odłożyła robotę dopiero wtedy, gdy usłyszała znajome hałasy zwiastujące powrót innych pensjonariuszy. Było ich czworo: trzech mężczyzn i jedna młoda kobieta, tylko o dwa lata starsza od Mary. Dom wdowy O'neill był największy na całej Adele Street. Miał cztery pokoje na piętrze, dwa po każdej stronie wąskiego, centralnego korytarza. Jeden z nich zajmowała pani O'neill, w trzech sąsiednich spali mężczyźni. Mary i druga dziewczyna miały sypialnie na parterze. Każde pomieszczenie dzieliło się na dwie wąskie części, wystarczające na łóżko, biurko i prosty fotel. Biurko spełniało jednocześnie rolę łazienki, stała na nim miska i dzbanek, a ręcznik wisiał na kołku obok. Ubrania wieszało się na haczykach przybitych do drzwi. Na parterze mieściła się sąsiadująca z kuchnią jadalnia, gdzie spożywano posiłki, a pensjonariusze odpoczywali i rozmawiali, oraz salon, duma właścicielki domu. Mary nie widziała, żeby kiedykolwiek wchodził tam ktoś poza panią O'neill, uzbrojoną w ścierkę Do kurzu i szczotkę do dywanów. W czasie dnia sercem domu była kuchnia, wieczorem jadalnia. Sąsiadka Mary zastukała do drzwi, uchyliła je odrobinę i wsadziła głowę do środka. - Jak minął dzień? - Nieźle, Louise. Zgodnie z twoją radą poszłam do Holmesa i rzeczywiście było tam cudownie. Dokładnie tak, jak mówiłaś. Kupiłam brązową alpagę. - Dobrze. A buty? Czy dostałaś buty? Te, które nosisz, za chwilę się rozpadną. - Mam buty. I nowy kapelusz. Jest taki ładny, Louise, chodź, pokażę ci go. - Mary. Nie potrzebowałaś nowego kapelusza. - Naprawdę potrzebowałam. Wyglądam w nim... - Ładnie. Dla Paddy Devlina, co? - Nie, nie myślałam o Paddym Devlinie. - Ale, on myśli o tobie. Cały czas. Dniem i nocą. - Cii! Louiso, proszę. Usłyszy cię. - Louisa łobuzersko uśmiechnęła się i już jej nie było. Chwilę później Mary usłyszała monotonne dźwięki gam. Louisa ćwiczyła codziennie przez dwie godziny. Jedną przed kolacją, a kolejną przed pójściem spać. Marzyła o tym, by zostać śpiewaczką operową. Mary była jedyną osobą w całym domu, której nie przeszkadzało ćwiczenie Louise. Natomiast przeszkadzały jej docinki nowej koleżanki. Patrick Devlin był pierwszym adoratorem w życiu Mary i nie bardzo wiedziała, jak sobie poradzić z jego objawami uwielbienia, a przede wszystkim z żartami pozostałych na swój i jego temat. Kiedy Mary przedstawiła się pozostałym pensjonariuszom podczas pierwszej kolacji, reakcja Paddy'ego Devlina była tak gwałtowna, iż nawet ona zrozumiała, że zrobiła na nim wielkie wrażenie. Upuścił miskę, a kiedy się po nią schylał, przewrócił krzesło. Jąkał się i czerwienił, kiedy tylko miał coś powiedzieć i wpatrywał się w Mary cielęcym wzrokiem, jak określiła to potem Louise. Pani O'neill udawała, że nic nie widzi, ale pozostali dwaj mężczyźni nie mieli litości dla biednego Paddy'ego. Może byś podał Mary masło, Paddy?... Mary czeka na pieprz, Paddy... Czy już wspominałeś Mary, że masz opinię dobrego tancerza, Paddy?... Gdzieś ty się opalił w ten deszczowy dzień, masz takie czerwone policzki? Pokładali się ze śmiechu, rozbawieni własnymi dowcipami. Mary także czuła się zmieszana, ponieważ jednak ich żarciki nie były wymierzone bezpośrednio w nią, siedziała cicho, ze spuszczonymi w dół oczami. Ojciec i syn Reilleyowie, obaj krzepcy, zdrowi, o rumianych twarzach, niebieskich oczach i czarnych włosach ani na chwilę nie przestawali się śmiać. Obok nich piegowaty i rudy Patrick Devlin wyglądał prawie delikatnie i niezwykle młodo. Miał tylko dziewiętnaście lat. W pierwszej chwili można go było wziąć za słabeusza. Pozory myliły jednak, był silny jak tur. Po tej pierwszej kolacji obaj Reilleyowie raz na zawsze skończyli z docinkami. Pani O'neill powiedziała im parę przykrych słów na temat zachowania przy jej stole. Ale adoracja Patricka nie słabła, wciąż czerwienił się, ilekroć tylko Mary spojrzała w jego stronę. Wydawało się to Mary dość miłe. Ale nie lubiła docinków Louise. Szczególnie, gdy przyjaciółka napomykała o słynnym ognistym temperamencie rudowłosych i rozważała kłopoty, jakie Mary będą sprawiać dzieci, kiedy ożeni się już z Paddym i będą mieli ich pełen dom. Mary nie chciała myśleć o małżeństwie, bo wtedy powracało wspomnienie Jeanne. I Valmonta Saint_brevina. Myślenie o nim, sprowadzało na nią niespokojne sny, pełne dziwnych pożądań i tęsknot. Postanowiła upajać się wolnością i znaleźć sobie pracę. Szyła do późna, oczy zachodziły jej łzami, pokłute palce nie mogły utrzymać igły, a lampa zaczęła kopcić. Końca roboty nie było wcale widać. Szyła przez cały następny dzień. I następny. Skończyła dopiero w piątek po południu. Założyła sukienkę, poruszając się niezgrabnie z podenerwowania i zmęczenia. Jej obolałe palce drżały, gdy zapinała guziki. Suknia pasowała jak ulał. Mary zwróciła wdowie szpilki i nożyczki, przeszła przez kuchnię, by pokazać wszystkim rezultat swej pracy, potem wróciła do pokoju, odwiesiła starannie suknię na kołek, położyła się i przespała trzynaście godzin. Obudziła się o piątej rano w sobotę, czując nagły przypływ pewności siebie i miłe podniecenie. - Dzisiaj rozpocznę dorosłe, samodzielne życie - ogłosiła czterem ścianom ciemnego, chłodnego pokoju. - Od tej chwili wszystko musi ułożyć się dobrze. 29. W takim dniu każdy poczułby wiarę w siebie. Świeciło słońce, a lekki wietrzyk niosący zapach kwiatów z rozgrzanych, ukrytych w Starej Dzielnicy ogrodów, mieszał go z wypełniającym wąskie uliczki aromatem kawy ulatującym z otwartych okien kawiarni, i miedzianych naczyń ulicznych kawiarek. Mary wysiadła z dorożki ubrana w nową sukienkę, nowe buty i nowy kapelusz. Uśmiechała się. Do dnia, do przygody, która się właśnie rozpoczynała, do miasta, które wybrała na swój dom. Wielu ludzi odwzajemniało jej uśmiech, panowie uchylali kapeluszy. Z przyjemnością patrzono na jej radość życia. Pewność siebie zaprowadziła ją dalej, niż zasugerowałby rozsądek. Kiedy weszła do sklepu, o którym opowiadała Berthe CourĂtenay, poprosiła o zaprowadzenie do samej madame. Sprzedawczyni sądziła, że Mary jest nową i na pewno bardzo bogatą klientką - nikt inny nie prosiłby przecież o spotkanie z madame. Przeprowadziła Mary przez sklep do bardzo eleganckiego saloniku, gdzie najlepsze klientki dyskutowały z najlepszą dostawczynią najdroższych sukni i dodatków w całym mieście, legendarną madame Alphande. Po chwili służąca przyniosła srebrny dzbanek z kawą i srebrną tacę z migdałowymi waflami i postawiła wszystko na stoliku obok krzesła Mary. Dziewczyna zdążyła wypić filiżankę kawy i zjeść ciastko, zanim z szelestem bogatych, jedwabnych spódnic, na jedwabnych halkach do saloniku wpłynęła madame. Mary wstała z uśmiechem. - Bonjour madame. - Bonjour mademoiselle - madame była wyniosła, ale poprawna. Jej powitanie miało speszyć klientkę, ale nie odstraszyć. Gestem zaprosiła Mary, by ta ponownie usiadła. Błyski brylantowych pierścieni na obu rękach madame ostrzegały, że jej sklep jest bardzo kosztowny. Mary stała nadal. Uważała, że pracownica powinna się zachowywać w stosunku do pracodawcy podobnie jak uczennica przy nauczycielce. Nie miała innych wzorców. - Przyszłam, żeby pracować dla pani - powiedziała pogodnie. Mary nie wiedziała, że tylko szok powstrzymał madame Alphande przed wezwaniem kogoś, kto by wyrzucił tę bezczelną dziewczynę za drzwi. Ze zdziwienia po prostu odebrało jej mowę. Ale nie słuch. Mary opowiedziała jej o sukni, którą miała na sobie i o tym, że uszyła ją w trzy dni, a także o zmianach, jakie wprowadziła przy przerabianiu paryskiej kreacji Jeanne Courtenay. Wspomniała o poprawkach w skomplikowanym hafcie. Madame dobrze znała suknię Jeanne. Niewiele z tego, co kryły szafy nowoorleańskich elegantek, umykało jej uwadze, a o debiucie Jeanne sporo mówiło się w Dzielnicy Francuskiej. - Jak długo haftowałaś jeden fiołek? - zapytała, kiedy już odzyskała głos. - Trochę wicej niż dwie godziny. Wzór był bardzo skomplikowany. Madame myślała szybko. Jej najlepsza hafciarka nie wykonałaby tej pracy lepiej. A sezon dopiero się zaczynał. Już teraz miała więcej zamówień na suknie niż była w stanie wykonać. Ta impertynencka dziewczyna mogła okazać się gwiazdką z nieba. - To nie jest szkoła przyklasztorna, mademoiselle. Tu się pracuje. Mam duże wymagania, nie przejdzie żaden brak. Mary skinęła głową gorliwie. - Rozumiem. - W pracowni trzeba być o ósmej. Kończymy o piątej, w czasie dnia jest półgodzinna przerwa na drugie śniadanie, oczywiście własne. - Tak, madame. - Tydzień pracy trwa od poniedziałku rano do soboty po południu. W niedziele pracownia jest zamknięta, chyba że mamy jakąś pilną pracę. - Tak, madame. Dziewczyna wygląda na silną, myślała madame Alphande, i widać jak na dłoni, że aż pali się do pracy. Może będę mogła zapłacić jej mniej niż innym, może tylko dolara pięćdziesiąt zamiast dwóch dziennie. - Na ile ocenia pani swoją pracę, mademoiselle? - zapytała. Mary długo zastanawiała się nad swoją pensją. Wzięła głęboki oddech i poprosiła o sumę, która wydawała jej się fortuną. - Chciałabym dostawać sześć dolarów tygodniowo, madame. - Proszę być tu o ósmej w poniedziałek. Boczne wejście jest przy Toulouse Street. Zapyta pani o mademoiselle Annette. Będzie oczekiwać na panią. Pani godność? - Mary Macalistair, madame. Madame Alphande skrzywiła się. - Amerykanka. Pani francuski jest zaskakująco dobry. Tutaj będzie się pani nazywać Marie Quatre. Trzy inne Marie już są. Teraz proszę iść. I proszę pamiętać, że po raz ostatni używa pani wejścia od Chartres Street. - Dziękuję, madame. - Mary ukłoniła się. - Jestem bardzo wdzięczna i obiecuję, że nie będzie pani żało... - Proszę już iść. Mam pracę. - Nowe buty Mary po prostu przetańczyły całą drogę przez sklep. Sukces! Wiedziała, że musi się udać. Będzie bogata! Sześć dolarów na tydzień, a ile rzeczy kupiła za pięć! Nawet ciasteczka czekoladowe dla wszystkich. A z tych trzydziestu, z którymi zaczynała, zostało jej jeszcze piętnaście! Pójdę na przystań, postanowiła. Może będzie tam "Cairo Queen" i Joshua. Chciałabym przekazać mu wszystkie dobre nowiny. W dokach na pewno będzie wrzało. Ładowanie, rozładowywanie, pełno robotników portowych. Jeżeli Patrick Devlin zobaczy ją w nowym kapeluszu, z pewnością upuści ładunek na ziemię. Mary zachichotała przechodząc przez ulicę na przeciwległy chodnik, który wydawał jej się posadzką sali balowej. Nie zajrzała do kawiarni mieszczącej się naprzeciwko sklepu madame Alphande, nie dostrzegła więc Valmonta Saint_brevina stojącego przed kontuarem w oczekiwaniu na niewielką filiżankę kawy zwaną małą czarną. Za to Valmont ją zobaczył. Panienka od Rose znowu musiała wylądować na czterech łapach - pomyślał. Jeżeli kupuje u Alphande, to musi dobrze jej się powodzić. Z pewnością miękko wylądowała. I jaka jest teraz z siebie zadowolona. Prawie się oblizuje. Pewnie zrobiłem jej przysługę uwalniając od poważania i szacunku, jakie musiały ciążyć jej w domu CourĂtenayów. Ciekawe, czy chciałaby mi okazać swą wdzięczność? Musi być w niej coś niezwykłego, coś, czego nie mogę dostrzec, jeżeli jakiś mężczyzna płaci jej tyle, że może sobie kupować fatałaszki u Alphande. Muszę się dowiedzieć, co to takiego. - Jeszcze jedną małą czarną - powiedział Val. Za dziesięć minut miał spotkanie ze swym bankierem. Wiadomość otrzymana od Juliena Sazeraca zepsuła mu humor. Kartka od Sazeraca mówiła tylko, że Val ma się stawić w biurze bankiera o dziesiątej na poufne spotkanie w niezwykle ważnej i naglącej sprawie. Było to tak tajemnicze, że prawie aroganckie. Niech lepiej, powód naprawdę okaże się niezwykle ważny i pilny, bo Val musiał opuścić Benison w samym środku prac nad produkcją cukru. Jeżeli to tylko kolejny interes, Val będzie chyba musiał pomyśleć o zmianie bankiera... chociaż swymi pomysłami Julien zarobił dla niego bardzo dużo pieniędzy... Tak, gdyby jeszcze można go było polubić. W opinii Vala, Julien miał tyle wdzięku, co zimna ryba. Czas iść. Val podszedł do drzwi, ale cofnął się gwałtownie, zobaczywszy po drugiej stronie ulicy Jeanne CourĂtenay ze służącą. Jeszcze jeden natrętny nadawca listów. W zeszłym tygodniu otrzymał od niej trzy pachnące bileciki, w których namawiała go do udziału w różnych balach. Val nigdy wcześniej nie był uwodzony tak otwarcie. Nie mógł odgadnąć, czy Jeanne brak finezji, bo wciąż pozostaje dzieckiem, czy też tylko gra taką rolę. Nie mógł się też zdecydować, czy chce zaryzykować odpowiadając na zaproszenie. Przyglądał jej się teraz z zacienionego wnętrza kawiarni. Musiał przyznać, że przyciągała wzrok. Była naprawdę piękna. Cudownie młoda i podniecająco dojrzała. Mocne połączenie. A jednocześnie władcza. Powiedziała coś ostro do służącej. Potem zostawiła ją na chodniku i weszła do sklepu madame Alphande, jakby był jej własnością. Niecierpliwa, młode damy nie powinny przebywać bez opieki nawet w magazynie mód. Zdecydowanie niecierpliwa. Może być niebezpieczna. Val pomyślał, że Jeanne zaczyna go intrygować. Wyszedł z kawiarni i pospieszył w stronę banku. Był spóźniony, a zawsze szczycił się swoją punktualnością. Poczuł złość na Jeanne - to przez nią nie przyjdzie na czas. Byłby zapewne jeszcze bardziej niezadowolony, gdyby wiedział, że powodem wizyty Jeanne u madame Alphande było pragnienie przekazania mu kolejnego liściku. Miała go dostarczyć jedna ze służących. Pracująca w sklepie Murzynka była jedną z licznych pomocnic i informatorek Marie Laveau. Odda wiadomość innej, którą Jeanne nie będzie już znała, a ta z kolei przekaże liścik Valowi do Benison. Taki sposób korespondencji był dość kosztowny. Jeanne zaczęła więc wykradać pieniądze z portmonetki swojej matki. Nie lubiła tego robić, ponieważ bała się, że zostanie przyłapana. Nie miała jednak wyjścia. Musiała zobaczyć Valmonta, żeby użyć czarodziejskiego środka pozostawionego dla niej przez Marie w dziupli drzewa. Nie miała wiele czasu. Jej ojciec zachęcał coraz bardziej Amerykanina, Willa Grahama. Jeżeli Graham poprosi o rękę Jeanne, jej przyszłość zostanie przypieczętowana. Jeanne weszła od razu do saloniku dla wybrańców. - Napiłabym się kawy - powiedziała do sprzedawczyni. - Potem proszę mi pokazać białe, koronkowe mantylki. - Listy zabierała służąca, która podawała kawę. A to, że Jeanne miała już dwie mantyle, nie było specjalnie ważne. Koronka rwie się tak łatwo. Nie minął jeszcze tydzień od jej wejścia w świat, a Jeanne już zdążyła się nauczyć, jakie przywileje dostępne są jedynej córce bogatego człowieka. Kupiła dwie mantyle i poleciła dostarczyć je sobie do domu. Adres pani zna. Rachunek proszę przesłać mojemu ojcu. - Tak, mademoiselle. Czy chciałaby pani zobaczyć nowe koszule, przypłynęły wczoraj prosto z Francji? Albo czepek z koronki na wieczór w domu? Jest jeden tak piękny, że powinien okalać tylko twarz równie piękną co pani. - Nie. Nie bywam w domu wieczorami. Zbyt dużo jest przyjęć. - Dla pani, tak, mademoiselle. Cały Nowy Orlean wie, że jest pani królową tego sezonu. Opryskliwość Jeanne gdzieś wyparowała. Wiedziała, że sprzedawczyni mówi prawdę i uwielbiała, gdy jej to powtarzano. Mogła tego słuchać w nieskończoność. - Chyba obejrzę te koszule. A jeżeli macie jedwabną różową halkę... Maman będzie marudzić, pomyślała, ale nie za bardzo. A ja tak lubię kupować. Madame Alphande ma niewątpliwie najlepszy sklep w mieście. - Jest to niewątpliwie najlepszy sklep w mieście - mówiła Mary przy kolacji tego samego wieczoru - i pojutrze zaczynam tam pracować. - Promieniała dumą. Paddy Devlin uderzył łyżką o miskę, po czym upuścił ją na podłogę. Mary zagryzła wargi, żeby powstrzymać śmiech. Nie śmiał spojrzeć w oczy Louise. Co za szczęście, że nie spotkałam Paddy'ego w porcie. Kto wie, co mógłby spuścić na nogę sobie... albo mnie. Było jej jednak przykro, że nie spotkała Joshuy. - Twój brat jest na tym samym statku. Czy możesz go poprosić, żeby powiedział Joshui, co u mnie słychać? - poprosiła Louise. - Pewnie, że tak. Przynajmniej z nim jeszcze mnie nie swatał. Swata mnie z każdym białym kawalerem pracującym na rzece. Mówię ci, Mary, posiadanie rodziny to prawdziwe nieszczęście. - Wiem o tym. Znacznie lepiej być niezależną. - Muszę cię za to uściskać, Mary. Kiedy przyszłaś tu po raz pierwszy, myślałam, że nigdy nie staniesz samodzielnie na nogi. Ty, pochodząca z wyższej klasy. - O co ci chodzi? To jest Ameryka. Nie ma żadnego systemu klasowego. - Jeśli tak mówisz, to znaczy, że jednak jeszcze nie zmądrzałaś. Ale nauczysz się. Mary zaczęła uczyć się już następnego dnia. Kiedy szła na mszę, Paddy Devlin czekał na nią tuż za rogiem. - Czy możemy pójść razem, panienko Mary? - zaczerwienił się, a w swym niedzielnym ubraniu wyglądał jeszcze bardziej niezgrabnie niż normalnie. Bluza była zbyt wąska w ramionach i w dodatku miała za długie rękawy. Z kolei nogawki spodni były przykrótkie. Kiedy zdjął kapelusz, żeby przywitać się z Mary, na czole pozostała czerwona pręga. - Będzie mi bardzo miło, panie Devlin - powiedziała Mary. Bała się, że także jest czerwona. Miała nadzieję, że jej naturalnie rumiane policzki skryją dodatkowy rumieniec. Prawdę mówiąc cieszyła się, że nie musi iść sama. Louise odsypiała tydzień, a pani O'neill poszła do kościoła wcześnie rano. Do Świętego Patricka, katolickiego kościoła w dzielnicy amerykańskiej było dość daleko. Należało minąć sześć domów, by dojść do Camp Street, potem jeszcze piętnaście. Mieli mnóstwo czasu na rozmowę, ale Paddy najwyraźniej nie wiedział o czym mówić. Mary paplała, żeby wypełnić ciszę, zwracając mu uwagę na domy i ogrody, które mijali, podziwiając urodę przejeżdżających obok nich powozów, lśnienie mosiądzu na uprzężach, umiejętności woźniców, niezwykły widok kobiet samodzielnie powożący kabrioletami, podczas gdy lokaje o wzroście dzieci stali bezczynnie na kładkach łączących koła. Paddy przytakiwał energicznie wszystkiemu, co mówiła. Gdy stanęli w drzwiach kościoła, Mary wypatrzyła w połowie sali pustą ławkę po lewej stornie. - Jest wolne miejsce - powiedziała do Paddy'ego. - Mamy usiąść razem? - Miejsca wystarczy dla nas obojga. Mary nie zwróciła uwagi na wyraz twarzy Paddy'ego. Nie był już czerwony, ale zupełnie blady z emocji. Kiedy zaczęła się msza, Paddy wyciągnął różaniec z kieszeni i zaczął się modlić. Dotknęła go lekko łokciem. - Pssyt. Mam tu mszał - wyszeptała. - Możemy modlić się razem. - Sama kiedyś znalazła się w podobnej sytuacji - zapomniała książeczki i nie mogła uczestniczyć w modlitwach. Paddy potrząsnął głową. - Nie umiem czytać - powiedział. Mary wpatrywała się w małą książeczkę trzymaną w dłoni, właściwie nie widząc liter... nie umiem czytać... Trudno jej było w to uwierzyć. Skupiła się na mszy, odnalazła odpowiednie miejsce w tekście i poddała cudownie znajomemu rytuałowi nierozerwalnie złączonemu z jej latami w szkole przyklasztornej. Mimo to przez cały czas była świadoma obecności Paddy'ego tuż obok niej, przesuwającego między palcami paciorki różańca. Kiedy wyszli z kościoła, to on stał się nagle gadatliwy. - W przyszłą sobotę odbędzie się tu pochód. Byłbym dumny, gdyby pani przyszła go ze mną obejrzeć, panno Mary. Mam nadzieję, że za rok lub dwa sam znajdę się pomiędzy maszerującymi. W drodze powrotnej ze swobodą i entuzjazmem opowiadał Mary o swym życiu i ambicjach. Był w Ameryce już prawie dwa i pół roku i wreszcie otrzymał stałą pracę jako robotnik portowy. Zarabiał sporo pieniędzy. Większość z nich wkładał do banku. Brał też bezpłatne nadgodziny, chcąc nauczyć się ładowania bawełny na statki oceaniczne. Była to specjalna sztuka, wymagająca zarówno umiejętności jak i siły. Ładowacz bawełny mógł zarobić nawet pięć dolarów dziennie i należał do elity robotników portowych. To właśnie ich związek urządza paradę. Jego matka byłaby dumna, mówił Paddy, widząc go maszerującego w pięknym fartuchu z błękitnego jedwabiu i srebrnymi frędzlami, pasem i skrzyżowanymi szelkami. Tak właśnie wyglądał paradny strój ładowaczy bawełny - najlepszych, najodważniejszych robotników pracujących przy rzece. Paddy był pewien, że matka zobaczy to z nieba i będzie szczęśliwa, ponieważ to ona namówiła go na wyjazd do Ameryki. Był najstarszym i najsilniejszym synem. Miał zaoszczędzić pieniądze, żeby wysłać je do Irlandii i sprowadzić tu całą rodzinę. Ale nie zdążył. Gdy dopłynął do Nowego Orleanu dowiedział się, że wszyscy nie żyją. - Moi rodzice także nie żyją - powiedziała Mary. Paddy westchnął. - Och, to takie smutne... Ale pani żyje i ja też, a dzień jest piękny, najpiękniejszy, jaki tylko może być. Na pewno panienka się zdziwi, ale ja widziałem już panienkę wcześniej, zanim spotkaliśmy się u wdowy O'neill. Tylko raz. To było jeszcze zanim dostałem stałą pracę w porcie. Pracowałem wtedy przy grobli. Nagle woźnica krzyknął na nas, żebyśmy się odsunęli. Jechała panienka na wielkim koniu. Wydawała się panienka być taka drobna, a jednak koń robił to, co mu panienka kazała. To był wspaniały widok. Kiedy usiadła panienka do kolacji, w domu wdowy, poczułem się tak, jakby księżniczka zjawiła się w naszej kuchni. Każdego wieczoru, kiedy wracałem do domu, myślałem, że to wszystko jest tylko snem. Ale kiedy wczoraj wieczorem dowiedziałem się, że dostała panienka pracę, tak jak my wszyscy, powiedziałem sobie: Paddy, mój chłopcze, jeżeli się nie odezwiesz do panny Mary, możesz za to winić tylko swe tchórzliwe serce. I dlatego czekałem dziś rano na panienkę i to była najtrudniejsza rzecz w moim życiu. Świat widział wiele cudów, ale nie ma większego cudu od tego, że poszła panienka razem z Patrickiem Devlinem do kościoła. Jestem bardzo wdzięczny. Mary nie była w stanie powiedzieć ani słowa. Elokwencja Paddy'ego zaskoczyła ją, a tak wielka adoracja nieco oszołomiła. Uśmiechnęła się, jak mogła najmilej i pomaszerowali razem do pensjonatu na duży, niedzielny obiad pani O'neill. Przy stole oboje milczeli, myśląc o wspólnie spędzonych chwilach. Mary rozkoszowała się świadomością, że komuś tak bardzo na niej zależy. Nie wiedziała, że źle rozumie zasady rządzące światem, w którym teraz przyszło jej żyć. Kiedy młoda kobieta szła wraz z młodym mężczyzną Irish Channel, uważano to za deklarację. Siedzenie w tej samej ławce w kościele stanowiło jej potwierdzenie. A czytanie z jednego mszału było aktem oszałamiającej bliskości. Kiedy Paddy Devlin zaproponował jej wspólne pójście do kościoła, w istocie rzeczy proponował małżeństwo. Mary myślała, że chodziło mu jedynie o wspólny spacer. 30. W poniedziałek rano Mary obudziła się na długo przed świtem. Niecierpliwie czekała, żeby zaczął się ten dzień, a wraz z nim jej niezależne życie. Kiedy przyszła pod sklep madame Alphande, znowu musiała czekać - była na miejscu pół godziny za wcześnie. Wreszcie nadeszła chuda, wysoka kobieta, wyjęła klucze z torby i włożyła je do zamka. Zanim przekręciła klucz i otworzyła drzwi, zdążyła poinformować Mary, że nazywa się mademoiselle Annette. Mary weszła za nią do środka, do królestwa terroru. Dwanaście kobiet - razem z Mary trzynaście - pracowało w małym, kiepsko oświetlonym pomieszczeniu. Nie było tam ani ogrzewania, ani wentylacji. Przez pierwsze parę Godzin pracy dokuczało im zimno i wilgoć, po południu za to dusiły się z gorąca. Pracownice siedziały na krzesłach bez oparć wokół stołu, przykrytego białą wyściółką, chroniącą przed zniszczeniem delikatne materiały, z których szyły suknie. W powietrzu unosiły się drobniutkie pyłki, zatykające usta i nosy. Mademoiselle Annette okazała się prawdziwym tyranem. Dwadzieścia lat temu przyjechała z Paryża wraz z madame Alphande i nigdy nie zmieniła zdania na temat "kolonii", jak to nazywała. Nic, nawet najstaranniej wykonana praca, nie odpowiadało jej standardom. Kobietom nie wolno było rozmawiać, za to mademoiselle Annette mówiła od rana do wieczora. Płynący z jej ust nieprzerwany monolog dotyczył głównie pracy kobiet i ich charakterów. Zarówno jedno jak i drugie oceniała bardzo nieprzychylnie. To ona wyznaczała pracę i czas przeznaczony na nią. Nie pozwalała na żadne przerwy. Na sukni nosiła czarny, jedwabny fartuch, a w jego kieszeni notes i ołówek. W notesie zapisywała wszelkie szkody, z radością odnotowując każdą złamaną igłę, zgiętą szpilkę, czy zbyt długi kawałek nitki pozostawiony na końcu szwu. - To ci się potrąci z wypłaty - skrzeczała, wymachując ołówkiem jak anioł zemsty mieczem. Kobiety mówiły o niej "suka". Madame Alphande była wielką suką. Jej wymagania i humory były jeszcze gorsze niż mademoiselle Annette. Mary była tak przerażona pierwszego dnia pracy, że trzęsły jej się ręce i niczego nie mogła zrobić naprawdę dobrze. Mademoiselle stała tuż za nią, zaglądając jej przez ramię i krytykując każdy ruch. Mary prawie nie widziała roboty, bo cały czas do oczu napływały jej łzy. Nie miała chwili ulgi aż do przerwy na lunch, kiedy Annette poszła na górę do apartamentu, który zajmowała razem z madame Alphande. Przezwiska świadczące o uczuciach, jakie wzbudzały zarówno madame jak i mademoiselle, Mary poznała natychmiast po wyjściu Annette. Dowiedziała się również, że pozostałe kobiety i do niej nie czują sympatii. Liczyło się jedynie to, że gdy uwaga mademoiselle Annette skupiła się na Mary, one miały odrobinę spokoju. Pracownice madame Alphande nie zachowywały się solidarnie. Były zazdrosne o siebie, każda przekonana, że to jej praca jest niedoceniana, że to ona właśnie pracuje najciężej. W tych przekonaniach utwierdzała je mademoiselle Annette. To właśnie było jednym z jej talentów. Umiała tak skłócić całą grupę, by nie mogły się razem zbuntować. Gdy tylko jedna osoba wyrażała niezadowolenie, łatwo było ją zwolnić i znaleźć kogoś na jej miejsce. W czasie przerwy na lunch, Mary próbowała się z kimś zaprzyjaźnić. Pani O'neill przygotowała jej paczuszkę z jedzeniem, dokładnie taką samą, jaką codziennie szykowała dla mężczyzn. Nic dziwnego, że jedzenia było zdecydowanie za dużo dla młodej kobiety wykonującej siedzącą pracę. Mary poczęstowała więc pozostałe szwaczki. Po paru sekundach prawie nic dla niej nie zostało. Jadły łakomie, wpatrując się w Mary zazdrosnymi oczyma, urażone jej młodością, nową suknią i obfitym posiłkiem. Nie wyglądała na kogoś, kto potrzebuje pracy, podczas gdy każdej z nich odbierana co tydzień koperta z pieniędzmi umożliwiała przetrwanie. - Co ona tu w ogóle robi? - Mary usłyszała, jak marie Trois spytała o to Marie Deux. - Mówi i ubiera się jak dama. Może myśli, że jest księżną wyszywającą gobelin na ścianę swego zamku? Ich wrogość rozgniewała Mary, a gniew uratował ją przed stratą pracy. Po południu pracowała jak nie znający zmęczenia automat. Postanowiła, że będzie równie zimna i pozbawiona uczuć, jak pozostałe szwaczki. Zanim dzień się skończył, mademoiselle Annette przeniosła swą uwagę na inną ofiarę. Mary poczuła niegodziwy triumf i wielką ulgę. Idąc po pracy do domu, czuła się bardziej zmęczona niż kiedykolwiek w swym życiu. Po wielu godzinach spędzonych w niewygodnej pozycji, bolał ją każdy mięsień. A serce bolało ją na myśl o tym, jak wielki zawód sprawił jej pierwszy dzień pracy. Wiedziała już, że nie jest to radosne doświadczenie. - Dobrze - odpowiadała, zmuszając się do uśmiechu, kiedy pytano ją, jak minął pierwszy dzień. - Dobrze - powtarzała każdego kolejnego wieczoru. Straszne dni mijały jeden po drugim, a jej ciało i umysł stawały się coraz bardziej otępiałe. Już nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Ta świadomość spłynęła na nią dopiero pod koniec tygodnia, w sobotę, kiedy sprawy zaczęły układać się lepiej. Dostała do wykonania skomplikowany haft. Był to maleńki, jaśniejący kolorami koliber trzepoczący nad czerwonym makiem. Haft miał zdobić kieszeń fartucha damy, ogromnie kochającej swój ogród. Mary cieszył widok skrzydeł, płatków i liści powstających pod jej palcami. Skoncentrowana na zleceniu, które sprawiało jej przyjemność, zapomniała o dusznym pokoju. Tak właśnie wyobrażała sobie pracę. Nie zauważyła gniewnego spojrzenia Marie Deux, która uchodziła dotąd za najlepszą, a więc najwyżej opłacaną szwaczkę. Marie Deux specjalizowała się właśnie w haftach. Kiedy Mary skończyła pracę, nawet mademoiselle Annette nie mogła znaleźć niczego, co dałoby się skrytykować, Mary uśmiechnęła się po raz pierwszy od poniedziałkowego poranka. - Zapakuj to i zanieś klientce - powiedziała szorstko Annette. Na dworze padał deszcz. Było zimno. Gdyby Annette wiedziała, jak bardzo ostre powietrze i błotniste ulice uszczęśliwią Mary, z pewnością nie wysłałaby jej na miasto. Jednak gdy dziewczyna wróciła po długim marszu do pracowni, jej euforia gdzieś się zapodziała, a serce wypełniła rozpacz. Nie mogła dłużej znieść cuchnącego pokoju i wrogości kobiet. Przyznała się sama przed sobą, że nienawidzi tej pracy. Mimo to musiała ją znosić. Pocieszyła się, że przynajmniej tydzień się kończy. Jeszcze tylko godzina. Chwyciła klamkę jakby to była pokrzywa i weszła w gęstą, niezdrową atmosferę pracowni. Odkryła, że w czasie nieobecności zniknęły gdzieś jej nożyczki i szpilki. To dopełniło miary. Gniewnie poskarżyła się mademoiselle Annette, która zbeształa ją za niedbalstwo i impertynencję. A potem z błyskiem w oku wyciągnęła z kieszeni notes. W drodze powrotnej do domu Mary otworzyła w dorożce małą, brązową kopertę i wytrząsnęła na kolana swą tygodniową zapłatę. Pięć dolarów i czterdzieści siedme centów. Myślała, że poczuje w tym momencie dumę. Ale była tylko zmęczona. - Louise, czy mogę wejść? Louise gestem zaprosiła ją do środka i dokończyła gamę. - Połóż się na łóżku, Mary. Wyglądasz okropnie. - Jestem potwornie zmęczona. Chciałam cię zapytać, jak dajesz sobie radę. Codziennie chodzisz do pracy, a masz jeszcze siłę, żeby ćwiczyć po powrocie do domu. Czy nigdy się nie męczysz? - Oczywiście, że tak. Gra na pianinie w tej oszukańczej szkole tańca pana Bassingtona, to okropna harówka. Ale pozwala mi zapłacić za lekcje śpiewu i bilety do Opery, więc trudno. Jedyne, czego pragnę, to zostać śpiewaczką. Zniosę wszystko, co doprowadzi mnie do celu. Może byś poszła ze mną dziś wieczorem. Byłaś kiedyś w Operze? Mary masowała swoje obolałe, pokłute palce. - Tak - odpowiedziała. - Ale wydaje mi się, że całe wieki temu. - Bolą cię ręce? Och, końce palców masz całe pokłute. Poproszę wdowę o odrobinę ałunu. Namocz je, a staną się twardsze... Boże, Mary, jakie ty masz śmieszne palce. Pokaż... - Louise ujęła dłoń Mary i przyjrzała się im dokładnie. - Jak ja bym chciała mieć takie. Byłabym najlepszą pianistką na świecie. Czy dzięki nim szyjesz lepiej od innych? Mary przyjrzała się swoim rękom. Otwarta ciekawość Louisy nie przeszkadzała jej. I pomyśleć, że kiedyś starała się je ukrywać! Jaka była wtedy młoda. Młoda i głupia. - Kto wie, może rzeczywiście pomagają mi szyć - powiedziała. Pomyślała, że to interesujący pomysł. Dobrze by było, żeby przydawały się jej do czegoś jeszcze poza przypominaniem o rodzinie, w której wszystkie kobiety miały takie same ręce jak ona. Rodzinie, która wcale nie istniała. Poczuła, jak gorące łzy płyną jej po policzkach. - Och, Mary, na pewno nie jest tak źle - Louise objęła ją i przytuliła jak małe dziecko. - Na początku zawsze jest ciężko. Przyzwyczaisz się, zobaczysz. - Nigdy się nie przyzwyczaję - głos Mary brzmiał tępo. - Spójrz. - Wyciągnęła z kieszeni brązową kopertę i podała ją Louise. Spisała na niej smutny bilans. Mieszkanie 3.00 Jedzenie 1.00 Dorożka 1.80 ::::::::: 5.80 - Oto moja wypłata, Louise. Za cały tydzień. Dostałam pięć dolarów i czterdzieści siedem centów. - Mary, jesteś strasznym głuptasem. Nie dźwigasz przecież ciężarów w porcie. Nie potrzebujesz więc takiego wielkiego drugiego śniadania. Ja zawsze na lunch kupuję kawę i coś małego od ulicznych sprzedawców. To kosztuje jakieś pięć centów. A zamiast jeździć dorożką, możesz chodzić na piechotę. Siedzisz przez cały dzień i szyjesz. Potrzebujesz trochę ruchu. Musisz po prostu nauczyć się dawać sobie radę, to wszystko. A teraz umyj twarz. Mam wejściówkę do Opery, ale trzeba się pośpieszyć, jeżeli mamy tam być na czas. Zjemy kolację po powrocie. Na pewno zostanie coś dla nas. Czuję, że czerwona fasola i ryż. Znowu. Już trzeci raz w tym tygodniu. - Lubię czerwoną fasolę z ryżem. - To wspaniale, bo będziesz ją jadła jeszcze wiele razy. Kiedy Louise i Mary weszły do Opery, przedstawienie już się zaczynało. Muzyka przenikała przez ściany i cicho rozbrzmiewała na schodach, którymi wdrapywały się na górną galerię. Usta Louise bezdźwięcznie układały się w słowa pieśni śpiewanej przez chór. Uśmiechnęła się do Mary. - Cyrulik Sewilski - szepnęła. - Znam każdą arię, nawet dla basso profundo. Pan Bassington dał mi na urodziny partyturę i libretto. Dla Mary muzyka była magiczną ucieczką od zmartwień i zmęczenia. Aż do antraktu zapomniała kim i gdzie jest. Potem zapaliły się światła i rozpoczęło się zupełnie inne przedstawienie. Mary widziała Jeanne i Berthe CourĂtenayów przyjmujących gości w swojej loży. Nie mogła uwierzyć, że zaledwie dwa tygodnie temu siedziała tam wraz z nimi. Wtedy, w loży nawet nie zauważyła galerii. Za to siedząc na galerii, nie sposób było nie zauważyć lóż. Nie mogła oderwać wzroku od znajomych twarzy, a jej serce aż podskoczyło ze szczęścia, kiedy zobaczyła, że mężczyzną, który wznosi toast za Jeanne nie jest Valmont Saint_brevin. To oznaczało, że zaręczyny jeszcze się nie odbyły. Muzyka wykonywana przez zespół prowadzący paradę w niczym nie przypominała granej przez orkiestrę muzyki operowej. Ale na swój sposób również była porywająca. Nie przenosiła Mary w urojone, dalekie światy, ale zarażała ją swym rytmem i radością. - Jest wspaniale! - krzyknęła do Paddy'ego Devlina. Kiedy parada skończyła się, Mary i Paddy poszli wolno, pośród tłumu, wzdłuż Jackson Street w stronę grobli. W pewnej chwili dostrzegli, że wokół bezlistnego drzewa gromadzą się ludzie. - O co chodzi? - zapytała Mary. Paddy wyciągnął szyję, stając na palcach. - Aha - powiedział uspokojony - to klepsydra. Chodźmy, panno Mary, zobaczymy. - Przeciskał się przez tłum, torując jej drogę. Przybity do drzewa papier w czarnej obwódce głosił, że Michael Francis Corcoran opuścił ten świat, w sobotę, dwudziestego czwartego listopada, poinformował też, że ciało zostanie wystawione w domu na Josephine Street naprzeciwko Sierocińca dla Chłopców. Paddy poprosił Mary, żeby przeczytała mu to na głos. - Frank Corcoran w końcu zapił się na śmierć - stwierdziła jakaś chuda, stara kobieta. - Mówiłam, że tak się stanie. - W jej głosie brzmiała satysfakcja. - Będzie niezłe czuwanie - powiedział mężczyzna. - Na pewno mnie tam nie zabraknie. - Przepchnął się w pośpiechu koło Mary i Paddy'ego. - Po co ten pośpiech? - powiedziała usatysfakcjonowana jejmość. - Kate Corcoran na pewno jeszcze gotuje szynkę. Mamy mnóstwo czasu. - Racja - powiedział Paddy cicho. - Przejdźmy się groblą, a potem, jeśli będzie miała panienka ochotę, pójdziemy na czuwanie. - Nie. Nie byłam na pogrzebie i nie znam Corcoranów. Paddy zaczekał z wyjaśnieniami, aż oddalą się od tłumu wokół drzewa. - Nie zna panienka zwyczaju czuwania? To nie jest pogrzeb ani stypa. To będzie później i tylko dla rodziny. Czuwanie zaś jest dla tego, który odszedł i dla tych, którzy go znali. To wielkie święto. Wszyscy będą opowiadać, jakim to wspaniałym człowiekiem był Frank Corcoran. Większość tych opowieści będzie wyssana z palca, ponieważ Frank nie był aniołem: bił swoją żonę i przepijał wszystkie pieniądze. Ale nie ma w w tym nic złego, jeżeli wdowa zapamięta go jako godnego człowieka. Będzie dobre jedzenie, beczułka whiski i parę niezłych bójek na podwórku. Niewiele rzeczy może się równać z czuwaniem. Mary była przerażona. - Dlaczego ludzie się biją? - Żeby poczuć, jak krew szybciej krąży im w żyłach. Nie ma nic lepszego od dobrej bijatyki. - Czy pan brał kiedyś udział w bójce, panie Devlin? Paddy roześmiał się głośno. - Bezustannie od chwili, gdy stanąłem na dwóch nogach, niejeden właśnie mnie zawdzięcza swój złamany nos. Może być panienka pewna, że kiedy ja będę obok, nikt panience nic nie zrobi. Mary pomyślała o mademoiselle Annette. Chciałaby, żeby Paddy złamał jej nos, choć wiedziała, że nie takie kłopoty miał na myśli. Ale pomysł wydał jej się zabawny i roześmiała się głośno. Nie wierzyła jednak przechwałkom Paddy'ego. Ludzie kłócą się, może nawet krzyczą na siebie, ale nie biją się przecież. Paddy również uśmiechnął się myśląc, że Mary jest zadowolona z jego opieki. - Czy pójdziemy do domu Corcoranów? Mary pokręciła głową. - Raczej nie. - Nic nie szkodzi - powiedział. - Czuwanie potrwa jeszcze dwa, trzy dni. Wpadnę tam jutro. Pogodnie milcząc szli wzdłuż grobli, po szerokiej ścieżce wysadzanej wierzbami. Opadające w dół gałęzie poruszały się delikatnie na lekkim wietrze. Rzeka lśniła w słońcu. Mary przypomniała sobie późny listopad w górach Pensylwanii i rozkoszowała się zielenią drzew i trawy, ciepłem słońca na ramionach. - Być może już nigdy nie zobaczę ani jednego płatka śniegu - wcale mnie to nie martwi - powiedziała. - Co? - Nic ważnego, panie Devlin. Myślę o tym, jak bardzo jestem szczęśliwa. - Nazywa się Śnieżna Chmura - mówił Valmont Saint_brevin. - Czyż nie jest wspaniały? Michaela de Pontalba wzruszyła ramionami. - Zwraca uwagę, to pewne. Para białych koni przed czarnym powozem wygląda elegancko. Ale jak na konia wyścigowego, mój drogi Valmoncie, wygląda dość wulgarnie. Jego uroda jest zbyt ostentacyjna. Val parsknął śmiechem. - Chcesz go kupić, czy tak? - Nie myślałam o tym. Chciałam ci raczej dać do zrozumienia, że nie obraziłabym się, gdybyś ofiarował mi go w geście przyjaźni i szacunku. - Droga baronowo, szanuję cię bardziej niż jakąkolwiek inną kobietę. Jeśli tylko poprosisz, obsypię cię szmaragdami. Ale nie dam ci Śnieżnej Chmury. Starałem się o tego konia od chwili, kiedy zobaczyłem go na wyścigach w Kentucky. Mój błyskotliwy bankier w jakiś sposób dowiedział się, że jego właściciel zastawił konia i przegrał go w pokera do któregoś z grasujących na rzece zawodowców. Niech Bóg błogosławi Juliena Sazeraca. Zawiadomił mnie na czas. Zdążyłem dopaść chwilowego właściciela, kiedy jego statek stał w porcie. Inaczej nigdy nie zdobyłbym Śnieżnej Chmury. To najszybszy, najmądrzejszy koń w całej Ameryce. Zamierzam zabrać go do Charleston w styczniu i zbić na nim fortunę. - Masz już dziesięć fortun. - A ty czterdzieści. Masz coś przeciwko kolejnej? To jest wyzwanie, dobrze wiesz. Michaela uśmiechnęła się. - Wyzwanie stało się ostatnio twoim ulubionym słowem, Val. Wyzwanie. Obawiam się, że chorujesz z nudy. Powinieneś szaleńczo się zakochać. Bez wzajemności, oczywiście. Wtedy na pewno zanudzałbyś wszystkich wokół, ale sam byłbyś zajęty. - Posłuchałbym cię natychmiast, ale to niemożliwe. Zawsze mogę liczyć na wzajemność i to jeszcze zanim sam się zakocham. - Jeżeli bogowie cię słyszą - śmiała się Michaela - zapłacisz za swą nonszalancję tysiąckrotnie, mój młody przyjacielu. Teraz zabierz mnie do domu. Przyznaję, że twój koń jest wspaniały, ale już dość się go napodziwiałam. Mam ochotę na kawę z brendy i smaczny obiad. Na wsi zawsze dopisuje mi apetyt. Nie powiedziałaś mi jeszcze, dlaczego przyjechałaś do mnie z wizytą. Wielki to dla mnie honor - mówił Val nalewając brandy - ale nie sądzę, byś zjawiła się z tęsknoty za wsią. - Chciałam odpocząć trochę od miasta. Ale masz rację, mam też powód. Nie idzie mi najlepiej z moimi budynkami. Drugi jest już prawie skończony, a nie mam lokatorów. Nawet w pierwszym. W jednym domu mieszkam sama z synami, w drugim młody portrecista ze swoją żoną. Szesnaście mieszkań stoi pustką. To ogromna strata. - Baronowa opróżniła kieliszek jednym haustem i podała go do powtórnego napełnienia. Val tym razem nalał jej więcej. - Ostrzegałem cię, Michaelo. Francja traci kontrolę nad miastem. Nowy Orlean przesuwa się na przedmieścia. Stara Dielnica jest zbyt zatłoczona, łatwiej budować z dala od centrum, albo na przedmieściach takich jak Lafayette, niż burzyć stare i wznosić na ich miejscu nowe budynki, tak jak ty to zrobiłaś Najruchliwszą ulicą miasta stała się teraz Canal Street. Tam są największe sklepy. Z kolei pośrednicy i fabryki zajęli Camp Street. Nowe pokolenie Kreoli mówi po angielsku równie dobrze jak po francusku. Nie pozwolą się zamknąć tą niewidzialną ścianą wznoszącą się w pasie neutralnym. - Stałeś się filistrem! - rozgniewała się Michaela. - Nie dbasz wcale o piękno, o tradycję, o wdzięk? Czy niczego nie nauczyłeś się w Paryżu o cywilizowanym życiu? Amerykanie stworzyli puste miasto rządzone przez interes. Myślą, że wielkie znaczy to samo, co piękne. Moje budynki stoją w sercu Nowego Orleanu. Chciałam, by były jak nowy zastrzyk krwi dla miasta. Najelegantsze sklepy, najelegantsze mieszkania. Kiedy skończę, przerobię cały plac d'Armes, posadzę drzewa i zainstaluję fontannę, żeby ludzie mieszkający w moich domach mieli piękny widok ze swych balkonów i wspaniałe miejsce spacerów. Canal Street brak elegancji. Czy nikt tego nie widzi? Czy po to opróżniam swe kieszenie i serce, by rzucać perły przed wieprze? Valmont ukląkł koło jej krzesła. - Droga przyjaciółko - powiedział cicho. - Powiedz, w czym mogę ci pomóc? Michaela pogłaskała go po policzku. - Już jestem spokojna - powiedziała - musiałam na kimś wyładować swój gniew. Jesteś kochany, Val. Chciałabym, żebyś pozwolił się sportretować mojemu artyście, Rinckowi. Dzięki temu stanie się modny. Po tobie przyjdą do niego inni. Valmont podniósł się z klęczek. - Dobrze. Dla ciebie zrobię nawet to, Michaelo. Ale, na Boga, chybabym wolał, żebyś zażądała konia. Będę się czuł jak głupek. - Na pewno nie ty, mój drogi. Ty nigdy nie wychodzisz na głupca. Masz styl. - Powiedziałem, że to zrobię. Nie musisz osładzać pigułki. Baronowa wyciągnęła do niego rękę. - Nie dąsaj się. Chodź. Pocałuj mnie i powiedz, że mi wybaczasz. Val uniósł jej dłoń do ust. - Nigdy ci nie wybaczę, ale będę cię kochał przez całe życie. W czasie ich rozmowy, drobna postać podkradła się do domu, przedzierając się przez krzaki, tak by nikt jej nie widział. Jeanne Courtenay podbiegła do galerii akurat w momencie, gdy Val podnosił dłoń baronowej do pocałunku i usłyszała przez na wpół otwarte francuskie okna jego wyznanie miłości. - Nie! - krzyknęła. Otworzyła oszklone drzwi, z taką siłą, że stłukła szybę. - Nie możesz jej kochać! - Przeskoczyła przez odłamki i stanęła na środku pokoju. Nie możesz! Ona jest stara i brzydka. Ja jestem piękna, młoda i kocham cię, Valmont. Musisz mnie kochać, musisz! Baronowa wyglądała na rozbawioną. - Jesteś doskonałym gospodarzem, Val. Cóż za przedstawienie. Małe dłonie Jeanne zacisnęły się w pięści. Rzuciła się w stronę baronowej. Valmont złapał ją od tyłu za nadgarstki i przytrzymał mocno, nie przejmując się wściekłym szarpaniem. Michaela wstała energicznie. Stanęła przed Jeanne. - To nic nie da - powiedziała spokojnie i zanim dziewczyna zdała sobie sprawę, co się dzieje, otrzymała siarczysty policzek. - Zostaw ją - powiedziała baronowa. - Ja się tym zajmę. - W jej głosie brzmiała taka pewność, że Val ani przez moment nie wątpił, że da sobie radę. Jeanne też nie. Przestała się szamotać i zaczęła płakać. Valmont puścił ją. - Odejdź, Val - powiedziała Michaela. - Przywołaj mój powóz. Zabiorę tę młodą damę do domu. To mademoiselle Courtenay, prawda? Idź, Val. Spojrzała na Jeanne, jakby dziewczyna była niegrzecznym domowym zwierzątkiem. - Proszę usiąść, mademoiselle. Nim podjedzie powóz, napijemy się razem kawy. Val, mówiłam, żebyś nas zostawił. Porażka jest gorzka. Nie upokarzaj dziewczyny niepotrzebnie. Jeanne ukryła twarz w dłoniach. - Poszedł. Teraz zastanówmy się, co dalej. Ośmieszyłaś się moja panno, a to najgorsze, co mogłaś zrobić. Na szczęście zrobiłaś to ze stylem i namiętnością, a Val jest podatny zarówno na jedno jak i na drugie. Michaela zostawiła Valowi wiadomość na stole obok tacy z kawą. "Sprawa załatwiona. Zwrócę J. i konia jej dziadkowi z odpowiednią historyjką, która ochroni dobre imię wszystkich zamieszanych w tę historię. Ta roznamiętniona, młoda C. przybyła tu uzbrojona w czar voo_doo, przed którym nie potrafiłbyś się obronić, zawdzięczasz mi więc więcej, niż myślałeś. Na pewno będziesz chciał się choć trochę zrewanżować. Verte". Val odwrócił bilecik. Widniało tam drukowane ogłoszenie. 1 1 63 0 0 108 1 40 1 32 1 Albert D. Rinck Portrety8podobizny Olejne i akwarele 5, Peter St.8Nowy Orlean, Luisiana 1 1 63 0 2 108 1 40 1 32 1 Na brzegu kartki widniał ten sam wdzięczny wzór, który ozdabiał balkony na budynku baronowej. W plątaninę linii wkomponowany był jej monogram. Roześmiał się głośno czytając dopisek ukryty w zagiętym rogu biletu: "Czy znasz tę uroczą angielską sztukę "School for Scandal?" Jest tam wers cudownie ~a propos: Oto trwożliwa piętnastolatka, a oto wdowa lat pięćdziesięciu". Włożył kartę do kieszeni na piersi. Kiedy skończy z cukrem, pojedzie w poniedziałek rano do miasta i umówi się z malarzem. Był jeszcze ktoś, z kim zamierzał się zobaczyć. Gdyby nie przypadkowa obecność baronowej, wszystko skończyłoby się potwornym skandalem. A skandale nie zawsze bywają zabawne. 31. Czy to możliwe, że zaledwie tydzień temu byłam taka szczęśliwa, idąc do pracy, że aż przyszłam tam za wcześnie? Mary zamknęła za sobą drzwi pensjonatu i wzdrygnęła się. Słońce stało ledwie nad horyzontem. Jej serce było szare i szaro było również wokół niej. Niskie domki przy Adele Street, które, gdy zobaczyła po raz pierwszy, uznała za takie przytulne, teraz wyglądały na nędzne i podszyte wiatrem. I brudne. Błotnista, poprzecinana koleinami ulica śmierdziała stęchlizną, kozioł biegnący samopas wzdłuż rynsztoka zostawiał za sobą smugę nieczystości. Mary wyprostowała się, uniosła spódnicę powyżej kostek i ruszyła przez błoto w stronę pracowni. Nie możesz pozwolić, żeby cię życie przygniotło. Nie możesz się poddać. Jesteś silna i zdrowa, masz gdzie mieszkać. Masz również przyjaciół, których obchodzi twój los. Popatrz, nawet pani O'neill, chociaż powiedziałaś jej, że nie będziesz już kupować drugiego śniadania, przygotowała dla ciebie paczuszkę. I to coś, co lubisz. Nieważne, że to resztka z soboty. Czerwona fasola z ryżem, twoja ulubiona potrawa. Zresztą dzisiaj jest poniedziałek, a w poniedziałek wszyscy w Nowym Orleanie jedzą fasolę z ryżem. Ale czy dwukrotnie? zapytała samą siebie. Wiedziała, że gdy wróci do domu, na kolację dostanie świeżą porcję. Chciało jej się płakać. Albo śmiać się. Wybrała to drugie. Jej krok stał się teraz bardziej stanowczy i szybszy. Madame Alphande nie jest jedyną krawcową w Nowym Orleanie. Mary powinna mieć oczy i uszy otwarte i w czasie przerwy na lunch rozejrzeć się tu i ówdzie. Może trafi się jej coś lepszego. Trzeba to tylko zauważyć. A tymczasem sporo się nauczy. Już teraz wiedziała o szyciu bardzo dużo. Nie tak dawno nawet przez myśl by jej nie przeszło, że jest aż tyle do nauczenia. Poznała także drobne sztuczki, dzięki którym zwykła suknia zaczynała wyglądać jakby przywieziono ją prosto z Paryża. Jeżeli znajdzie kiedyś czas i pieniądze, żeby znowu uszyć coś dla siebie, będzie wiedziała dokładnie, co należy zrobić. Zanim nadejdzie lato, przerobi suknie, które dostała od Jeanne, tak, żeby lepiej na nią pasowały. W niebieskiej może zmieni... Z głową pełną pomysłów Mary wędrowała szybkim krokiem po nierównym chodniku, nieświadoma pokonywanej drogi. Niebo zmieniło kolor z szarego na złoto_niebieskie, a jej cień podążał za nią. Kiedy doszła do Canal Street przy pierwszych oknach wystawowych zwolniła. Zobaczyła dziesiątki koszul, fartuchów, gorsetów i sukien. Były brzydsze i gorzej wykonane niż te, które ona mogłaby uszyć. Pomieszczenie u madame Alphande i jego atmosfera okazały się równie zimne jak zazwyczaj. Tym razem jednak Mary miała szczęście. Dostała do wykonania skomplikowany haft, który miał jej zająć cztery, a może i więcej dni. Był to niepowtarzający się wzór szerokich spiral, jakby wznoszących się fal wzdłuż brzegu balowej sukni. Ściegi wykonywała jedwabną nitką, przyszywając małe, opalizujące paciorki, lśniące jak krople wody. Czuła przyjemność dotykając materiału, z którego uszyto suknię. Była to gruba, mięsista satyna w kolorze złotego wnętrza brzoskwini. Mary czuła wrogie spojrzenie Marie Deux. Starsza kobieta pracowała nad aplikacjami w kształcie listków na małej pelerynce. Jej zazdrość wzmacniała tylko uczucie przyjemności, jakie Mary czerpała z pracy. Niech mi Bóg wybaczy, pomyślała, staję się tak samo małostkowa jak one. Ale zadowolenie z siebie przyćMiło poczucie winy. Zjadła cały swój lunch, nie częstując zupełnie nikogo. Opadająca brama wydawała niesamowite, skrzypiące odgłosy. Chyba że wiedziało się, jak ją najpierw lekko podnieść. Valmont Saint_brevin znał tę sztuczkę. Tak naprawdę zawiasy zawsze były dobrze naoliwione. - Dzień dobry, Jej Królewska Mość - powitał starszą Marie Laveau, która otworzyła mu drzwi. - Dziś jest poniedziałek, mam nadzieję, że dostanę trochę czerwonej fasoli z ryżem. Królowa voo_doo roześmiała się serdecznie. - Wejdź - powiedziała. - Marie gotuje, ja właśnie wychodzę. - Łamie mi pani serce. Roześmiała się znowu. Valmont ruszył przez hall w stronę kuchni. Marie uśmiechnęła się do niego. Stała boso, ze złotymi bransoletami wokół kostek i wielkim pierścieniem wysadzanym rubinami i brylantami na jednym z palców stopy. Czarne loki spadały jej na plecy, prawie dokładnie zakrywając błyskające brylantami kolczyki. Naszyjnik z rubinów podkreślał miedzianą barwę jej skóry. Miała na sobie białą bluzkę z dekoltem w kształcie litery V i sięgającą do kostek czerwoną, jedwabną spódnicę. - Czy ubrałaś się pod kolor do fasoli i ryżu? - zapytał Valmont. - Oczywiście. Jesteś głodny? - Oczywiście. - Siadaj więc, jedzenie gotowe. - Mary położyła na stole tacę i zaczęła przestawiać na nią butelki i słoiki. Valmont chciał pomóc, ale trzepnęła go po ręce, więc posłusznie odsunął się. - Co w nich jest, Marie? Czy naprawdę trzymasz tu sproszkowane jaszczurki, kości czarnego kota i korzeń mandragory? - Nie naigrawaj się z moich czarów - Marie mówiła z silnym murzyńskim akcentem. - To mnie naprawdę interesuje - ciągnął Val - ale jeżeli masz ochotę na gierki... - on z kolei mówił jak paryżanin. - Stare przyzwyczajenia - odpowiedziała Marie już bez śladu akcentu. - Wszyscy biali są podobni do siebie. Nie było cię tak długo, że zapomniałam jaka wyglądasz. - Czas produkcji cukru. Marie uśmiechnęła się. - A więc tak to nazywasz? - Odstawiła tacę i postawiła na stole ciężkie, gliniane miski. Aromatyczna para unosiła się znad wypełniającego je ryżu i fasoli. - Czy dasz mi zobaczyć "monogram"? - zapytała. Jej twarz wyrażała tylko niewinną ciekawość, ale szare oczy błyskały złośliwie. Pytanie Marie zaskoczyło go tak mocno, że przez chwilę siedział zupełnie oniemiały. Kiedy odzyskał kontrolę nad sobą, ujął rękę Marie i ucałował ją uroczyście. - Twoja zazdrość mi pochlebia - powiedział, dotykając ustami jej gładkich palców. Uwolnił jej rękę i rozpiął górny guzik koszuli. - Twoja ciekawość także. Łatwo mogę ją zaspokoić. Możesz poszukać "monogramu". Marie parsknęła śmiechem. - Jak zwykle pochlebiasz sobie. Może się pan rozebrać nawet i do naga, ale do mojego łóżka się pan nie dostanie. Valmont bez słowa zapiął guzik. Zajął się jedzeniem. Marie także. Fasola i ryż były znakomite. Napięcie seksualne utrzymujące się między nimi dodawało jeszcze smaku potrawie. Obydwoje potrafili to docenić. Było wysoce nieprawdopodobne, żeby Valmont kiedykolwiek znalazł się w łóżku Marie. Oboje to wiedzieli. Miewała kochanków, ale zawsze Murzynów i to takich, których łatwo mogła zdominować. Val nie zaliczał się do żadnej z tych dwóch kategorii. Jednak wysoce nieprawdopodobne nie jest tym samym, co niemożliwe. Ta możliwość zawsze wydawała się obojgu nadzwyczaj pociągająca, lubili się nią bawić i cenić tym więcej, że pozostawała niezrealizowana. Stanowiła jeden z fundamentów ich przyjaźni - chociaż wcale nie najsilniejszy. Najważniejszy był szacunek i podziw, jakimi się wzajemnie darzyli. Każde zdawało sobie sprawę z siły drugiego, z jego indywidualności i potrzeby niezależności. Żadne nie musiało drugiemu niczego udowadniać. Nic dziwnego, że tak dobrze czuli się w swoim towarzystwie. - Jeszcze? - zapytała Marie, kiedy w misce Valmonta pokazało się dno. - Jeśli można, proszę o kawę. Jedzenie było wyśmienite. - Zrobię cały dzbanek - Marie sprzątnęła miski ze stołu, stawiając w ich miejsce kubki, wyjęła kawę z puszki i wsypała ją do młynka. - Stanęła, odwrócona do Vala plecami. - Jakież to kosztowne składniki mieszasz, żeby otrzymać czar miłosny, Marie? - zapytał leniwie. Marie milczała. Widać było jednak, że trzęsie się ze śmiechu. - A więc to ty, a niech cię! - Głos Vala stracił całą swą obojętność. - I ty uważasz się za przyjaciela? Jeżeli potrzebujesz pieniędzy, dam ci. Nie musisz mnie sprzedawać jakiejś rozhisteryzowanej dzierlatce. Przestań chichotać, do licha i powiedz coś wreszcie. Marie spojrzała na niego przez ramię. - Chwileczkę. Nastawię kawę. - Nie chcę żadnej kawy. Chcę odpowiedzi. - Ale ja chcę kawy, niezależnie od tego, czy ty masz na nią ochotę, czy też nie. I proszę pamiętać, że jest pan w moim domu, monsieur Saint_brevin. Niech więc zachowuje się pan jak gentleman, albo od razu wyjdzie. Parzyła spokojnie kawę, podczas gdy Val wprost skręcał się ze złości. Wreszcie skończyła i usiadła przy stole. Jej oczy lśniły wesoło, choć błyskał w nich i złośliwy ognik. - Straciłeś poczucie humoru, Val. Zawiodłeś mnie. - To wcale nie jest zabawne, Marie. Jak mogłaś wysłać Jeanne Courtenay do mojego domu z jakimś czarem? Zrobiła taką scenę, że było mi jej nawet trochę żal. Marie pochyliła się w jego stronę, podpierając brodę ręką. - Jaką scenę? To ciekawe. - Uwierz mi, bardzo groteskową. Dlaczego mi to zrobiłaś, Marie? Nie wierzyłem, że to ty ją do mnie przysłałaś, zanim nie zaczęłaś się śmiać. - Och Val, nie zachowuj się tak, jakby coś się stało. Nie chciałam zrobić nic złego. Głupia dziewczyna nie posłuchała polecenia. Dałam jej czar dla zbyt ognistych dziewic z towarzystwa. Miała go wyszeptać, będąc z tobą w łóżku. A to na pewno doprowadziłoby do małżeństwa. Takie są zasady w twoim świecie. - Powiedziałaś jej, że ma pójść ze mną do łóżka? - Nie. Powiedziałam, że ma ci wyszeptać zaklęcie, kiedy będzie z tobą w łóżku. To duża różnica. Val patrzył na nic nie wyrażającą twarz Marie. Wreszcie nie wytrzymał i parsknął śmiechem. - Wiedźma - powiedział. - Dziękuję. - Czy kawa jest już gotowa? - To się mogło stać - mówił Val pomiędzy dwoma łykami kawy - gdyby zjawiła się w innej chwili - na przykład kiedy byłbym pijany, albo samotny, czy po prostu spragniony kobiety. Bardzo z niej ponętne stworzenie. - Potrzebujesz kobiety, mój przyjacielu... Nie, nie mnie. I nie małej Courtenayówny. Znudziłaby cię śmiertelnie po tygodniu. - Wiem. Ale kiedy jestem koło niej, zapominam o tym. Ona jest bardzo piękna, Marie, a wiesz, że mam słabość do pięknych kobiet. - Pozbawionych rozumu? - To co spoczywa między męskimi nogami, mało ma wspólnego z rozumem. Marie uśmiechnęła się. - Jest z tobą gorzej niż myślałam. Chyba wiem, jak ci pomóc. - Zaaplikujesz mi jeden ze swych czarów? Nie chcę być eunuchem. - Val był poirytowany. Najpierw baronowa, teraz Marie. Każda wie, jak rozwiązać jego problemy. Marie powiedziała jedyną rzecz, która mogła ukoić jego gniew. - Kochany Valmoncie, ostatnią rzeczą, jakiej bym chciała, jest to, żebyś stracił swoją męskość. Jestem na to zbyt dużą egoistką. Jej spojrzenie było zmysłowe, pełne pożądania. Obiecywało, że nadejdzie dzień, gdy nie będzie mu się opierać. Przez moment Val prawie się zląkł. Jako przyjaciel, Marie stała się osłodą jego życia. Marie_kochanka byłaby... nie wiedział, ale zimno przeszło mu po karku. - Dostaniesz ode mnie wiadomość, Val - powiedziała. - Wkrótce. Zaufaj mi. - Ale nie za szybko. Mam jeszcze sporo pracy. W ogóle nie byłbym w mieście, gdyby nie to, że obiecałem przysługę komuś bliskiemu. - Baronowej de Pontalba y Almonester. - Jeśli musisz wiedzieć, to tak. - Ależ drogi Val, ja wiem. Ja zawsze wiem wszystko. Zapomniałeś, że jestem Marie Laveau. - Jeżeli wiesz wszystko, Marie Laveau, to wiesz również, że do niej należy moje serce. Śmiech Marie był głęboki. - Może naprawdę jestem zazdrosna. Valmont uśmiechnął się. Dobrze znana stara gra. Niebezpieczny moment już minął. Podsunął filiżankę, by nalała mu jeszcze kawy. - Michaela de Pontalba była tematem rozmów wielu osób, nie tylko Valmonta i Marie. Kilka kobiet, pijąc kawę, zastanawiało się, jak namówić ją, żeby przyjęła zaproszenie na bal, który przygotowywały na grudzień. Jeanne Courtenay łkała jak dziecko w ramionach matki. Przyznała jej się do eskapady z poprzedniego dnia. - Jak on może kochać tę starą, pomarszczoną kobietę, a nie mnie, Maman? Dlaczego wszystko popsułam? Wszystko stracone. Teraz równie dobrze mogę wyjść za mąż za tego Amerykanina Papy. Berthe przytuliła mocniej swoje jedyne dziecko. Wiedziała, że prawnik Carlosa Courtenaya już negocjuje z Willym Grahamem kontrakt ślubny i wielkość posagu. - Właśnie przyszła wiadomość z doków - powiedziała madame Alphande do mademoiselle Annette, stając w drzwiach pracowni. - Przybył statek z Francji. Zaraz tam kogoś wyślij. Na statku są rękawiczki dla baronowej. Bardzo się o nie dopominała. - Marie Quatre, ty masz najmłodsze nogi - mademoiselle Annette trzepnęła Marie w ramię. - Rusz się. Przed oddaniem pudła z rękawiczkami w ręce służącej, która otworzyła drzwi do apartamentu baronowej, Mary obwiązała paczkę jedwabną wstążką w kolorze lawendy. Wstążka miała znak firmowy madame Alphande i była rodzajem lagniappe. Biegłam całą drogę do doków i tutaj. Teraz nie mam zamiaru spieszyć się do pracy - pomyślała Mary. Zajrzała przez okno do mijanego sklepu. Nic się tam nie zmieniło od czasu, kiedy była tu po raz pierwszy. W środku siedziała ta sama młoda kobieta z tym samym, pełnym skwapliwości wyrazem twarzy. Mary uśmiechnęła się szeroko. Może to jest to, czego właśnie szukam. Otworzyła drzwi i weszła do sklepu. Tak jak poprzednio młoda kobieta pośpieszyła ku niej oferując pomoc. - Sądzę, że mogłabym pani pomóc bardziej, niż pani może pomóc mnie - powiedziała Mary. - Pracuję dla madame Alphande. Może mnie pani zatrudnić, a wyjawię wszystkie sekrety, dzięki którym tak dobrze ona prosperuje. - Mary była dumna, że potrafiła to spokojnie powiedzieć. Jednak kolana pod nią dygotały. Głos młodej kobiety drżał tak samo jak kolana Mary. - Chciałabym móc to zrobić, naprawdę. Ale nie mam w ogóle pieniędzy. Nie przychodzą tu żadni klienci. Nie wiem, z czego zapłacę czynsz, a już kończy się miesiąc. - Och, rozumiem - powiedziała Mary. - Przepraszam, że niepokoiłam panią. - Wróciła do drzwi i pobiegła do madame Alphande obawiając się, że może stracić pracę. 32. W tym tygodniu z pensji zostały mi trzy dolary, powtarzała sobie Mary. Droga do pracy i z powrotem przerażała ją. Codziennie coraz wcześniej robiło się ciemno, a położone dalej od śródmieścia ulice, po których nie kursowały tramwaje, w ogóle nie były oświetlone. Często chowała się za krzaki lub drzewa, słysząc podniesione głosy uliczników lub niepewny krok pijaka. Bywała też głodna. Pani O'neill od poniedziałku nie miała już resztek, które mogłaby zapakować jej na drugie śniadanie. Jednak dni jakoś mijały. Mary nauczyła się myśleć tylko o chwili bieżącej. Krok za krokiem aż do pracowni madame Alphande. Ścieg za ściegiem, aż nadchodził czas pójścia do domu, znowu krok za krokiem. W domu czekał na nią talerz pełen gorącej zupy i godzina pracy nad letnią sukienką przy świetle ognia w jadalni, potem kilka minut w zimnej łazience, żeby oczyścić brązową suknię, zmienić kołnierzyk i mankiety, uprać brudne, umyć twarz i zęby. Wreszcie czekało ją ciepłe zapomnienie w łóżku i sen aż do kolejnego, identycznego dnia. Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek. W ten sposób minęła połowa tygodnia. Mary patrzyła zmęczonymi oczami na lśniący wzór żółtej, satynowej sukni balowej. Przyszywała właśnie ostatni paciorek. Suknia była wspaniała. Haft uczynił ją wyjątkową i niepowtarzalną. Ale cieszyła się, że wreszcie skończyła. Oślepłaby chyba, gdyby musiała wykonać jeszcze jeden centymetr tego zawiłego wzoru. Owinęła delikatną, żółtą satynę w ochronny, biały muślin, odłożyła igły i nożyczki na bok. Dzień pracy dobiegał końca. Jeśli nie jeżdżę dorożką, zostaje mi prawie trzy dolary, przypomniała sama sobie. Czuła się jednak zbyt zmęczona, żeby iść do domu na piechotę przez przerażające, ciemne ulice. - Wreszcie skończyłaś, Marie Quatre? - zabrzmiał wiecznie niezadowolony głos mademoiselle Annette. - Ta suknia miała być dostarczona dziś rano. Spóźniłaś się z robotą, więc sama ją zaniesiesz. Teraz. Mary miała ochotę się rozpłakać, krzyczeć ze złości, zamordować mademoiselle Annette. Ale bez słowa wzięła wielkie pudło, ozdobione jeszcze większą kokardą z lawendowej wstążki. Paczkę należało zanieść na Rampart Street, tylko o pięć przecznic dalej. Mary szła wzdłuż Toulouse Street zbyt zmęczona, żeby się rozglądać, chociaż po raz pierwszy znalazła się w tej części Dzielnicy Francuskiej. Ulice nie były tutaj brukowane. Jej stopy posuwały się ciężko i niezgrabnie po nierównych płytach wąskiego chodnika. Przez jedną przerażającą chwilę myślała, że upuści pakunek w płynący obok chodnika pełen nieczystości ściek, ale jakimś cudem udało jej się zachować równowagę. Na rogu Toulouse i Rampart mieściła się przytulna kawiarnia. Już z daleka poczuła zapach świeżej kawy i jedzenia. Brzuch rozbolał ją z głodu. Modliła się, by szybko odszukać adres, pod który miała dostarczyć pudło. "Mademoiselle Cecile Dulac. Obok Caf~e des Ameliorations. Niebieskie żaluzje". Było zbyt ciemno, żeby odróżnić kolory, ale mały domek stojący obok kawiarni miał w każdym razie żaluzje. To wystarczyło jako zachęta. Mary otworzyła bramą w żelaznym parkanie i ruszyła gładką, wyłożoną cegłą ścieżką. Drzwi otworzyły się, zanim zdążyła do nich zastukać. - To ty Marcel? Spóźniłeś się... o, kim pani jest? - odezwał się wysoki, melodyjny kobiecy głos. Padające z tyłu światło tworzyło aureolę wokół jej głowy i zacienionej twarzy. - Jestem od madame Alphande - powiedziała Mary. Trzymała pudło przed sobą. Mary stała w pełnym świetle. Przymknęła oczy, gdyż blask bardzo ją raził. - Znam cię - powiedział głos. Zdumiona Mary znów otworzyła oczy. - Doszłaś więc do tego, że pracujesz jak niewolnica u krawcowej. Przypuszczam, że i ciebie Carlos Courtenay wyrzucił. Wejdź, jakkolwiek się nazywasz. Napijemy się wina na pohybel Courtenayom. - Złapała Mary za rękę i wciągnęła ją do środka. Zmęczenie otępiło Mary i w pierwszej chwili myślała, że patrzy na Jeanne. Nie wiedziała, jak Jeanne znalazła się w tym domu i dlaczego jest zła na ojca. Potem zdała sobie sprawę, że dziewczyna, na którą patrzy, jest dużo piękniejsza od Jeanne i przypomniała sobie dzień śmierci Hercule'a. To była ona. Córka Carlosa Courtenaya z nieprawego łoża. Przyrodnia siostra Jeanne, dziecko haniebnego związku białego mężczyzny z jedną z jego niewolnic. Nic dziwnego, że Cecile Dulac tak bardzo nienawidziła swego ojca. Jednak Mary nie potrafiła wypić za jego zgubę. Nie przyjęła wina, które wręczyła jej Cecile. - Jestem wykończona - powiedziała zgodnie z prawdą. - Jeżeli to wypiję, prawdopodobnie nie utrzymam się na nogach. - Wierzę ci, wyglądasz jak śmierć. Zadzwonię po kawę. Czy chciałabyś coś zjeść? Nie? Przynajmniej ciastko. - Cecile wydawała polecenia służącej w fartuszku, która pojawiła się na dźwięk dzwonka zawieszonego na ozdobnym pasie, przy drzwiach. Po paru minutach przed Mary stała taca pełna ciastek, kanapeczek i pasztecików. Było coś fantastycznego w tym zbytku i kontraście między ciepłem i jasnością a zimnym chłodem na zewnątrz. Miękkim zapadaniem się fotela i twardym stołkiem w pracowni, hojną rozmaitością przysmaków po wielu głodnych godzinach. Mary wydawało się, że bogactwo jedwabnych zasłon, welwetowych obić, lśniących luster, pluszowych dywanów, kryształowych kandelabrów, srebrnych świeczników, pachnącego powietrza śni jej się tylko. Także ta piękna kobieta zdawała się jej senną zjawą. Jak ze snu była również ofiarowana jej przyjaźń. Cecile Dulac nie wątpiła, że Mary dzieli jej nienawiść i równie mocno pragnie zemsty na Carlosie Courtenay. Piękna kobieta z lodowatym spokojem opowiedziała Mary historię. Historię tak nieludzką, że mogła się zrodzić tylko w sennym koszmarze. Cecile była produktem tradycyjnego systemu zwanego w Nowym Orleanie jako placage. Jej matka stała się jedną z kobiet zwanych plac~ees. Znaczyło to, że utrzymywał ją biały mężczyzna, a jedynym celem jej życia pozostawało sprawianie mu przyjemności. Carlos Courtenay zwrócił uwagę na matkę Cecile, kiedy skończyła piętnaście lat. Pragnął jej. Jako jedna z jego niewolnic, nie miała prawa mu odmówić. Carlos uważał się jednak za moralnego mężczyznę. Nie poniżyłby się do przypadkowej przygody seksualnej z niewolnicą, nie widział natomiast nic złego w zrobieniu z niej swojej utrzymanki. Wywiózł ją z plantacji i kupił dom na Rampart Street. Aby miała te same prawa, co inne plac~ee mieszkające przy Rampart Street, darował jej wolność. Wolność od oficjalnego niewolnictwa, bo przecież w rzeczywistości nadal pozostawała jego niewolnicą. Jego i miłości. Cecile drwiła z uczucia, które uważała za słabość matki. - Na imię ma Amaranthe, jak kwiat, zwany też wieczystym. To imię stało się przekleństwem. Dała temu mężczyźnie swą wieczystą miłość. Dała mu też syna, ponieważ tego chciał. Pozwolił jej mieć również drugie dziecko, bo pragnęła córki. Kiedy się urodziłam, była mu za to bardzo wdzięczna. Na więcej dzieci już nie wyraził zgody. Zamiast dzieci były proszki od królowej voo_doo i okropne bóle i krew wyrywanych z jej ciała i wrzucanych do nocnika niemowląt. Wszystko z miłości do tego mężczyzny. Z miłości do niego musiała też trzymać nas - mojego brata i mnie - z daleka od ojca. Kiedy pan Carlos przychodził, nie mógł mu przeszkadzać ani płacz dzieci, ani odgłosy ich zabawy. Dlatego zamykała nas w pokoju obok kuchni, póki sobie nie poszedł. Czasami jednak chciał podziwiać, co wyrosło z jego nasienia. Wtedy ubierała nas pięknie i paradowaliśmy przed wielkim, białym bogiem. Byliśmy tacy uroczy, uśmiechaliśmy się, kłanialiśmy, recytowaliśmy wiersze i śpiewaliśmy piosenki. Robiliśmy wszystko, żeby był zadowolony, bo wiedzieliśmy, nawet kiedy byliśmy bardzo, bardzo mali, jak wiele znaczy dla naszej matki. Naszej pięknej, łagodnej, kochającej matki. Zawsze była piękna. Elegancko ubrana, uczesana, pachnąca - bo pan Carlos mógł przecież przyjść o każdej porze dnia i nocy. W dodatku żyła w ciągłym lęku, że pewnego dnia znajdzie kogoś piękniejszego, młodszego, bardziej chętnego, by mu dogadzać i że wtedy odrzuci jej wieczną miłość. Zapytałam ją, kiedy byłam już dostatecznie duża, żeby rozumieć, co się dzieje, jak może to wszystko znieść - to lekceważenie, ten lęk, tę niewolę gorszą od niewolnictwa. Uderzyła mnie w twarz za to, że źle o nim mówiłam. On jest taki dobry - powiedziała - dał jej wolność, dał dwoje dzieci, dawał stroje i biżuterię, żeby stroiła się dla niego. Dał jej również niewolników, żeby zajmowali się domem, czesali ją, myli, zajmowali się jej dziećmi, przygotowywali posiłki, które być może czasem on także zechce spożyć. Był tak dobry, że pozwolił mnie i mojemu bratu pójść do szkoły, a kiedy mój brat skończył dziesięć lat, wysłał go do Francji, żeby zdobył wykształcenie jak dżentelmen i mój brat pozostał tam na zawsze, bo we Francji kropla murzyńskiej krwi nie jest przeszkodą w karierze. Co za wspaniałomyślność, oderwać dziecko od matki, która dała mu życie! Jeszcze bardziej wspaniałomyślny okazał się, gdy podarował matce ten dom i wszystko, co w nim jest. Zawiadomił ją też listownie, że jego bankierzy przysyłać jej będą comiesięczną pensję. Był to właściwie jego pożegnalny prezent, bo równocześnie zawiadomił matkę, że jego żona i córka przeprowadzają się z powrotem do miasta i dlatego on nie będzie śmiał już tutaj przychodzić. Kiedy moja matka pożegnała się z nim i podziękowała za wielkoduszność, umarła. Wzięła nóż i wbiła go sobie w pierś. To, że nie trafiła w serce i przeżyła, nie ma znaczenia. Jest jak piękna muszla - nie ma w niej życia. Carlos Courtenay zabił ją. Cecile patrzyła na Mary z lekceważeniem pomieszanym z litością. - Ty także wyglądasz, jakbyś już nie żyła. Co ci zrobił? Jak ściągnął cię na dno? Co zamieniło elegancką damę z plantacji w zagłodzonego brudasa? Mary chciała zaprotestować. Nie była godnym współczucia stworzeniem, lecz niezależną kobietą. Ale spojrzała na leżącą przed nią pustą tacę. Zjadła wszystko, do ostatniej okruszyny, nie zdając sobie z tego sprawy. - Nie wiem, co się stało - powiedziała. Miało to być usprawiedliwienie łakomstwa. Ale kiedy usłyszała swój głos, zdała sobie sprawę, że jest to również usprawiedliwienie swojego życia. Coś poszło nie tak. Gdzieś musiała zrobić zły ruch. Myślała, że postępuje słusznie, że droga, którą obrała, zaprowadzi ją do szczęścia. Ale wyglądała - Cecile miała rację - jak zagłodzony brudas, zbyt zmęczony, by walczyć o swoje miejsce w świecie. - Nie wiem, co się stało - powtórzyła. Przypomniała sobie, że Cecile pytała ą o Carlosa Courtenaya. - Pewnego wieczoru byłam w loży w Operze - powiedziała Mary - a następnego ranka powiedział mi, że nie jestem odpowiednim towarzystwem dla jego córki. Clementine posiniaczyła mi ramię, wpychając mnie do powozu. Cecile pociągnęła swoim cienkim, arystokratycznym nosem. - Clementine! - Moja droga babka. Kocha Courtenayów bardziej niż swoją własną córkę. Przybiegła tu, kiedy przywieziono matkę ze szpitala, i jedyne, co potrafiła powiedzieć, to że trzeba być cicho, bo żaden skandal nie powinien zbrukać nazwiska Courtenayów. - Przykro mi - szepnęła Mary. Nie było to zbyt wiele, ale nic więcej nie umiała powiedzieć. Głęboko żałowała tej pięknej, przepojonej nienawiścią dziewczyny. Cecile roześmiała się. Jej twarz i ciało przeszły przedziwną transformację. Ręce zaciśnięte w gniewne pięści otworzyły się i opadły wdzięcznie wzdłuż ciała, podczas gdy zgarbione dotąd plecy wyprostowały się ujawniając zgrabną linię piersi i brody. Cecile spuściła głowę i rzuciła na Mary spojrzenie spod gęstych rzęs, jej usta odprężyły się, zmiękły, stały się zapraszające. - Niech ci nie będzie przykro z powodu wolnej, kolorowej kobiety - Cecile powiedziała to głosem słodkim jak miód. - Ja pokieruję swoim życiem o wiele lepiej niż moja matka. I wiem, jak to zrobić. Wielu białych mężczyzn zapłaci za grzechy Carlosa Courtenaya. Może nawet sam Carlos. Mary zadrżała. Nie rozumiała tej prymitywnej siły, tych instynktów, których obecność wyczuwała. - Chciałabym być choć trochę do ciebie podobna - powiedziała cicho. Cecile podniosła brwi. Przez jej wargi przemknął się szyderczy uśmiech. Mary ciągnęła dalej. - Nie chodzi mi o twoją urodę. Nie wiedziałabym, co robić z urodą. Ale bardzo chciałabym wiedzieć, czego chcę, i jak mam to osiągnąć. Przerwało jej pukanie. Cecile posuwistym krokiem ruszyła do drzwi. Tę tajemniczą płynność jej ruchów Mary zauważyła już w czasie pierwszego spotkania. - Marcel - powiedziała Cecile - spóźniłeś się. Masz to? Daj mi. Odwróciła się tyłem do Mary, chowając coś niewielkiego w dłoniach. - Muszę się teraz ubrać... Jak się nazywasz? - Mary Macalistair. - Muszę przygotować się na bal, mademoiselle Macalistair. Marcel jest naszym woźnicą. Odwiezie cię do domu. Gdzie to jest? - Adele Street. - O mój Boże, Irish Channel! A Marcel jest czarny jak smoła. Zawiezie cię tak daleko, jak tylko będzie mógł. Dziękuję za przyniesienie sukni. Czy druga będzie gotowa na czas? Mam dosyć tej starej Alphande i czekania zawsze na ostatnią minutę. Cecile oceniła już Mary jako osobę pozbawioną ducha, przegraną. W jej oczach bezwartościową. Amerykanie, pomyślała, to nieszczęsne istoty, niezdolne nawet do złości. Urodzona ofiara, zasługująca na to, by przynosić paczki lepszym od siebie. Zaskoczyło ją nagłe ożywienie Mary. - Chwileczkę - powiedziała Mary. - Chciałabym się czegoś dowiedzieć. - Jej pociągła twarz nie była już szara z wyczerpania, na policzkach pojawiły się kolory, a oczy zabłysły. - Przypuśćmy, że gdzie indziej możnaby kupić suknie takie, jak u madame Alphande. A może i ładniejsze. I na pewno skończone na czas. Czy zamówiłabyś suknie w takim sklepie - pomimo, że byłby nowy, jeszcze bez renomy? - O czym ty mówisz? Oczywiście, że tak. Każdy by tak zrobił. Ale nikt w całym Nowym Orleanie nie szyje tak, jak madame Alphande. Mary aż klasnęła w ręce. - Jeżeli wolno, przyjdę tutaj znowu. Sądzę, że będę miała do zaproponowania coś interesującego. Dziękuję za gościnę. Dobranoc - Mary otworzyła gwałtownym ruchem drzwi. - Powóz... zawołała Cecile. - Och, nie trzeba. Ale dziękuję. Cecile wzruszyła ramionami. - Co za dziwna osoba - mruknęła do siebie. - Ciekawe, co też będzie miała do zaofiarowania. `ty Księga trzecia (c.d.) 33. Mary wróciła do domu dobrze po dziewiątej. Paddy Devlin nerwowo kręcił się koło drzwi, widząc dziewczynę rzucił się jej na spotkanie. - Gdzie panienka była? Prawda, oszalałem z niepokoju. - Załatwiałam swoje sprawy, panie Devlin. - Mary była podekscytowana, zadowolona z siebie i impertynencka. Paddy zastąpił jej drogę. - Nie powinna mnie panienka tak niepokoić. To niebezpiecznie włóczyć się po nocy ciemnymi ulicami. Ktoś powinien być z panienką - mruczał. Mary poczuła złość. Wiedziała jednak, że Paddy ma rację. Co prawda przezornie przeszła na drugą stronę Adela ŃStreet, omijając bar "Ocean", ale mimo to bała się. Już z daleka dobiegały stamtąd pijackie śpiewy, głośne przekleństwa i hałas tłuczonego szkła. Nigdy jeszcze nie wracała tak późno do domu przez Irish Channel. Położyła rękę na ramieniu Paddy'ego. - Prawdę mówiąc, nie zauważyłam, że już tak późno - powiedziała. - Rozmawiałam z pewną miłą kobietą o pracy u niej w sklepie. Nie czuję się najlepiej u madame Alphande. Jestem zmęczona. Proszę mnie przepuścić, panie Devlin. Chciałabym wejść do środka. Paddy otworzył przed nią drzwi. Mary widziała, że jest przybity, ale niezbyt ją to obchodziło. Nic nie mogło zmącić jej euforii. Drogę z Rampart Street do pustego sklepu młodej kobiety przebyła prawie biegiem. - Sprowadzę tu klientów - obiecała jej - a pani podzieli się ze mną zyskiem. Hannah Rinck zaprowadziła Mary na górę do swego mieszkania. - Musimy porozmawiać z moim mężem. Wszystkie decyzje podejmujemy razem. Entuzjazm i pewność siebie Mary szybko przekonały Alberta Rincka. Cała trójka uczciła rysującą się przed nimi jasną przyszłość kolacją i butelką wina. Albert wypił najwięcej, bowiem świętował podwójnie. Parę godzin wcześniej dostał zamówienie na portret. - Dobry Boże, Michaelo - skarżył się Valmont - ten człowiek chce malować portret naturalnej wielkości. - To ci się nie musi podobać, mój drogi - powiedziała baronowa - wystarczy, że wyrazisz na to zgodę. Następnego dnia Mary zjawiła się w pracy w doskonałym nastroju. Przyciągało to uwagę mademoiselle Annette i sprowadzało na głowę Mary dodatkowe szykany. Annette bez przerwy kręciła się wokół niej, krytykowała, narzekała, dawała do wykonania najbardziej żmudne prace. Ale Mary mało o to dbała. Trzymała głowę kornie spuszczoną nad szytą suknią, ukrywając uśmiech, którego żadną miarą nie mogła powstrzymać. Następnego dnia, w sobotę, sytuacja się powtórzyła. W końcu jednak nadszedł koniec tygodnia. Mary wysłuchała kazania na temat popełnionych przez siebie błędów, wzięła kopertę z pieniędzmi i grzecznie przyrzekła, że w przyszłości postara się lepiej pracować. - O wiele lepiej, ty ropucho - powiedziała na głos, kiedy tylko znalazła się w bezpiecznej odległości od sklepu. - Ale nie dla ciebie. Dla siebie. - Jakaś kobieta, przechodząca nie opodal, przyjrzała jej się uważnie. Mary nawet tego nie zauważyła. Głowę miała pełną fascynujących planów. Jutro jest pierwszy grudnia, pomyślała. To znaczy, że sezon towarzyski kończy się dopiero za trzy miesiące. Może nawet za trzy i pół. Muszę sprawdzić, kiedy jest Wielkanoc i początek Wielkiego Postu. Nagle stanęła bez ruchu pośrodku tłumu nieustannie przepływającego przez Canal ŃStreet. Myślałam o interesach - uświadomiła sobie - i o Wielkiej Niedzieli jako ważnej dla nich dacie i przez myśl mi nawet nie przeszło, że Wielka Niedziela to przede wszystkim najświętszy dzień w roku. Planuję, co powinnam zrobić jutro i wcale nie biorę pod uwagę tego, że to będzie niedziela. Dzień Pański. Staję się poganką. Ruszyła równie nagle jak stanęła. Jej kroki stawały się coraz szybsze. Pobiegła wprost do katedry Świętego Patricka. Chciała się wyspowiadać. Chciała prosić o wybaczenie, że tak bardzo uwagę jej pochłonął świat doczesny. Postanowiła też modlić się gorąco o to, by nie opętała ją myśl o pieniądzach. Ksiądz po wysłuchaniu spowiedzi pobłogosławił Mary i zadał jej jako pokutę odmówienie trzech Ojcze Nasz. Wyszła z kościoła mocno zmieszana. - Kiedy byłam w szkole, musiałam odmawiać dziesięć za to, że pomyślałam o śniadaniu w czasie mszy - opowiadała potem Louise. - Nic z tego nie rozumiem. Louise słuchała zniecierpliwiona. - Nie jesteś już w zakonie, moja droga. Twoje grzechy tracą swą wagę, w porównaniu z morderstwami, bluźnierstwami i pijaństwem stanowiącym normalną część życia. Dla mnie byłby znacznie surowszy, gdybym w ogóle odważyła się pójść. Ja także mam zamiar zmienić pracę, ale nie tak jak ty. Chcę rzucić grę na pianinie u pana Bassingtona, a zamiast tego zacząć żyć z nim w grzechu. - Louise, nie możesz! - Teraz jeszcze nie. Muszę poczekać, aż mój brat wyjedzie. Gdyby on się dowiedział, z pewnością by mnie pobił, a pana Bassingtona prawdopodobnie zabił. Po Bożym Narodzeniu mój brat wybiera się do Kalifornii na poszukiwanie złota. Wtedy nikt już mnie nie powstrzyma. Mary była pewna, że Louise zmądrzeje do świąt. Na pewno mówi takie rzeczy tylko dlatego, że jest sobotni wieczór, a jej brak pieniędzy na bilet do Opery. Mary chciała dać Louise pieniądze ze swej koperty, ale potrzebowała każdego pensa. Potrzebowała także każdej minuty. Paddy Devlin miał ponurą minę, kiedy powiedziała mu, że będzie zajęta przez całą niedzielę po mszy. Myślał, że spędzą popołudnie razem. - Moglibyśmy pojechać dorożką do Carrollton - powiedział. - Słyszałem, że jest tam piękny park, a to najwyżej godzina drogi. - Choćby miało to być tylko dziesięć minut, nic z tego. Nie znajdę jutro ani odrobiny czasu na spacer, nawet nie będzie mnie w domu na kolacji. Ale proszę się rozchmurzyć, panie Devlin. I tak jest teraz za zimno na spacery po parku. Kiedy przyjdzie wiosna, chętnie z panem pojadę. I wtedy prawdopodobnie będę miała wolne niedziele. O mało nie dodała "niestety". Wiosna oznaczała bowiem koniec sezonu. W niedzielę niebo było błękitne i zupełnie bezchmurne. Mary żałowała, że włożyła wełnianą suknię, było jej zdecydowanie za gorąco. Miała nadzieję, że Paddy Devlin nie będzie jej przekonywał, że dzień jest wprost wymarzony na wycieczkę do odległego parku. Ku jej zaskoczeniu w ogóle o tym nie wspomniał. Towarzyszył Mary do kościoła, a po skończonej mszy, ukłonił się i od razu pożegnał. - Jeśli masz ochotę to się dąsaj - mruknęła Mary, odchodząc. W chwilę później zupełnie o nim zapomniała. Wreszcie kończył się czas, gdy jej los zależał od humorów innych ludzi. I tak trwało to za długo. Czuła, że znowu zaczyna kontrolować swoje życie. To było bardzo przyjemne uczucie. * * * Cecile Dulac odebrała jej tą kontrolę w pięć minut po przybyciu na Rampart Street. - Masz zamiar pracować dla Alphande przez sześć dni w tygodniu, a dla Rincków w niedzielę i po nocach? To absurd. Mary z pasją broniła swego planu. To wcale nie jest głupie. Była młoda i silna. Da sobie radę. Hannah Rinck nie ma pieniędzy, żeby kupić wszystko, czego będą potrzebowały na samym początku, a oszczędności Mary wystarczą tylko na pierwszą suknię dla Cecile. Z zysku kupią materiał na następną i tak dalej. Po miesiącu, czy sześciu tygodniach wszystko będzie już szło dobrze i Mary opuści madame Alphande, by pracować tylko u Hannah Rinck. - Po miesiącu czy sześciu tygodniach - powiedziała Cecile - będziesz nieżywa albo tak wyczerpana, że niczego dobrze nie uszyjesz. Powiem ci, co zrobisz. Dwie godziny później Mary całkowicie oszołomiona, szła w stronę budynków baronowej. Niosła dwie rzeczy: skórzaną sakiewkę pełną złotych monet i wiadomość, że sklep ma teraz cichą partnerkę, Cecile Dulac. Dla Mary oznaczało to przede wszystkim jedno: koniec z pracą u madame Alphande. - Ale kto to jest - pytał Albert Rinck. - Jaka kobieta ma tyle pieniędzy? - Albert i Hannah Rinck jak zahipnotyzowani wpatrywali się w leżący na stole stos złotych monet. Stół obity wyblakłym, zielonym welwetem zakrywającym zniszczony blat, był jedynym meblem w dużym, przestronnym pokoju. Hannah, aby upiększyć swój dom, postawiła na środku stołu porcelanową miskę z zielonymi liśćmi. Albert pomalował stojące wokół stołu beczki, służące za krzesła. Ich heroiczne wysiłki tylko podkreślały biedę. Złoto lśniło niestosownie mocno. - Kim ona jest? - zapytał znowu Albert. Mary bezskutecznie szukała w myślach jakiejś prostej odpowiedzi. - Mówiłam wam - powiedziała - nazywa się Cecile Dulac i jest kwarteronką. Niezupełnie kwarteronką, bo ma więcej niż trzy czwarte białej krwi, ale tak nazywa się w Nowym Orleanie kobiety, które mają choć trochę ciemniejszą skórę. Będziemy szyć dla niej suknie na bale kwarterońskie. Powtarzała to, czego dowiedziała się od Cecile. W czasie sezonu prawie codziennie organizowano bale w sali obok budynku Opery. Wejście kosztowało dwa dolary i mogli tam przychodzić tylko biali mężczyźni. Kwarteronki przychodziły pod opieką swych matek lub opiekunek, dbających o ścisłe przestrzeganie zasad obyczajowych. Mężczyzna musiał prosić o pozwolenie przedstawienia się córce i nie mógł protestować, jeżeli spotykała go odmowa. Przyjęte formy zachowania zostały jasno określone. Podobnie zresztą działo się na innych balach, gdzie partnerkami do tańca były białe kobiety, a cena biletu wynosiła dolar lub nawet mniej. Na bale kwarterońskie zapraszano tylko przedstawicieli kreolskiej arystokracji. Ich głównym celem było aranżowanie formalnych związków między białymi, bogatymi mężczyznami, a pięknymi, młodymi kwarteronkami. Matki negocjowały kontrakty i zabezpieczenia finansowe dla swych córek, które stawały się (plac~ee) utrzymankami. Bale były więc miejscem handlu ludźmi. Hannah Rinck słuchała relacji Mary, zupełnie zaszokowana. - To najbardziej niemoralna rzecz, o jakiej słyszałam w życiu - powiedziała w końcu. Mary przytaknęła. - Ja też tak myślałam, Hannah. Ale to nie różni się niczym od małżeństw aranżowanych w rodzinach arystokratycznych, poza tym, że kwarteronki nie mają zabezpieczenia, jakie daje małżeństwo. Poza tym takie tu panują od wielu pokoleń obyczaje. My ich nie zmienimy. Do nas należy szycie sukien. Teraz przynajmniej wiesz, dlaczego każda matka chce, by jej córka wyglądała najpiękniej. Albert zaczął wkładać monety z powrotem do sakiewki. - Mary, chcesz, by moja żona dopomagała w prostytucji? Nie pozwolę na to! - Ależ nic podobnego, Albercie! - Mary prawie krzyczała. - Te dziewczyny nie są prostytutkami. Są jak najlepiej wychowane, wykształcone w szkołach klasztornych. Dokładnie tak samo, jak białe dziewczyny z najlepszych rodzin. Są wierne swoim opiekunom, tak jak żony są wierne swoim mężom. To bardzo cnotliwe dziewczyny. Hannah zabrała sakiewkę z rąk męża. - Albercie - powiedziała - nie bądź takim bałwanem. Nawet gdyby miały rogi i nosiły czerwone sukienki, nie ma to znaczenia, dopóki będą je kupować u nas. Musimy wziąć skądś pieniądze, żeby zapłacić za farby i czynsz. Odwróciła się w stronę Mary, równocześnie wkładając pieniądze do kieszeni fartucha. - Ile sukni balowych ta Cecile chce kupić od nas? - Żadnej. Za pieniądze od niej kupimy wykroje i materiały. Dlatego pierwsza suknia, jaką uszyjemy, będzie dla Cecile. Kiedy ją założy, pokaże innym, co umiemy. Przyjdą zamówienia od innych kwarteronek. Wszystkie będą chciały mieć to samo, co Cecile, ponieważ ona jest najpiękniejsza. - Skąd to wiesz? - Powiedziała mi, a ja jej wierzę. Nie może być piękniejszej kobiety na całym świecie. Cecile idzie na pierwszy swój bal w czwartek, a jej opiekunka odrzuciła już cztery oferty. - Chyba chciałbym ją namalować - powiedział Albert. Mary i Hannah spojrzały na siebie porozumiewawczo. Mogły zabierać się do pracy. To na razie wystarczy, pomyślała Mary. O innych rzeczach, o których dowiedziała się od Cecile, opowie im kiedy indziej. Nie była do końca pewna, co myśleć o swej nowej partnerce. Wiedziała tylko, że wreszcie może zarobić pieniądze, dużo pieniędzy. A jej doświadczenia zdążyły ją nauczyć, że posiadanie pieniędzy jest najważniejsze. 34. Baronowa de Pontalba z zasady nie interesowała się kobietami. Uważała, że mężczyźni mają szersze poglądy, więcej osiągają w życiu, są bardziej oryginalni i odważni. Więcej miała z nimi wspólnego i lepiej ich rozumiała. Tak przynajmniej myślała. Kiedy jednak mały sklep w jednym z jej domów przeszedł zupełnie nieoczekiwane przeobrażenie, bardzo zaciekawiła ją Hannah Rinck. Baronowa wyobrażała sobie zawsze plac d'armes z rzędem ekskluzywnych sklepów po obu stronach, i oto nagle pojawił się pierwszy z nich. Wyrósł z niepozornego sklepiku, jak łabędź z brzydkiego kaczątka. Mógł stać się pierwszym krokiem w stronę wyznaczonego przez baronową celu, mógł przyciągnąć innych. Postanowiła zachęcić Hannah, przejmując patronat nad sklepem i wpuszczając ją do swego domu. Zaprosiła oboje Rincków na przyjęcie, które urządzała w trzecią sobotę grudnia, piętnastego. - Musisz założyć coś szczególnie pięknego, Hannah - upierała się Mary. - To będzie najbardziej omawiane przyjęcie w Nowym Orleanie, zobaczą cię wszyscy ważni mieszkańcy miasta. Jeśli się uda, przyciągnie to do nas dziesiątki nowych klientek. - Mary, nie potrzebujemy nowych klientek. Już teraz nie dajemy sobie rady z zamówieniami. Nie możesz szyć bez przerwy siedem dni i siedem nocy na tydzień. A ja nie potrafię ci w niczym pomóc. - To nieprawda, Hannah. Pracujesz równie ciężko jak ja. Ale to, co mówiła Hannah, było prawdą i obie dobrze o tym wiedziały. Mary praktycznie wszystko robiła sama. Nie chciała uwierzyć, kiedy dowiedziała się, że Hannah nie zna francuskiego. Sklep znajdował się w centrum Starej Dzielnicy - tutaj większość ludzi nie używała innego języka. Mary musiała więc pomagać w obsłudze tych nielicznych klientów, którzy z ciekawości zaglądali do sklepu. Hannah zajmowała się garstką, która mówiła po angielsku. Dzięki temu czuła się użyteczna. Próbowała też pomagać przy szyciu, ale brakowało jej umiejętności. Kończyło się tym, że Mary musiała pruć ściegi i szyć wszystko od nowa. Później Hannah usiłowała udekorować witrynę, układając na niej wszystko, co mieli na sprzedaż. Albert powiedział jej szczerze, że nie można na to patrzeć. Mary była podobnego zdania. Albert zaprojektował artystyczny wystrój okna, a Mary skrupulatnie wykonała jego zalecenia. Hannah pozostało sprzątanie sklepu, odbieranie zamówień i dostarczanie gotowych rzeczy do domów klientek. Po tym, gdy Cecile pojawiła się na balu w złotobrzoskwiniowej sukni, było ich coraz więcej. Cecile zadbała o to, by wszędzie rozeszła się nieprawdziwa wiadomość, że suknia pochodzi ze sklepu Rincków. Już następnego dnia pojawiły się w sklepie trzy matki z córkami, zamawiając dla nich balowe suknie. Mary przyznała się Hannah, że bardziej cieszyła się tym, że to jej przyznawano zasługę za uszycie sukni Cecile, niż pochwały wygłaszane na temat następnych kreacji. - Zemsta jest słodka - mruczała - nawet jeśli mademoiselle Annette o tym nie wie. Mary, pracując dniami i nocami, uszyła trzy suknie w niecałe dwa tygodnie. Była z siebie dumna i trochę zaskoczona tym, czego dokonała. Suknie naprawdę były piękniejsze od tych, które szyto u madame Alphande, ponieważ przy ich projektowaniu pomagał Albert. On odpowiadał za nietypowe łączenie kolorów i oryginalne wykończenia z koronki, wstążek, kwiatów, wielkich haftów i aplikacji, wkrótce stały się znakiem firmowym sklepu. - Tu idzie o kolor i kształt - mówił Albert, a to jest moja dziedzina. - Szybkimi pociągnięciami pędzla szkicował suknie i oddawał kartki Mary, która z kolei pokazywała je klientkom. Dzięki pomysłowi Cecile, sklep stał się słynny w jeden dzień - w cenie sukni mieściła się cena rysunku. - Kiedy suknia będzie gotowa, monsieur Rinck może domalować nad szkicem głowę właścicielki. Ofiarowuje portret jako lagniappe. Zobowiążcie się, nigdy nie powtarzać projektu i odpowiednio podnieście ceny za spełnianie tej obietnicy. Z trzech pierwszych zamówień szybko zrobiło się piętnaście. Każda z kwarterońskich piękności pragnęła być zarówno odziana w piękne połączone jedwabie i welwety, jak również uwieczniona pędzlem. Mary i Hannah zamieściły reklamę sklepu w "Pszczółce" i zatrudniły dwie kobiety do prostego szycia. Mary w dalszym ciągu wykonywała wszystkie skomplikowane prace. Nadal szyła dniami i nocami, przez cały tydzień. A Hannah wciąż martwiła się o nią. Ale zgodziła się, żeby Albert zaprojektował dla niej wspaniałą suknię na przyjęcie do baronowej i żeby Mary ją uszyła. Hannah miała dwadzieścia lat - nigdy jeszcze nie nosiła wieczorowej sukni, ani nie była na przyjęciu. Urodziła się jako czwarte dziecko w wielodzietnej rodzinie. Miała aż ośmioro rodzeństwa. Pochodziła z małego miasteczka w Ohio. Jej ojciec prowadził tam sklep. Spotkała Alberta Rincka, kiedy malował nowy szyld nad sklepem jej ojca. Kiedy skończył pracę i ruszył do następnego miasteczka, uciekła wraz z nim. Zdążyli się pobrać, zanim dopadł ich jej ojciec. Od tego czasu klepiąc biedę, prowadzili wędrownicze życie, szczęśliwi i zakochani. Tam, gdzie się zatrzymali, Hannah prowadziła mały sklep. To, co zarabiała, wystarczało im na przeżycie do czasu, gdy Albert zdobywał reputację wziętego portrecisty. Na szyldach nie zarabiało się wiele. Aż do Nowego Orleanu wszystko szło jako tako. Tu nagle katastrofa zamajaczyła na horyzoncie. Teraz za to wydawało się, że wreszcie pojawiła się przed nimi wizja dobrobytu i stabilizacji. Wszystko stało się tak szybko, że Hannah nie potrafiła zrozumieć, jak to wszystko w ogóle było możliwe. Zresztą nawet nie próbowała zrozumieć. Była zadowolona, że Albert i Mary są tacy sprytni. Po prostu cieszyła się tylko niespodziewaną odmianą losu. Wytłumaczyła swoją rolę Michaeli de Pontalba w czasie przyjęcia. Szczęście Hannah wydało się baronowej strasznie nudnym tematem rozmowy. Przelotnie pomyślała, że powinna była raczej zaprosić Mary. Potem odeszła, żeby porozmawiać z kimś innym i zapomniała, że kiedykolwiek w ogóle słyszała o Mary Macalistair. Niecały tydzień później usłyszała o niej znowu i tym razem zwróciła na to nazwisko baczniejszą uwagę. Odwiedził ją Valmont Saint_brevin, który po załatwieniu swych interesów na plantacji, przeprowadził się do miasta, by korzystać z uroków towarzyskiego sezonu. - Jestem niewypowiedzianie wdzięczny, baronowo, że moje pierwsze pozowanie do tego przeklętego portretu odbywało się na siedząco. I kogóż ja tam spotkałem, jeśli nie ruchliwą mademoiselle Mac Alistair? Czy wiesz, jakaż to sprytna myszka chowała się w twoim domu? Tej zawsze udaje się wypłynąć na czyste wody. Najpierw była dziewczynką w najlepszym burdelu w mieście. Potem czymś na kształt przybranej córki Berthe Courtenay. Teraz uchodzi za właścicielkę niezwykle eleganckiego i modnego sklepu. Zrobiła na mnie mocne wrażenie. Na Michaeli również. Baronowa postanowiła, że musi poznać tę Mary. Ona na pewno nie okaże się nudna. Piętro niżej Mary udawała, że przestawia coś na wystawie sklepowej. Wystrój witryny był uderzająco prosty - tylko manekin ubrany był w długą, różową suknię z satyny, z rozwiniętym do połowy wachlarzem z czarnej koronki w ręce. Nie było tam nic, co Mary mogłaby zmienić. Wręcz odwrotnie, jej krzątanina mogła zniszczyć delikatną równowagę kompozycji. Jednak kręcąc się koło okna miała nadzieję, że zobaczy Valmonta, kiedy będzie wychodził od baronowej. Nie liczyła na nic więcej. Jej wrażliwe zwykle ręce niezgrabnie dotykały delikatnych fałd satyny i koronki. Mary była na siebie zła. Jak mogłaś się tak wygłupić, Mary Macalistair? Dlaczego, kiedy weszłaś do pracowni Alberta i zobaczyłaś Valmonta, po prostu nie wyszłaś? Mogłaś też powiedzieć dzień dobry, tak by postąpił każdy dobrze wychowany człowiek. Ale dlaczego paplałaś i popisywałaś się jak pajac, starając się zrobić na nim wrażenie tymi wszystkimi nonsensami o nowych ściegach i zamówieniach, które dostajesz? Udajesz, że niby kim jesteś? Baronową? Madame Alphande? A może po prostu chciałaś zostać chwilę dłużej, by patrzeć na jego włosy, lśniące czarno na pięknej głowie i oczy tak cudownie spoglądające spod brwi, i długie nogi, i usta, lekko skrzywione, zanim nie ułożą się w uśmiech? Och, czemuż robiłaś z siebie takie przedstawienie, stojąc nie tam, gdzie twoje miejsce w nadziei, że zobaczysz ten uśmiech? Czy nie mogłaś przestać? A teraz ośmieszasz się jeszcze bardziej. Zostaw w spokoju to okno i zajmij się jedną z niezliczonych rzeczy, które masz do zrobienia. Mary przewróciła manekin i popatrzyła z przerażeniem na to, co się stało. Nie, nie mogę, pomyślała. Nie mogę. Dlaczego zjawił się tak niespodziewanie? Gdybym wiedziała, że on tam jest, moje serce nie zaczęłoby tak szaleć i nie powróciłoby to głupie, idiotyczne i beznadziejne pragnienie. Myślałam, że już przez to przeszłam, że wyleczyłam się i wyzdrowiałam po tej chorobie. A teraz okazuje się, że jest ze mną jeszcze gorzej niż kiedyś. Nie mogę nawet zrobić trzech kroków, by odejść od okna. Nie mogę. Podniosła manekin i wachlarz, starając się ustawić wszystko tak, jak było poprzednio. - Nigdy nie będzie tak, jak było. Chciało jej się płakać. W tym momencie przed sklepem zatrzymały się dwie kobiety w średnim wieku i zaczęły przyglądać się nerwowym poczynaniom Mary. Po chwili weszły do środka. - Jaka jest cena tego wachlarza, mademoiselle? - zapytała jedna. - Czy są takie same, ale w innych kolorach? - To jest ten sklep, w którym żona malarza szyje suknie, nieprawdaż? - zapytała druga. Czy może nam pani pokazać, co macie do zaoferowania? Mary uśmiechnęła się do nich z wdzięcznością. Uratowały ją od popełnienia głupstwa. Sama nie zdołałaby zapanować nad sobą. Teraz jej serce przestało szaleńczo galopować, a myśli uspokoiły się. Znowu była spokojna. Prawie. Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie przez okno i odwróciła się wchodząc w głąb sklepu. Suknia Hannah zadziałała. Kobiety, które zjawiły się w sklepie, były bez wątpienia damami z kreolskiej arystokracji. Do sklepu Rincków znalazły w końcu drogę nowe klientki. Val, wychodząc od Michaeli de Pontalba, zajrzał przez okno do wnętrza sklepu. Nie zobaczył Mary i ona go też nie spostrzegła. Klęczała właśnie za kontuarem, wyciągając kolejne pudełko z wachlarzem, by pokazać go nowym klientkom. Na kontuarze leżało osiemnaście innych. Każdy został rozwinięty, obejrzany, omówiony i odrzucony. Val odwrócił się i odszedł lekkim krokiem. Dobrze było znowu znaleźć się w mieście. Cukier czekał już w beczkach na załadowanie. Teraz przyszedł czas na zabawy. Kiedy wróci do hotelowego pokoju, wybierze jedno spośród pliku przysłanych mu zaproszeń. Może pójść na bal, przyjęcie lub kolację. Wcześniej jednak musi złożyć uszanowanie wszystkim swoim starszym ciotkom, wujom i kuzynom. Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Jego stopy wystukiwały na ceglanym chodniku taneczny rytm. Tak, postanowił, pójdzie na jakiś bal. Miał ochotę na muzykę, taniec i szampana. Musiał zgrać się z rytmem Starej Dzielnicy. Choć był to już jego trzeci sezon w Nowym Orleanie od powrotu z Paryża, nadal zadziwiało go niemożliwe do nasycenia pragnienie przyjemności, jakie opanowało stare miasto. Sezon rozpoczynał się dość spokojnym wieczorem w Operze, na początku listopada, potem następowała lawina spotkań pełnych muzyki, jedzenia, picia, tańców i wszelkich możliwych rozrywek. Przerwa na pełne czci powitanie Bożego Narodzenia powodowała, że tuż po nim skumulowana energia musiała znaleźć swe ujście: karnawał trwał dalej, przyjęcia organizowano jeszcze częściej, stawały się coraz bardziej ogniste, hedonistyczne, aż w końcu w tłusty czwartek całe miasto opanowało szaleństwo. - Niektórzy tak lubią własne towarzystwo, że nie zwracają w ogóle uwagi na innych - usłyszał kobiecy głos po swej lewej stronie. Obrócił szybko głowę. Marie Laveau mijała go, idąc w przeciwnym kierunku. Zawrócił, zrównując się z nią. - Wybacz mi, Marie. Zagapiłem się. - Nie mogę się zatrzymywać - powiedziała Marie. - Idź tam, dokąd szedłeś. Ale przyjdź wieczorem na bal kwarteronów. Będę tam. - Nie wiem, czy... - Val zaczął szukać jakiejś wymówki, ale Marie już nie było. Zniknęła w bramie domu, przed którą zatrzymali się kilka chwil wcześniej. Val wciąż stał na chodniku, gapiąc się w bramę. Był zdziwiony. Marie nigdy dotąd nie przyznawała się publicznie do znajomości z nim. Oboje zdawali sobie sprawę, że przyjaźń pomiędzy białym mężczyzną i królową voo_doo będzie traktowana podejrzliwie zarówno w jej, jak i jego środowisku. I właściwie dlaczego wydawała mu polecenia, jakby należał do jej świty? I co to za pomysł z tym balem kwarteronów? Był tam raz, tuż po powrocie z Paryża i wspominał to z niesmakiem. Marie dobrze o tym wiedziała. Val zmarszczył brwi i ruszył w stronę domu swojej ciotki. Jego nogi zapomniały o tanecznym rytmie. Dziwne zachowanie Marie wytrąciło go z równowagi. Musi ją przywołać do porządku. Postara się zajść do domu przy Saint Anne Street jeszcze w tym tygodniu. Nie miał zamiaru słuchać jej rozkazów. Królowa czy nie, nie przyjdzie na bal po to tylko, żeby ją zobaczyć. 35. Mary została w sklepie dłużej niż zazwyczaj. Obiecała Cecile Dulac, że tego dnia skończy dla niej suknię, a kreolskie damy zajęły jej prawie trzy godziny. I nic nie kupiły. Przyszyła ostatni jedwabny płatek parę minut przed ósmą, starannie zapakowała suknię, założyła szal i beret. Zaniesie ją na Rampart Street w drodze powrotnej do domu. Może Cecile da jej coś do jedzenia. Była zmęczona i głodna. Wczesnym popołudniem wypiła filiżankę kawy i zjadła kilka pączków. Od ego czasu nie miała nic w ustach. Masowała dłonie, by złagodzić ból palców. Kiedy przechodziła skrzyżowaniem ulic Royal i Toulouse, usłyszała muzykę dobiegającą z hotelu Saint Louis. Orkiestra stroiła instrumenty przed mającym się wkrótce odbyć balem. Nigdy nie byłam na balu, pomyślała. Czuła się jak Kopciuszek, do którego nie przyszła wróżka. W czasie wszystkich tych godzin, spędzonych na szyciu balowych sukien i sprzedawaniu eleganckich dodatków na wieczór, nigdy nie rozczulała się nad sobą. Teraz tym silniej zrobiło jej się żal samej siebie. Chciałaby nieść pudło ze swoją piękną suknią, chciałaby iść tam, gdzie gra muzyka, gdzie jest jasno i słychać śmiech, chciała wsiąść do zacisznego, szybko sunącego powozu, a nie brnąć samotnie przez zabłocone ulice. Chciała być wykąpana, pięknie uczesana, ubrana i pachnąca. I przetańczyć całą noc w ramionach Valmonta Saint_brevina. Pudło odebrała od niej służąca Cecile. Powiedziała, że mademoiselle Cecile szykuje się na bal. Nie zaproponowała żadnego poczęstunku. Mary z trudem przeszła wzdłuż Rampart Street do przystanku powozów konnych na Baronne Street. Nie było żadnego. Żeby jeszcze bardziej móc siebie pożałować, przeszła pieszo aż do hotelu Saint Charles - wielkiego amerykańskiego konkurenta hotelu Saint Louis we francuskiej dzielnicy. Tutaj także słychać było muzykę. Przyglądała się nadjeżdżającym powozom, z których wysiadali mężczyźni i kobiety w wieczorowych strojach, widziała jak wchodzą do hotelu i rozmawiają z ożywieniem w oczekiwaniu na przyjemny wieczór. - Ej, ty! Po co się tutaj włóczysz? - Policjant złapał Mary za ramię i odciągnął ją od hotelowego wejścia. - Znikaj stąd, bo trafisz do aresztu. Była zbyt przygnębiona, żeby zaprotestować. Szła wolno, z wyraźnym trudem. Po drodze starała się zatrzymać jakiś wóz konny. Zazwyczaj jazdę tramwajem traktowała jak zabawę, małą przygodę. Od Canal Street jechało się powozem ciągniętym przez konie, potem trzeba było się przesiąść do wagonu toczącego się za hałaśliwą, strzelającą iskrami lokomotywą parową. Jechała ona zygzakowatą drogą wzdłuż Baronne Street i Howard Street do Tivoli Circle, a potem oddalała się od centrum miasta przez Nayades i wyjeżdżała poza obrzeża centrum JackĂson Avenue. Tu znowu Mary wsiadała do wozu ciągniętego przez konie i dojeżdżała nim aż do grobli. Potem musiała jeszcze tylko przejść dwie przecznice i już była na Adele ŃStreet. Kiedy tej pechowej nocy wóz dojechał do Jackson Avenue, Mary zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle powinna z niego wysiadać. W wagonie poza nią było tylko dwoje pasażerów i motorniczy, prawie połowa kabiny należała do niej. Pomyślała, że dobrze byłoby, gdyby mogła tu zostać zupełnie sama. Pojechać do Carrollton, potem wrócić i znowu do Carrollton, i jeszcze raz z powrotem, mijać wszystkie te miejsca i ludzi, jakby się było niewidzialną osobą, albo duchem, a nie prawdziwą kobietą, na którą nie czeka nic poza zbyt ciężką pracą i zbyt krótkim odpoczynkiem. Jednak pociągnęła za dzwonek, sygnalizując, że chce wysiąść na przystanku przy Jackson ŃStreet. Wysiadła i postanowiła czekać na przyjazd konnego tramwaju. Straciłam ducha, bo jestem głodna, pomyślała. Wejdę do sklepu spożywczego koło pani O'neill i kupię coś do jedzenia, wtedy od razu poczuję się lepiej. Uśmiechnęła się krzywo. Nie mogłabym pójść na żaden z tych balów, nawet, gdybym była zaproszona. Nie mam się przecież w co ubrać! O tym, że ktoś doszedł tego wieczoru do podobnego wniosku, świadczył lament dochodzący z domu Courtenayów przy Esplanade Avenue. Jeanne miała napad złego humoru. Wyrwała suknię z rąk Mirandy i cisnęła na podłogę. - Miałam ją już na sobie dwa razy! - wrzasnęła, a potem zaczęła skakać po pieniących się falbanach sukni. Miranda poszła poszukać Berthe Courtenay. Niech ktoś inny spróbuje poradzić sobie z Jeanne, pomyślała. Ja już nie mam siły. Od czasu, kiedy ogłoszono jej zaręczyny z tym Amerykaninem, diabeł w dziewczynę wstąpił. Berthe pośpieszyła do pokoju Jeanne, załamując swe małe dłonie. Mieszaniną współczucia, błagania, przekupstwa i obietnic udało jej się jakoś uspokoić sztorm i ubrać Jeanne na bal. Potem pobiegła do swego pokoju, żeby dokończyć własnej toalety. Kiedy Clementine przyszła jej pomóc, zastała swoją panią zalaną łzami. - Nienawidzę tego wszystkiego - łkała Berthe. - Dlaczego życie nie może być miłe i spokojne? Czemu wszyscy nie mogą być szczęśliwi? Mary wbiegła do pokoju Louise, zamknęła z trzaskiem drzwi i wybuchnęła płaczem. - Dlaczego wszyscy zachowują się tak okropnie? - szlochała. Louise przyglądała się jej współczującym wzrokiem. - No, no, moje biedactwo - powiedziała po paru chwilach. - Nie wiedziałam, że masz w sobie tyle emocji, Mary. Ostatnio bardziej przypominałaś maszynę niż kobietę. Co się stało? Czy wszystkie szpilki się połamały? - Jesteś taka sama jak wszyscy inni - Mary pociągnęła nosem. - Nie wiem, dlaczego nagle wszyscy się na mnie uwzięli. Pani O'neill skrzyczała mnie, że nie przyszłam na kolację, nie uprzedzając jej wcześniej o tym, a Paddy Devlin przeraził mnie śmiertelnie, wyskakując nagle z baru, kiedy przechodziłam obok. Wrzeszczał na całą ulicę, jak bardzo się o mnie martwi. Ale widać nie martwił się na tyle, by się nie upić. - Właśnie dlatego pił, że się martwi. Traktujesz go okropnie, Mary. - Ja? Co ja takiego zrobiłam? Zapracowuję się na śmierć. Czy mam na dodatek martwić się Paddym Devlinem? Zachowuje się, jakbym była jego własnością. To jakieś szaleństwo. - On chce się z tobą ożenić, Mary. - Co? - wykrzyknęła Mary łamiącym się głosem. - To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam. Przecież on nawet nie umie czytać. Jak mógł nawet pomyśleć, że chciałabym wyjść za niego? - Nie krzycz tak. Słychać cię w całym domu. Czasami jesteś taka niemądra. Czy nie wiesz, że tutaj tylko ty i ja umiemy czytać. A jeżeli już o tym mowa, to ja znacznie lepiej znam się na nutach niż na zwykłym piśmie. Mary zaszokowana milczała. Louisa rozłożyła koc na łóżku i usiadła na nim. - Jest późno - powiedziała. - Idźmy spać. Ja już dawno położyłabym się do łóżka, gdyby nie to, że czekałam na ciebie. Mój brat przyjechał do miasta. Zaprasza nas jutro na bal. Jeżeli masz choć trochę rozsądku, weźmiesz wolne i pójdziesz z nami. Paddy może ci towarzyszyć. Musisz mieć trochę rozrywki, Mary, bo skwaśniejesz. - Ale ja nie mam się w co ubrać - Mary zaczęła się śmiać. I długo nie mogła przestać. - Czasami, kiedy zaczynam się śmiać, po prostu nie mogę przestać - mówiła okrąglutka dziewczyna, cała ubrana na różowo. - Pan jest taki dowcipny, monsieur Saint_brevin. Valmont rozejrzał się ukradkiem, czy nikt nie nadchodzi na ratunek. Dziewczyna przyparła go do muru i wydawało mu się, że stoją tak już całą wieczność. Z pewnością musiał gdzieś być jakiś brat, ojciec czy kuzyn, który mógł go wybawić z opresji. Istniały przyjęte, niepisane prawa obowiązujące rodziny dziewcząt, podpierających ściany. Zauważył młodego mężczyznę o spojrzeniu męczennika, torującego sobie drogę przez tłum. - Jest pani dla mnie zbyt miła, mademoiselle - powiedział z uśmiechem. - To tylko dzięki pani moje nędzne odpowiedzi wydają się interesujące. Dziewczyna w różowym zachichotała. Valmont skłonił się z galanterią, ustępując krzesła jej bratu. Czasami współczucie dla mających mniej szczęścia dziewcząt prowadziło do nieoczekiwanych komplikacji. Przyszedł tu, żeby tańczyć, a nie pocieszać. Ruszył w stronę parkietu, rozglądając się za dobrą partnerką. Jego uwagę zwrócił nagły ruch koło wejścia. Zjawiła się Jeanne ourtenay wsparta na ramieniu swojego ojca. Kawalerowie tłoczyli się wokół niej, prosząc o pozwolenie wpisania nazwisk do karneciku. Valmont cofnął się. Wspomnienie sceny, jaką urządziła w jego domu, było jeszcze dość świeże. Uśmiechnął się w duchu, patrząc na zamieszanie wokół Jeanne. Jak ćmy do ognia, pomyślał. To zrozumiałe. Jeanne emanowała zmysłowością. Pamiętał, co jego przyjaciel z Paryża mówił o dziewczętach tego typu. - Mój drogi, obowiązkiem dżentelmena jest uwolnić taką nieszczęsną młodą kobietę od jej niechcianego dziewictwa. Nie, pomyślał Val, opinia jego przyjaciela nie oddawała Jeanne sprawiedliwości. Czar dziewczyny wynikał nie tylko z jej zmysłowości. Była naprawdę wyjątkowo piękna. Prawie bez skazy. Nie, znowu nie tak: po prostu bez skazy. Odwrócił się szybko, świadom, jak niebezpieczne są jego myśli. Nie wolno mu ulec temu pożądaniu. Nie czuł się gotowy do małżeństwa, a nic innego w tym przypadku nie wchodziło w grę. Czystym szaleństwem było choćby myślenie o flircie... Znowu spojrzał na Jeanne. Napotkał jej zapraszający wzrok. Ruszył w tamtą stronę. Ktoś potrącił go łokciem w ramię. - Proszę mi wybaczyć, monsieur - usłyszał głos niezgrabiasza. - Naprawdę wybacz mi, Val. I na litość boską nie wyzywaj mnie na pojedynek. Jestem zbyt znudzony, żeby umierać. Niezgrabiaszem okazał się starszy syn baronowej, Alfred de Pontalba, przyjaciel Vala z Paryża. Valmont uściskał go serdecznie. - Dawno cię nie widziałem, ty draniu. Jak się masz? - Tak dobrze, jak tylko może się czuć ktoś otoczony całym tym kolonialnym szacunkiem. Miałem właśnie zamiar spróbować szans u tej wstrząsającej piękności, która weszła, ale dowiedziałem się, że to siostra mojego gospodarza. Niezły facet, znasz go? Philippe Courtenay. Mieliśmy dobrą zabawę na bagnach strzelając do aligatorów. To jedyna rzecz, której nie ma we Francji. - Znam Philippe'a. Jest tutaj? - Jestem - Philippe pojawił się u boku Vala. - Cieszę się, że cię widzę, Val, chociaż pobiłeś nas w tym roku o funt z akra. Mój wuj zgrzyta resztkami zębów. Val zatrzymał przechodzącego kelnera. Sięgnęli po kieliszki z szampanem. - Za cukier - powiedział Val. - Za cukier - zawtórował mu Philippe. Wypili do dna, odstawili puste kieliszki na tacę i wymienili je na pełne. - Mam nadzieję, że to zamyka na dzisiaj temat rolnictwa - powiedział Alfred. - Wypijemy teraz za coś innego, czy może po prostu napijemy się, żeby się napić? - Wypijemy za wolność - podsunął z uśmiechem Philippe. - Zostałem spuszczony ze smyczy przez mojego szanownego ojca, więc możemy się stąd wymknąć. Ojciec ma podstawy przypuszczać, że nie będę potrzebny, by ratować moją siostrzyczkę od podpierania ściany. Trzej mężczyźni przez chwilę patrzyli w milczeniu na hałaśliwy tłum adoratorów kręcących się wokół Jeanne. - Ja również myślę, że jesteś całkowicie zbędny - powiedział Val. - Idę z tobą. Jakie masz plany? Na Chartres na pewno zaczęły się już walki kogutów. A może zagramy w pokera u Curtisów? Philippe spojrzał na Alfreda. - Oskubiemy trochę monsieur Saint_brevina z jego cukrowych pieniążków. Musi być biedaczek strasznie bogaty. - To będzie z naszej strony po prostu akt przyjaźni. Ale grać można wszędzie. Obiecałeś mi jakiś miejscowy specjał, wizytę w nowoorleańskim półświatku. - To prawda. Chodź z nami, Val. Idziemy na bal kwarteronów. Valmont potrząsnął przecząco głową. Ale po chwili zmienił zdanie. Miał ochotę zobaczyć, co takiego przygotowała dla niego Marie Laveau. * * * Salle d'orleans mieściła się zaledwie o kilka domów dalej, ale okazało się to wystarczająco daleko. Val pożałował impulsu, pod wpływem którego zgodził się towarzyszyć swym przyjaciołom w czasie, gdy poddawano ich przy wejściu wnikliwym oględzinom, by w końcu zezwolić na kupno biletów. Starał się namówić Alfreda i Philippe, żeby poszli od razu do jednego z pokojów gry, mieszczących się na parterze. Myśleli, że żartuje. Oddali do szatni płaszcze i kapelusze i ruszyli w stronę schodów prowadzących do sali balowej. Dochodziły stamtąd dźwięki muzyki pomieszanej ze śmiechem. - Mon Dieu! - wykrzyknął Alfred. - Tak powinien wyglądać bal. Ogromne kryształowe kandelabry zwieszały się z wysokiego sufitu zalewając światłem białe koszule mężczyzn i jasne suknie kobiet poruszających się po parkiecie. Pary odsuwały się od siebie i spotykały ponownie w tradycyjnym tańcu kreolskim, reelu. Figury tańca pozwalały dokładnie obejrzeć każdą z kwarteronek. Były dokładnie tak piękne, jak to głosiła ich legenda. Można tu było znaleźć każdy odcień skóry, od mlecznobiałego do złotobrązowego. Czyniło to wszystkie obecne na sali kobiety cudownie egzotycznymi, przypominały tropikalne kwiaty w pełnym rozkwicie. Ich uśmiechy kontrastowały z mądrością oczu zakrytych welonami rzęs. W źrenicach oczu kryła się zdobywana przez całe pokolenia wiedza, jak uszczęśliwiać mężczyznę. Te oczy wiele obiecywały. Był tam jeden wyjątek. Jedna kobieta, różniąca się od pozostałych. Kobieta będąca raczej wyzwaniem niż obietnicą. Jej ruchy przywodziły na myśl delikatne kołysanie się drzewa w podmuchach południowego wiatru, a piękność pozwalała uwierzyć w legendę o Helenie Trojańsiej. Val poczuł jak Philippe sztywnieje u jego boku. Sam zresztą stał jak zamurowany i słyszał Alfreda wzdychającego głośno. Dopiero po chwili zrozumiał to, co jego przyjaciele zauważyli już wcześniej. Ta kobieta była kwintesencją, uwypukleniem, wszystkim, co najpiękniejsze u siostry Philippe, Jeanne. - Przyjacielu - powiedział Philippe do Vala. - Ja nie mogę tutaj zostać. Ale obiecałem ten bal Alfredowi. Jeżeli jesteś naprawdę przyjacielem, zostań tu z nim. Ja muszę natychmiast wyjść. - Zostanę - mruknął Val. W tym momencie żadna siła na ziemi nie zmusiłaby go do wyjścia. 36. Oddałbym pół mojej fortuny, żeby mieć tę kobietę - powiedział Alfred. Val z trudem powstrzymał się, by nie wybuchnąć i powiedział nieco łamiącym się głosem. - To nie jest targ niewolników. Ci ludzie są wolni. Alfred uniósł lekko brwi. - Pamiętaj, Valmont, że jestem tylko gościem w tym mieście. Nie wiem, w jaki sposób ktoś obcy może tutaj zostać przedstawiony kobiecie. Val przepraszająco klepnął przyjaciela po plecach. - Musimy najpierw przedstawić się trybunałowi siedzącemu tu, na podwyższeniu. To opiekunowie. I cenzorzy. Wersal pod rządami Bourbonów nie miał surowszego protokołu. Chodź. Mam powody przypuszczać, że znam jedno z rządzących tutaj bóstw. Pierwszy szok minął i jego mózg znów pracował normalnie. Wiedział już, dlaczego Marie poleciła mu się tu stawić. Tak, jak oczekiwał, znalazł ją w samym środku grupy kobiet kierujących balem. Val ukłonił się tak samo, jak robił to niegdyś na królewskich dworach. - Chciałbym przedstawić mego przyjaciela, Alfred de Pontalba - powiedział bardzo formalnie. Marie była po królewsku wyniosła. Podała Alfredowi do ucałowania dłoń ozdobioną wspaniałymi klejnotami. Na jego prośbę skinięciem głowy przywołała dziewczynę. - Oto Cecile Dulac, moja protegowana - powiedziała, kiedy dziewczyna podeszła do nich. - Cecile, monsieur Alfred de Pontalba, monsieur Valmont Saint_brevin... Monsieur Pontalba prosi cię o następny taniec. Cecile złożyła głęboki ukłon, z wdziękiem zapadając się w zwoje satynowych spódnic o barwie kości słoniowej. Podniosła się i oparła dłoń w rękawiczce na ramieniu Alfreda. - To dla mnie zaszczyt - powiedziała. Po czym uśmiechnęła się do niego. - Val zobaczył, że drgnęła jej ręka, kiedy przez ciało Alfreda przebiegł dreszcz. Ruszyli na parkiet. - No i co, stary przyjacielu, czy pochwalasz takie rozwiązanie twojego problemu? - głos Marie był ciepły, rozbawiony i czuły. - Opowiedz mi o niej - poprosił Val. - Sam widzisz, że to córka Carlosa CourĂtenaya. Odrzuciła jego nazwisko, kiedy on porzucił jej matkę. Nazywa się teraz Dulac, Tak, jak jej matka, zanim stała się czarną żoną Courtenaya. Amarinthe, biedne, głupie, łagodne stworzenie - jeszcze nie doszła do siebie po wypadku, więc zastępuję ją podczas... nazwijmy to wejściem w świat Cecile. - Czy spodziewasz się, że zostanę ej protektorem? - Niczego się nie spodziewam. Ona sama decyduje o sobie. Miała już propozycje, dużo propozycji, ale wszystkie odrzuciła. A ty Val jesteś dość szczególnym mężczyzną. Przyznaję, że nie wiem, czego chcesz. - Partnerki do tańca, to wszystko. - Tego mogłam się spodziewać. I przyznam, że chciałam cię również wykorzystać. Już były pojedynki. Jeden tragiczny w skutkach. Mam nadzieję, że jeśli zainteresujesz się Cecile, twoja sława zapobiegnie następnym incydentom. A jest wystawiona na liczne ciosy. Ludzie są zazdrośni. Już jej grożono. Na progu domu znalazła złe gris_gris. Uwaga wszystkich koncentruje się na niej, zepchnęła inne dziewczęta w cień. Wielu się to nie podoba. Val roześmiał się. - Twoja historyjka jest dość koślawa. Kto by śmiał stosować voo_doo w stosunku do twojej protegowanej? Marie wzruszyła ramionami. - Głupców nigdy nie brakuje. Muzyka zamilkła. Alfred wyraźnie niechętnie odprowadził Cecile do Marie. - Monsieur Pontalba - powiedziała Marie - czy mogę panu przedstawić inną partnerkę? Monsieur Saint_brevin poprosił o następny taniec z mademoiselle Dulac. - Przywołała dziewczynę o uderzającej urodzie, w czerwonej, welwetowej sukni i skinęła na orkiestrę. Val podał swe ramię Cecile. Orkiestra zaczęła grać najbardziej odurzający i intymny ze wszystkich tańców - walca. Val oparł jedną rękę na smukłej talii Cecile, drugą ujął dłoń i w mgnieniu oka stali się jednym ciałem w wirującym tańcu. Zanim zbudowano hotel Saint Louis, wszystkie eleganckie bale kreolskie odbywały się w Salle d'orleans. Znawcy nadal płakali nad zamianą, chociaż minęło od niej już dwadzieścia lat. Podłoga była tutaj cudowna: wykonana z drewna cyprysowego niezniszczalnego, jędrnego, drzewa rosnącego na bagnach. Składała się z trzech warstw, ostatniej, wykonanej z tak wygładzonych klepek dębowych, że przypominały lód. Jej sprężystość sprawiała, że najbardziej koślawy tancerz czuł się tu lekko i zgrabnie. Valowi wydawało się, że trzyma w ramionach puchaty kwiat ostu. Kroki Cecile były lustrzanym odbiciem jego kroków, jej ciało zbliżało się do niego zanim jeszcze rozpoczął nową figurę. Perfekcja tego tańca sprawiała mu olbrzymią radość. Milczeli. Promieniująca Cecile skupiła się tylko na przyjemności, którą dawał jej taniec. Valmont był pewien, że w tej chwili czują dokładnie to samo. Chciał, by walc trwał bez końca. Ale skończył się. - Dziękuję, mademoiselle - powiedział. - I ja dziękuję - odparła Cecile. - Czy zabierze mnie pan na dół na kawę? - Ruszyła do wyjścia pewna, że Valmont pójdzie z nią. Schody w końcu sali balowej prowadziły w dół na oflagowany dziedziniec, gdzie pomiędzy drzewami pomarańczowymi i słodko pachnącymi zagajnikami zielonej herbaty stały małe stoliki oświetlone świecami. Podłoga i ściany były tu nagrzane od słońca, a na czarnym, zimowym niebie jasno świeciły gwiazdy. Kelnerzy poruszali się bezszelestnie między stołami, roznosząc szampana, absynt, brandy, kawę, owoce kandyzowane i cygara. Z sali balowej dochodziła muzyka, sącząc się z góry poprzez plątaninę zielonych liści i mieszając się z prowadzonymi przy stolikach rozmowami. Od czasu do czasu słychać było śmiech, albo dźwięk stukających o siebie kieliszków. - Czy napije się pani szampana, mademoiselle? - Nie, dziękuję panu. Tylko małą kawę. Val szukał w myślach jakiegoś tematu do rozmowy. Stojąca naprzeciwko niego Cecile przyciągała wzrok swą skórą koloru kości słoniowej i suknią o tej samej barwie, hebanowymi oczami i włosami. Milczała i najwyraźniej nie przeszkadzała jej wisząca między nimi cisza. Val pozwolił, by ciepło i zapach powoli przenikały w głąb jego niespokojnej duszy. On również nie czuł potrzeby mówienia czegokolwiek. Cecile wypiła łyk kawy i odstawiła filiżankę na talerzyk. - Nadchodzi mężczyzna, któremu obiecałam następny taniec - powiedziała. Val spojrzał na zbliżającą się postać. Znał tego człowieka. Handlarz bawełny dobrze znany ze swej skłonności do nieustannego wywoływania awantur. - Na pewno chce mnie zabić - powiedział Val spokojnie. Cecile nie odpowiedziała. - Czy będzie ci smutno? - Nie... A jeśli pan go zabije, też nie. Pojedynki to taki męski nonsens. Val roześmiał się. - W takim razie nie ma powodu, by umierać. Zadziwia mnie pani, mademoiselle. Proszę mi powiedzieć, czy w pani zachwycającym ciele kryje się gdzieś serce? Cecile uśmiechnęła się. Była tak piękna, że Valowi aż dech zaparło w piersiach. - Mówiono mi, że nie - odparła. Kupiec stanął obok Vala. - Monsieur - powiedział - pan mnie bardzo obraził. - Jego głos brzmiał donośnie i nieprzyjemnie w spokojnej atmosferze dziedzińca. Val wstał. - A pan obraża wielu ludzi swym grubiaństwem. Będę nader szczęśliwy mogąc panu dać satysfakcję zarówno za nich, jak i za siebie. - Żądam, by spotkał się pan ze mną natychmiast. - Niech i tak będzie. Mój sekundant jest na górze. Mały publiczny park na tyłach katedry był najbardziej popularnym miejscem pojedynków w Nowym Orleanie. Najczęściej odbywały się one o świcie. Valowi walka przy pochodniach wydała się czymś podniecająco nowym. Sprawdził giętkość rapiera, jednego z dwóch, przyniesionych przez Alfreda z odległego o parę minut drogi domu baronowej. Było to znakomite ostrze, wykonane specjalnie dla wielkiego mistrza fechtunku, który uczył w Paryżu tej sztuki zarówno Valmonta i Alfreda, jak i większość młodych ludzi z towarzystwa. Zbyt szlachetna broń, by bliźniaczego rapiera miały dotykać szorstkie ręce hałaśliwego kupca. Val pomyślał o tych dłoniach na jedwabistej skórze Cecile Dulac i poczuł gorzki smak w ustach. Jak tarantula na płatkach kwiatu. Czekał niecierpliwie na pojedynek. Wszystko zostało przygotowane. Sekundanci stali z boku wraz z lekarzem ściągniętym z pobliskiego domu. Przeciwnicy zasalutowali sobie, ostrza błysnęły w migotliwym świetle. Val ukłonił się także trzymającym pochodnie i jeszcze raz w stronę balkonów sali balowej po drugiej stronie ulicy, gdzie widać było ciemne sylwetki widzów. Kupiec zaatakował, kiedy Val stał odwrócony w stronę balkonów, obraźliwa obojętność przeciwnika podsyciła jego gniew. Gdy Val z łatwością odparował uderzenie, gniew ten wybuchnął z pełną siłą i kupiec zaatakował z nieoczekiwanym mistrzostwem. Z tym mężczyzną warto było się zmierzyć. Val skoncentrował się na walce, ciesząc się dodatkowymi trudnościami, jakie sprawiało migotliwe światło i niewidoczne nierówności terenu. Podniecała go myśl o Cecile przyglądającej mu się z balkonu obojętnymi oczami i dlatego walczył z niepotrzebną brawurą. Śmiał się z siebie i dziecinnej chęci popisania się, śmiał się z wysiłków przeciwnika próbującego zakończyć walkę. Igrał ze śmiercią i z rywalem jak matador z niebezpieczny, rozwścieczonym bykiem. Czuł, że żyje, wyzwany do walki przez na wpół widoczny rapier, który skierowała w jego serce kobieta bez serca. Podniecał ją widok mężczyzn zabijających się, by wywalczyć sobie przywilej zatańczenia z nią. Ci, którzy dają się powodować emocjom, łatwo tracą siłę. Kupiec był najwyraźniej zmęczony walką. Val czuł zmianę rytmu uderzeń ostrza. Zastanawiał się, czy powinien z nim skończyć? Zadziwiło go pojawienie się tej myśli. Minęło już wiele lat od czasu, gdy zabił swego przeciwnika. Wtedy był młody, miał gorącą głowę i chciał udowodnić, że jest mężczyzną. Zdziwiło go, że teraz znów poczuł to samo pragnienie. Odrzucił jednak ten pomysł. To byłoby zbyt łatwe. Zamiast tego przypuścił serię gwałtownych ataków, zakończoną szybkim pchnięciem, które wytrąciło rapier z ręki kupca. Broń zniknęła w ciemnościach. Val przyłożył koniec swego ostrza do serca wroga. - Masz dość? Poprzez wibrowanie stali czuł podnoszenie się i opadanie piersi wyczerpanego wroga. Mężczyzna załkał gwałtownie. - Na litość boską, człowieku, upuść mi krwi - błagał szeptem. - Pobiłeś mnie. Nie upokarzaj więcej. Valmont wykrzywił usta w grymasie szyderstwa. Ten człowiek był tchórzem. Mógł błagać o śmierć, jak człowiek honoru i Val z szacunkiem darowałby mu życie. Ale prośba o nieszkodliwą ranę, ratującą twarz była aktem tchórzostwa. Tchórz, który sam zabiłby bez wahania, gdyby tylko miał taką możliwość. Rapier poruszony ręką Vala uderzył znienacka jak wąż, odcinając milimetrowy pasek ucha kupca. Alfred przyniósł przyjacielowi płaszcz i wyjął mu rapier z ręki. - Zabawny pojedynek - powiedział. - Mam nadzieję, że machanie w powietrzu nie zaszkodziło za bardzo drugiemu rapierowi. Służba go właśnie szuka. - Co teraz? Znajdziemy gdzieś szampana i opijemy twoje zwycięstwo? Val błysnął zębami w uśmiechu. - Jeszcze nie - powiedział. - Sądzę, że właśnie wygrałem taniec z mademoiselle Dulac. - Czy żałujesz, że nie zabił tego handlarza bawełną? - Marie Laveau spytała Cecile. Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Nie miałam ochoty z nim tańczyć. Teraz już nie muszę. Jestem zadowolona. - Nie baw się ze mną w gierki, Cecile. Pamiętaj, z kim rozmawiasz. Pojedynki, których jesteś powodem, stają się coraz bardziej kłopotliwe. Jesteś jak znudzone dziecko, które niszczy swoje zabawki. - A czym ja jestem dla tych mężczyzn, madame, jeśli nie kosztowną zabawką? Nienawidzę ich wszystkich. - W tym Saint_brevina. - On jest też mężczyzną. - Zawiodłaś mnie. Myślałam, że jesteś inteligentna. Cecile cofnęła się jakby w obawie, że Marie ją uderzy. - Przepraszam - powiedziała po chwili. - Jestem wdzięczna za pani dobroć dla mnie i dla mojej mamy. Nie chcę pani zawieść... Ten Saint_brevin, czy jest pani pewna, że mała Courtenayówna się w nim kocha...? - Jest wszystkim, czego ona pragnie. - Miałam nadzieję na syna Courtenaya. - Mówiłam ci, że to niemożliwe. On sam jest bękartem. Nie mógłby znieść innego bękarta swego ojca, choć byś była nie wiem jaka piękna. To byłoby zresztą niemożliwe ze względu na kazirodztwo. - W takim razie, madame Marie, zgadzam się na monsieur Saint_brevina. Proszę wszystko ustalić. - Może on nie będzie taki chętny. Cecile roześmiała się. Był to szczery, radosny uśmiech. Ucałowała Marie w policzek. - Drugi raz już pani nie zawiodę. Zeszła z balkonu w tym samym momencie, w którym Val wszedł do sali. Podeszła, by go powitać. - Walczy pan równie dobrze jak tańczy, monsieur - powiedziała. - Należą się panu komplementy. Valmont ukłonił się. - Zbyt pani łaskawa. - Myślę, że nie. - Czy uczyni mi pani jeszcze tę łaskę i zatańczy ze mną walca? Cecile podała mu rękę. Marie stała w mroku balkonu, nie spuszczając z nich wzroku. W oczach miała łzy. Przez jedną chwilę chciała być kimś innym niż była, chciała być po prostu piękną, młodą dziewczyną. Taką, która potrafiłaby rozkochać w sobie Valmonta Saint_brevina. I sama zatracić się w miłości. Nie pragnęła żadnej innej potęgi. Potem roześmiała się na myśl, że potrafi być taka sentymentalna. Jednak wolała swoją siłę. Już dawno wybrała swój świat i nie miała zamiaru go stracić.. Była królową. 37. To absurd, pomyślała Mary, żeby pójście na tańce zmieniło całe moje życie. Ale jednak było prawdą, że jej zły nastrój zniknął w chwili, w której usłyszała propozycję Louise. Spała dobrze i choć rano nie mogła sobie przypomnieć snu, wiedziała, że był szczęśliwy, bo obudziła się z uśmiechem na twarzy. Dzień był równie gorączkowy jak zawsze, ale tym razem Mary nic już nie przeszkadzało. Klienci, domagający się jej obecności, chociaż chcieli tylko na nią popatrzeć. Szwaczka, która spóźniła się do pracy. Hannah, która wylała kawę na najlepszą krynolinę - wszystko, co doprowadziłoby ją do szału poprzedniego dnia, teraz wydawało się prawie bez znaczenia. Mary jeszcze raz obejrzała srebrną koronkę, którą zamierzała obszyć swą niebieską sukienkę. Tę samą, w której była w Operze. Srebrna koronka całkowicie ją zmieni, ze słodkiej i dziewczęcej sukienki, zrobi elegancką i kobiecą suknię. Musi także kupić srebrne pantofelki, widziała je w sklepie przy Chartres Street. Nie ruszyła dotąd zarobionych przez siebie pieniędzy, teraz wreszcie pozwoli sobie na inną przyjemność niż powroty tramwajem do domu. I weźmie ze sklepu kawałek koronki, żeby jakoś ładnie ułożyć włosy. Prosty koczek z tyłu - jej codzienna fryzura - nie nadawał się na bal. Może znajdzie chwilę czasu, żeby pójść do fryzjera. Hannah da sobie radę sama. Gdybym tylko potrafiła je ułożyć tak - pomyślała Mary - jak to robiła fryzjerka przychodząca do domu Courtenayów... nigdy nie wyglądałam tak ładnie jak wtedy. Drzwi sklepu otworzyły się. Mary wyszła zza kotary oddzielającej sklep od pracowni krawieckiej. - May_ree! Czy to ty? Jeanne Courtenay rzuciła się do niej, obejmując ją i całując ze wszystkich sił. Ponad ramieniem Jeanne, Mary zobaczyła Berthe Courtenay, wyglądającą, jakby w nią piorun strzelił. Berthe nic nie wie - pomyślała Mary. To wszystko wina Carlosa. Wyrzucił mnie i opowiedział im jakieś kłamstwa, że uciekłam, albo coś takiego. Starała się skupić na podnieconej paplaninie Jeanne. Coś o nowej sukience i o tym, że wszyscy mówią o ich sklepie, i o maskaradzie, i co Mary myśli o stroju Julii, i czy Mary była w zeszłym tygodniu w Operze, i czy muzyka Belliniego nie jest uduchowiona i romantyczna, i czy to nie byłoby cudownie, gdyby Jeanne miała pelerynkę wyszywaną perłami i rozpuszczone włosy, bo jej włosy naprawdę są wspaniałe, a nikt ich nigdy nie widzi jak spadają na ramiona, i tak dalej, i tak dalej, jak to Jeanne. Berthe zacisnęła usta ze złości. Złapała córkę za ramię. - Chodź, Jeanne, idziemy do madame Alphande - powiedziała. - To nie jest odpowiednie miejsce dla młodej dziewczyny. W tej chwili Mary zrozumiała, że Carlos Courtenay nie działał w pojedynkę. Stare rany znów zaczęły jątrzyć. Co zrobiłam tak złego, że wyrzucili mnie jak trędowatą, bez żadnego wyjaśnienia, dlaczego, dlaczego, dlaczego potraktowali mnie tak okrutnie? To męczące pytanie dodało Mary sił. Ruszyła w stronę Berthe, chcąc coś powiedzieć. Ale Berthe już wychodziła, ciągnąc Jeanne ze sobą. - Maman - protestowała Jeanne. - Chcę porozmawiać z May_ree. Mary słyszała oddalający się głos Jeanne. Berthe zdołała w końcu odciągnąć córkę od sklepu. - Kto to był, Mary? - zapytała Hannah, gdy wróciła z zaplecza sklepu, gdzie rozpakowywała świeżo dostarczone rękawiczki. - Ludzie, których kiedyś znałam - powiedziała Mary przez zaciśnięte gardło. - Nikt ważny. - Z trudnością wstrzymywała łzy. Przecież udało jej się już odsunąć ból, zamknąć go w ciemnym zakamarku duszy, razem ze wszystkimi innymi ranami, o których chciała zapomnieć. Teraz, uwolnione, zadawały znowu ból, silniejszy niż tego ranka, kiedy Carlos wrzucił ją z miejsca, które zaczęła uważać za swój dom. Wtedy ochronił ją szok. Teraz każdym nerwem swego ciała poczuła obrazę i odrzucenie, niesprawiedliwość i przerażającą bezsilność. Jej życiem kierowały przypadki. Była samotna, wciąż wystawiona na ciosy i kaprysy obojętnego świata. - Wrócę za parę minut - powiedziała do Hannah. Chwyciła szal z kołka i wybiegła ze sklepu. Na placu d'armes stały pnie po ściętych jaworach. Skwer był teraz pustym kwadratem ciemnej ziemi z koleinami porośniętymi nie ścinaną trawą i zielskiem. Hulał po nim zimny wiatr, szarpiąc brzegi szala Mary, wpychając się lodowatymi podmuchami pod jej suknię. Niósł ze sobą kurz - drobiny pyłu przylepiały się do jej czoła i policzków, wciskały do oczu. Biegła z wiatrem, powiewając spódnicami, z twarzą mokrą od łez do budynku będącego jej jedynym azylem - do katedry wzniesionej po drugiej stronie skweru. Złożyła dłonie i przeżegnała się pospiesznie, czując potrzebę znalezienia się w Domu Bożym. Uklękła i modliła się, popłakując cicho. Błogosławiona Maryjo, Ojcze Niebieski, jestem przerażona i samotna. Ześlij na mnie spokój. Bądź ze mną. Twarda podłoga, na której klęczała, przypominała kamienną posadzkę klasztornej kaplicy, chłód wielkiej katedry, zimne górskie powietrze Pensylwanii. Zapach palących się świec i kadzidła był równie znajomy. Smutne serce Mary doznało ukojenia. Ból skrył się znów w ciemnych zakamarkach duszy. Walcząc z wiatrem pobiegła z powrotem do sklepu. Musi zająć się srebrną koronką, którą postanowiła obszyć swoją suknię. Będzie się dobrze bawić z przyjaciółmi. Ma prawdziwych przyjaciół, ludzi, którym na niej naprawdę zależy. Hannah była uszczęśliwiona, że może zastąpić Mary w czasie jej pobytu u fryzjera. - Jeżeli kreolskie damy zechcą coś kupić, mogę to po prostu pokazać. Nie muszę rozumieć po francusku, żeby wiedzieć, na co wskazuje palec. Kiedy Mary wróciła do sklepu, Hannah głośno zachwyciła się jej elegancką fryzurą: głowę Mary, całą w lokach, opasywała przepleciona wstążką korona z warkocza. Hannah uparła się, że Mary musi wziąć ze sklepu jedwabny szal, żeby osłonić włosy przed wiatrem, a także, powinna wcześniej wyjść do domu, aby bez pośpiechu przygotowywać się na wieczór. Louise także wróciła do domu wcześniej. Mary słyszała jej śpiew już od progu. Arie, nie gamy. - Masz wspaniały głos, Louise - wykrzyknęła Mary. - Twoje włosy wyglądają przepięknie. Uśmiechnęły się do siebie, uszczęśliwione. Louise wzięła Mary za rękę, przyciągnęła ją i posadziła obok siebie na łóżku. - Chodź Mary, muszę ci coś szybko powiedzieć, zanim przyjdzie mój brat. Na imię ma Michael, wszyscy wołają na niego Mike. Mike Kelly. On będzie nazywał mnie Katie. Widzisz, tak się właśnie nazywam. Katherine Kelly. Zmieniłam imię i nazwisko, kiedy przeniosłam się do Nowego Orleanu. Czy ktoś słyszał, żeby gwiazda operowa nazywała się Katie Kelly? Dlatego właśnie przybrałam pseudonim Louise Ferncliff. To brzmi o wiele dostojniej. Mike wie, że teraz jestem Louise, ale zapomina o tym. Nawet, jeśli zaśpiewam Łucję z Lammermooru, dla niego będę nadal jego małą Katie. Nie muszę ci mówić, że Mike nie ma najmniejszego pojęcia o panu Bassingtonie. I niech tak pozostanie. Wszystkie prezenty, które od niego dostałam, zaniosłam do twojego pokoju. Mojemu bratu nie przyjdzie do głowy, żeby tam wchodzić, a do mojego może zajrzeć, jak tylko się tu zjawi. Pani O'neill pozwoliła mi zaprosić go na kolację... Czy chcesz się przebrać przed jedzeniem, czy później? Ich rozważania na ten ważny temat przerwał Mike Kelly, który zgodnie z przewidywaniami siostry, wpadł do pokoju jak burza. Był dużym, rumianym mężczyzną, z rudymi włosami i bokobrodami. - Oczywiście, że pamiętam pannę Mary - huknął, gdy Louise przedstawiła ich sobie. - Czyż nie widziałem jej ładnej buzi każdego dnia na "Cairo Queen"? To był dla nas czarny dzień, kiedy porzuciła panienka starą "Queen" dla bardziej eleganckiego statku. - To naprawdę był czarny dzień - powiedziała Mary, przypominając sobie, że to Rose Jackson namówiła ją na zmianę statku. Odsunęła jednak smętne wspomnienia i zapytała o Joshuę. - Taki jak zawsze - roześmiał się Mike. - Czarny jak diabeł, ale komu to przeszkadza? Został w Baton Rouge, żeby spędzić Gwiazdkę z rodziną. - A ja jestem tutaj, żeby pobyć z moją małą siostrzyczką. Potem ruszam do Kalifornii. Trzeba spróbować szczęścia. Czy Katie mówiła panience, że jadę szukać złota? - Tak, to bardzo podniecające. - Będzie to znacznie bardziej podniecające, jeśli uda mi się wrócić za rok czy dwa z torbą pełną dużych bryłek. Przysłuchiwałem się pewnemu facetowi na statku i on mówił, że słyszał... - zafascynowane chłonęły opowieści Mike'a tym, jak szybko można stać się bogatym. Przerwał im dopiero dzwonek na kolację. Podczas posiłku Mike powtórzył większą część opowieści jeszcze raz, znajdując wdzięcznych słuchaczy w osobach pani O'neill i Reillysów. Paddy Devlin bardziej interesował się lokami Mary niż złotymi samorodkami. Po prostu nie mógł oderwać od niej oczu. - Jeżeli wolno mi coś powiedzieć, to wygląda panienka dziś bardzo pięknie - odezwał się, kiedy Mary zeszła na dół w swym błękitnosrebrnym stroju, gotowa na bal. - Wolno panu - odpowiedziała wesoło. Sama czuła, że wygląda pięknie z lokami na głowie i w srebrnych pantofelkach. Szła na swój pierwszy bal. Nie bardzo wiedziała, czego oczekiwać, ale nie wątpiła, że będzie wspaniale. Sala balowa nie była ani specjalnie wielka, ani zbyt wytworna. Podłoga też nie należała do najrówniejszych, mimo że pastowano ją przez cały dzień. Przez szpary w oknach wdzierał się wiatr, a lampy naftowe kopciły. Ale ściany ozdobiono kokardami z jasnozielonej tafty, a pod nimi ustawiono rzędem krzesła ze złoconymi oparciami. Trzech skrzypków i jeden akordeonista tworzyli orkiestrę. Było wesoło. Ludzie, którzy nie tańczyli, klaskali w rytm muzyki. Bawili się tu przedstawiciele różnych pokoleń. Starzy mężczyźni i kobiety siedzieli spokojnie na delikatnych krzesłach, dzieci tańczyły po kątach lub biegały pomiędzy tancerzami, bawiły się w chowanego i krzyczały rozgorączkowane. Było bardzo głośno. - Nie wiem, jak to się tańczy - szepnęła Mary do Paddy'ego, wskazującego tańczących. Na parkiecie, pośrodku sali, pary wykonywały energiczne podskoki i uniki. Paddy nie usłyszał jej. Przyłożył rękę od ucha i uniósł brwi. Mary powtórzyła tym razem bardzo głośno. - Nieśmiałość panienkę wstrzymuje - krzyknął Mike. Zamknął swe wielkie dłonie wokół talii Mary, uniósł ją w górę i z głośnym śmiechem pomaszerował między tańczących. Mary poczuła się jak lalka, więc tylko roześmiała się bezradnie. Mike postawił ją na ziemi i zaczął tańczyć. Kroki nie były trudne i Mary szybko zaczęła przytupywać i podskakiwać jak inni. Tańczyła, nie myśląc wcale o swych delikatnych pantofelkach. Zbyt dobrze się bawiła, żeby się o nie martwić. Paddy stał z Louise, lecz uważnie przyglądał się Mary. Wydawała mu się Boginką zabłąkaną wśród zwykłych śmiertelników. Jej srebrnoniebieska suknia była arystokratycznym zbytkiem przy rozsądnych, ciemnych jedwabiach noszonych przez starsze kobiety i jaskrawych, tanich taftach młodszych dziewcząt. Jej rumiane policzki sprawiały, że róż na innych twarzach wyglądał nienaturalnie i tandetnie. Małe stópki w delikatnych, srebrnych pantofelkach wydawały się prawie nie dotykać podłogi, podczas gdy buty innych kobiet ciężko uderzały o parkiet. - Och, ależ ona jest piękna - westchnął. Louise poklepała go po ramieniu z sympatią. - Ona nie jest z twojego świata, Paddy. Daj sobie spokój. Nie goń za mirażem. Paddy zacisnął mocno szczęki. Na jego twarzy malował się ślepy upór. - Panna Mary jest moją narzeczoną - powiedział - i gdy tylko zostanę majstrem, weźmiemy ślub. Będę się nią dobrze opiekował. Może sobie nosić fikuśne buciki i przestanie się wreszcie zabijać pracą. - A czym, jak nie ciężką pracą, Paddy Devlinie, nazwiesz to, że kobieta przez cały dzień sprząta i gotuje, a każdego roku robi się gruba od dźwiganego dziecka? - krzyknęła Louise. Paddy tego nie słyszał, albo nie chciał usłyszeć. Kiedy taniec się skończył, Mike odprowadził Mary. - Ależ chce mi się pić - powiedział. Jego twarz lśniła od potu, którego kropla, niczym diament, zwisała z końca nosa. Louise wytarła ją. - Mike, najdroższy, nie zaczynaj pić tak wcześnie. Zatańcz ze swoją siostrą, jak na kochającego brata przystało. Mike uśmiechnął się do niej. - Mówisz zupełnie jak mama, a nie moja siostrzyczka, ale zrobię, co zechcesz. Chodź. - Objął ją ramieniem i pociągnął pomiędzy tancerzy. Paddy wziął Mary za rękę i też ruszył w stronę parkietu. - Świetnie się bawię - krzyknęła Mary. Wciągnęły ją muzyka, tupot nóg i klaskanie rąk. Długie stoły po jednej stronie pokoju zastawiono misami i tacami z jedzeniem. Mary i Paddy tańczyli przez prawie dwie godziny, potem nałożyli sobie pełne talerze i usiedli na uboczu. Po chwili Paddy zerwał się na równe nogi. - Przyniosę pani trochę ponczu. To przysmak kobiet. Mary uśmiechnęła się. Chciało jej się pić, ale na stołach stały tylko kufle z piwem. Próbowała piwa u pani O'neill i zupełnie jej nie smakowało. Widziała, jak Paddy przeciska się między stołami. Musiał poczekać kilka minut, zanim nalano mu szklankę ponczu. Pod stołem stały dwie beczułki z whisky. Godzinę później zastąpiły je dwie następne. Teraz nikt już nie starał się ich ukryć. Ustawiono je na stole w miejsce jedzenia. Wkrótce skutki wypitego alkoholu widać było gołym okiem. Tańce stały się dziksze, ludzie zaczęli śpiewać, niektóre z kobiet płakały. Duży mężczyzna o czerwonej twarzy potknął się o własną nogę i upadł na podłogę, pociągając partnerką za sobą. Pierwsza bójka wybuchła pół godziny później. W niecałą minutę później pomieszczenie wypełniły odgłosy bijatyki, tłuczonego szkła i okrzyków radości. Mary przywarła do Paddy'ego. - Chcę pójść do domu! - krzyknęła. - Nie trzeba się bać, panno Mary. Będę się panienką opiekował. Jest jeszcze wcześnie. - Proszę, proszę. Chcę do domu. Paddy skinął głową. - Wszystko, co tylko panienka zechce - tańcząc, przesunęli się na otwartą przestrzeń w pobliżu drzwi. Zatrzymało się tam kilka kobiet, owijających się w szale przed wyjściem na dwór. Właśnie dołączyła do nich następna, ciągnąc za ramiona dwoje protestujących dzieci. Louise podbiegła do Mary i Paddy'ego. - Pójdę z wami - zawołała. Ruchem głowy wskazała im Mike'a. Stał zanosząc się od śmiechu i wygrażał resztkami złoconego krzesła czterem mężczyznom, którzy próbowali go złapać. Kiedy wychodzili z budynku, Mary dygotała. Paddy zdjął swój wynajęty frak i zarzucił jej na ramiona. Ale Mary drżała nie z chłodu, lecz przestraszona gwałtownością zachowań ludzkich. Najbardziej przerażało ją to, że nikt nie przejmował się zniszczeniami i brutalnością. Biorący udział w bijatyce, śmiali się jak Mike Kelly. Nawet opuszczające salę kobiety nie wydawały się być przejęte. Muzykanci nadal grali, jakby odgłosy rozbijania nosów i głów nie różniły się od rytmu wybijanego nogami. Ostre krawędzie cegieł chodnika raniły jej stopy. Mary płakała nad zepsutym wieczorem, ale tłumaczyła się bólem. - Ty krwawisz! - wykrzyknął Paddy, kiedy Mary uniosła nogę. Podniósł ją z łatwością i zaniósł do domu na rękach. Poczuła, że są zimne. Jego koszula nie miała rękawów. Mary nie mogła powstrzymać łez. Teraz nie płakała ani z powodu doznanego zawodu, ani z powodu obtartych pięt. Płakała, ponieważ Paddy Devlin ją kochał, a ona nie potrafiła odwzajemnić jego uczucia. Gdy znaleźli się w pensjonacie, Mary obmyła i opatrzyła otarcia na stopach. Na pytania pani O'neill odpowiedziała, pokazując z pogodnym uśmiechem swe zniszczone pantofle. - To był wspaniały bal. Zawsze słyszałam, że można w tańcu zedrzeć pantofle i od razu mi się to udało. Podobno to dowód szampańskiej zabawy. Louise uśmiechnęła się nieco krzywo. - Powiedz to mojemu bratu, Mary. On uważa, że zabawa jest dobra, kiedy przez kolejne trzy dni ma się kaca. I obtarte knykcie. Tej nocy Mary nie mogła zasnąć. Próbowała zrozumieć ludzi i ich życie na Irish Channel. Przy nich wydawała się sobie nieciekawa i strachliwa. Wszystko tu było większe. Ich żale, ich przyjemności, ich apetyt na jedzenie, picie i radosne bijatyki. Robili wrażenie ludzi tak pełnych emocji, że czuła się jak karzełek, przytłoczona rozmachem, z jakim żyli. To nie jest moje miejsce, nigdy nie poczuję się tak, jak u siebie. Zastanawiała się, czy właśnie to miała na myśli Louise, gdy mówiła, że Mary należy do innej klasy. Wiedziała, że się nie zmieni. I wcale tego nie chciała. Pragnęła właśnie takiego życia, jakie wiodła w Montfleury, życia pełnego piękna i porządku, pachnących kwiatami galerii i zielonych trawników, stołów otoczonych uśmiechniętymi ludźmi, którzy przemawiali łagodnymi głosami, trzymając w dłoniach kryształowe kieliszki, siedząc pod portretami przypominającymi ich samych. Przez wiele ostatnich tygodni nie myślała wcale o utraconej skrzynce z jej dziedzictwem. Czasami prawie wydawało się jej, że to był tylko sen. A potem nadchodził taki moment jak teraz, kiedy czuła się na Adele Street kimś zupełnie obcym. Przypominała sobie skrzynkę i wierzyła, że należy do bardziej subtelnego, łagodnego i cywilizowanego świta. Będę kiedyś tak żyła, obiecywała sobie. Sklep już prosperuje. Jeżeli nadal będę ciężko pracować, uda mi się zdobyć wszystko, czego pragnę. Wstyd jej było wywyższać się ponad innych, ale jednocześnie poczucie dumy przynosiło jej ulgę. W końcu zmorzył ją sen. Spała ze złożonymi dłońmi. Kciuki dotykały dziwnych, małych palców, które tak dobrze pasowały do koronkowych rękawiczek, znalezionych w skrzynce. Niewiele dalej niż o milę, w pięknym, starym domu przy Royal Street Celeste Sazerac zamknęła drzwi do swego pokoju. Otworzyła szafę i wyciągnęła zniszczoną skrzynkę. W świetle gazowej lampy zalśniła ciemna politura pokrywająca drewno. Otworzyła wieko i wyjęła skarby. Rozłożyła je przed sobą na pokrytym welwetową materią stole, umieszczając pośrodku srebrny, pięcioramienny świecznik. Zapaliła pięć świec. Zgasiła lampę gazową i usiadła na ławce przed stołem. Polerując pudło, wyśpiewywała skrzekliwym głosem dziwną pieśń bez słów, niemal modląc się do rozłożonych na stole przedmiotów. 38. W dzień po balu kwarteronów Valmont Saint_brevin wyjechał o świcie z miasta. Śpieszył się na plantację. Pozwolił koniowi jechać znajomą drogą. Sam pogrążył się w myślach kłębiących się w jego głowie. Wiedział, że może zdobyć Cecile - niech sobie Marie mówi co innego. I pragnął jej. Bardziej, niż jakiejkolwiek innej kobiety, od momentu, gdy opuścił Paryż. Nie odpowiadały mu jednak okoliczności całej sprawy. Dziewczyna była na sprzedaż, a nie do zdobycia. Było go na nią stać. Mógł jej kupić jeden z domów przy Rampart Street, służbę, powóz, meble, ubrania i biżuterię. Bez uszczerbku dla jego kieszeni mogła stać się najwystawniej żyjącą plac~ee w mieście... Kupiona. Jak koń lub niewolnik do pracy w polu. Ta, cudownie piękna kobieta byłaby jego niewolnicą, choć zgodnie z papierami miałaby formalnie status wolnego człowieka. Ale to w końcu ona sama zdecydowała się na takie życie - przekonywał sam siebie. Ze swoją urodą mogła wybierać pośród setek mężczyzn, pragnących ją poślubić. Nie musiała stawać się kochanką białego mężczyzny, nie musiała przychodzić do Salle d'orleans. Wiedział, że sam się okłamuje. Cecile była córką plac~ee. Pochodziła z nieprawego łoża. Bogatego, ale grzesznego. A więc żaden Mulat, na tyle bogaty, by zapewnić jej taki poziom życia, do jakiego przywykła, nie mógł jej poślubić. Wolni kolorowi tworzyli własne społeczeństwo, którym rządziły zasady i podziały równie sztywne, jak u białych. Valmont, lepiej niż jakikolwiek inny Kreol, poznał ten świat. Marie Laveau dorastając, pisała do niego listy, a był to czas, kiedy sama poznawała Nowy Orlean i swoje w nim miejsce. Czas, gdy dziwiły ją jeszcze rządzące nim pisane i niepisane prawa. Nie umiał odpowiedzieć na ej niewinne pytania dotyczące konkretnych problemów bycia czarnym w kraju ludzi białych. Szczególnie, gdy było się właściwie w większej mierze białym, niż czarnym. Ale nie wobec prawa. Wolni Mulaci i kwarteroni mogli być właścicielami majątków i wynajmować je białym, mogli prowadzić interesy i przyjmować białych klientów, mogli nawet pozwać białego do sądu i wygrać. Ale nie mogli ożenić się z białą kobietą ani mieć białych pracowników. Co więcej, kobiety musiały wychodząc na ulicę nosić chustki na głowach, tak samo jak niewolnice. I każda biała kobieta mogła wysłać kolorową do więzienia za bycie impertynencką, jeżeli tylko przedstawiła dwóch świadków. Karą była publiczna chłosta. Wolny kolorowy mężczyzna nie miał prawa bronić swego honoru. Nie mógł wyzwać białego na pojedynek, mimo że najlepszym i najsłynniejszym szermierzem w całym Nowym Orleanie był Bastile Croquere, Mulat, który udzielał lekcji synom najzacniejszych rodów kreolskich. Wolni, kolorowi ludzie stanowili część społeczności Nowego Orleanu od jego najwcześniejszych dni. Kiedy na Santo Domingo, wyspie należącej do Francuzów, wybuchło powstanie, tysiące bogatych Mulatów uciekło, szukając azylu we francuskojęzycznym Nowym Orleanie, zanim zjawili się Amerykanie. Mulaci stanowili prawie połowę wolnych mieszkańców miasta. W ich rękach znajdowała się trzecia część wszelkiej własności, w tym także plantacje z setkami niewolników. Mulaci mieli loże w Operze, tuż powyżej lóż Kreoli. Mieli prywatne szkoły dla swoich dzieci, kształcili synów we Francji. W ich społeczności byli poeci i nicponie, lekarze i pijacy, bogaci i biedni, hazardziści i filantropi, święci i rozpustnicy - było ono podobne do wszystkich innych społeczeństw. I jak większość odrzucało dzieci z nieprawego łoża. Cecile Dulac nie mogła poślubić mężczyzny, który byłby jej równy pod względem wykształcenia, wychowania i wyrafinowania. W chwili urodzenia została skazana na placage. Valmont wiedział o tym wszystkim i przekonywał siebie, że jeżeli jej przeznaczeniem jest zostać kochanką białego mężczyzny, równie dobrze tym białym może być właśnie on - Valmont Saint_brevin. Będzie ją dobrze traktować, wszak rozumie kłopotliwość jej położenia i pozycji prawdopodobnie lepiej, niż jakkolwiek inny mężczyzna. Będzie miała szczęście, jeżeli to on się jej trafi. Alternatywą może być hałaśliwy gbur, ot choćby ten handlarz bawełną. A jednak... a jednak... Val nigdy nie narzucał się żadnej kobiecie, nigdy nie szedł do łóżka z taką, która nie miała ochoty na jego uściski. Jeśli potrzebował kobiety, szedł po prostu do najlepszego burdelu. Gdy miało to być coś więcej niż zwykła zabawa, obie strony musiały tego chcieć. "Coś więcej" niekoniecznie musiało oznaczać miłość, zwłaszcza taką, jaką opiewają poeci. Val nie był zresztą pewien, czy wielkie uczucia istnieją gdziekolwiek poza poezją. Mógłby kochać Cecile zgodnie z własną definicją miłości. Mógłby dbać o nią, o jej uczucia i wygody. Pragnął mieć kogoś, dala kogo mógłby być dobry. Ale chciał, by i jej zależało na nim. A Cecile w ogóle nie była nim zainteresowana i nic nie wskazywało, że kiedykolwiek będzie. Byłaby dobrą kochanką, w to Val nie wątpił. Byłaby mu wierna, spełniałaby jego zachcianki i dobrze prowadziła dom. Stworzyłaby miejsce, gdzie mógłby przychodzić zawsze, kiedy tylko miałby na to ochotę. Gdzie czekałyby na niego ulubione potrawy i trunki, i piękna, zawsze zgodna towarzyszka. Szybko nauczyłaby się, jak mu dogadzać w łóżku. Chociaż była dziewicą, matka na pewno przeszkoliła ją w sztuce uszczęśliwiania mężczyzny. Miałby wszystko, co daje dobre małżeństwo i żadnych więzów. Trzeba być skończonym głupcem, żeby nie złożyć oferty najpiękniejszej, najbardziej pociągającej kobiecie, jaką kiedykolwiek spotkał. Ale ona go nie kochała. Nawet go nie pragnęła. Tylko ulegałaby mu. Sprawnością próbowałaby zastąpić miłość i pożądanie. Wiedziałby o tym. Nie można pomylić gry z prawdziwym oddaniem ciała, które bierze początek w oddaniu serca. Szarpnął wodze i koń przeszedł w galop. Val rozejrzał się i ze zdumieniem stwierdził, że jest już blisko plantacji. Do Benison pozostało niewiele ponad dwie mile. - Czujesz stajnię, co? - zapytał. Koń zastrzygł uszami. Val poklepał go po boku. - No dobrze, ruszaj do domu. Dla ciebie worek owsa, a dla mnie gorący grog. W Benison czekało na niego tyle roboty, że nie miał czasu myśleć o Cecile. Był już dwudziesty pierwszy grudnia, a na dwudziestego siódmego zaplanował swój wyjazd na wyścigi do Charleston. Tor w Charleston cieszył się sławą najlepszego w całej Ameryce, przywożono tam konie z Francji, Anglii, Irlandii i z całych Stanów Zjednoczonych. Val co roku jeździł, by je oglądać, ale nigdy dotąd nie wystawiał własnego konia. - Europejczycy przywożą konie na miesiąc wcześniej, żeby przyzwyczaić je do klimatu, ale ja nie mogę ruszyć się z plantacji przed świętami - Val opowiadał wszystkim naokoło. - Muszę więc zabrać Luizjanę ze sobą. Moje konie wcale nie będą się przyzwyczajać do Południowej Karoliny. Nawet nie zauważą, że nie są w domu. Kiedy ludzie zrozumieli, o co mu chodzi, doszli do wniosku, że ma więcej pieniędzy, niż rozumu. Val kupił oceaniczny statek wykonany na zamówienie w Irlandii. Od czterech miesięcy stał przycumowany w nowoorleańskim porcie. Zdążyło go obejrzeć już chyba całe miasto i wszyscy opowiadali o nim straszne rzeczy. Rzecz jasna tylko wtedy, gdy Val nie słyszał. Mówiono, że kabiny są nieprzyzwoicie wielkie i luksusowe. Oddzielne pomieszczenia przeznaczono dla Vala, kapitana, dżokeja, trenera, a nawet stajennych pomocników. Kabiny dla służby były czteroosobowe. Boksy dla koni wprost śmiesznie wielkie, nie mówiąc już o ogromnych magazynach na jedzenie, paszę, wyściółkę i pojemniki z wodą. Pewien starszy Amerykanin, który studiował kiedyś historię Rzymu, po obejrzeniu statku mruczał do siebie "Kaligula" przez dobrych parę godzin. Kreole potrząsali głowami, obrażeni, że Val sprowadził załogę z Nowej Anglii. Nikt nie rozumiał ani słowa z tego, co mówił kapitan. Wszyscy jednak przyznawali, że Saint_brevin ma styl. I stawiali ogromne sumy na jego konia. Nieważne czy wygra, czy przegra. I tak przyjemnie będzie utrzeć nosa tym snobom z Charlestonu i pokazać im, że Nowy Orlean też jest na mapie. Val nazwał statek "Benison". Tego dnia, gdy na rzece nie będzie ruchu, statek popłynie powoli do plantacji Benison, starannie wybierając drogę, by czasem nie zahaczyć o dno. Całą sobotę i niedzielę Val sprawdzał, czy konie zostały dobrze przygotowane. Konie i nietypowy towar, który również zabierał ze sobą. Rozmawiał z każdym, kto miał wziąć udział w eskapadzie, sprawdzał wszystko po kilka razy, kontrolował, co jeszcze nie zostało zrobione. Trochę czasu zajęło mu także załatwienie spraw dotyczących domu i gospodarstwa. Wyprawa do Charlestonu miała potrwać ponad miesiąc. W tym czasie obowiązki gospodarza spadną na głównego lokaja, Nehemiaha. Val znalazł też czas, by podziękować swej gospodyni, Agnes, która świątecznie przystroiła dom bluszczem, ostrokrzewem, jemiołą, sosnowymi gałęziami, liśćmi magnolii i masą białych i czerwonych kamelii. W dniu, w którym Val przebywał w mieście, dom na plantacji przeobraził się w kwietną altanę. Musiał też porozmawiać z głównym ogrodnikiem - jego też należało pochwalić. Mimo że jak na tę porę roku było wyjątkowo chłodno, cały ogród kwitł przepięknie. Val wybrał i polecił ściąć najładniejsze kwiaty. Zabierze je w drodze powrotnej do miasta. Pomogą mu w rozpoczęciu rozmów z licznymi ciotkami i kuzynkami, które musiał odwiedzić w dzień Gwiazdki. Zanim każda z pań skończy opowiadać o kłopotach w jej własnym ogrodzie, minie już przepisowe dwadzieścia minut i będzie mógł ruszać dalej z kolejnym bukietem. Święta zapowiadały się męcząco. Rankiem będzie musiał wręczyć niewolnikom podarunki, potem wziąć udział we mszy, w kaplicy na plantacji. Następnie pojechać do miasta, by odwiedzić krewnych, i tego samego dnia wrócić, by przypilnować załadunku statku. A to wszystko po najwyżej dwóch godzinach snu, ponieważ przyjął zaproszenie Michaeli de Pontalba na wigilijną kolację. Wigilia była europejskim zwyczajem, nie praktykowanym w Nowym Orleanie. Spokojny posiłek z dwunastu dań kończył się szampanem o dwunastej i toastem na cześć narodzin Chrystusa. Dobrze będzie, jeżeli uda mu się wrócić do Benison na piątą rano. Val bardzo lubił baronową i jej synów. Błogosławił fakt, że przebywają w Nowym Orleanie. Nawet jeśli nie miał czasu, żeby się z nimi zobaczyć, wiedział, że tuż obok niego jest kawałek Paryża i dzięki temu mniej tęsknił za Francją. Ale przeklinał siebie, że dał się namówić na Wigilię. Miał tyle roboty przed wyjazdem do Charlestonu. A chociaż udawał lekkomyślnego sportsmena, bardzo się przejmował podróżą i wszystkim, co mogło zagrażać jego starannie opracowanym planom. Jeszcze bardziej zły był na siebie i na Michaelę z powodu portretu. Umówił się z Rinckiem na pozowanie w poniedziałek, a potem znowu w świąteczny czwartek. Mary zobaczyła Valmonta, kiedy szedł na swoją poniedziałkową sesję z Albertem Rinckiem. To nie był przypadek. Hannah powiedziała jej, że Valmont będzie właśnie tego dnia pozował do swego portretu. - Albert jest w takim stanie, jakby miał malować samego prezydenta. Val wygląda na zmęczonego, pomyślała Mary i chyba jest w złym humorze. Odeszła od okna, zanim zdążył ją dostrzec. Ona także była zmęczona, ale nie mogła się temu uczuciu poddawać. Czekało na nią mnóstwo pracy. * * * - Wygląda pan na nieco zmęczonego, panie Saint_Brevin - powiedział Albert Rinck. - Proszę powiedzieć, jeżeli będzie pan chciał usiąść na chwilę. Nerwowy i służalczy sposób bycia Rincka denerwował Vala. Niechże ten człowiek namaluje to, co ma namalować i da mu wreszcie święty spokój. Już chciał powiedzieć coś takiego, ale w tym momencie zauważył, że ręce artysty drżą, a oczy błyszczą podejrzanie. Dobry Boże, czy to był artystyczny temperament w stylu amerykańskim? Chyba ten nieszczęsny człowiek nie ma zamiaru załamać się i zacząć płakać? Wtedy nigdy nie skończy. Val zdobył się na swój najbardziej uspokajający ton. Zwykle przemawiał nim do koni. - Mam w Paryżu kilku przyjaciół, którzy malują. Żaden z nich nie jest naprawdę dobry, ale i tak im zazdroszczę. Dla mnie to prawdziwa magia, kiedy kolorowe plamki zamieniają się nagle w drzewo, albo twarz. Myślę, że najtrudniej jest malować ludzi. Każdy z nas ma jakieś wyobrażenie o własnym wyglądzie, ale rzadko zgadza się ono z tym, jak nas widzą inni. To powinno pomóc, pomyślał Val. Teraz wie, że nie oczekuję, by postać na portrecie w ogóle mnie przypominała. Jeżeli o mnie chodzi, może nawet namalować balon z dwoma dziurami na oczy. Rzeczywiście pomogło: ruchy pędzla stały się bardziej swobodne i zdecydowane. Val uśmiechnął się. - Czy chce pan być na portrecie uśmiechnięty, panie Saint_brevin? Val miał mu ochotę powiedzieć, żeby poszedł do diabła. Zamiast tego odparł grzecznie, że chyba nie miałby na to ochoty. Albert odkaszlnął, co oznaczało, że zamierza wygłosić dłuższą przemowę. - Zgadzam się z panem w kwestii porterów. Są najtrudniejsze. - Przerwał, i dopiero po chwili ciągnął dalej. - Ja również nie jestem bardzo dobrym malarzem. Podobnie jak pańscy przyjaciele z Paryża. I prawie wszystko maluję lepiej niż twarze. Ale nikt nie chce płacić za namalowanie misy z pomarańczami. Większość ludzi zrobi wszystko dla własnej chwały... Nie mówię tego, żeby pana obrazić. Wiem, że do tego portretu namówiła pana baronowa. To nie był pański pomysł. Współczuję panu. Wiem, jak to jest. Zaczepiła mnie pewnego dnia w Filadelfii, a następnego dnia byłem już w Nowym Orleanie, płacąc czynsz, o jakim mi się nigdy nie śniło. - Albert uśmiechnął się. - Jest jak brzytwa. Gdyby nie to, że o mało nie umarłem z głodu, nigdy bym nie żałował, że ją poznałem. Val stwierdził, że Rinck zaczyna mu się podobać. Warto go było lepiej poznać. - Pochodzi pan z Filadelfii? - Nie. Pochodzę z takiej dziury, która nawet nie ma nazwy. Studiowałem w Filadelfii. Zaoszczędziliśmy z Hannah na parę miesięcy lekcji dla mnie. Zawsze chciałem być lepszy, chciałem iść do przodu. Naprawdę wierzę, że mam oko artysty. Tyle, że nie umiem namalować tego, co widzę. Chyba jestem zbyt ambitny. - Może zbyt skromny. - Nie, ze skromnością nigdy nie miałem kłopotów. Wiele osób mi to mówiło. - Albert parsknął śmiechem, mieszając jakieś farby na palecie. - Zawsze uważałem, że ta cnota jest przeceniana - stwierdził Val. Zaczynał odzyskiwać dobry humor. Albert był gawędziarzem. Szczególnie lubił mówić o sztuce i o sobie. Zachęcony przez Vala, chętnie otworzył się przed swoim modelem. Val stał przez dwie godziny, z łokciem opartym o wierzchołek kolumny, wybranej przez Alberta jako element klasyczny, w sam raz nadający się do portretu. Dowiedział się bardzo wiele o doświadczeniach i aspiracjach Alberta. Dowiedział się również, dlaczego Albert nigdy nie zostanie tak sławnym malarzem, jakby tego pragnął. Problem nie leżał w niedostatkach techniki. To mogło się z czasem poprawić. Ale Albert nie miał dobrego gustu. - Weźmy na przykład tę dziewczynę, która pracuje z Hannah w sklepie - mówił Albert. - Myślę, że jestem jednym z niewielu ludzi, którzy naprawdę się jej przyjrzeli. Większość powiedziałaby, że brak jej wyrazu. Ale ja widzę coś zupełnie innego. Ta dziewczyna, na imię jej Mary, ma włosy i oczy w kolorze wina. Ma też złote błyski w oczach i włosy lśniące złotem, szczególnie kiedy pada na nie światło. Chciałbym ją namalować, dokładnie tak, jak ją widzę. Kazałbym jej usiąść przy stoliku, z padającym na nią z boku światłem. Na stole stałaby karafka sherry. A jej oczy patrzyłyby z portretu wprost przed siebie i gdzieś w głębi tego spojrzenia, połyskiwałoby złoto... Ale wiem, że nie potrafię tego dobrze namalować. Myślę, że to zbyt wyrafinowane. - Wspaniały pomysł - powiedział Val. Nawet nie wiesz, jak wspaniały - dodał w myśli. Złotooka Mary, dziewczynka od Rose Jackson była właśnie tym, czego potrzebował, żeby otrząsnąć się z myśli o Cecile Dulac. Obiecał sobie tydzień w hotelu z trzema wesołymi dziwkami. Romans z dziewczyną od Rose mógł być jeszcze lepszym pomysłem. Była sprytna. Udowodniła to swą drogą od burdelu do niezależnej stabilizacji. To może być nawet zabawne, sprawdzić, jak długo będzie jej się chciało udawać niewiniątko. A kiedy już porzuci swą maskę, Val pozwoli jej popisać się wszystkimi nadzwyczajnymi talentami, dzięki którym dziewczęta Rose słynęły jako najlepsze dziwki w całych Stanach. 39. - Dzień dobry, pani Rinck. Czy zastałem pannę Macalistair? Mary szyła za przepierzeniem. Usłyszała głos Valmonta i ukłuła się w palec. - Tak - odparła Hannah. - Zaraz tu przyjdzie. Mary otarła palec o spódnicę, potem zaczęła ścierać zaschniętą krew. Nie wiedziała, gdzie odłożyła igłę. Kręciło jej się w głowie. Wstając, upuściła na podłogę kołnierzyk, który właśnie zamierzała przyszyć do sukni. Ale to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Ważne było tylko to, że Valmont zapytał o nią. - Dzień dobry, monsieur - powiedziała, wychodząc zza przepierzenia. Światło padało zza Valmonta, otaczając jego sylwetkę tak samo, jak wtedy, kiedy widziała go po raz pierwszy. Jego twarz kryła się w cieniu, ale Mary nie musiała jej widzieć. I tak znała na pamięć każdy szczegół. Chyba naprawdę Albert Rinck ma dobre oko - pomyślał Valmont. W oczach dziewczyny rzeczywiście płoną złote iskierki. Że też nigdy tego nie zauważyłem. Może z powodu różu na policzkach. Rose powinna była nauczyć ją większego umiaru. Skłonił się lekko i uśmiechnął. Mary myślała, że serce wyskoczy jej z piersi. - Wybieram się na groblę, obejrzeć statek - powiedział Val. - Byłoby mi miło, gdyby poszła pani ze mną. Czy jest pani wolna, mademoiselle? Moglibyśmy wypić kawę na Rynku. Mary nie spojrzała nawet na Hannah. - Wezmę tylko kapelusz - powiedziała. - Weź też szal - zakrzątnęła się Hannah. - Dzień jest zbyt piękny, by się zawijać w szale - odpowiedziała Mary. Od niedzieli znowu zrobiło się gorąco. Mary dziękowała w duszy wszystkim świętym. Tego dnia założyła swój najlepszy kapelusz. Kiedy wiązała kokardę pod brodą, drżały jej ręce. - Jestem gotowa, monsieur Saint_brevin. Kiedy wyszli na słońce, Val zobaczył, że kolor policzków Mary jest naturalny. To było pierwsze zaskoczenie. Drugie przeżył w momencie, gdy się odezwała. Przeszła od razu na francuski, a jej akcent był bez zarzutu. - Chce pan sprawdzić, co dzieje się na "Benison", monsieur? Słyszałam, jak rozmawiały o nim panie w sklepie. Jeśli to możliwe, bardzo bym chciała go zobaczyć. - Lubi pani statki, mademoiselle? Podobno mężczyźni kochają je tak bardzo, dlatego że są niebezpieczne. Może właśnie z tego powodu często nadają im kobiece imiona. Oczekiwał, że Mary podąży podsuniętym tropem, pytając zalotnie, dlaczegóż to kobiety mają być niebezpieczne. Ale ona robiła wrażenie naprawdę zaciekawionej tym, co usłyszała. - Czemu wobec tego uważa się, że kobiety przynoszą żeglarzom pecha? A może nie? Gdzieś o tym czytałam. Val poczuł się zbity z tropu. - Nie wiem - powiedział. Starał się spojrzeć Mary prosto w twarz, by zobaczyć, czy nie kpi sobie z niego, ale szerokie rondo kapelusza całkiem ją zasłaniało. Była znacznie mniejsza, niż to zapamiętał. Kiedy udało mu się w końcu zobaczyć jej twarz, znowu się zdziwił. Zagryzła dolną wargę, krzywiąc się komicznie. Przestań, beształa się właśnie w myślach, przestań mówić tak dużo. Zanudzisz go na śmierć. I przestań zastanawiać się, czemu cię zaprosił, ważne, że jesteś tu z nim. Nie trać ani sekundy. Zwracaj na wszystko pilną uwagę, żebyś zapamiętała na potem każdy szczegół. Spojrzała na Vala. Jej spojrzenie było pełne entuzjazmu i zaciekawienia. To także go zaskoczyło. Patrząc na nią można by dojść do wniosku, że jest niewinna jak pięcioletnie dziecko. To niewiarygodne, że Rose pozwoliła jej odejść. Musiała być najlepsza ze wszystkich dziewcząt. Zdaniem Vala, udawana niewinność Mary tak doskonale naśladowała prawdziwą, że momentami zakrawało to niemal na parodię. Roześmiał się. Mary spojrzała na niego zdziwiona. Potem zawtórowała mu śmiechem. Jej śmiech był tak radosny, że przechodzący koło nich ludzie zerkali na nią i odchodzili również rozweseleni. Poddała się całkowicie szczęściu chwili. - Czy woli pani kawę teraz, czy później? - zapytał Val. - Teraz albo później, albo i teraz, i później - powiedziała Mary. - Zawsze jest dobry czas na kawę. - Teraz i później brzmi całkiem nieźle. Nie zdążyłem wypić kawy dziś rano. - Ujął Mary pod ramię. Weszli na zatłoczoną Levee ŃStreet. Jego ciepła dłoń paliła dziewczynę poprzez rękawiczkę i rękaw sukni. Czuła, że kolana się pod nią uginają. Jednak słabość, którą odczuła, była cudowna. Wmieszali się w tłum ludzi, powozów i zwierząt. Później Val nie bardzo potrafił sobie przypomnieć, co robili z Mary przez następne pół godziny. Szczegóły gdzieś uleciały. Pamiętał tylko, że wszyscy sprzedawcy znali ją z imienia i że kawa, którą pili, była najlepszą kawą, jaką kiedykolwiek kosztował i że nigdy nie jadł tak dobrego gumbo jak to, które ona kupiła na rynku, i że "Benison" był najpiękniejszym statkiem na rzece. Miał zamiar zaprosić ją do hotelu. Zamiast tego zapytał, czy mogłaby odwiedzić następnego dnia jego plantację, po porannym treningu Śnieżnej Chmury. Z radości aż klasnęła w dłonie. Val pomyślał, że trochę przesadza w swym udawaniu. Potem zapytała, czy powinna znaleźć sobie przyzwoitkę. Oczywiście, że tak - odpowiedział, dostosowując się do jej gry. Odprowadził ją z powrotem do sklepu, tak jakby była przyzwoitą panienką, a nie tylko oszustką, która świetnie opanowała rolę młodej damy. Potem pośpieszył do hotelu Saint Louis. Po drodze przypomniał sobie, co o Mary mówił Philippe Courtenay. Że nie jest taka, jak inne dziewczęta. Biedny Philippe. Nic dziwnego, że dał się nabrać. Val uznał, że Mary Macalistair jest najlepszą aktorką, jaką kiedykolwiek widział. Jej gra była bez zarzutu. Nie flirciara, nie chłodna, ani zbyt gadatliwa, ani głupia. Nie, nie była taka jak inne dziewczęta. Potrafiła być tak dobrym kompanem, że łatwo zapominało się, kim jest naprawdę. Dziewczęta Rose zawsze dawały mężczyźnie to, czego najbardziej pragnął, nawet jeśli sam nie wiedział dokładnie czego chce. Nie wiedział aż do chwili, gdy to właśnie otrzymywał. Jest najlepsza ze wszystkich, jakie znałem, pomyślał Val. Jutrzejszy dzień zapowiada się ciekawie. Potem wszedł do hotelu i zapomniał o niej. Mary szyła, siedząc za parawanem i karmiła swe serce wspomnieniami każdej sekundy, każdej minuty spędzonej z Valem. Nie mogła uwierzyć, że to się naprawdę stało. Od czasu do czasu dotykała palcem kwiatka, który przyniosła do sklepu w kieszeni. To był dowód. Mężczyzna sprzedający gumbo dał Valowi jako lagniappe, a Val ofiarował kwiatek Mary. Hotel Saint Louis, do którego wszedł Val, był najbardziej ruchliwym miejscem w całej Francuskiej Dzielnicy. Może poza RĂynkiem. Hotel miał trzy wejścia. Jedno od Royal ŃStreet prowadziło do części mieszkalnej. Było tutaj dwieście pokoi gościnnych, z których cztery przerobiono na apartament. Val wynajmował go przez cały rok. Dwa pozostałe wejścia znajdowały się od strony Saint Louis Street, jedno prowadziło prosto do sali balowej, a drugie - większe i bardziej okazałe, z kolumnami, było wejściem głównym. Val wszedł właśnie tędy. Miał tu interes do załatwienia. Przeszedł przez wielki pokój zwany giełdą, kłaniając się znajomym, ale pokazując, że nie ma czasu, by z nimi rozmawiać, zniknął za drzwiami prowadzącymi do następnego pomieszczenia. Była to jedna z kilku giełd w Nowym Orleanie, miejsce, gdzie bankierzy, maklerzy, fabrykanci i szefowie firm przewoźniczych handlowali cukrem, bawełną i wielu innymi towarami. Val skierował się w stronę Rotundy, stanowiącej serce giełdy i całego hotelu. Tu handlowano bardziej różnorodnymi towarami i organizowano aukcje. Rotunda cieszyła się zasłużoną sławą i była jedną z atrakcji Nowego Orleanu zarówno dla gości, jak i dla mieszkańców miasta. Wysokie sklepienie pokrywały alegoryczne freski. Bogowie, nimfy, mitologiczne zwierzęta swawoliły ponad ludźmi tłoczącymi się na marmurowych posadzkach. Szerokie, ograniczone żelazną balustradką schody prowadziły na okalającą Rotundę galerię, skąd widzowie obserwowali wszystkich licytatorów i cisnące się wokół nich tłumy. Z galerii lepiej też można się było przyjrzeć freskom. W niedzielę Rotundę zamykano. W inne dni pozwalano ją zwiedzać. A od dziewiątej do trzeciej wypełniał ją po brzegi tłum sprzedających, kupujących lub po prostu lubiących przebywać w jej atmosferze ludzi. Różnorodność produktów zapierała dech w piersiach. Po plantacji o trzech tysiącach akrów pod młotek mogła pójść butelka wina, czy para kieliszków. Meble, gwoździe, obrazy, garnki, bele siana lub bawełny, beczki rumu i melasy, damskie buty lub męskie szelki, koronka, perfumy lub smoła, pługi, kryształowe kandelabry, porcelana, jedwabie, kije bambusowe... wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, szło pod młotek po szybkiej, krzykliwej licytacji, prowadzonej jednocześnie po francusku, angielsku i hiszpańsku. Mieszkańcy Nowego Orleanu uwielbiali współzawodnictwo i hazard. Dlatego też woleli aukcje od wszystkich innych rodzajów transakcji. Nawet kreolskie damy przychodziły tutaj, gdy przybywała nowa dostawa produktów z Francji, lub kiedy wyprzedawano dobytek jakiegoś zamożnego niegdyś bankruta, zmuszonego zaspokoić żądania wierzycieli. Licytację prowadzono szybko i energicznie. Nie było czasu, by się zastanawiać. Czekało zbyt wielu chętnych kupców. Niekiedy zdarzało się, że w tym samym czasie prowadzono dwie, trzy, a nawet cztery licytacje. Ten dzień nie należał do najruchliwszych. Jednego licytatora otaczało dwadzieścia, może dwadzieścia pięć osób. - Pozwolicie, żeby to wspaniałe lustro poszło za zaledwie czterdzieści trzy dolary? Panie i panowie, w Wersalu nie ma piękniejszych luster... - dwóch mężczyzn po jego obu bokach powtarzało to samo, z tą samą intonacją, jeden po francusku, drugi po hiszpańsku. Val, omijając tę grupkę, podszedł do drugiej platformy, gdzie jakiś mężczyzna ustawiał właśnie podium. - Witaj, Jean_pierre - odezwał się. - Otrzymałem wiadomość, że masz coś dla mnie. Licytator skinął głową. - Dokładnie to, czego pan szuka, monsieur Saint_brevin. Proszę pójść za mną. - Skinął na tłumaczy, żeby dokończyli robotę. Licytator zaprowadził Vala na koniec Rotundy, gdzie niska, drewniana barierka odgradzała wystawionych na sprzedaż niewolników. Stało tam już trzech innych mężczyzn, oglądali żywy towar, omawiając jego wady i zalety. Jean_pierre był jednym z tych nowoorleańskich licytatorów, którzy ubierali wystawionych na sprzedaż niewolników. Tego dnia za barierką znajdowało się czterech mężczyzn w wypłowiałych spodniach i źle dopasowanych, zielonych frakach i czerwonych kamizelkach, oraz sześć kobiet w wydekoltowanych, wieczorowych sukniach z różowej tafty. Jedna z nich - bardzo już stara - miała powykręcane reumatyzmem palce i pomarszczoną twarz. Obok niej stała niespełna dziesięcioletnia dziewczynka. Wszystkie miały na głowach obowiązkowe chusteczki z bawełny, w czerwony wzorek, śmiesznie kontrastujące z lśniącymi, różowymi kreacjami. Wszyscy niewolnicy uśmiechali się, bardzo z siebie zadowoleni. - Są z plantacji Mardsdena, na północ od Natchez - powiedział licytator. - Mardsden w końcu umarł przez swoje skąpstwo. Prawdopodobnie nie chciał wezwać doktora, bo trzeba by mu było zapłacić. Ci tutaj mieli na sobie same łachmany. Ale są zdrowi. Zapewne zaopiekowałem się jego własnością lepiej, niż on się nią kiedykolwiek zajmował. Nagle, jeden z oglądających niewolników mężczyzn zapytał po francusku największego z nich. - Jak ci na imię? Niewolnik przewrócił oczami. Jego uśmiech zbladł. - Ech, oni wszyscy mówią tylko po angielsku - stwierdził Kreol. - Nie mam zamiaru otwierać na plantacji szkoły. Odszedł, zatrzymując się po drodze, by wziąć z tacy podsuwanej mu przez kelnera, talerzyk ostryg. - Konkurencja jest najwyraźniej niewielka - powiedział Val. On też skinął na kelnera. - Proszę przynieść butelkę białego wina - polecił, nakładając sobie na talerz kilka ostryg. Kierownictwo hotelu zapewniało biorącym udział w licytacji darmowy obiad. Kelnerzy krążyli pomiędzy gośćmi, roznosząc na tacach gorące i zimne dania oraz napoje. Jean_pierre poczekał, aż Val zje ostrygi i popije je białym winem. Dopiero, kiedy Saint_brevin wytarł ręce ręcznikiem przyniesionym przez uśmiechniętego boya w uniformie, odchrząknął, dając znać, że teraz mogą przystąpić do interesów. - Nawet jeśli niewielka, zajmie to trochę czasu. Valmont uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że niedużo. Liczę Jean_pierre, że pozostaniesz ślepy na inne oferty. Którzy z nich to rodzina? Jean_pierre westchnął. - Przykro mi, ale ta stara czarownica też do niej należy. Oczywiście ona będzie kosztować bardzo mało, monsieur. Poza tym jest kucharką, więc może się przydać. Dwaj silni mężczyźni, to jej synowie. Ta kobieta stojąca obok dziewczynki, jest żoną jednego z nich. Mówiono mi, że zaszła w ciążę, ale nie wierzę w to. Val uniósł w górę brwi. - Oczekujesz więc, że z dziesięciu niewolników kupię połowę. Nic dziwnego, że wysłałeś do mnie wiadomość. Jean_pierre wzruszył ramionami. - Pan chce, żeby to były rodziny, monsieur. Nie zmuszam pana. - W duchu licytator uważał, że monsieur Saint_brevin, to głupiec. Możliwe, że gdy kupuje się całe rodziny, zapobiega to ucieczkom. Nie traci się dzięki temu pieniędzy na łapanie zbiegów. Jean_pierrowi wydawało się jednak, że kupując nieużytecznych niewolników, traci się więcej. Ale to w końcu nie jego sprawa. Mógł się tylko cieszyć, że Saint_brevin wydawał tyle pieniędzy w Rotundzie. Przez ostatni rok prowizja Jean_pierre'a bardzo wzrosła właśnie w wyniku ekstrawaganckich zakupów Valmonta. Po części, jako gwiazdkowy prezent dla dobrego klienta, a po części, ponieważ zainteresowanie licytacją było bardzo małe, Jean_pierre sprzedał Saint_brevinowi rodzinę pięciu niewolników po cenie wywoławczej. Val płacąc, dołożył sto dolarów. Dla równego rachunku. - Proszę za połowę tych pieniędzy kupić dla nich porządne ubrania, Jean_pierre. Szczególnie mocne buty. Również dla tej starej kobiety. Szewc w Benison ma obecnie zbyt wiele pracy. Drugie pół proszę potraktować jako prezent, mam nadzieję, że pańska żona się ucieszy. Jutro przyślę kogoś po nich. Do tego czasu twoi ludzie zdążą ich umyć i ubrać. Żeby nie było na nich ani jednej wszy, tego nie toleruję. Transakcja zajła Valowi tylko pół godziny. Zadowolony ruszył w stronę dużego, gwarnego baru hotelowego. Tutaj wybór dań był większy, a jedzenie smaczniejsze. Wciąż był bardzo głodny. Zdecydował, że spróbuje gumbo, by porównać je z tym, które jadł na Rynku. Zdjął kapelusz i skłonił się znajomej damie, ale była zbyt zajęta licytowaniem pluszowej narzuty, żeby go dostrzec. Za to inna, zupełnie nieznajoma kobieta przyglądała mu się ze zgoła nieprzystojącą damie otwartością. Val był bez wątpienia najprzystojniejszym mężczyzną w Rotundzie, prawdopodobnie w ogóle w całym hotelu. Poruszał się z taką pewnością siebie, jakby o tym wiedział i wcale go to nie obchodziło. Mary nie potrafiła oprzeć się pokusie. Udając, że nie rozumie jakiegoś szczegółu w projekcie sukni, którą właśnie szyła, poszła do studia Alberta Rincka. Podczas, gdy Albert tłumaczył, o co mu chodziło, przyglądała się rozpoczętemu portretowi Vala. Niewiele tam jeszcze było widać poza zarysem brązowego płaszcza i kawałkiem krawata. - Czy usłyszałaś chociaż słowo z tego, co powiedziałem, Mary. - Ależ tak, Albercie, dziękuję ci bardzo. - Mary chwyciła szkic i pośpiesznie zbiegła w dół nucąc wesoło. Nie potrzebowała portretu, skończonego, czy też nie. Pamiętała doskonale każdy gest, skrzywienie, uśmiech Vala. A jutro zobaczy go znowu. Hannah już jej obiecała, że ona i Albert pojadą razem z nią. Zresztą jeszcze kilka miesięcy temu ustalili, że w Gwiazdkę sklep będzie zamknięty. 40. Val oparł rękę na marmurowej kolumience i pozwolił myślom błąkać się swobodnie. Podczas gdy Albert Rinck malował i mówił, Val rozmyślał o swej wyprawie do Charlestonu. Zastanawiał się, czy statek dobrze się sprawi, czy pogoda będzie sprzyjająca, morze spokojne, czy wystarczy prowiantu. Prawie nie zwracał uwagi na słowa malarza. Do chwili, kiedy Albert powiedział, że oboje z żoną nie mogą się doczekać chwili, gdy zobaczą plantację Saint_brevina. Więc ta mała spryciara już znalazła sobie opiekunów? Val w pierwszej chwili poczuł gniew, potem rozbawienie, wreszcie zadowolenie. Rozumiał jej grę, a wszystkie gry bardzo lubił. Będzie zatem musiał sprytem pokonać jej obronę, zanim pójdzie z nią do łóżka. Musi uwieść ją, jakby naprawdę była niewinną panienką, której rolę tak dobrze grała. Co za intrygujące, małe stworzonko! Rzuciła mu wyzwanie. A wyzwanie było tym, co najbardziej pociągało Vala w życiu. Nagle naprawdę zapragnął być z Mary Macalistair. Dzień był ciepły, chyba jeszcze cieplejszy niż poprzedni, jasne słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Mary i Hannah osłaniały parasolkami twarze, różowy jedwab rzucał na nie ciepły blask. Mężczyźni nie wiedzieli, że Mary nie spała całą noc, przyszywając jedwab do drutów po starych parasolkach, znalezionych u tapicera na Rynku. Gdyby nie miały parasolek, musiałyby, jak większość kobiet w Nowym Orleanie, nosić woalki. Ale wtedy Mary nie widziałaby wszystkiego dostatecznie wyraźnie. A nie chciała stracić ani szczególiku ze swego dnia spędzonego z Valmontem. W powozie siedziały z Hannah naprzeciwko Vala i Alberta. Ponieważ było tak pięknie, Valmont wynajął odkryte lando. Dwa konie ciągnęły je wzdłuż eleganckiej River Street. Z lewej strony widzieli rzekę i powolny ruch statków. Nagle zobaczyli dwie ścigające się dorożki. Na polecenie Valmonta ich woźnica również zaciął konie i przez dwie mile lando brało udział w wyścigu. Potem droga stała się zbyt wyboista. Hannah wachlowała się zdjętą rękawiczką. - Nie jestem przyzwyczajona do tak silnych wrażeń - powiedziała. Policzki Mary poczerwieniały, a złote refleksy w jej oczach stały się bardziej, niż zwykle widoczne. Skręcili w River Street i wjechali na drogę całymi milami ciągnącą się przez bagna. Tu parasolki okazały się zupełnie niepotrzebne. Wysokie cyprysy, obwieszone hiszpańskim mchem, skutecznie osłaniały ich od słońca. W oddali widać było tylko wielkie kałuże czarnej, bagnistej wody, które słońce zamieniało w lśniące lustra. Leżący wzdłuż wąskiej, zakurzonej drogi pień poruszył się nagle i z zadziwiającą prędkością ruszył w stronę wody. Po chwili z głośnym pluskiem zniknął w jednym z czarnych jeziorek. Hannah krzyknęła. Mary wychyliła się z powozu, chcąc lepiej widzieć aligatora. Val patrzył na to, uśmiechając się pod nosem. Wkrótce potem wjechali na szeroką aleją wysadzaną rzędami wysokich, rozłożystych dębów. Na spotkanie wybiegła im gromada rozkrzyczanych, czarnych dzieci ze śmiechem oblegających powóz. Byli w Benison. Plantacja spełniła wszelkie oczekiwania Mary. Wysokie białe kolumny podtrzymywały dach nad dolną galerią o kamiennej posadzce. Piętro ozdabiał balkon z kutego żelaza, pomalowany na biało. Podłoga w holu była marmurowa. Ożywiał ją kosztowny perski dywan. Lokaj odebrał od nich kapelusze, laski i parasole, po czym zapytał Valmonta, gdzie ma podać kawę. - W altanie - odrzekł gospodarz. - Później, jeszcze przed lunchem, pójdziemy do stajni. Czy to paniom odpowiada? Hannah i Mary powiedziały zgodnie "tak". Służąca zapytała, czy chciałyby się odświeżyć i zaprowadziła je do garderoby, gdzie przygotowano wszystko, czego mogłyby potrzebować. Hannah wybałuszyła oczy na pachnące mydło, dzbanki z gorącą i zimną wodą, gruby, płócienny ręcznik, butle z wodą kolońską. - Panienko Przenajświętsza - wyszeptała. - Tu jest jak w pałacu. Mary uśmiechnęła się. A gdzież, jak nie w pałacu miałby mieszkać książę - pomyślała. Bała się tylko, że śni. Bo z każdą upływającą minutą, wszystko to coraz bardziej przypominało sen, a nie jawę. Wypili kawę pod drzewem magnolii. Mary siedziała na metalowej ławeczce obok Valmonta, tak blisko, że za każdym razem, gdy podnosił filiżankę, dotykał ręką jej ramienia. Poszli w stronę stajni aleją, wzdłuż której kwitły purpurowe kamelie. Valmont podtrzymywał Mary na nierównej ścieżce. Był cały czas blisko, tak blisko, że jej serce momentami zamierało z emocji. Po chwili znów waliło jak oszalałe. Kiedy stajenny wyprowadził przed stajnię wielkiego, białego ogiera, Val podszedł, by sprawdzić nogi i kopyta Śnieżnej Chmury. Jego oddalenie Mary odczuła, równocześnie jako ulgę i ogromną stratę. Głęboko wciągnęła powietrze, zachwycona widokiem jego ciemnej głowy na tle lśniącej bieli końskiego boku. Hannah i Albert rozmawiali ze sobą. Być może mówili także do niej, ale nie docierało do niej ani jedno słowo. Słyszała tylko wiatr od rzeki szeleszczący liśćmi nad jej głową i odpowiadający mu świergot ptaków, sławiących piękno tego dnia, piękno życia i miłości. Jak oni w ogóle mogą jeść, zastanawiała się Mary. Gryźć, żuć i przełykać, tak jakby to było zwyczajne jedzenie w zwyczajnym miejscu. Grzebała widelcem, przesuwając po talerzu kawałki mocno przyprawionej jambalaya. Wpatrywała się w Vala, a co jakiś czas przenosiła wzrok na portrety wiszące na wszystkich ścianach jadalni. Szukała podobieństw, zazdroszcząc tym nieżyjącym już Saint_brevinom, że stanowili część życia Valmonta. - Ma pan tu kilka pięknych płócien - odezwał się Albert. - To naprawdę zuchwalstwo z mojej strony, że odważyłem się namalować pański portret. Val roześmiał się. - Proszę się tylko postarać, bym nie wyglądał tak nieprzyjaźnie jak oni, a będę całkowicie zadowolony, panie Rinck. Czy zauważył pan, że im większym łotrem jest model, tym dostojniej wygląda na portrecie? Rodzina Saint_brevinów ma spory udział w dziejach rozbojów, w rabowaniu i plądrowaniu, począwszy od pierwszej krucjaty. Awanturnicy, jeden w drugiego. - Czy pan również jest awanturnikiem? - zapytała Hannah. Przez moment twarz Vala wydała się bardzo poważna. Potem uśmiechnął się znowu. - Niektórzy tak sądzą - wnioskując na podstawie sum, jakie postawiłem na Śnieżną Chmurę. Przyznaję, że lubię hazard i potrafię sporo zaryzykować. Jak dotąd z reguły mi się udawało. Albert nadal był myślami przy portrecie Vala. Znowu powiedział, że boi się, iż namalowany przez niego portret będzie się niekorzystnie wyróżniał wśród obrazów wiszących już na ścianach jadalni. Val dalej próbował go uspokoić. Bezskutecznie. Wreszcie Hannah przerwała im. - Bądź rozsądny, Albercie. Możesz uważać, że malowidła, które tu widzisz są piękniejsze od twojego. Ale pewne jest, że tamci artyści myśleli to samo o swojej pracy. Nie ma tu żadnego Gainsborough'a, prawda panie Saint_brevin? Albert twierdzi, że Gainsborough jest najlepszy. - Nawet nic, co by przypominało Gainsborough'a, pani Rinck. - Val uśmiechnął się do Alberta. - Dlaczego właśnie jego ceni pan najbardziej, a nie na przykład Romneya? Albert spojrzał na niego niepewnie. - Nic nie wiem o Romneyu - przyznał. - Mój nauczyciel z Filadelfii miał kopię "Niebieskiego chłopca" Gainsborough'a. Na niej uczyłem się, czym jest wielka sztuka. - Najlepiej uczyć się na dziełach mistrzów - zgodził się śpiesznie Val. - I nie ma nic złego, jeśli kopia zastępuje oryginał. - To miłe, że pan tak mówi, ale... - Albert nawet nie dokończył zdania. Val spróbował znowu. - Sam posiadam zbiór kopii. Zamówiłem je, by przypominały mi Paryż. Jeśli ma pan ochotę, możemy je potem obejrzeć. W Alberta natychmiast wstąpił nowy duch. - O tak, bardzo chętnie. Dziękuję panu... - Cała przyjemność po mojej stronie - przerwał Val. Nużyły go podziękowania. Dał sygnał do następnego dania. W ogóle Albert nudził go. Im wcześniej ta wizyta się skończy, tym lepiej. Spojrzał na Mary. Jeżeli ze mnie kpi, to uduszę ją, pomyślał. Bo jeśli stawką w grze, którą prowadzi, jest nuda, to zbyt wiele ode mnie wymaga. Mary zupełnie otwarcie wpatrywała się w Valmonta. Ale kiedy spojrzał na nią, szybko odwróciła wzrok. Dobrze, pomyślał, wstydzi mi się spojrzeć prosto w oczy. Wie, że posunęła się za daleko... Proszę, co za rumieniec. Znam kobiety, które wiele by dały, by się od niej tej sztuki nauczyć. Po lunchu Valmont zabrał wszystkich do biblioteki. Był to narożny pokój o francuskich oknach otwartych szeroko na galerię. Otworzył oprawną w skórę tekę i rozłożył ryciny na długim stole ustawionym na środku pokoju. - Zobaczycie, że w moim zbiorze przeważają rysunki Jacques_Louisa Davida. W głębi serca jestem chyba zwolennikiem klasycyzmu. Albert trzymał ręce nad teką, jakby grzejąc je nad ogniem. Val przysunął dla Hannah krzesło bliżej stołu. Po czym zwrócił się do Mary. - Chciałbym pokazać coś pani w salonie. Czy moglibyśmy pójść tam na chwilę? - Oczywiście - odrzekła. Zaskoczyło ją to, że potrafi jeszcze normalnie mówić. Ruszyła za Valem do salonu. Jego okna wychodziły na rzekę. Za trawnikiem widać było groblę, jeszcze dalej Missisipi. Drzewa i dom rzucały długi cień na głęboką zieleń trawnika. Wszystko było tak samo, jak tego letniego dnia, kiedy zobaczyła Vala na grobli. A teraz stała tu razem z nim. Val po drganiu małej żyłki na skroni, widział jak szybko bije jej puls. Wyciągnął gałązkę jemioły z girlandy nad kominkiem. - Oto świąteczna roślina - powiedział. Wpiął ją we włosy Mary, tuż nad uchem. - Wesołych Świąt. - Stał tak blisko, że czuła ciepło jego ciała. Tak bardzo pragnęła go dotknąć. Popatrzył na nią rozbawiony. - Byłaś bardzo milcząca. Czy nudzisz się? Mary pokręciła głową. Nie była w stanie nic powiedzieć. Jego bliskość oszałamiała ją. Val dotknął jemioły. - Czy wierzysz w stare zwyczaje. Ja wierzę. - Poczuła jego dłoń na uchu, potem na policzku, szyi. Ujął jej twarz w dłonie, przysuwając do siebie i powoli nachylił się nad nią. Mary wyszeptała - Och. - Stanęła na palcach gotowa na przyjęcie pocałunku. Jej ręce obejmowały go, zanurzały się w jego włosach. Przycisnął ją do siebie, a ona odpowiedziała, przywierając do niego całym ciałem. Kiedy Val rozluźnił uścisk, Mary poczuła się lekka jak piórko. Pogrążyła się w ekstazie, ślepa i głucha na wszystko, co nie było nim. - A niech to - wymruczał. - Rinck mnie woła. Pocałował delikatnie jej powieki, potem nos i usta. - Wrócę z Charlestonu pod koniec lutego, Mary Macalistair. Nie zapomnij o mnie do tego czasu. - Puścił ją i ruszył w stronę biblioteki. Mary stała z zamkniętymi oczami tam, gdzie ją pozostawił. Minęło kilka chwil, zanim znalazła w sobie dość sił, by pójść za nim. Kiedy weszła do biblioteki, ku jej zdziwieniu nikt nie zauważył, że wróciła nie ta sama Mary, która stąd tak niedawno wyszła. Hannah uśmiechnęła się do niej promiennie. Val także posłał jej lekki uśmiech i znowu odwrócił się do Alberta. Albert, rozgorączkowany zachwycał się obrazami. Nie miał dotąd pojęcia, że istnieją takie cuda. Wypytywał Vala, jak to jest, kiedy ogląda się oryginały. Co się wtedy czuje? Jakie było tam światło? Jakich są rozmiarów? Jakich technik używał malarz? Jedno pytanie goniło drugie, wszystko bez ładu i składu. Wreszcie Val podniósł ręce, uznając się za pokonanego. - Mój przyjacielu, pan pyta jak artysta, ja jestem tylko gorącym miłośnikiem. Naprawdę nie umiem panu odpowiedzieć na pańskie pytania. A poza tym, obawiam się, że już zachodzi słońce. Lepiej będzie odwieźć panie do miasta za dnia. River Road nie zawsze jest bezpieczna o zmierzchu. Albert chciał zaprotestować, ale Hannah uciszyła go. Val prowadził go w stronę drzwi, mocno obejmując ramieniem. - Kiedy wrócę - obiecał - porozmawiam o panu z moim bankierem. Mówiono mi, że jego ojciec miał piękną kolekcję, przywiezioną z Paryża po upadku Bastylii. Zapytam, czy mógłby pan ją obejrzeć. Jego matka to pustelnica i nikt do nich nie przychodzi, ale on jest najstarszym synem. Jeśli ktoś może pana wprowadzić, to tylko on. - Czy ma płótna Davida? - Na pewno nie, bo gdyby tak było, już bym się tam włamał. Ale ma chyba coś równie słynnego, wydaje mi się, że DelaĂcroix. A może Chasserina. Nieważne. Cokolwiek to jest, postaram się, żeby pan to zobaczył. Val skinął na służbę. Pokojówka przyniosła Mary i Hannah kapelusze i parasolki. Lokaj wręczył Albertowi kapelusz. Lando czekało przed gankiem. Val podał ramię Mary. Odprowadził ją i pomógł wsiąść do powozu, a na pożegnanie ucałował jej dłoń. - Au'voir, mademoiselle. - Au'voir - odpowiedziała. Te same dzieci, które biegły koło powozu witając ich, teraz machały na "do widzenia". Mary i Hannah odpowiadały, dokąd było je widać. Albert pogrążył się w rozmyślaniu o cudownym świecie obrazów. Hannah westchnęła i usadowiła się wygodnie na siedzeniu obitym skórą. - Ciekawa jestem, co się czuje, kiedy się jest tak bogatym. Czy myślisz, że ja albo ty potrafiłybyśmy się do tego przyzwyczaić? Palcem bym wtedy nie kiwnęła, to pewne. Ilu on może mieć niewolników? Jeden pewnie zajmuje się samymi deserami. Próbowałaś jedną z tych eklerek? Szkoda, że nie miałam fartucha. Mogłabym schować pozostałe do kieszeni. Mary udawała, że słucha. Wydawało jej się, że nadal jest w ramionach Vala i całuje go. Czuła mrowienie w palcach na wspomnienie dotyku jego włosów. Koniec lutego. Poczeka. Może czekać całą wieczność. Kiedy powóz odjechał, Val wrócił do biblioteki i zadzwonił po kawę i koniak. Dzień już teraz wydawał mu się zbyt długi, a czekała go jeszcze wizyta u Michaeli Reveillon. Zanim schował teczkę z obrazami, przejrzał je. Nie robił tego od miesięcy, zbyt zajęty pracą na plantacji. Czasami zastanawiał się, czy nie zatrudnić rządcy, ale zawsze odrzucał ten pomysł. Nikomu nie mógł na tyle zaufać. Obrazy były kopiami jego ulubionych dzieł, pomniejszonymi, ale na tyle wiernymi, aby przywodziły wspomnienia oryginałów. Przypominały mu Wenecję, Rzym, Florencję, Londyn, Amsterdam i Paryż. Zawsze Paryż. Wyciągnął portret madame Racamier pędzla Davida. Co za niezwykła kobieta. Trudno było wprost uwierzyć, że już nie żyje, jeszcze trudniej, że umierała stara. Powinna zawsze pozostać dwudziestopięcioletnią kobietą, tak jak na portrecie. Odłożył go, ale po chwili wahania wyciągnął z powrotem. Cecile Dulac była równie piękna jak Juliette Recamier i równie młoda. Nie, młodsza, zdecydowanie młodsza. Co najmniej o cztery lata, może nawet o pięć czy sześć. W sukni z delikatnej gazy z czasów madame Recamier byłaby jeszcze piękniejsza. Val wyobraził sobie śliczną kwarteronkę na empirowej sofie. Miękkość jej kształtów współgrałaby z wygięciami mebla. Niech to! Nie chciał myśleć o Cecile Dulac. Ta Macalistair miała być lekarstwem na nią... I naprawdę mogłaby się nim stać, pomyślał. Żarliwa słodycz pocałunku sprawiła mu zaskakującą przyjemność. Kiedy trzymał Mary w ramionach, prawie uwierzył, że pocałunek był aktem miłości, a nie tylko grą. - Louise - wyszeptała Mary. - Tak bardzo go kocham, że moje serce płonie. - Lepiej więc niech się wypali. Nic z tego dobrego nie będzie, Mary. Nigdy z miłości nie wynika nic dobrego. Kobieta potrzebuje czegoś więcej niż tylko miłości, chyba że chce skończyć jako stara baba z dziesiątką bachorów, zanim przekroczy trzydziestkę. Trzymaj się swojego sklepu. Zrób coś wreszcie dla siebie. Co ci zostanie po miłości? Zwiędły kwiatek. - Ależ szczęście, Louise! Nie wiedziałam dotąd, że można być tak szczęśliwą. - Dobrze, Mary. Mam nadzieję, że nigdy nie dowiesz się, jak bardzo możesz się czuć nieszczęśliwa. Zawsze przesadzasz. Postaraj się choć raz być rozsądna. Ten Valmont nie może być takim ideałem, za jakiego go masz. Pomyśl o jego wadach. Mary obudziła się w środku nocy zalana łzami. Śniły jej się murzyńskie dzieci biegnące za powozem. Ale we śnie nie śmiały się i nie machały do niej. Jęczały i ciągnęły ciężkie łańcuchy przypięte do drobnych ramionek. Niewolnicy. Oczywiście. Służący Valmonta byli niewolnikami. Swoje bogactwo zawdzięczał pracy niewolników. Mary nie potrafiła zaakceptować niewolnictwa u Courtenayów, teraz dręczyło ją to jeszcze bardziej. Czy Valmont mógł postępować źle? Nie potrafiła w to uwierzyć. Ale pamiętała zimny, wyraźny głos Matki Przełożonej: Jeden człowiek nie może być właścicielem drugiego. To jest grzech przed Bogiem. 41. Michaela Reveillon stworzyła w Nowym Orleanie namiastkę Paryża. Zaprosiła najbardziej obytych ludzi ze środowiska kreolskiego. Wszyscy oni często bywali we Francji. Jedzenie, napoje i rozmowy były bardzo europejskie. Ciemna rzeka przepływająca nie opodal jej domu równie dobrze mogłaby być Sekwaną, a nie Missisipi. Baronowa przygotowała dla swych gości nie lada niespodziankę. Kiedy wypili już na cześć Gwiazdki, kazała znowu napełnić kieliszki i powiedziała. - Teraz wzniesiemy toast za coś bardziej świeckiego - uśmiechnęła się. - Panie i panowie, daję wam w prezencie Szwedzkiego Słowika. Przybędzie ona do Nowego Orleanu w lutym i zamieszka w apartamentach Pontalba! - Michaela! Skąd wiesz... o czym ty mówisz... kto ci powiedział...? - prawie wszyscy goście zaczęli mówić jeden przez drugiego. Baronowa wypiła łyk szampana, na ustach jej igrał mały, złośliwy uśmiech osoby bardzo z siebie zadowolonej. Stopniowo pozwoliła wyciągnąć z siebie resztkę informacji. P. T. Barnum sprowadził Jenny Lind do Ameryki, po tym jak młoda śpiewaczka zdobyła sławę najlepszego sopranu w Europie. Zdążyła już podbić Nowy Jork, Boston i Filadelfię. W lutym przyjedzie do Nowego Orleanu i spędzi tu ponad miesiąc. Michaela od lipca prowadziła korespondencję z Barnumem. Udało jej się przekonać agenta śpiewaczki, że miłośnicy opery w Nowym Orleanie zapłacą więcej za bilety, żeby tylko usłyszeć Jenny Lind. Sama też dołożyła pokaźną sumę, żeby ostatecznie zachęcić Szwedzkiego Słowika do przyjazdu. Jenny Lind kochała namiętnie trzy rzeczy: muzykę, jedzenie i spokój. - Muzykę musi sama zapewnić - mówiła Michaela - a ja wynajęłam samego Boudro, żeby dla niej gotował. Na czas pobytu śpiewaczki zamknie restaurację. Wyposażę też największy apartament w moim budynku we wszystko, co Nowy Orlean posiada najlepszego. Podczas pobytu będzie moim gościem i to również ja zapewnię jej absolutny spokój. - Baronowo, jest pani niezwykle hojna - odezwał się jeden z gości. - Nonsens, ch~eri. Dzięki niej moje apartamenty staną się sławne. Potem każdy będzie chciał w nich zamieszkać. Val wstał, unosząc wysoko swój kieliszek. - Wznoszę toast za Michaelę de Pontalba, za jej urok, inteligencję i całkowity brak hipokryzji. - Za Michaelę! - dołączyli się pozostali goście. Kiedy Val wychodził, Michaela kazała mu przyrzec, że wróci, zanim zakończy się pobyt Jenny Lind. Miała śpiewać dla Nowego Orleanu od siódmego lutego do dziesiątego marca. - Masz moje słowo. Chyba że stanie się coś zupełnie niespodziewanego. ~a propos, czy ten Szwedzki Słowik mówi po francusku? - A kogóż to obchodzi, mój drogi? Nie mam zamiaru z nią rozmawiać. Gardzę kobietami z temperamentem. Valmont śmiał się całą powrotną drogę do hotelu. Napady gniewu baronowej słynne były na dwóch kontynentach. Przebrał się w strój do konnej jazdy i ruszył na plantację. Mimo zmęczenia był w świetnym humorze. Awanturnicy, tak określił swoich przodków. Następnego dnia rozpoczynała się jego przygoda, wyprawa, jakiej żaden z nich nie śmiałby nigdy przedsięwziąć. Nie mógł się doczekać świtu. Na plantacjach całego Południa panował zwyczaj, że rano w dniu Gwiazdki przed domem państwa zbierali się wszyscy niewolnicy, by otrzymać prezenty: tytoń, cukierki, ubrania a czasami whisky lub wino. Ale tego roku w Benison wielu z nich dostało zupełnie inny podarunek. Wolność. Statek, który zabierał Vala i jego konia do Charlestonu miał przeszmuglować ich do ukrytej plantacji w Kanadzie, końcowej stacji Podziemnego Pociągu. Val rozpoczął swoją walkę przeciwko niewolnictwu zaraz po powrocie z Francji. Jego plantacja stała się przystankiem dla Podziemnego Pociągu, gdy tylko upewnił się, że wszyscy, którzy mogliby donieść władzom o jego poczynaniach, zostali usunięci z Benison. Na strychach i w stajniach porobiono dobrze zabezpieczone kryjówki. Obmyślono system alarmowy i przećwiczono jego działania. Każdy dorosły na plantacji stał się konspiratorem na rzecz wolności. I każdy niewolnik mógł skorzystać z Podziemnego Pociągu. Gdyby Valmont dał im wszystkim wolność jednego dnia, bez kobiet i mężczyzn pracujących na polach, plantacja szybko umarłaby. A Murzyni, choć wolni, nie mieliby dokąd pójść. W Nowym Orleanie niełatwo było o pracę. A poza miastem dokument wyzwoleńczy nie chronił przed traperami, wyłapującymi byłych niewolników i sprzedających ich powtórnie nowym właścicielom. Co najważniejsze wyzwolenie wszystkich Murzynów zwróciłoby na niego uwagę władz. Zostałby uznany za abolicjonistę, wroga systemu, renegata. Benison byłoby napiętnowane, znalazłoby się pod ciągłą obserwacją, stając się niebezpieczne dla uciekinierów szukających tu schronienia. Val ofiarował więc wolność tym, którzy zdecydowali się skorzystać z Pociągu. Rezultat nie zadowolił go. Podziemny Pociąg był desperackim przedsięwzięciem na bardzo niewielką skalę. Nieustraszeni bojownicy o wolność przyjeżdżali na Południe, brali po dwóch, trzech Murzynów i prowadzili ich od kryjówki do kryjówki znosząc ogromne niewygody podróży na piechotę, zmienną pogodę, konieczność unikania patroli, ryzyko bycia złapanym i uwięzionym. Wyniki były mizerne, ryzyko ogromne. Wtedy Val wymyślił swój statek. I zaczął kupować niewolników. Nikt nie może zauważyć, że czarna populacja Benison gwałtownie zmalała. Chaty muszą pozostać pełne, pola uprawione, plony zebrane. Wszystko musi wyglądać tak, jak zawsze. Statek stał tak długo w Nowym Orleanie, że każdy, kto mógł coś podejrzewać, zdążył go dokładnie obejrzeć. Val robił z siebie błazna, chodząc po wszystkich możliwych klubach i knajpach, opowiadając o swym pewnym zwycięstwie w Charleston. W końcu uwierzono, że naprawdę jest głupcem. Wszystko było gotowe, brakowało tylko konia, który zapewniłby mu zwycięstwo, o którym tyle opowiadał. Musiał mieć zwycięzcę, a przynajmniej takiego wierzchowca, który rokował nadzieje na sukces. Inaczej ludzie mogliby zacząć się zastanawiać, dlaczego wydał tyle na podróż do Charlestonu. Jeśli ktoś lubił wyścigi, mógł przecież równie dobrze hazardować się w Nowym Orleanie, gdzie były trzy tory. Żeby uniknąć plotek Valmont musiał zdobyć championa przed podniesieniem kotwicy. Na szczęście we właściwym momencie wystawiono na sprzedaż Śnieżną Chmurę. Kiedy statek "Benison" dopłynie do plantacji po południu w dzień Bożego Narodzenia, w kabinach zostaną wyjęte specjalne ściany, maskujące wejście do kryjówki dla czterdziestu kobiet i dzieci. Po zdjęciu podłóg pokładu odsłaniało się tajne pomieszczenie dla pięćdziesięciu mężczyzn. Tuż po zapadnięciu zmroku byli niewolnicy zostaną załadowani na pokład, ściany i podłogi na nowo założone, towar załadowany. I o pierwszym brzasku statek wyruszy w drogę z dżokejami i stajennymi rozwalającymi się w przestronnych kabinach i koniem Vala stojącym na fałszywej podłodze. Kiedy tylko wypłyną na wody Zatoki Meksykańskiej, przebywający dotąd w kryjówkach pasażerowie będą mogli z nich wyjść, spać na zapasowych kojach i hamakach, które łatwo udało się schować w dodatkowej przestrzeni luksusowych kabin, zjadać nadwyżki zabranego jedzenia i poznawać smak wolności. Będą musieli schować się znowu, kiedy statek wpłynie do portu w Charleston, by wyładować konia i jego ekipę. Potem kapitan zabierze go znów na morze, "w krótką handlową podróż po pobliskich portach", podczas gdy Val miło spędzi czas w Charleston. Używając pary i żagli "Benison" będzie miał akurat tyle czasu, by po wysadzeniu byłych niewolników na ląd w Kanadzie, powrócić do Charlestonu, zanim ktokolwiek zacznie się zastanawiać, dlaczego Val nadużywa gościnności, przedłużając nadmiernie swój pobyt. Oczywiście zakładając, że wszystko pójdzie dobrze. Że statek nigdzie nie zostanie zatrzymany, że podejrzliwi celnicy nie przeszukają go dokładnie na całej, liczącej tysiące mil trasie, kiedy eks_niewolnicy pozostawać będą na pokładzie. Że nie zostanie zepchnięty z kursu i opóźniony przez zimowe sztormy, że nie ulegnie uszkodzeniu na niebezpiecznych rafach koło Florydy, że nie wybuchnie jakaś epidemia lub panika. Jeżeli prawda wyjdzie na jaw, wszyscy płynący na "Benisonie" zostaną ukarani karą. W zależności od władz lokalnych może być grzywna, konfiskata mienia, więzienie, a nawet śmierć. Ale jeśli wszystko się uda, będą nowe wyścigi i następne przewozy koni z Benison na statek "Benison". Każdego roku setki mężczyzn, kobiet i dzieci otrzymają wolność. O piątej rano w dniu Bożego Narodzenia 1850 roku, Valmont Saint_brevin stał na grobli w towarzystwie swego lokaja i sprzymierzeńca Nehemiaha. Mieli na sobie ciemne płaszcze chroniące zarówno przed zimnym deszczem, jak i jasnym światłem księżyca. Dawali znaki słabo palącymi się latarniami. Milczeli. Dźwięk niesie się daleko po wodzie. Nehemiah pierwszy usłyszał plusk wioseł. Zrzucili liny z grobli w dół, do wody. Po kilku minutach z oświetlonej księżycem mgły, kłębiącej się nad wodą, wynurzył się mały skiff. Siedzący w nim samotny mężczyzna złapał linę i zawiązał ją wokół kółka na rufie. Poruszając się bezszelestnie, podał czekającym mężczyznom najpierw wiosła, a potem małą, czarną kasetkę. Przywiązał drugą linę do kołka na dziobie i wdrapał się po niej na groblę. Po chwili stał już obok Vala i Nehemiaha. Uścisnęli sobie dłonie, a potem wciągnęli lekkiego skiffa na groblę i ukryli go przed ciekawskimi oczami pływających po rzece. Żaden z nich nie odezwał się, póki nie przeszli przez trawnik do domu. Poszli wprost do biblioteki. Zasłony szczelnie zaciągnięto. Zapalono gazowe lampy. - Wesołych świąt, ojcze - dopiero teraz odezwał się Val. - Prawdziwie są one wesołe - odparł ojciec Hilaire. Ksiądz był najbardziej zapalonym i najcenniejszym partnerem Vala w niebezpiecznym przedsięwzięciu. Zdjął płaszcz, umył twarz i ręce w naszykowanej na stole misce, otworzył kasetkę, wyjął leżącą na wierzchu stułę i założył ją na szyję. Teraz był już gotowy. Val prowadził go po kolei do wszystkich pomieszczeń, w których ukrywali się zbiegli niewolnicy. Sam zostawał na zewnątrz, podczas gdy ojciec Hilaire wysłuchiwał spowiedzi i udzielał komunii tym niewolnikom, którzy byli katolikami, i modlił się razem z pozostałymi. Wszystkim dał błogosławieństwo boże i po medaliku z podobizną świętego Krzysztofa, patrona podróżnych. Gdy ojciec Hilaire odwiedzał ostatnią kryjówkę, już świtało. Niewolnicy z Benison, którzy zdecydowali się na podróż do Kanady, zaczęli zbierać się przed kaplicą. Jeden po drugim wchodzili do środka. Oni również spowiadali się i otrzymywali błogosławieństwo. Potem dołączyli do nich pozostali mieszkańcy Benison i ojciec Hilaire odprawił specjalną, radosną mszę na cześć narodzenia Pana Jezusa i odzyskania wolności przez ludzi. Po mszy wszyscy wyszli śpiewając na dziedziniec. Na ich twarzach widać było łzy radości. Val zostawił ich samych, by mogli porozmawiać o tych wszystkich rzeczach, które chce się powiedzieć przed rozstaniem. Wytarł oczy i wrócił do domu, by wziąć kąpiel. Ogolił się, wypomadował włosy, ubrał w najwykwintniejszy, wręcz dandysowaty strój, przybraną koronkami koszulę, marynarkę z galonami i spodnie. Wystarczyło mu jeszcze czasu na filiżanką kawy i kieliszek eau_de_vie z ojcem Hilaire'em. Potem wsiadł do powoziku pełnego ściętych kwiatów i ruszył do miasta na spotkanie ze swymi licznymi krewnymi. Chciał, żeby każdy w Nowym Orleanie zobaczył tego dnia Valmonta Saint_brevina, eleganta, marnotrawcę i dandysa. Cecile Dulac zobaczyła jego powóz jadący wzdłuż Rampart Street i uśmiechnęła się do siebie. Rzadko zdarzało się, by ludzie przybywający do miasta z plantacji wybierali właśnie tę drogę. Cecile była bardzo pewna siebie. Nie uda mu się długo trzymać z daleka ode mnie - pomyślała. Na Esplanade Avenue Jeanne Courtenay wyjrzała przez okno swej sypialni i widząc Valmonta w powozie wybuchnęła płaczem. Berthe wzięła swe jedyne dziecko w ramiona i łkała razem z nią. Amerykanin, Will Graham spodziewany był tego dnia u nich w domu na rodzinnym obiedzie. Carlos miał oficjalnie ogłosić zaręczyny i przedstawić go wszystkim ciotkom, wujkom i kuzynom. Jadąc Royal Street, Val dotknął złotą gałką laseczki brzegu cylindra pozdrawiając swego przyjaciela i bankiera, Juliena Sazeraca. Julien oddał ukłon i uśmiechnął się wymuszenie. Szedł na rodzinny obiad, do domu swojej matki. Jak zwykle będzie nieprzytomna i przygnębiona. I, jak zwykle, jego bracia będą molestować go, żeby jako najstarszy, poradził coś na postępującą dewastację domu, z każdym rokiem coraz bardziej widoczną. Potem żona Juliena poskarży się na zachowanie własnych dzieci, a także dzieci i żon jego braci. Powie, że Julien musi zmienić świąteczną tradycję. Obiad powinien być u nich w domu. Odwiedzanie jego matki jest zbyt przygnębiające. I zbyt przerażające. W dodatku jego siostra Celeste z każdym dniem staje się coraz bardziej zwariowana. Val zostawił kwiaty dla baronowej de Pontalba, na wstążce widniał monogram Ap - taki sam jak na jej balkonach. W bukiet pozostawiony na opadającej furtce prowadzącej do domu Marie Laveau wsunięty był list. Potem Valmont rozwiózł kolejne wiązanki, odwiedzając domy przy Conde, Toulouse, Bourbon, Orleans, Conti, Dumaine, Ursulines i Hospital. Wreszcie polecił stangretowi, by przejechał wzdłuż Canal Street i skręcił w modną część dzielnicy amerykańskiej. Później Valmontowi pozostało już niewiele czasu, akurat tyle, by dojechać do starego domu na rogu Chartres i Saint Philip. Stąd właśnie jego wiekowa babka z wybitego brokatem fotelu na kółkach rządziła całą rodziną. Największy i najpiękniejszy bukiet był dla niej. Jak również ogromne pudło jej ulubionych czekoladek. Powozy z eleganckimi dżentelmenami nie pokazują się przy Irish Channel. Mary zobaczyła jednak przejeżdżającego tamtędy Valmonta otoczonego kameliami przywiezionymi z Benison. Siedziała przy suto zastawionym stole pani O'neill, uśmiechała się i grzecznie zgadzała ze wszystkimi, że nigdy nie jadła nic równie pysznego jak świąteczny pieczony bażant. Na chwilę wróciła myślą do swych wspomnień, czując na sercu gałązkę wiosennej jemioły. 42. Następnego dnia, Mary bardzo wcześnie wyszła z domu i ruszyła brudną, błotnistą drogę w stronę grobli. Długie, wiszące gałęzie wierzb poruszały się delikatnie w oparach mgły ponad rzeką. Przytuliła się do jednego z pni, obserwując, jak odpływa statek Valmonta. Od czasu do czasu jakaś gałązka pieszczotliwie łaskotała ją w policzek. Mary czuła się doskonale szczęśliwa. Oddała swoje serce Valmontowi. Wierzyła, że on również ją kocha. Mary nie wiedziała zbyt wiele o sprawach dotyczących związków mężczyzn z kobietami. W jej pojęciu pocałunek Valmonta nie mógł być niczym innym, jak tylko deklaracją uczucia. Kiedy "Benison" przepływał obok niej, pomachała mu chusteczką, chociaż nie przypuszczała, by Val mógł ją dostrzec. Szukała go wzrokiem, ale statek płynął bliżej drugiego brzegu szerokiej Missisipi. Z tej odległości ludzie kręcący się po pokładzie wydawali się jej bardzo maleńcy. Nie szkodzi, że mnie nie widział - pomyślała, wracając wzdłuż grobli do sklepu. Następne tygodnie wypełniła szaleńcza praca. W dniu Trzech Króli zgodnie z nowoorleańskim zwyczajem obdarowywano się prezentami. Już następnego dnia po Bożym Narodzeniu ludzie poszukujący podarunków zaatakowali wszystkie sklepy. To, że Hannah nie znała francuskiego, nikomu już nie przeszkadzało. Klienci przebierali wśród wachlarzy, wstążek, rękawiczek. Gdy znaleźli coś odpowiedniego, ściskali mocno w dłoni, drugą jednocześnie podając pieniądze. Na tym transakcja kończyła się. Tak wiele kobiet chciało sobie zamówić suknie balowe, że na każde pięć zamówień przyjąć mogły tylko dwa, mimo że zatrudniły dodatkową pomoc. Mary szyła codziennie do późnej nocy. W dodatku właśnie wtedy Michaela de Pontalba znalazła czas, żeby poznać ją lepiej. Zaprosiła Mary do siebie po pracy na kawę. Zaproszenie zostało tak sformułowane, że odrzucenie go nie wchodziło w rachubę. Kiedy odźwierny przyniósł liścik od baronowej, Mary przeczytała go i odłożyła na bok. Była zbyt zajęta, by o nim myśleć. Później, podczas krótkiej przerwy, razem z Hannah zastanawiały się, co też baronowa może chcieć od Mary. - Jeśli chodzi o to, żebym się pośpieszyła z jej pelisą, odmówię - stwierdziła Mary. - Będzie gotowa w terminie, ani dnia wcześniej. Hannah błagała ją, żeby zmieniła zdanie. Przypomniała Mary, że sklep mieścił się w budynku, należącym do baronowej i że była mecenasem Alberta. Bez pomocy baronowej czekała ich ruina. - Zgódź się na wszystko, Mary. Proszę. Pod koniec dnia, gdy Mary zadzwoniła do drzwi apartamentu baronowej, była tak zmęczona, że cała jej wojowniczość gdzieś znikła. Nigdy nie umiała radzić sobie z bogatymi, pewnymi siebie klientami. Kiedy stawali się niegrzeczni i opryskliwi, starała się myśleć o coraz większych sumach w małym notesiku, gdzie zapisywała stan swych oszczędności w miejscowym banku. Powitanie Michaeli de Pontalba pogłębiło tylko jej zdenerwowanie. - No i co tak stoisz? - zapytała baronowa, kiedy Mary nieśmiało wsunęła się do salonu. - Podejdź bliżej światła, żebym mogła ci się lepiej przyjrzeć... Stań pod kandelabrem... A teraz siadaj. Całe opanowanie Mary gdzieś zniknęło. - Tam, skąd ja pochodzę, na powitanie zwykło się mówić dzień dobry, albo dobry wieczór - powiedziała zimno. Michaela roześmiała się, odrzuciła głowę do tyłu. - Bardzo dobrze, mademoiselle, bardzo dobrze. Dobry wieczór. Czy ma pani ochotę na kawę? Sądzę, że polubię panią, a lubię niewielu ludzi. Tak narodziła się niezwykła przyjaźń. Kawa po pracy stała się codziennym zwyczajem. Baronowa podziwiała u Mary charakter, determinację i niezwykłą pracowitość. Najbardziej jednak podobało jej się to, że Mary nigdy nie narzekała i nie próbowała się usprawiedliwiać. Michaela wyczuła istniejące między nimi podobieństwa, w jakiś sposób odnajdywała w Mary siebie. I to, co dostrzegała w Mary, bardzo jej się podobało. Mary także dostrzegała podobieństwo pewnych cech. Bardziej szanowała je u baronowej niż u siebie. Uważała, że sama pracuje tak ciężko tylko dlatego, że nie ma wyboru, natomiast baronowa była bogata i wcale nie musiała pilnować swoich budowniczych i wdrapywać się na drabiny, żeby obejrzeć wyniki ich pracy. Najbardziej jednak podziwiała starszą damę za jej znajomość świata. Czasami czuła się kompletną ignorantką. Zagubiona, słuchała opowieści o pisarzach, artystach czy ludziach związanych z rządem, stanowiących część kółka towarzyskiego Michaeli w Paryżu. Kiedy przyznawała się, że wie tak mało, baronowa wcale jej nie współczuła. - Oczywiście, że mało wiesz, ale nie jesteś głupia. Brak wiedzy da się nadrobić, na głupotę nie ma lekarstwa. - Dawała Mary paryskie gazety, kiedy sama je już przeczytała i pożyczała jej książki. Wpadała w złość, jeśli Mary nie czytała ich natychmiast. - Lepiej, żebyś inwestowała w swój umysł, a zapomniała na chwilę o rachunku w banku... Zatrudnij kogoś, kto zrobi za ciebie te wszystkie ręczne wykończenia. Ile ty masz lat, Mary? Jeszcze nawet nie siedemnaście? Młodym ludziom wydaje się, że mają przed sobą całe życie. Ale tak nie jest. Teraz musisz i uczyć się, i żyć. Inaczej ockniesz się w wieku dwudziestu pięciu lat jako znudzona, głupia, na wpół ślepa, pozbawiona energii i sił kobieta, o horyzontach nie wykraczających poza cztery ściany sklepu. Kiedy Mary powiedziała jej, że Marie Deux, specjalistka od haftu u madame Alphande, przeszła pracować do niej, baronowa odesłała kawę i zamówiła szampana. - To było łatwe - stwierdziła Mary. Wystarczyło zaproponować jej większą pensję. Mając pieniądze, można kupić wszystko. - No, teraz powiedziałaś coś bardzo głupiego - stwierdziła Michaela. - To, co możesz działać za pomocą pieniędzy, również ma swoje granice. Ale tego nauczysz się sama. A teraz wypijmy za twój sukces i zemstę. Ta Alphande wpadła pewnie w histerię. Mary miała nadzieję, że tak właśnie jest. Wypiła szampana, myśląc, że to dla niej szczególna okazja. Był czwarty stycznia. Minęło równo pół roku od dnia jej przyjazdu do Nowego Orleanu. Przeżyła zdradę, nędzę i upokorzenie. Pracowała gorzej niż niewolnica. A teraz była współwłaścicielką świetnie prosperującego sklepu i piła szampana z baronową. I kochała najwspanialszego mężczyznę pod słońcem. Mary umówiła się z panią O'neill, że ta zawsze zostawiać dla niej będzie talerz z kolacją na ciepłym piecu. Mary nigdy nie wiedziała, o której wróci - szczególnie teraz, kiedy po pracy odwiedzała baronową. Wdowa trochę narzekała, ale dała się udobruchać. Była bardzo dumna ze swej pensjonariuszki. Mary nie opowiadała o swej nowej przyjaciółce. Teraz wiedziała już trochę na temat różnic klasowych i znała wrażliwość ludzi z niższych klas. Nie potrafiła jednak dać Paddy'emu Devlinowi do zrozumienia, że jego starania są bez szans. Chłopak bez przerwy zamartwiał się jej ciężką pracą i późnymi powrotami. Chciał nawet chodzić po nią do sklepu, by nie wracała sama po zmroku, jednak nie pozwoliła mu na to. Bezwiednie utwierdzała go coraz mocniej w iluzji, że jej na nim zależy. By nie urazić uczuć chłopca, starała się teraz być dla niego bardziej miła. Szczęśliwie zakochana w Valmoncie, pokochała cały świat. Pragnęła, by wszyscy byli równie szczęśliwi jak ona. Nawet wiecznie narzekająca i płaczliwa istota, która zamieszkała w dawnym pokoju Louise. Była siostrzenicą pani O'neill. Przyjechała, by zamieszkać z ciotką, pomagać jej w gospodarstwie i znaleźć sobie męża. Mary tęskniła za Louise, brak jej było nawet gam. Louise mieszkała teraz aż w Charrollton, na końcu linii tramwajowej. Gdy tylko pomachała na "do widzenia" Mike'owi wsiadającemu na statek płynący do Kalifornii, spakowała swoje rzeczy, wycałowała panią O'neill, Mary, Paddy'ego, obu Reillysów i wyprowadziła się nie mówiąc nikomu, poza Mary, gdzie będzie mieszkać. Mary obiecała, że wkrótce ją odwiedzi. Była jednak bardzo zajęta. Szóstego stycznia, w święto Trzech Króli, Mary zjadła kolację z Hannah i Albertem. Ucieszyła się z perfum, które od nich dostała. Potem zaśmiewali się do łez, kiedy Hannah otworzyła swój prezent i znalazła takie same perfumy. Nie sprzedawały się tak dobrze, jak zakładały zamawiając je i w sklepie był ich spory zapas. Potem poszła z wizytą do Michaeli, zabierając ze sobą elegancko zapakowany flakon... takich samych perfum. Michaela podarowała jej książkę ze sztukami Molliera. Później wzięła dorożkę i pojechała do domu. Z Butelką perfum dla pani O'neill. Zdążyła akurat na krojenie tortu, upieczonego specjalnie na wieczór Trzech Króli. Na krześle, w miejscu gdzie zwykle siedziała, leżała paczka. Prezent od Paddy'ego. Mary podziękowała mu z należytym entuzjazmem w głosie. Otworzyła paczkę i wyjęła ze środka flakon z niebiesko_czerwonego szkła, wypełniony wodą kolońską o intensywnym zapachu. Jeszcze tego samego wieczoru Mary wylała ją do butelki po mleku, umyła czerwono_niebieski flakon i przelała do niego dobre perfumy. Następnego dnia rano, idąc do pracy, wrzuciła butelkę po mleku do rzeki. Ósmego stycznia obchodzono uroczyście rocznicę bitwy o Nowy Orlean, w której generał Andrew Jackson zadał druzgocącą klęskę wojskom brytyjskim, dysponując nie regularną armią, lecz zbieraniną składającą się z białych awanturników, wolnych Murzynów, Indian ze szczepu Choctaw i piratów Jeana Lafitte'a. Zginęło dwa tysiące wyszkolonych żołnierzy brytyjskich. Jackson stracił siedmiu ludzi. Tak właśnie skończyła się wojna roku 1812. Mary i Hannah ozdobiły, podobnie jak wszyscy, swój sklep flagami. Baronowa wywiesiła czerwone, białe i niebieskie wstęgi, spływające z galerii po obu stronach placu d'armes. Potem przez miasto przeszła parada, która zakończyła się właśnie na placu d'armes. Wygłoszono kilka uroczystych przemówień. Michaela zabrała głos jako ostatnia. Zapadał już zmierzch. Oświadczyła, że darowuje miastu park, który wkrótce zazieleni się w tym właśnie miejscu. Michaela zobowiązała się także do ogrodzenia go metalowym parkanem na własny koszt. Pośrodku parku wzniesiony zostanie pomnik generała Jacksona na koniu. Ogłosiła też, że od tego dnia plac d'armes będzie, za zgodą rady miejskiej, nazywać się Placem Jacksona. W chwilę potem zaczęły strzelać fajerwerki. Jeszcze długo w noc rozświetlały niebo nad skwerem o nowej nazwie. Na placu trwała wesoła zabawa, ludzie tańczyli do upadłego przy muzyce ulicznego zespołu. Mary zadrżała patrząc na twarze oświetlone kolorowymi racami. Powrócił do niej koszmar z pierwszego dnia pobytu w Nowym Orleanie. Potem przypomniała sobie, że Valmont pośpieszył jej wtedy na ratunek. Złapała za ręce Hannah i Alberta, i pociągnęła ich w stronę tancerzy. Przepełniała ją radość. Kochała Vala. Kochała to miasto. Kochała życie. Po Trzech Królach szalone tempo karnawału nie tylko nie osłabło, lecz jeszcze bardziej się wzmogło. Wielkanoc w tym roku wypadała wyjątkowo późno i okres zabaw był o kilka tygodni dłuższy niż zazwyczaj. Codziennie odbywały się bale i przyjęcia. Nawet w niedzielę - dzień boży - Kreole organizowali spokojne wieczorki taneczne. Sklep został zarzucony zamówieniami. Na początku Mary martwiła się nawet, że stracą reputację, którą z takim trudem zdobywali: musieli więcej zamówień odrzucać niż przyjmować. Potem jednak Mary zrozumiała, że najważniejsze w hierarchii imprez są bale maskowe. Kobiety biły się o kostiumy, nie o wieczorowe suknie. A kostiumy nie wymagały tak starannego wykończania - musiały tylko być interesujące. Liczyła się inwencja. Pobiegła do Alberta, żeby powiedzieć mu o swym odkryciu i zaraziła go entuzjazmem. Godzinę później cała pracownia zarzucona była projektami. Tydzień później w towarzystwie eleganckich kobiet mówiło się tylko o cudownych lagniappe od Rincków. Albert udekorował wystawę pięknymi maskami. Od najprostszych, jedwabnych i zakrywających tylko pół twarzy, po pełne, na złotych patyczkach. Maski stały się prawdziwą sensacją. Mary i Hannah dodawały je jako lagniappe przy każdym zakupie. Hannah była w ekstazie. Wreszcie znalazło się coś, co umiała robić. Przyklejała sztuczne kamienie, cekiny, koronkę i pióra do zwykłych masek, wypatrzonych przez Mary w domu towarowym. Albert malował i złocił formy z papier_mach~e. Baronowa twierdziła, że zapach kleju dochodzi aż do jej apartamentu, ale gratulowała Mary pomysłu. - Tak bardzo chciałabym zrobić jedną dla pani. Obiecuję, że będzie fantastyczna, zupełnie niezwykła. Zrobimy też i kostium. Albert przejdzie samego siebie, jeżeli będzie wiedział, że to dla pani. - Dziękuję, Mary, ale nie. Odrzuciłam wszystkie zaproszenia na bale maskowe. Przerażają mnie. - Dlaczego? Są takie oryginalne i na pewno bardziej zabawne. - Nie. Są przerażające. Coś dzieje się z ludźmi, kiedy skryją się za maskami. Tracą polor cywilizacji. Czują się nazbyt wolni. Wydaje im się, że mogą sobie pozwolić na wszystko, szczególnie tu, w Nowym Orleanie. Mary słuchała zdziwiona. Dlaczego właśnie w Nowym Orleanie? Michaela mówiła powoli, bez zwykłej siły, jakby nie była do końca pewna swoich słów. - To miasto, to miejsce, ci ludzie nie są tacy jak gdzie indziej. Każdy ich dzień jest wyzwaniem stawianym śmierci, w cieniu której żyją. Rozejrzyj się, Mary. Tylko wał ziemi odgradza nas od najpotężniejszej rzeki świata. To miasto przypomina misę, domagającą się napełnienia. A rzeka jest zawsze gotowa. Napiera i napiera, przesyła nieme ostrzeżenia. Latem szaleją sztormy z błyskawicami i ulewami. Czasami zupełnie bez ostrzeżenia zjawiają się cyklony, porywając drzewa, zwierzęta, domy w powietrzną podróż, odwracając kierunek deszczu, który pada wtedy od rzeki do nieba. Co rusz wybuchają epidemie, a wtedy umierają setki, tysiące ludzi. Choroby najbardziej mnie przerażają. A co wtedy robią Kreole? Żartują, febrę przezywają Brązowym Jasiem. Udają, że wcale nie ma umarłych, że pogrzeby są czymś zwyczajnym. Śmieją się śmierci w oczy, bo wiedzą, że zawsze jest w pobliżu, i że w każdej chwili może zabrać kogoś z nich. Czyha tuż obok, tak jak bagno czai się koło miasta. Ciemne i ciche, pełne jadowitych węży, udających pędy roślin i morderczych krokodyli, wyglądających jak pnie drzew. Śmieją się, by nie krzyczeć ze strachu. Bawią się do upadłego, bo wiedzą, że każda chwila może być ostatnia. W końcu przemienili śmierć w tancerza. Na maskaradach zawsze przebiera się za nią kilku mężczyzn. Zimno mi się robi, kiedy to widzę, ale młode dziewczyny ze śmiechem padają w ich ramiona. Wyjechałam z Nowego Orleanu, kiedy byłam w twoim wieku. Pamiętałam tylko rozrywki, radość życia. Teraz moje oczy są starsze i wszędzie widzą cień. Ocierałam się o śmierć i wyczuwam, gdy się zbliża. Kiedy uwierzysz, że jesteś w rękach śmierci, opanowuje cię desperacka chęć życia. Przestajesz dbać o wszystko, co dotąd wydawało ci się ważne. Nie istnieje dobro i zło, tylko życie i śmierć. Oddasz wszystko za jedną godzinę, jedną minutę życia. Rozumiesz, Mary? Zrobisz wszystko, by żyć i, by dowieść samej sobie, że żyjesz. Dlatego bale maskowe mnie przerażają. W miejscu, gdzie śmierć czai się tuż_tuż, panuje ogromny głód życia, życia całą pełnią. Normalnie kontrolują to obyczaje i religia. Ale jeśli skryjesz się za maską, cóż zdoła cię powstrzymać? Wtedy obyczaje nie mają nad tobą władzy i możesz nasycić swe pragnienia. Michaela otuliła się szczelniej szalem. Dygotała. Mary chciała coś powiedzieć, ale nie umiała znaleźć odpowiednich słów. Nalała gorącej kawy ze srebrnego dzbanka i podała filiżankę baronowej. Michaela potrząsnęła głową, jakby strząsając coś z siebie. Przyjęła z rąk Mary filiżankę. - Mam za dużo czasu, by o tym rozmyślać w długie, zimowe noce - powiedziała. - Wywołuję duchy. Chcę wrócić do Paryża, zająć się literaturą, polityką, a nawet ludźmi. Mary zapytała o prace przy apartamencie Jenny Lind. Baronowa energicznie odstawiła kawę i zaczęła pomstować na niekompetencję tapicerów. Mary ukryła uśmiech za filiżanką. Zawsze można było liczyć na temperament baronowej. Zjawy uciekły. Idąc do domu zastanawiała się nad tym, co usłyszała. Doszła do wniosku, że nie miało to większego sensu. Tak, jak mówiła Michaela, długie, ciemne noce i zbyt dużo czasu na myślenie budziło upiory. Znacznie rozsądniej przetańczyć ten czas - pomyślała - a maskarady są naprawdę świetnym pomysłem. `ty Księga trzecia (c.d.) 43. Niedziela tradycyjnie już była dniem zakupów w Dzielnicy Francuskiej. Nad zwyczajem tym bardzo ubolewali amerykańscy protestanci. Uważali to za świętokradztwo. Jednak i oni przychodzili do śródmieścia na zakupy. Sklep Mary i Hannah miał dla niedzielnych zakupów lokalizację wręcz idealną. Ludzie, wychodząc z katedry po mszy, najczęściej szli napić się kawy od ulicznych sprzedawców, a potem ruszali przez skwer Jacksona oglądając postępy prac w parku i wreszcie stawali przed ich witryną, oglądając najnowsze wzory masek. Kobiety zazwyczaj ulegały pokusie i wchodziły do sklepu, podczas gdy ich mężowie pozostawali na zewnątrz, zapalając wonne cygara. Mary zmieniała wystrój wystawy w każdą niedzielę rano, w czasie, gdy klienci byli jeszcze na mszy. Sama chodziła na wcześniejszą mszę do innego kościoła. Dzięki temu miała potem cały dzień na pracę w sklepie. Od kiedy przestała pracować u madame Alphande, zarzuciła też wyprawy z Paddym Devlinem do kościoła pod wezwaniem Świętego Patricka. Od czasu do czasu wzdychała marząc o luksusie wolnej niedzieli. Czy jakiegokolwiek innego dnia. Ale obie z Hannah zgodziły się, że muszą wykorzystać karnawał. Pracowały przez siedem dni w tygodniu. Kiedy w połowie stycznia Albert poprosił Mary, żeby zostawiła sklep na jedno popołudnie, odmówiła. - Dobrze wiesz, ile mamy roboty, Albercie. Musimy przygotować się na jutro. Dzisiaj nie było w ogóle klientów. Wszyscy pobiegli oglądać pożar. Wiedziała, że zrzędzi. Albert przecież również pobiegł obejrzeć pożar. Hotel Saint Charles, duma Dzielnicy Amerykańskiej, spalił się do szczętu. Ogień pochłonął także sąsiednie budynki. Na balkonach i dachach Francuskiej Dzielnicy ludzie tłoczyli się, patrząc jak znika słynna kopuła hotelu. Pożar widać było z najodleglejszych nawet dzielnic miasta. Albert nie zauważył wcale, że Mary jest niezadowolona. - Ależ musisz pójść ze mną - przekonywał ją. - Pomyśleć, że mieszkam już w Nowym Orleanie tyle miesięcy i nie miałem o tym zielonego pojęcia. Powiedział mi dopiero człowiek, którego spotkałem przy pożarze. Co niedziela na Congo Square odbywają się obrzędy voo_doo. Wyobraź sobie tylko te kolory i wzory na ich strojach. Muszę je narysować. Jestem pewien, że natchną mnie pomysłami wspaniałych kostiumów na maskarady. Musisz ze mną pójść. Powiesz mi, co trzeba zmienić, żeby ubrać damy jak tancerki voo_doo. To będzie sensacja. - No... może to jest pomysł. Albercie, ale... klienci... Hannah podjęła decyzję za nią. - Pójdziesz, Mary. Ja nie mam na to ochoty. Voo_doo mnie przeraża. Idź i zaopiekuj się Albertem. Gdyby poszedł sam, zamartwiłabym się na śmierć. Congo Square naprawdę nazywało się plac Circus, ale tej nazwy używali tylko kartografowie. By dojść na Congo Square, Albert i Mary musieli minąć sześć przecznic, pomiędzy ulicami Saint Peter i Saint Anne. Po dziesięciu minutach znaleźli się na miejscu. Już z daleka słyszeli bicie bębnów. Chwilę później rozróżniali klaskanie i okrzyki. Zebrany tłum krzyczał: - Badoum... badoum. Mary wydawało się, że jej puls bije w rytm bębnów. To naprawdę było podniecające. Na placu wydzielono kwadratowy obszar, ogrodzono go wysokimi palikami. W parkanie znajdowały się cztery wejścia - po jednym po każdej stronie - pilnowane przez stójkowych. - Co tutaj robią policjanci? - zapytała Mary. - Pilnują, żeby oni byli w środku, czy raczej, żebyśmy my pozostali na zewnątrz? Widzowie - w większości biali - stali wzdłuż parkanu, przyglądając się tańcom. Na pozostałej, nieogrodzonej części placu ustawiono ocienione parasolami stoły. Czarni sprzedawcy oferowali słodycze, kawę, calas, gumbo i piwo. Chudy, podobny nieco do kozy mężczyzna, stojący obok Mary i Alberta odchrząknął i zdejmując kapelusz z szerokim rondem ukłonił się. - Proszę wybaczyć - powiedział - ale usłyszałem pani pytania. Jeśli państwo pozwolicie, opowiem o tym interesującym przedstawieniu, które rozgrywa się na naszych oczach. Piszę książkę o afrykańskich zwyczajach i o tym, jak przetrwały w oderwaniu od Czarnego Lądu. Przeprowadziłem sporo badań na ten temat. Jestem profesor Hezekiah Abernathy. Mary uśmiechnęła się do profesora i już miała przedstawić siebie i Alberta, kiedy ten przerwał jej w pół słowa. - Nie ma tu dla nas nic ciekawego - powiedział. - Tancerze mają na sobie stare ubrania po białych. Idziemy. Mary złapała go za ramię. - Zostańmy chwilę, chciałabym popatrzeć. - Jej nogi same poruszały się w rytm bębnów. Profesor przysunął się do niej bliżej. - Tancerzami i muzykami są niewolnicy. Dlatego pilnuje ich policja. Zgodnie ze zwyczajem niewolnicy w Nowym Orleanie mają prawo zbierać się tu co niedziela pomiędzy trzecią po południu, a szóstą lub zachodem słońca - zależnie od tego, co nadchodzi wcześniej. Instrumenty muzyczne stanowią ciekawą odmianę instrumentów oryginalnych... Mary odsunęła się od niego. Spektakl wydawał jej się fascynujący. Egzotyczny. Barbarzyński. Wstrząsnął nią dreszcz, gdy spojrzała na mężczyzn uderzających w bębny. Byli skupieni, jakby w transie. Wybijali niepokojący rytm, uderzając w skórę rozpiętą na czymś, co wyglądało jak wydrążone pnie drzew. Uderzali długimi, gruzłowatymi, lśniącymi bielą kośćmi. Bębny były jedynymi instrumentami używanymi na placu. Grający w rytm uderzeń powtarzali jakieś słowa i zawodzili przeraźliwie. Wszyscy tancerze śpiewali. I choć pieśń była jedna, każdy śpiewał ją po swojemu. Głosy mieli niskie, chwilami był to nie tyle śpiew, ile dziwaczne pomrukiwanie. Były jednak momenty, gdy śpiew przechodził w ostry krzyk w minorowej tonacji. Wydawało się, że dociera aż do stojących wokół domów, odbija się od murów i powraca. Tańczono również bardzo różnie. Wszyscy - mężczyźni i kobiety - tańczyli po swojemu i jakby tylko dla siebie, nie dbając o harmonię z innymi tancerzami. Mężczyźni wykonywali inne ruchy niż kobiety. Krążyli w kółko, wyskakiwali w górę i opadali na ziemię. Kobiety prawie nie odrywały nóg od ziemi. Ich stopy ustawione równo obok siebie, przywierały do podłoża, podczas gdy ciała trzęsły się, skręcały i wiły. Od czasu do czasu Mary mogła rozróżnić jakieś słowo. - Tańcz, Calinda, badoum, badoum - powtarzał się refren. Reszty nie rozumiała. Kusiło ją, żeby zapytać profesora, jaką pieśń śpiewają. Doszła jednak do wniosku, że wcale nie musi tego wiedzieć. Nawet, gdyby znała słowa, nie będzie wiedziała, o co chodzi w tym rytuale. Poczuła się nagle winna, że stoi i patrzy na tych ludzi, śpiewających i tańczących na publicznym placu, odprawiających swoje prywatne misteria. Było coś niesłychanie smutnego w oprawie całego widowiska organizowanego przez niewolników, coś niewłaściwego w rozbawieniu widzów. Odwróciła się, szukając Alberta. Kilka metrów od siebie zauważyła Jeanne CourĂtenay z jej ojcem i Philippe'em. W tym samym momencie Jeanne zauważyła Mary. Uśmiechnięta ruszyła w jej stronę. Ale Carlos Courtenay złapał córkę za ramię i pociągnął w przeciwną stronę. Philippe podniósł już rękę do kapelusza, kiedy też nagle odwrócił się i pośpieszył za swym ojcem. Mary poczuła, jak jej twarz zalewa fala gorąca pod wpływem tej zamierzonej obrazy. Ale po chwili uśmiechnęła się do siebie. Carlos Courtenay nie mógł jej już więcej zranić. Strata przyjaźni Jeanne i Philippe'a także nie miała znaczenia. Była zbyt szczęśliwa, żeby przejmować się takimi drobiazgami. Już za pięć, może sześć tygodni Val wróci do Nowego Orleanu. Koło parkanu zrobiło się jakieś zamieszanie. Mary wróciła na poprzednie miejsce, ciekawa, co się będzie działo. Na środek placu wchodziła kobieta. Niewolnicy odsuwali się robiąc jej miejsce, jakby uważali ją za królową. Jej postawa, jej ruchy były iście monarsze. To, co miała na sobie, również nie przypominało zniszczonych ubrań ofiarowanych niewolnikom przez ich właścicieli. Szelest błękitnych, jedwabnych spódnic niósł się przez cały Congo Square. Kobieta miała piękną suknię, która leżała na niej, jakby szyła ją najlepsza paryska krawcowa. Blasku dodawały wysadzane diamentami i rubinami bransolety, kolczyki i pierścienie na każdym palcu. - To Marie Laveau, Królowa voo_doo - usłyszała Mary. Sięgnęła ręką, dotykając swego skromnego koczka. Trudno było wprost uwierzyć, że ta wspaniała kobieta dotykała jej zwyczajnych, brązowych włosów. - Mary, idziesz, czy nie? - Albert stał tuż za nią. - Idę. - Odwróciła się od parkanu w momencie, kiedy dudnienie bębnów rozległo się ze zdwojoną siłą. Następnego dnia rano, gdy tylko Hannah otworzyła sklep, do środka wpadła Jeanne. Mary zdejmowała właśnie z wystawy białą muślinową zasłonę. - May_ree! - krzyknęła Jeanne. - Chciałam porozmawiać z tobą wczoraj, ale Papa mi nie pozwolił. Zmusiłam Mirandę, żeby przyszła tu dzisiaj ze mną. Właśnie teraz powinnam być u tej okropnej madame Alphande i mierzyć moją sukienkę ślubną, ale będzie musiała zaczekać. - Och, May_ree, musisz ją zobaczyć, nigdy nie było równie pięknej panny młodej. Welon oczywiście cały z koronki i tak długi, że nie wiem, czy zmieści się w katedrze... Jeanne nigdy się nie zmieni - pomyślała Mary. Nadal jest mistrzynią w paplaniu. Jeanne pokazała Mary swój pierścionek zaręczynowy, z wielkim szafirem i dwoma brylantami, i opowiedziała o reszcie biżuterii, jaką dostała od pana Grahama w prezencie ślubnym. Jest oczywiście potwornie stary, mówiła wesoło, ale zrobi wszystko, co tylko zechcę, już teraz to widać. Obiecał mi, że nie będę musiała postawić nawet nogi w Dzielnicy Amerykańskiej, jeśli sama nie zechcę i kupił już dom na Esplanade Avenue, bardzo blisko domu rodziców. Berthe właśnie go dla nich umeblowała. I przygotowała służbę. Jeanne otrzyma w prezencie, poza wieloma innymi rzeczami, Mirandę, jeżeli oczywiście zechce ją zatrzymać. Ale chyba woli mieć jakąś nową pokojówkę, która nie będzie na nią krzyczała jak na małą dziewczynkę, kiedy już stanie się zamężną kobietą, gospodynią we własnym domu, właścicielką powozu i domku nad jeziorem. I loży w Operze. Miranda zastukała w okno. Jeanne złapała Mary za ramię i przyciągając ją zdradziła wreszcie powód swojej wizyty. - May_ree, wszyscy mówią, że ten malarz, który mieszka na górze, maluje portret Valmonta. Czy to prawda? Och, May_ree, pokaż mi go, błagam cię. Umrę, jeśli nie zobaczę go ostatni raz przed ślubem, a on gdzieś wyjechał. - Piękne oczy Jeanne wypełnione łzami patrzyły tak błagalnie, że Mary zaprowadziła ją do studia. Alberta na szczęście nie było. - On wcale nie wygląda jak Valmont - to były pierwsze słowa Jeanne. Ale potem dodała. - Będę udawała jednak, że tak. - Dotknęła namalowanych ust końcem palca i przyłożyła dłoń tam, gdzie powinno być serce. - May_ree - powiedziała cicho. - Maman i Papa dają mi w prezencie małżeńskie łoże. Już przywieźli je i stoi na górze w gościnnym pokoju. Czy znasz nasze weselne zwyczaje, May_ree? Po ślubie pójdziemy do domu Papy na wspaniałe przyjęcie. Będą wszelkie możliwe smakołyki, tort tak wielki, że dotknie prawie sufitu, muzycy z Opery zagrają do tańca. Ale nie dla mnie. Maman zaprowadzi mnie do pokoju na górze, rozbierze i pomoże założyć koszulę nocną, którą zamówiła w Paryżu. Położę się w tym nowym, wspaniałym łożu. A potem będę czekać na Grahama. Tydzień, May_ree, cały tydzień spędzimy w tym pokoju. Służba będzie zostawiać dla nas pod drzwiami tace z jedzeniem i piciem. I przez cały tydzień nie zobaczę nikogo poza moim mężem. I on nie będzie widział nikogo poza mną. Nie wiem, jak to wytrzymam. Śniłam o takim tygodniu z Valmontem. Że będzie mnie tulił i pieścił i pokazywał, jak mam go kochać. Wtedy myślałam, że tydzień to zbyt krótko. Teraz wydaje mi się wiecznością. Jeanne spojrzała na Mary. - Dlaczego on mnie nie kocha? - zapytała cichym, zranionym głosem. Mary, ufna, że Val kocha ją, czuła, jak jej serce ściska się z żalu nad Jeanne. Nie mógł istnieć większy ból, niż nieodwzajemniona miłość do tego mężczyzny. Wyciągnęła ramiona do Jeanne i obie zapłakały. Tak znalazła je Miranda, wyrwała Jeanne z objęć Mary, wytarła jej twarz i wyprowadziła ze studia schodami w dół, na ulicę. Mary wytarła oczy skrajem sukienki. Nadal dygotała od powstrzymywanego szlochu. Patrzyła na portret Valmonta i wreszcie uspokoiła się. Zanim wróciła do sklepu, pocałowała swe palce i dotknęła nimi ust na obrazie. - Jestem taka szczęśliwa - wyszeptała do Vala i tak bardzo cię kocham. Ślub Jeanne odbył się w następny poniedziałek. Mary stanęła w tłumie, który zebrał się na placu Jacksona przyglądając się gościom i młodej parze. Jeanne rzeczywiście była najpiękniejszą panną młodą, jaką tylko dało się sobie wymarzyć. Zanim zamknięto drzwi katedry, Mary zobaczyła, że koronkowy welon ciągnie się naprawdę przez całą długość głównej nawy. Zdziwiła się widząc w tłumie Cecile Dulac. Wydawało jej się, że gniewna kwarteronka, powinna unikać wszystkiego, co miało związek z rodziną Courtenayów. Chyba, że chciała wywołać skandal. Cecile ubrana w prostą niezgrabną sukienkę, w skrzywiającym jej urodę, wyblakłym tignon na głowie uśmiechała się jednak pogodnie. Dziwne. Ale Cecile w ogóle zachowywała się dziwnie od Gwiazdki. Wszelkie raporty Hannah dotyczące zysków sklepu skwitowała twierdzeniem, że jest zbyt zajęta, by się tym zajmować. Przestała też zamawiać suknie. Mary wzruszyła ramionami. Wróciła do sklepu z głową pełną myśli o ślubach. Szczególnie o jej własnym ślubie. Zastanawiała się, jak to się mogło stać, że Val właśnie na nią zwrócił uwagę, kiedy wokół było tyle kobiet od niej piękniejszych, mądrzejszych, bardziej uwodzicielskich, sprytniejszych, bogatszych, pochodzących ze sławnych i szanowanych rodzin. Nie wiedziała, dlaczego Val wybrał właśnie ją, była jednak ekstatycznie szczęśliwa. Postanowiła, że opowie mu wszystko o sobie, chociaż bała się, że uzna ją za strasznie przeciętną dziewczynę. Opowie mu też o swoim dziedzictwie, o straconej skrzynce. Po reakcji wdowy O'neill nikomu nie wyjawiła już swej tajemnicy. Nie chciała, by ludzie podejrzewali, że chce się wywyższać, albo że oczekuje współczucia. Nikogo to zresztą nie interesowało. Ludzie rzadko o coś pytali, a jeśli nawet, odpowiadała, że nie ma rodziny i że sama kieruje swoim życiem. Lakoniczność jej wypowiedzi i zdecydowany ton głosu skutecznie zniechęcały do zadawania dalszych pytań. Ale Val powinien wiedzieć wszystko. Cieszyła się, że może mu powiedzieć, iż jest na wpół nowoorleanką i to pochodzącą z jednej z najstarszych rodzin. Historia jej dziedzictwa będzie dla niego prezentem. Da mu także coś jeszcze. Wszystko, co dotąd zarobiła w sklepie, wpłacała na konto do banku. Zanim karnawał się skończy, suma jeszcze znacznie się powiększy. Kupi mu jakiś wspaniały prezent. Albo lepiej: Albert, występując w roli jej opiekuna, przekaże Valowi pieniądze jako posag. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogliby się nie pobrać. Val pocałował ją. Dla Mary było to równoznaczne z przysięgą wiecznej miłości. Zrobiła sobie mały kalendarzyk, skreślała w nim dzień po dniu, licząc dni do końca lutego. Baronowa pewnego wieczoru przy kawie zarzuciła jej roztargnienie. Mary chciała zaprotestować, ale po chwili przyznała się do winy. - Przepraszam, zastanawiałam się, kiedy nadejdzie wiosna. To jest mój pierwszy rok w Nowym Orleanie i nie wiem, czego się spodziewać. Tu zawsze wydaje mi się tak gorąco. Właściwie wcale nie było zimy. Czy to oznacza, że nie będzie również wiosny? - Ależ jesteś głuptas, oczywiście, że będzie wiosna. Jaka to różnica kiedy? Przyjdzie, kiedy nadejdzie jej czas. Mary zwierzyła się baronowej, że jest zakochana, a miłość zawsze kojarzy jej się z wiosną. Ostatnie, czego się spodziewała, to że Michaela wybuchnie śmiechem. Po chwili poczuła się wręcz urażona. Wreszcie baronowa uspokoiła się. - Wybacz mi - powiedziała - zapomniałam o twej młodości. Posłuchaj mnie, Mary Macalistair. Jesteś inteligentną młodą kobietą. Masz charakter. Możesz coś osiągnąć w życiu. Miłość to tylko opóźni. Sądzę, że musisz przez nią przejść, żeby się uodpornić na przyszłość. Ale postaraj się nie zrobić nic głupiego. Ja sama próbowałam miłości kilka razy i uważam, że się ją bardzo przecenia. Powiem ci, co jest naprawdę warte zdobycia. Władza. Władza to najbardziej podniecająca rzecz na świecie. Zdobądź ją. Naprawdę poczuj, że ją masz. Niech ludzie tańczą tak, jak im zagrasz. Zgnieć wrogów. Spraw, by ludzie przed tobą drżeli. Oto wyzwanie, które nie ma sobie równych. Mary nigdy nie słyszała baronowej mówiącej z taką pasją. Nawet, kiedy była w złym humorze, Michaela zawsze panowała nad emocjami. Teraz jednak straciła swój spokój. Oczy jej lśniły, głos łamał się z emocji. To było prawie przerażające. I niewątpliwie robiło wrażenie. 44. Luty przyniósł deszcz, a deszcz wiosnę. W ciągu jednej nocy powietrze wypełniło się zapachem jaśminów i kwiatów pomarańczy. Na żywopłotach chroniących domy przed ciekawskimi spojrzeniami zakwitły róże. Cierpliwość Mary wyparowała jak kropla deszczu. Tęskniła za Valem, chciała, żeby wrócił do domu, myślała z odrazą o koniach i Charlestonie, bo trzymały go z daleka od niej. Źle sypiała, budziła się w środku nocy z niespokojnych snów, z rękami na piersiach, czując pulsującą wilgoć między nogami. Sezon towarzyski zbliżał się do punktu kulminacyjnego. Idąc do pracy Mary spotykała na ulicach ludzi przebranych za królów lub rzymskich senatorów, wracających po całonocnych zabawach. Konfetti spływały po zmywanych deszczem chodnikach. Na ulicach razem z teatralnymi programami i karnecikami leżały peruki ubłocone po nocnych hulankach i resztki masek. Baronowa de Pontalba nie zwracała uwagi na deszcz, błoto, wiosnę i karnawałowe zabawy. Sama jak huragan dowodziła robotnikami wykańczającymi drugi rząd budynków ozdobionych jej monogramem. Kierowała również tymi, którzy wytyczali alejki, sadzili klomby w jej parku na placu Jacksona. I niewolnikami, wynajętymi do usuwania ze skweru pozostałości po nocnych zabawach. Wszystko musiało być przygotowane na przyjazd Jenny Lind. Plakaty na każdym rogu informowały o zbliżających się koncertach, przysłaniając zawiadomienia o zgonach i pogrzebach. Reporterzy z miejskich gazet wyczekiwali na statek śpiewaczki, licząc, że przypłynie wcześniej, niż zapowiadała. Hotel Saint Louis zapełniali miłośnicy muzyki, którzy zjechali się z najdalszych okolic stanu Nowy Orlean. Bilety na pierwszy koncert sprzedawano na aukcji w Rotundzie - osiągały ceny do dwustu czterdziestu dolarów. Apartamenty śpiewaczki były już gotowe. Czekały na nią cztery salony, dziesięć sypialni i srebrny napis na drzwiach: Panna Jenny Lind. W piątek, siódmego lutego, zgodnie z rozkładem, parowiec "Falkon" podpłynął do nabrzeża na wysokości placu Jacksona. Na grobli oczekiwało go tysiące ludzi wiwatujących i entuzjastycznie wymachujących kolorowymi flagami. Na pokładzie statku pojawiła się drobna kobieta w ciemnej sukni i kapeluszu. Uniosła dłoń, pozdrawiając zebranych. Jowialny mężczyzna stojący u jej boku podniósł obie ręce w triumfalnym geście. Nazywał się Phineas Taylor Barnum, miał czterdzieści lat i opinię największego showmana na świecie. Mary nie stała w tłumie na nabrzeżu. Miała zbyt wiele pracy. Ale wyszła razem z Hannah i Albertem na plac, kiedy Jenny pojawiła się na balkonie swojego apartamentu. Po chwili cofnęła się do pokoju, tłum jednak wiwatował tak długo, aż pokazała się znowu. I jeszcze raz. I jeszcze... W sumie wywoływano ją więcej niż trzydzieści razy. Michaela wyszła na balkon tylko raz. Uważała, że to wystarczy. Osiągnęła swój cel. Zanim Szwedzki Słowik odleci, jej budynki obejrzą wszyscy mieszkańcy Nowego Orleanu. Mary dostała od Michaeli dwa bilety na szósty koncert Jeanne Lind. W dniu przyjazdu śpiewaczki, wzięła je ze sobą i pojechała tramwajem na koniec linii, do Carrollton. Jeden z biletów był dla Louise Ferncliff, z domu Katie Kelly. Tramwaj już dawno opuścił tereny zabudowane, a wciąż jeszcze nie pokonał nawet połowy swej drogi do ostatniego przystanku. Za oknami ciągnęły się teraz pastwiska i pola. Było jednak tak ciemno, że Mary niewiele mogła dostrzec. Poczuła jednak zmianę, kiedy wy jechali za ostatnie budynki miasta. Powietrze było tu świeże, a zapach kwiatów ustąpił mocniejszej woni żyznych, zieleniących się już pól. Czuło się otwartą przestrzeń i Mary po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak bardzo zatłoczone jest miasto. Kiedy wyjechali za Jackson Avenue, miała całą platformę tylko dla siebie, siedziała na górze i czuła się jak królowa. Otaczająca ją ciemna pustka, wydawała się tajemniczym, niewidzialnym królestwem, a posapująca, sypiąca iskrami lokomotywa smokiem na jej usługach. Mary zrobiło się smutno, kiedy zobaczyła w oddali światła Carrollton. Louise ucieszyła się ogromnie na jej widok, a bilet uszczęśliwił ją niezmiernie. - Tak się bałam, że nie usłyszę Jenny Lind - powiedziała - teraz kiedy nie pracuję, nie mam pensji, a stary Bassington okazał się być prawdziwym sknerą. Mówi, że utrzymanie tego domu i moje lekcje śpiewu doprowadzą go do bankructwa. Ale założę się, że jego żona i nieznośne dzieci pójdą na jeden z koncertów. Mam tylko nadzieję, że nie na ten sam, na którym my będziemy. Nie chcę widzieć go więcej niż muszę. Uskarżała się na pana Bassingtona w czasie, gdy pokazywała Mary dom. Była to ciekawa budowla. Cztery pokoje ustawione w jednym rzędzie. Louise chichotała pokazując Mary, jak dom zdobył swoją nazwę. Postawiła przyjaciółkę koło tylnego wejścia, przeszła przez sypialnię, pokój, w którym jedynym meblem było pianino, kuchnię i salon, wszędzie zostawiając otwarte drzwi. Potem wyszła na ganek i odwróciła się do Mary. Widziały się bardzo dobrze. - Widzisz - krzyknęła Louise. - Właśnie dlatego ten odm nazywa się "domem na przestrzał". Możesz strzelić stojąc w głównym wejściu, a kula wyleci z drugiej strony, o nic po drodze nie zahaczając. Czy to nie śmieszne? Nagle przez twarz Louise przemknął cień. Wbiegła do środka domu, gwałtownie zatrzaskując drzwi. Usiadła na podłodze, opierając się o ścianę. - O Boże, dopomóż mi - zaczęła płakać. - Mary, będę miała dziecko. Mary starała się ją pocieszyć, jak mogła. Ale nawet, gdy szeptała słowa otuchy, wiedziała, że nie może pomóc przyjaciółce. Zgodnie z zasadami ich świata, Louise miała zrujnowane życie, żadna przyzwoita osoba nie będzie się z nią chciała zadawać. Ale Louise była jej przyjaciółką. Popełniła straszliwy grzech, złamała jedno z przykazań i to nie raz, ale wiele razy. Ale Mary nadal ją ceniła i lubiła. Nie chciała stracić jej przyjaźni. Chociaż trochę się obawiała, czy sympatia do grzesznika, sama w sobie nie jest grzechem. Jej zmieszanie było tak widoczne, że wreszcie to Louise musiała ją pocieszać. W końcu powiedziała. - Mary, musisz już jechać do domu. Jutro czeka cię praca. Naprawdę jestem ci bardzo wdzięczna za bilet. Będę w Operze, ale jeśli ty wolisz ze mną nie iść, zrozumiem to. Ale zachowaj się rozsądnie i jeśli sama nie użyjesz biletu, przynajmniej go sprzedaj. Dostaniesz za niego czterokrotną cenę. Jej kompletny brak egoizmu otrzeźwił Mary. - Będę na pewno - powiedziała spokojnie. Louise uściskała ją, a potem odprowadziła na przystanek, przed hotelem Carrollton, który teraz opustoszały czekał na letnich gości, otoczony szerokimi galeriami i ogrodami w pełnym, wiosennym rozkwicie. W niektórych oknach paliły się światła, ze środka dochodził śpiew. To Murzyni woskowali podłogę, śpiewając podczas nacierania sosnowych desek. Mary i Louise przysłuchiwały się im przez chwilę, objęte ramionami, podczas gdy przelotny, wiosenny deszcz moczył ich głowy i ramiona. Mary cieszyła się, że kiedy oświetlą ją światła tramwaju, Louise nie odgadnie, że krople na jej policzkach to łzy. Louise pocałowała ją na do widzenia. - Zobaczymy się szesnastego - powiedziała. Przez całą drogą do domu Mary zastanawiała się, jak mogłaby pomóc Louise. Może powinna porozmawiać z księdzem. Albo znaleźć jej jakąś pracę w sklepie. Siedzi tu taka samotna. Postanowiła poradzić się Hannah. Potem jednak była tak zajęta, że zupełnie o tym zapomniała. Tłumy oblegały plac Jacksona dniem i nocą. I wcześniej lub później każda z kobieta zachodziła do sklepu, żeby zapytać, czy Mary lub Hannah nie wiedzą, kiedy Jenny będzie wychodziła lub wracała, a może ćwiczyła w pobliżu okna. Wieczorem złe i zmęczone zamykały sklep. Nawet nie mają zamiaru niczego kupić... tracimy przez nie stałe klientki... robią tylko bałagan na kontuarach... zostawiają brudne plamy na szalach... Z wystawy giną maski... - Musimy z tym coś zrobić - powiedziała Mary. Tupnęła nogą ze złości. - Co? Mary nie miała pojęcia. Poszła do Michaeli de Pontalba poskarżyć się. Ku jej zdziwieniu baronowa jak zwykle czekała na nią z kawą. Następnego dnia w sklepie dokonano pewnych zmian. Na wystawie wisiał portret Jenny Lind, wykonany w nocy przez Alberta. Na kontuarze leżał stos rękawiczek, wstążek, szali. Obok na sztaludze wisiał napis: Noszone przez Jenny Lind. - Nigdy nie pozna, czy rzeczywiście to nosiła - powiedziała Michaela parskając śmiechem. Kiedy Mary spowiadała się z tego nadużycia, była prawie pewna, że usłyszała śmiech księdza w konfesjonale. I nie kazał jej zdjąć napisu. Być może miłośnicy Jenny Lind byli kłopotliwi również dla katedry. Z każdym mijającym dniem coraz niecierpliwiej skreślała dni w swoim kalendarzu. Częściej niż potrzeba zachodziła do magazynu, koło portu, po towar do sklepu. Kiedy przygotowywano dla niej pakunek, stawała w drzwiach i przyglądała się statkom, wypatrując nazwy "Benisson". Szesnastego lutego Mary spotkała się z Louise w teatrze Saint Charles na koncercie i dowiedziała się, dlaczego Jenny Lind nazywana była Szwedzkim Słowikiem. Mała, szczupła, raczej niepozorna kobieta stała na ogromnej scenie, opierając ręce na biodrach. Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki pianina, podniosła głowę. Potem otworzyła usta i kaskada dźwięków wypełniła teatr. Publiczność zerwała się z foteli. Kiedy kurtyna opadła szesnasty raz, by nie podnieść się już więcej, mimo wciąż niesłabnącego aplauzu, Louise pocałowała Mary w policzek. - Nie wiem, jak ci dziękować - powiedziała, jej głos łamał się. Mary pocałowała przyjaciółkę. - Wiem - powiedziała. - Ja też to czuję. Prawie zapomniałam, co muzyka potrafi zrobić z człowiekiem. Louise uśmiechnęła się smutno. - Nie wiedziałam, że można tak śpiewać. Teraz, kiedy wiem, rzucę lekcje. Nie chcę już słyszeć dźwięków, które wydaję. Mary złapała ją za ramię. - Nie bądź głupia, Louise. Jest tylko jedna Jenny Lind. Nikt nie śpiewa tak jak ona. Na pewno możesz śpiewać w Operze. - Przepraszam. Nie powinnam była tego mówić. Nie martw się. - Louise! - Już wszystko dobrze, Mary. Mówiłam głupstwa. Wcale tak nie myślłam. Ale Mary wcale nie była tego pewna. Następnego dnia wstała wcześnie rano i pojechała do Carrollton, żeby sprawdzić, czy Louise nie jest samotna i smutna. Kiedy zastukała, drzwi otworzył zaspany mężczyzna. - Czego tu chcesz? - warknął. - Jest jeszcze ciemna noc. - Przepraszam, pomyliłam domy - jąkając się, wykrztusiła. Uciekła do tramwaju. Mary starannie skreślała dni w swoim kalendarzu. Kiedy go robiła, był taki długi. Cieszyło ją, że skracał się każdego dnia. Gdy do końca lutego zostały tylko cztery dni, zaczęła się martwić. Wreszcie miesiąc skończył się. Siedziała w sklepie i trzęsła się ze strachu. Statkom groziło tyle różnych niebezpieczeństw: sztormy, rafy, wybuchające zbiorniki. Co się stało z Valmontem i z "Benisson"? Usłyszała, jak zegar na wieży katedralnej wydzwania godzinę. Zazwyczaj ten dźwięk sprawiał jej przyjemność. Tym razem słyszała tylko chłodne uderzenia metalu. 45. Mosiężne rogi orkiestry lśniły złotem w promieniach słońca, a dźwięki "The World Turned Upside Down" brzmiały wesoło w słodko pachnącym powietrzu. Jedna za drugą brygady ochotniczej straży pożarnej przemaszerowały wzdłuż Chartres Street i skręciły na plac Jacksona. Polewaczki lśniły po wielogodzinnym polerowaniu i czyszczeniu, podobnie jak zady ciągnących je koni. Wyczesane grzywy i ogony zdobiły czerwone pompony. Każda brygada niosła proporce ze swymi insygniami. Dzierżyli je chłopcy w mundurach. Drzewce opierały się na holsterach, przy białych, sukiennych pasach. Kiedy para przechodziła pod balkonem Jenny Lind, każdy z chłopców unosił proporzec w geście pozdrowienia. - Czy to nie wspaniałe, Mary? - wykrzyknęła Hannah Rinck. - Gdyby strażacy nie zmienili trasy parady ze względu na pannę Lind, w ogóle byśmy jej nie obejrzały. - Tak, cudowne - odpowiedziała Mary. Robiła wszystko, żeby ukryć swój niepokój o Vala. Był już czwarty marca. Patrzyła na pochód, właściwie go nie widząc, zaciskając mocno ręce na balustradzie balkonu Rincków. - To cholernie miło ze strony miasta, że przygotowało mi takie powitanie. Myślała, że wyobraźnia płata jej figla. Powoli odwróciła głowę. Val stał w otwartym oknie salonu Michaeli i palił cygaretkę. Mary zamknęła oczy i oparła czoło o chłodny metal. Bezpieczny. Był bezpieczny. Nareszcie w domu. Poczuła jak przenika ją muzyka i podniecenie. Spojrzała w dół na wesoły pochód. Teraz wydał jej się najwspanialszym, jaki kiedykolwiek widziała. - Cudowny - szepnęła, a potem krzyknęła głośno. - Tak, cudowny! Następne dni były jak ze snu. Val każdego ranka pozował do portretu, potem schodził do sklepu i zabierał Mary na kawę, na Rynek. Pierwszego dnia poszli na spacer. Val powiedział, że musi rozruszać nogi po długim, nieruchomym staniu i że nie wie dlaczego taką sesję nazywa się posiedzeniem. Zapytała go o Śnieżną Chmurę i wyścigi w Charleston. Śnieżna Chmura była o krok od wygranej, zajął zaszczytne, drugie miejsce, powiedział Val. Ale to go nie zniechęci. Kupił już konia, który okazał się jeszcze lepszy od jego białego ogiera. Mary wstrzymała oddech, mając nadzieję, że Val zaprosi ją do Benison, żeby go obejrzała, ale on zmienił temat. Wybierał się na koncert Jenny Lind. Ciekaw był zdania Mary na temat śpiewaczki. Nie chciała mu nic powiedzieć, by tym większy był jego zachwyt. Uważała, że przyjemność nieoczekiwana, będzie większa. Ich wymuszona na początku rozmowa w trakcie spaceru stała się bardziej naturalna. Val z ulgą odrzucił pozę dandysa, przy Mary nie musiał niczego udawać. Nigdy nie będzie dzielić się opiniami na jego temat z kimś ważnym. Przynajmniej tak myślał. Mary nie powiedziała mu o swej przyjaźni z baronową. Opowiedziała mu za to, jak z Hannah nabrały tłumy przychodzące oglądać Jenny Lind. Val wybuchnął śmiechem. Mary śmiejąc się również przestała zwracać uwagę na każde wypowiedziane przez siebie słowo. Od tej chwili była jak w ekstazie. I, jak poprzednio, jej radość okazała się zaraźliwa. Valowi zdawało się, że słońce świeci jaśniej, rzeka jest szersza, wiosna piękniejsza. Zaczął z niecierpliwością czekać na spotkania z nią. Ich spacery z każdym dniem stawały się coraz dłuższe. Hannah uspokajała Mary, że jedna osoba da sobie doskonale radę ze sprzedawaniem pamiątek miłośnikom słowiczych treli Jenny Lind. Namawiała, żeby Mary wychodziła na tak długo, jak tylko ma ochotę. Mary dziękowała jej wylewnie. Nie chciała mówić, że sklep, Szwedzki Słowik i jej miłośnicy, mogliby, jeżeli o nią chodzi, w ogóle zniknąć. Minuta spędzona z Valem wydawała jej się więcej warta niż wszystko inne razem wzięte. Mimo to pracowała codziennie do późnej nocy nad kostiumami, które obiecała swym klientom. Kiedy nie było przy niej Vala, wracał rozsądek i poczucie odpowiedzialności. Przestała chodzić na kawę do Michaeli, wymawiając się nadmiarem pracy. Częściowo była to prawda. Karnawał zbliżał się do końca. Ale prawdą było również to, że nie chciała wystawiać swego szczęścia na pastwę cynicznych uwag baronowej. Ani ryzykować, że usłyszy od niej pytania, które bała się zadać sama sobie. Dlaczego Val nigdy nie mówił, że ją kocha? Dlaczego nie pocałował jej znowu? Dlaczego opowiadał tak swobodnie o wszystkich balach i przyjęciach, na których bywał co wieczór, a nigdy na nie jej nie zapraszał? Te nocne hulanki, czego Mary wcale nie wiedziała, miały duży wpływ na uczucia Vala do niej. Grał tam rolę dandysa, którego obchodzi jedynie zabawa, jakby życie składało się jedynie z tańców, flirtów, picia, hazardu i wyścigów. Na balach maskowych występował zawsze w stroju dworzanina w Wersalu, w białej peruce, pięknych kolorowych żakietach, ozdobionych klejnotami trzewikach na wysokich obcasach i w krótkich pumpach. Jego jedwabnych marynarek i spodni zazdrościli mu zarówno mężczyźni jak i kobiety, ponieważ bez wątpienia te piękne fatałaszki pochodziły z samego Paryża. Szerokie, koronkowe żaboty przy jedwabnych koszulach wyglądały jak przeniesione z portretów z poprzedniego wieku. Takie rozetki na kolanach i złote sprzączki mógł nosić tylko największy, dworski modniś. Val czuł się jak głupiec. I miał nadzieję, że wszyscy go za takiego biorą. Jego podróż do Charlestonu była wielkim sukcesem. Niewolnicy bez żadnych kłopotów dopłynęli do Kanady, "Benison" sprawował się bez zarzutu. Teraz Val przygotowywał statek do drugiej, trudniejszej podróży. Tym razem bez koni. Całą przestrzeń pod pokładem statku mieli wypełnić niewolnicy. Mogło się tam zmieścić dwustu ludzi, a nawet i więcej. Pretekstem wycieczki miał być zarówno romans, jak i interes. Dwa powody, które mogli zrozumieć Kreole. W Charlestonie spotkał córkę właściciela konia, który wygrał wyścigi. Zamierzała spędzić lato razem ze swą rodziną na wysepce Rhode w Newport, zwanym Charlestonem Północy. Historyjka nie budziła wątpliwości, bo wiele jej szczegółów było prawdziwych. Rzeczywiście poznał córkę właściciela konia, i naprawdę miała się ona stać dziedziczką wielkiej fortuny. Poza tym była młodą damą o wielkiej inteligencji i wykształceniu. Bezmyślny dandys, którego grał przed tą kobietą Val, budził w niej odrazę. Mógł zupełnie bezpiecznie udawać starającego się o jej rękę. A wyspa Rhode była na tyle daleko, że w Nowym Orleanie nikt nie dowie się, że "Benison" popłynął najpierw do Kanady. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze... Jeżeli wszyscy uwierzą, że Val jest łowcą posagów i stara się o kapryśną charlestońską piękność... Jeżeli przekonywająco zagra rolę głupca... Dlatego właśnie Val tańczył codziennie do rana, a potem jeszcze ciągnął swych przyjaciół do domów gry i hazardował się długo po wschodzie słońca. Kiedy wracał do apartamentu w hotelu Saint Louis, wyładowywał swój gniew na głupcu, którego odbicie widział w lustrze, klnąc w czterech językach. Spacer z Mary Macalistair był dla niego prawdziwym lekarstwem, mógł wtedy uwierzyć, że nie jest głupcem i utracjuszem. Mógł mówić to, co naprawdę myślał, odrzucić pozę zblazowanego błazna, cieszyć się niebem i rzeką, dzielić jej entuzjazm. Tak bardzo różniła się od wszystkich kobiet, z którymi tańczył i flirtował każdej nocy, że spacer z nią miał właściwości prawdziwie orzeźwiające. Jej rumiane policzki były antytezą modnej bladości kreolskich piękności. Tak samo jak jej chłopięca budowa i energiczne ruchy. Mary nie mogłaby nigdy stać się omdlewającą, zmysłową pięknością. W ogóle nie była pięknością. Jednak, złote błyski w jej oczach przyciągały wzrok. A sposób, w jaki jej włosy zmieniały barwę w zależności od słońca i cienia, zawsze go zaskakiwał. Ale najbardziej pociągała go jej ciekawość życia. Najzwyklejsze rzeczy wydawały się przy niej niezwykle interesujące. Chciała znać nazwę każdego drzewa, każdego kwiatu. W jaki sposób barki z węglem mogły płynąć w górę rzeki, skąd wziął się zwyczaj dawania lagniappe i jedzenia ryżu z czerwoną fasolą w poniedziałki. Val z rozbawieniem i zachwytem przyglądał się jak jadła. Pochłaniała ze smakiem każdą potrawę i próbowała wszystkiego, co proponował. Zabrał ją na wycieczkę barką wzdłuż kanału, by cieszyć się jej entuzjazmem, kiedy oglądała łodzie, statki i towary. Zaskoczyła go, gdy dopłynęli wreszcie nad jezioro. Patrzyła na nie, jakby po raz pierwszy w życiu widziała wodę. I on po raz pierwszy dostrzegał, jak wielkie jest to jezioro. Z miejsca, w którym się zatrzymali, ledwo było widać drugi brzeg. Jezioro przypominało raczej zatokę, czy nawet ocean. Zawsze wiedział, że to jest tylko jezioro. Nigdy nie spojrzał na nie inaczej. Podobnie jak na miasto, w którym mieszkał. Mary przyglądała się każdej bramie, dachom, ścianom, kominom, jakby były czymś szczególnym i Val również zaczął je tak widzieć. Kochała Nowy Orlean i Luizjanę z namiętnością, która go zawstydzała, bo on uważał ich urodę za coś zwykłego i dawno przestał ją dostrzegać. Przez pięć dni Val i Mary odkrywali i cieszyli się wiosennym, nowym Orleanem. Nagle idylla skończyła się. Val tańczył właśnie menueta ze swoją kuzynką Jeuditte. - Czy przyjmiesz zaproszenie na soir~ee dansante u Willa Grahama? - zapytała. Uśmiechnęła się złośliwie. - Żadne z nas nie pójdzie, nie przypuszczam, żebyś ty się tam dobrze bawił. Jeanne Courtenay poślubiła tego Amerykanina, a teraz chce wrócić do kreolskiego towarzystwa. Powinna raczej poszukać sobie przyjaciół po drugiej stronie pasa neutralnego. Nie chcemy tutaj Amerykanów. To ty nie chcesz, żeby Jeanne Courtenay się pokazywała, pomyślał Val, bo przy niej możesz tylko podpierać ściany. Wspomnienie Jeanne przypomniało mu wieczór w Operze i spotkanie w loży z Mary Macalistair. Ostrzegł wtedy Carlosa, że ta niewinnie wyglądająca Mary jest naprawdę jedną z dziewczynek od Rose JackĂson. A teraz sam o tym zapomniał. Klął siebie w żywy kamień, że do tego stopnia dał się tej spryciarze otumanić. - Co się stało, Valmont? - zapytała Jeuditte. - Wyglądasz jak burza gradowa. Val z przymusem uśmiechnął się. - Nadepnęłaś mi na nogę. - Na pewno nie nadepnęłam. - To widocznie sam sobie nadepnąłem. W każdym razie muszę iść leczyć swe obrażenia. Prosto z sali balowej hotelu Saint Louis poszedł do baru. Jego gniewny nastrój był tak widoczny, że nawet najbardziej pijani goście nie próbowali z niego żartować. Barman postawił przed nim kieliszek szampana, ale Val odsunął go i zamówił tafię. Barman spojrzał zdziwiony. Dlaczego elegancki monsieur Saint_brevin miałby pić tani, miejscowy rum? I dlaczego zamawiał go tu, w eleganckim hotelowym barze? Tafię pijało się w spelunkach nabrzeżnych. - Nie mamy tu tafii, monsieur. Może rum Barbados? - Nie, koniak. Val wychylił kieliszek znakomitego trunku jednym haustem. Potrzebny mu był ogień, żeby palił przełyk i żołądek, a nie smak. Aż pobladł z gniewu. Mary Macalistair zrobiła z niego głupca. I jeszcze jak. Wystarczyło, że wystawiał się na pośmiewisko w towarzystwie, choć i tak dość już miał tej roli. Ale to było zupełnie co innego, niż pozwolić, by jakaś sprytna ladacznica owinęła go sobie wokół palca. A on jej uwierzył! Co za wstyd, co za obraza. Wobec jej gierki jego udawanie dandysa wydawało się prawie amatorszczyzną. Nie wiedział, kiedy to się zaczęło. Najpierw Albert Rinck powiedział mu, że Mary zamartwiała się o niego, więc poszedł z nią na kawę. Wtedy chyba jeszcze pamiętał, kim była. Tak, na pewno. I ten dzień na plantacji, kiedy przyjechała z opiekunami. Przecież cały czas wiedział, że to tylko gra. A jednak zapomniał. Traktował ją jak przyjaciela. Tak łatwo się z nią rozmawiało, że zapominał czasami, że jest kobietą. Nigdy nie kokietowała go. Nie myślał o tym, że Mary jest nierządnicą. Boże! Ależ musiała się z niego śmiać! - Brandy! - krzyknął Val, podsuwając pustą szklankę barmanowi. Wypił koniak, a potem wrócił na salę balową, znowu udawać pędziwiatra i bon_vivanta Saint_brevina. Miał nadzieję, że trafi się jakaś gorąca głowa i wyzwie go na pojedynek. Machanie szpadą odpowiadałoby jego humorowi tego wieczora. Był chory z gniewu. Miał dość udawania, dość całej tej gry. Ale nie mógł uciec od swej roli. Grał ją do piątej nad ranem, potem zdarł z siebie znienawidzony kostium i rzucił się na łóżko. Nigdy w życiu nie czuł się równie wyczerpany. Zmęczenie nie pozwalało mu zasnąć. Nie potrafił przestać myśleć o Mary i o tym, jak bardzo go ośmieszyła. Musiał znaleźć sposób, by jej godziwie odpłacić. Czego chciała? Kobiety takie jak ona nigdy nie spędzały z mężczyzną czasu, nie oczekując za to zapłaty. Ona jednak nie prosiła o nic. Wręcz przeciwnie, nie chciała nawet przyjąć kawy lub miski gumbo, jeżeli to on za nie płacił. Prowadziła bardziej skomplikowaną grę, niż się tego spodziewał. Niech to wszyscy diabli porwą! Jedno przynajmniej wiedział. Po co są na świecie dziwki. Nazajutrz czekało go ostatnie pozowanie dla Alberta. Po tym nie zjawi się już nigdy w pobliżu tego przeklętego sklepu, nie będzie nawet chodził do Michaeli de Pontalba. Nienawidził tego miejsca. Nie chce mieć nic wspólnego z Mary MacĂalistair i jej sprytnymi gierkami. Ale najpierw wystawi jej rachunek. Zobaczy, czy panienka od Rose jest równie dobra w sztuczkach z rozłożonymi nogami, jak w nabijaniu się z niego. 46. W poniedziałek rano Mary ledwo potrafiła spokojnie ustać. Wierzyła, że tego dnia wreszcie Val powie jej to, o czym marzyła, że kocha ją równie mocno, jak ona jego i że wkrótce się pobiorą. Nie ma potrzeby martwić się tym, że od powrotu z Charlestonu ani razu nie wspominał o uczuciu. Rozsądnie powtarzała sobie, że przecież musieli się lepiej poznać. Nie było go ponad dwa miesiące. Ale martwiła się. A kiedy nie zaprosił ją na żadne z przyjęć, na których bywał, zaczęła martwić się jeszcze bardziej. Ale najbardziej martwiło ją, że nie wspominał nic o przedstawieniu jej rodzinie. Smuciła się jednak tylko wieczorami. Kiedy była z nim, szczęśliwa, zapominała o wszystkim. A potem Albert powiedział, że w poniedziałek Valmont ostatni raz będzie pozować do portretu. Mary w pierwszej chwili wpadła w panikę. A jeśli nigdy więcej go już nie zobaczy? Nie wierzyła w to. No, ale przypuśćmy. Kiedy jest ze mną, wiem, że mnie kocha. Ale nigdy nic nie mówi. I nie pocałował mnie ponownie. Gdybyśmy naprawdę byli zaręczeni, chyba by mnie pocałował. Chcę, by otworzył przede mną serce. Przypomniała sobie wykład Louise na temat różnic klasowych i wydawało jej się, że znalazła odpowiedź. On po prostu nie wie, że ja należę do tego samego świata, z którego on pochodzi. Że jestem w połowie Kreolką. Kocha mnie, ale boi się, czy będziemy do siebie pasować. Boi się, że mnie unieszczęśliwi. Bądź uczciwa, beształa samą siebie. Val nie jest święty. On boi się, że sam stanie się nieszczęśliwy, że będzie się musiał za mnie wstydzić - za nieznajomą Amerykankę, zajmującą się szyciem sukienek. Nie możesz mieć mu tego za złe. Ciebie też zaszokował pomysł, że mogłabyś poślubić Paddy'ego Devlina. Westchnęła z ulgą. Gdyby pomyślała o tym wcześniej, zaoszczędziłaby sobie tych wszystkich zmartwień. Musi po prostu opowiedzieć mu o swoim dziedzictwie. Pochodziła w prostej linii od dziewczyny ze skrzynką. W Nowym Orleanie nie było lepszych rodzin. - Dzień dobry, drogie panie - głos Vala brzmiał jakoś dziwnie, jak nie jego. Mary uśmiechnęła się skrycie. Był zdenerwowany i zmęczony. To dobrze. Kiedy opowie mu o skrzynce, wszystko się ułoży. - Co to za zamieszanie na placu? - zapytał Hannah Rinck. - Jenny Lind wyjeżdża dzisiaj. I chwała Bogu. Wszyscy ci ludzie chcą ją odprowadzić na parowiec. Potem wreszcie pójdą do domów i zostaną w nich przez chwilę. Na samą myśl o sprzedawaniu tych wszystkich starych rękawiczek i chusteczek robi mi się niedobrze. Val spojrzał na Mary. - Mam nadzieję, że nie chcesz machać jej na pożegnanie - powiedział. - Zamówiłem w hotelu prowiant na piknik. Myślałem, że pojedziemy znowu nad jezioro. - Wspaniale - Mary złapała kapelusz i parasolkę. - Pojedźmy koleją. - Entuzjastycznie zgodziła się na jego propozycję. Koleją nie jechała nigdy w życiu. Nie powiedziała, że kolejka odpowiada jej również dlatego, że jest szybsza. Wyczuła, że Val jest na coś zdecydowany. To było takie ekscytujące. Czuła, że dzisiaj jej się oświadczy. Chociaż swoją drogą nie wyglądał na szaleńczo zakochanego. Może był zdenerwowany. Na pewno. Ona była. W czasie podróży każde z nich zbyt mocno zajęło się własnymi myślami, by rozmawiać. Kolejka pokonała pięć mil wzdłuż Elisian Fields w dwadzieścia pięć minut. W dodatku rozmowę utrudniał hałas parowozu i stukających metalowych kół. Dojechali do sennej miejscowości nad jeziorem, zupełnie o tej porze roku opuszczonej. Jedynie w małym porcie coś się działo. Val ujął Mary pod ramię i skierował ją w tamtą stronę. Kilka minut później zatrzymał się pod kępą wierzb, postawił na ziemi kosz z prowiantem i podał Mary koc. - Rozłóż to. Ziemia może być mokra. Mary spojrzała nerwowo na chmury zbierające się nad horyzontem. Jeśli jeszcze nie było mokro, to za chwilę na pewno będzie. Miała nadzieję, że deszcz nie zepsuje najbardziej romantycznej chwili w jej życiu. - Val, muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego - odezwała się rozwijając koc. - Jeszcze zanim zaczniemy jeść. - Naprawdę? Umieram z ciekawości - zerknął na nią. Nareszcie. Zobaczymy, co to będzie. Chora babcia, na której operację potrzeba bardzo dużo pieniędzy? A może po prostu zaproponuje rozkosze, o jakich mi się nie śniło za mały śliczny domek i możliwość porzucenia ciężkiej pracy w sklepie Rincków. Na pewno wymyśli coś interesującego. Wyciągnął się na boku, i oparł na łokciu. Mary usiadła patrząc mu prosto w oczy. Na jej twarz padał zielony cień. Jej głos wydobywał się z zielonej ciemności. - Na moje szesnaste urodziny, tuż przed zakończeniem szkoły, dostałam prezent od mojej mamy. Mojej prawdziwej mamy, która nie żyła, ale o tym dowiedziałam się później... Och, źle to opowiadam. - Nic podobnego. To bardzo ciekawe. Mów dalej. Mary była zbyt przejęta, żeby usłyszeć sarkazm w jego głosie. - Najważniejszy jest ten prezent - ciągnęła dalej. - To była skrzynka, bardzo stara i zniszczona skrzynka. - Mówiła zbyt szybko, chcąc prześcignąć nadciągające chmury. - Później dowiedziałam się, że tu nazywacie je casquette. Król Francji dawał je w posagu dziewczynom, które zdecydowały się pojechać do Nowego Orleanu. Moja prawdziwa mama zostawiła ją dla mnie. Czy wiesz, co to znaczy? Ja naprawdę należę do Nowego Orleanu. Jestem półkrwi Kreolką. Nic dziwnego, że tak bardzo kocham to miejsce. - Oczywiście, to zupełnie zrozumiałe. - Wiedziałam, że zrozumiesz. Val podniósł ramię, objął Mary i przyciągnął ją, kładąc koło siebie. Zanim zdążyła zaprotestować, zamknął jej usta pocałunkiem. Mary objęła go i oddała pocałunek z całą namiętnością nagromadzoną w czasie miesięcy oczekiwania. Odsunął się, ale przyciągnęła znowu jego głowę tuląc ją w dłoniach, nie chcąc oderwać swych ust od jego. Chciała całować go przez całą resztę swego życia, zostać tak na zawsze. Usłyszała jak krople deszczu szeleszczą między liśćmi, ale nie zwracała na to uwagi. Całowała jego oczy, czoło, nos i znowu usta. Poczuła, jak przez jej ciało przepływa fala ciepła, chciała krzyczeć ze szczęścia. Poczuła jego ręce na swych plecach i nagle zdała sobie sprawę, że ma rozpięty stanik, a ręce Vala pieszczą jej piersi. Zrobiło jej się dziwnie słabo, chciała czuć jego ręce na każdym skrawku swego ciała, chciała, by nigdy nie przestawały jej dotykać... Ale, ale musi przestać, musi go powstrzymać. To zbyt szybko. Nie mogli tak się zachowywać przed ślubem. Mary odepchnęła go, chowając twarz przed pocałunkami. - Nie, Val, nie. Przestań. Proszę, przestań. - Walczyła z jego dłońmi, starając się jednocześnie zawiązać sznurówki stanika. Raz po raz krzyczała "nie" i "przestań" i "proszę". Val usiadł gwałtownie. Był purpurowy ze złości. - O co ci chodzi? Co to znaczy "przestań"? Dlaczego mnie zwodzisz? Mary ściskała sukienkę przy piersiach. Deszcz padał na jej głowę i ramiona. - Kocham cię - powiedziała. - Wiesz, że cię kocham. Ale nie możemy tego robić przed ślubem. Ty też to wiesz, Val. Usiadł sztywno. Małżeństwo, a więc o to grała. Strugi deszczu spływały mu po plecach. Miał ochotę ją uderzyć. Czy naprawdę myśli, że jest aż takim głupcem? Małżeństwo! Przesadziłaś, panienko, pomyślał, zbyt wiele razy udało ci się mnie okłamać, myślałaś, że i tym razem się powiedzie. Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. - Masz rację, oczywiście - powiedział łagodnie. - Zapomniałem się, bo tak bardzo cię pragnę. Nie mogę już znieść tego dłużej, Mary. Pobierzemy się jutro. W tłusty czwartek. Całe miasto będzie się bawić na naszym ślubie. - Val przytulił Mary, chowając jej mokrą głowę pod połę marynarki. Nie mogła zobaczyć okrutnego uśmieszku igrającego na jego twarzy. Zostawili przemoczony koc i koszyk z jedzeniem i pobiegli do pociągu. Spóźnili się jednak - pociąg już odjechał. Val znalazł jakiś powóz i zapłacił właścicielowi, żeby czym prędzej odwiózł ich do miasta. Nie był w stanie czekać na następny pociąg. Musiał czym prędzej pozbyć się Mary, zanim straci opanowanie i uderzy ją, może nawet zabije. Wyglądała jak przemoczony szczur. Czuła się jak najpiękniejsza, najbardziej pożądana, najszczęśliwsza kobieta na całym świecie. - Potrzebujesz suchych rzeczy - powiedział Val, kiedy wjechali do miasta. - Gdzie cię zawieźć? - Pojadę prosto do sklepu. Mam tam coś na zmianę. - Nie maiła w sklepie swoich rzeczy, ale pomyślała, że pożyczy coś od Hannah. I od razu zacznie pracować nad suknią dla siebie. W tłusty czwartek wszyscy się przebierali, powiedział Val. Spotkają się na ulicy Saint Louis o szóstej. On wszystko przygotuje. Mary ma przyjść w kostiumie i masce. To będzie prawdziwie tłustoczwartkowy ślub. 47. Tłusty czwartek. Ostatni dzień karnawału przed Wielkim Postem. Tego dnia świętowało całe miasto. W Nowym Orleanie w tłusty czwartek nikt nie pracował. Powaga i smutek były niedozwolone. Nawet niebo nie mogło się zachmurzyć. Tak przynajmniej głosiła jedna z nowoorleańskich legend. W tłusty czwartek nigdy nie padał deszcz. Mary Macalistair obudziła się z uśmiechem na twarzy. Od samego rana słychać było przygotowania do święta, zgiełk i krzyki. Z sympatią przysłuchiwała się temu radosnemu gwarowi. Dzisiaj wszyscy powinni się cieszyć. To przecież dzień jej ślubu. Na drzwiach wisiała suknia ślubna. Val nakazał, żeby był to kostium. Ona pokazując pani O'neill, co uszyła, też mówiła o kostiumie na zabawę. Postanowiła, że o ślubie powie im następnego dnia, kiedy przyjdzie zabrać rzeczy. Nie chciała zepsuć tłustego czwartku Paddy'emu Devlinowi. I nie chciała, by jego smutek i gniew zniszczył nastrój jej ślubu. Hannah i Albert wiedzieli. Poprzedniego dnia, kiedy Val odwiózł ją do sklepu, wbiegła do środka cała rozgorączkowana. Hannah pomogła jej przygotować kostium. Obiecali, że będą czekać na Mary i Vala wieczorem w domu. - Ślub na pewno odbędzie się w katedrze - zapewniała ich Mary - więc wstąpimy po was potem. Mary wstała z łóżka i zdjęła z wieszaka swoją suknię panny młodej. Była naprawdę piękna. Położyła ją na kołdrze. Białe jedwabne pończochy, błękitne podwiązki i trzy obszyte koronką krynoliny. Wybrały najpiękniejsze, jakie tylko znalazły w sklepie. Suknia z białego jedwabiu - połączenie najlepszej koszuli Hannah z długimi rękawami ze wspaniałą spódnicą, którą Mary uszyła poprzedniego dnia. Hannah pożyczyła jej złotą broszkę z kameą. - Coś starego - powiedziała Mary układając rękawy koszuli. - Coś nowego - wygładziła lśniące fałdy spódnicy. - Coś pożyczonego. - Spojrzała na kameę. - I coś niebieskiego. - Zachichotała, patrząc na podwiązki. Rozwinęła paczkę leżącą na biureczku i dotknęła z miłością wyjętych ze środka przedmiotów. Delikatna koronka na welon i wachlarz również z koronki rozpiętej na pręcikach z kości słoniowej. Dla Mary ten wachlarz zastępował coś starego, co tak bardzo pragnęła mieć na swym ślubie. Gdyby nie ukradziono jej skrzynki, trzymałaby w dłoni wachlarz swej prababki, prababki, której nigdy nie znała. Pod wachlarzem leżała karnawałowa maseczka. Ją też wykonano z koronki. Mary przebierze się za hiszpańską damę. A jednocześnie będzie wyglądać jak panna młoda. Pragnęła założyć suknię od razu. Wydawało jej się, że szósta nigdy nie nadejdzie. Ale Val powiedział o "szóstej", a ona zamierzała być posłuszną i kochającą żoną. Musiała czekać. Założyła brązową sukienkę i zeszła na śniadanie. Kiedy weszła do kuchni młody Reill cisnął w nią torbę pełną mąki, Mary pisnęła i zasłoniła się przed chmurą białego pyłu. - Mówiłam, że nie wolno rozrzucać mąki wewnątrz domu - krzyczała pani O'neill. Ale sama śmiała się. Ona również miała mąkę we włosach. Wszyscy byli nią umazani. Wdowa pomogła otrzepać Mary spódnicę. - Gdybym miała jedną dziesiątą tej mąki, którą marnuje się w tłusty czwartek, wystarczyłoby mi do pieczenia na cały rok - narzekała. - To straszny zwyczaj i wcale nie zabawny. Mary też tak uważała, ale kiedy po śniadaniu wyszła na dwór razem z Paddy'ym i Reillysami, zmieniła zdanie. Po ulicach kręciło się mnóstwo ludzi, byli tam wszyscy - od najbiedniejszych po najbogatszych. Mężczyźni, kobiety, dzieci, biali i czarni, niektórzy w kostiumach, inni w maskach, wszyscy w karnawałowym nastroju, wszyscy ze śladami mąki na ubraniu, a większość z torbami lub pełnymi garściami. Biegali ze śmiechem i krzykiem, jakby tego dnia przemienili się w małe, rozbrykane dzieci. Wkrótce Mary także zaczęła obrzucać innych mąką. Ciskała pełne garście w postaci przebrane za zwierzęta, diabły, anioły, czarownice. W Indian, traperów, klaunów, królów, generałów, heroiny, potwory i piratów. Jej brązowa sukienka była już całkiem biała i widziała, że końce rzęs też ma całkem białe. Szła samotnie w tłumie, ale dzisiaj nikt nie był samotny. Jakiś mężczyzna, przebrany za kobietę, kupił pączki u ulicznego sprzedawcy i rozdawał je wszystkim naokoło. Jakaś kobieta w pończochach i kubraku, z twarzą ukrytą pod maską całowała przechodzących obok. Mężczyzna na szczudłach rzucił z góry torebkę z mąką i pnące się po ścianach róże zaczęły wyglądać jak przysypane śniegiem. Zza otwartych drzwi i okien dobiegała muzyka, muzykowali też przebrani grajkowie na rogach ulic. Wszędzie bawiono się wesoło, nic nie zakłócało radosnego nastroju. Zaimprowizowana parada wesołków przemaszerowała o kilka przecznic od niej, potem zniknęła za jakimś rogiem. Ludzie dęli w rogi, dzwonili dzwonkami, grali na organkach, bębenkach i grzebieniach. Hałas, kolor i radość. Tłusty czwartek. Mary wróciła do pensjonatu tuż po drugiej. Była w znakomitym humorze. Ludzie mówili, że odbędzie się prawdziwy pochód. Może nawet z platformą na kołach wiozącą żywy obraz. Poprzedniego roku wieźli wielkiego drewnianego koguta ruszającego głową. A kupcy zawsze rzucali wtedy w tłum słodycze. To naprawdę musiało być wspaniałe. Ale Mary nie żałowała, że nie zobaczy pochodu. Musiała wykąpać się, umyć włosy i ułożyć je. Musiała przygotować się do ślubu. Mary zabrała z łóżka prześcieradło i owinęła się nim, żeby uchronić suknię przed mącznymi pociskami. Chciała być czysta, świeża i nieskazitelna, kiedy spotka Vala. Tylko jej na nowo podzelowane, srebrne pantofelki, po przejściu ulicami zrobiły się całkiem białe, ale to niezbyt Mary przeszkadzało. Weszła do hotelu i wręczyła prześcieradło zdziwionemu mężczyźnie w hotelowym uniformie. Okazało się, że to gość przebrany za portiera. - Monsieur Saint_brevin oczekuje mnie - powiedziała do jednego z urzędników stojących za mahoniowym kontuarem. - Czy może go pan zawiadomić, że już jestem? Valmont, zgodnie z obietnicą, przygotował wszystko na wieczór. Urzędnik hotelowy przywołał boya. - On zaprowadzi panią do monsieur Saint_brevina, mademoiselle. Mary nie zastanawiając się wcale, ruszyła za boyem. - Ależ ma tupet - powiedział urzędnik. - Dziwka, a ubrała się na biało jak jakaś dziewica. I zupełnie bez cycków. Takiej bym nie dał ani grosza. - Ten Saint_Brevin to dziwak - powiedział drugi. - Chodzi ubrany jak błazen, albo baba. Gdybym nie widział, jak się fechtuje, powątpiewałbym, czy w ogóle jest mężczyzną. Val otworzył drzwi, gdy tylko boy zastukał. Uśmiechnął się do Mary, widząc jej białą suknię i welon. - Wejdź, moja droga i poznaj moich przyjaciół. - Skłonił się jej nisko, ujął pod rękę i zaprowadził do salonu. Siedziało tam trzech mężczyzn. Jeden był Pierrotem, drugi Napoleonem Bonaparte, a trzeci księdzem. W rogu pokoju ustawiony był ołtarz, przykryty koronką, z dwoma srebrnymi świecznikami. Przed nim stały dwa klęczniki. - Val - powiedziała Mary - nie rozumiem. - Cicho, gołąbeczko, zaraz cię przedstawię. Panowie, oto moja narzeczona, mademoiselle Mary Macalistair. Mężczyźni skłonili się. Dziewczyna uśmiechnęła się do nich i oddała im ukłon. - Val - szepnęła, ciągnąc go za rękaw. - Ja myślałam... katedra... Hannah i Albert czekają... Val przyłożył palec do warg. - Pomyliłaś się moja panno młoda. Nie wiesz, jak to się dzieje u Kreoli. Ślub w tłusty czwartek jest zupełnie inny. Nie tak formalny. Ponieważ w czasie Wielkiego Postu nie ma ślubów, wszyscy się śpieszą, żeby zdążyć w tłusty czwartek... Czy mam rację, ojcze? Ksiądz kiwnął głową, mrucząc coś, czego Mary w żaden sposób nie mogła zrozumieć. W ogóle nie rozumiała tego, co się działo. Val zachowywał się jak obcy człowiek. Ubrany był w satynowy frak i krótkie, bufiaste, żółto_błękitne spodnie, wyszywane złotą nitką i topazami. Wyglądał jak aktor na scenie i tak się też zachowywał, w dodatku jak zły aktor, nazbyt szarżujący swą rolą. Zachowywał się, jakby to była zabawa, a nie uroczysty akt, po którym mieli się stać mężem i żoną. Widocznie popisywał się przed przyjaciółmi, na pewno wytłumaczy mi to potem, pomyślała. To jest Val, kocham go i muszę mu ufać. Pozwoliła mu zdjąć swoją maskę i zaprowadzić się w kąt pokoju. Uklękła razem z nim, powtórzyła słowa za księdzem, wyciągnęła rękę, żeby włożył jej złotą obrączkę na palec. Potem powiedział, że są poślubieni. Tak bierze się ślub w tłusty czwartek w Nowym Orleanie. Mary z trudem wstrzymywała łzy. Nie było ani komunii, ani mszy, ani ministrantów, ani kadzidła, ani błogosławieństwa. Nie o takim ślubie marzyła. Val ujął jej twarz w swe dłonie i pocałował ją. W tej chwili skromna ceremonia stała się dla niej najpiękniejszym sakramentem. Była żoną mężczyzny, którego kochała. Jednocześnie podnieśli się z klęczek, trzymając się za ręce. Mary z uśmiechem chciała powiedzieć coś do księdza... Ale nie zdążyła, Val puścił jej dłoń, schylił się i wziął ją na ręce. - Możecie teraz iść, przyjaciele - powiedział, przenosząc Mary przez drzwi koło ołtarza i zamykając je kopnięciem. Mary zobaczyła, że są w wielkiej sypialni. Przez dwa wysokie okna widać było złotofioletowe niebo w świetle zachodzącego słońca. Val postawił Mary na ziemi. Zdjął jej welon i rzucił go na ziemię, potem z wprawą rozpiął stanik i zaczął pieścić piersi. Mary chciała go prosić, by poczekał chwilę, by dał jej przyzwyczaić się do tego miejsca, do tego, co się stało i do niego w nowej roli. Ale nie była w stanie powiedzieć ani słowa. Jej serce waliło jak oszalałe. Kolana miała miękkie. Czuła jego ręce na całym ciele. Potrafiła tylko szeptać jego imię. - Tak właśnie powiedziałaś, moja panno młoda. Że nie możemy się kochać przed ślubem? Tego właśnie chciałaś, tak? Czuła jego usta na szyi, uszach, policzkach. Niezdarnie próbował ściągnąć z niej suknię. - A niech to, te rękawy są za ciasne. Zdejmij z siebie ubranie, Mary i rozpuść włosy. - Val odsunął się od niej i poczuła chłód. Zrobiła to, co jej kazał, poruszając się jak marionetka. Starała się zajrzeć mu w twarz, spojrzeć w oczy, szukając w nich czułości. Ale nie patrzył na nią. Ściągał z siebie kolejne części swego kostiumu. Mary widziała jego zdecydowane ruchy i przechodził ją dreszcz na myśl, jak bardzo jest męski. Kiedy ściągał przez głowę koszulę, zobaczyła jego płaski brzuch, silne mięśnie i ciemne włosy. Miała ochotę nawinąć jeden kosmyk na palec, dotknąć palcami tej gładkiej skóry. Podbiegła do niego, osłonięta tylko włosami, zupełnie nie czując wstydu. Tylko pożądanie, by poczuć żar jego uścisków. Val roześmiał się, widząc jej gotowość i w jego śmiechu też słychać było pożądanie. - Poczekaj na mnie - powiedział, kładąc ją na łóżku. Całując ją, jednocześnie ściągał spodnie i pończochy. Poczuła go na sobie, przyciskał ją mocno do łóżka, ogrzewając jej ciało i serce. Mary objęła Vala ramionami, szukając bezpieczeńtwa, tonąc w miłości do niego. Czuła na sobie jego dłonie, każde dotknięcie rodziło gorącą falę przepływającą przez jej ciało. Pod swoimi dłońmi czuła jego włosy, jego skórę, gładkość kręgosłupa, elastyczność mięśni. Odkrywała swymi dłońmi jego siłę i wielbiła go całą swą istotą. Pragnęła znaleźć się pod jego skórą, stać się jego częścią, chciała, by ich serca, ich krew, ich oddechy, życia, miłości stały się jednym. - Je suis la tienne! - krzyknęła. A potem krzyknęła znowu, bo poczuła wewnątrz siebie ogromny ból. I nagle zrozumiała, że Val stał się częścią jej ciała, że Val był tym bólem, że już nigdy nie będzie samotna i nieszczęśliwa, teraz kiedy ona i Val stali się jednym. Usłyszała łkanie i wiedziała, że to ona płacze. Z bólu, ze szczęścia, z ekstazy, że mogła dać mu miłość, która zbierała się w niej przez całe życie, w oczekiwaniu na tę chwilę. Val klęknął, przyciągając ją do siebie. - Trzymaj mnie mocno - powiedział. Mary złapała go z całych sił. Czuła jego dłonie na plecach, jego palce ściskały jej pośladki, wbijały się w skórę, przyciągając ją bliżej i bliżej. Wchodził w nią coraz głębiej i głębiej, aż krzyknęła, znowu z bólu, ekstazy i pożądania. Należała do niego, czuła że staje się nią. Jego okrzyki podniecenia mieszały się z jej krzykiem. Wciąż trzymała go mocno, gdy Val ułożył ją na łóżku. Uwolnił się od jej rąk. Czuła się bezsilna i słaba. Chciała powiedzieć mu, co czuje, ale słowa wydawały się zbyt małe, by opisać jej uczucia. Wyrażała swą miłość spojrzeniem. Val odszedł od łóżka w odległą część pokoju. Słyszała plusk wody i widziała oczyma wyobraźni, jak się myje. Chciała do niego pójść, umyć to piękne, silne, ukochane ciało. Ale była zbyt obolała, by się ruszyć. Później, obiecała sobie, później. Przed nami całe życie, może nauczy się jak go golić i każdego ranka nachylając się nad tą piękną twarzą zrobi mu mydlaną brodę, a potem powoli, pociągnięcie za pociągnięciem, całując go raz po raz będzie ją zdejmować. Przejechała językiem po wargach, wyobrażając sobie smak mydła na jego twarzy. W tym momencie zobaczyła go obok siebie. Wyciągnęła do niego ręce, ale odsunął się. Był ubrany, nie w ten dworski strój, co poprzednio, lecz w czarne domino, pół twarzy zakrywała mu maska. Pod dominem widać było białą koszulę i czarne spodnie. W tym stroju Val wyglądał tajemniczo, nawet posępnie. Mary uśmiechnęła się niepewnie. - Wyglądasz groźnie, Val. Jak rabuś albo pirat. Oczywiście taki, który ma dobrego krawca. Jej żarcik wcale go nie rozbawił. Podszedł bliżej do łóżka. - Gratulacje, mademoiselle. Była pani nawet lepsza niż mogłem przypuszczać. Miałem zamiar zapłacić pani dwa dolary. To zwykła cena za dobrą, czystą dziwkę. Ale uważam, że jest pani warta więcej. - Lśniąca, złota moneta upadła na nagie piersi Mary. Poczuła chłód metalu. Z trudem usiadła. - Nie sądzę, żeby to było zabawne, Val. To brzydki żart. Roześmiał się. - I to żart z pani, nie ze mnie. Zamiana miejsc. Co teraz powie pani o maskaradach. Myślę, że ksiądz był wyjątkowo dobry. Mary kręciła głową, odpychając od siebie jego słowa. To nie mogło być prawdą. On nie mógł zrobić takiej rzeczy. Chciała spojrzeć mu w twarz, ale domino zakrywało wszystko, poza ustami i brodą, a jego usta skrzywione w okrutnym uśmieszku, wyglądały tak obco. Odwrócił się i wyszedł. Usłyszała jego głos, dobiegający z sąsiedniego pokoju. - Mam nadzieję, że nie trzymałem panów zbyt długo. Dziękuję za pomoc w tej zabawnej maskaradzie. Zapraszam was na kolację przed balem. - Kolacja plus alkohol przez całą noc, Val. Powiedziałeś, że uwiniesz się w pięć minut, a czekaliśmy prawie piętnaście. Val roześmiał się beztrosko jak dziecko. - Była znacznie lepsza, niż się spodziewałem. Poleciłbym jej was wszystkich, ale nie chcę już czekać. Umieram z głodu. Mary przyciskała ręce do uszu. Ale i tak słyszała każde jego słowo. 48. Ulice były teraz bardziej zatłoczone, bardziej hałaśliwie niż przed południem. Twarz skrywały już nie tylko maski, lecz i ciemność. Zapadała noc. Kolorowe kostiumy wyłaniały się nagle z cienia, kiedy rozbrykane postacie podchodziły bliżej lamp. Światło z otwartych drzwi kawiarni padały na grupy rozweselonych ludzi. Pomiędzy plamami światła nie widziało się, lecz czuło masy przebierańców. Mary potykając się szła wzdłuż Royal Street, porwana przez rwący nurt tej rzeki ludzi. Obejmowała ramionami swe obolałe ciało, starając się uchronić je przed szturchańcami. Co i rusz wpadała na rozbawionych ludzi, ale zmuszała się, by iść naprzód. Zakryła twarz i głowę białym, koronkowym welonem i starała się trzymać jak najdalej od światła. Pragnęła ukryć swój wstyd. Wszędzie widać było domina. Mary kuliła się na ich widok, jej cichy płacz ginął w okrzykach radości. Słyszała gwizdy i dzwonki, jakiś żartowniś potrząsnął dzwoneczkami tuż przed jej twarzą, jakiś pirat złapał ją w pół i pocałował przez welon. Szła naprzód, niemal nic nie widząc, ani nie czując. Kiedy doszła do parku za katedrą, oparła czoło o metalową bramę, przytrzymując się prętów, próbując uwolnić się od rozweselonego tłumu. Minęło ją trzech giermków z czasów Odrodzenia. Oświetlili białą postać Mary pochodniami i minęli obojętnie. Mary odwróciła twarz. Po drugiej stronie parkanu zobaczyła dwie postacie w maskach kopulujące na trawniku. Pochyliła głowę i zaczęła biec, nie zwracając uwagi na ból, zatrzymała się dopiero u wrót katedry. Wewnątrz panowała cisza. Radosny uliczny zgiełk dochodził tutaj tylko jako odległy szum. Paliły się świece. Było pusto. Mary miała całą świątynię tylko dla siebie. Upadła na kolana przed ołtarzem, potem rzuciła się na ziemię, jej usta szeptały tuż przy kamiennej podłodze modlitwę, prosząc o wybaczenie i ulgę dla jej duszy. Spędziła tak trzy godziny, trzęsąc się z zimna. Jej dusza nie doznała ukojenia. Nie otrzymała odpowiedzi na swe modlitwy. Świece na ołtarzu wypaliły się i zgasły. Mary podniosła się z trudem. - Jestem taka samotna - łkała. Jej głos ginął w wielkiej, ciemnej przestrzeni starej budowli. Dreszcz ciepła przepłynął przez jej serce, przez jej ciało. W miejsce niewinnej wiary w człowieka i Boga zjawiły się gniew i nienawiść. Wyprostowała się i odrzuciła do tyłu ramiona. Podniosła głowę, gotowa stawić czoła przeznaczeniu, niesprawiedliwości i rozpaczy. - Niech więc tak będzie! - krzyknęła. Teraz jej głos odbił się echem, rozbrzmiewając w całym kościele. 49. Hannah Rinck uderzyła łyżką o talerz, żeby zwrócić na siebie uwagę męża. Albert podniósł wzrok znad książki. - Czy mówiłaś coś, Hannah? - Powiedziałam, że martwię się o Mary. Jest dzisiaj taka dziwna. I spokojna. I nie była w kościele. W środę popielcową! Każdy, kto wchodził do sklepu, przyglądał się jej, bo nie miała na czole smugi popiołu. - Na litość boską, a czego ty się spodziewałaś, Hannah? Myślała, że wychodzi za mąż, a została oszukana. Nic dziwnego, że jest przygnębiona. Ja zresztą również. Straciliśmy większość tłustego czwartku, siedząc tu i czekając na nią. Liczyłem na to, że zobaczę coś, co podda mi pomysł obrazu. Może nawet całej serii. - Myślę, że Valmont Saint_Brevin to świnia. - Nie, Mary musiała coś źle zrozumieć. Saint_Brevin jest naszym najlepszym przyjacielem. Czy to nie dzięki niemu mam kolejne zamówienia na portrety? I czyż nie obiecał mi, że zobaczę kolekcję Sazeraca? - Nie widzę, żeby poza obietnicą zrobił coś więcej. - Zrobi. Karnawał to nienajlepszy czas dla takich przedsięwzięć. Wszyscy byli nazbyt zajęci. - Teraz już nie są. Miasto wygląda jak grób. Dzisiaj było w sklepie pięć klientek na krzyż. - Nic dziwnego, że jesteś ponura. - Nie jestem ponura. Martwię się o Mary. - Na litość boską. - Albert ostentacyjnie przeniósł swą uwagę z powrotem na książkę, jednak Hannah nadal przyglądała mu się uporczywie. Po jakiejś minucie spojrzał na nią. - Daj już spokój, Hannah - poprosił. - Mary nic nie będzie. Nie siedzi i nie płacze, prawda? Ma zbyt dużo na głowie. Czy czasem nie jest właśnie teraz u baronowej? - Jest i pracuje. A potrzebuje jakiejś rozrywki, Albercie, nie pracy. - No dobrze, czego ode mnie oczekujesz? Gdybym wiedział, co należy zrobić, zrobiłbym to. - Ja też. * * * Hannah Rinck myliła się co do Mary. Praca była właśnie tym, czego potrzebowała. Miała się na czym skupić i to pozwalało jej przerwać, choć na moment, niekończący się łańcuch poczucia winy i gniewu, którym się torturowała. - Cztery kryształowe żyrandole, zapisałaś? - pytała Michaela. - Tak. I jeszcze cztery w drugim salonie. Czy sprzedaje je pani w komplecie? - Oczywiście, że nie. Każdy z osobna. W ten sposób zarobię dwa razy tyle... Dalej, olejne malowidło przedstawiające krajobraz Luizjany w złoconej ramie... Jedno lustro... dwa taborety haftowane, jeden błękitny ze złotym haftem, drugi... Mary przynosiła po kolei każdy przedmiot z listy, odczytywanej przez Michaelę. Robiły spis przedmiotów w apartamencie opuszczonym przez Jenny Lind. Baronowa wysyłała je następnego dnia na aukcję, nie czekając aż pamięć o pobycie Szwedzkiego Słowika wśród mieszkańców Nowego Orleanu zacznie przygasać. Oczekiwała, że zarobi na tych przedmiotach przynajmniej trzy razy tyle, ile za nie zapłaciła. A kupiła je ze specjalną zniżką, bo miały służyć Jenny Lind. Podobnie jak Hannah, baronowa również zauważyła, że Mary jest jakaś przygaszona, ale to jej specjalnie nie martwiło. Bez pogaduszek pracowało się znacznie szybciej. Skończyły przed dziewiątą. - Pójdziemy teraz do mnie i zjemy kolację - powiedziała Michaela. - Ale najpierw chciałabym, żebyś wybrała jakąś rzecz dla siebie, Mary. Bardzo mi pomogłaś. Mary zaczęła protestować, tłumaczyła, że właściwie nie zrobiła nic nadzwyczajnego i na pewno nie zasługuje na żadną nagrodę. Urwała jednak w połowie zdania. - Wezmę tę zieloną kanapę z gotowalni - powiedziała. - Masz dobry gust. To bardzo piękny mebel. - Jenny Lind odpoczywała na niej zawsze przed koncertami. Dostanę za nią więcej niż za cokolwiek innego, nawet za łóżko. - Mądra dziewczynka, nienawidzę sentymentalizmu - uśmiechnęła się Michaela. Mary szła powoli od przystanku w stronę Adele Street. Bała się powrotu do domu, bała się, że znowu oblegną ją koszmary, które nie pozwoliły jej zasnąć poprzedniej nocy. Zobaczyła czekającego na nią na rogu Paddy'ego Devlina i zwolniła jeszcze bardzej. Nie chciała z nikim rozmawiać. Ale on zauważył ją także. Wybiegł na spotkanie. - Panno Mary, może lepiej niech panienka nie wraca do domu. Czeka na panienkę dwóch policjantów. Nie musi mi panienka mówić, co się stało. Zabiorę panienkę w bezpieczne miejsce, do innego pensjonatu, albo nawet hotelu. Mam trochę pieniędzy. - Niech pan nie będzie śmieszny, nie złamałam żadnego prawa, nie mam się czym przejmować. Porozmawiam z tymi policjantami - głos Mary był spokojny. Ale serce jej waliło. Czy Valmont ją o coś oskarża? O co? Mógł powiedzieć i zrobić wszystko, co tylko chciał. Była zupełnie bezbronna. - Pani nazywa się Mary Macalistair? - Tak, panie oficerze, o co chodzi? - Czy zna pani kobietę nazwiskiem Katherine Kelly? Mary o mało nie zemdlała, czując ogromną ulgę. - Tak, znam - powiedziała. - W takim razie musimy prosić, żeby udała się pani z nami i zidentyfikowała ciało. Popełniła samobójstwo. Mary zemdlała. Louise Ferncliff zostawiła dla Mary wiadomość. Podpisała ją swym prawdziwym imieniem i nazwiskiem i położyła starannie na poduszce. Potem ułożyła się wygodnie na świeżej pościeli i popełniła samobójstwo. W tłusty czwartek. Starała się zrobić to schludnie. Zanim przecięła sobie żyłę specjalnie naostrzonym nożem, podłożyła pod lewe ramię miskę. Ale krew wypełniła naczynie i płynęła dalej. Kiedy wprowadzono Mary do pokoju, zrobiło jej się niedobrze od zapachu krwi, którą przesiąknięte były materace. - Czy znowu robi się pani słabo? Mary przełknęła ślinę. - Czuję się dobrze - skłamała. Policjant podniósł latarnię nad łóżkiem. Krew zostawiła wcale nie czerwone, lecz czarne plamy. Zawsze myślałam, że krew jest czerwona, myślała Mary. Nie patrzyła na Louise. - Czy to jest Katherine Kelly? - zapytał policjant. Mary zmusiła się, by spojrzeć. Miała ochotę krzyknąć: - Nie, to nie jest moja przyjaciółka, moja przyjaciółka była pełna życia. To jest tylko jej sobowtór, figura woskowa, jakiś makabryczny żart. - Wydawało się, że to martwe ciało nie ma nic wspólnego z Louise. Ale tak - Mary mogła ją zidentyfikować. - Czy to jest Katherine Kelly? Mary odsunęła kosmyk włosów z zimnego czoła. - Prosiła mnie, żeby ją nazywać Louise Ferncliff i ćwiczyła codziennie przez dwie godziny gamy. - Czy to znaczy, że ta kobieta nie jest Katherine Kelly? - To jest Katherine Kelly, panie oficerze. Policjant doprowadził Mary do salonu. - Proszę podpisać ten papier - powiedział. - A to list, który zostawiła dla pani. Stąd znaliśmy pani nazwisko. Mary złożyła podpis drżącą dłonią. Przez dobrą minutę trzymała list Louise, bojąc się go otworzyć. Może oskarża w nim Mary, że nie zapobiegła temu, co się stało? Ale stało się, pomyślała. I nie potrafię czuć już nic poza gniewem, nawet żalu za Louise. Więc nie będę się też użalać nad sobą. Rozerwała kopertę. "Droga Mary Kiedy powiedziałam panu Bassingtonowi o dziecku, podarował mi ten dom i sto dolarów, żeby się mnie pozbyć. Proszę, odeślij za te pieniądze moje ciało do domu. Pani O'neill zna adres. Dom darowuję tobie. Byłaś najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam. Starałam się zostawić dla ciebie wszystko czysto. Przepraszam, że sprawiam tyle kłopotu. Nie jest mi smutno, że umieram. Całuję cię mocno twoja przyjaciółka Katie Kelly P.s. Pieniądze są w pudełku po truciźnie na szczury. Tego nikt nie ukradnie, zanim tu się zjawisz. To złoto. Nie musisz gryźć, żeby sprawdzić, czy prawdziwe. Ha, ha. Mój testament jest tam również." Mary upuściła list. - Muszę dowiedzieć się, jak odesłać jej ciało do domu. Czy pomoże mi pan? - Podam pani nazwę przedsiębiorcy pogrzebowego, który to załatwi. - Dziękuję. Chciałabym pójść do niego od razu, jeżeli nie jest za późno. Mary przykryła twarz Louise białą chusteczką. Potem wyszła wraz z policjantem. Zabrała pudełko po truciźnie na szczury. Następnego dnia rano powiedziała licytatorowi, że zielona kanapa Jenny Lind nie jest na sprzedaż. Był piątek. Mary poczekała aż Paddy i Reillysowie wyjdą do pracy, potem poszła powiedzieć pani O'neill, że się wyprowadza. Nie chciała żadnych scen pożegnalnych. - Ale gdzie będziesz mieszkać, Mary? - zapytała wdowa. - Jest tu ktoś, kto bardzo będzie chciał to wiedzieć. - Proszę powiedzieć panu Devlinowi, żeby mnie nie szukał. Niech nie przychodzi do sklepu, ani nie zaczepia mnie na ulicy. Proszę mu powiedzieć, że ja... że wychodzę za mąż. Wdowa przyjrzała się zaciętej twarzy Mary i nie zadawała więcej pytań. Mary nie obchodziło, co pani O'neill sobie pomyśli. I nie obchodziły ją uczucia Patricka Devlina. Niech się męczy. Jest mężczyzną. Zapłaci za to, co Valmont Saint_brevin zrobił jej, za to co pan Bassington zrobił Louise. Chciała, żeby cały świat za to zapłacił. Księga czwarta 50. Baronowa była bardzo zadowolona z wyników sprzedaży mebli, używanych przez Jenny Lind. Zgodnie z przewidywaniami sporo na nich zarobiła. Mary cieszyła się, że nie sprzedała kanapy. W piątek przewiozła ją do Carrollton i postawiła w salonie "domu na przestrzał". W jednej chwili mały pokój nabrał delikatnej elegancji. Wyobraźnia Mary meblowała już pokój dalej. Znalazła nowy cel w życiu. Jej dusza zaczęła z wolna tajać. Ci, którzy wzięli udział w licytacji, również wyszli zadowoleni. Wystawione na sprzedaż przedmioty były nie tylko pamiątkami po Szwedzkim Słowiku, ale też, po prostu, pięknymi i dobrej jakości meblami. Baronowa kupiła dla swego słynnego gościa to, co najlepsze. Marie Laveau odczuwała radość, ponieważ kupno żyrandola, zakończyło pracę wykonywaną na zlecenie Valmonta. Wysłała mu wiadomość do hotelu. "U mnie w domu. Czwarta. Marie." - Byłeś niegrzecznym chłopcem, Val - powiedziała mu na powitanie. - O co ci chodzi? - zapytał szybko. Nawet siatka informatorów Marie nie mogła jej donieść o kawale, jaki wyciął tej Macalistair. A przynajmniej miał taką nadzieję. Czuł niesmak po całej tej sprawie. Powtarzał sobie, że zasłużyła na to, wziąwszy pod uwagę, w jaki sposób chciała go nabrać. Jednak odpłacił jej bardzo nieładnie. Nieprawdziwy ksiądz i nieprawdziwy ołtarz były świętokradztwem. - Wykorzystałeś mnie - powiedziała Marie. - Mnie i moją przyjaźń. Zostawiłeś mi list z poleceniami, jakbym była jedną z twoich służących. A potem, wracasz po dwóch miesiącach i nawet nie zadajesz sobie trudu, żeby mnie odwiedzić. Musiałam przesłać ci wiadomość. Val opadł na czworaka, pokazując jej w całej okazałości swój kornie zgięty kark. - Zbij mnie - powiedział ze śmiechem. - Złup mi skórę kotem o dziewięciu ogonach. Masz rację, przepraszam. Marie oparła nogę o jego pośladki i popchnęła go silnie. Val potoczył się przez pokój i zatrzymał wreszcie obok kominka, uderzając głową w czarną, żelazną kratkę. Poła surduta zajęła się ogniem. Marie obserwowała obojętnie, jak gasił płomienie. Val spojrzał na nią z ponurym uśmiechem. - Pokazałaś, co potrafisz. Dopiero teraz Marie uśmiechnęła się do niego. - Chodź, napijemy się kawy. Opowiem ci, co dla ciebie zrobiłam. Nalała kawę i otworzyła blaszane pudełko, leżące na stole obok filiżanek. - To jest twój kontrakt na placage z Cecile Dulac - powiedziała, wyciągając dokument. - Jest hojniejszy niż zwykle, ale nie aż tak, jak proponowałeś. Musisz to jeszcze podpisać i poświadczyć u notariusza. Cecile uwierzyła mi na słowo, że to zrobisz. Po kolei kładła przed nim resztę papierów. - To jest dokument potwierdzający własność domu na Saint Peter Street, tuż przy Rampart. Od razu na jej nazwisko, tak jak chciałeś... to papiery niewolników... rachunek za powóz... konie, za wynajęcie na rok stajni... a to za meble i wystrój domu... To są listy od pośrednika w Paryżu i kopie moich listów do niego... A to wyciąg z twojego konta bankowego... I moje upoważnienie. Zabierz je. Zmęczyło mnie całe to przedsięwzięcie. Pudełko masz ode mnie w prezencie. - Marie złożyła dokumenty. Val złapał jej rękę i pocałował. - Tysięczne dzięki, moja królowo. Zapomniałaś tylko o jednym drobiazgu. Prosiłem, żebyś i dla siebie wybrała coś odpowiedniego. Marie rozluźniła kołnierzyk perkalowej, czerwonej sukienki. Pod spodem widać było naszyjnik z brylantów i szmaragdów. - Ten paryski dostawca okazał się bardzo miłym człowiekiem - powiedziała. - Powinieneś być bardziej ostrożny w rozdawaniu carte blanche, Val, nawet takiej starej przyjaciółce, jak ja. - Rachunek za naszyjnik oczywiście zatrzymałam, jako właścicielka. - Marie pocałowała Valmonta w policzek. - Tysięczne dzięki. Tyle właśnie kosztował, we frankach. Val odchrząknął. - Myślę, że w tej sytuacji wolno mi poprosić o jeszcze jedną filiżankę kawy. Marie napełniła jego filiżankę, a potem wyszła z pokoju, by po chwili wrócić z dużą, zawiniętą w papier paczką. - Chłopiec z plantacji przyniósł ją tuż przed twoim przyjściem. Mówił, że posłałeś po to. - Tak - Val dopił kawę, odstawił filiżankę i rozwinął paczkę. - To są obrazy, które przywiozłem z Paryża - powiedział. - Ingres, Prudhon, David. Najwięcej jest Davida. - Położył na wierzchu kopię portretu Madame Recamier. - Chciałbym, żeby Cecile tak właśnie wyglądała. A po chwili dodał. - Musi znaleźć dobrą krawcową. Marie odsunęła się od stołu. Zmarszczyła czoło i skrzywiła w niezadowoleniu usta. - Posuwasz się za daleko. Ta zabawa przestaje mi się podobać. O co chodzi z tymi przebierankami, Val? - To bardzo proste. Nie znoszę gorsetów i krynolin. Zamieniają kobiety w przedmioty. Spójrz na te rysunki. Tylko pięćdziesiąt lat temu, nawet trzydzieści, kobiety były najbardziej cudownymi istotami, jakie sobie można wyobrazić. Zobacz, jak prosto i wdzięcznie się noszą. Teraz ten styl nazywa się empire lub dyrektoriat. Meble, które zamawiałaś, są również z tego okresu. W swoim domu Cecile tak właśnie powinna się ubierać. Marie skinęła głową. Ale nadal była naburmuszona. - Niech tak będzie, Val. Plac~ee ma zadowalać swego patrona. Cecile będzie grać rolę Józefiny i udawać, że jesteś Napoleonem, jeżeli tego właśnie chcesz. Ale nie odpowiedziałeś na pytanie. W każdym razie nie na najważniejszą jego część. Co się z tobą dzieje? Słyszałam różne plotki. Jaką ty rolę grasz? Coraz więcej i więcej koronki na żabotach, coraz większe zakłady i bezsensowne podboje, więcej picia, maskarad i skandali. To nie w twoim stylu. Dlaczego specjalnie wystawiasz się na śmieszność? Jaką grę prowadzisz? Val pobladł. Nagle na jego twarzy pojawiły się wyraźne zmarszczki. - Czy rozmawiałaś z kimś na ten temat, Marie? - Czy nie jestem twoją przyjaciółką? Nie, nie rozmawiałam. Złapał ją za ramiona i spojrzał głęboko w oczy. - Przysięgam, że wytłumaczyłbym ci to, gdybym tylko mógł - powiedział. - Ale nie mogę. Jest w moim życiu tajemnica, której nie wolno mi zdradzić nawet tobie. Błagam cię jednak, zaufaj mi i strzeż mojego sekretu. To bardzo ważne, by uważano mnie za największego głupca w całej Luizjanie. Proszę, nie broń też mojej reputacji i wybacz, że tak ją szargam. Marie przyjrzała mu się uważnie. Zrozumiała, że odkrył przed nią najbardziej skrywaną część swojej osobowości. Oto mężczyzna, pomyślała, i posmutniała na myśl, że nigdy nie staną się kochankami. Wygładziła palcem zmarszczkę na jego czole. - Ufamy sobie - powiedziała. Zabrzmiało to jak przysięga. - May_ree, muszę z tobą natychmiast pomówić - Jeanne CourĂtenay, teraz Jeanne Graham, była pierwszą klientką w sklepie w sobotni poranek. Mary siedziała sama. Jeżeli powie choć słowo na temat Valmonta lub jego portretu, zacznę krzyczeć - pomyślała Mary. Nie wytrzymam. Będę krzyczeć i krzyczeć. Od parodii małżeństwa minęły dopiero trzy dni. - Dzień dobry, Jeanne. Pięknie wyglądasz - powitała ją. - Tak, tak, wiem. May_ree, musisz mi powiedzieć prawdę. Podobno kupiłaś dom w Carrollton. Mary wzdrygnęła się. Dom miał być jej ucieczką. Nie chciała, by ktokolwiek o nim wiedział. Zwierzyła się tylko Hannah. - Skąd ci to przyszło do głowy, Jeanne? Jeanne zachichotała. - Ależ z ciebie skromnisia, May_ree. Jeżeli to ma być tajemnica, nikomu nie powiem. - Gdzie to słyszałaś? - Nigdzie. Ja też potrafię trzymać język za zębami. Chciałam kupić tę cudowną kanapę Jenny Lind, ale licytator powiedział, że już nie jest na sprzedaż. Widziałam, jak ładują kanapę na wóz przewoźnika i wysłałam służącego, żeby sprawdził, dokąd ją zawiozą. Chciałam ją odkupić. Wyobraź sobie moje zdziwienie, May_ree, kiedy się dowiedziałam, że to twój dom. I to w Carrollton. Opowiedz mi o nim. Czy jest duży? Od kiedy tam mieszkasz? I z kim? Mary starała się ostudzić entuzjazm Jeanne. - Jest bardzo mały i zwykły. Mieszkam tam dopiero od trzech dni - mówiła szybko. - Słyszałaś, Jeanne o nowej paryskiej modzie? Niebieskie rękawiczki, w cudownym jasnym odcieniu. Pokażę ci. Jeanne nie pozwoliła jednak zmienić tematu. - Chcę zobaczyć twój dom, May_ree. Nie pokażesz mi go? - Oczywiście, jak tylko skończę meblować, z przyjemnością ci pokażę... o, przyszła Hannah. Pamiętasz panią Rinck, prawda Jeanne? - spojrzała znacząco na Hannah. - Czy chcesz, żebym coś zrobiła? - zapytała po angielsku, tak wolno i wyraźnie, że nawet Jeanne mogła zrozumieć. Hannah jednak nie zrozumiała, czego Mary od niej oczekuje. - Nie, dam sobie radę sama - odpowiedziała pogodnie. - To dobrze - stwierdziła Jeanne. - Bo ja potrzebuję Mary. Czy pozwoli jej pani wyjść ze mną? - Jeanne nachyliła się do Mary. - Widzisz, jak poprawił się mój angielski, May_ree, od kiedy rozmawiam z panem Grahamem? - Wspaniale. - No to idziemy, na zewnątrz czeka mój powóz. Mary ustąpiła. Wiedziała, jak uparta potrafi być Jeanne, jeżeli czegoś pragnie. Lepiej już mieć za sobą tę wizytę. - Wrócę za godzinę, Hannah - rzuciła, wychodząc. Przed sklepem stał ciemnozielony powóz ze złotymi ozdobami. Stangret w ciemnozielonej liberii ze złotymi guzikami i galonami siedział na koźle, odganiając batem muchy znad zadów dwóch gniadych koni. Kiedy Jeanne i Mary wyszły ze sklepu, podbiegł lokaj o jasnobrązowej twarzy i otworzył przed nimi drzwi do powozu. Jeanne wsadziła głowę do środka. - Milly, idź się gdzieś tutaj przejść. Przyjadę po ciebie później - rozkazała. Z powozu wysiadła młoda służąca i pobiegła w stronę Rynku. Jeanne uśmiechnęła się do Mary. - Zwróciłam Mirandę Maman. Ta także nazywa się Miranda, ale nie chcę jej tak nazywać. Dobrze się sprawuje, boi się mnie śmiertelnie. - Bardzo z siebie zadowolona Jeanne wsiadła do powozu, Mary za nią. - Do Carrollton - poleciła Jeanne. Zamknęła okno. - Czy mój ekwipaż nie jest szykowny? Ostatnio uwielbiam zielony kolor. Zauważyłaś na pewno, że wykończenie mojej sukni też jest zielone. Buty również. Jaka szkoda, że tak rzadko używa się powozu. Wszędzie chodzi się przecież na piechotę. Mary usiadła wygodnie, przygotowując się na typowy dla Jeanne strumień informacji o fatałaszkach i miłostkach. Dlatego zdziwiła się, gdy Jeanne chwyciła ją za ramię i zawołała z rozpaczą w głosie. - May_ree, jestem taka nieszczęśliwa. Musisz mi pomóc. Jeanne zwierzyła się, że jej małżeństwo okazało się klęską. Will Graham nie kocha jej. - Wiedziałam, że ja go nigdy nie pokocham, ale nie wątpiłam w jego uczucia. Miałam tylu kawalerów, którzy kochali się we mnie na zabój. Myślałam, że jest jednym z nich. Ale nie, May_ree, wcale nie jest. Mary bezskutecznie próbowała przerwać tę rozmowę, Jeanne uparła się, by opowiedzieć jej każdy, najintymniejszy nawet szczegół swego małżeńskiego pożycia. Tydzień po ślubie był bardzo interesujący. Zamknięci, nie mieli nic innego do roboty, jak tylko kochać się. Graham sprawiał jej przyjemność, głaszcząc ją, pieszcząc jej piersi, czesząc jej długie włosy. Nie dotykał jednak innych włosów, tych intymnych, nawet gdy Jeanne prosiła go o to. Robił tylko te rzeczy, na które sam miał ochotę - nic, co ją by zadowoliło. Na początek to wystarczyło, bo podniecał się łatwo i brał ją z płomiennym wigorem. Sześć, a nawet więcej razy dziennie. Przez cały czas kiedy byli zamknięci. Ale po tygodniu zmienił się. Bardziej zajmował się pracą niż nią. Nie pozwalał, żeby siadała mu na kolanach i rozbierała go, nie chciał, żeby przytulała się do niego na powitanie. Przychodził do jej sypialni trzy razy w tygodniu. Zawsze we wtorki, czwartki i soboty. I nie zdejmował nawet koszuli nocnej. - To jest obowiązek, nie miłość, May_ree! Chce, żebym mu dała syna, a sam mi nic nie daje. Witaj Jeanne, potem pam, pam, pam, dwadzieścia razy i po wszystkim. Żadnych pocałunków, żadnej czułości, żadnej zabawy. Nic dla mnie. Nie mogę tego znieść. I nie dostanie ode mnie syna. Marie Laveau nadal czesze mi włosy. Sprzedała mi proszek, który ustrzeże mnie przed dzieckiem. Ale jej gris_gris nie mogą zmienić mojego męża. May_ree, znasz mnie, wiesz, jaka jestem. Tak bardzo czekałam na ten dzień, kiedy dowiem się, jak to jest między kobietą a mężczyzną, kiedy poczuję na sobie ręce mężczyzny, a nie tylko swoje własne, kiedy nauczę się miłości i będę ją brać i dawać. Teraz już trochę wiem. Wiem, że miałam rację: potrzebuję miłości, potrzebuję męskiego ciała obok mnie i we mnie. Ale kiedy już to wiem, jeszcze bardziej mi tego brak. Potrzebuję miłości, May_ree, potrzebuję, by ktoś mnie kochał. Mary trzymała dłonie Jeanne w swoich. Nic więcej nie mogła zrobić. Zwierzenia Jeanne zawstydzały ją i przywoływały wspomnienia, które tak bardzo chciała od siebie odepchnąć. Wyjrzała przez okno i zobaczyła Carrollton Hotel. Dzięki Bogu. - Jeanne, musisz się uspokoić. Jesteśmy już prawie na miejscu. Muszę otworzyć okno i powiedzieć woźnicy, gdzie się ma zatrzymać. Nie chcesz chyba, żeby cię usłyszał. - Otworzyła szybkę, zanim Jeanne zdążyła cokolwiek powiedzieć. - Skręć na prawo, tuż przed hotelem, miń jedną przecznicę, a później ci powiem, gdzie masz się zatrzymać. Uścisnęła rękę Jeanne. - Zobaczysz, jak blisko domu jest hotel - powiedziała łagodnym, pogodnym głosem, jakby przemawiała do malutkiego dziecka. - Jest wspaniały, May_ree - wykrzyknęła Jeanne, wchodząc do domku. Przebiegała z pokoju do pokoju. Mary poczuła dumę. - Będzie. Muszę kupić więcej mebli, wymienić parę rzeczy z tych, które już tu są. Przede wszystkim zasłony. Przydałoby się coś bardziej kolorowego. I może... Jeanne przerwała jej. - Ależ to nie ma znaczenia! Masz prześliczną kanapę Jenny Lind i wspaniałe, wielkie łóżko. Z nowiusieńkimi materacami - usiadła na łóżku i zaczęła podskakiwać. Mary nie mogła na to patrzeć. Oczami wyobraźni wciąż widziała stare materace, całe przesiąknięte krwią. Jeanne podeszła do niej, objęła Mary w pasie, pocałowała w policzek dwa, trzy, cztery razy. - May_ree, jesteś moją przyjaciółką, moją dobrą, moją najlepszą przyjaciółką. Prawda? To nieważne, że zostawiłaś mnie, nadal cię kocham. Czy ty mnie też kochasz, May_ree? Nie chcesz, żebym była nieszczęśliwa. Powiedz, że nie chcesz - mówiła dziecinnym, rozkapryszonym głosem. - Oczywiście, że nie chcę, Jeanne. Naprawdę mi przykro, że jesteś taka nieszczęśliwa. Jeanne znowu zaczęła całować i przytulać Mary. - Wiedziałam, że mi pomożesz - wykrzyknęła, nie grając już dłużej roli małego dziecka. - To nie będzie dla ciebie żaden kłopot. I tak cię nie ma przez cały dzień. Jest pewien mężczyzna, taki przystojny i taki silny... kiedy tańczymy, szepcze mi do ucha cudowne rzeczy. Obiecałam mu, że znajdę miejsce, takie miejsce, gdzie nikt nas nie zna. - Nie! - Mary odepchnęła Jeanne. - Nie będziesz przychodziła do mojego domu. - Ależ May_ree, a gdzie mam pójść? Nie mogę wychodzić na długo, bo służba doniesie panu Grahamowi. A on ma wszystkie pieniądze. Ja nie mogę kupić sobie małego, ślicznego domku, takiego jak twój. Musisz mi pomóc, musisz. May_ree, oszaleję, jeżeli jakiś mężczyzna nie będzie mnie kochał. Ktoś wysoki i silny i przystojny, ktoś, kogo będę mogła dotykać swymi rękami, ustami, ciałem, ktoś, kto mnie będzie trzymał w ramionach i... - Przestań, Jeanne, przestań. Powiedziałam nie. - Ale jesteś moją przyjaciółką? Kochasz mnie. - Nie na tyle. Nie pozwolę ci zniszczyć tego domu, nie chcę, by moje łóżko pachniało mężczyzną. - Rozumiem - syknęła Jeanne - chcesz, żeby wszyscy byli tak zimni jak ty. Nic dziwnego, że twoje łóżko nie pachnie mężczyzną. Żaden mężczyzna nie wziąłby cię do łóżka. Nie masz w sobie nic z kobiety. Kto by chciał cię trzymać w ramionach? - Valmont Saint_Brevin - o mało nie krzyknęła Mary. Mężczyzna, którego pragnęłaś i którego nie zdobyłaś. Ale słowa nie przeszły jej przez gardło. Bo Jeanne miała rację. On wcale nie pragnął trzymać Mary w ramionach. Chciał ją tylko zranić. - Lepiej jedź już, Jeanne. Wrócę do miasta tramwajem. Nie mamy już sobie nic do powiedzenia. - Możesz zmienić zdanie. - Nigdy. Nie dam ci mojego domu. - Jesteś okrutna i zimna, May_ree. Nie wiem, skąd mi przyszło do głowy, że jesteśmy przyjaciółkami... Okrutna i zimna - Jeanne wychodząc trzasnęła drzwiami. Mary wdrapała się na łóżko i ukryła twarz w dłoniach. Nie chciała myśleć. Ale myśli nie dawały jej spokoju. Były gorzkie i prawdziwe. Jakim prawem osądza Jeanne? W niej palił się ten sam głód miłości, to samo pożądanie. Ona też pragnęła, by Val ją posiadł. Nazywała to miłością, wmawiała sobie, że go kocha. Ale zakochała się w figurce o szerokich barach, stojącej przed romantycznym domem o białych kolumnach. Czy to można nazwać miłością? Nie zasługiwało na taką nazwę. A potem, kiedy była z nim, kiedy kręciło jej się w głowie ze szczęścia, czy gdy rozmawiali, nie wyobrażała sobie smaku jego ust? Czy nie tęskniła do takiej samej miłości, o której mówiła Jeanne? Chciała czuć jego nagie ciało tuż obok swojego, chciała go dotykać i być dotykaną. Namiętność. Pożądanie. Zwierzęce instynkty. Ale nie miłość. Musiał rozpoznać tego demona, przebranego za miłość. I dał jej to, o co prosiła, chwilę szalonej kopulacji, namiętnego parzenia się mężczyzny z kobietą. Jak kozy na Irish Channel. Zawsze udawała, że ich nie widzi. Ten widok ją obrażał. Była przecież damą. A wewnętrznie niczym się od nich nie różniła. Nagle usiadła z krzykiem. - Nie! To nie była tylko jej wina. Nie poddała się pożądaniu. Pragnęła go, to prawda. Wtedy nad jeziorem w deszczu, tak bardzo go chciała. Ale powstrzymała się. To on ją zdradził, okłamał, udał, że bierze z nią ślub. Wmawiała sobie, że go kocha. Była nieuczciwa. Ale sama o tym nie wiedziała. A on manipulował jej uczuciami. Wykorzystał jej naiwność. A potem śmiał się z niej. Zachował się nikczemnie. Mogła się wstydzić swych uczuć, ale nie tego, co zrobiła. To on powinien odczuwać wstyd. Zachował się, jak człowiek bez honoru. Mary opadła na łóżko. Wtuliła głowę w poduszkę Louise. - A co będzie, jeżeli zaszłam w ciążę? - wykrzyczała swój największy lęk. - Co zrobię wtedy, Louise? Czy mam zostawić twój dom Jeanne? Och, Louise, boję się, że nie miałabym tyle odwagi. Tak bardzo pragnę żyć. Mary nigdy w życiu nie widziała Hannah równie podekscytowanej. - Jak się cieszę, że wróciłaś! Szukałam cię. Nigdy nie zgadniesz, kto tutaj przyszedł. Cecile Dulac! Zjawiła się w dziesięć minut po twoim odjeździe. Mary! Czy zwróciłaś uwagę, jak bardzo jest podobna do twojej przyjaciółki Jeanne Courtenay? Czy sądzisz, że...? - Nie sądzę, lecz wiem - przytaknęła Mary. - Matka Cecile była kochanką Carlosa CourĂtenaya. - Mój Boże. Lepiej nie mówmy o tym Albertowi. Wiesz, jaki on jest. - Czy Cecile przyszła po swoją część zysków? - Nie, wręcz przeciwnie. Zamówiła dwadzieścia nowych kreacji. Nie tylko suknie, ale płaszcze, żakiety, szale. Wszystko razem. I nie obchodzi jej, ile to będzie kosztowało. Jakiś mężczyzna za to płaci. Kupił dla niej dom. Będzie utrzymanką. Myślę, że tak jak jej matka. - Czy wiesz, co to dla nas oznacza? Będziemy miały pracę, chociaż karnawał się kończy. Nie musimy zamykać pracowni, ani zwalniać szwaczek. Dwadzieścia zamówień. Będziemy się tarzać w pieniądzach. - To dobrze. Muszę kupić jakieś meble. - I mają być zupełnie inne niż to, co się teraz nosi. Nie mamy wzorów, ale przyniosła rysunki. Mary od razu rozpoznała teczkę Valmonta. Przyłożyła rękę do serca, żeby uspokoić jego bicie. To jej już nie interesowało. Cecile wie, co robi. I przynajmniej nie wmawia sobie, że jest zakochana. 51. - Bonsoir, panie - powitała go Cecile. Val stał w drzwiach i patrzył. Cecile leżała na sofie w stylu dyrektoriatu. Jej lewy łokieć spoczywał na welwetowym zagłówku. Prawa ręka wyciągnięta była wzdłuż ciała, stopy bose. Suknia Cecile uszyta z białej gazy, miała nisko wycięty dekolt w karo. Biust podwiązany paskiem, dzięki fasonowi sukni wydawał się jeszcze pełniejszy niż w rzeczywistości. Przez cienki materiał wyraźnie przeświecały różowe sutki. Suknia miała krótkie, bufiaste rękawy i pelerynkę, spływającą we wdzięcznych fałdach na ziemię za oparciem. Obok sofy stał mały stolik na trzech nóżkach, na nim w lampie Alladyna palił się pachnący olejek. Scena była wierną kopią portretu Madame R~ecamier. Tyle tylko, że Cecile była o wiele piękniejsza. Jej włosy spadały w ciężkich, lśniących, czarnych falach na ramiona i welwetowe poduszki. - Bonsoir, Cecile - powiedział Val. - Teraz możesz usiąść wygodnie, jak długo czekasz w tej pozycji? Cecile powoli przeciągnęła się, wzdychając z zadowoleniem. Przypominała kota. - Zbyt długo - powiedziała. - Cieszę się, że pan przyszedł. - Ja również. - Rozejrzał się po niewielkim pokoju. Poczuł podziw dla Marie Laveau. Równie dobrze mógł to być jeden z salonów cesarzowej Józefiny w Malmaison. Nawet róże w wazonie zdawały się pochodzić z królewskich ogrodów. Val zdjął płaszcz i rzucił go na krzesło. Potem zagłębił się w fotelu. - Napiłbym się absyntu z zimną wodą - powiedział. Cecile wstała. Poprawiła tren i ruszyła do sąsiedniego pokoju. - Dokąd idziesz? Zadzwoń na służącą. Marie pamiętała chyba o służbie? - Dzisiejszego wieczoru - kazałam im zostawić nas samych. Wolę sama dać panu wszystko, na co ma pan ochotę. Val uśmiechnął się. - Jeśli tak wolisz. Przynieś butelkę i dzbanek wody. Myślę, że nie skończy się na jednym kieliszku. Cecile poruszała się jak nimfa. Po chwili wróciła z tacą, na której stała karafka w kształcie łzy, z zielonym płynem i dzbanek z wodą. A także kieliszek z rżniętego kryształu i duża miska z parującą fasolą z ryżem. - Dzisiaj jest poniedziałek - powiedziała z uśmiechem i postawiła tacę na niskim stoliku tuż przy prawej ręce Vala, potem opadła na kolana z wdziękiem łabędzia. Kiedy przygotowywała dla Vala pastisse, jej dłonie poruszały się jak kwiaty na wietrze. Podała mu kieliszek, trzymając go w dwóch dłoniach. Gdy unosiła je w górę, jej pełny biust wychylił się zza dekoltu sukni. - Bardzo to miłe - powiedział Val, sięgając po kieliszek. - chcę ci teraz powiedzieć, czego od ciebie oczekuję. Usiądź wygodnie i słuchaj. Pewne rzeczy mogą cię nieco zdziwić. - Nie sądzę. Dużo wiem na temat mężczyzn - mówiąc to, Cecile patrzyła mu prosto w oczy. W jej spojrzeniu nie było kokieterii. Val skrzywił się. - Nie przechodziłem edukacji w dziedzinie placage. I teraz również nie mam na to ochoty. Pragnę mieć miejsce, w którym mógłbym odpocząć. Gdzie nie muszę udawać, rozmawiać ani pracować. W moim życiu zbyt mało jest piękna i wdzięku. Nie tylko w moim zresztą. Chcę znaleźć je tutaj. - Rozumiem, panie. - Na litość boską, nie nazywaj mnie w ten sposób. Mam na imię Valmont. Val, jeśli wolisz. Cecile spojrzała zdumiona. Kolejny raz zdziwiła się, kiedy sięgnął po widelec i zapytał, gdzie jest jej kolacja. - Już jadłam - odpowiedziała. - Czy lubisz jeść? - zapytał. - Niespecjalnie - nie wiedziała, dlaczego miałoby go to interesować. - Szkoda. Jedzenie to ogromna przyjemność - najwyraźniej wiedział, co mówi. Fasola i ryż znikły w okamgnieniu. - Czy chcesz jeszcze trochę, pan... Valmont? - Może później, teraz już dziękuję. Bardzo mi smakowało. Czy to Marie przygotowała? - Tak. Ja nie umiem gotować. Val uśmiechnął się. - Nie wiem czemu, ale tak właśnie myślałem. A co umiesz robić, Cecile? Co cię interesuje? - Dlaczego pytasz? - Jeżeli mamy spędzać ze sobą czas, chciałbym wiedzieć, co lubisz. - Jestem plac~ee, monsieur. Pięknym bibelotem, dodatkiem do pańskich eleganckich mebli. Zrobię wszystko, żeby było tu panu miło. Będę zapalać pańskie cygara, podawać drinki, układać się z wdziękiem na sofie, robić w łóżku wszystko, na co tylko pan będzie miał ochotę. Ale nie będę się dzielić z panem moimi myślami, ani uczuciami. Jestem tylko kosztowną zabawką. Val słuchał początkowo zaskoczony, a potem urażony odrzuceniem przez Cecile jego zainteresowania. Od początku jej chłód intrygował go i pociągał. Ale po podpisaniu kontraktu spodziewał się zmiany. Potarł brodę, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. A czegóż w końcu oczekiwał? Oazy? Niby - domu bez żadnej odpowiedzialności, wynikającej z małżeństwa? Pięknej, podniecającej kobiety, która będzie go darzyć miłością, nie oczekując wzajemności? Zdał sobie sprawę, że właściwie nie wiedział, czego pragnie. Podejmując decyzję zawarcia kontraktu z Cecile nie wyszedł myślami poza estetykę wydarzenia. Związek miał wzmocnić opinię o nim jak o bon vivancie, a przy tym stworzyć mu miejsce, gdzie nie musiałby grać tej roli. Życie w domku przy Saint Peter Street potoczyło się według ustalonego wzoru. Był to przede wszystkim wzór Cecile. Val bywał tu rzadko. Teraz, po zakończeniu karnawału w ogóle mało przebywał w mieście. Plantacja zajmowała mu większość czasu. Musiał zajmować się trzciną i letnimi planami dotyczącymi Podziemnego Pociągu. Co tydzień lub dziesięć dni kupował nowych niewolników i wysyłał do Benison. Po licytacji, spędzał zawsze kilka godzin ćwicząc z hiszpańskim ma~itre d'armes w jego akademii fechtunku, przy Exchange Alley. Fechtunek był modny i pasował do roli granej przez Vala w towarzystwie. A przy okazji pozwalał zachować formę na wypadek prawdziwego pojedynku. Później zazwyczaj szedł na walki kogutów do któregoś z domów gry, do teatru lub na giełdę. Zawsze ubrany w swe najzbytkowniejsze paryskie fatałaszki. Przed północą stwierdzał z reguły, że może już zakończyć swój dzień pracy. Wtedy szedł do Cecile. Nie ukrywał, gdzie spędza noc. Udawał, że cieszy go zazdrość innych mężczyzn. Kiedy zjawiał się, Cecile czekała już z gotowym, odgrzanym kieliszkiem brandy. Wypijał go, jakby to było lekarstwo, próbując spłukać gorzki smak dnia. Potem pił kawę i jeszcze jeden kieliszek brandy. Tym razem smakował go powoli, pozwalał urodzie pokoju uspokoić jego napięte nerwy. Czasami coś mówił. Czasem zaś siedział długo w milczeniu. Kiedy potrzebował ciszy, Cecile nie odzywała się. Zawsze pięknie uczesana, ubrana i podniecająco pachnąca, siadała w pobliżu srebrnego kandelabra, żeby mógł cieszyć się jej widokiem. Nie przeszkadzało jej ani milczenie, ani dni i noce bez niego. Miała własne myśli, własne zajęcia, własne satysfakcje. Jej istnienie było torturą dla Courtenayów, a szczególnie dla Jeanne CourĂtenay Graham. Jeanne dowiedziała się o związku między Valmontem a Cecile, zanim zdążył po raz drugi zawitać do domku przy Saint Peter ŃStreet. Opowiedziała jej o tym Marie Laveau. Za każdym razem, kiedy Marie przychodziła, żeby ją czesać, Jeanne zmuszała fryzjerkę, by ujawniała dalsze szczegóły. Marie, niby niechętnie, opowiadała o wystawnym życiu Cecile, opłacanym przez Vala. I powtarzała plotki, w większości zmyślone, o ich namiętnym życiu seksualnym. Potem karmiła spragnione zemsty serce Cecile opowieściami o gwałtownych, pełnych wściekłości reakcjach Jeanne. Cecile czasami zastanawiała się nad Valmontem. Intrygował ją, ponieważ tak jak ona nie potrzebował innych. Był taką samą tajemnicą dla niej, jak ona dla niego. Ku jej zdziwieniu nie zachowywał się, jak inni mężczyźni, utrzymujący plac~ee. O swej wizycie zawiadamiał ją zawsze dwanaście godzin wcześniej, tak żeby nie musiała być bez przerwy w pogotowiu. Wysyłał też od czasu do czasu kwiaty, lub słodycze matce Cecile. To przekraczało wszystko, czego rozum i doświadczenie nauczyło dziewczynę. Wiedziała, że po otrzymaniu takiego prezentu, jej matka ożywia się na dzień lub dwa. Dla Cecile nie mogło być piękniejszego podarunku. Kochała swą matkę ponad wszystko. Za każdym razem Val pytał Cecile, czy pójdzie z nim do łóżka, chociaż oboje wiedzieli, że odmówić mu może tylko wtedy, gdy ma okres. Dla Cecile miłość fizyczna stała się sposobem wyrażania wdzięczności. Za to, co robił dla niej, a szczególnie dla jej matki. Od dziecka uczono ją, jak zadowalać mężczyznę. Jej ciało było giętkie i silne jak ciało tancerki. Palce znały każde wrażliwe miejsce męskiego ciała, szybko odkryły też najwrażliwsze miejsca Vala. Wiedziała, jak go uspokoić i jak podniecić, jak przedłużyć i jak wzmocnić przyjemność. Potrafiła go pobudzić i dać satysfakcję. Kiedy mówił jej, czego chce, dawała mu to. Kiedy coś mu nie odpowiadało, przerywała natychmiast i nie powtarzała nigdy więcej. Nacierała się olejkami, perfumami, różnymi sposobami ozdabiała swe ciało, wiedząc, że jej uroda pobudza na równi jego ciało jak i umysł. W łóżku czasami szeptała, czasem krzyczała głośno, przemawiała czule, lub przeklinała, albo robiła i jedno, i drugie naraz. Nigdy nie potrafił przewidzieć, jaką rolę wybierze następnej nocy. Za każdym razem zdawała się być bardziej ekscytująca niż poprzednio. Była ucieleśnieniem wrażliwości, najdzikszą fantazją mężczyzny. A jednak... Kiedy Cecile budziła jego podniecenie całując go, pieszcząc ustami, językiem, zębami, paznokciami, sutkami, Valmont wiedział, że w swym uniesieniu jest zawsze samotny, że Cecile udaje. Wspaniale, ale jednak tylko udaje. I w chwili, gdy osiągał orgazm, czuł, na dnie ogarniającej go przyjemności zimną samotność. Mówił sobie, że nie ma prawa od niej wymagać niczego więcej. Otrzymywał dokładnie to, czego pragnął: odpoczynek i dobrą partnerkę w łóżku. Nie chciał miłości. Z miłości między białymi i kolorowymi w Ameryce wynikały tylko tragedie. Po tygodniach niejasnego, niewyrażonego niezadowolenia, musiał się przyznać samemu sobie, że nie czuje się u Cecile dobrze. Idealnie urządzony dom był pozbawiony życia, jak piękne muzeum. Zabrakło w nim ciepła, nie czuło się obecności człowieka, nawet łóżko Cecile wydawało się zimne. Val chciał dzielić z nią spokój, a otrzymywał obojętne milczenie. Chciał śmiechu, kłótni, rozmowy, odkrycia, zmieszania, zrozumienia. Towarzystwa drugiego człowieka. Doskonałość, którą kupił, była zimna, bez wyrazu. Kiedy Cecile podała u pewnego dnia gumbo, przypomniał sobie zupę, którą jadł któregoś dnia na Rynku. Żadne gumbo nigdy mu tak nie smakowało. W tym momencie zdał sobie sprawę, że brak mu nieporządnego, niezaplanowanego i niezorganizowanego czasu, spędzanego z Mary Macalistair. Roześmiał się gorzko. Po tym wszystkim, co zrobił, żeby odegrać się na niej, i tak to ona wygrała. Oddałby wszystko, żeby zamienić przepiękną Cecile, uwodzicielsko ułożoną na kanapie, na zwykłą, ciekawą wszystkiego Mary, wchodzącą w kałużę, ponieważ zapatrzyła się w niebo. Co za żart ze znającego świat, wykształconego, eleganckiego Valmonta Saint_brevina. Val czuł, że życie, w jakim ugrzązł, stało się śmieszne. Śmiał się z samego siebie. To pomagało. Uważał swą przerysowaną grę za komiczną, ale nie poniżającą. Uwodzenie charlestońskiej dziedziczki wydawało mu się farsą, a nie obrzydliwym łowieniem posagu. Mógł bawić się jej wzgardą i cieszyć z osiągniętego celu. Jego praca dla Podziemnego Pociągu była czymś poważnym. Ale to nie znaczyło, że w ogóle ma się nie bawić. Śmiał się i śmiał. 52. W tym samym czasie, kiedy Val odkrywał chłód w domu na Saint Peter Street, dom Mary w Carrollton stawał się dla niej wszystkim. Nigdy dotąd nie miała własnego domu, a nawet pokoju, który sama mogłaby umeblować. Dom, otrzymany wraz z brzemieniem smutku, wkrótce zaczął przynosić jej radość. Początkiem stało się przywiezienie kanapy Jenny Lind. Przy niej pozostałe meble wydały się ciężkie i niezgrabne i Mary postanowiła je zmienić. Postanowienie zamieniło się w pasję. Poszerzyło horyzonty jej życia. Zaczęła spotykać się ze stolarzami i antykwariuszami, tapicerami i malarzami, importerami i licytatorami, zawsze zadając pytania i ucząc się pilnie, często zdobywając nowych przyjaciół. Spotykała również starych znajomych. Każdego dnia chodziła na Rynek i grzebiąc w starociach szukała przedmiotów, które ozdobiłyby jej dom. Właśnie targowała się o prawie nietkniętą, mosiężną lampę, kiedy usłyszała parsknięcie i znajomy głos. - Niech mu panienka powie, że jeśli nie sprzeda tanio tej lampy, panienka ciśnie nią w niego. To był Joshua, wielki czarny szef tragarzy, który skierował ją do wdowy O'neill, kiedy nie miała dokąd pójść. Mary prawie go uściskała. - Tak się cieszę, że cię widzę, Joshua. Co u ciebie słychać? Chodźmy na kawę i porozmawiamy. - Ależ panienko, przecież wie panienka, że tak nie wypada. Panienka i ja przy tym samym stole. Proszę poczekać na mnie na grobli, a ja przyniosę kawę, tak jakbym był pani służącym. - Przynieś też dla siebie. - Proszę się nie martwić, dla Joshuy będzie coś lepszego niż kawa. Rozmawiali prawie godzinę, przy czym głównie opowiadała Mary. Od czasu, kiedy Murzyn powierzył ją policjantowi, wiele się wydarzyło. Opowiadała mu o Irish Channel i madame Alphande, o sklepie, Hannah, Albercie, baronowej. Nie wspomniała tylko o Valmoncie. Na koniec opowiedziała mu też o domu. I o Louise. W połowie opowieści zebrało jej się na płacz. Nie próbowała powstrzymać łez. - Panienko... - szepnął Joshua. - Nie, nie martw się. To dobrze. Do tej chwili nie mogłam płakać. Chciałam, ale nie potrafiłam. Kawałek po kawałku "domek na przestrzał" nabierał kolorów i wdzięku. Pieniądze, które Mary zbierała tak skrupulatnie, wydawała teraz na meble, dywany i zasłony. Powoli zapominała, że miał to być posag dla Vala. Zajęta ozdabianiem domu wyrzuciła z serca nienawiść do niego i wszystkich innych, którzy ją skrzywdzili. Stała się znowu podobna do dawnej Mary, pogodnej, pełnej entuzjazmu. Otwartej. Ale w środku pozostała zamknięta. Postanowiła, że już nigdy nikogo nie dopuści tak blisko, by mógł ją skrzywdzić. To sobie obiecała. Dom i praca były wszystkim, czego potrzebowała. Baronowa wróciła do Francji w kwietniu, gdy tylko zakończono pracę przy parku na placu Jacksona. Podarowała Mary czterdzieści książek, które trzymała dotąd w swym apartamencie w Nowym Orleanie. Sprzedała jej również półkę z różanego drewna, na której je trzymała. Mary nie czuła smutku, żegnając baronową. Godziny, które spędzały razem przy kawie, mogła teraz poświęcić swemu domkowi. I małemu ogródkowi za domem. Dni robiły się coraz dłuższe i kiedy wracała po pracy, było jeszcze jasno. Obcięła pędy winorośli i wąsy z drzew rosnących w pobliżu i posadziła je w swym ogrodzie. Jednak dzień okazywał się za krótki na to wszystko, co miała do zrobienia. Chociaż karnawał się skończył, w sklepie nadal panował ruch i chcąc nie chcąc tam spędzała większość swego czasu. Kiedy wychodziła w środku dnia na poszukiwanie mebli i bibelotów, czuła się winna, że kradnie dla siebie godzinę. Mimo to środy po południu brała wolne. Tyle miała wtedy miejsc do odwiedzenia, z tyloma ludźmi chciała porozmawiać, tyle rzeczy zobaczyć. To był jej ulubiony dzień tygodnia. Lubiła być zajęta. Wracała wtedy do domu bardzo zmęczona i zasypiała, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki. Tego roku Wielkanoc wypadała dwudziestego kwietnia. Rano Mary pracowała w swoim ogrodzie, po południu w sklepie. Kiedy usłyszała dzwony kościelne, wróciły wspomnienia szkoły klasztornej. Odpędziła je jednak. W jej życiu nie było już miejsca na religię. Kiedy najbardziej potrzebowała Boga, zabrakło go. Teraz wcale go już nie potrzebowała. W ogóle nikogo nie potrzebowała. * * * Val zapytał o Mary, kiedy wreszcie zjawił się, żeby odebrać swój portret. Albert wysłał sześć razy zawiadomienie, przypominając mu o tym. Malarz powiedział, że Mary nie ma. W środę po południu bierze zawsze wolne. Val poczuł jednocześnie niezadowolenie i ulgę. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć Mary, gdyby się spotkali. Ale chciał ją zobaczyć. Albert pomógł przenieść portret do powozu. Kiedy już mieli się pożegnać, zapytał, czy Val rozmawiał z bankierem, by ten pozwolił na obejrzenie kolekcji jego ojca. - O mój Boże, zupełnie zapomniałem, panie Rinck. Zaraz pójdę to załatwić, zanim znowu umknie mi z pamięci. Moi ludzie wiedzą, gdzie powiesić portret. - Val ruszył szybko chodnikiem - dom Rincków przywoływał zbyt wiele wspomnień. Julien Sazerac ucieszył się na widok Vala. Miał dla niego następnego konia. - Klacz, Valmont, z rodziny championów. Nie możesz marnować takiego ogiera jak Śnieżna Chmura. Zacznij hodować źrebaki, zamiast je kupować. Val obejrzał rodowód klaczy, pomarudził przy ustalaniu ceny, po czym kupił nawet jej wcześniej nie oglądając. Nie lubił Juliena, ale ufał mu. Przypomniał sobie o Albercie Rincku dopiero gdy Julien napełnił kieliszki, żeby opić transakcję i wzniósł toast. - Za Benison i familię. To przypomniało Valowi przyczynę jego wizyty. Opowiedział Julienowi o Albercie. Bankier stwierdził, że malarz ma szczęście. Właściwie nie przyjmowali w domu nieznajomych. Ale teraz nadarzyła się wyjątkowa okazja - obie damy, matka i siostra wyjechały na plantację jego brata. Sazerac napisał coś na kartce. - Oddaj to swemu znajomemu. To otworzy mu drzwi. - Bądź przyjacielem i wyślij mu ją przez jednego z twoich gońców. Obiecałem, że udzielę uczniom Pepe Lulli lekcji skromności. Julien zadzwonił na sekretarza i kazał wysłać kogoś z listem. Potem poszedł razem z Valem obejrzeć lekcję fechtunku. Uważał Saint_brevina za męczącego, afektowanego błazna. Ale jak ten błazen się fechtował! Julien mylił się. Celeste Sazerac rzeczywiście wyjechała, ale Anne_marie w ostatniej chwili postanowiła zostać w domu. Nawet wizyta u syna nie pociągała jej na tyle, żeby wyrwać ją z depresji. Po dużej dawce laudanum, miała wyłącznie ochotę na spokojną drzemkę. Nie rozumiała, co Albert Rinck robi w jej domu. Kiedy wyjaśnił, że przyszedł obejrzeć obrazy jej męża, powiedziała mu, że mąż nie żyje i to od wielu lat. Albert usiłował być cierpliwy, choć aż rwał się do majaczących na ścianie płócien. Świerzbiły go palce, żeby wreszcie pociągnąć za zasłony i wpuścić do pokoju choć trochę światła. Wytłumaczył jeszcze raz, kim jest i dlaczego jej syn dał mu list polecający. Anne_Marie starała się skoncentrować. Wreszcie zrozumiała. - Chce pan zobaczyć płótna Fragonarda. Albert mamrotał coś podniecony, nie spodziewał się aż tak słynnych obrazów. Ze zdenerwowania zapomniał wszystkich francuskich słów. Kiwnął głową. Madame Sazerac pokazała mu alkowę koło kominka. - Tam wisi jeden. Albert sięgnął po sznur zasłony. - Nie! - krzyknęła Anne_marie. - Razi mnie słońce. Albert przez pewien czas starał się zachować cierpliwość. W końcu padł na kolana i zaczął błagać. Anne_marie ustąpiła. Było już późne popołudnie i słońce nie świeciło tak ostro. Madame Sazerac mrugała załzawionymi oczami, ale już nie protestowała. Albert wziął głęboki oddech, żeby uspokoić bicie serca. Potem odwrócił się od okna i ruszył w głąb pokoju. Stały tam bardzo stare meble. Złocenia zmatowiały z wiekiem, kolory zbladły. Welwety i brokaty na obiciach foteli i kanap także wyblakły. Dzięki temu tylko zyskały na urodzie. Kolor był jaśniejszy na brzegach, w środku mocniejszy. Kryształowe pryzmaty lśniły jakby wlewające się do pokoju światło napełniło je życiem. Dywan w jednej chwili rozkwitł kwiatami. Lecz Albert nie dostrzegł tego wszystkiego. Oczarowany patrzył na najwspanialsze dzieło sztuki. Najcudowniejszy obraz, jaki widział w swoim życiu. - Myślałam, że chce pan zobaczyć Fragonardów. Patrzy pan na Goyę. Ten obraz wcale nie należał do mojego męża. - Proszę, madame, proszę pozwolić mi patrzeć. - Mówił pan o Fragonardach. Pan na nie wcale nie spojrzał. - Złapała Alberta za rękaw i pociągnęła go do drugiej ściany. - Wiszą tutaj. Proszę je obejrzeć i pójść sobie. Albert nie mógł znieść tego, że ktoś odciąga go od tego cudu. Chciał patrzeć i patrzeć, zbadać każdy szczegół, każdy centymetr obrazu, przyjrzeć się cieniom, pociągnięciom pędzla. Musiał wymyślić coś, co zatrzyma madame Sazerac. - Madame, niech pani spojrzy na te ręce. Artysta wprost zmusza nas, byśmy na nie zwrócili uwagę. Ktoś powiedziałby, że są nietypowe, wręcz niespotykane. Ale ja wiem, że takie palce naprawdę się zdarzają. Dziewczyna pracująca w sklepie mojej żony - właściwie jej wspólniczka, ma takie same, długie małe palce. Szarpanie za rękaw ustało. Albert pomyślał, że udało mu się ją zainteresować, ale w tym samym momencie zobaczył, jak drobna madame Sazerac osuwa się na podłogę, zemdlona. - Potwór! Co pan zrobił naszej pani? - Ze swego posterunku przy drzwiach rzucił się w jego stronę lokaj. - Michelle! - krzyknął. - Ren~e! Valentine! Chodźcie tu szybko. Albert uciekł. Mary czyściła właśnie kupioną tego dnia srebrną misę, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Oczekiwała na szezlong, który zamówiła do sypialni, bez pytania otworzyła więc drzwi. Na progu stał nieznajomy, elegancko ubrany mężczyzna, Mary chciała zatrzasnąć drzwi, nie zdążyła jednak. - Przepraszam, mademoiselle, nie zrobię pani krzywdy. Chcę z panią tylko porozmawiać. Nie będę nawet wchodził. Była godzina ósma, zapadał zmierzch. O tej porze dobrze wychowana panienka nie rozmawia z nieznajomymi mężczyznami, niezależnie od ich zamiarów. Mary pociągnęła z całej siły za klamkę. - Mademoiselle, błagam panią. Wiem, że to nie wypada, ale mogę wytłumaczyć... Nie zdążył. Zza jego pleców wysunęła się nagle drobna kobieta w czerni. - Chcę to zobaczyć - krzyknęła. Złapała Mary za rękaw, a potem za nadgarstek zaciśniętej na klamce ręki. Palce kobiety jak insekty przebiegały po dłoni Mary. - To ona - krzyknęła, gdy dotknęła palców Mary. - Wiedziałam. Moja kochana, maleńka Marie. - Starała się objąć zupełnie zaskoczoną dziewczynę. Była okropna i przerażająca, przypominała szkielet obleczony w czarne suknie, z węglami czarnych oczu w kredowobiałej twarzy. Mary cofnęła się przed nią o krok zostawiając drzwi otwarte. - Maman, Maman, uspokój się, Maman. - Mężczyzna złapał kobietę za ramiona. - Szybko, mademoiselle, błagam panią. Niech pani powie mojej matce, że ona się myli. - Pani się myli - powiedziała pośpiesznie Mary. - Proszę mi wierzyć. Przyszła pani do niewłaściwego domu. Nie znam pani ani pani syna. - Imię - szeptała gorączkowo kobieta. - Imię się zgadza. - To popularne imię, Maman. Czy mnie słyszysz? Skup się, Maman, proszę. Wypytam tę dziewczynę. A ty słuchaj tego, co powie. Mary zobaczyła w oczach mężczyzny łzy. - Jak pani się nazywa, mademoiselle? Czy pani jest Mary Macalistair? - Tak, dlaczego pan pyta? - Proszę mi wybaczyć. To dla Maman. Ona myśli, że pani jest kimś innym. Czy mogłaby jej pani powiedzieć, że pani matka żyje? Mary poczuła dreszcz przebiegający jej po karku. - Moja matka nie żyje. Nie znałam jej. Umarła przy porodzie. - Marie - jęknęła kobieta, osuwając się bezwładnie w ramiona syna. Wyciągnęła dłonie do Mary. Mężczyzna trzymał ją mocno. - Mademoiselle, proszę, jeszcze jedno pytanie. Jakie było panieńskie nazwisko pani matki? - Nie wiem. To okropne, proszę pana. - Mary zrobiło się słabo. Mówiła w pośpiechu. - Ale chyba mogę panu pomóc. Pan chce wiedzieć, kim jestem. Ja chcę tego również. Dostałam spadek po mojej matce - drewnianą skrzynkę. Wewnątrz było wyryte nazwisko Marie Duclos i adres Konwentu Urszulanek w Nowym Orleanie. - Dobry Boże - szepnął mężczyzna. - A więc to prawda. - Patrzył na Mary oczami pełnymi zdumienia. Jego matka nie usiłowała już się wyrywać. - Mówiłam ci, Julien, mówiłam. Widzisz, co zrobiłeś swoim niedowiarstwem. Przestraszyłeś Marie. Uśmiechnęła się do Mary i jej pomarszczona twarz stała się nagle piękna. - Najdroższe dziecko - powiedziała. - Jestem twoją babką. Szukałam cię od lat. - Dlaczego nie wejdziecie? - zapytała Mary. Nic innego nie przychodziło jej do głowy. 53. Mogę poczęstować was kawą - powiedziała Mary, kiedy jej babka usadowiła się już na kanapie Jenny Lind, z Julienem u swego boku. - Nie, dziękuję, kochanie. Widzisz, jakie Marie ma wspaniałe maniery, Julien? I jak świetnie mówi po francusku? Masz cudowne maniery, Marie. Napiłabym się wody. Mary spojrzała na Juliena. - Monsieur? - Co? Ach tak... proszę... poproszę szklankę wody - Mary poszła do swojej maleńkiej kuchenki i zmyła z rąk ślady pozostałe po czyszczeniu srebra. Potem nalała wody dla swych gości. Swoich pierwszych gości w jej domu. Wróciła do pokoju i postawiła na stole koło kanapy szklankę dla babki i kubek dla Juliena. - Mam tylko jedną szklankę - powiedziała. - Mieszkam sama. - Tylko jedną szklankę - powtórzyła jak echo babka. - Moja biedna gołąbeczka. - Mary zesztywniała. Nie widziała potrzeby usprawiedliwiania niedostatków swego domu. Nie zapraszała tych ludzi. Nic do nich nie czuła. Przyszli zbyt późno. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli zaczniemy od początku - powiedział Julien. - Jeszcze się nawet nie przedstawiłem. Nazywam się Julien Sazerac. Twój wujek Julien. Sazerac. Mary otworzyła usta, ale w ostatniej chwili powstrzymała się i powiedziała coś zupełnie innego niż zamierzała. - Ja mam na imię Mary, monsieur, nie Marie. - O nie - sprzeciwiła się Anne_marie Sazerac. - Marie. Pierwsza córka zawsze dostaje imię Marie. Twoja matka była Marie_Christine. Będziesz mieszkała w jej pokoju. I dom znowu wypełni się szczęściem. Tak jak kiedyś. Chodź, Marie, pójdziemy do domu - wyciągnęła rękę do Mary. Mary nie drgnęła. - Czy mogę o coś zapytać, madame? - Ależ oczywiście, Marie. - Czy ma pani krewną, kobietę w średnim wieku, która nazywa się Celeste Sazerac? - Oczywiście, to twoja ciotka, a moja córka. Skąd ją znasz? Mary zaczęła podejrzewać Celeste w momencie, gdy Julien przedstawił się. Ale mimo to, potwierdzenie podejrzeń było dla niej prawdziwym szokiem. Z trudem przyszło jej uwierzyć, że została oszukana przez siostrę własnej matki. Zdrada Celeste okazała się stokroć gorsza niż okrucieńtwo innych. Dłonie Mary zacisnęły się w pięści. W jej piskliwym głosie czaiła się z trudem wstrzymywana furia. - Pozwoli pani sobie powiedzieć, że znam pani córkę, madame. To długa i brzydka historia. Kiedy ją opowiem, zrozumie pani, dlaczego nigdy nie zamieszkam razem z tą kobietą. Mary zaczęła od początku, od tego, jak jeszcze w szkole otrzymała skrzynkę. Bez wzruszenia opowiedziała o śmierci ojca, odkryciu, że jej matka jest tylko macochą i o swej wierze, że skrzynka doprowadzi ją do rodziny w Nowym Orleanie. Opowiedziała o swej naiwności, która sprawiła, że zaufała Rose Jackson i w końcu zapłaciła za swą głupotę. - Nie jestem w stanie opowiedzieć, jak bardzo byłam przerażona. Powiem więc tylko, że udało mi się uciec z tego obrzydliwego miejsca. Następnie Mary opisała życzliwość zakonnic i to, co wzięła za życzliwość spotkanej w klasztorze kobiety. - Obiecała mi pomoc w odzyskaniu mojej własności. Byłam jej bardzo wdzięczna. Nawet kiedy powiedziała, że nic się nie da zrobić, nadal czułam wdzięczność, bo obiecała odnaleźć moją rodzinę. Ta kobieta to Celeste Sazerac! Julien skoczył na równe nogi. Potrącony przez niego kubek spadł na podłogę i potłukł się. Anne_Marie Sazerac kręciła głową. - Nie rozumiem - powiedziała - to nie mogła być Celeste. Przecież ona wiedziałaby od pierwszej chwili, kim jesteś Marie. Uwielbiała, gdy otwierałam skrzynkę i opowiadałam historię jej kolejnych właścicielek. Julien spojrzał na Mary, prosząc bez słów, by okazała cierpliwość jego matce, a swojej babce. - Nie ma wątpliwości, Maman - powiedział powoli, że Celeste wiedziała. Musisz się skupić. Postaraj się zrozumieć. Celeste wiedziała. Celowo trzymała Marie z daleka od nas. Znowu spojrzał na Mary. - Rana jest zbyt mocna, bym śmiał prosić o wybaczenie, mademoiselle. Jeśli pozwoli mi pani, zrobię co w mojej mocy, żeby to naprawić. Zrobię wszystko, wszystko, o co pani poprosi... - Julien błagał ją, a błaganie w tak oczywisty sposób nie pasowało do jego natury, że Mary poczuła przyjemny dreszcz. Niech się ukorzy. Brat Celeste zasłużył na karę, ponieważ był jej bratem. - Błagam panią! Mademoiselle Macalistair! Widzi pani, jaka jest moja matka. Niech mi pani wierzy, kiedyś była to szczęśliwa, pełna sił i energii, kochająca kobieta. Wspaniała matka. Ostatnie dziesięć lat, od czasu, gdy owdowiała, stało się koszmarem. Powoli zamieniała się w kobietę, którą pani teraz widzi. Przez dziesięć lat coraz bardziej pogrążała się w ciemnościach, których żaden lekarz nie umiał rozświetlić. Myślała tylko o odnalezieniu pani. Od lat nie opuściła domu. Aż do dzisiejszego wieczora. Dziś wyszła sama, żeby mnie znaleźć i zmusiła, bym kierując się wskazówkami malarza, zaprowadził ją do pani. Czy pomoże jej pani powrócić do jasności, mademoiselle? Może jej pani przywrócić życie. Błagam panią, proszę pójść z nami, zamieszkać w domu, który jest i pani domem, połączyć się z rodziną. Jeśli nie potrafi pani kochać swojej babki, niech pani to zrobi chociaż ze współczucia. Anne_marie potrząsnęła głową i powtarzała. - Nic nie rozumiem. Mary spojrzała na kobietę, która okazała się jej babką. Nie czuła miłości, nie czuła nawet współczucia. Za późno, pomyślała. Kiedyś mogłam jej współczuć, nawet ją pokochać, kiedyś. Gdyby Celeste wtedy zabrała mnie do domu... Ale za dużo zdarzyło się po drodze. Za bardzo się zmieniłam. Nie chcę oddawać tego, do czego doszłam. Mojego domu, mojego sklepu, mojej niezależności. Moim celem nie jest uszczęśliwianie madame Sazerac. Muszę pomyśleć o własnym szczęściu. - Ma pani moje słowo - powiedział Julien. - Celeste zapłaci za to, co zrobiła. Mary poczuła znowu dreszcz radości. - Pójdę z wami, monsieur. Ale nie obiecuję, że zostanę. - Dziękuję, mademoiselle... Maman, Maman, czy możemy jechać do domu? Marie pojedzie z nami. Madame Sazerac uśmiechnęła się. Znów wyciągnęła rękę. Tym razem Mary ujęła ją w swoje dłonie. Anne_marie Sazerac usnęła w powozie, wciąż trzymając Mary za rękę. Jej głowa opadła na ramię dziewczyny. Cichutko pochrapywała. Uśmiechała się przez sen. Julien wniósł matkę do domu. - Jacques - powiedział do lokaja - każ pokojówce przygotować pokój. Mademoiselle Marie wróciła do domu. I zapal wszystkie świece. Nie będzie tu już więcej panowała ciemność. Spojrzał z namaszczeniem na Mary. - Dziękuję - powiedział. - Zaniosę Maman do jej pokoju. Później jeżeli pójdziesz ze mną, możemy poszukać twojego spadku. Drzwi do sypialni Celeste były zamknięte. Julien zaklął pod nosem. Odsunął się o kilka kroków i wyważył drzwi, rzucając się na nie z całym impetem. Mary głęboko westchnęła. Zniszczenie sprawiło jej przyjemność. Najwyraźniej odpowiadało znakomicie jej nastrojowi. Pokój odzwierciedlał stan chorego umysłu Celeste. Wszystkie szuflady i wszystkie szafy były zamknięte. Julien sięgnął po pogrzebacz leżący obok kominka, bez chwili namysłu podważył drzwi od komody. Rozległ się głośny trzask, drzazgi rozprysnęły się na boki i po chwili komoda stanęła dla nich otworem. - Ja będę otwierał, a ty sprawdzaj, co jest w środku - ciężko sapiąc, powiedział Julien. - Nie, proszę mi dać pogrzebacz - rozkazała Mary. - Teraz ja. Chcę to zrobić sama. - Z pasją zaatakowała różaną sekreterę. Przez chwilę zawahała się - mebel był przepiękny. Ale potrzeba zniszczenia zwyciężyła. Śmiejąc się rozwaliła zamek. Julien trzymał lampę nad jej ramieniem. W chybotliwym świetle lampy ujrzeli skrzynkę. Mary poczuła triumf. Ale i niezadowolenie, że dzieło zniszczenia zostało tak szybko skończone. Chwyciła skrzynkę w ramiona, ciesząc się jej znajomym kształtem. Przez chwilę była dawną Mary, marzącą o swej rodzinie, miejscu, do którego będzie mogła należeć, o miłości. Ale chwila ta przeminęła. Znów była samotna i samowystarczalna. Nie chciała innego życia. Nikt nie mógł jej zranić. - Czy chcesz ją otworzyć? - zapytał Julien. - Mogę się odwrócić. - Nie sądzę, żeby to było potrzebne, monsieur. Nie ma tam rzeczy, których nie mógłby pan zobaczyć. - Mary położyła skrzynkę na biurku i zdjęła pokrywę. - Wszystko jest na swoim miejscu - powiedziała po chwili. Julien stał, odwrócony plecami. Zapytał, czy mogliby teraz pójść na dół i spokojnie porozmawiać. Mary zgodziła się od razu. Mieli tyle do omówienia. Cztery godziny i trzy dzbanki kawy później rozstali się mówiąc sobie "dobranoc". Mary została z listą swych krewnych: wujów, ciotek i najbliższych kuzynów. A także z listą służby: lokaja, kucharza, stangreta, odźwiernego, pokojówek. Następnego dnia miał odbyć się mały obiad rodzinny. Ustalili, że Mary będzie się do swych wujów i ciotek zwracać po imieniu, a oni będą ją nazywali Marie. Dowiedziała się od Juliena, że jej babka jest uzależniona od roztworu opium zwanego laudanum. Julien obiecywał, że zrobi wszystko, jeżeli tylko Mary uda się wyrwać babkę z tego śmiertelnie groźnego nałogu. Mary musiała obiecać, że będzie zwracać się do niej M~em~ere. Nie przyrzekła jednak, że dom Sazeraców na stałe stanie się jej domem. Postanowiła zobaczyć, jak wszystko się ułoży. Julien odprowadził Mary do jej pokoju. - Zarygluj drzwi - powiedział.. - Celeste powinna pojawić się w domu dopiero rano, ale z nią nigdy nic nie wiadomo. Zostanę w domu do jej powrotu. I załatwię wszystko. Nie musisz być przy tym. Ale Mary powiedziała, że chce być. Zamknęła i zaryglowała drzwi. W jej pokoju paliły się dziesiątki świec, tak że było w nim jasno jak w dzień. Pokój pełen był wstążek, kwiatów i ozdób. Pokój młodej dziewczyny. Pokój mojej mamy, pomyślała Mary i po raz pierwszy tego dnia uwierzyła, że to wszystko stało się naprawdę. Ma rodzinę, swoją rodzinę. Położyła skrzynkę na fotelu i otworzyła ją. Wyjmowała jeden po drugim wszystkie skarby i ostrożnie układała je na łóżku. Wachlarz, łańcuch, grot w zniszczonym, skórzanym woreczku, hiszpański mech zawinięty w koronkę, rękawiczki. Założyła rękawiczki na swoje dłonie. Jej rodzina. Który z tych skarbów włożyła do skrzynki mama? Jaka ona była? M~em~ere jej opowie. Nagle Mary zapragnęła, by nadszedł już ranek. 54. - Bonjour, M~em~ere, przyniosłam ci kawę - Mary wniosła ostrożnie tacę. W ciemnym pokoju widać było tylko zarysy mebli. Może kucharce tylko wydawało się, że słyszy dzwonek z pokoju babki? Odpowiedział jej głos z ciemności. - Marie? Marie, to naprawdę ty? Bałam się, że tylko mi się śniłaś. - Głos Anne_marie Sazerac był wyraźniejszy niż poprzedniego dnia. - Chodź do M~em~ere, moje kochanie. I pocałuj mnie. - Idę. Tylko, że nic nie widzę - Mary uderzyła kolanem w stolik koło łóżka... Postawiła tacę. - Odsłonię zasłony, M~em~ere. Wtedy będę cię mogła odnaleźć - mruknęła. - Nie! Nie znoszę światła... dobrze, odsłoń je trochę. Chcę cię zobaczyć. Mary podbiegła do okna. Pociągnęła za sztywny, dawno nie używany sznur. Szarpnęła mocno i zasłony rozsunęły się bezszelestnie, odsłaniając całe okno. Mary stała zawstydzona z kawałkiem urwanego sznura w ręce. - Przepraszam... - zaczęła, ale babka przerwała jej. - To nieważne, nieważne, moje dziecko. Chodź tutaj. - Siedziała oparta o całą górę poduszek. Na obszytej koronką pościeli, w koszuli nocnej z dużym kołnierzem, wyglądała niezwykle delikatnie. Wyciągnęła do Mary ręce. Szerokie rękawy koszuli rozwinęły się jak skrzydła. Mary podeszła do niej i nachyliła się do pocałunku. Zauważyła, że oczy jej babki są jasne i przytomne. Może więc to dobry czas na pytania? - Kochana Marie, jesteś taka chuda. Na pewno zjadłaś za mało na śniadanie. Twoja matka zawsze jadła za mało, nic nie pomagały namowy. Gdzie jest taca? Zjesz wszystko, do ostatniej okruszyny. I włóż dużo cukru do kawy. - Ależ to jest twoje śniadanie, M~em~ere. Ja już jadłam. - Nic nie szkodzi, zjesz drugie, a ja zadzwonię po następną tacę. Jedz, moje jagniątko. Zrobisz mi wielką przyjemność. Mary nie miała nic przeciwko temu. Była na nogach od wielu godzin. A bułeczki bardzo jej smakowały. Poza tym chciała porozmawiać o swojej mamie. Obejrzała dokładnie sypialnię i nie znalazła nic, co powiedziałoby jej coś o poprzedniej właścicielce - żadnych osobistych drobiazgów, nawet książek. - Czy moja mama była taka chuda jak ja? Opowiesz mi o niej, M~em~ere? Oczy babki napełniły się łzami. - Tak bardzo za nią tęsknię - wyszeptała. - Kochałam ją najbardziej. Marie_christine. - Podniosła wzrok na haftowany w kwiaty baldachim. - Najpiękniejsze dziecko, jakie tylko można sobie wyobrazić. Och, byłam taka szczęśliwa, kiedy się urodziła. Mogłaby być brzydactwem, wcale by mnie to nie obeszło. Miałam już pięciu synów. Pięcioro dzieci i sami chłopcy. Mój mąż cieszył się z tego. Mówił, że synowie świadczą o sile mężczyzny. Ale ja modliłam się o dziewczynkę. Nawet, kiedy dwóch chłopców umarło, modliłam się, żeby następna była dziewczynka. I wreszcie moje modlitwy zostały wysłuchane. Urodziła się moja śliczna Marie_christine. Nie urodziła się czerwona, łysa i pomarszczona jak inne moje dzieci. Miała skórę białą jak krem i mnóstwo włosów. Czarnych jak noc, ślicznie pokręconych na czole. I niebieskie oczy. Oczywiście, na początku wszystkie niemowlęta mają niebieskie oczy. Ale w jej oczach widać było głęboki fiolet bratków. Brązowe zrobiły się dużo później. Zaczęłam już nawet myśleć, że zostaną jak bratki. I nagle jednego dnia zmieniły się. Ale jej brązowe oczy też były piękne. Duże, jasne i bardzo psotne. Była diablikiem, kochanym diablikiem. Głos madame Sazerac ścichł. Wyglądało na to, że zagubiła się we wspomnieniach. - Jaka była? - zapytała Mary, przywołując ją z powrotem. Babka parsknęła śmiechem. - Bardzo niegrzeczna. Miała silną wolę. Nie bała się niczego. Robiła wszystko tak samo jak jej bracia. Chłopcy doprowadzali mnie nieraz do szału. Ale nikt nie potrafił złościć się na Marie_christine. Zawsze była roześmiana, zawsze szczęśliwa, kochająca świat i ludzi. Wystarczyło, że poprosiła o przebaczenie, a najtwardsze serce miękło. - Aż... aż... - po policzkach M~em~ere powoli spływały łzy. Wyglądały jak przezroczyste perły. Ręka szukała czegoś na stoliku obok łóżka. - Już czas na lekarstwo. Zadzwoń po Valentine, Marie. Ona zawsze przygotowuje mi lekarstwo. Marie złapała ją za rękę. - Valentine przyjdzie za chwilę, M~em~ere. Ale do tego czasu opowiedz coś jeszcze o mamie. Czy była piękną kobietą? Jak spotkała mojego ojca? Czy byli bardzo zakochani? Anne_marie Sazerac odwróciła głowę. Jej ramionami wstrząsnął szloch. - Nie mogę, nie mogę już mówić. Jest zbyt jasno, bolą mnie oczy. Valentine! Zasłoń zasłony. Głowa mi pęka, Valentine. Daj mi lekarstwo. Mary położyła rękę babki na łóżku. Nagle pociągnęła gwałtownie za dzwonek i wyszła z pokoju. Znalazła Juliena w bibliotece - tam, gdzie rozmawiali poprzedniego dnia. - Nie mogę tu zostać - powiedziała. - To nic nie da. Zrobiłam, o co pan prosił, monsieur. Przyniosłam jej tacę, mówiłam do niej M~em~ere, nawet pozwoliłam jej się pocałować. A teraz ona woła o laudanum. Nie będę pielęgnować kogoś opętanego opium. Pójdę, tak jak zawsze do pracy, a potem wrócę do siebie. Julien błagał, żeby się uspokoiła i usiadła. - Nie można się wyleczyć w jeden dzień, Marie. Powiedz mi, czy wiedziała, kim jesteś? - Tak i wydaje mi się, że widząc mnie była naprawdę uszczęśliwiona. Powiedziała, że muszę zjeść śniadanie, bo jestem bardzo chuda. Powiedziała, że moja mama zawsze jadła za mało. Zapytałam o mamę. Opowiadała przez jakąś minutę... i nagle zaczęła szukać lekarstwa i wołać "zasłońcie okno", "bolą mnie oczy", w końcu pomyliła mnie ze służącą. Julien dotknął ramienia Mary. - Powiedziałaś, że zasłony były odsunięte? - Tak, rozsunęłam je. - I ona ci na to pozwoliła? - Oczywiście. W pokoju było zupełnie ciemno. - Moja droga dziewczyno, uczyniłaś cud. Tych zasłon nie poruszano od sześciu lat. Ty nie wiesz, nie możesz wiedzieć, co to znaczy. - Wiem, że chce mnie pan zachęcić. Proszę posłuchać, nie jestem bez serca. Cieszę się, że pozwoliła mi odsłonić te nieszczęsne zasłony. Ale muszę też myśleć o sobie. Sama byłam szczęśliwsza. - Proszę, posłuchaj Marie... Mary. Nie będę się z tobą spierał. Pozwól mi tylko opowiedzieć o twojej matce. Chcesz ją przecież poznać? - Oczywiście, że tak. - Dobrze więc, opowiem ci. Marie_christine była najcudowniejszą i najnieznośniejszą istotą, jaka chodziła po tej ziemi. Nie była wcale piękna, chociaż wszyscy powiedzą ci co innego. Wyglądała tak, jak większość kreolskich dziewcząt: jasna skóra, ciemne oczy i włosy. Od innych odróżniał ją temperament. Była ciekawa świata, zawsze nim zafascynowana. Chciała poznać wszystko, spróbować wszystkiego, zrobić wszystko, Uwielbiała to. Wdrapała się na drzewo i spadła. Przestraszyła nas śmiertelnie, a potem śmiała się nam w twarz. Nie godziła się z żadnym zakazem. Nawet jeśli wiedziała, że spotka ją straszliwa kara, robiła to, na co miała ochotę. Nie odrabiała lekcji, tylko bawiła się zabawkami. Potem dostawała burę. Ale nadal uważała, że warto było. Całowała lub ściskała tego, kto ją karał i dalej robiła po swojemu. Była niemożliwa, ale nikt nie mógł jej się oprzeć. Maman rozpuszczała ją bez miary. Czegokolwiek Marie_christine zapragnęła, dostawała to. Nawet Papa, choć pozostałe dzieci trzymał żelazną ręką, godził się na wszystko, jeżeli tylko męczyła go wystarczająco długo. Chodź ze mną, Mary. Pokażę ci, jak wyglądał mój ojciec. Proszę. To zajmie tylko chwilę. Weszli do salonu. Julien odsłonił zasłony i Mary aż westchnęła na widok złoceń, kryształów i ozdobnych brokatów. - To był świat mojego ojca. Francja sprzed rewolucji. Udało mu się wywieźć te wszystkie rzeczy, kiedy uciekał przed motłochem. Przeżył jako jedyny z całej rodziny, reszta trafiła na gilotynę. Przyjechał do Nowego Orleanu, ponieważ było to francuskie miasto. W tym pokoju mieścił się Wersal, a on rządził domem, jak Ludwik XIV, Król Słońce. Jego słowo było prawem, bez odwołania. Chyba że chodziło o Marie_christine. Mogę ją sobie teraz wyobrazić. Wchodzi na palcach, tamtymi drzwiami. Papa zawsze siedział w tym fotelu. Staje za nim i zakrywa mu oczy rękami prosząc, by zgadł, kogo w danej chwili udaje. Papę pamiętam jako bardzo dystyngowanego starszego pana. Zawsze chodził w krótkich pantalonach i długich surdutach, a jego włosy były kompletnie białe, jakby je pudrował. Kiedy urodziła się Marie_christine, miał ponad sześćdziesiąt lat. Ale ona potrafiła się z nim bawić. Jestem Madame de Pompadour, chichotała, a ty kochasz mnie bardziej niż Francję. Prawdopodobnie kochał ją bardziej niż cały świat. Myślę, że dlatego zachował się tak okrutnie, gdy złamała mu serce. Przygotował dla niej świetne małżeństwo, z młodym i przystojnym Francuzem. Nazywał się Giles d'Olivet. We Francji miałby tytuł vicomte d'Olivet. Jego rodzina również uciekła z Francji, ale nie udało im się nic wywieźć. Nie mieli ani grosza. Ale Giles sam zrobił majątek. Zanim skończył dwadzieścia lat, był już właścicielem tysiącakrowej plantacji. Przed trzydziestką powiększył ją do dziesięciu tysięcy. Wtedy ojciec zgodził się na zaręczyny z Marie_christine. Dał jej posag godny królowej. A w dzień swego ślubu twoja matka uciekła z mężczyzną, którego wtedy właśnie spotkała po raz pierwszy. Uciekła z twoim ojcem. Papa oszalał. Wyciął jej imię z arrasu przedstawiającego drzewo genealogiczne rodziny Sazeraców od dziesiątego wieku. W tym domu nie wolno było wymawiać jej imienia. Pisała listy. Odsyłał je z powrotem. I nie pozwalał nikomu do niej pisać. Kiedy przyszedł list od twojego ojca, odesłał go także. Pamiętam ten straszny dzień. Marie_christine nie żyła, a nam nie wolno było jej opłakiwać. Maman całowała jego buty, żeby pozwolił Marie_christine wrócić do domu i spocząć w rodzinnym grobowcu. Odmówił. Czy rozumiesz Mary, dlaczego Maman nie potrafi rozmawiać o twojej matce, nie czując takiego bólu, że aż woła o opium? Mary słuchała z szeroko otwartymi oczami. - Jaka to straszna historia - powiedziała. - Twoja biedna mama. Przynajmniej ona nie była okrutna. Tylko ojciec. Ramiona Juliena opadły. - Maman pomogła Marie_christine w ucieczce. Zawsze dawała jej wszystko, czego tylko zapragnęła. Wyprostował się i odchrząknął. - Nie bądźmy tacy ponurzy. W tym pokoju jest tylko jedna rzecz, która nie przypłynęła z Francji. Spójrz, tam po twojej lewej stronie, koło okna. To portret Marie_h~el~ene Vejerano, babki twojej babki. To ona pomogła cię odszukać. Przyjrzyj się jej rękom. Mary spojrzała na obraz i zaskoczona westchnęła głośno. Jej ręce. I trzymały wachlarz, który był jej dziedzictwem. - Czy zostaniesz Mary? - Tak. Mary poszła do sklepu, by porozmawiać z Hannah i Albertem. Cieszyli się szczęśliwą odmianą jej losu. - Nie jestem jeszcze pewna, czy to dobrze, czy źle - mówiła Mary - ale obiecałam, że zostanę przez rok. Powiedziałam jednak mojemu wujowi... tak dziwnie to dla mnie brzmi... ale powiedziałam mu, że będę pracować, dopóki nie przyuczę kogoś, żeby zajął moje miejsce. Jestem przekonana, że znajdziemy jakąś szwaczkę, a jej pensja będzie mniejsza niż moje udziały. Nie potrzebuję już pieniędzy. Julien dał mi akcje czegoś tam i mam więcej niż mogłabym kiedykolwiek wydać. Hannah i Albert wymienili skruszone spojrzenia. - Chcieliśmy ci coś powiedzieć, Mary - powiedziała Hannah. - Zdecydowaliśmy się wyjechać za granicę. Kiedy Albert zobaczył Goyę w domu twojej babki, zrozumiał, że musi studiować w Europie. - To technika - powiedział Albert. - Tylko technika. Jestem pewien. Potrzeba mi naprawdę dobrego nauczyciela, znającego starych mistrzów. Moim pechem było to, że nauczyciel z Filadelfii miał tylko kopie obrazów. - Zaoszczędziliśmy wystarczająco dużo, żeby przeżyć w Hiszpanii co najmniej rok, a może i dłużej - powiedziała Hannah. - Albo w Londynie - westchnęła. - Hiszpańskiego na pewno nigdy się nie nauczymy. - Kiedy chcecie wyjechać? - zapytała Mary. - Jak najszybciej. Czynsz za mieszkanie i za sklep zapłacony jest do końca maja. To jeszcze trzy tygodnie, mnóstwo czasu, żeby wszystko przygotować. Włącznie ze sprzedażą wyposażenia sklepu innej krawcowej i rozliczeniem się z Cecile. Ja zajmę się wszystkim. Nie musisz odwiedzać domu przy Saint Peter Street. Mary była jej za to bardziej wdzięczna, niż potrafiła wyrazić. Julien Sazerac stał właśnie w hallu, gdy Mary wróciła do domu przy Royal Street. - I jak poszło? - zapytał. - czy będziesz mogła zakończyć wkrótce swe obowiązki sklepowe? - Szybciej, niż się spodziewałam - odpowiedziała ze smutkiem Mary. Sklep bardzo wiele dla niej znaczył. - Już je skończyłam. - To wspaniałe wieści - Julien aż klasnął w ręce. - Ja także mam dobre wiadomości. Celeste przyjechała podczas twojej nieobecności. Na szczęście Maman spała i nie słyszała rozdzierającej sceny, jaką urządziła jej córka. Celeste nie przyjdzie tu więcej, Marie. Zabrałem ją stąd. Jest takie miejsce w pobliżu Nadchez dla ludzi chorych, jak ona. Mary nie próbowała nawet wyobrazić sobie tego, co Julien nazwał rozdzierającą sceną. Na podłodze nadal leżały odłamki lustra. Wszystkie meble stojące wcześniej w korytarzu znikły, nawet dywany. Julien zmienił ubranie. Jedno ramię miał zabandażowane. - Rinckowie wyjeżdżają, Celeste nie ma. Jakież to uporządkowane robi się moje życie - powiedziała Mary. - Dziękuję Julien. Słowo "uporządkowane" wypowiedziała z nieukrywanym sarkazmem. `ty Księga czwarta (c.d.) 55. Julien wyszedł, przypominając Mary, że cała rodzina spotyka się tego dnia na kolacji. Zapewnił ją, że służba zadba o wszystko. Ona o nic nie musi się martwić. Dom pogrążył się w ciszy. O nic nie musi się martwić, powtórzyła w myśli słowa Juliena. Nie ma nic do roboty - takie stwierdzenie bardziej odpowiadałoby prawdzie. Poszła do pokoju na górę, żeby wybrać sukienkę na wieczór. Musi ją wyprasować. Pakowała się tak pośpiesznie. Ale jej cztery suknie zostały już uprane i wyprasowane. Ginęły we wnętrzu ogromnej garderoby. Postanowiła, że umyje głowę. Jeśli spłucze ją dodatkowo dwa albo trzy razy, zabierze to jakieś dziesięć minut. Ruszyła w stronę kuchni, żeby podgrzać sobie wodę. Stanęła po trzech krokach. Nie była już na Irish Channel ani w Carrollton. Zadzwoniła na służącą. - Nigdy się do tego nie przyzwyczaję - powiedziała na głos. Wolałaby być teraz w Carrollton. Ogródek wymagał odchwaszczenia. Żona Juliena opowiedziała o odnalezieniu Mary swoim znajomym, Julien swoim. Z kolei ich znajomi roznieśli opowieść jeszcze dalej. W czasie gdy Mary Macalistair myła włosy, wszyscy Kreole w Nowym Orleanie rozmawiali o dramatycznym odkryciu babki Sazerac w "domku na przestrzał" w Carrollton. - Wyobraźcie sobie, że pracowała w sklepie! Pamiętam ją bardzo dobrze. Zawsze myślałam, że wygląda zbyt arystokratycznie na to, żeby obsługiwać klientów. - Córka Marie_christine, pomyśleć tylko! Ciekawe, czy jest równie piękna jak jej matka... i równie dzika? - Podobno Celeste Sazerac poszła do klasztoru, żeby dziękować Bogu za to, że jej modlitwy zostały wysłuchane. - Ktoś widział, że zasłony pokoju Celeste Sazerac są odsłonięte. - Mówią, że Julien Sazerac dał jej milion dolarów. - I że odziedziczy cały majątek Anne_marie. Carlos Courtenay natychmiast wezwał do miasta Philippe'a. Nie miał żadnych wątpliwości, że jego adoptowany syn będzie odpowiednim konkurentem do ręki Mary. Pamiętał, że Philippe był miły dla dziewczyny, kiedy jeszcze nikt o niej nie wiedział. Ręka Jeanne Courtenay Graham mdlała od wypisywania zaproszeń na wieczorek taneczny. May_ree była przecież jej przyjaciółką. Wszyscy skręcą się z zazdrości, kiedy Jeanne jako pierwsza urządzi na jej cześć przyjęcie. Przyjaciel Valmonta Saint_brevina, który udawał na jego życzenie księdza, kupił niezwłocznie bilet na najbliższy statek do Europy. Valmont zabarykadował drzwi swego apartamentu w hotelu Saint Louis i siedząc w fotelu wpatrywał się w ścianę, czuł do siebie pogardę. Próbowała mu to powiedzieć, a on pomyślał, że kłamie. Wolał wierzyć we własne kłamstwa. I zgwałcił ją. Nie mógł wymyślić nic na swoje usprawiedliwienie. Gdyby spróbował się tłumaczyć, ona nigdy mu nie uwierzy. Dlaczego miałaby zresztą to robić? On jej przecie nie wierzył. Wdowa O'neill nic nie mówiła o Mary. Ani Paddy Devlin, ani Reillysowie. Kreolskie ploteczki rzadko docierały do Irish Channel. Nie było powodu, by o niej rozmawiać. W pokoju niegdyś zajmowanym przez Mary mieszkała teraz druga siostrzenica pani O'neill. Wesoła, hoża dziewczyna o ogniście czerwonych włosach i zielonych oczach, o których Paddy myślał, że są piękniejsze niż wzgórza Irlandii. Mary suszyła włosy, siedząc na środku podwórka. Słońce padało prosto na jej głowę. Pół godziny później wezwała ją babka. Madame Sazerac ubrana była jak zwykle na czarno, ale jej ramiona okrywała chusteczka z białej koronki. Była zupełnie przytomna i niezwykle promienna. - Kochana Marie, zniszczysz sobie cerę na takim słońcu. Chodź, usiądź przy mnie, będę ci rozczesywała włosy, aż wyschną. Porozmawiamy sobie, poznamy się lepiej i pomyślimy o przyszłości. Zanim włosy Mary zdążyły wyschnąć, dziewczyna zrozumiała, że nie musi się martwić o nadmiar wolnego czasu. Miała mnóstwo do roboty. Anne_marie mówiła o Operze, o teatrze, wizytach i rewizytach, przyjęciach, które trzeba wydać i na które trzeba pójść, o nowych sukienkach, które obie musiały zamówić, o zakupach i przymiarkach, fryzjerach i szewcach, kuzynkach, kuzynach, kuzynach drugiego stopnia i kuzynach trzeciego stopnia, których Mary musiała poznać tu w mieście i na plantacjach. I to już, od razu. Zanim wszyscy wyjadą z miasta na lato. - M~em~ere jest tak szczęśliwa i tak dumna ze swojej najdroższej Mary, że chce ją wszystkim przedstawić - rozczulała się i całowała włosy dziewczyny pomiędzy kolejnymi pociągnięciami grzebienia. Julien przyszedł wcześniej niż pozostali. - Jak się czuje Maman? - zapytał Mary. - Zdziwisz się - opowiedziała mu o tym, co stało się po południu. - Kiedy skończyła czesać moje włosy, powiedziała, że bardzo bolą ją ramiona i wzięła malutką dozę laudanum. Ale nie poszła spać. Jest trochę oszołomiona, ale trzyma się całkiem nieźle. Kiedy zeszłam na dół, beształa właśnie Valentine, bo ta nie mogła znaleźć jej kolczyków. Julien klasnął w ręce. Zawsze tak reagował, kiedy ponosiły go emocje. - Pozostanę twoim wiecznym dłużnikiem, Marie. Mary spojrzała na niego niecierpliwie. - Nie przesadzaj, Julien. Takie popołudnie może się już nie powtórzyć, może to tylko chwilowa poprawa. Ale nawet jeśli nie, chcę żebyś wiedział, że z pewnych rzeczy nie zrezygnuję. - Wszystko, co tylko chcesz, Marie, wszystko, co chcesz. Mary wyprostowała się. - Nie ma powodu, żebym zachowywała się jak kreolska panienka. Za długo sama stanowiłam o sobie. Wszelkie nakazy czy zakazy tylko złościłyby mnie. Będę wychodziła sama, kiedy tylko będę miała na to ochotę. Nie zamierzam też wcale zrywać znajomości ze sklepikarzami i rzemieślnikami w mieście. Mam zamiar również zatrzymać mój dom w Carrollton. Spróbuję czuć się tutaj jak w domu. Ale od czasu do czasu, jeśli poczuję potrzebę, będę mogła uciec do siebie. Julien nie wyglądał na uszczęśliwionego, ale zgodził się na wszystko bez dyskusji. Niedługo potem zjawili się pozostali członkowie rodziny. Mary zrozumiała wtedy, jak bardzo musiało to być dla niego trudne. Wszyscy poza M~em~ere stali w hierarchii rodzinnej niżej od niego. Był głową rodziny. On decydował o wszystkim. Ale nie o mnie, pomyślała Mary. Moje słowo jest dla niego prawem. Poczuła dreszcz przebiegający przez kark. Wiedziała już, co sprawia jej tyle przyjemności. Władza. Baronowa miała rację, pomyślała Mary. To jeszcze bardziej podniecające niż miłość. Miłość nigdy nie daje nic poza bólem i bezradnością. Teraz ja jestem panią sytuacji. To znacznie lepsze. Była miła i uprzejma dla nowo odnalezionych członków rodziny. Ale nie dbała specjalnie o to, czy ją polubią, czy nie. Zapamiętała imiona, udało jej się nawet nie mylić dzieci, choć było ich tak dużo. Rodzina Sazeraców była typową rodziną kreolską. Żona Juliena, Eleanore, atrakcyjna kobieta po trzydziestce, najwyraźniej była przy nadziei i z dumą przedstawiła kuzynce Marie swych pięciu małych synków i dwie córeczki. Roland, młody brat Juliena miał czwórkę własnych dzieci i dwójkę pasierbów. Jego żona Diane była od dwóch lat wdową, kiedy się z nią ożenił. Bertrand, najmłodszy, skończył już trzydzieści sześć lat, ale nadal pozostał kawalerem. Z nim najłatwiej się Mary rozmawiało. Kiedy Julien przedstawił go, Bertrand najpierw ucałował dłoń, a potem serdecznie uściskał dziewczynę. - Nie chmurz się, bracie - grzmiał pogodnie - zamierzam zabrać moją siostrzeniczkę na spacer przed dom. Musimy się lepiej poznać. - Mrugnął do Mary. - Butelka whisky stoi w stołowym, na parterze. - To przykre, że jesteśmy tak blisko spokrewnieni - mówił, gdy szli razem korytarzem. - Podobno odziedziczysz ogromny majątek. Gdybym mógł, ostro bym się zabrał do ciebie. Z Juliena trudno coś wydusić. No cóż. Każdy kawaler w Nowym Orleanie, poza mną, zacznie się za tobą uganiać. Co ja będę robił, kiedy wszyscy moi przyjaciele zajmą się tobą? Na pewno usłyszysz, że jestem utracjuszem, ale to nieprawda, Mary. Po prostu lubię się dobrze bawić i nie przepadam za dziećmi. Dlatego zostałem czarną owcą w rodzinie. Poza rodziną uważają mnie za całkiem miłego faceta. Mam nadzieję, że ty też tak będziesz o mnie myśleć. Mary zapewniła go, że na pewno. Ale tak naprawdę, to w ogóle o nim nie myślała, zbyt wiele zajmowało ją teraz spraw. Podczas następnych dni i tygodni Mary dowiadywała się coraz więcej i więcej o przyjemnościach płynących z posiadania władzy. Zabrała M~em~ere do madame Alphande, usiadła w saloniku dla wybrańców i piła kawę, podczas gdy madame pokazywała fasony i wzory sukienek. Mary przez cały czas nie odezwała się ani słowem. Anne_marie Sazerac nie wiedziała nic o cierpieniach swej wnuczki w pracowni tego sklepu. - Dlaczego właścicielka była taka przerażona? - zapytała, gdy wyszły. - Nie wiem, M~em~ere - powiedziała Mary. Doskonale jednak mogła sobie wyobrazić rozpacz madame Alphande na widok tysięcy dolarów, które wkroczyły do jej sklepu, żeby po chwili wyjść z niego nienaruszone. Tylko poczekaj, obiecała swej dawnej pracodawczyni. Będziesz się męczyć o wiele bardziej, zanim uznam nasz rachunek za wyrównany. Dwa dni potem przyglądała się z drugiej strony ulicy, jak policjanci aresztują Rose Jackson i przyczepiają na drzwiach eleganckiego domu, będącego w rzeczywistości burdelem, wywieszkę z napisem: "Zamknięte. Skonfiskowane mienie wystawione będzie na licytację w Rotundzie." Rose Jackson trafiła do więzienia dzięki Mary, wystarczyło, że na jej prośbę Julien porozmawiał z kilkoma osobami. Julien zrobiłby wszystko, żeby ją zadowolić. Jego matka z każdym dniem czuła się lepiej i nic nie mogło go bardziej uszczęśliwić. M~em~ere codziennie spędzała więcej czasu z Mary, a coraz krócej przebywała w świecie halucynacji wywoływanych przez laudanum. Gdy szło o protokół towarzyski, okazała się wyjątkowo konsekwentna. - Najdroższa Mary, nie zostałaś jeszcze przedstawiona, musimy więc odrzucać wszystkie zaproszenia od obcych. Do następnej jesieni, kiedy rozpocznie się twój sezon, możemy spotykać się tylko na przyjęciach rodzinnych. - Ale rodzina oznaczała setki kuzynów, ciotek i wujków o różnym stopniu pokrewieństwa. Można było powiedzieć, że w towarzystwie kreolskim wszyscy ze wszystkimi są spowinowaceni. Sama M~em~ere miała dziewięcioro rodzeństwa, a każde z nich spłodziło od czworga do dwanaściorga dzieci, co dawało około pięćdziesięcioro siostrzenic, bratanic, siostrzeńców i bratanków. Większość z nich miała również duże rodziny. Mary nawet nie usiłowała spamiętać wszystkich powiązań. Najłatwiej było każdego nazywać kuzynem. I najbezpieczniej. Przecież chciałaś mieć rodzinę, przypominała sobie. Nie masz prawa narzekać, że okazała się większa, niż to mogłaś przypuszczać w najśmielszych nawet snach. Codzienne wyjścia z M~em~ere, żeby spotkać się na kawie u kuzynki tej, czy tamtej nie byłyby takie męczące, gdyby tego samego dnia nie zjawiało się jeszcze z pół tuzina gości u nich w domu. Mary wypatrywała z nadzieją czerwca. Wtedy większa część rodziny wyjeżdżała z miasta. Cieszyło ją również, że nie obarczeni rodzinami przyjaciele Bertranda, nie zaczną starać się o nią, przed oficjalnym wprowadzeniem do towarzystwa. Nie była na to jeszcze gotowa. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie. Valmont przysłał trzy listy. Zwróciła je bez otwierania. Próbowała nie zastanawiać się, co zawierały. Nie wiedziała jeszcze, jak zemścić się na Valu. Rose Jackson i madame Alphande łatwo było osądzić i ukarać. Ale gniew i nienawiść, jakie czuła do Valmonta Saint_brevina, domagały się czegoś bardziej satysfakcjonującego. Musi to być jej zemsta. Coś, co zrobi mu sama. Własnymi rękami. Podczas tych tygodni, gdy wypróbowywała swoją władzę, w nowej roli dziedziczki fortuny Sazeraców, Mary często myślała o baronowej Michaeli de Pontalba. Widziała zgorszone spojrzenia, kiedy szła sama ulicami albo śmiała się rozmawiając ze sprzedawcami i przekupkami na Rynku. Baronowa tak samo szokowała Nowy Orlean. I sprawiało jej to przyjemność. Prawie taką samą jak teraz Mary. Kiedy nadszedł czerwiec, stara dzielnica opustoszała. Na srebrnej tacy w hallu wznosiła się góra pożegnalnych liścików. Na jesieni zapełni się nowymi kartami, zawiadamiającymi o powrocie do miasta. - Pojedź z Maman nad jezioro, Mary - radził Julien. - Mamy tam bardzo przyjemny hotel. Dostaniecie najlepsze pokoje, a pozostali goście to nasi znajomi. Mary nie miała na to ochoty. Chciała przez jakiś czas odpocząć od kuzynów. - Może później, Julien. M~em~ere chce przemeblować dom, żeby przygotować go na jesień. Już planuje na najbliższy sezon towarzyski kilka dużych przyjęć. Myślę, że obie wolimy doglądać pracy malarzy i dekoratorów, niż odpoczywać nad jeziorem. Julien nie wiedział, co powiedzieć. - Oczywiście, wszystko co bawi Maman... ale ja odpowiadam za ciebie, Mary. W lecie jest zawsze niebezpieczeństwo febry. - Nie martw się tym, Julien, przechodziłam już żółtą febrę. Nie muszę się bać. - Julien jest tak samo niemądry jak Berthe, pomyślała. Nie wiem dlaczego ci ludzie robią tyle hałasu z powodu zwykłej choroby. Gdyby usłyszeli o odrze, na pewno by zemdleli. Przypomniała jej się Berthe, bo na wszystkich spotkaniach u kuzynek aż huczało od plotek o skandalicznym zachowaniu Jeanne. Ciekawe, jak znosiła to jej matka. O Jeanne szeptano zasłaniając twarze wachlarzami. Jej imię powtarzano razem z imieniem słynnego uwodziciela. Wszyscy mówili, że na przyjęciu wydanym na cześć Mary, Jeanne nie ukrywała nawet swych uczuć. Mary nie poszła na to przyjęcie. Odrzuciła zaproszenie Jeanne. Tego samego wieczoru inna i bliższa jej stopniem pokrewieństwa kuzynka również zorganizowała spotkanie towarzyskie. Mary współczuła Berthe. Jeanne była całym jej życiem. Współczuła też Jeanne. Jej żywiołem było życie towarzyskie, z którego niedługo, jeżeli nie zacznie zachowywać się odpowiednio, zostanie ostatecznie wykluczona. Mimo nieprzyjemnej kłótni w Carrollton, Mary była nadal lojalna w stosunku do Jeanne. W końcu Jeanne uważała się za przyjaciółkę Mary - w jej egoistycznym rozumieniu przyjaźni. Mary nie współczuła Carlosowi. On był jej wrogiem. Spotkała go na jakimś przyjęciu i świadomie nie zauważyła jego ukłonu. Poczuła znajomy dreszcz, widząc rumieniec wstydu zalewający twarz Carlosa. Lubiła to uczucie. Piętnastego czerwca wypadały urodziny Mary. Poprosiła swoją babkę o urodzinową przysługę. Żadnych przyjęć, żadnych spotkań rodzinnych. Tylko one dwie. M~em~ere płakała ze szczęścia, pomieszanego ze smutkiem. - Jesteś taka kochana, że chcesz spędzić ten dzień ze mną, Marie. Szczególnie siedemnaste urodziny. Twoja matka uciekła z domu, zanim skończyła siedemnaście lat. Mary ucałowała ją. - Teraz ja jestem tutaj, M~em~ere. Po południu odpoczniesz. A wieczorem wystroimy się w eleganckie, nowe suknie i napijemy się szampana. Tego dnia po południu Mary poszła na długi spacer. Chciała być sama. Czy to możliwe, że zaledwie rok temu mieszkała w klasztornej szkole w górach Pensylwanii? Tyle wydarzyło się w ciągu minionego roku. Musiała zastanowić się nad tą Mary, która opuściła szkołę. Co się z nią właściwie stało? I dokąd teraz zmierzała... Przeszła się od domu na RoĂyal Street do budynków wzniesionych przez baronową. Jej sklep zajmowała teraz modystka. Nowi właściciele apartamentu Rincków jedli obiad na ocienionej galerii. Mary słyszała cichy szmer głosów. Obok pojawiło się już pięć nowych sklepów. Po drugiej stronie placu także dostrzegła światła na galerii. Apartamenty i budynki powoli wypełniały się życiem. Brawo baronowo! Skwer pełen był jasnych, kolorowych kwiatów. W parku w cieniu jednego z drzew jakaś rodzina urządziła sobie piknik. Jeszcze raz brawo, baronowo! Doszła do grobli, przyglądając się zorganizowanemu chaosowi ładowanych i rozładowywanych statków, piętrzącymi się towarami i tłoczącym się pasażerom na nabrzeżu. Potem, wzdłuż grobli, ruszyła do doków przy Canal Street i do portu. Tutaj z Rose Jackson postawiła pierwszy raz nogę na nowoorleańskim bruku. Tutaj też odnalazł ją Joshua, kiedy była bezdomna i przerażona. Szła zielonym tunelem, środkiem Canal Street, po terenie neutralnym. Najodpowiedniejsza droga dla niej - pół Amerykanki, pół Kreolki. Czasami bardzo tęskniła za językiem angielskim. Tak samo, jak za ograniczonym górami horyzontem i powietrzem niosącym lodowaty powiew śniegu. W Nowym Orleanie znowu robiło się gorąco, nawet cień drzew nie chronił przed upałem. Przeszła przez jezdnię i zatrzymała się przed "D. H. Holmesem", magazynem, gdzie kupiła swój tani kapelusik i brązowy materiał, z którego uszyła sobie sukienkę. Obejrzała parasolki, wybrała niebieską. Zapłaciła jedną ze złotych monet, które miała w torebce. Parasolka kosztowała więcej, niż jej pierwsze zakupy razem wzięte. Poszłaś w górę, pomyślała. Zaśmiała się cicho. Wyszła na banquette i otworzyła zbytkowną parasolkę, która miała chronić ją przed słońcem. Po Canal Street zawsze kręciło się mnóstwo ludzi, niezależnie od upału, lata czy innych nieszczęść. Mary musiała uważać, gdzie idzie. Na jednym z rogów pośpiesznie zeszła na jezdnię wraz z innymi, żeby wyminąć grupę ogorzałych mężczyzn, wymachujących skórzanymi sakiewkami. - Prosto z Kalifornii. Muszą teraz sprzedać swoje złoto. Bary będą dziś pełne. Jaskinie hazardu i domy rozkoszy również. Nowy Orlean da im wszystko, czego tylko zapragną - skomentował jakiś przechodzień. To prawda, pomyślała Mary. Skręciła na następnym rogu. Nie musiała już jechać tramwajem do Carrollton ani odwiedzać Irish Channel. Podsłuchana uwaga była odpowiedzią, której szukała. Nowy Orlean dał jej wszystko, o co prosiła. Mary, prawie dziecko przyjechała w poszukiwaniu rodziny, kogoś, kto by ją kochał. Znalazła rodzinę i coś więcej. Dużo więcej. Poznała własną wartość. Stała się dorosła. Nauczyła się dbać o siebie, prowadzić przynoszący zyski interes. Przeżyła utratę niewinności, wydoroślała. I w dodatku mówiła po francusku, jak rodowita paryżanka. Mary Macalistair, kończąc siedemnaście lat 15 czerwca 1851, uświadomiła sobie, że jest młodą kobietą, której się w życiu udało. Nadszedł czas, by zapomnieć o minionych krzywdach. Przeszła długą drogę, ale to było już za nią. Wszystko co dobre i wszystko, co złe. Zapomniane. Nadszedł czas, by spojrzeć w przyszłość. Szła wzdłuż Royal Street. Wracała do domu. Teraz wszystko wyglądało inaczej. W jej oczach całe miasto zmieniło się. Mijany bank nie był już tylko jedną z imponujących budowli. To własność jej wuja Juliena. Sklep ze świecami nie był jednym z wielu sklepów. Powyżej w uroczym, staroświeckim apartamencie mieszkał jej kuzyn Narcisse: syn starszej siostry M~em~ere, zmarłej dawno temu. W Zaduszki Mary położy na jej grobie chryzantemy obok bukietu Narcisse'a. I obok kwiatów składanych przez innych kuzynów. Wszystkie ulice, wszystkie domy, te z cegły i z kamienia, wszystkie różowe, niebieskie i żółte ściany, wszystkie dachy i zabawne kapturki osłaniające kominy, wszystkie żelazne bramy, galerie, ogrodzenia i balkony, wszystkie kocie łby i błoto, i kurz, wszystkie tajemnice i duchy przeszłości, wszystko, wszystko, wszystko w Nowym Orleanie należało do niej. To był jej dom prawem krwi i miłości. Należała do tego miasta. I ono należało do niej. Mogła przez całe życie poznawać jego historie, jego tajemnice, jego rozkosze. Przyśpieszyła kroku. Chciała powiedzieć M~em~ere, jakie to szczęście być jej wnuczką. I że ją kocha. Nagle zaczął padać deszcz, typowy nowoorleański, letni deszcz. Mary schroniła się pod markizę osłaniającą balkon. - W Nowym Orleanie jest wszystko, czego się tylko zapragnie - powiedziała do Murzynki, stojącej pod tym samym balkonem. - nawet wszystkie domy mają parasolki, żeby ludzie mogli się pod nimi schronić. Kobieta przyjrzała się niebu okiem eksperta. - Trochę potrwa - powiedziała i usiadła na schodach domu, by przeczekać deszcz. Mary usiadła obok niej. - Kocham to zabłocone, stare miasto - powiedziała. - Każdy kto ma choć kawałek duszy, kocha Nowy Orlean - przytaknęła uśmiechnięta Murzynka. 56. Powinnaś wiedzieć, Marie - mówiła M~em~ere - że w naszej rodzinie obchodzimy bardziej uroczyście imieniny niż urodziny. W sierpniu, w dniu Matki Bożej odbędzie się cudowne przyjęcie. - Myślę, że właśnie teraz jest cudowne przyjęcie - jadły kolację, siedząc na żelaznym balkonie przy stole okrytym koronkową serwetą i oświetlonym świecami osłoniętymi przed wiatrem. Po powrocie ze spaceru Mary przygotowała wszystko razem ze służbą. - Mam specjalny powód, żeby przyjęcie odbyło się na balkonie, M~em~ere. Kiedy przyjechałam do Nowego Orleanu było ciemno. Jadąc zatłoczoną ulicą, podniosłam wzrok i zobaczyłam dziewczynę w moim wieku, siedzącą przy stole z rodzicami. Tak bardzo jej zazdrościłam. Teraz czuję się, jakbym była nią. Teraz ktoś mnie może zazdrościć. Mam ciebie M~em~ere. Bardzo cię kocham. - Moje drogie dziecko... - M~em~ere rozpłakała się ze szczęścia. Mary wzięła ją za rękę. - Na moim przyjęciu urodzinowym łzy są niedozwolone, M~em~ere. Wolno się tylko uśmiechać. Anne_marie przytuliła rękę Mary do swych mokrych policzków. Jej uśmiech stał się piękniejszy niż zwykle. Na tacy obok filiżanek do kawy, którą miały wypić po kolacji w salonie, leżało prostokątne, welwetowe etui. - To prezent dla ciebie - powiedziała M~em~ere. Mary otworzyła je. W środku leżały dwie bransolety. Z ciężkiego, złotego łańcucha z szafirowym kaboszonem. - Marie_H~el~ene zawsze ją nosiła - powiedziała M~em~ere. - Przyciągały uwagę jej dziwnych dłoni. - Mary spojrzała na portret swojej praprababki. Ręce zostały uwiecznione. I wachlarz ze skrzyni. Przez chwilę zdawało jej się, że portret ożywa. - Co jeszcze robiła, M~em~ere? Czy ją znałaś? Jaka była? - Pamiętam ją bardzo dobrze. Miałam dwanaście lat, kiedy umarła. Była fascynująca. Wszystkie moje przyjaciółki w szkole Urszulanek zazdrościły, że mam taką fantastyczną babkę. Zwiedziła cały świat. Mówiła językami, o których żadna z nas nawet nie słyszała. Była w Petersburgu, San Paulo, Aleksandrii, Delhi, Konstantynopolu, wszędzie. Jej miesiąc miodowy trwał pięć lat. Kiedy wróciła z moim dziadkiem do Nowego Orleanu, mieli już trójkę dzieci. On także był wspaniały, ale my dzieci, rzadko go widywałyśmy. Jako specjalny doradca króla Hiszpanii, bardzo często wyjeżdżał w misjach dyplomatycznych. - Dlaczego króla Hiszpanii, M~em~ere? Dlaczego nie króla Francji? - Bo był Hiszpanem. Król Francji nie znaczył dla niego zbyt wiele. - Więc czemu mieszkał w Nowym Orleanie? Dlaczego król Hiszpanii miałby wysyłać kogoś do Nowego Orleanu? - Marie, przecież Hiszpanie rządzili tym miastem dłużej, niż Francuzi. - Trudno w to uwierzyć. Czemu więc ludzie mówią tu po francusku? - Ponieważ francuski jest po prostu piękniejszym językiem. Stopniowo wyparł hiszpański. Czy chcesz wreszcie usłyszeć coś o swym hiszpańskim dziadku? - Tak, bardzo proszę, M~em~ere. - Dobrze. Nazywał się Jos~e Luis. Przybył do Nowego Orleanu z hiszpańską armią w 1769 roku. Mówił, że ujrzał Marie_H~el~ene przez teleskop z pokładu statku i przesłał jej pocałunek, zanim jeszcze zszedł na ląd. My dziewczęta uważałyśmy to za bardzo romantyczne. Ale to oczywiście tylko piękne kłamstwo. Armia nie miała nastroju do posyłania pocałunków. Nowy Orlean był francuskim miastem. Ludzie poszaleli, kiedy dowiedzieli się, że król Ludwik - ich król - oddał Nowy Orlean swojemu kuzynowi, Karolowi Hiszpańskiemu. To zdarzyło się na dziesięć lat przed przybyciem statku z twoim dziadkiem. Francuzi nie uznali hiszpańskiego gubernatora, który miał za zadanie pilnować przestrzegania hiszpańskiego prawa. Wygnali go. Król Karol przysłał nowego - irlandzkiego kupca - Alessandro_reilly'ego. Przybył do miasta z armadą statków i dwoma tysiącami żołnierzy. Wymordował przywódców rebelii i zmusił wszystkich mieszkańców Nowego Orleanu do złożenia przysięgi wierności królowi Hiszpanii. Nie pozostawił im dużego wyboru. W mieście, razem z dziećmi, było trzy tysiące ludzi, z czego tysiąc stanowili niewolnicy. Wtedy to ojciec i matka Marie_H~el~ene doszli do wniosku, że ich córka powinna poślubić Hiszpana. Mary pokręciła głową. - Chyba wolę tę historię z pocałunkiem. - To urocza historia - zgodziła się z uśmiechem jej babka. - I Jos~e Luis naprawdę ją opowiadał, sama to słyszałam. Musisz pamiętać obie, Marie. Tę piękną i tę prawdziwą. Pewnego dnia ty też będziesz miała dzieci. Historia kobiet, które dziedziczyły skrzynkę, będzie częścią ich spadku, chociaż samą skrzynkę może otrzymać tylko najstarsza córka. Mary znowu spojrzała na portret. - Jak to się więc stało, że Jos~e Luis zakochał się w praprababce, jeśli nieprawdą jest, że ujrzał ją przez teleskop? - To tajemnica. Marie_H~el~ene opowiadała, że odnosiła jakiś dokument swojego ojca do biura gubernatora i Jos~e Luis zapytał, czy może ją odprowadzić do domu. Zanim dotarli na miejsce, oświadczył się. - Myślisz, że to również nie jest prawdziwa historia? - Wierzyłam w nią, kiedy ją opowiadała, ale byłam wtedy bardzo młoda. Kiedy podrosłam, zaczęłam się zastanawiać, jak to było możliwe. Pomyśl, młoda dziewczyna wchodzi sama do budynku pełnego mężczyzn. I dlaczego właściwie ważny oficer miałby ożenić się z czternastoletnią dziewczyną z niezamożnej rodziny i bez posagu. Ale zanim zdążyłam ją o to zapytać, Marie_H~el~ene umarła. - Mogłaś zapytać swoją matkę. - Za nic w świecie, Marie. Moja matka była pierwszym dzieckiem w tym małżeństwie. Nie uwierzyłaby, że mogła być jego powodem. Na pewno bardzo dobrze się złożyło, że urodziła się w czasie podróży. - Ależ jesteś niegrzeczna, M~em~ere. I chcesz, żebym to wszystko opowiedziała moim dzieciom? - Dopiero, kiedy staną się wystarczająco dorosłe, by to usłyszeć. Wtedy będą miały prawo wydawać własne sądy. Dzieciom nie powinno się opowiadać samych romantycznych bajek, Marie. Mogłyby przeżyć wstrząs, spotykając się z prawdziwym światem. - Anne_marie wydała się nagle Mary bardzo stara. - Opowiedz mi inne historie, M~em~ere. Skarbem Marie_H~el~ene był wachlarz. A do kogo należały rękawiczki i naszyjnik? - Na dzisiaj wystarczy, moja droga. Boli mnie głowa. Zadzwoń po Valentine. Lepiej pójdę do łóżka. Mary stała w salonie przed portretem Marie_H~el~ene. Założyła na ręce bransolety i przyłożyła dłonie do płótna. Były jak lustrzane odbicia. - Dziękuję za bransolety - powiedziała do praprababki. - O nie! - zawołała nagle - nawet nie podziękowałam M~em~ere. Muszę to zrobić zaraz jutro rano. Siedziała długo na fotelu wpatrując się w portret. Od czasu do czasu spuszczała wzrok na bransolety i swe dziwne palce. Już nigdy nie będzie się ich wstydzić. Mijał czerwiec, robiło się coraz upalniej. Nad miastem wisiały ciężkie chmury. Jednak zapowiadany przez nie deszcz, który przyniósłby choć chwilową ochłodę, nie nadchodził. Mary przypomniała sobie swoje złe humory wywoływane przez przedłużające się upały i wilgoć. Zaczęła żałować, że na letnie miesiące zaplanowały wraz z babką tak dużo różnych prac w domu. Martwiła się o M~em~ere, spędzającą wciąż więcej i więcej czasu w ciemnym pokoju, z mokrymi ręcznikami na czole i lekarstwem pod ręką. Valentine powiedziała Mary, że babka zawsze źle znosiła lato. Laudanum pomagało jej oddychać. Mary natychmiast udała się do Juliena. - Musisz zabrać M~em~ere na wieś, zanim od nowa popadnie w uzależnienie. Teraz jeszcze zdołam ją namówić do wyjazdu, za parę dni w ogóle mnie nie usłyszy. - Eleonore z dziećmi są w naszym domu nad Zatoką. Pojedziemy tam jutro z Maman. - Ty i Valentine się nią zajmiecie. Ja muszę zostać w mieście, Julien. Za dużo prac rozpoczęłyśmy w domu. Ktoś musi tym kierować. - Julien usiłował się sprzeciwiać, ale Mary była nieugięta. Kiedy coś zaczynała, musiała to skończyć. Zgodziła się tylko, by Bernard przeprowadził się do swego starego pokoju, żeby opiekować się nią i dotrzymywać jej towarzystwa. Mary była prawie pewna, że i tak Bernard nie będzie spędzał za dużo czasu w domu. Z pewnością spróbuje wykręcić się od wszelkich prac. Następnego dnia ucałowała pogrążoną w narkotycznych majakach babkę na do widzenia i obiecała, że przyjedzie do niej, kiedy tylko upora się z robotą. Potem wróciła do domu i zmieniła ustalony wcześniej rozkład zajęć na najbliższy tydzień. Teraz, kiedy nie trzeba było zachowywać ciszy, podczas sjesty M~em~ere, rozpoczęte roboty mogły zostać wykonane znacznie szybciej. Praca wciągnęła ją całkowicie. Prawie zapomniała o upale. Przestała tęsknić do swojego domu w Carrollton. Nie miała już dla niego czasu, więc choć niechętnie, zgodziła się go wynająć. Bernard Sazerac spędzał w domu znacznie więcej czasu, niż Mary się spodziewała. Chaos wnoszonych i wynoszonych mebli, okien jednego dnia szczelnie zasłoniętych, a drugiego pozbawionych zasłon, malarzy i tapeciarzy rozstawiających swe drabiny w najmniej odpowiednich miejscach, zdawał się go w ogóle nie wzruszać. Mary przepraszała go za te wszystkie niewygody, ale on tylko śmiał się w odpowiedzi. - Każdy potrzebuje trochę rozrywki, moja droga. Myślę, że te wszystkie cudeńka z materiału to ukochane zabawki dam. Tymczasem Bernard robił to, co jak mówił, zajmowało wszystkich kreolskich dżentelmenów. Wpadał na "małą czarną" do kawiarni, by uciąć sobie krótką pogawędkę, zachodził na giełdę, żeby zobaczyć jak stoją akcje, przyglądał się licytacjom w Rotundzie, wymieniając uwagi z przyjaciółmi, odwiedzał bary, aby napić się czegoś lub zjeść obiad. Chodził do fryzjera, żeby uczesać włosy, na masaż czy manicure, do krawca, szewca, kapelusznika, do sklepu z laskami i białą bronią, żeby obejrzeć najświeższe nowinki. Na lekcje szermierki i ciekawe pojedynki. Do teatru, Opery, na walki kogutów, wyścigi psów, a na wiosnę koni. W karnawale na obiady, kolacje, przyjęcia i bale. Od czasu do czasu do burdelu. Albo do męskich klubów i kasyn gry. Hazard, jak Bernard zapewniał Mary, to główne zajęcie wszystkich mężczyzn w Nowym Orleanie. - Prawda jest taka - mówił - że jestem zajęty jak przysłowiowa pszczółka, dzień i noc. Mimo to nazywają mnie nicponiem i nierobem. Tylko dlatego, że każdego dnia chodzę grać w inne miejsce, a nie jak Julien codziennie do tego samego banku, albo Roland, który całe życie spędza na jednej plantacji. Nigdy ich nie zrozumiem. Mimo swych licznych zajęć Bernard prawie codziennie jadł kolację z Mary. Zazwyczaj siedzieli na dziedzińcu, od ulicy. Przez otwartą bramę wdzierał się orzeźwiający wietrzyk. Pewnego wieczoru w bramie pojawił się Philippe Courtenay. - Myślałem, że umawialiśmy się później u Hewletta na partyjkę faraona - powiedział Bernard. - Siadaj, napijesz się z nami kawy. Philippe ukłonił się Mary. - Bonsoir, mademoiselle Macalistair. Mary wyciągnęła do niego rękę. - Miło cię znowu widzieć, Philippe. Nie bądź taki oficjalny, na litość boską. Siadaj i nazywaj mnie Mary, tak jak kiedyś. Philippe energicznie uścisnął jej dłoń. - Cieszę się, że cię znowu widzę, Mary. - Nie wiedziałem, że się znacie - wtrącił Bernard. - Czy nie przeszkadzam w romantycznych wspomnieniach? - Na pewno nie - stwierdziła Mary stanowczo. Philippe przyglądał się swoim butom. Bernard parsknął śmiechem. - Miałem właśnie pójść do pokoju po cygaro - powiedział i wyszedł, zanim Mary zdążyła zaprotestować. - Przepraszam, Philippe - powiedziała. - Bernard lubi się droczyć. Mam nadzieję, że mu wybaczysz tę dziecinadę. Wierz mi, że nawet przez myśl mi nie przeszło, iż przyszedłeś tu starać się o mnie. - Ależ po to właśnie przyszedłem - mruknął Philippe. Potem wziął głęboki oddech i powiedział głośniej. - Posłuchaj Mary, muszę powiedzieć to szybko, bo inaczej w ogóle się na to nie odważę. Więc bądź cicho, proszę, aż nie skończę. Zeszłego lata było nam ze sobą dobrze. Myślę, że nadal mogłoby być. Teraz, kiedy wiem, że jesteś z rodziny Sazerac, mogę się z tobą ożenić. Co ty na to? Mary przyglądała się jego czerwonej, udręczonej twarzy. Przez chwilę poczuła ogromną pokusę, żeby go trochę podrażnić, ale oparła się jej. - Nie, Philippe - powiedziała. - Czy zrobiłem coś nie tak? Myślałem, że się zgodzisz. - Po pierwsze, Philippe, jest zwyczajem przy oświadczynach powiedzieć coś na temat miłości... - Do diabła, Mary, lubię cię. To znacznie ważniejsze... przepraszam za przekleństwo. - Nie szkodzi. Ja także cię lubię. Ale nie chcę wychodzić za ciebie. To wszystko. A teraz powiedz mi, co u ciebie słychać. Czy wciąż mieszkasz na plantacji swego wuja? - Chwileczkę, Mary. To jeszcze nie koniec. Pozwól, że coś ci powiem. W chwili, gdy wszyscy dowiedzieli się, że jesteś Sazerac, mój ojciec kazał mi biec do ciebie i ożenić się z tobą, zanim zrobi to ktoś inny. Bo będziesz taka bogata. Powiedziałem mu, żeby poszedł do diabła. Ale nie mogłem posłać do diabła myśli o małżeństwie z tobą. Wiesz, jaki jestem, Mary. Kobiety z ich mizdrzeniem i paplaniem tylko mnie denerwują. Ty nigdy mnie nie denerwowałaś. Nie mam na tyle pieniędzy, żeby wziąć żonę bez posagu. A do tego wszyscy wiedzą, że jestem bękartem, więc moja żona nie może być nikim. Teraz ty stałaś się kimś i masz pieniądze. Chcę, żebyś mnie poślubiła. Ale chcę też, żebyś wyszła za mnie, bo cię lubię. Nie oświadczam się dlatego, że jesteś bogata i z dobrej rodziny. Proszę cię, bo ty, to ty. Inni mężczyźni, którzy będą się ubiegać o twoją rękę, nie dbają o to, jaka jesteś. Wszystko, czego pragną to poślubić dziedziczkę fortuny Sazeraców. Więc lepiej wyjdź za mnie. Pomyśl o tym. - Oparł się wygodnie w fotelu, skrzyżował ręce na piersi i czekał na jej odpowiedź. Mary zastanawiała się przez chwilę. - Nie - powiedziała nagle. - Wiem, że masz rację, ale nie. I dziękuję. - Strasznie jesteś uparta, Mary. O co chodzi? Zagięłaś parol na kogoś innego? - Nie - odpowiedziała szybko. - Po prostu jeszcze w ogóle nie jestem gotowa do małżeństwa. Może nigdy nie będę. - A czy jeśli będziesz gotowa, wyjdziesz za mnie? - Nie wiem. Nie naciskaj, Philippe. - Za jakiś czas znowu ci się oświadczę. - Poczekaj z tym do karnawału. M~em~ere lubi tradycję. - Dobrze, a więc do zobaczenia w Operze. Gdzież jest ten Bernard? Mieliśmy dzisiaj zagrać partyjkę - Philippe zniknął w głębi domu w poszukiwaniu jej wuja. Mary siedziała sama przy stole, śmiejąc się cicho. Drzewo pomarańczowe rosnące na dziedzińcu roztaczało słodką woń. W fontannie odbijała się srebrna twarz księżyca. Gdzieś z daleka dobiegały dźwięki gitary. Jeśli ci się marzył romans, to najwyższy czas się obudzić, pomyślała. I postanowiła zapamiętać wszystko, co powiedział jej Philippe. Kilka dni później, kiedy oglądała właśnie frędzle przy zasłonach do jadalni, usłyszała znajomy głos. - May_ree! Odwróciła się i wpadła w objęcia Jeanne. - Och May_ree, czy to prawda, że wychodzisz za Philippe'a? Jestem taka szczęśliwa. Będziemy prawdziwymi siostrami. - Nie, Jeanne, to nieprawda. Jeanne wydęła usta. - Jaka ty jesteś skromnisia, May_ree. Już ja cię znam. Maman powiedziała mi, że Philippe ci się oświadczył. Musiałaś powiedzieć tak. Jest taki przystojny i flirtowałaś z nim w Montfleury. Wiem, że go kochasz. - Jeanne, nie zamierzam wychodzić za Philippe'a. Nie zostałam nawet jeszcze wprowadzona w towarzystwo. Nie mogę poślubić nikogo. - Mary mówiła spokojnie, używając argumentów, które jak wiedziała, Jeanne potrafi zrozumieć. - Oczywiście! Najpierw chcesz mieć wszystkich kawalerów. Nikomu nie powiem ani słowa, May_ree. Będę siedzieć cicho, jak myszka. Mary uśmiechnęła się zadowolona. Jej wybieg przyniósł spodziewane rezultaty. - A co u ciebie, Jeanne? - Wspaniale. Właśnie przerabiam mój buduar. Ale na nic nie mogę się zdecydować. - Złapała Mary za ramię. - Chodź, May_ree ze mną, do mojego domu. Powiesz mi, co powinnam zrobić. Jesteś taka sprytna. Napijemy się kawy i będziemy rozmawiać, rozmawiać, jak dawniej. Jej oczy i głos były takie błagalne, że Mary zgodziła się. 57. Mary prawie zapomniała, że Jeanne potrafi mówić nie przerywając nawet po to, by zaczerpnąć oddechu. Przez całą drogę do jej dużego domu przy Esplanade Avenue Jeanne opowiadała o przyjęciu, które urządziła na cześć Mary. Jak zraniona była, że Mary nie przyszła i jaki wstyd, że takie wspaniałe przyjęcie ją ominęło. Opowiadała, kto przyszedł, i z kim tańczyła. Mówiła tak i mówiła do chwili, kiedy weszły za próg sypialni. Wtedy zamknęła drzwi i zaryglowała je dokładnie. - May_ree - szepnęła - mam ci tak dużo do powiedzenia. Mary zdjęła kapelusz i rękawiczki i usiadła. Jeanne naprawdę miała dużo do powiedzenia, a od jej opowieści robiło się Mary na przemian zimno i gorąco. Jeanne zupełnie uzależniła się od Marie Laveau. Czesała się u niej codziennie. Nie było dnia, żeby nie widziała się z królową voo_doo. Dlatego właśnie postanowiła w lecie przemeblować pokoje, żeby nie wyjeżdżać, jak wszyscy z miasta. Nie śmiała rozstać się z Marie. Marie nadal zaopatrywała ją w środki, zapobiegające urodzeniu dziecka. Ale teraz Jeanne oddała w jej ręce i inne sprawy. Otrzymywała olejki i sole, dzięki którym miała pozostać piękna i proszki, które dosypywała do wina. Nie potrafiła już bez nich zasnąć. Używała gris_gris, które miały chronić ją przed obmową, smutkiem, chorobą, wrogami, starzeniem się. Jeanne, żeby zapłacić za to wszystko, musiała oddać Marie swoje klejnoty. Mary usiłowała przerwać zwierzenia Jeanne, powiedzieć jej, że jest młoda i piękna, zdrowa, że nie ma wrogów, że nie potrzebuje żadnych proszków strzegących przed zmartwieniami i pozwalających zasnąć. Jeanne wydawała się w ogóle jej nie słyszeć. Mówiła i mówiła, coraz bardziej pobudzona własnymi słowami. Marie Laveau traktowała ją specjalnie. Pozwoliła jej wziąć udział w ceremonii voo_doo u niej w domu. Jeanne dostąpiła inicjacji. To było najbardziej wstrząsające przeżycie w jej życiu. - Musisz tam pójść następnym razem ze mną, May_ree. Teraz jesteś bogata. Stać cię na to. Tam jest mnóstwo białych kobiet, nie musisz się obawiać. Poproszę Marie, żeby pozwoliła ci przyjść. May_ree, nigdy nie przeżyłaś czegoś równie wspaniałego. Mary wstała gwałtownie. - Nigdy nie słyszałam czegoś równie ohydnego, Jeanne! Musisz natychmiast przestać tam chodzić. Niszczysz samą siebie. Zachowujesz się jak wariatka. Marie Laveau jest tylko fryzjerką, nie czarownicą. Te wszystkie nonsensy voo_doo to tylko sztuczki. Nie jesteś taka głupia, żeby w to uwierzyć. Nie jesteś niepiśmienną niewolnicą tańczącą na Congo Square. - Ty Amerykanko. O niczym nie masz pojęcia - wysyczała Jeanne. - Marie wie wszystko. Przepowiedziała mi moją przyszłość. Ostrzegła mnie. Jest kobieta, czarownica, która przybrała moją postać. Widziałam! Marie powiedziała mi, gdzie ją znajdę. Poszłam z gris_gris, zapukałam do drzwi i kiedy otworzyła, zdawało mi się, że patrzę na samą siebie. O, mój Boże, pomyślała Mary. Cecile Dulac. Widocznie Jeanne nie wie, że ma siostrę. Poczuła skurcz serca, kiedy Jeanne powiedziała. - Ta czarownica przybrała mój wygląd, żeby ukraść Valmonta Saint_brevina. Jest jego kochanką. Mary wydawało się, że spada na nią czarna zasłona. Wiedziała, wiedziała od dawna, że Cecile jest jego plac~ee. Ale udało jej się to wyrzucić z pamięci. To nie ma nic wspólnego ze mną, pomyślała. Starała się siebie o tym przekonać, gdy pierwszy raz dowiedziała się o Cecile. Usiadła głębiej w fotelu, przeklinając nagłą miękkość w kolanach. Nie była przygotowana, by usłyszeć jego imię. - Widzisz! - wykrzyknęła Jeanne triumfująco. - Jeanne, musisz przestać, to jest niebezpieczne. - Nie boję się, mam gris_gris. I zawsze mogę kupić więcej. Nic mi się nie stanie. Mary poczuła się słabo. - Marie jest potężniejsza od tej czarownicy. Przygotowała dla mnie czar przeciwko niej. I ten czar działa. Valmont odchodzi od niej. Chce ożenić się z bogatą kobietą z Charlestonu. Philippe opowiedział mi o tym. Niedługo popłynie do niej swoim wielkim statkiem i wezmą ślub. - Wyjeżdżam niedługo, Cecile - Valmont wyciągnął swe długie nogi i nalał sobie następny kieliszek brandy. - Tak, wiem - odpowiedziała Cecile. - Bon voyage. Val z trudem powstrzymywał się, by nie wybuchnąć. Z każdą wizytą w domu przy Saint Peter Street spokój Cecile coraz bardziej go denerwował. Nigdy pierwsza się do niego nie odzywała. O tym, co działo się w jej głowie i sercu nadal nic nie wiedział. Pomimo wszystko czuł się za nią odpowiedzialny. - Dlaczego nie chcesz, żebym cię wysłał do Francji, Cecile? Mam tam przyjaciół, którzy by ci pomogli. Jest tam także twój brat. Mogłabyś wyjść za mąż, mieć dom, rodzinę. - Mówiliśmy już o tym wcześniej, Valmont. Nie chcę jechać do Francji. Val zawahał się. Mógł zabrać Cecile ze sobą, do Kanady. Jego statek stał przycumowany w małym porcie niedaleko plantacji. Niewolnicy z Podziemnego Pociągu czekali ukryci w Benison. Przybyli ze wszystkich stron, było ich więcej niż się spodziewał. Wiadomość o sukcesie poprzedniej wyprawy rozgłaszali wszyscy pracujący przy organizowaniu Podziemnego Pociągu. Może walka o wolność dla czarnej społeczności okaże się tym, co zdoła wreszcie poruszyć Cecile. Wcale nie był jednak tego pewien. A nie mając pewności, nie mógł jej zaufać. Zbyt wielu ludzi zależało od niego. Nie wolno mu ich narażać. Wypił brandy w milczeniu. W tym domu ciszy zawsze było w nadmiarze. Odstawił pusty kieliszek, wstał i wyszedł bez słowa. Cecile przeciągnęła się jak kot. Dzień, na który czekała, był już blisko. Val jechał na plantację niemiłosiernie popędzając swego wierzchowca. - Ostudź konia - powiedział stajennemu, gdy znalazł się w Benison. Podał mu lejce. Poklepał zwierzę po zadzie. - Przepraszam, stary. Musiałem jak najszybciej wynieść się z tego śmierdzącego miasta. Zanurzył głowę w korycie z wodą, stojącym koło stajni i otrząsnął się gwałtownie. Od razu poczuł się lepiej. Idąc w stronę domu, zaczął nawet pogwizdywać. Na schodach czekał jego lokaj Nehemiah. Widząc wyraz jego twarzy Val przerwał gwizdanie w pół nuty. - Kłopoty - powiedział. - Jakie? - Przybyło jeszcze dwoje uciekinierów, panie. Mężczyzna i chłopiec. Przypłynęli dwie noce temu w kanoe. Val poklepał go po ramieniu. - Naprawdę mnie przestraszyłeś. Myślałem, że patrol zjawił się tutaj. Nie ma problemu, znajdziemy miejsce dla tych dwóch. - Chłopiec dzisiaj zachorował. Umieściłem go w szpitalu. - Ciężko chory? - To może być febra. Val ruszył natychmiast w stronę domów niewolników i małego budynku w pobliżu kaplicy, który nazywali szpitalem. Jeżeli chłopak ma żółtą febrę, statek nie odpłynie. Nikt nie wiedział, w jaki sposób choroba się przenosi. Ale na pewno będą inni chorzy. Ze statku nie ma ucieczki, a każdy kto znalazł się w pobliżu chłopca, jest potencjalnie zagrożony. Zanim doszedł do budynku, usłyszał zawodzenie. Na zewnątrz zebrali się mężczyźni i kobiety. Śpiewali, jęczeli, modlili się. Czekali na niego. Jakaś kobieta wybiegła mu naprzeciw. - Nie żyje, panie. Dwie minuty temu, zwymiotował czarną krwią i umarł. A więc to jednak żółta febra. - Weźcie roztwór ługu - polecił Val - i umyjcie nim swoje chaty. Zatrzaśniemy brązowemu Jasiowi drzwi przed nosem. Statek popłynie. Później, niż planowaliśmy, ale popłynie. Obiecuję wam. 58. To było jak powtórzenie sceny z poprzedniego tygodnia. Mary i Bertrand znów jedli kolację na dziedzińcu. Stół oświetlały migotliwe świece. Nagle wszedł Philippe Courtenay. Zanim Mary zdążyła się do niego odezwać, zapytał: - Mary, czy widziałaś dziś Jeanne? - był wyraźnie podenerwowany. - Jej pokojówka nie wie, dokąd poszła. Nikt nie wie. Milly przyszła do domu naszego ojca w poszukiwaniu swojej pani. - Uspokój się, Philippe. Jeanne jest dorosłą kobietą, a nie dzieckiem. Na pewno siedzi u jakiejś przyjaciółki - Mary miała nadzieję, że to, co mówi, brzmi dostatecznie przekonywająco. Nie mogła zapomnieć o plotkach na temat Jeanne i o scenie w Carrollton. Może znalazła jakieś miejsce, żeby spotkać się z kochankiem - pomyślała. Philippe usiadł na fotelu, podsuniętym mu przez Bertranda. Nadal jednak zwracał się tylko do Mary, jakby potrafił czytać w jej myślach. - Udało mi się wyciągnąć od Milly prawdę, chociaż zabrało to trochę czasu. Jestem pewien, że nie kłamie. Jeanne nie poszła na spotkanie z mężczyzną. W szafie wiszą wszystkie jej najlepsze sukienki i nawet nie widziała się dziś ze swoją fryzjerką. Chwała Bogu, że Berthe wyjechała. Wystarczy mi mieć Papę na głowie. Ledwie udało się go powstrzymać od zabicia Milly. Bertrand nalał mu kieliszek wina. - Wypij to. Jeanne się znajdzie. Mary ma rację. Prawdopodobnie plotkuje właśnie zawzięcie z jakąś przyjaciółką. Najpewniej skarży się na męża. Weź przykład ze mnie, Philippe i pozostań kawalerem. Niezależnie od tego, jak pociągająca jest alternatywa - wzniósł kieliszek i skłonił się lekko Mary. - Bardziej prawdopodobne jest, że to mąż poskarży się na Jeanne - jęknął Philippe. - Graham wyjechał do Baton Rouge w interesach. O ile wiem, właśnie teraz wraca do domu. Co powie, jeżeli po powrocie jej nie zastanie? Nie jest przecież ślepy. Już napomykał tacie, że może oddać mu Jeanne i posag, zażądać rozwodu. Bertrand słuchał zaciekawiony, wietrząc skandal. - I co na to Carlos? - Postraszył, że wychłoszcze go szpicrutą. Nie wierzy w ani jedno słowo z plotek o Jeanne. Nie potrafi. To by zniszczyło doskonały obraz jego małej dziewczynki. Mary od dobrej chwili zastanawiała się, czy powinna powiedzieć to, co przyszło jej właśnie do głowy. Doszła do wniosku, że sytuacja jest zbyt poważna, by milczeć. - Jeanne może być w domu swojej fryzjerki, Philippe. Bywała tam już wcześniej. Ta kobieta nazywa się Marie Laveau i organizuje jakieś ceremonie voo_doo. - Marie Laveau! - wykrzyknęli jednocześnie obaj mężczyźni. Bertrand przeżegnał się trzy razy. - Słyszeliście o niej? - zapytała Mary. - Bertrand? - krzyknął Philippe. - Czy wiesz, którego dziś mamy? Dwudziesty trzeci czerwca. - Świętego Jana - powiedział Bertrand. Wstał gwałtownie, przewracając krzesło. - Wezmę swoje rzeczy. - O czym wy mówicie? - dopytywała się Mary. - Gdzie idziecie? O co chodzi z tym świętym Janem? - Wieczór świętego Jana - odpowiedział jej Philippe - jest najważniejszym dniem dla wyznawców voo_doo. Każdego roku zbierają się w tajemnicy nad jeziorem Pontchartrain. Zawsze gdzie indziej. Zawsze w ukryciu. Rzadko udawało się ich odkryć. A obrzędy były tak straszliwe, że ci, którym udało się je obejrzeć, nie chcieli potem nic mówić. Musimy iść szukać Jeanne, niezależnie czy to nam się uda, czy nie - dodał. - Idę z wami - zawołała Mary. - Nie ma mowy - odpowiedzieli równocześnie. Mary zaczęła tłumaczyć, że może będzie potrafiła namówić Jeanne do powrotu. W tym momencie nadszedł Carlos Courtenay, szukający Philippe'a. Kiedy zrozumiał o czym dyskutują, rozstrzygnął sprawę. - Jaka różnica, kto będzie szukać Jeanne. Chodzi o to, żeby w ogóle ją odnaleźć! - krzyknął. - Philippe, biegnij do stajni i siodłaj konie. Zaraz tam przyjdę. Mary zupełnie zapomniała, że nie umie i bardzo nie lubi jeździć kono. Musiała zebrać wszystkie swoje siły, by nadążyć za innymi. Jej stary gniew na Carlosa Courtenay został zastąpiony przez nowy - to przez niego musi jechać galopem. Kiedy dojechali nad jezioro, zwolnili nieco, wjeżdżając w bagnisty las. Teraz Mary mogła już zacząć się bać. Latarnie płoszyły ptaki, które zrywały się w pośpiechu do lotu. Spod końskich kopyt czmychały niewidoczne w nocy zwierzęta. Ich ostre przenikliwe głosy rozdzierały otaczającą ciemność. Pędy winorośli i hiszpański mech dotykały niespodziewanie twarzy Mary. Miała ochotę krzyczeć. Wszystko było ukryte, nieznane, zdradliwe. Jechali w milczeniu. Nasłuchiwali odgłosów, które mogły stać się jakąś wskazówką. To, co czuła, przypominało dziecinny lęk przed zabłądzeniem w czarnym lesie. Powtarzała sobie, że nie jest już przecież dzieckiem. Ale każdy niespodziewany odgłos powodował, że zamierało jej serce. Wydawało się, że już całą wieczność błądzą pomiędzy drzewami i krzakami. Nagle wjechali na jakąś polanę. Mary zobaczyła nad głową gwiazdy. Zagryzła wargi, żeby stłumić westchnienie ulgi. - To beznadziejne - odezwał się Bertrand. - W ten sposób możemy kręcić się godzinami i nic nie znaleźć. Jezioro ma dwadzieścia sześć mil średnicy. Kto wie, jak długa jest linia brzegu, ze wszystkimi zatokami, Potrzebujemy łodzi. Z wody zobaczymy światło. Jedźcie za mną. - Zawrócił konia i wjechał znowu w ciemny las. - Jest droga - zawołał po jakiejś minucie. Trzymając się niej, szybko dotarli do małego portu. Philippe przywiązał konie do drzew, a Carlos wbił drzewce pochodni w mokry piasek przy brzegu, żeby wiedzieli, gdzie mają wrócić. - Dzięki Bogu - zawołał Bertrand - znalazłem łódź z wiosłami! Wypłynęli na bezkresne wody jeziora. Bertrand wiosłował. Kiedy się zmęczył, zmienił go Carlos. Potem Philippe. Potem znowu Bertrand. Płynęli ze stałą prędkością starając się trzymać wciąż blisko brzegu. Ciszę mącił tylko plusk wioseł o wodę. W pewnej chwili bardziej poczuli niż usłyszeli odległe bicie w bębny. Popłynęli w tamtą stronę, w miarę zbliżania się dudnienie zdawało się mieszać z biciem ich serc, stało się rytmem wioseł i oddechów. Dobili do brzegu. Zobaczyli ogromne ognisko, rzucające złote refleksy na wody jeziora. Ciemności poza kręgiem ognia zdawały się być jeszcze bardziej nieprzeniknione. Teraz uderzenia w bębny stały się zupełnie wyraźne. Badoum, badoum, badoum. Nieustające. Wprowadzające w trans. Bertrand zanurzył wiosło głęboko w wodzie. - Najlepiej będzie, jeżeli wyjdziemy na brzeg w lesie i podejdziemy z tamtej strony - powiedział pozornie spokojnie. Ale nawet on wypowiadał słowa w rytmie bębnów. * * * Ogniska na plaży tworzyły wielki krąg. W środku kręgu paliło się jedno - największe. Nad nim wisiał ogromny, żelazny kocioł. Pomiędzy kotłem a brzegiem jeziora zbudowano niską platformę, na niej ustawiono stół. Pośrodku stołu znajdowała się duża drewniana skrzynia. Powietrze wibrowało od bicia bębnów. Badoum, badoum, badoum, badoum, badoum. W pustej przestrzeni, na środku nie było nikogo. W półmroku pomiędzy ogniskami przesuwały się jakieś cienie, słychać było podniecone oddechy, gwar oczekiwania. Badoum, szeptało powietrze, badoum, badoum. Mary złapała Philippe'a za ramię. Czuła potrzebę czegoś namacalnego, rozpoznawalnego i ludzkiego. Zmuszała się, żeby iść w stronę tej piekielnej, oświetlonej ogniskami pustki. Bertrand odwrócił się i zatrzymał ich. - Musimy poczekać, aż pokażą się jacyś ludzie - powiedział. - Może Jeanne tu wcale nie ma. - Jego głos łamał się nienaturalnie. Ukryli się w cieniu drzew. Mary objęła ramionami pień drzewa, przytuliła policzek do szorstkiej kory. Przerażała ją własna samotność. Czuła głos bębnów przenikający przez ziemię, przez pień drzewa, przez powietrze, którym oddychała. Badoum, badoum, badoum... doum... doum... doum... Uderzenia były coraz szybsze, silniejsze, głośniejsze, bardziej natarczywe. Mary puściła pień i zakryła sobie uszy dłońmi, ale to nic nie pomagało. Dźwięki przenikały przez jej skórę, kłębiły się wewnątrz głowy, w płucach, w żołądku. Zdawało się, że ziemia drga pod jej stopami. Znowu przytuliła się do drzewa. Do bicia w bębny dołączył teraz inny odgłos, cichszy, ale bardziej przenikliwy. I nagle cienie eksplodowały. Ze wszystkich stron wyskoczyli mężczyźni o lśniących, czarnych ciałach. Mieli tylko czerwone przepaski na biodrach i małe dzwoneczki przyczepione do kolan i łokci. Ich bose stopy wgniatały trawę w ziemię. Tańczyli, krążąc po małych okręgach, podskakując i upadając. Dzwonki dzwoniły. Byli wszędzie, wirując, błyskając oczami i zębami, dziesiątki, setki Murzynów tańczących w rytmie bębnów i dzwoneczków. Potem z ciemności wybiegły kobiety. One także tańczyły. Na głowach nie miały chustek, ich ramiona i stopy były nagie. Ich ciała prężyły się pod białymi, bawełnianymi tunikami, opinającymi pośladki, brzuchy i piersi. Jedna z kobiet podbiegła do kotła, trzymając w rękach wyrywającego się kurczaka. Wrzuciła go do gotującego się płynu. Za nią podążyły inne - coraz więcej i więcej - wrzucając do naczynia różne żywe stworzenia: żaby, węże, ptaki i przeraźliwie wrzeszczącego czarnego kota. I ani na chwilę nie przerywały tańca. Mary chciała odwrócić głowę, ale nie była w stanie się poruszyć. Mogła tylko jeszcze mocniej przywrzeć do pnia. Nagle tancerze stanęli, bębny ucichły. Zapadła cisza, bardziej przerażająca niż składanie ofiar. Na środek wyszła kobieta. Złote bransolety na jej ramionach stukały jedna o drugą. Zabrzmiało to nienaturalnie głośno w panującej głuchej ciszy. Kobieta miała na sobie zwiewny strój, ze związanych kolorowych chusteczek, przewiązany w pasie niebieskim sznurem. Jej czarne włosy spadały kaskadą na ramiona i dalej na plecy. Poprzez czarną gęstwinę przeświecały złote koła kolczyków. Weszła na platformę i zwróciła swą twarz do milczących tancerzy. Ogień oświetlił jej brązową, królewską twarz. Mary wzięła głęboki oddech. To była Marie Laveau. Królowa voo_doo podniosła w górę ramiona. Odezwała się prawie szeptem, ale jej głos zdawał się docierać wszędzie. - L'app~e vini... Badoum, badoum. Znowu rozległy się bębny. Mary starała się coś zrozumieć, ale słowa tylko trochę przypominały francuski. - L'app~e vini, le Grand Zombi - badoum, badoum, badoum, badoum, badoum, badoum. L'app~e vini, le Grand Zombi@ L'app~e vini, pou f~e gris_gris@ Mężczyźni i kobiety zaczęli poruszać się w rytm słów. Po chwili śpiewali już razem z Marie. L'app~e vini, le Grand Zombi... badoum, badoum. L'app~e vini, pou f~e gris_gris! Le Grand Zombi, Zombi, Zombi. Śpiew wzmagał się, bicie bębnów także. Z cienia wyłonił się mężczyzna, podbiegł do Marie, trzymając za nogi białego koziołka. Ciche meczenie jeszcze bardziej podnieciło śpiewający tłum. Zombi, Zombi, Zombi. Krzyk połączył się w jedno z biciem bębnów. W rękach Marie Laveau błysnął nóż. Położyła głowę koziołka w zagięciu lewej ręki i przycisnęła nóż do jego szyi. Krew trysnęła na jej piersi i nagie ramiona. Podniosła ofiarę w górę. Krew zwierzęcia spływała do miski trzymanej przez mężczyznę stojącego koło platformy. Ciała tancerzy poruszały się w jednym rytmie, wszyscy patrzyli na swoją królową. Mary szukała wzrokiem Jeanne, ale w świetle ognisk wszystkie twarze, wszystkie ciała zlewały się w jedną, falującą masę. Rozległ się przejmujący, zwierzęcy niemal krzyk. Zobaczyła, jak królowa voo_doo pije z misy. Po chwili Marie Laveau odstawiła naczynie na stół, otworzyła pudło i wyciągnęła wielkiego, grubego, wijącego się węża. - Zombi, Zombi, Zombi! - krzyki stały się ogłuszające. Ciało Marie poruszało się w tym samym rytmie, co ciało węża. Wąż oplątywał ją powoli. Jego język wysunął się w stronę policzka królowej, potem dotknął brody, a w końcu zbliżył się do ust i zebrał z nich całą krew koźlęcia, do ostatniej kropli. - Aie! Aie! Voo_doo Magnian! - wrzasnęła Marie. Jej ruchy stały się gwałtowniejsze, dopasowane do rytmu bębnów. Pieściła węża, tuląc go do szyi i piersi. Jego sploty obejmowały nogi, pośladki i brzuch Marie. - Eh! Eh! Bomba h~e! h~e! - krzyczała. Conga bafie t~e@ danga moune d~e te@ canga do ki li@ canga li! Canga li! Canga li!@ Tłum zawtórował jej. - Eh! Eh! Bomba he! he! - szaleńczo szybkim podskokom i zwrotom, towarzyszyły krzyki. Misa wypełniona krwią wędrowała z rąk do rąk. Marie Laveau dotykała wyciągających się ku niej dłoni. Jej ciało wiło się, podskakiwało i dygotało. Bębny wybijały szalony rytm. Uderzyła najbliższą, wyciągniętą ku niej rękę. Mężczyzna wyskoczył w górę z okrzykiem ekstatycznego bólu, jakby porażony prądem. Dotknął stojącej koło siebie kobiety i ona również krzyknęła. Ich Bóg - Zombi, dawał im siłę poprzez królową. Z ręki do ręki. Dotknięciom towarzyszyły okrzyki i taniec. Aż w końcu cały plac wypełnił się pogrążonymi w konwulsjach ciałami. Nagle jakiś mężczyzna padł jak nieżywy, potem jakaś kobieta, po chwili następna. Nikt nie przerywał tańca - tancerze deptali leżące bezwładnie ciała. Mary przywarła do drzewa, drżąc z lęku, czuła, jak krew pulsuje w niej w rytm bębnów. Rozejrzała się, szukając wzrokiem Philippe'a, Bertranda i Carlosa. Nie dostrzegła ich - ukryli się, tak jak ona. I wtedy zobaczyła Jeanne. Kreolka miała na sobie podartą suknię. Z odsłoniętej piersi i kącików ust ściekała krew. Wbiegła pomiędzy drzewa i Mary usłyszała jej nieludzki śmiech. Trzasnęły gałęzie. Carlos Courtenay próbował pobiec za córką. Philippe rzucił się na niego, chcąc go powstrzymać. - Nie, Papa! - usłyszała Mary. - Rozszarpią cię. - Jeanne! - krzyknął Carlos, jego głos stłumiła jednak dłoń Philippe'a. Mary słyszała jak Bertrand i Philippe odciągają Carlosa na bok. Zniknęli w cieniu. - Nie patrz - nakazali mu. Nie patrz, powiedziała sobie Mary. Ale nie potrafiła się odwrócić. - Muszę - jęczał Carlos. Marie Laveau tańczyła samotnie. Wąż spał już zamknięty w pudle oznaczonym kabalistycznymi znakami. To ona, Marie, stała się teraz Zombi, to ona miała moc Boga. Kolejno zrywała z siebie kolorowe chustki i wrzucała je do ognia, aż została naga, piękna, lśniąca od potu. - Canga li! - krzyczała. - Canga li! - Canga li! - potworny wrzask dobył się z setek gardeł. Najpierw jedna przepaska, potem dziesięć, czterdzieści znalazło się w ogniu. Nadzy, czarni i brązowi mężczyźni wyskakiwali wysoko w górę. Przy wtórze dzwonków, dumnie pokazywali swą męskość. Ich dłonie szukały kobiecych ciał. - Canga li! - w jednej chwili taniec przemienił się w orgię. Nadzy mężczyźni i kobiety padli na czworaka wydając zwierzęce odgłosy, zrywając z siebie ubrania, kopulując ze sobą, niezależnie od wieku, płci i koloru skóry. Mary rozpoznała madame Alphande, mademoiselle Annette i kreolską matronę mieszkającą naprzeciwko domu jej babki. Usłyszała gdzieś blisko śmiech Jeanne. Zobaczyła, jak ucieka, ścigana przez czarne cienie. Za sobą usłyszała zupełnie inny śmiech. Cecile Dulac przeszła tuż obok Mary. - Panie Carlosie - powiedziała. - Czy dobrze się pan bawi? Przyprowadziłam do towarzystwa pana Grahama. 59. Po wydarzeniach w dniu świętego Jana, Mary przez dwa dni nie wychodziła ze swego pokoju. Nie chciała nikogo widzieć. Mężczyzn ani kobiet, białych, ani czarnych. Pragnęła zapomnieć, o wszystkim co widziała i co czuła. Chciała zapomnieć o koszmarach, które dręczyły ją we śnie, mimo, że była już bezpieczna we własnym domu, we własnym pokoju, we własnym łóżku. Nie możesz się schować na wieki, powiedziała sobie, kiedy minęło czterdzieści osiem godzin. Musisz stanąć twarzą w twarz ze światem. Nie, nie muszę, pomyślała. Mogę stąd uciec. Choćby na trochę. Wsadziła ostatni list od swej babki do torebki i poszła do biura wuja Juliena. Następnego dnia płynęła już statkiem do jego letniego domku nad Zatoką. - M~em~ere wciąż błaga mnie, żebym przyjechała - powiedziała Julienowi. - Myślę, że uda mi się wyrwać na tydzień. Julien bardzo ją do tego namawiał. Wiedział od Bertranda, co zdarzyło się w wieczór świętego Jana. Blada twarz Mary zdradzała, jak bardzo to przeżywa. Mary nie sądziła, że woda może być tak pięknie zielona i niebieska, i turkusowa jak wody Zatoki Meksykańskiej. - Ja chyba śnię - mówiła do babki. - To, że jesteś tutaj, jest jak sen, który się ziścił. Bardzo za tobą tęskniłam. - Ja też tęskniłam za tobą - Mary ze zdziwieniem stwierdziła, że ta automatycznie udzielona odpowiedź była w dużej części prawdziwa. Gdy nie znajdowała się pod wpływem narkotyków, Anne_marie okazywała się wspaniałym kompanem. Mary mogła bez końca słuchać anegdotek z dzieciństwa swej matki i historii różnych kuzynów mieszkających w Nowym Orleanie i jego okolicach. Odkryła również, że to dzięki babce dom przy Royal Street funkcjonował tak sprawnie. Nawet, kiedy Anne_marie traciła kontakt z rzeczywistością, oszałamiając się opium, kochająca i oddana jej bez reszty służba robiła wszystko, aby niczego jej nie brakowało. Gdy tylko M~em~ere wyjechała, ujawniły się konflikty między służącymi. W dodatku zapragnęli sprawdzić autorytet Mary. Co i rusz któreś ze służących zjawiało się prosząc o rozstrzygnięcie sporu, wskazówkę lub polecenie. Zawsze źle się czuła, rozmawiając ze służbą. Choć nie potrafiła zaakceptować niewolnictwa, mieszkała w jednym domu z niewolnikami. Dręczyło ją poczucie winy. Marzyła o tym, by lato się skończyło i babka wróciła z powrotem do miasta. - Myślę, że będzie ci się podobało w domu, M~em~ere. Prawie wszystko zostało zrobione. Czy wiesz, co znalazł człowiek reperujący złoty liść na plafonie... Całymi popołudniami Mary i jej babka kołysały się w bujanych fotelach, na owiewanym lekką bryzą ganku z widokiem na wodę. Trochę czytały, trochę rozmawiały. M~em~ere ustaliła, że popołudnia należą do niej. Ganek również. - Uwielbiam moje wnuki - powiedziała - ale nie przez cały dzień. Mary szybko zrozumiała, dlaczego. Julien i Eleonore mieli siedmioro dzieci. Najstarszy - Paul - skończył czternaście lat, najmłodszy - Auguste - dwa. Chociaż Mary była tylko trzy lata starsza od Paula, po porankach spędzonych z dziećmi czuła się zupełnie wyczerpana. Z przyjemnością przyjmowała zaproszenia babki na spokojny ganek. Pewnego dnia zaczęły znowu rozmawiać o skarbach ze skrzynki. Mary zapytała, czy rękawiczki należały do jej matki. - Och, nie, kochanie. Twoja matka miała palce jak wszyscy. Dlatego tak zaskoczyły mnie twoje ręce. Sądziłam, że ta rodzinna cecha już zanikła. Moja matka była ostatnią Marie o dziwnych palcach. Wszystkie poprzednie miały je także. Prawdopodobnie z tego właśnie powodu pierwsza Marie przybyła do Nowego Orleanu. Oczywiście mogła być po prostu dziewczyną biedną, bez posagu, dziewczyną, której nikt nie chciał poślubić. Ja jednak wolę wierzyć w historię powtarzaną w naszej rodzinie. Podobno tę Marie, która jako pierwsza miała zbyt długie palce, podejrzewano o czary. Wtedy ludzie wierzyli w czarownice. Niektórzy wciąż wierzą, pomyślała Mary, przypominając sobie Jeanne. - Tak więc Marie Duclos przybyła do Ameryki. I co się potem stało? - Mary nie chciała myśleć o Jeanne. - Wyszła za mąż za jednego z królewskich żołnierzy. Po to przecież ona i inne dziewczęta przybyły tutaj. Przed nimi do Nowego Orleanu przypłynęły z Francji także inne kobiety, ale większość z nich nie wyszła za mąż. Nie podobało im się ciężkie życie matek i żon w nowej kolonii. Zamiast tego wolały się parać profesją, za którą już wcześniej trafiły do więzień. Król zezwalając na ich przyjazd do Nowego Orleanu, dał im szansę na rozpoczęcie nowego życia, ale nie skorzystały z niej. Mówię o prostytutkach i złodziejkach. Ależ musiały się nabijać z dziewcząt ze skrzynkami. Tradycja milczy, czy któraś z tych cnotliwych także nie zabłądziła. W każdym razie nie Marie Duclos. Poślubiła piechura Andre Villandry i urodziła mu czternaścioro dzieci, z których uchowała się piątka. Mary słuchała przerażona. - Umarło im dziewięcioro dzieci? Dlaczego? To straszne. - Dzieci zawsze umierają i zawsze jest to straszne. Umierały przy porodzie i w czasie epidemii, w wypadkach i z nieznanych powodów. Marie, do której należały rękawiczki, była trzecią córką, której nadano to imię. Dwie poprzednie Marie umarły w wieku niemowlęcym. Nasza Marie została ochrzczona jako Jeanne_marie. Urodziła się w 1732 roku. Nowy Orlean liczył sobie wtedy ledwie czternaście lat. Place miejskie nazywano wyspami, bo kiedy padał deszcz, zamieniały się w wyspy otoczone wodą. Wszędzie leżały deski, po których przechodziło się, gdy woda stała za wysoko. To były pierwsze banquettes. Mieszkało tu wtedy zaledwie pięćset osób, razem z dziećmi i niewolnikami. Przypuszczam, że wszyscy się tam znali. Podobno było niewiele ponad sto domów, a raczej chat. Jednak plac d'armes już wtedy istniał. I kościół, i klasztor Urszulanek. To siostry przyniosły cywilizację do Luizjany. Były pielęgniarkami, nauczycielkami i przede wszystkim optymistkami. Czy możesz sobie wyobrazić, że w błocie i deszczu, nie zwracając uwagi na szalejące huragany posadziły drzewa morwowe i zioła? Potem zaczęły hodować jedwabniki, nauczyły młode kobiety, jak zbierać nici i jak tkać z nich materiał. Ale przecież mówimy o czym innym. O rękawiczkach Jeanne_marie. Musiała mieć jakieś siedem lat, kiedy przysłano z Francji jako gubernatora naprawdę wspaniałego człowieka. Nazywał się markiz de Vaudrieul. Towarzyszyła mu żona i cały dwór. Statki przyniosły meble, srebra, lustra, dywany, ubrania, peruki, kosmetyki. Nawet wielki powóz i cztery białe konie do zaprzęgu. Markiza i jej dwórki przejechały przez miasto, drogą na której błoto nie było zbyt głębokie, kłaniając się na powitanie zwykłym kobietom pracującym przy swych zagonach, kurnikach, chlewikach, zajmującym się dziećmi i rozwieszającym pranie za domem. Oczywiście wszystkie młode dziewczyny, w tym Jeanne_marie, chciały wyglądać jak markiza, a nie tak jak ich własne matki. Jeanne_marie nie należała do najszczęśliwszych, kiedy ojciec zaręczył ją z garbarzem. Giles Chalon był niezłą partią. Umiał ciężko pracować, a na dobrze wygarbowaną skórę zawsze znajdowali się chętni nabywcy. Jego żona nie musiała się bać, czy będzie miała co włożyć do garnka. Niestety, stracił jedno oko w potyczce z Indianami. No i oczywiście, trudno znaleźć coś gorzej śmierdzącego niż garbarnia. Mimo to poślubiła Gilesa. I wszystko wskazuje na to, że był z nią szczęśliwy. Dała mu pięciu synów i pięć córek. A on, żeby sprawić żonie przyjemność, kiedy skończyły się już walki z Indianami, przeniósł garbarnię daleko od domu i sprawił jej rękawiczki godne markizy. - To urocza historia, M~em~ere. - Wszystkie kobiety w naszej rodzinie odznaczały się urokiem, Marie. Pamiętaj, że córka Jeanne_marie Chalon była moją babką. Marie_H~el~ene. Jej portret wisi w salonie. Jak bardzo musiała cieszyć się jej matka, świadoma, że córka stała się kobietą o wiele elegantszą od markizy de Vaudrieul. Mary siedziała oszołomiona. Wydawało się niemożliwe, by kobieta z portretu była kiedykolwiek kimś innym, niż wielką damą. - Czy Marie_H~el~ene zaczęła zadzierać nosa przed swoimi rodzicami? M~em~ere roześmiała się. - Sporo jeszcze musisz się nauczyć o rodzinie, moje dziecko. Ojciec Marie_h~el~ene otrzymał wielkie zamówienie na skóry dla hiszpańskiej armii stacjonującej w Luizjanie. Zbił na tym fortunę i sam nie musiał już więcej pracować. Wybudował wielki dom, w którym teraz mieszka twój kuzyn - Christopher. Ojcem Christophera był mój wuj Laurent, starszy brat Marie_H~el~ene. Piastował wysoki urząd państwowy. Jej pozostali bracia i siostry też zostali dobrze zabezpieczeni. Mary podniosła bezradnie ręce. - Dość, M~em~ere. Gubię się, kiedy zaczynasz wymieniać imiona moich wujów i kuzynów. - Nauczysz się, Mary. Na to potrzeba tylko czasu. - Nigdy się nie nauczę tych wszystkich imion - jęczała Mary. Julien przyjechał z miasta na obchody Czwartego Lipca. Razem z nim zjawiło się siedemnastu krewnych. Mary przypatrywała się z podziwem, jak Eleonore spokojnie wydaje polecenia dotyczące spania i jedzenia dla niespodziewanie przybyłej hordy gości. Łóżka polowe, hamaki, poduszki, prześcieradła i szybkie przeniesienie dzieci - to wszystko sprawiło, że w sześcioosobowym domu jednak starczyło miejsca dla całej gromady. Julien przywiózł sztuczne ognie i petardy. Starzy i młodzi jedli arbuzy, siedząc na plaży i oglądali zachód słońca, a potem hałaśliwie cieszyli się na widok kolorowych gwiazd, sypiących iskrami na tle ciemnego nieba. Inni ludzie w pobliskich domach, inne rodziny świętowały podobnie. Przez ponad godzinę niebo było jasne od fajerwerków. Mary przypominała sobie poprzedni Czwarty Lipca. O ileż przyjemniej było oglądać strzelające kolorami race siedząc pomiędzy krewniakami, niż samotnie przedzierać się przez wrzeszczący, obcy tłum. Na tle czerwonego światła ujrzała zarys głowy swego kuzyna i przypomniał jej się Valmont Saint_brevin, spieszący jej na ratunek. Wydał jej się wtedy księciem z bajki. Skąd mogła wiedzieć, że jego serce jest tak okrutne. Odrzuciła złe wspomnienia, nie pozwalając, by gniew i nienawiść zepsuły jej ten cudowny wieczór. Następnego dnia rano Julien poprosił Mary, żeby przeszła się z nim po plaży. - Chciałem porozmawiać z tobą, Mary, zanim podejmę decyzję. Właśnie otrzymałem list od dyrektora domu, w którym przebywa Celeste. Uważa on, że dobrze by jej zrobiło spotkanie z rodziną. Eleonore zgodziła się na jej przyjazd tutaj. Oczywiście z wykwalifikowaną pielęgniarką. Ale nie pozwolę na tę wizytę, jeżeli ty się nie zgodzisz, Celeste zraniła cię niewybaczalnie, nie zapomniałem o tym. Mary uśmiechnęła się do niego. - Nie martw się, Julien, zrób to, co uważasz za słuszne. I tak miałam zamiar wrócić z tobą w niedzielę do miasta. Już jestem tu dłużej, niż planowałam. Czekają na mnie nowe zasłony, zamówione do pokoju M~em~ere. A w dodatku nie dochodzą tu żadne gazety. Przyznam, że brakuje mi odcinków powieści w "Pszczółce". Kiedy wyjeżdżałam biedny doktor był w strasznych kłopotach. Bertrand bardzo cieszył się z powrotu Mary. - Moja droga siostrzenico - powiedział uroczyście. - O mało nie spaliłem z dziesięć razy tego domu. Wszystkiemu winni malarze, których ukryłaś za drzwiami mojej sypialni. Straszliwie hałasują, rozstawiając drabiny, a kiedy otwieram drzwi, żeby ich uciszyć, próbują przemalować mnie na zielono. - Przepraszam cię, Bertrandzie, że tak zdradziecko cię opuściłam. Musiałam odjechać jak najdalej od jeziora PontharĂtrain, żeby zapomnieć o tym koszmarnym wieczorze. - Nie powinnaś była z nami jechać. - Oczy błyszczały mu chęcią podzielenia się nowymi ploteczkami. - Małżeństwo Courtenay_Graham zostało unieważnione. Nie wiadomo, co się dzieje z biednym Carlosem, nigdzie się nie pokazuje. Mówią, że jest zupełnie załamany. Berthe zabrała Jeanne na odpoczynek do klasztoru. Mam nadzieję, że upewniła się najpierw, czy mury są odpowiednio wysokie. Zamilkł, widząc, jak Mary nagle blednie. - Wybacz mi, moja droga. Zapomniałem, że była twoją przyjaciółką. Mam dla ciebie lepszą wiadomość. Uratowałem wszystkie egzemplarze "Pszczółki". Możesz się rozkoszować kolejnymi odcinkami powieści. Bohater Alexandra Dumasa nadal miał kłopoty. Ten odważny człowiek w rozdziale sześćdziesiątym czwartym znalazł się w jeszcze trudniejszej sytuacji niż w pięćdziesiątym szóstym. Codziennie przy porannej Kawie Mary zagłębiała się w fabularne troski lekarza. Później zajmowały ją bardziej realne problemy. Musiała kolejny raz namawiać malarzy, żeby spróbowali domieszać trochę niebieskiej farby do zielonej, zanim zabiorą się za malowanie pokoi na górze. Szesnastego lipca fikcyjne kłopoty doktora straciły nagle wszelkie znaczenie. Na pierwszej stronie "Pszczółki" ogromne litery głosiły "Epidemia". W ciągu tygodnia dwieście osób zmarło na żółtą febrę. 60. Dwieście osób. Mary nie mogła w to uwierzyć. Przecież sama chorowała na febrę. Nie było to przyjemne, ale też nie śmiertelne. Jak to możliwe, że umarło aż tylu ludzi? Może chodzi o niemowlęta i małe dzieci? Przypomniała sobie, że rodzeństwo Jeanne umarło na febrę. Małe dzieci. Przeczytała jeszcze raz artykuł, powoli i uważnie. Osób, nie dzieci. Odwróciła stronę, żeby sprawdzić wiadomość po angielsku. Osób. W tym momencie usłyszała Bertranda, rozmawiającego ze służącym. Nalała dla niego kawę. On będzie potrafił jej wyjaśnić, co się dzieje. - Bonjour, Marie. Czy to kawa dla mnie? Jesteś kochana. - Bonjour, Bertrand. W "Pszczółce" piszą jakieś niesamowite rzeczy. Chciałam cię o to zapytać. - Chodzi ci o febrę. Tak, wiem. Jacques przyszedł i obudził mnie. Już pakuje moje rzeczy. Kiedy będziesz gotowa do wyjazdu, Marie? - Wyjazdu? Ja nigdzie się nie wybieram. - Nie bądź śmieszna. Oczywiście, że wyjeżdżasz. Jeżeli gazeta informuje o epidemii, to znaczy, że trwa ona już od paru tygodni. Zawsze utrzymują to w tajemnicy tak długo, jak to tylko możliwe. Każdy kogo na to stać, wyjedzie teraz z miasta. Musimy zaraz ruszać, póki jeszcze jest dostępny jakiś transport. Mary ledwie poznawała tego wiecznie roześmianego, nie bojącego się nawet samego diabła, Bertranda. Kiedy odstawiał filiżankę na spodek, jego ręka drżała. W kąciku ust pojawił się nerwowy tik. Najwyraźniej był przerażony. - Nie patrz tak na mnie - prawie krzyknął na Mary. - Nie masz pojęcia, co to znaczy. Epidemia to nie śmierć kilkuset emigrantów, co zdarza się każdego lata. Epidemia zabija wszystkich. Pamiętam ostatnią w trzydziestym drugim. Miałem wtedy osiemnaście lat. Byłem już mężczyzną. Papa wziął mnie do pomocy. Chodziliśmy ulicami i zbieraliśmy leżących tam ludzi, zanosiliśmy ich do szpitala. Albo na cmentarz. Było ich tak wielu. Chorych, śmiertelnie chorych. Albo już martwych. Trwało i trwało. Miesiącami. Prawdziwe piekło. Piekło śmierdzące od rozkładających się ciał. Musimy uciekać, póki to jeszcze możliwe. Pakuj swoje rzeczy. Albo nie bierz nic. To mnie nie obchodzi. Musimy jechać. - Gdzie, Bertrandzie? - Nad jezioro. Do naszego hotelu. Znajdą dla nas miejsce. Ale trzeba się ruszać natychmiast, póki inni nie zajmą naszych pokoi - jego rozbiegane oczy zdawały się szukać ucieczki z pogrążonego w ciszy i spokoju dziedzińca. - O słyszysz? - Bertrand rzucił się w stronę bramy. - Wiedziałem! - krzyczał. - Sama zobacz. Mary podbiegła do niego. Ulicą przejeżdżał powóz. - Musimy się spieszyć - chwycił ją za ramię. - Dlaczego się nie pakujesz? Ulica była znowu spokojna. - Nie jadę z tobą - powiedziała Mary. - Miałam już febrę, nie mam się czego bać. Wciąż jeszcze czeka mnie dużo pracy w domu. Na dziedzińcu pojawił się Jacques, niosąc dwie walizy. - Pański bagaż, panie Bertrand. Bertrand spojrzał na Mary i widząc determinację na jej twarzy, odwrócił się. - Zanieś je na dworzec, Jacques. Jeśli się pośpieszę, zdobędę jeszcze jakąś łódź, która zawiezie mnie do hotelu. Mary przyglądała się, jak jej elegancki, światowy wuj ucieka, kuląc się ze strachu. Usiadła w fotelu i przeczytała kolejny rozdział powieści Dumasa. Nie potrafiła się jednak skupić. Bertrand nie był tchórzem. Podczas ich przerażającej wyprawy w wieczór świętego Jana zachował przez cały czas zimną krew. Jeżeli słowo epidemia tak go przerażało, musiało to być coś naprawdę okropnego. A może jednak źle zrobiła, może rzeczywiście powinna wyjechać z miasta? Potem usłyszała nadchodzących malarzy i zapomniała o żółtej febrze. Może wreszcie uda im się rozrobić dobry kolor, jeśli nie, to każe im pomalować drewno na niebiesko i przestanie sobie tym zawracać głowę. To oczywiście oznaczało, że znowu będzie musiała zmienić zasłony. Można by je przenieść do innego pokoju. Na przykład do tej małej sypialni dla gości na drugim piętrze. Nie, bardziej pasowały do dużego pokoju. Ale wtedy... Złożyła gazetę, i zabrała się do pracy. W południe zaczęło padać. Mary poczuła ulgę. Po deszczu choć przez chwilę zrobi się chłodniej. Nawet, kiedy wszystkie okna były otwarte, dom przypominał rozpalony, pachnący farbą piec. Godzinę później deszcz padał nadal. Ciemne, szare chmury zasnuły niebo. Mary pozwoliła malarzom pójść do domu. Nic nie wyschnie w taki dzień. - Ale macie przyjść wcześniej jutro rano - powiedziała. - Teraz, kiedy wreszcie udało nam się uzyskać dobry kolor, musimy jak najszybciej skończyć malowanie. Obiecali, że przyjdą. Mary usiadła z kawą przy oknie. Chciała, żeby przestało padać. Wtedy mogłaby usiąść na balkonie, który stał się już jej ulubionym miejscem. Gdy tylko miała trochę czasu, siadała tam, choćby na parę minut. Przyglądała się scenom na ulicy, jakby znajdowała się w teatralnej loży. Ulica zawsze pełna była sprzedawców, którzy niczym aktorzy wyśpiewywali swe role. Nigdy nikomu się do tego nie przyznała, ale wolała poranki na Royal Street od wyjścia do Opery. Dzisiaj nikt na ulicy nie śpiewał. To przez ten deszcz. Słychać było tylko dzwony kościelne i przejeżdżające powozy. I szum wody. Mary myślała o deszczu i mokrej farbie w hallu. Minęło sporo czasu, zanim uświadomiła sobie, że kościelne dzwony ani na chwilę nie milkną. Ulicą ciągnął sznur pojazdów - przez cały czas, kiedy siedziała koło okna, bez chwili przerwy. Odstawiła pustą filiżankę na stolik i wyszła na balkon. W ciągu sekundy przemokła do suchej nitki, ale nie zwracała na to uwagi. Przyglądała się z niedowierzaniem rozgrywającym się na ulicy scenom. Powozy wszelkiego rodzaju zapełniały całą długość ulicy. Jechały powoli, jak procesja, zatrzymywały się na rogach i ruszały znowu we wspólnej ucieczce z miasta. A w kościołach wciąż ponuro zawodziły dzwony. Dopiero w tym momencie Mary zrozumiała, że Bertrand wiedział, co robi. I chyba to samo zamierzali zrobić pozostali mieszkańcy miasta. Czuła, jak szybko bije jej serce. Ja także powinnam jechać. Oni muszą wiedzieć coś, czego ja nie wiem. Zostanę sama w całym Nowym Orleanie. W panice zatrzasnęła okno, jakby szyba mogła oddzielić ją od niebezpieczeństwa. Potem poczuła wstyd. Ależ z ciebie głuptas, Mary Macalistair. Zabłociłaś najlepszy dywan M~em~ere. No i co takiego zobaczyłaś? Czterdzieści powozów, no niech będzie pięćdziesiąt. To oznacza, że wyjeżdża jakieś sto osób. A niecały miesiąc temu w "Pszczółce" był artykuł, w którym pisano jak bardzo rozrósł się Nowy Orlean. Sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Jeśli nawet pięćdziesiąt tysięcy, tak jak zakładano, wyjechało na lato, to i tak zostaje jeszcze sto tysięcy. Jaką różnicę zrobi stu uciekinierów. Dla takiego dużego miasta to tyle, co nic. A oczywiste jest, że wszyscy uciekinierzy przejadą Royal Street. To najlepszy wyjazd z miasta. Mary pobiegła do pokoju, żeby się przebrać w suche rzeczy. Potem do schowka po ścierki, żeby wytrzeć błoto z dywanu. Kiedy kończyła sprzątać zrobiony przez siebie bałagan, pomyślała zadowolona, że udało jej się zachować spokój i zdrowy rozsądek. Przez całą noc słyszała powozy, wyjeżdżające z miasta w strugach deszczu. Znowu zaczęła się zastanawiać, czy uleganie panice było naprawdę dowodem głupoty. Ale wkrótce chłodne powietrze i monotonny szum deszczu odpędziły zmartwienia i Mary pogrążyła się w zdrowym śnie. Cieszyła się, że choć raz nie jest gorąco i duszno. Następnego dnia w "Pszczółce" nie pisano nic o febrze. Ale przez cały dzień bito w kościelne dzwony. I wciąż padał deszcz. Mary poszła do kuchni, żeby porozmawiać ze służbą. - Wiecie, co się mówi o epidemii febry. Czy któreś z was che wyjechać z miasta? Jestem przekonana, że pan Julien wam pomoże. Wszyscy odmówili. - Murzyni prawie nigdy nie chorują na febrę, panienko Marie - powiedział Jacques - a my wszyscy jesteśmy miastowi. Ja też jestem miastowa, stwierdziła Mary. Spokój służby dodał jej otuchy. Wszystko będzie dobrze, pomyślała, tylko niech ten deszcz przestanie wreszcie padać. Chcę wyjść z domu. Dwa dni później Michelle wróciła z Rynku z koszykiem pełnych zakupów. Śmiała się, strząsając ciężkie krople z parasolki. Nagle twarz jej poszarzała i bezwładnie zwaliła się na podłogę. Mary usłyszała hałas w kuchni i natychmiast tam pobiegła. Z przewróconego koszyka na kuchenną podłogę wysypały się przyniesione przez Michelle zakupy. Z rozbitych jajek wyciekało żółtko. Strączki fasoli rozsypały się w kształt wachlarza. Dwa żywe kurczaki związane nogami popiskiwały głośno. Melon wciąż jeszcze toczył się powoli w stronę kucharki i ogrodnika. Obejmowali się kurczowo, równocześnie cofając się w stronę wielkiego paleniska. Mary uklękła koło Michelle. Białka jej były całkiem żółte, język czarny. Z nosa i otwartych ust płynęły strużki krwi. - Pomóżcie mi zanieść ją do łóżka - rozkazała Mary. - Ona ma febrę. Ale niewolnicy nie poruszyli się. Patrzyli tylko. - Powiedziałam, żebyście mi pomogli - Mary wsunęła ręce pod pachy Michelle, starając się ją podnieść. - Ja panience pomogę. - Jacques, który w tym właśnie momencie wszedł do kuchni z hallu, delikatnie odsunął Mary i wziął chorą na ręce. - Zawołam doktora! - krzyknęła Mary. Wybiegła na deszcz bez parasolki, płaszcza i kapelusza. Royal Street wyglądała jak wymarła. Słychać było jedynie deszcz i dzwony. Pamiętała, że lekarz mieszka przy sąsiedniej ulicy. Przeskakując kałuże, biegła tka szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. Zastukała w drzwi dużą mosiężną kołatką w kształcie delfina. Otworzyła jej starannie ubrana pokojówka. Mary zaczęła coś bezładnie tłumaczyć po angielsku, a potem powtórzyła to już spokojniej po francusku. - Doktor właśnie wyszedł - poinformowała ją pokojówka. Wskazała na powóz skręcający za róg ulicy. Mary rzuciła się w pogoń. Dogoniła go cztery przecznice dalej. Biegła wzdłuż powozu, waląc pięścią w drzwi. Wreszcie zwolnił i zatrzymał się. - Czego chcesz, młoda kobieto? Mary oddychała ciężko. Ledwo mogła mówić. Kiedy lekarz zrozumiał, o co jej chodzi, otworzył drzwi i wciągnął ją do środka. - Do domu Sazeraców! - krzyknął do woźnicy. Mary usiadła w rogu, starając się uspokoić oddech. Doktor Brissac przedstawił się, a potem udzielił jej krótkiej reprymendy na temat nieposzanowania własnego zdrowia. Przemoczona, zmarznięta, zmęczona może być kolejną ofiarą febry. Oświadczyła mu, że nie będzie. Już ją miała. A poza tym nie jest chorowita. Kiedy to mówiła, zęby jej dzwoniły. - Powinna pani była wyjechać z miasta - złościł się doktor Brissac. - Wyjadę, doktorze. Jak tylko Michelle wyzdrowieje, zabieram całą służbę i jadę. - Za późno, mademoiselle. Codziennie umiera około tysiąca osób. O tylu przynajmniej wiemy. Nikomu nie wolno wyjeżdżać z Nowego Orleanu. A jedyne konie i powozy, jakie pozostały w mieście są do dyspozycji lekarzy i grabarzy. Na wyjazd jest za późno. Dla Michelle też było za późno. Kiedy Mary i doktor Brissac dojechali do domu, już nie żyła. Doktor zwrócił się do Jacquesa. - Idź do Glampiona, u niego zostało jeszcze trochę trumien. Ale lepiej się pośpiesz. Wziął Mary za rękę. - Zrobiła pani wszystko, co możliwe, mademoiselle. Trzeba być wdzięcznym za to, że przynajmniej nie męczyła się długo. Niektórzy cierpią przez wiele godzin, a nawet dni. A my lekarze tak mało możemy zrobić, żeby im pomóc. Jeżeli ktoś jeszcze w tym domu zachoruje, postarajcie się go dostarczyć do Szpitala Miłosierdzia. Tam są wszyscy lekarze i pielęgniarki. Jest zbyt wielu chorych, żeby chodzić po domach. Muszę iść. Właśnie jechałem do szpitala, kiedy mnie pani zatrzymała. Mary chciała mu podziękować, ale machnął tylko niecierpliwie ręką. Tego samego popołudnia uparła się, że pójdzie na pogrzeb Michelle, chociaż Jacques starał się ją odwieść od tego zamiaru. Dostojny Murzyn szedł razem z nią, a na jego twarzy malowało się wyraźne oburzenie. Uważał jej zachowanie za nazbyt śmiałe, nie przystojące damie i uwłaczające dobremu imieniu Sazeraców i jego samego - długoletniego lokaja rodziny. Mary nie zauważyła niezadowolenia Jacquesa. Ale gdyby nawet je dostrzegła, nie przejęłaby się tym. Ktoś musiał zająć się Michelle po śmierci. Ktoś musiał być przy niej, płakać po niej, położyć kwiaty na jej grobie. Mary ściskała bukiet zerwanych na dziedzińcu róż. Kiedy szli tak za wozem wiozącym trumnę, droga do kościoła pod wezwaniem Naszej Pani, zbudowanym przez Hiszpanów przy Rampart Street, wydała jej się bardzo długa. Poczuła gniew na urzędników kościelnych, którzy dwieście lat wcześniej postanowili, że w katedrze nie będą się odbywać pogrzeby. Umarły zasługiwał na schronienie w Domu Bożym, nawet w najwspanialszym. Wóz zatrzymał się cztery przecznice przed Rampart Street. Mary już miała krzyknąć do woźnicy, żeby ruszał dalej, gdy zobaczyła ciągnącą się przed nimi nieprzerwaną procesję wozów. Na każdym leżała trumna. Skóra, drewno, malowany metal, wszystko lśniło od deszczu, konie potrząsały głowami. Ulicę zaścielały płatki kwiatów. Mary podniosła wzrok na niskie, szare niebo, ale nic nie widziała przez łzy. Nie potrafiła ich już powstrzymać. Chciała wyć jak pies albo wilk, dać upust rozpaczy i lękowi, którym napawało ją monotonne brzmienie pogrzebowych dzwonów. Ale wiedziała, że to nic nie zmieni. Pogrzeb Michelle odbył się pośpiesznie. Szybko wymruczana modlitwa, błogosławieństwo i kropla święconej wody. Potem starszy, zgarbiony ksiądz wskazał gestem, by przyniesiono następną trumnę. Mary znała ten cmentarz, oddalony od kościoła o niecałą milę. Była tu z Courtenayami w dniu Wszystkich Świętych. Wtedy wszędzie znajdowały się świeżo ozdobione, czyste groby, wokół których krążyli roześmiani ludzie, świeciło słońce i pachniały chryzantemy. Teraz było mokro i brudno. Gehenna błota i rozkładu. Biały mężczyzna w czarnym gumowym płaszczu z kapturem zapytał, kogo przywieźli. - Tam jest miejsce dla niewolników - wskazał palcem - nie mogę zanieść trumny, ale możecie wynająć dwóch tragarzy. Dziesięć dolarów za każdego. Mary miała przy sobie tylko pięć, na świece i ofiarę. - Sami ją zaniesiemy - powiedziała do Jacquesa i spojrzała na niego tak, że nie ośmielił się zaprotestować. Uginali się pod ciężarem, buty zapadały się im w głębokim błocie. Suknia Mary była doszczętnie zniszczona! Ale nie upuścili trumny. Nieprzerwane bicie dzwonów raniło uszy Mary. Kiedy dochodzili do kwatery, w nozdrza uderzył ich zapach rozkładających się ciał. Jakaś kobieta, z wiadrem octu i koszem ścierek zbliżyła się do nich. Ostry zapach odpędził na chwilę smród śmierci. - Nasączona szmatka, jeden dolar, mademoiselle. Gwarantowana ochrona przed febrą. - Poproszę o dwie - powiedziała Mary. - Jedna dla mężczyzny, który mi pomaga. - Kobieta zanurzyła dwa gałganki w occie i położyła je na trumnie. - Proszę wziąć pieniądze i odłożyć z powrotem resztę - dodała Mary. - Nie mogę sięgnąć do kieszeni. Kobieta wyciągnęła złotą monetę, ugryzła ją i uśmiechnęła się, obnażając spróchniałe i połamane zęby. Potem chwyciła za spódnicę i uciekła. To nie miało znaczenia. Odświeżający zapach octu wart był każdych pieniędzy. Mary chwyciła za szmatkę i przytknęła ją do nosa, gdy tylko dwóch grabarzy zabrało od niej i Jacquesa trumnę. Jacques zrobił to samo. Jego czarna skóra teraz wydawała się szara. Grabarze rzucili trumnę na stos innych. - Co robicie? - krzyknęła Mary. - Chcemy ją pochować. - Te trumny zaraz zostaną wrzucone do ziemi - powiedział jeden z nich. Mary przytknęła mocniej szmatkę do twarzy, kiedy zrozumiała, o co mu chodzi. Parę metrów od niej sześciu mężczyzn wrzucało trumny do płytkiej wypełnionej wodą jamy. Na wierzchu każdej trumny kładli kamień. Jeszcze dalej inni mężczyźni kopali następny dół. Mary chciała zaprotestować. Jednak Jacques wziął ją za ramię i odciągnął na bok. - Co robisz, Jacques? Tak nie można. To nie grób. To nieludzkie. I to tylko dlatego, że byli niewolnikami. Nie zniosę tego. - Panienko Marie, proszę się uspokoić. Niech panienka popatrzy. - Obrócił Mary, by spojrzała na drugą część cmentarza, w której chowało się białych. Grabarze wrzucali trumny do dołów w ziemi z tym samym barbarzyńskim pośpiechem. Mary schowała szmatkę nasączoną octem do kieszeni płaszcza dopiero wtedy, gdy znaleźli się daleko od cmentarza. Mokre od deszczu powietrze wydawało jej się cudownie świeże. Szła energicznie wzdłuż Conti ŃStreet, ciesząc się ruchem. Była sama. Odesłała Jacquesa do domu, wysłuchawszy najpierw, jego monologu o tym, że młoda panienka nie powinna chodzić bez opieki. Jego wieczna dezaprobata złościła Mary, ale wzruszało ją głębokie oddanie, z jakim stary lokaj służył rodzinie. Zdecydowała się pójść do banku Juliena. Chciała, żeby pomógł jej odesłać służących. Teraz, po śmierci Michelle, zdecydowali się wyjechać z miasta. Wszyscy poza Jacquesem. - Ja nie mogę zostawić domu madame Anne_marie - powiedział. - Ktoś mógłby zabrać jej rzeczy. Kiedy Mary brnęła przez błoto po Dauphine Street, deszcz nagle przestał padać. Spojrzała w górę i zobaczyła skrawek błękitnego nieba. Stale się powiększał. Od razu poprawił jej się humor. Wypogodzi się i wszystko będzie jak dawniej - pomyślała. Na pewno epidemia wkrótce się skończy. Bardzo się myliła. Epidemia ledwie się zaczynała. 61. Julien przyznał jej rację, że służbę trzeba wywieźć z miasta. - Jak tylko skończę porządkować papiery - powiedział - przyjadę do ciebie. Mam powóz. Zabieram wszystko z mojego domu. Pojedziemy razem. Przyjadę po pracy, powiedzmy, koło siódmej. Dzięki Bogu, że dni są takie długie. Zanim zrobi się ciemno, będziemy daleko za miastem. Pojedziemy na plantację naszych kuzynów w St. Francisville. Lepiej zabierz pościel i jedzenie. Na wszelki wypadek. Nie wiem, jak wielu uciekinierów się u nich schroniło. Mary podziękowała mu i wyszła. Dwóch mężczyzn zabijało okiennicami okna banku. Na chwilę dźwięk dzwonów zagłuszyły młotki. Do tej pory nie miała zamiaru opuszczać miasta razem ze służbą. Jej poczucie obowiązku było przynajmniej równie silne jak Jacquesa. Ale jeżeli spokojny i rozsądny Julien zamykał bank, to musiał wiedzieć, co robi. Postanowiła chociaż raz w życiu posłuchać kogoś starszego i mądrzejszego. Westchnęła głośno. Nagle uświadomiła sobie, jak cicho zrobiło się na ulicach. Stanęła i rozejrzała się dookoła. Nikogo. Ani znaku życia, nawet psa czy kota. Mary wzdrygnęła się. Tak, jakby wszyscy uciekli. Albo umarli. Stała na Bourbon Street, przy której wznosiły się imponujące budowle. Piękna jezdnia była teraz grzęzawiskiem lśniącego błota. Samotna, nie spiesząc się nigdzie, nie popychana przez zagonionych ludzi, którzy zwykle zapełniali ulice, Mary świeżym okiem dostrzegła piękno otaczającego ją miasta. Nawet błoto wydało jej się piękne, wyglądało jak kawał satyny rzucony niedbale na ziemię. Słońce po deszczu oświetlało domy, uwypuklając każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Zaprawa murarska prześwitująca pomiędzy czerwonymi, starymi cegłami odbijała promienie słońca. Same cegły jaśniały ciepłą czerwienią. Kolorowe tynki wyglądały jak upudrowane. Błękity, ochry i zieleń zdawały się być delikatniejsze niż zazwyczaj. Mary nigdy nie przyglądała im się z bliska, nigdy tak jak teraz - stojąc na opustoszałej ulicy. Zobaczyła, że drzwi i okna wszystkich domów mają różne kształty. Przepiękne markizy rzucały fantazyjne cienie. Każdy dom miał żelazny balkon lub galeryjkę. Frontowe okna osłonięte były żaluzjami. Każda o innym, pięknym wzorze. Połączenie delikatności i siły. Każdy dom różnił się od pozostałych. A jednak tworzyły piękną całość, przerywane tylko żelaznymi bramami. Tyle pięknych, różniących się domów, harmonijnie skomponowanych w jedną wspaniałą całość. Jak mogła nie dostrzec tego wcześniej? Powoli wracała do domu. Wydawało jej się, że odnalazła zaczarowane królestwo. Stopniowo odkrywała, że podobnie jak domy, również ulice różniły się między sobą. A jednak stanowiły część tego samego pięknego Nowego Orleanu. Pustka na ulicach przestała wydawać się jej złowieszcza, stała się darem. Mary odkrywała wciąż nowe szczegóły. Mogłaby tak iść i oglądać te cuda przez całe życie. Zapomniała na chwilę, że już za kilka godzin nie będzie jej w mieście. Na progu przed domem zobaczyła talerz z jedzeniem w kręgu srebrnych monet. Coś podobnego widziała przed innymi domami. Pomyślała, że to drobny gest pomocy dla biednych, głodnych ofiar epidemii. Zaczęła się zastanawiać, który ze służących ośmielił się to zrobić. Jacques na pewno nie zaryzykowałby żadnego z pięknych, porcelanowych talerzy M~em~ere. Nie lubił, kiedy ktokolwiek ich nawet dotykał. Mary nie chciała okazać się niemiłosierna, ale też nie zamierzała dopuścić do załamania się dyscypliny w domu. I tak już wszyscy byli wystarczająco zdenerwowani. Zebrała monety, podniosła talerz i ruszyła z nim przez dziedziniec. Ren~e, ogrodnik, podwiązywał róże połamane przez deszcz. Kiedy zobaczył Mary, upadł na kolana, zasłaniając głowę rękami. - Nie, panienko, nie! - jęczał. - Jeśli zabierze panienka ofiarę dla Wielkiego Zombi, będą straszne kłopoty. Proszę odłożyć to z powrotem, proszę. Mary poczuła gniew. Horror przeżyty w dniu świętego Jana, przysłoniły stopniowo pogodne wspomnienia z wyjazdu nad Zatokę. Teraz jednak wrócił z pełną mocą. Ren~e chciał wprowadzić voo_doo pod jej dach. Wysypała jedzenie na jego głowę i cisnęła monety o ziemię. Potem z brudnym talerzem weszła do kuchni. - Umyj to ostrożnie i odstaw na miejsce - poleciła kucharce. - A kiedy to zrobisz, zawołaj resztę służby i każ im przygotować się do wyjazdu. Możecie zabrać ze sobą tylko materace, prześcieradła i jedzenie. I powiedz Ren~e, że ma sobie umyć przed wyjazdem głowę mydłem w pralni. Może mydło wypłoszy duchy z jego głowy. Macie tylko godzinę, więc się pospieszcie. Było dopiero kilka minut po piątej, ale Mary zbyt dobrze znała kucharkę. Powtórzyła Jacquesowi instrukcję Juliena. - Jesteś pewien, że nie chcesz jechać z nami? - Całkiem pewien, panienko Marie... Jeśli wolno, ktoś na panią czeka w halu. - Na litość boską, tam nawet nie ma gdzie usiąść. A ja nie mam czasu na gości. Kto to jest Jacques? - Ktoś - to było wszystko, co potrafił lub chciał powiedzieć. Mary weszła do domu, gotowa przepraszać za to, że kazała czekać na siebie którejś kuzynce lub kuzynowi. Pewnie następny pasażer do powozu Juliena. Widok Cecile Dulac zaskoczył ją zupełnie. Cecile nie czekała na powitanie. - Musisz pójść ze mną, Mary - powiedziała. - Valmont cię potrzebuje. Mary oparła się o ścianę. - Nic nie mogę zrobić dla pana Saint_brevina - powiedziała. - I nie mam ochoty, by cokolwiek dla niego zrobić. Cecile nie zwróciła uwagi na słowa i ostry ton Mary. - Valmont jest chory na febrę, Mary. Leży nieprzytomny i przez cały czas ciebie wzywa. To już trwa parę godzin. Nie zmuszę cię do pójścia. Ale mogłabyś mu ulżyć. Wtedy jego śmierć nie byłaby taka bolesna. - Śmierć? On umiera? - Być może już nie żyje. Czekałam na ciebie prawie trzy godziny. Mary odwróciła się i wybiegła z hallu. - Jacques! - krzyknęła. - Jacques! Spotkała go w połowie drogi do kuchni. - Jacques, powiedz panu Julienowi, że nie jadę z nim. I przygotuj służących. Muszę wyjść. Nie wiem, kiedy wrócę. Nie mogła znieść myśli, że Valmont mógłby umrzeć. 62. Cecile doprowadziła Mary do samej furtki domu Marie Laveau na Saint Anne Street. Mary była tu po raz pierwszy, ale od razu domyśliła się, że nie mógł należeć do wybrednej Cecile. - Dlaczego tu przyszłyśmy? - zapytała. - Valmont jest tutaj. Jakiś jego przyjaciel przyniósł go do mnie, gdy zemdlał na ulicy. Chciał, żebym go pielęgnowała. Przeniosłam go tutaj. Nie chcę choroby w swoim domu. Mary spojrzała na Cecile, jakby ta była wężem. - Idź - powiedziała Cecile beznamiętnie. - Czekają na ciebie. - Ty nie wchodzisz? - Nie - Cecile odeszła, stąpając ostrożnie, by nie ubłocić spódnicy. Mary otworzyła furtkę i znalazła się w pełnym zieleni ogrodzie. Drzwi do domu były otwarte. Weszła i zatrzymała się tuż za progiem, czekając aż jej oczy przywykną do panującego w środku mroku. Po chwili rozpoznała kobietę, stojącą w drzwiach do pokoju. Mary wzdrygnęła się. Kobietą była królowa voo_doo. - On jest tutaj - powiedziała Marie, cofając się w głąb pokoju. Mary poszła za nią. Val leżał w ogromnym łóżku, ze spiralnymi kolumnami, grubymi jak pnie drzewa. Łóżko stało na środku małego pokoju, wokół niego ustawiono miski z płonącą oliwą. Val był prawie nagi. Tylko na biodrach miał błękitną przepaskę. Jego oczy zakrywała biała szmatka. Żółta skóra wyraźnie odcinała się na tle śnieżnobiałych prześcieradeł. Rzucał się niespokojnie, usiłując coś powiedzieć. Od czasu do czasu jęczał cicho. Żył. Mary nie potrafiła myśleć o niczym więcej. Stanęła między dwoma lampami, koło jego głowy. Czuła, że drżą jej ręce. Tak bardzo pragnęła odgarnąć mu mokre włosy z czoła, zwilżyć spierzchnięte wargi. Ulżyć mu w jakiś sposób. Ból, jaki jej zadał, cała brzydota jego postępowania, okrucieństwo, nie miały teraz znaczenia. Cierpiał, a jej pękało serce. - Zabiorę go do szpitala - powiedziała. - Mój wuj ma powóz. Zawiozę go tam. - Nie zrobisz tego - odezwała się Marie. - Lekarze zabiliby go puszczaniem krwi. Znam się na leczeniu lepiej od nich. Jeżeli uda mu się odpocząć, uratuje go własna siła. Zamiast tego nawet, kiedy mu daję lekarstwa na sen, sam się wykańcza. Dlatego wysłałam Cecile po ciebie... Mów do niego. Powiedz, że jesteś tutaj. Mary zacisnęła pięści. - On potrzebuje doktora, a nie twoich czarów. Przepuść mnie. Idę sprowadzić powóz - popchnęła Marie, ale ta z powrotem zastąpiła jej drogę i przycisnęła Mary do ściany. Silne ręce królowej voo_doo ściskały jej nadgarstki. - Cicho bądź, głupia. I tak nie może odpocząć, bo ciągle gada o tobie. Posłuchaj mnie. Ten człowiek jest moim przyjacielem. Kocham go i pomogę mu. Jeżeli w ogóle można go uratować, to jestem jedyną osobą, która potrafi to zrobić. Możesz mi pomóc albo pójść sobie. Ale nie zabierzesz Valmonta z jedynego miejsca, gdzie może wrócić do zdrowia. Zabiję cię, gdybyś spróbowała. Lepiej będzie, jeśli mi uwierzysz. Mary czuła gorący oddech Marie_Laveau na policzku. Chciała wyrwać się i uciec stąd jak najdalej. Wtem usłyszała głos Valmonta. Słaby. Proszący. - Mary... Mary... - Val. Jestem tutaj. - ...mary... - Valmont usiłował wyciągnąć do niej rękę, ale był za słaby - ...mary... Chwyciła jego dłonie. Były rozpalone od gorączki. - Mary... przepraszam... wybacz... mi... - Wybaczam, wybaczam, Val - podniosła jego ręce do ust i gorączkowo zaczęła całować je. Z jej oczu nieprzerwanym strumieniem płynęły łzy. Przykładała dłonie Vala do policzków, chłodząc je swymi łzami. - Przebaczam ci - powiedziała. - Wszystko. Już dobrze. Tylko nie umieraj, mój najdroższy. Tylko żyj. Westchnął, jakby wreszcie mógł odpocząć i uspokoić się. Przestał rzucać się na łóżku. Nagle jego ręce zrobiły się zbyt ciężkie, by mogła je utrzymać. Opadły na nieruchome ciało. - Val! Przez jego usta przesunął się uśmiech, potem i one znieruchomiały. Z nosa pociekły strużki czerwonej krwi. Płynęły po policzkach, w stronę ust. Mary krzyknęła przeraźliwie. - On nie żyje! Starała się zatrzymać czerwone strumyczki palcami. Ale przemykały się pomiędzy nimi. Marie Laveau odsunęła Mary na bok. Położyła swe silne ręce na zakrwawionej szyi Valmonta. - Cicho, głupia - wyszeptała ze złością. - Usnął, nareszcie spokojnie usnął. Obok łóżka stała miska z wodą. Marie zmoczyła ręcznik i zaczęła zmywać krew z twarzy Vala. Przytknęła zimny ręcznik do jego nosa, czekając aż krew przestanie lecieć. - Potrzebuje tylko odpoczynku - powiedziała Marie. - Dobrze, że przyszłaś. Teraz umyjemy go, żeby ochłodzić ciało. Mary wzięła drugi ręcznik i zaczęła obmywać ciało Vala. W pokoju było cicho. Usłyszała, że znów zaczyna padać deszcz. W jasno oświetlonym pokoju o zaciągniętych zasłonach nie istniał czas, nie było dnia ani nocy. Życiem dwóch kobiet kierowały tylko potrzeby chorego mężczyzny. Marie Laveau postawiła Mary taboret w odległym kącie. Siadywała tam, kiedy Val spał. Chwilami drzemała, z głową opartą o ścianę, dopóki nie obudziło jej skrzypienie łóżka, czy cichy krzyk. Za którymś razem, gdy podbiegła do niego, zobaczyła, że Valmont nadal śpi. Uświadomiła sobie, że obudziła ją cisza. Umilkły dzwony. Wróciła do swego kąta, szczęśliwa, że nie słyszy już ich żałobnego dźwięku. Marie Laveau znikała i pojawiała się bezszelestnie. Czasami siadała koło Mary. Rozmawiały przyciszonymi głosami, a potem długo milczały. Mary dowiedziała się, że Val przyjechał do miasta w poszukiwaniu lekarza dla chorych na febrę niewolników, kiedy doktor, który normalnie leczył chorych w Benison, odmówił wyjazdu na plantację. Choroba dopadła Vala na Giełdzie. Dowiedziała się także co nieco o długiej listownej przyjaźni między nim a Marie i zazdrościła jej tak namiętnie, że siła tego uczucia zaskoczyła ją i zawstydziła. Musiała przyznać się przed sobą, że kocha tego mężczyznę ze wszystkich sił. Nie liczyło się, co zrobił lub mógł zrobić, kochała go. Nie tylko ciałem, jak usiłowała sobie wmówić. Kochała go całym sercem i duszą. Czuła, że miłość Marie do niego była równie silna jak jej. Choć inna. Wkrótce obie kobiety połączyła nigdy nierozerwalna więź. Pracowały wspólnie, żeby uratować życie ukochanego mężczyzny. Spłukiwały jego rozgrzane gorączką ciało, zmywały krew, płynącą z nosa i uszu. Mary przytrzymywała jego głowę, gdy Marie podawała mu lekarstwo. Obejmowały go dwie, kiedy rzucał się skręcany bólem. Kilka kropel zostanie w nim - mówiła Marie nie przejmując się wymiotami - i pomoże mu. Zmywały nieczystości z jego ciała i zmieniały pod nim prześcieradła. Mary nigdy nie pytała, jakie lekarstwa Marie mu podaje. Pomagały - to było najważniejsze. Gotowa była sprzymierzyć się z samym diabłem, gdyby to miało uratować Valmonta. Z głębi domu dochodziły do niej głosy białych i czarnych ludzi, mówiących po francusku i angielsku. Głosy proszące o lekarstwa, o gris_gris i zaklęcia przeciwko febrze. Kiedy potrzebowała chwili wytchnienia lub chciała zaczerpnąć świeżego powietrza, wychodziła na podwórko za domem i pozwalała, by deszcz odświeżał jej śmierdzące ubranie i ciało. Z korytarza widziała nieraz przez otwarte drzwi pokój, w którym stał ołtarz voo_doo. Stały na nim małe słoiczki z kolorowym proszkiem. Wokół paliły się czarne świece. Była tam też statuetka Najświętszej Maryi Panny i krzyże z ciemnego drzewa po dwóch stronach klatki, w której wił się wielki wąż. Nie obchodziło jej to. Marie, mimo wszystkich czarów i zaklęć, nie udało się uspokoić Vala. Głos i ręce Mary dały mu odpoczynek. Potrzebował jej. Tylko jej. Kilka godzin po tym, jak ucichły dzwony, a może minął cały dzień - Mary usłyszała głuchy grzmot. Miska z wodą, którą właśnie trzymała w rękach, upadła na podłogę i rozbiła się. - Co to jest? - zapytała szeptem. - Wystrzał armatni - odpowiedziała Marie. - Wyciągnęli armaty na ulice i strzelają do chmur. Myślą, że rozbiją wywołującą chorobę miazmę - jej głos był pełen goryczy. - Potem zaczną palić smołę. Nikt nie wie dlaczego. To jeszcze nigdy nie pomogło. Ale tak jak zawsze będą kłamać, że to łagodzi przebieg choroby. Kłamcy. Przestali bić w dzwony, jakby nikt nie wiedział, że ludzie nadal umierają. Dwieście osób dziennie. Dla Mary ta ogromna liczba była nie do pojęcia. - Ale nie Val - powiedziała. Raz obudził się zupełnie przytomny. Marie karmiła go, przytykając miskę do ust, a Mary z tyłu podtrzymywała mu głowę. W pewnej chwili Val sam sięgnął po miskę. - Jestem głodny - powiedział wyraźnie i zaczął łapczywie pić. Chwilę potem znowu nadeszły konwulsje i wkrótce znów znalazł się w stanie śpiączki. - Wszystko dobrze - powiedziała Marie. - Połowa została w nim. Bardziej potrzebuje teraz pożywienia, niż lekarstw. Później tego samego dnia, a może to była już noc, Val nagle głośno jęknął. Marie i Mary podbiegły do niego. Jęczał coraz głośniej, coraz boleśniej. Marie dotknęła jego czoła i sprawdziła puls. - Kryzys - w jej głosie czaił się strach. Mary słyszała, jak Marie modli się i dodawała do słów królowej voo_doo swe milczące prośby. Potem nagle na białe prześcieradło pomiędzy nogami Vala wylały się na czarne, obrzydliwie śmierdzące ekskrementy. Mary cofnęła się krztusząc. - Będzie żył! - wykrzyknęła uszczęśliwiona Marie. - Jego ciało zwyciężyło. Będzie żył. Złapała za mokry ręcznik i zaczęła energicznie myć Vala. Po sekundzie ręcznik był cały brudny. - Szybko! - krzyknęła. - Przynieś nowe z kuchni. Zaraz się obudzi. Musi być czysty. Mary pobiegła. Otwierała w pośpiechu wszystkie szuflady, szukając świeżych ręczników. I wtedy usłyszała Vala. Był słaby, ale przytomny. - Co tu u diabła tak obrzydliwie śmierdzi. Odpowiedział mu pełen ciepła głos Marie. - To pan tak śmierdzi, monsieur Saint_brevin. - Kto to? Zdejmij mi to coś z oczu, Marie, czy to ty? - To ja. - Dlaczego jestem w twoim domu? Nic nie pamiętam. - Byłeś chory na febrę. Teraz już doszedłeś do siebie. - Pomóż mi wstać. Muszę się wykąpać. I umieram z głodu. Mary upuściła szufladę na ziemię. Był przytomny. Chciała go zobaczyć. Usłyszała śmiech Marie. - Jesteś nagi i w moim łóżku, Valmont. Nie musimy się nigdzie śpieszyć. Wreszcie udało ci się dostać tam, gdzie chciałeś się dostać od lat. Śmiech Valmonta zmroził Mary. Był pełen uczucia i porozumienia. - Nic nie rozumiesz - powiedział. - Muszę wstać i pozbyć się tego smrodu. I muszę sprawdzić, co się dzieje na moim statku. - Teraz już się nie śmiał. - Muszę iść, Marie. Muszę... - zawahał się. - Muszę popłynąć na ślub z moją bogatą i piękną narzeczoną z Charlestonu. Mary zgięła się w pół, jakby otrzymała bolesny cios. Po cichu wyszła przez kuchnię na świeże od deszczu podwórko. Niebo było ciemne i niskie. Nie potrafiła powiedzieć, czy jest noc, czy dzień, bo w rogu dziedzińca paliła się beczka smoły. Oświetlała mały okrąg wokół, lecz czarny dym zasnuwał resztę podwórka. W oddali słychać było regularne wystrzały z armat. Szła jak ociemniała opustoszałymi ulicami, krztusząc się od dymu, zatykając uszy, by nie słyszeć wystrzałów. Nagle potknęła się i prawie upadła. Wyczerpana, oparła się o ścianę. Płakała. Nie wiedziała, czy płacze od dymu, czy od palącego ją bólu. Zatrzymała się znów na następnym rogu, słysząc zgrzyt nienaoliwionych kół. Przetarła oczy i usiłowała dojrzeć poprzez dym, kto jedzie. Padał rzęsisty deszcz. Mary zobaczyła wóz dopiero, kiedy znalazł się tuż obok niej. Stary i drewniany wóz drabiniasty pełen nabrzmiałych, rozkładających się ciał. Z jego boków wystawały sztywne ręce i nogi. Mary upadła na ziemię i zakryła oczy. Czuła, jak po jej ciele spływają strugi deszczu i zimnego potu. Słyszała własny urywany oddech i dzwonienie zębów. Była chora z przerażenia. Wóz pojechał dalej. Usłyszała, że zatrzymał się kilka domów dalej. Woźnica krzyknął: - Wynoście swoich zmarłych. Później głos woźnicy wyraźnie się oddalił, a w końcu słyszała znów tylko wystrzały i deszcz dudniący o ceglaną banquette. Mary podniosła się i rzuciła się do biegu. Ślizgała się i upadała w błoto pokrywające ulice, obcierała sobie ręce i kolana. Oślepiał ją dym. Gdy w końcu dotarła do domu Sazeraców była przemoczonym, ociemniałym, jęczącym stworzeniem. Jacques odrobinę uchylił drzwi. - Jacques, Jacques, w imię Boga, daj mi wejść. To ja, Mary Macalistair. Wysoki lokaj ukląkł. W jednej ręce trzymał latarnię, w drugiej pistolet. Spojrzał przez szparę w przerażone oczy Mary. - Na Boga - westchnął. - Myślałem, że panienka nie żyje. Odłożył lampę i pistolet i otworzył szerzej drzwi. - Chodź dziecko. Jestem w domu. 63. Mary próbowała w swoim domu ukryć się przed koszmarami. Wypiła nawet trochę laudanum babki, żeby uciec w sen. Ale sny były jeszcze bardziej przerażające niż rzeczywistość. A kiedy się budziła, powracało wspomnienie Valmonta i cierpiała jeszcze mocniej. Zajmij się czymś, nakazywała sobie. Musisz być czymś zajęta. Przeczytała list, który zostawił dla niej doktor Brissac. "Jeżeli ma pani silne serce, potrzebujemy pani. W szpitalu brakuje rąk do pracy. Zbyt mało jest chętnych do opieki przy chorych. Prosimy o pomoc." Mary zawinęła się w szal i wyszła z domu. Powietrze, przesycone zapachem dymu i deszczu spowiło ją jak ciężki koc. Jacques widząc, że Mary wychodzi, nakreślił w powietrzu znak krzyża. Szpital okazał się największym koszmarem. Wszystkie łóżka były zajęte. Tak samo wszystkie materace na ziemi między łóżkami i na korytarzach. Chorzy i umierający leżeli po kątach, w przejściach i na schodach. Wszędzie unosiły się zapachy krwi, wymiotów i trupów. Mary kawałkiem bandaża przywiązała sobie pod nosem chusteczkę nasączoną octem. Wynosiła brudne ubrania i prześcieradła do pomieszczenia przeznaczonego na pralnię. Pomagała myć i podnosić chorych, ubierać trupy w śmiertelne koszule. Pielęgniarkami w szpitalu były siostry Urszulanki. Ich podkrążone oczy i zmęczone twarze świadczyły o potwornym wyczerpaniu. Były też wolontariuszki, tak jak Mary. Zauważyła panią O'neill, u której niegdyś mieszkała, ale nie miała czasu, by z nią porozmawiać. Emigrantom wdowa musiała wydawać się aniołem, który przyszedł ich odwiedzić i przypomnieć o zielonej Irlandii. Siostry powiedziały Mary, że śmierć zawsze największe pokłosie zbiera wśród niedawno przybyłych. Doktor Brissac odnalazł Mary w wielkiej sali. - Proszę mi pomóc, mademoiselle! - krzyknął. - Potrzebuję kogoś, kto mówi po francusku, a nie chcę odrywać sióstr od ich miłosiernych uczynków. - Mary biegiem ruszyła w jego stronę. W szpitalu przekonała się, że Marie Laveau miała rację. Stosowane tutaj metody leczenia przeżyć mogli tylko najsilniejsi. - Proszę podać mi lancet i miskę - polecił lekarz. - Muszę upuścić tej kobiecie krwi. - Ależ ona i tak krwawi, doktorze. Proszę spojrzeć na jej nos. - Prosiłem o lancet i naczynie, mademoiselle. Kiedy stanie się pani mężczyzną i lekarzem, podyskutujemy o metodach leczenia. Mary podała mu narzędzia z walizeczki, stojącej na podłodze. Były brudne od zaschniętej krwi. Chciała chociaż wytrzeć je o fartuch. Wydawało jej się, że podawanie brudnych narzędzi jest tak samo niedopuszczalne, jak podawanie jedzenia na brudnym talerzu. - Szybciej, nie widzi pani, ilu jeszcze ich czeka? - lekarz wyrwał jej lancet z ręki. Z wprawą przeciął żyłę na ramieniu kobiety. Krzyknęła z bólu, mimo że była prawie nieprzytomna. Gdy kubek był pełen, lekarz wręczył go Mary. - Proszę to wylać i przytrzymać ją, gdy będę podawał lekarstwo. Kobieta szarpała się i wyrywała, ale Mary trzymała ją mocno. Doktor Brissac przemocą wlał chorej do gardła ciemny gęsty płyn. Potem podszedł do kolejnej pacjentki, leżącej na podłodze. - Proszę podać mi kubek i lancet, mademoiselle. Szybko. - Niech pan mnie nie kroi, doktorze! - wrzeszczała kobieta. - Jezu litościwy, wysłuchaj mnie! Nie pozwól mnie kroić. - Niech pani ją mocno trzyma, mademoiselle. Mary wykonała polecenie. Starała się przemawiać łagodnie do przerażonej kobiety, ale pokryte plamami krwi usta szeptały ciągle. - Niech pani nie pozwoli mnie kroić, nie pozwólcie mu, nie pozwólcie. - Kiedy lancet przeciął jej żyłę, wydała przerażający krzyk. Inni także krzyczeli, lekarz przechodził od pacjenta do pacjenta, stosując najlepszą znaną sobie metodę leczenia. Od patrzenia na to Mary robiło się niedobrze. I od żniwa, jakie zbierała śmierć. Ciała ułożone ciasno jedno przy drugim leżały w kącie sali. Każdej sali. Jedna z zakonnic przyłapała Mary na patrzeniu w tamtą stronę. - To okropne, ale nic więcej nie możemy zrobić. - Co pięć minut ktoś umiera. Ksiądz ich pobłogosławi i pomodli się, zanim ich stąd zabiorą. Pod koniec dziesiątej godziny Mary nie mogła już tego dłużej wytrzymać. - Wychodzę, siostro - powiedziała. Ściągnęła zakrwawiony fartuch i cisnęła go na górę brudnej bielizny. - Niech Bóg cię błogosławi za pomoc - zakonnica podeszła do następnej cierpiącej osoby. Modliła się, obmywając ciało chorej, ale największą ulgę przynosił widok jej łagodnej zmęczonej twarzy i znajomego, ciemnego habitu. Mary nie wróciła już do szpitala. Następnego dnia włożyła do kosza mydło, ocet i kilka prześcieradeł. W drugim koszu miała słoje z rosołem, który Jacques pomógł jej ugotować poprzedniego wieczoru. Nie mam lekarstwa Marie Laveau, myślała, ale wiem, że najważniejsze jest jedzenie. Przynajmniej mogę spróbować. Szła wzdłuż opustoszałej grobli w stronę Irish Channel. W dokach nie było statków, ani nawet łodzi. Pozostawione towary gniły na brzegu. Jakiś szczur czmychnął spod nóg Mary, przestraszony jej pojawieniem się. Ona na jego widok również podskoczyła nerwowo. W pobliżu Adele Street zobaczyła dwoje nagich dzieci bawiących się w wodzie spływającej rynsztokiem. Podeszła do nich z uśmiechem. - Jak się macie? - zapytała. Podbiegły do niej, rozbryzgując wodę. Powiedziały, że są głodne, a mama nie może ich nakarmić, bo leży chora. - Pokażcie mi, gdzie mieszkacie. Może pomogę waszej mamie. Kobieta leżała nieprzytomna, jej żółta skóra płonęła gorączką. Łóżko brudne było od krwi i wymiocin. Nie jest bardziej chora niż Val, pomyślała Mary i zaczęła od umycia kobiety i łóżka. Potem wysprzątała pokój, a w końcu nawet cały dom. W kuchni znalazła szczotkę do podłogi. A także ziemniaki i kawał zasolonego mięsa wołowego dla dzieci. W duszy dziękowała po tysiąckroć pani O'neill za to, że nauczyła ją sprzątać. I za dobrą radę, której jej kiedyś udzieliła, że wrząca woda wcześniej czy później wszystko ugotuje. Kiedy dzieci zostały ubrane i nakarmione, a ich matka umyta, Mary poszła do sąsiedniego domu, a potem do następnego i tak krążyła przez cały dzień, niosąc swoje kosze i przekonanie, że febrę można wyleczyć. Zanim długi, deszczowy dzień się skończył, znalazła do pomocy kobietę i mężczyznę. Nauczyła ich tej odrobiny wiedzy, którą sama posiadła. A co ważniejsze przekonała ich, że febra nie zabija wszystkich. Obiecali, że będą odwiedzać chorych w nocy, karmić ich i myć. Mary przyrzekła wrócić następnego ranka z jedzeniem. Miała dziesięciu pacjentów. Tylko dziesięciu, pomyślała gorzko. Mogę pomóc tylko dziesięciu ludziom i to pomóc tak niewiele. Kiedy była już daleko od Irish Channel, pozwoliła sobie na płacz. Potem wyprostowała się i ruszyła szybko przez deszcz i błoto w poszukiwaniu wozu z nieboszczykami. Znalazła trzydzieści rozkładających się ciał i przygotowała jej do pogrzebu. Mary codziennie zjawiała się w dzielnicy emigrantów i pracowała tyle, ile tylko mogła. Zobojętniała na otaczający ją koszmar. Wciąż miała przed oczami skutki straszliwej plagi, która spadła na miasto. W jednym domu znalazła dwadzieścia sześć ciał w stanie rozkładu. W innym niemowlę ssące pierś martwej matki. Odprowadzała dzieci do sierocińca i codziennie zanosiła tu także torby pełne jedzenia. Wpadała w rozpacz, kiedy czarne wymiociny mówiły jej, że wszystkie wysiłki okazały się daremne. Płakała ze szczęścia, kiedy chłodne czoła i usunięte z kiszek nieczystości, świadczyły o sukcesie. Na jej rękach otworzyły się rany od mydła, którym szorowała kolejne domy, oczy łzawiły jej od dymu. Ale trzymała się prosto, zawsze czysta i schludna, zawsze z uśmiechem na twarzy, niezależnie od zmęczenia i przejmującego ją smutku. Wiedziała, że jej wiara w możliwość pokonania febry, była dla chorych i przerażonych najważniejsza. Pewnego dnia, kiedy właśnie myła jakiegoś staruszka, usłyszała za sobą chrząknięcie. Odwróciła się i zobaczyła panią O'neill. Uśmiechnęły się do siebie spontanicznie i serdecznie. - A więc to ty Mary Macalistair - powiedziała wdowa. - Słyszałam opowieści, ale nie wierzyłam własnym uszom. Kiedy skończysz z Michaelem O'roarke, który powinien był już umrzeć z dziesięć lat temu, albo i więcej, przyjdź do mojego domu. Musisz zjeść śniadanie i odpowiedzieć mi na tysiące pytań. - A niech to! - wykrzyknęła pani O'neill, kiedy Mary skończyła mówić. - Nigdy bym nie przypuszczała, że zgodzę się z jakąś znachorką voo_doo. Ale zgadzam się. Widziałam na własne oczy, jak ledwo co chorzy ludzie umierali po opuszczeniu im całej dobrej, czerwonej krwi. To, co zrobiłaś na Irish Channel, nie pozostało niezauważone, Mary. Posłuchaj, znam moich sąsiadów i zapewniam cię, że nie będą siedzieli z założonymi rękami, jeśli uwierzą, iż można pomagać chorym. Od jutra zabiorą się do pracy. Niektórzy z nich mogą okazać się nazbyt wrażliwi, żeby myć żółte twarze, ale nikt nie jest na tyle słabowity, by nie mógł szorować podłogi. Przyjdziesz do mnie jutro, moja droga i pokażę ci jak działa dobry przykład. Nie musisz też przynosić tego całego jedzenia. Pomagaj dalej w sierocińcu, ale dla tych biednych żółtków ja ugotuję rosół. Nie chcę narzekać, ale wydaje mi się, że odrobina kapusty dodałaby mu trochę smaku. Po upływie dwóch dni Mary nie była już więcej potrzebna na Irish Channel. Szła powoli do domu, pierwszy raz uświadamiając sobie, jak bardzo jest zmęczona. Powinna być zadowolona, że wdowa O'neill przejęła dowodzenie. Zdołają pomóc większej liczbie chorych. Społeczność irlandzka była silnie związana, nikt nie zostawiał tu drugiego w potrzebie. Cieszyła się. Ale równocześnie czuła się niepotrzebna i bezużyteczna. I samotna. Po prostu potrzebujesz trochę snu, Mary Macalistair, pomyślała. Wtedy może wykażesz więcej rozsądku i przestaniesz się mazać. Tego dnia jednak poszła do łóżka bardzo późno. Kiedy doszła do domu, zastała szeroko otwarte drzwi. Stała w nich M~em~ere. - Marie, moja kochana, wyglądałam na ciebie. Uściskaj swoją starą babkę, która tak straszliwie za tobą tęskniła. Mary wdychała czysty, słodki zapach lawendy, czuła przy swoim policzku delikatny i pomarszczony policzek M~em~ere. Całe jej przygnębienie w jednej chwili znikło. - Nie powinnaś wracać do miasta, M~em~ere, ale mimo to jestem taka szczęśliwa, że cię widzę. - Nie bądź głuptasem, Marie. Musiałam wrócić. Za dwa dni jest dzień naszej patronki, urządzamy przecież przyjęcie. Przyjęcie, kiedy wokół szaleje śmierć i rozpacz. Lawendowy puder M~em~ere w oparach płonącej smoły, jej łagodny głos przebijający się przez huk kanonady. - Jesteś prawdziwą Kreolką, najdroższa M~em~ere - powiedziała Mary. Wydawało jej się, że minęły wieki, od czasu gdy śmiała się po raz ostatni. To, że Anne_Marie Sazerac odmówiła dostrzeżenia tragedii, która dotknęła Nowy Orlean, zadziałało na wszystkich jak różdżka czarnoksięska. Kiedy Mary obudziła się następnego dnia, poczuła przepyszny aromat kawy z mlekiem i bułeczek. Pokojówka M~em~ere stała przy jej łóżku z tacą. Filiżanka z delikatnej porcelany w kwiatki, obok haftowana różowa serwetka i mały srebrny wazonik ze świeżymi różami. Mary pomyślała, że czegoś równie pięknego nie widziała nigdy w życiu. Gdy po śniadaniu zeszła na dół, we wszystkich pokojach, na świeżo wypoliturowanych stołach ustawiono kwiaty, a w powietrzu unosił się orzeźwiający zapach olejku cytrynowego. M~em~ere siedziała na niskim stołku, a przed nią na podłodze leżały rysunki. - Bonjour, moja kochana. Jaka cudowna przesyłka czekała na mnie. Chodź obejrzeć szkice, które nadeszły z Paryża. Musimy pomyśleć o zamówieniu sukni na twój debiut. I kilku innych. Musisz mieć wszystko co najlepsze na twój sezon. W nowym Orleanie nie ma odpowiedniej krawcowej. Co by się nie mówiło, Paryż to Paryż. Popatrz, Marie, popatrz, co oni teraz wymyślili. Nie ma już krynolin, tylko rodzaj metalowego rusztowania, na którym rozpina się spódnicę. Ja też muszę taką mieć. Mary kucnęła, żeby obejrzeć rysunki. Jej zamiłowanie do fatałaszków znów zostało rozbudzone. Potem babka uparła się, żeby pójść na Rynek. - Załóż czarny welon, ch~erie. Jeśli nawet usmoli ci się twarz, nikt tego nie zauważy. Mary starała się jej nie urazić. - M~em~ere, nikogo tam nie będzie. - Bzdura, na Rynku zawsze są sprzedawcy. Jest sezon na truskawki. A ja mam właśnie dzisiaj apetyt na truskawki. Miała rację. Na rynku były Murzynki z koszami pełnymi przepięknych truskawek, z jarzynami, z kwiatami, wojowniczymi langustami i perłowymi ostrygami. Nie było wielu sprzedających i ceny dziesięciokrotnie przewyższały te sprzed epidemii, ale można było kupić to samo, co zwykle. Madame Sazerac starannie wybierała towar i targowała się zawzięcie o niższe ceny i ładniejsze lagniappe. Kupcy byli zachwyceni. Głośno zachwalali towary, starając się przyciągnąć ich uwagę. Kiedy odchodziły, wszyscy uśmiechali się szeroko. Naprzeciwko Rynku znajdował się bar. Zazwyczaj pełen był marynarzy ze stojących przy grobli statków. Teraz przez otwarte drzwi można było zobaczyć cały przekrój społeczny mężczyzn Nowego Orleanu. Pili i zaczepiali mocno wymalowaną kobietę śpiewającą i grającą na banjo. - Obrzydlistwo - powiedziała Mary. - Pamiętaj Marie, że wszystkie teatry są zamknięte. A ludzie chcą się bawić. Lubię tę piosenkę. O Zuzanno, tak się chyba nazywa. Łatwo wpada w ucho. - Nie mówiłam o śpiewaczce. Chodzi mi o te cyfry wypisane kredą na drzwiach. To zakłady, ile ludzi dzisiaj umrze na febrę. M~em~ere wzruszyła ramionami. - Mężczyźni zawsze będą się zakładać, a szczególnie mężczyźni w Nowym Orleanie. A ludzie będą umierać tak czy inaczej... Istnieją mężczyźni, którzy założyliby się o wszystko, tacy już są. Myślisz, że ceny za przyszłe zbiory Rolanda i udziały bankowe Juliena to nie hazard? Mój ojciec miał plantację trzciny cukrowej. I to był największy hazard. Wystarczy wczesny mróz i tracisz wszystko w ciągu godziny. Mary poczuła, jak cała sztywnieje, ale udało jej się to pokonać. W jej świecie był tylko jeden właściciel plantacji trzciny i musiała o nim zapomnieć. Skupiła się na wesołej paplaninie babki. - Musimy znaleźć jakieś wstążki, żeby przystroić pokój na naszą fete, Marie. I specjalną formę do ciasta. To, że przyjęcie będzie tylko dla nas dwóch, a nie jak zwykle dla całej gromady Marie, nic nie zmienia. Mary robiła wszystko, żeby zapomnieć o Valu i skoncentrować się na przygotowaniach do przyjęcia. Ale wciąż nawiedzały ją wspomnienia. I pytania. Czy gdyby została w domu Marie Laveau i gdyby Val ją zobaczył, pojechałby do dziedziczki z Charlestonu? Wzywał ją. Dlaczego? Czy chciał tylko przebaczenia? Dlaczego miałoby go to wzruszać, jeżeli nie zależało mu na niej. Wieczorem po kolacji poprosiła babkę o radę. Nie wprost, zaczęła od pytania ogólnego. - Co powinnam wiedzieć o miłości, M~em~ere? Anne_Marie Sazerac spojrzała na nią oczami starej kobiety. Położyła dłoń na ręce Mary, dotykając jej długich palców. - Chodzi ci o miłość między kobietą a mężczyzną. Wiem na ten temat więcej niż mogłabyś przypuszczać, Marie. Chciałam porozmawiać o tym z tobą zanim skończy się lato, przed twoim wejściem w świat. Możemy porozmawiać o tym dziś. Przynieś skrzynkę, dziecko. Jest tam coś, co muszę trzymać w ręce, kiedy mówię o miłości. 64. M~em~ere sięgnęła ręką w ciemny róg skrzynki. - To zdarzyło się w 1788, w roku, w którym się urodziłam. Był wielki pożar. Spaliło się praktycznie całe miasto, nasz dom również. Moja matka uwielbiała wspominać tę historię. Była w ciąży i termin się trochę przeciągał. Opowiadała, że wróciła do płonącego domu po skrzynkę i zdenerwowanie przyśpieszyło poród. Urodziłam się w klasztorze Urszulanek. To był chyba jedyny budynek, który ocalał. Mama pieszczotliwie nazywała mnie potem "pogorzelcem". Mary była zachwycona. - Będę cię tak nazywać. Co za wspaniałe imię! Babcia "pogorzelec". - Chciałabym zobaczyć minę Jacquesa, gdy to usłyszy - śmiała się babka. - Przecież wiesz, że bardzo nie lubi, gdy zachowujemy się niepoważnie. Zawsze zadziwiała mnie pamięć mojej matki. Mój młodszy brat Alessandro, urodził się w roku, kiedy zdarzył się następny wielki pożar. Jest ode mnie sześć lat młodszy. I przekonany, że ta anegdota dotyczy właśnie jego. - Czy wtedy wasz dom także spłonął? - O tak. Pamiętam to. Przez następne parę miesięcy musieliśmy mieszkać w namiotach na grobli. Wszyscy moi przyjaciele także tam byli. Przypominało to gigantyczny piknik. Nigdy nie zastanawialiśmy się, czy rodzice też to lubili. Po tych dwóch pożarach mój ojciec zdecydował się zostać plantatorem. Powiedział, że mieszkanie w mieście jest zbyt ryzykowne. To była chyba jedyna rzecz w życiu, którą uznał za zbyt ryzykowną. Był największym hazardzistą w całym Nowym Orleanie. - A co robił, zanim został plantatorem? M~em~ere spojrzała na nią zdziwiona. - Nie wiem. Przypuszczam, że musiał być utracjuszem, jak Bertrand. Po prostu był bogaty i czarujący. Bogaty - bo inaczej moi dziadkowie nigdy nie pozwoliliby mu ożenić się z ich córką. Czarujący - to sama pamiętam. Uwielbiałam go. Maman również szalała za nim. To było małżeństwo z miłości. Mary przysunęła swój stołek o centymetr bliżej do fotela babki. - Opowiedz mi o tym, M~em~ere. Anne_marie Sazerac pogłaskała Mary po głowie i westchnęła. - To jest opowieść, którą powino zaczynać się od: "dawno, dawno temu". Moja mama, Isabelle_marie, była bardzo piękna, taka jak powinna być królewna z bajki. Kiedy Marie_H~el~ene przedstawiano królowi hiszpańskiemu, Isabelle_marie, jej bracia i siostry stali się świadkami wielkiego honoru, jaki spotkał ich matkę. Spójrz na portret Marie H~el~ene, Marie i zobacz jaka była piękna. I wyobraź sobie, że w wielkiej sali tronowej wszyscy patrzyli tylko na Isabelle_marie w prostej, dziewczęcej sukience, a nie na jej matkę ubraną we wspaniałe, dworskie suknie. Tak, była zadziwiająco piękna. Mój dziadek zasypany wprost został prośbami o jej rękę. Ale Isabelle_marie nie chciała żadnego ze szlachciców hiszpańskich, a rodzice nie zmuszali jej. Jechali do domu, do Nowego Orleanu i nie chcieli zostawiać swojej córki w dalekim kraju. Kiedy wrócili, gubernator wyprawił na ich cześć wspaniałe przyjęcie. I tam Isabelle_marie spotkała Antoine Ferranda. Tańczyli ze sobą i patrzyli sobie w oczy, a kiedy przyjęcie się skończyło, Isabelle_marie powiedziała ojcu, że spotkała mężczyznę, którego chciałaby poślubić. - To brzmi jak bajka - westchnęła Mary. - To dopiero początek. Bajkowy był ich ślub. Nadal się go wspomina w Nowym Orleanie, chociaż nie żyje już nikt, spośród tych, którzy na nim byli. Mój dziadek mieszkał w wielkim domu, tam gdzie dzisiaj jest amerykańska dzielnica. To była jego plantacja. Wtedy miasto miało tylko dzielnicę francuską. Do domu prowadziła długa aleja wysadzana dębami. Wiele tygodni przed ślubem posłał swoich niewolników do lasu, żeby zebrali mnóstwo pająków i wypuścili je potem pod dębami. Pająki snuły pajęczyny i stworzyły nad aleją cudowny baldachim. W dniu ślubu Marie_H~el~ene i wszystkie jej dzieci poszły wczesnym rankiem rozdmuchiwać złoty pyłek na pajęczyny. A potem służba położyła na drodze dywan specjalnie zamówiony w Persji. Goście w swych odkrytych powozach jechali na ślub Isabelle_marie pod lśniącą w promieniach słońca najdelikatniejszą koronką i po kwiecistym dywanie. Czarne włosy panny młodej ukryte pod białym welonem też lśniły refleksami złota. - Bajka - szepnęła Mary. - I żyli długo i szczęśliwie. - Tak, naprawdę byli szczęśliwi. Kosztem wszystkich wokół. Czy jest w twojej skrzynce mały skórzany woreczek? Mary otworzyła wieko i wyjęła go. Na twarzy M~em~ere pojawił się grymas. Ważyła woreczek w dłoni. - Jest taki lekki - powiedziała - ale kosztował dwie fortuny. - Wyrzuciła czarny grot na stół. - To jest talizman mojego ojca. A woreczek zrobiono ze skóry czarnego kota. Silne gris_gris. W zamian za to oddał ślubny welon mojej matki. Zrobił to, gdy stracił połowę swych pieniędzy przy zielonych stolikach. Był pewien, że to pozwoli mu przełamać pecha. Był tak pewien, że grał dalej i stracił cały majątek. Musiał sprzedać klejnoty mojej matki i ziemię, jaką odziedziczyła po śmierci rodziców. Potem przegrywał pieniądze, które dostawała od swych braci na życie. Ostatni zakład przegrał z naturą. Przyszedł wczesny mróz i zniszczył ojcu zbiór trzciny. Ojciec stracił plantację - bo grał na poczet hipoteki - i honor, bo nie mógł spłacić swych potwornych długów. Ale nie miał już nic, co mógłby sprzedać. Mój mąż spłacił wszystkie jego zobowiązania, w tym również hipotekę. To był jego prezent dla ojca, który w zamian oddał mu moją rękę. Miałam wtedy szesnaście lat. Skrzynka należała do mnie. Ale moja matka poprosiła, żebym zamieniła jeden skarb. W skrzynce był kawałek złotej pajęczyny. Powiedziała, że grot jest wart o wiele więcej. Mój ojciec oddał go, kiedy zobaczył, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Przysiągł, że już nigdy więcej nie będzie się hazardował. Uwierzyła mu oczywiście. Zawsze mu wierzyła. Winiła czary voo_doo, nigdy jego. Kochała go. Dwa miesiące po moim ślubie stracił plantację, stawiając ją na jedną kartę. Wyszedł z klubu i zastrzelił się. Dowiedziałam się o tym dopiero parę lat później. Wtedy jego przyjaciele zebrali pieniądze, odkupili plantację i wymyślili bajeczkę, że zginął w pojedynku, broniąc honoru mojej matki. Nigdy nie poznała prawdy. Przeżyła jeszcze piętnaście lat, szczęśliwa, że jej miłość była najpiękniejsza z możliwych. W pajęczynie znaleziono wystarczającą ilość złota, by urządzić mojemu ojcu pogrzeb. - To tragiczna historia, M~em~ere - powiedziała Mary, ujmując jej rękę. M~em~ere ścisnęła jej dłoń. - Ale romantyczna, moja droga. Obie musimy to przyznać. Miłość jest jak ciężkie wino. Miłość moich rodziców zawróciła im w głowach. Widziałam, jak bardzo byli ze sobą szczęśliwi i zazdrościłam im. Pragnęłam takiej samej miłości. Dlatego czułam się taka zawiedziona, kiedy Papa wydał mnie za Jules Sazeraca. Ja byłam młoda, a Jules stary, trzydzieści trzy lata starszy ode mnie. Ja byłam trzpiotką, a Jules poważnym arystokratą. Uciekł w czasie rewolucji francuskiej i pracował na rzecz przywrócenia monarchii. Ja związałam się w Nowym Orleanie z bonapartystami. Zastawiłam nawet bransolety Marie_H~el~ene, żeby dołożyć się do zakupu statku dla Bonapartego. Mieliśmy zamiar uwolnić go ze Świętej Heleny i przywieźć w chwale tutaj, do Nowego Orleanu - oczy M~em~ere zabłysły, gdy to mówiła. - To naprawdę było bardzo ekscytujące. Wtedy żyli jeszcze słynni piraci. Jean Lafitte był ich królem. Jego zastępca, Dominique You, miał pokierować statkiem. Statek był naprawdę luksusowy, podobnie jak dom, który kupiliśmy dla Napoleona, na rogu Chartres i Saint Louis Street. M~em~ere zachichotała jak mała dziewczynka. - Pamiętam, że wszędzie były pszczółki. W pszczółki haftowane były zasłony, i malowane talerze, i grawerowane srebra. To cud, że ścian nie posmarowaliśmy miodem. Nie wiedzieliśmy, co zrobić z tymi wszystkimi pszczołami, kiedy na trzy dni przed wypłynięciem statku przyszła wiadomość o śmierci Cesarza. Nasza mała przygoda umarła wraz z nim. - Łańcuch, który włożyłam do skrzyni, także ma wygrawerowaną małą pszczółkę. Bardzo małą, sekretną. Atmosfera tajemnicy, jaka towarzyszyła wszystkim przygotowaniom, dodawała im tylko uroku... Poczekaj, ja to zrobię. Zamknięcie jest też ukryte. M~em~ere nacisnęła miejsce koło monogramu i medalion otworzył się. Coś wypadło jej na kolana. Krzyknęła cicho, a potem delikatnie sięgnęła po mały, jasny kosmyk włosów. - Powiedziałam ci, Marie, że wiem o miłości więcej, niż mogłabyś oczekiwać. To jest pamiątka po mojej wielkiej miłości. Nazywał się Tom - wymówiła imię z ogromną czułością. - Tom. Takie obce imię. Takie amerykańskie. Tom Miller. Był amerykańskim żołnierzem. Zwykłym piechurem, ale mnie wydawał się niezwykły. Po raz pierwszy zobaczyłam go podczas ceremonii przyłączenia Nowego Orleanu do Stanów Zjednoczonych. Wszyscy na nią przyszli, wszyscy ci, którzy nienawidzili barbarzyńców, mających zostać naszymi panami. Nowy Orlean zawsze był francuski i taki miał pozostać. To nieważne, że przez wiele lat rządzili nim Hiszpanie. Hiszpanie stali się Kreolami, a to właściwie oznaczało, że stali się Francuzami. Kiedy przyszła wiadomość, że Hiszpania zwróciła nas Francji, uroczystości trwały przez wiele dni i nocy. Ponad tydzień. To dobrze, że zdążyliśmy się nacieszyć, bo kiedy my tańczyliśmy, Napoleon sprzedał nas Thomasowi Jeffersonowi. Trójkolorowa flaga łopotał nad placem D'armes tylko trzy tygodnie. Potem przyszli amerykańscy żołnierze i zamienili ją na sztandar z gwiazdami i paskami. Wiedzieliśmy, że nadchodzą. Odbyła się wielka uroczystość. Każdy mieszkaniec Nowego Orleanu był tego dnia na placu d'armes. To się zdarzyło w tygodniu poprzedzającym Boże Narodzenie, najradośniejszym tygodniu w roku, ale my nie potrafiliśmy się wtedy cieszyć. Miałam piętnaście lat i nienawidziłam Amerykanów z całego serca. Przez nich nie odbywały się żadne bale. Patrzyłam na nadchodzącą armię najgroźniej jak mogłam. I nagle jeden z żołnierzy zobaczył mnie i zrobił taką śmieszną, dziecinną minę, że musiałam się roześmiać. Potem uśmiechnął się do mnie. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Jego oczy były błękitne i jasne jak poranne niebo, a włosy w kolorze słońca. Nigdy nie widziałam czegoś takiego w całym moim kreolskim życiu. Wyglądał inaczej niż wszyscy chłopcy i wszyscy mężczyźni, których znałam. Dowiedział się, kim jestem, nie wiem jak i następnego dnia przyszedł na naszą plantację, żeby się ze mną zobaczyć. Byłam w ogrodzie i cięłam kwiaty do domu. Przeskoczył przez grządki, tak po amerykańsku i podniósł mnie w górę. I pocałował w usta. Nigdy nie byłam tak zdziwiona - i tak wzruszona - w całym moim porządnym życiu. Papa stał na galerii. Nie wiedziałam, że potrafi tak szybko się ruszać. Złapał żołnierza za kołnierz, mnie za ramię i już leciałam w stronę domu, a Tom w okamgnieniu znalazł się za bramą plantacji. Wtedy dowiedziałam się, jak się nazywa. Krzyknął do mnie: "Jestem Tom Miller. Nie zapomnij mnie". I nigdy nie zapomniałam. Drugi raz zobaczyłam go jedenaście lat później, tuż przed Gwiazdką. Od dziesięciu lat byłam mężatką, urodziłam pięcioro dzieci, dwoje pochowałam. I przez te wszystkie lata kochałam Toma Millera. Byłam posłuszna mojemu mężowi i wypełniałam obowiązki żony, tylko tyle. Tom wrócił do Nowego Orleanu z generałem Andy Jacksonem, by walczyć z Brytyjczykami. Przez ponad dwa lata między Anglią i Ameryką toczyła się wojna. Wreszcie Brytyjczycy wysłali flotę, żeby zdobyła Nowy Orlean. Baliśmy się śmiertelnie. W mieście była tylko garstka żołnierzy. Mieli ładne mundury i ładne buzie, ale nigdy nie walczyli i najlepiej czuli się na balach. Kiedy zjawiła się armia generała Jacksona nie poczuliśmy się wcale lepiej. Było z nim zaledwie paruset mężczyzn. Dla mnie liczył się tylko jeden i to liczył za wszystkich. Zachowałam się bezwstydnie. Zakryłam się ciemnym welonem i poszłam do baraków, szukać Toma. Pamiętam, że stał tam tłum prostytutek, wykrzykujących ceny i przechwalających się swoimi talentami. Nigdy nawet nie słyszałam o połowie rzeczy, które wymieniały. Ale stanęłam obok nich i wykrzyczałam wiadomość dla Toma. Kiedy przyszedł, odrzuciłam welon i pocałowałam go na oczach wszystkich. Okazał się znacznie delikatniejszy ode mnie. Zasłonił mi twarz welonem i szybko poprowadził w spokojne miejsce na groblę. Przez cały czas mówił o odpowiedzialności, jaką za sobą pociąga małżeństwo. Bo on też już był żonaty. Ale kiedy to mówił, całował mnie tak, że aż kręciło mi się w głowie. I postanowiliśmy, że uciekniemy razem, zaraz po zakończeniu bitwy. Musiałaś słyszeć o bitwie o Chalmette, Marie. Całe miasto świętuje jej rocznicę co roku, ósmego stycznia. Brytyjczycy przysłali pięćdziesiąt statków, na których było dziesięć tysięcy doborowych żołnierzy. Jackson miał samych ciurów, Indian, milicję, piratów, drwali i ochotników z Nowego Orleanu, Murzynów, białych i wolnych Mulatów. Podobno wszystkich razem było cztery tysiące. Bitwa zaczęła się przed wschodem słońca i trwała jakieś dwadzieścia pięć minut. Kiedy się skończyła, dwa tysiące sześciuset Brytyjczyków nie żyło, a parę tysięcy odniosło rany. Amerykanie mieli trzynastu rannych i ośmiu zabitych. Siedmiu i Toma Millera. Wiedziałam, że on nie żyje. Słyszeliśmy w mieście strzały. Kiedy przybiegł kurier z wiadomością o zwycięstwie, całe miasto wiwatowało. Wszyscy poza mną. Wzięłam konia, właściwie ukradłam go i pojechałam do Chalmette. Ciało Toma zostało już przeniesione z pola pod dąb. Położyłam jego głowę na kolanach i przemawiałam do niego, aż generał Jackson odesłał mnie do domu pod eskortą. To on odciął i dał mi kosmyk włosów Toma. Był dobrym człowiekiem. Cieszyłam się, gdy został prezydentem. Głos M~em~ere przycichł, zaczęła płakać, ale mówiła dalej. - Zniszczyłam twojej mamie życie przez Toma Millera i moje głupie, romantyczne serce. Kiedy zwierzyła mi się, że pokochała Amerykanina, którego spotkała tylko raz i że chce z nim uciec, zachęciłam ją do tego. I pomogłam jej. Chciałam by dostała to, czego ja nigdy nie miałam i za czym zawsze tęskniłam. Myślałam, że twój ojciec był jej Tomem Millerem. Nie miałam prawa tego robić. Miłość, romantyczna miłość nie jest tym, co daje szczęście kobiecie i mężczyźnie. Oszukała mnie miłość moich rodziców. Myślałam, że małżeństwo powinno być wiecznym romansem i że liczą się tylko pocałunki. Kiedy twoja mama umarła, popadłam w straszliwą melancholię. Mój mąż zabrał mnie do Europy. Gdy znaleźliśmy się sami na statku, porozmawiał ze mną tak, jak nigdy wcześniej podczas trzydziestu lat naszego małżeństwa. Ten surowy mężczyzna dla mnie nigdy wcześniej nie był surowy. Zawsze mi wszystko wybaczał. Ponieważ mnie kochał i ponieważ byłam o tyle lat młodsza od niego. Zawsze wyciągał mnie ze wszystkich kłopotów, w jakie się pakowałam. Wykupił bransolety Marie_H~el~ene po tym, jak je zastawiłam. Zabił człowieka, który ośmielił się wspomnieć o mojej obecności w Chalmette. I płacił moje długi karciane, bo lubiłam grać na duże pieniądze w wista. Na statku powiedział, że nadużyłam jego miłości i wyrozumiałości. Że posunęłam się za daleko. Nie mógł znieść straty twojej matki. Myślę, że kochał ją jeszcze mocniej niż ja, jeżeli to jest w ogóle możliwe. I nie mógł wybaczyć mi, że pomogłam jej uciec. Anne_marie, powiedział do mnie. Mam przed sobą jeszcze tylko parę lat życia. Nie chcę, by wypełniał je tylko smutek. Przez trzydzieści lat przysparzałaś mi tylko trosk. Nigdy nie pomyślałaś o mnie, zawsze myślałaś tylko o sobie i swoich pragnieniach. Powiedział, że postanowił osiedlić się we Francji i umrzeć w kraju, w którym się urodził. Miałam sama wrócić do Nowego Orleanu. Obiecał, że zajmie się mną i dziećmi poprzez swoich bankierów, ale nie chce mnie już nigdy widzieć. Statek to świetne miejsce, żeby poznać samą siebie. Nawet nie ma na czym zatrzymać oka, tylko bezkresne morze i niebo. W końcu zrozumiałam, co zrobiłam temu dobremu, kochającemu człowiekowi. Nie dałam mu nic. Niechętnie rodziłam mu dzieci, a potem spiskowałam z nimi przeciwko ich ojcu. Ani razu nie zastanawiałam się, czy jest szczęśliwy. Za bardzo absorbowało mnie rozważanie, jaka ja jestem nieszczęśliwa. Przeżywałam jeszcze raz w myślach te wszystkie lata, przypominając sobie, jaki był dla mnie dobry i nie znajdując ani jednej rzeczy, którą mogłabym mu zarzucić. Było mi wstyd. I powiedziałam mu to. A on mi znowu wybaczył. Jules żył jeszcze sześć lat. Dla nas obojga były to słodkie lata. Słodkie, ale i smutne, ponieważ zmarnowaliśmy trzydzieści. One mogły być równie słodkie, ale ja na to nie pozwoliłam. Widzisz więc Marie, twoja M~em~ere uczyła się długo i w końcu dużo nauczyła się o miłości. Dobra miłość musi budować, a nie palić. To lata czynią ją mocniejszą, a nie pocałunki. Twoja matka zapłaciła straszną cenę za moją pomyłkę. Mam nadzieję, że ty skorzystasz z tego, czego się nauczyłam. Zakochuj się, jeśli chcesz. Po to są kawalerowie, by się w nich kochać. Jakieś ramię obejmujące cię w tańcu, czyjeś imię wpisane do karnecika, bukiet kwiatów, bicie serca i zawrót głowy. Ale kiedy twoi wujowie i ja wybierzemy ci męża, wyrzuć wszystkie karneciki i zasuszone kwiatki. Bądź miła dla swego męża i ciesz się, gdy on będzie dla ciebie miły. Z tego wyrośnie prawdziwa miłość. M~em~ere wzięła Mary za podbródek i pocałowała ją w oba policzki. Dziewczyna cicho płakała, ogromnie wzruszona. - Jest już późno - powiedziała M~em~ere - a rano musimy być wypoczęte. Jutro są imieniny Marii, to nasz dzień. Będziemy bawić się od rana do wieczora. Teraz idę do łóżka. Nie kładź się za późno. - Dobrze, M~em~ere - Mary uklękła i uściskała babkę. - Dziękuję za dzisiejszy wieczór. - Kocham cię, najdroższa Marie. - Kocham cię, M~em~ere. Mimo obietnicy złożonej M~em~ere, Mary poszła spać późno. Musiała tyle przemyśleć. Wyjęła skarby ze skrzynki na stół i rozmyślała o kobietach, które je posiadały. Teraz znała już historię każdego z tych przedmiotów poza hiszpańskim mchem i koronkową chusteczką. Musiała je włożyć do skrzynki jej matka, jako pamiątki po Nowym Orleanie, nici łączące ją z domem i rodziną. Czy tęskniła? Czy wracała myślami do nagrzanego słońcem dziedzińca i kwiatów pomarańczy, kiedy pierwszy śnieg spadał na Pensylwanię? Czy żałowała, że zakochała się i uciekła? Mary trzymała suchy mech przy ustach, usiłując zdusić łkanie. Jaka musiała się czuć przerażona i jaka samotna! Bez ukochanej matki i ojca, bez braci i kuzynów. Bez Nowego Orleanu. Czy wiedziała, że umiera, kiedy zaczęły się bóle porodowe? Tak daleko od domu. Mary uklękła przed małym ołtarzem w rogu pokoju. - Wybacz mi - łkała - moją dumę i brak wiary. Proszę, drogi Boże, wybacz mi. I przyjmij moją mamę do swego serca, daj jej szczęście i spokój w twoim królestwie. A mnie pozwól zapomnieć o Valmoncie. 65. Następnego ranka M~em~ere spała do późna i Mary w ogóle nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Valentine powiedziała jej, żeby się nie martwiła. - Madame zażyła wieczorem trochę lekarstwa, panienko, to wszystko. I tym też niech się panienka nie martwi. Od panienki powrotu bierze go coraz mniej. Wczoraj zdenerwowała się czymś i bała, że nie będzie mogła zasnąć. Valentine zaproponowała, żeby zabrały się za dekorowanie pokoju. M~em~ere będzie miała niespodziankę, kiedy się obudzi. Szerokie, niebieskie, jedwabne wstążki, zostały świeżo wyprasowane. Mary i Valentine przyczepiły największą rozetę do spodu żyrandola w stołowym pokoju. Od niej biegły cztery wstęgi do czterech rogów stołu. Małe rozetki przyczepiły na komodach, na kominku i na szczytach wysokich luster w złotych ramach. Valentine w środek każdej wetknęła różową różę. Na kominku i na komodach ustawiły również bukiety róż, a na środek stołu trafił wieniec z róż, ze srebrno pomalowanymi liśćmi. - Pośrodku wieńca położy się ciasto - powiedziała Valentine. - Teraz jeszcze przyozdobimy krzesła i wszystko będzie gotowe. Przyczepiła niebieską kokardę do krzesła Mary, w tym samym czasie, gdy Mary ozdabiała krzesło M~em~ere. W pudełku zostało im jeszcze sporo wstążki. - Postawię je na wszelki wypadek tu w kącie, nigdy nie wiadomo ilu gości przyjdzie - stwierdziła pokojówka. Mary powiedziała, że wszyscy nadal trzymają się z daleka od miasta - armaty ciągle strzelały, paliły się beczki ze smołą, a po ulicach jeździł skrzypiąc kołami wóz pełen trupów. I nadal padał deszcz. Valentine powtórzyła, że nigdy nic nie wiadomo. - Czy ma panienka jakiś prezent dla M~em~ere? Tu jest specjalny papier do pakowania. Mary miała prezent. Co prawda nie był tak piękny, jak pragnęła. Tylko kupione miesiąc wcześniej, obszyte koronką chusteczki, których nigdy nie używała. Wszystkie sklepy były teraz zamknięte. Zawinęła chusteczki w niebieski papier, przyniesiony przez Valentine i obwiązała białą, jedwabną wstążką. Położyła prezent na miejscu M~em~ere i dołożyła jeszcze gałązkę z posrebrzonymi liśćmi. - Dobrze - oceniła Valentine. - To powinno wyglądać na imieniny Marii. - Cudowne - powiedziała M~em~ere od drzwi. - I co za urocza niespodzianka. Dziękuję wam. - Ucałowała obie dziewczyny - Bonne f~ete - powiedziała do Mary i dodała jeszcze jeden pocałunek. Była ubrana do wyjścia, w kapeluszu i rękawiczkach, z parasolką w ręce. - Pośpiesz się teraz, weź swoje rzeczy. Nie chcę się spóźnić na mszę. Bardzo lubię sposób, w jaki ubiera się ołtarz w dniu Maryi. - Do kapelusza miała przypiętą świeżą różę. Wyglądali jak procesja. ŃJacques niósł duży parasol nad M~em~ere. Za nimi szła Mary i Valentine, która jedną parasolką osłaniała siebie, a drugą Jacquesa. Parasolki kołysały się to w jedną, to w drugą stronę, podczas gdy Jacques chodził do przodu i do tyłu przenosząc po kolei kobiety przez kałuże. Zanim doszli do katedry, M~em~ere i Mary wpadły w doskonały humor, choć czuły się trochę głupio. W katedrze na nabożeństwo przyszło więcej ludzi, niż się Mary spodziewała. Oczywiście nie było pełno, ale też nie pusto. Zjawiło się około stu kobiet. Były elegancko ubrane, choć przemoczone. - Marie to bardzo popularne imię - szepnęła M~em~ere, nim otworzyła książeczką do nabożeństwa. Mary otworzyła swoją. Cieszyła się, że jej serce znów wróciło do kościoła, który w dzieciństwie miał na nią zawsze ogromny wpływ. Ceremonia uszczęśliwiła ją jeszcze bardziej. Chociaż epidemia nadal zbierała swoje żniwo, można było już dziękować Bogu, powiedział ksiądz. Liczba umierających malała każdego dnia. Teraz nie sięgała nawet stu zgonów dziennie. Nieprzerwanie padający deszcz także okazał się prawdziwym błogosławieństwem dla miasta. Wszędzie wybuchały pożary, a deszcze zatrzymywały ogień przed rozprzestrzenianiem się a miasto przed zniszczeniem. Wychodząc po mszy, ludzie uśmiechali się do siebie. Zbierali się jak zawsze w małych grupkach na banquette. Dzwony biły tym razem na znak nadziei i powrotu do normalności. Znalazła się nawet jedna sprzedawczyni kawy, schowana pod kolorowym namiotem. M~em~ere przechodziła od jednej grupki do drugiej, witając się z przyjaciółmi i kuzynami. Jacques sunął u jej boku, usiłując trzymać parasolkę nad głową swej pani, Mary i Valentine przyglądały się temu ze śmiechem. Kiedy M~em~ere wróciła do nich, roześmiała się również, choć nie znała przyczyny ich wesołości. - Mówiłam ci Marie - powiedziała - że to będzie wesoły dzień. Teraz chodźmy. Musimy kupić ciasto. Mary spoważniała. - Sklepy są zamknięte, M~em~ere. - Bzdura. Vincente nigdy nie zapomina o imieninach Marii. Miała rację. Patisserie naprzeciwko gmachu Opery lśniła czystością, drzwi były szeroko otwarte. - Najdelikatniejszy massepain - zamówiła M~em~ere. - Poczekaj. Lepiej wziąć dwa. Na kolacji będzie mnóstwo gości. - Nigdy się nie wie - mruknęła Valentine do Mary. Massepain było specjalnym ciastem na dzień imienin Marii. Kiedy Mary zobaczyła go na srebrnej paterze pośrodku stołu, zrozumiała, dlaczego właśnie tak dekorowano z tej okazji pokoje. Było to wysokie, biszkoptowe ciasto, polukrowane na biało, z niebieskim napisem "Bonne F~ete" na wierzchu. Środek ciasta ozdabiała różowa róża ze srebrnymi listkami. M~em~ere położyła nóż obwiązany błękitną wstążką, a Valentine przyczepiła kokardy na kolejnych krzesłach. Mary nie zdziwiła się już nawet, gdy Jacques przyniósł dodatkowe dwa stołki dla małych dzieci. - Teraz obejrzę mój prezent - powiedziała M~em~ere - a ty otwórz swój, Marie. Zazwyczaj wszyscy wszystkim dają prezenty podczas kolacji, ale to nie są normalne imieniny. Klasnęła w ręce, wyciągając chusteczki. Powiedziała, że właśnie wszystkie jej się porwały i chciała sobie kupić nowe. Mary nie potrafiła wyrazić swojej wdzięczności. Przyglądała się zachwycona koszuli nocnej i peniuarowi, które dostała od M~em~ere. Uszyte były z białego płótna, tak delikatnego jak jedwab i haftowane w delikatne motyle unoszące się nad delikatnymi polnymi kwiatami. - Zrobiłam to sama dla twojej mamy - powiedziała M~em~ere. - I nie potrafiłam wyrzucić razem z innymi jej rzeczami. Teraz ty możesz je nosić. - Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego, M~em~ere. - Widzę, że ci się podoba... jestem taka szczęśliwa. Ktoś przyszedł. Odłóżmy szybko prezenty, zanim goście wejdą. Papier i wstążkę również. Mary pobiegła na górę. Po chwili wróciła kuchennymi schodami. - Ktoś przyszedł - zawołała w stronę kuchni. - Nie jestem jeszcze głuchy - odpowiedział gniewnie Jacques. Imieninowa kolacja była zaskakująca z dwóch powodów. Po pierwsze dwie malutkie Marie nie grymasiły i nie płakały. Po drugie podano ryż i czerwoną fasolę. - Wiem, że to nie poniedziałek - śmiała się M~em~ere - jeszcze nie mam kompletnej sklerozy. Ale moja Marie po prostu przepada za ryżem i fasolą. Podczas jej pierwszych imienin w tym domu chcę, by miała wszystko, co lubi najbardziej. Dla innych jest dokładka massepain. Mary poczuła, że się rumieni. Ale oddała sprawiedliwość i fasoli z ryżem, i massepain. Podobnie postąpili pozostali goście. Rozbrzmiewające wszędzie kanonady uświadamiały im, że udekorowany jak bombonierka pokój jest wyspą szczęśliwą na morzu chaosu, rozpaczy i śmierci. A odkryte od nowa szczęście M~em~ere wzmagało radość wszystkich zebranych. W każdym razie poczuli się sobie bardzo bliscy. Kobiety przyzwyczajone do towarzyskich ploteczek, tym razem rozmawiały naprawdę od serca. O swoich lękach, nadziejach, smutkach i radościach. Na końcu przemówiła M~em~ere. Powiedziała, jak bardzo wzruszyła ją ich lojalność, przyjaźń, która przetrwała dziesięć długich lat, gdy żyła w samotności. Powiedziała, że słusznie opłakiwała swego męża, ale żałoba jej trwała zbyt długo, i niepotrzebnie oderwała się tak bardzo od świata żywych. Odnalezienie Mary przywiodło ją do nich z powrotem. I już nigdy ich nie opuści. To była obietnica. Więcej niż obietnica - przysięga. - Odkryłam, jak bardzo kocham życie. Nadchodzi sezon, w którym moja Marie wejdzie w świat. Mam zamiar zawstydzić was wszystkich, organizując przyjęcia, jakich już dawno nie oglądał Nowy Orlean. A kiedy Marie będzie wychodzić za mąż, jej ślub sprawi, że wszyscy zapomną o złotej pajęczynie mojej matki. Później zamierzam pojechać do Francji na odpoczynek. Na krótko ma się rozumieć. Za bardzo kocham mój dom i przyjaciół, żeby zostawiać ich znowu na długo. Goście żegnali się serdecznie. Dzieci zaczęły płakać po tysięcznych pocałunkach i uściskach. W końcu wszyscy odeszli. - Te kanonady brzmią wyjątkowo pokojowo - powiedziała M~em~ere. - Przyjęcia są spokojniejsze, jeżeli nie ma mężczyzn. |Bone f~ete, Marie - pocałowała Mary. - To było naprawdę bonne f~ete, M~em~ere. - To prawda. Teraz pójdę do swojego pokoju. Muszę zdjąć gorset i trochę odpocząć... Nie martw się, dziecko, nie wezmę lekarstwa. - Zobaczymy się przy kolacji. Wypocznij. Mary wróciła do jadalni. Zaczęła zdejmować wstążki, podczas gdy Valentine pomagała M~em~ere się rozebrać. Mary wchodziła właśnie na drabinę, kiedy do pokoju wszedł Jacques. - Jacques, muszę ci kupić dzwonek, żebyś nosił go na szyi. Poruszasz się zbyt cicho. O mało nie spadłam z drabiny, kiedy odezwałeś się do mnie. - Przyszedł ktoś, kto chce się z panią zobaczyć. - Dobrze. Już schodzę. Kto to jest? - Nie znam go. To Murzyn, panienko. Czeka na dziedzińcu. - Na deszczu. To nieludzkie. - Pomyślała, że to na pewno jeden z malarzy lub tapeciarzy. Może teraz, kiedy epidemia wygasała, zdoła zakończyć również prace przy domu. Ze zdumieniem zobaczyła swego starego przyjaciela Joshuę. - Wejdź natychmiast do środka - powiedziała. Potem roześmiała się i powiedziała po angielsku. - Przepraszam, Joshua. Od tak dawna rozmawiam po francusku, że wydaje mi się niemożliwe, by ktoś nie znał tego języka. Joshua stał w hallu, woda kapała z niego na podłogę. Jacques stał obok, patrząc na przybysza niechętnym wzrokiem. - Czy pani lokaj rozumie po angielsku, panienko? - Prawdopodobnie. On wie po prostu wszystko. - W takim razie proszę, wyjdźmy. Muszę z panienką porozmawiać. - Po raz pierwszy Mary widziała Joshuę poważnego. Wzięła ze stojaka dwie parasolki i jedną podała jemu. - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem - powiedziała szybko po francusku - proszę nam nie przeszkadzać. - Wyszła pośpiesznie przed dom, kierując się w najdalszy kąt podwórka. - Co się stało, Joshua? - Przychodząc tutaj, panienko, ryzykowałem życie. Wierzę, że mogę panience zaufać. Proszę mnie nie zawieść. - Możesz mi we wszystkim zaufać, Joshua. Masz moje słowo. - Czy słyszała panienka kiedyś o Podziemnym Pociągu? Serce Mary zabiło mocniej. Wiedziała o Pociągu! Zakonnice w szkole opowiadały o tym ryzykownym przedsięwzięciu. - Czy patrol cię ściga, Joshua? Czy ukrywasz zbiegów? Ten dom nie nadaje się do tego, musimy pomyśleć o jakimś innym miejscu. - Nie. Nie chodzi o mnie - powiedział Joshua. Przysunął się do Mary i szeptem opowiedział jej o statku Vala. Lekarz, który przyjechał na plantację, zaczął coś podejrzewać, bo w szpitalu leżało wielu niewolników, których nie widział nigdy wcześniej. Zgłosił swe podejrzenia władzom. Lęk przed chorobą trzymał policję z daleka od statku. Aż dotąd. Ktoś przyniósł wiadomość, że patrol wybiera się na "Benison". Joshua miał za zadanie ostrzec Vala. Ale wiadomość przyszła za późno. - Pan Val postawił żagle. Zanim zdążyli go dopaść. To jednak nie koniec. Podobno chcą go zatrzymać na rzece, kiedy statek będzie pełen czarnych. - Ale co ja mogę zrobić? Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie, Joshua? - Może jest jeszcze czas. Kłopot w w tym, że pan Val mnie nie zna. Jestem jednym z wielu pracujących dla Pociągu. Nie zawróci tylko dlatego, że spróbuję go zatrzymać. Musi panienka pójść ze mną. Służący pana Vala, Nehemiah, powiedział, że on posłucha tylko panienki. Mary myślała szybciej niż kiedykolwiek wcześniej w swoim życiu. - Muszę wziąć trochę rzeczy - powiedziała. - Będę z powrotem za pięć minut. - Pomoże mi panienka? - Oczywiście. Jeszcze kiedy wbiegała do domu, mówiła sobie, że to szaleństwo. Znowu zachowywała się nierozsądnie. Ryzykowała konsekwencjami, których nie umiała nawet nazwać, a poza tym wstydem, hańbą, ośmieszeniem. Ale nie wahała się: Val potrzebował jej pomocy. Wbiegła do pokoju i pośpiesznie wyciągnęła z szafy swoje rzeczy. Napisała krótki list do babki. "Najdroższa M~em~ere, Robię coś głupiego. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Wierzę we wszystko, co mówiłaś o dobrej, prawdziwej miłości. Ale nie potrafię nie kochać Valmonta Saint_brevina, nie potrafię być rozsądna. Jeżeli nie usłyszysz o mnie jutro, będzie to oznaczało, że jestem z nim na statku na dalekim morzu. Wrócę do domu. Nie wiem kiedy, ale wrócę, bo kocham cię. Mary" Podczas gdy atrament wysychał, Mary przebierała się, potem złożyła liścik, podbiegła do pokoju M~em~ere, wsunęła go pod drzwi i zbiegła na dół. Jacques stał w drzwiach. - Wychodzę - powiedziała mu Mary. - Zostawiłam wiadomość dla M~em~ere. Złapała za parasolkę i wybiegła na dwór. Joshua ukrył skiffa pomiędzy belami bawełny na grobli. Kiedy doszli na miejsce, pilnujący łodzi ludzie znikli pomiędzy towarami. Mary ubrała się w swoją starą, brązową sukienkę. W ręce trzymała małą parasolkę. Ciemna koszula i spodnie Joshui były kompletnie przemoczone i prawie równie czarne, jak jego skóra. Ledwo odpłynęli o kilka metrów od grobli, stali się niewidoczni w dymie unoszącym się nad wodą. Milczeli, wiosła zanurzały się w wodzie niemal bezgłośnie. Płynęli szybko z silnym prądem Missisipi. Mary dziękowała Bogu, że na skutek epidemii na rzece zamarł wszelki ruch. Chociaż było dopiero parę minut po czwartej, deszcz i dym sprawiały, że zrobiło się ciemno jak w nocy. Gdyby po rzece pływały inne łodzie, na pewno by się z jakąś zderzyli. Dopiero gdy miasto zostało za nimi, wynurzyli się z dymu. Joshua pochylał się przy każdym ruchu wioseł, usiłując zobaczyć coś poprzez ścianę deszczu. Ale widział tylko wodę. Ze wszystkich stron wodę. - Trzeba wylewać - powiedział - łódź nabrała za dużo wody. Mary znalazła drewniane naczynie, przywiązane z boku do uchwytu. Po pewnym czasie jej ramiona zaczęły omdlewać. Wciąż nigdzie nie było widać statku Vala. Udało mu się uciec, pomyślała. Dzięki Bogu. W tej samej chwili usłyszała cichy jęk Joshui. - Mają go. Już nic nie można zrobić. Wracamy. Zanim zdołał zawrócić, zatrzymał go ponaglający szept Mary. - Cicho, Joshua. Pomyślałam o tym. Mamy jeszcze szansę - wyjaśniła mu swój plan, gdy podpływali do "Benison". Słyszeli głosy, ale nie rozróżniali słów. Joshua przycumował bezszelestnie do burty parowca. Wdrapał się na statek i zrzucił linę. - Jest panienka pewna? - zapytał szeptem. Mary skinęła głową. Złożyła parasolkę, wyrzuciła ją do wody, złapała za linę i głęboko wciągnęła powietrze. - Teraz - powiedziała. Zaczęła wdrapywać się na pokład. W pewnej chwili pomyślała, że nigdy jej się nie uda. Nagle usłyszała amerykański głos. - Chce pan nam wmówić, że w tym deszczu, który oślepia załogę, w samym środku sezonu huraganów wybiera się pan na małą romantyczną przejażdżkę. Proszę wymyślić lepszą bajeczkę, panie Saint_Brevin. Mary ze wszystkich sił pociągnęła za linę i znalazła nogą występ na boku "Benison". Jeden krok w górę, dwa, cztery i już przekładała nogi przez reling. - Udało się - zawołała cicho. - Zmykaj. - Usłyszała cichy plusk wioseł i po chwili Joshua i skiff zniknęli w strugach deszczu. Biegnąc zaczęła rozpinać sukienkę. Szybko, szybko! Niecierpliwie przepychała ręce przez rękawy. Val krzyczał coś o obrazie i nadużywaniu władzy. Wyskoczyła z sukni, zrzuciła buty. Pod spodem miała koszulę, którą dostała od M~em~ere. Widziała przed sobą kabinę sternika. Ładował strzelbę. Wyciągnęła szpilki z włosów, rozpuściła je i potargała przekraczając próg kabiny. Teraz, Mary Macalistair! Tylko rozegraj to dobrze. Zrobiła krok naprzód. - Val! - krzyknęła, w jej głosie słychać było gniew - czy zamierzasz stać i rozmawiać ze swym przyjacielem przez cały dzień? - mówiła po angielsku. Na twarzy Valmonta odmalowało się pełne zaskoczenie, które po kilku sekundach przemieniło się w pełne niedowierzania zrozumienie. - Mary, mówiłem ci, żebyś została na dole - powiedział wyraźnie. - Mogłeś mi przynajmniej powiedzieć, dlaczego się zatrzymujemy - odpowiedziała Mary. - Bałam się, że to wujek Julien Sazerac nas przyłapał. Kim są ci ludzie? Jeżeli twoim zdaniem ucieka się z ukochaną w większym towarzystwie, to... Od podziwu w oczach Vala serce jej rosło. Rozbawienie malujące się na jego twarzy, zmusiło ją do odwrócenia wzroku. Sama miała ochotę parsknąć śmiechem. Mężczyźni z patrolu, purpurowi na twarzach, patrzyli na nią w zakłopotaniu. Nerwowo zerkali na siebie. Julien Sazerac był zbyt potężnym człowiekiem, by mieli ochotę mu się narażać. Gdyby kiedykolwiek dowiedział się, że widzieli jego siostrzenicę w negliżu, mokrą od deszczu. Przez koszulę oblepiającą jej nagie ciało, widać było wszystko... - To pomyłka, panie Saint_brevin - odezwał się kapitan. - Nie miałem pojęcia. Nigdy bym... Val przerwał mu. - A skąd niby mógł pan wiedzieć. Nikt nic nie wiedział. Zapomnijmy o całej tej sprawie. Mam nadzieję, że nigdy nie usłyszę, że mówi pan coś o mojej żonie, bo będę zmuszony bronić jej honoru. Mary schowała się w kabinie. - Byłabym wdzięczna za pański płaszcz - powiedziała do sternika. - Mary, byłaś wspaniała - powiedział Val z pokładu. - Czy już sobie poszli? - Ostatni schodzi z drabiny. Zaraz ją wciągnę. I natychmiast ruszamy. Mary owinęła się szczelniej płaszczem, dygotała z emocji. Kiedy Val wszedł do środka zaczęła mówić bez składu. - Joshua, to mój przyjaciel, Nehemiah wysłał go do mnie po pomoc, nie miałam czasu, żeby się zastanowić, nie zdążyłam wymyślić nic innego... i... tak mi wstyd, chciałabym umrzeć. - Mary. Przestań. Właśnie uratowałaś dwieście osób - mężczyzn, kobiet i dzieci, od niewolnictwa. I moje życie. Jesteś niezwykle dzielna i fantastycznie sprytna. Powinnaś być dumna, nie zawstydzona. - Dziękuję, Val - nie wiedziała, co więcej może powiedzieć. Spojrzała z nieszczęśliwą miną na swe gołe stopy. Val ruszył ku niej, ale zatrzymał się. Kiedy przemówił, jego głos łamał się. - Mam ci tyle do powiedzenia, Mary, tyle do wyjaśnienia... Och, do diabła, byłem takim głupcem. Nie wiem od czego zacząć. Mary zaczęła wierzyć, że to, czego tak bardzo pragnęła, może okazać się prawdą. Spojrzała na niego. To była prawda. Kochał ją. - Val - szepnęła. Wyciągnęła do niego ręce. Nagle znalazła się w jego ramionach i już nie bała się niczego. 66. Później, kiedy opowiedział już jej wszystko o dziedziczce z Charlestonu... i kiedy wybaczyła mu pomyłkę z dziewczynką Rose Jackson... kiedy sklął na czym świat stoi Marie Laveau za to, że nic mu nie powiedziała, iż Mary była przy nim, kiedy jej potrzebował... przestali rozmawiać, a zaczęli się całować. Bo nie mogli już czekać dłużej, bo słowa nie mogły oddać tego, co czuli. Były to czułe pocałunki i namiętne. Potem Val ujął twarz Mary w swoje dłonie i spojrzał na nią z zachwytem. - Jesteś absolutną doskonałością. Moja najbardziej ukochana Mary, smakujesz jak mój ulubiony ryż z czerwoną fasolą.